KAROL MAY SZUT OPOWIEŚĆ PODRÓŻNICZA PRZEŁOŻYŁA HALINA LEONOWICZ TYTUŁ ORYGINAŁU: DER SCHUT I HALEF W NIEBEZPIECZEŃSTWIE Nasza podróż prawdopodobnie już dobiegała końca, jednak można było przewidywać, że jej ostatni etap okaże się najtrudniejszy. Trudności mogły wynikać po części z warunków terenowych: przed nami były bowiem jeszcze góry, skały, doliny i wąwozy, puszcze i bagna, a po części stąd, że wydarzenia nagliły do pośpiechu, a to zmuszało nas do zwiększonego wysiłku i narażało na więcej niebezpieczeństw, niż można było wcześniej przewidzieć. Izrad, nasz przewodnik, okazał się świetnym kompanem. Opowiadał ciekawe historie ze swego życia, w zabawny sposób opisywał kraj i ludzi, dzięki czemu czas szybko nam mijał. Równina Mustafy, skąd przybywaliśmy, rozciągała się na lewym brzegu Wardaru. Na prawym brzegu tej rzeki, gdzie znajdowaliśmy się obecnie, okolica jest bardziej wyżynna, choć nadal jeszcze urodzajna. Mijaliśmy pola bawełny, uprawy tytoniu, widzieliśmy drzewa cytrynowe obsypane owocami. Izrad powiedział jednak, że wkrótce to się skończy, za rzeką Treską wjedziemy bowiem na ziemie „meraly”. Dla wyjaśnienia, co to słowo znaczy, trzeba przypomnieć, iż w imperium osmańskim w klasyfikacji gruntów wyróżniano pięć rodzajów ziem. Pierwszy, zwany „mirije”, obejmował obszary stanowiące własność państwa, a nie były to bynajmniej grunty najbardziej nieurodzajne. Do drugiego, „wakuf’, zaliczano posiadłości fundacji religijnych, w tym też wszystkie ziemie, jakie im przypadały po śmierci właścicieli, którzy nie pozostawili bezpośrednich spadkobierców. Trzeci, „mülk”, obejmował grunty będące własnością prywatną. Tytuły własności były tu z reguły sporządzane bez określania dokładnych pomiarów gruntu, jak to dzieje się u nas, tylko wielkość podawano w przybliżeniu. Przy zmianie właściciela ziemi, słowem, przy kupnie, każdorazowo wymagane jest zezwolenie rządu, jakie przy panujących tu stosunkach prawie zawsze można uzyskać, zjednawszy sobie przekupstwem właściwego urzędnika. Właściciele tych ziem nękani są nadużyciami przy poborze podatków. Gospodarka gruntami obciążona jest dziesięcioprocentowym podatkiem pobieranym w ziemiopłodach. I na przykład poborcy podatkowi celowo zwlekają z odbiorem owych dziesięciu procent tak długo, aż zbiorom zagrozi zepsucie, i rolnik, chcąc je ratować, zaproponuje więcej niż dziesięć od sta. W kolejnej kategorii, „metruke”, mieszczą się drogi, place publiczne i grunty gminne. Drogi w większości są w stanie godnym pożałowania, co jest główną przyczyną trudnej sytuacji gospodarczej kraju. Wreszcie ostatnia w klasyfikacji kategoria, „mera”, obejmuje wszystkie nieużytki i tereny pustynne. Właśnie to miał na myśli nasz przewodnik, mówiąc o ziemiach „meraly”. Musieliśmy wspiąć się na teren położony dwa albo trzy poziomy wyżej, nim dotarliśmy do płaskowyżu, od strony zachodniej stromo opadającego ku brzegom Treski. Minęliśmy kilka wiosek. Wiadomo było, że Izrad poprowadzi nas prosto do celu, dlatego też nie starałem się szukać śladów jadącego przodem Suefa. Na nic by się to nie zdało, a tylko opóźniłoby naszą jazdę. Po niespełna czterech godzinach dotarliśmy do lasu; drzewa rosły tu rzadko, daleko od siebie i tam dostrzegliśmy ślady jednego jeźdźca; biegły one z lewa w naszą stronę. Obejrzałem je, nie schodząc z siodła. Można było domniemywać, że pozostawił je Suef; koń musiał ostro rwać do przodu, co świadczyłoby o tym, że jeździec bardzo się śpieszył. Ponieważ wiodły one w tym samym kierunku, w którym i my podążaliśmy, ruszyliśmy za nimi, a po pewnym czasie odkryliśmy z prawej strony liczne ślady kopyt. Teraz zsiadłem z konia. Kto ma nieco wprawy, potrafi bez trudu rozpoznać, ile koni — jeśli nie było ich zbyt wiele — pozostawiło tropy. Stwierdziłem, że przejeżdżało tędy pięciu jeźdźców, a zatem byli to prawdopodobnie poszukiwani przez nas ludzie. Z obsypanych już trochę krawędzi odciśniętych podków wywnioskowałem, że przejeżdżali tędy przed około siedmioma godzinami. Przy takiej ocenie trzeba uwzględnić wiele elementów: pogodę, rodzaj gruntu, czy jest twardy, czy miękki, piaszczysty czy gliniasty, nagi czy porośnięty krzakami lub trawą. Należy też brać pod uwagę ruch powietrza i temperaturę, ponieważ słońce, jak i ostry wiatr, szybko wysuszają ślady i zacierają ich krawędzie szybciej niż wówczas, gdy jest chłodno i bezwietrznie. Ktoś niewprawny mógłby więc przy tego rodzaju ocenie wyprowadzić błędne wnioski. Pojechaliśmy dalej po tych śladach. Po pewnym czasie las się skończył i znów znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni. Tu kierunek naszej jazdy przecinała zła droga i zobaczyliśmy, że owe ślady kopyt skręcały w prawo i biegły dalej tą ścieżką. Zatrzymałem się i wyjąłem lunetę, by spenetrować okolicę i być może znaleźć miejsce, przedmiot czy zagrodę, z powodu którego jeźdźcy tu właśnie skręcili. Ale nic takiego nie zobaczyłem. — Co robimy, sihdi? — spytał Halef. — Możemy zostać przy śladach albo jechać za Izradem. — Wybieram to drugie — zdecydowałem. — Ci ludzie zboczyli przecież na krótko, a potem z pewnością tu zawrócą. Wiemy, dokąd chcą jechać, i pośpieszymy się, żeby tam dotrzeć przed nimi. Zatem naprzód, jak dotąd! Już miałem spiąć konia, kiedy Izrad powiedział: — Może jednak byłoby wskazane pojechać za nimi, efendi. Tam na prawo rozciąga się szersza przestrzeń, której stąd nie widzimy. Jest też małe gospodarstwo, do którego ludzie śledzeni przez nas być może zawitali. — A czego możemy się tam dowiedzieć? Pewnie nie zatrzymali się dłużej, poprosili tylko o łyk wody czy kawałek chleba. W każdym razie nie należy sądzić, że wobec mieszkających tam ludzi okazali się rozmowni. Jedźmy dalej! Jednak już po niedługim czasie zmieniłem zdanie. Ślady wracały z prawej strony i wystarczył pobieżny rzut oka, żeby dostrzec, iż były świeże. Dlatego znów zsiadłem z konia, zbadałem je uważnie i stwierdziłem, że pochodzą sprzed dwóch godzin. Zatem jeźdźcy spędzili we wspomnianym gospodarstwie około pięciu godzin. Musiałem się dowiedzieć, co było tego powodem. Spięliśmy konie ostrogami, skręcając w prawo, aby odszukać ów dom. Gospodarstwo znajdowało się niedaleko. Szybko dotarliśmy do miejsca, w którym teren opadał ku dolinie z niewielkim strumieniem. Były tu soczyste łąki i żyzne pole. Dom jednakże sprawiał wrażenie biednego. Przed drzwiami zobaczyliśmy stojącego mężczyznę. Kiedy nas ujrzał, zniknął w budynku i zamknął za sobą drzwi. — Efendi, zdaje się, że ten chłop nie chce nic o nas wiedzieć — odezwał się Osko. — Zechce porozmawiać. Przypuszczam, że jest wystraszony, ponieważ nasi przyjaciele, swoim zwyczajem, źle się z nim obeszli. Znasz go może, Izradzie? — Z widzenia, ale nie wiem, jak się nazywa — odparł zapytany. — Nie wiem też, czy on mnie zna, ponieważ nigdy u niego nie byłem. Dotarłszy do drzwi, zastaliśmy je zamknięte. Zapukaliśmy, ale odpowiedzi nie było. Podjechaliśmy zatem od tyłu domu, gdzie też drzwi były zaryglowane. Kiedy zaczęliśmy głośniej się dobijać i wołać, jedna z okiennic, również zamkniętych, nagle odskoczyła i zobaczyliśmy lufę wymierzonego w nas karabinu. Usłyszeliśmy głos: — Zabierajcie się stąd, włóczęgi! Jeśli nie przestaniecie hałasować, będę strzelał! — Spokojnie, tylko spokojnie — odpowiedziałem i skinąłem na Izrada. Na widok młodego człowieka chłop z wolna opuścił karabin. — To przecież jest Izrad! — Tak, to ja — powiedział Izrad. — Czy mnie też uważasz za włóczęgę? — Nie, ty jesteś porządnym człowiekiem. — Ci mężczyźni to też porządni ludzie. Oni ścigają tych, którzy byli u ciebie, i chcą się od ciebie dowiedzieć, czego tamci włóczędzy chcieli. — Zaufam ci i otworzę drzwi. I tak zrobił. Kiedy wyszedł do nas, zrozumiałem, że ten niski, cherlawy, patrzący przerażonym wzrokiem człowiek nie byłby w stanie wzbudzić dla siebie respektu u takich ludzi, jakimi byli obydwaj Aladżi. Pewnie i nam nie ufał do końca, bo nadal trzymał w ręku flintę. Wreszcie krzyknął do kogoś w domu: — Matka, chodź tu i zobacz ich! Schylona pod ciężarem lat kobieta wyszła, podpierając się laską, i obrzuciła nas badawczym spojrzeniem. Spostrzegłem zwisający u jej paska różaniec. Dlatego powiedziałem: — Hasreti Issa Krist ilahi war, anadżyjim — niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, staruszko! Bisi Kapundan Kowiormi–ssin — czy chcesz nam pokazać drzwi? Na jej pomarszczonej twarzy pojawił się uśmiech i powiedziała: — Efendi, jesteś chrześcijaninem? O, ci bywają czasami najgorsi! Ale ty masz dobrą twarz. Czy nas nie skrzywdzicie? — Nie, na pewno nie. — To witajcie. Zsiądźcie z koni i wejdźcie do nas! — Pozwolisz, że zostaniemy w siodłach, zamierzamy bowiem zaraz odjechać. Przedtem jednak chętnie dowiedziałbym się, czego chcieli od was ci jeźdźcy. — Najpierw przyjechało ich pięciu. Szósty dołączył później. Zsiedli z koni i bez naszej zgody zaprowadzili je na pole koniczyny, choć trawy jest tu dosyć. Konie doszczętnie stratowały nasze piękne pole. Chcieliśmy zażądać odszkodowania, bo jesteśmy biednymi ludźmi. Ale przy pierwszym słowie podnieśli pejcze i musieliśmy milczeć. — A właściwie po co przyjechali do was? Musieli przecież nadłożyć drogi, żeby dotrzeć do tego domu. — Jeden z nich zasłabł. Był ranny w ramię i bardzo cierpiał. Tu zdjęli mu opatrunek i chłodzili ranę wodą. Trwało to wiele godzin i podczas gdy jeden z nich zajmował się rannym, inni zabierali z domu, co im się podobało. Zjedli cały nasz zapas żywności. Mego syna i synową zamknęli na strychu i odsunęli drabinę, tak że nie mogli zejść na dół. — A gdzie ty byłaś? — ja? — zapytała, chytrze mrugnąwszy okiem. — Ja udawałam, że nie słyszę. Jestem stara, można w to uwierzyć. Zostałam więc w izbie i mogłam słuchać, o czym mówili. — A o czym mówili? — O jakimś Karze Ben Nemsim, że on i jego towarzysze muszą umrzeć. — Ja jestem tym człowiekiem. A co dalej? — Mówili też o domu Dżemala nad Treską, u którego dziś wieczorem chcą się zatrzymać, no i o węglarzu, ale zapomniałam jego imienia. — Czy nie nazywa się Szarka? — Tak, tak. Jutro zostaną u niego. Mówili też o niejakim Szucie. Chcą go spotkać w Kara… Kara… nie, nie pamiętam już. — Karanirwan? — Tak, mają go spotkać w Karanirwan–Han. — Wiecie może, gdzie to jest? — Nie, oni tego też nie powiedzieli. Ale rozmawiali o bracie, którego jeden z nich ma tam spotkać. Wymienili jego imię, ale niestety nie mogę go sobie przypomnieć. — Może Hamd el Amasat? — Właśnie tak. Efendi, ty przecież więcej wiesz niż ja! — Wiem sporo, ale pytam dlatego, że chcę się upewnić, czy nie jestem w błędzie. — Wspominali też, że w tym Karanirwan–Han siedzi uwięziony jakiś kupiec, bo chcą od niego wyłudzić okup. Ale śmiali się z niego, mówili, że jeśli nawet załatwi te pieniądze, to i tak nie uwolnią go. Chcą z niego wszystko wyciągnąć, aż już nic nie będzie miał, i wtedy go zamordują. — Tak! Coś takiego przewidywałem. A w jaki sposób ów kupiec dostał się do Karanirwan–Han? — Zwabił go tam Hamd el Amasat, którego imię wymieniłeś. — Nie mówili, jak się nazywa ten kupiec? — To było jakieś obco brzmiące nazwisko i nie zapamiętałam, taka byłam wystraszona. — Nie Galingre? — Tak, teraz sobie przypominam. — Czy ci łajdacy nie wyjawili czegoś więcej ze swoich planów? — Nie, zresztą potem przybył szósty jeździec. To łaciarz. Mówił o jakichś wrogach, przez których wpadł do rzeki Wardar. Teraz wiem, że wy jesteście tymi wrogami. Kazali mi rozniecić duży ogień, bo musiał wysuszyć odzienie. Właśnie dlatego i z powodu starego, któremu bardzo dokuczała rana, zabawili u nas tak długo. Ten szósty opowiadał o bastonadzie, że wychłostali go w pięty. Ledwie się poruszał i był bez butów. Miał stopy owiązane szmatami nasmarowanymi łojem. Zażądał świeżych szmat, ale łoju nie miałam, więc żeby go wytopić, zadźgali naszą kozę. Czy nie jest to straszne okrucieństwo? — Zapewne. A ile warta była wasza koza? — Na pewno z pięćdziesiąt piastrów. — Mój towarzysz, Hadżi Halef Omar, podaruje wam pięćdziesiąt piastrów. Halef natychmiast sięgnął po sakiewkę i wyjął z niej półfuntową monetę. — Efendi — odezwał się zdumiony starzec — chcesz zapłacić za szkody wyrządzone przez twoich wrogów? — Nie, tego zrobić nie mogę, bo nie posiadam bogactw padyszacha, ale możemy ci ofiarować pieniądze za kozę. Przyjmij je! — Tak się cieszę, że zaufałem wam i nie zamknąłem przed wami domu i ust. Niech będzie błogosławione wasze przybycie i odejście, niech będzie błogosławiony każdy wasz krok i wszystko, co czynicie! Pożegnaliśmy ludzi, którzy z daleka wykrzykiwali jeszcze podziękowania, i wróciliśmy do miejsca, w którym zboczyliśmy z drogi, żeby podążać dalej we wcześniej obranym kierunku. Na razie jechaliśmy przez otwartą okolicę, gdzie z rzadka rosły pojedyncze drzewa. Nasz przewodnik, przedtem tak wesoły, teraz popadł w zamyślenie. Zapytany o powód, odpowiedział: — Efendi, nie traktowałem zagrażającego wam niebezpieczeństwa tak poważnie, jak na to zasługuje. Teraz dopiero widzę, że znajdujecie się w bardzo złej sytuacji. To mnie martwi. Jeśli wasi wrogowie zaatakują was nieoczekiwanie z zasadzki, będziecie zgubieni. — Nie sądzę, będziemy się bronić. — Nawet nie wyobrażacie sobie, z jaką pewnością ręki robi się w tym kraju użytek z czekana. Żaden człowiek nie jest w stanie obronić się przed dobrze rzuconym czekanem. — Znam kogoś, kto to potrafi — odpowiedziałem. — Nie wierzę. Któż to taki? — Ja. — Ach! — zaśmiał się Izrad, spoglądając na mnie z boku. — Efendi naturalnie tylko żartuje. — Mówię najzupełniej poważnie. Pewien człowiek chciał mnie już w ten sposób pozbawić życia. — Nie pojmuję. Wobec tego nie umiał się posługiwać czekanem. Pojedź w góry, efendi, tam możesz zobaczyć mistrzów tej straszliwej broni. Każ któremuś ze Skipetarów, a nawet Miriditów, żeby ci pokazali, jak się włada tą bronią, a zadziwią cię. — Człowiek, z którym miałem do czynienia, był Skipetarem. Pokręcił z niedowierzaniem głową i mówił dalej: — Skoro udało ci się ujść przed jego czekanem, to znalazł się przed tobą bezbronny i pokonałeś go? — Rzeczywiście, miałem go w ręku, ale darowałem mu życie. On dał mi za to swój toporek, który tkwi tu, za moim pasem. — W skrytości podziwiałem ten czekan. Jest piękny, myślałem jednak, że gdzieś go kupiłeś, chcąc się prezentować bardzo wojowniczo. Mimo to jest on w twojej ręce bezużyteczny, bo nie umiesz nim rzucać. A może próbowałeś już sił w tej sztuce? — Z czekanem nie, rzucałem innymi toporkami. — Gdzie to było? — Daleko stąd, w Ameryce, gdzie żyją dzikie plemiona, których ulubioną bronią jest toporek. Od nich się tego nauczyłem. Tam topór wojenny nazywa się tomahawk. — Ale dziki nie może się równać ze Skipetarem, wykluczone! — Przeciwnie! Nie sądzę, żeby Skipetar umiał tak zręcznie rzucać czekanem, jak Indianin swoim tomahawkiem. Czekan wyrzuca się po linii prostej, zaś tomahawk łukiem. — I ktoś rzeczywiście to potrafi? — Każdy czerwonoskóry wojownik i ja też. Zaczerwienił się, oczy mu błyszczały. Zatrzymał swego konia, zastawiając mi drogę, musiałem więc przystanąć, i powiedział: — Efendi, zechciej wybaczyć, że taki zapaleniec ze mnie. Czymże ja jestem wobec ciebie! Mimo to jednak trudno mi uwierzyć twoim słowom. Chcę ci wyznać, że jestem biegły w posługiwaniu się tą bronią i mogę z każdym podjąć walkę. Dlatego wiem, ile potrzeba lat, żeby zostać mistrzem w tej sztuce. Nie mam niestety swego czekana przy sobie. — Ja jeszcze nigdy nie rzucałem czekanem — brzmiała moja odpowiedź — ale myślę, że jeśli nawet przy pierwszym czy drugim rzucie chybiłbym celu, to za trzecim razem uda mi się. — O, efendi, nie wierz w to! — Wierzę i rzucając toporkiem, dokonam większej sztuki niż ty. — Jak to? — Kiedy będę rzucał, broń przeleci pewien odcinek drogi nisko nad ziemią, potem wzbije się w górę, zakreśli łuk i opadnie dokładnie w to miejsce, w które ja chcę trafić. — To niemożliwe! — Naprawdę tak będzie. — Efendi, trzymam cię za słowo. Gdybym miał przy sobie dużo pieniędzy, założyłbym się z tobą. Izrad zsiadł z konia. Był tak uniesiony zapałem, że aż mnie to bawiło. — Biedaczysko! — powiedział Halef, unosząc ramiona właściwym sobie dumnym gestem. — Kogo masz na myśli? — spytał Izrad. — Ciebie naturalnie. — Myślisz więc, że efendi wygrałby ten zakład? — Z całą pewnością. — Widziałeś go kiedy rzucającego czekanem? — Nie, ale jeśli czegoś chce, to potrafi to zrobić. Sihdi, radzę ci iść o zakład z tym młodym człowiekiem. Zapłaci i będzie musiał prosić cię o wybaczenie. Przyjęcie propozycji Izrada było właściwie naganne. Zatrzymując się tu dla takiej zabawy, traciliśmy czas. Ale przecież nie chodziło o minuty, a przy tym sam byłem ciekaw, czy uda mi się tak samo posługiwać czekanem jak tomahawkiem. Taka próba była zresztą niezbędna, w każdej chwili bowiem mógł zaistnieć powód, by sięgnąć po topór w potrzebie. Dobrze było zatem wiedzieć, czy potrafię się z nim obchodzić. Tak więc spytałem Izrada: — Ile masz przy sobie pieniędzy? — Tylko pięć, a może sześć piastrów. — Stawiam sto. Jakie warunki przyjmujemy? Zamyślił się. — Ty nigdy nie rzucałeś czekanem, a ja nie jestem przyzwyczajony do twego. Byłoby więc słuszne, żebyśmy wykonali kilka próbnych rzutów, może trzy? — Zgoda. — Ale wtedy każdy ma tylko jeden rzut do celu — powiedział. — To zbyt trudne. Może się zdarzyć, że z jakiegoś nieprzewidzianego powodu akurat ten rzut się nie uda. — Dobrze, a więc trzy rzuty dla każdego. Kto rzuci najlepiej, ten dostanie pieniądze. Celem będzie drzewo, tam przed nami. Jesion. Topór powinien utkwić w pniu. Zatrzymaliśmy się niedaleko strumienia, chyba tego samego, który widzieliśmy z doliny w miejscu, gdzie zboczyliśmy z drogi. Na jego brzegu rosły pojedyncze drzewa: jesiony, olchy i stare rosochate wierzby, z których pni wystrzeliły już młode pędy. Najbliższym drzewem był jesion rosnący w odległości około siedemdziesięciu kroków od nas. Zsiadłem z konia i podałem czekan Izradowi. Stanął mocno na rozstawionych nogach, zrobił półobrót, ważąc w skupieniu topór w ręce, i rzucił. Topór przeleciał tuż obok jesionu, nawet go nie musnąwszy. — Ten czekan jest cięższy niż mój — usprawiedliwiał się, podczas gdy Halef ruszył, by przynieść broń. — Za drugim razem trafię! Za drugim razem trafił, jednak nie ostrzem toporka, tylko trzonkiem. Trzeci rzut był bardziej udany; toporek trafił w pień, ale jego ostrze, niestety, nie utkwiło w nim. — To nic — powiedział. — To była tylko próba. Potem trafię z pewnością, bo już znam tę broń. Teraz ty, efendi! Nie wyjawiając niczego, obrałem sobie za cel nie jesion, ale dalej rosnącą starą wierzbę o spróchniałym pniu, z którego sterczała tylko jedna gałąź z uformowaną na niej małą koroną. Musiałem przede wszystkim przyzwyczaić rękę do wagi czekana, dlatego próba wypadła podobnie jak u Izrada. Tyle tylko, że ja nie zamierzałem celować w jesion, chodziło mi o rzut w określonym kierunku. Toporek przeleciał z lewej strony, dość daleko od jesionu i wbił się w miękką ziemię. — Oj! Oj! — zaśmiał się nasz przewodnik. — I ty chcesz wygrać zakład, efendi? — Tak! — odpowiedziałem z powagą. Mimo to dwa kolejne próbne rzuty wypadły jeszcze gorzej. Pozwalałem Izradowi pokpiwać ze mnie, byłem bowiem przekonany, że gdy będzie trzeba, nie chybię. Halef, Omar i Osko nie śmiali się, byli wręcz zirytowani, że zgodziłem się na ten zakład. — Koniec próby — oznajmił Izrad. — Teraz już poważnie. Kto rzuca pierwszy? — Ty. — Najpierw wyłóżmy pieniądze, żeby potem nie było nieporozumień. Osko może trzymać bank. Widocznie młody człowiek podejrzewał, że mógłbym się ociągać z wypłaceniem stu piastrów. Był przekonany, iż wygra zakład. Podałem Osko pieniądze. Mój przeciwnik przeliczył kilka swoich piastrów i sięgnął po toporek. Trzy razy trafił, ale tylko przy ostatnim rzucie ostrze utkwiło w pniu. — Ani razu nie chybiłem — cieszył się. — A raz czekan wbił się w drzewo. Zrób to samo, efendi. Teraz, skoro miałem udowodnić wyższość przyswojonej sobie od Indian sztuki, czym się przechwalałem, musiałem rzucać sposobem indiańskim. Uniosłem czekan nad głowę i obrotami ramienia nadając mu ruch wirowy — przy grze w bilard nazywa się to „efektem” — rzuciłem. Toporek, obracając się wokół własnej osi, poszybował nisko nad ziemią, po czym wzbił się w górę, a po chwili opadł i wbił się w pień jesionu. Moi towarzysze dali głośno wyraz radości, zaś osłupiały Izrad powiedział: — Co za szczęście, efendi! Aż trudno uwierzyć! Halef przyniósł toporek i dwa kolejne rzuty dosięgły celu. Towarzysze byli zachwyceni, tylko Izrad ciągle nie mógł uwierzyć, że taki wynik zawdzięczam nie jedynie szczęściu. — Jeśli jeszcze cię nie przekonałem — powiedziałem — to teraz dam ci niezbity dowód. Widzisz tę starą wierzbę, tam z tyłu, za jesionem? — Widzę, bo co? — Rzucę w nią. — Efendi, przecież ta wierzba oddalona jest o dobrych sto kroków stąd. Chcesz naprawdę w nią trafić? — Nie tylko, będę celował w jej konar, i to tak, że topór uderzy najwyżej w odległości dłoni od pnia i odetnie go. — To byłby cud! — Po sześciu rzutach dobrze wyczuwam broń w dłoni i nie powinienem chybić. Teraz wprowadzę czekan w dwa razy szybszy ruch wirowy i zobaczysz, że kiedy wzbije się w górę, od razu osiągnie trzykrotnie większą szybkość. Uważaj! Rzut udał się, jak zapowiedziałem. Czekan wirował nad ziemią, z wolna wzbił się ku górze, a potem nagle ze zwiększoną szybkością opadł na wierzbę. Za chwilę odcięty konar leżał na ziemi. — Pójdź tam i sprawdź! — zaśmiałem się. — Jest odcięty od pnia w odległości dłoni i równo, jak nożem, bo trafiło weń ostrze toporka. Na twarzy Izrada widać było tak wielkie zdumienie, że aż zaśmiałem się w głos. — A nie mówiłem? — odezwał się Halef. — Czego mój sihdi chce, tego dokona. Osko, daj mu pieniądze! Są to piastry triumfu, niechaj je bierze. Ja jednak wycofałem swój wkład, a Izrad otrzymał z powrotem własne pieniądze. Długo nie mógł ochłonąć z wrażenia i nawet kiedy już kontynuowaliśmy naszą podróż, jeszcze wykrzykiwał słowa podziwu. Ja też byłem zadowolony, sprawdziłem bowiem, że mogę na swojej ręce polegać. Po tej krótkiej przerwie dalsza podróż przebiegała bez dalszych zakłóceń. Zapadała noc i Izrad oświadczył, że za niespełna godzinę dotrzemy do Treska–Konak. Znów droga wiodła przez las, na szczęście rzadki, a dalej teren obniżał się. Zobaczyliśmy pastwisko i usłyszeliśmy szczekanie psów. — To są samsunlar — owczarki moich krewniaków — powiedział Izrad. — Przed nami właśnie jest Treska–Konak, a na lewo dom moich krewnych. Ale objedziemy go łukiem. Na polu może być parobek Konakdżiego i zauważyć nas. Skręciliśmy w lewo do rzeki, posuwając się dalej wzdłuż jej brzegu, aż do domu owczarza. Był to niski, długi parterowy budynek. Niektóre okiennice były otwarte i widać było migocące tam światło. Psy rzuciły się na nas z wściekłym ujadaniem, ale gdy rozpoznały głos Izrada, zaraz się uspokoiły. Jakiś mężczyzna wyjrzał z okna i spytał: — Kto tam? — Dobry znajomy! — To Izrad! Żono! Izrad jest tam! Głowa zniknęła, a w chwilę później otworzyły się drzwi, z których wyszła para staruszków, by przywiać Izrada. Owczarz zapytał: — Przyprowadzasz ludzi. Czy zostaną u nas? — Zostaną, ale nie mów tak głośno! Konakdżi Dżemal nie może zauważyć, że ci ludzie tu są. Przede wszystkim zatroszcz się, żeby nasze konie weszły do stajni. Była tu tylko owczarnia, tak niska, że głową uderzałem o pułap. Mój Kary wzbraniał się przed wejściem do środka. Zapach owiec wzbudzał w nim wstręt i dopiero głaskaniem i namową udało mi się nakłonić go do posłuszeństwa. Potem poszliśmy do izby, a raczej do tego, co tu nazywano izbą, ponieważ jedyne duże pomieszczenie, stanowiące mieszkalną część domu, poprzedzielane było ściankami z wiklinowej plecionki. Przesuwając te przepierzenia, można było izbę dowolnie powiększać albo zmniejszać. W domu zastaliśmy tylko ojca Dżordże’a, matkę Szenkę i ich najstarszego syna Niko. Parobcy byli przy stadach owiec, a żeńskiej służby tu nie było. Izrad przedstawił nas z imienia i od razu opowiedział, że to my uratowaliśmy jego siostrę Sorę. Przyjęto nas więc bardzo serdecznie. Niko poszedł do stajni, żeby nakarmić i napoić nasze konie, a rodzice znieśli wszystko, co mieli w spiżarni, do przygotowania uroczystego posiłku. Początkowo rozmowa toczyła się wokół tego, co ich najbardziej poruszyło — uratowania synowej. Potem mówiliśmy o celu naszej podróży i dowiedziałem się, że ci, których szukaliśmy, przybyli do Konaku. Pokrótce opowiedziałem, dlaczego ścigamy tych ludzi, wzbudzając tym niemałe zainteresowanie. — I pomyśleć, że są tacy ludzie! — wykrzyknęła stara kobieta, załamując ręce. — To straszne! — Tak, to jest straszne! — mruknął stary Dżordże. — Ale nie powinno nas to dziwić, przecież są stronnikami Szuta. Cały kraj dziękowałby Bogu na klęczkach, gdyby ta plaga narodu raz została unieszkodliwiona. — Wiesz może coś bliższego o Szucie? — zapytałem go. — Nie wiem więcej niż ty i inni. Gdyby znane było miejsce jego zamieszkania, to znano by też jego samego i byłby z nim koniec. — Niewiadomo. A może wiesz, gdzie leży Karanirwan–Han? — Też nie. — Ale chyba znasz perskiego handlarza końmi? — Tak. Nazywa się Kara Adżem. A co z nim? — Podejrzewam, że to on jest Szutem. — Co? Ten Pers? — Opisz mi go! — Jest wyższy i silniejszy niż ty i ja, prawdziwy olbrzym, i nosi czarną brodę, sięgającą piersi. — Od kiedy jest w kraju? — Dokładnie nie wiem. Jakieś dziesięć lat temu zobaczyłem go po raz pierwszy. — I pewnie od tak dawna mówi się o Szucie? Spojrzał na mnie zaskoczony, zamyślił się na chwilę, a potem odpowiedział: — Tak. Mniej więcej tak. — A jak sobie tu poczyna ten handlarz końmi? — Zachowuje się nader władczo, jak wszyscy ludzie świadomi swego bogactwa. Chodzi zawsze uzbrojony po zęby i znany jest jako człowiek, z którym nie ma żartów. — A więc skłonny jest do gwałtownych czynów? — Tak, u niego od razu pięść albo pistolet, a mówi się, że wielu z tych, którzy go obrazili, już nie otworzą ust, bo umarli nie mogą mówić. Jednak nic nie mogę powiedzieć o rabunkach i kradzieżach. — Opis odpowiada mojemu wyobrażeniu tego człowieka. A może wiesz coś o jego kontaktach z węglarzem Szarką? — O tym nie słyszałem. A ty miałeś do czynienia z tym wypalaczem węgla? — Do tej pory nie, ale myślę, że się z nim spotkam. Tych sześciu wybierało się do niego, a więc znają jego siedzibę. Może i ty ją znasz? — Wiem tylko, że mieszka w chacie, gdzieś za Glogovik, w głębi lasu. — Widziałeś go kiedy? — Tylko przelotnie. — Chyba od czasu do czasu musi opuszczać las, żeby sprzedać węgiel, albo ludzie odwiedzają go w tym celu? — On sam nie sprzedaje. Po tamtej stronie, w górach Szar Dagh jest pewien handlarz sadzą i on wszystko dla niego załatwia. Krąży po kraju wozem załadowanym węglem i baryłkami sadzy. — Co to za człowiek? — Ponury, małomówny, z nikim się nie zadaje. Chętniej się go żegna, niż wita. — Hm! Może będę zmuszony odszukać go, żeby się dowiedzieć, gdzie znajduje się chata węglarza. — Mógłbym ci dać jednego parobka za przewodnika, przynajmniej do Glogovik. Dalej on też drogi nie zna. — Chętnie przyjmiemy tę propozycję. Twój syn, Sef, mówił, że na węglarzu ciąży podejrzenie o morderstwo. — Nie jest to tylko podejrzenie, ale pewność, tylko że nie ma świadków, przy pomocy których można by to udowodnić. Utrzymywał nawet kontakty z braćmi Aladżi, których żołnierze na próżno u niego szukali. — Sef też o tym mówił. On widział dziś tych dwu ludzi. — Srokaczy? Naprawdę? Często pragnąłem ich spotkać, naturalnie tak, żebym nie musiał się ich bać. — No i stało się. — Kiedyż to? — Dziś. Czy wśród sześciu jeźdźców nie zauważyłeś dwu, jadących na srokatych koniach? — O Boże! A więc są tu, po drugiej stronie w Konaku! Nieszczęście jest blisko! — Dziś nie musisz się obawiać bandytów, bo my tu jesteśmy. Skoro tylko się dowiedzą, że zatrzymaliśmy się u ciebie na popas, zaraz się ulotnią. Zresztą może ich zobaczysz, jeśli teraz wyjdziesz po kryjomu. Spróbuj się rozejrzeć, może udałoby się ich podsłuchać. Dżordże wyszedł, a my pod jego nieobecność zajęliśmy się kolacją. Gospodarz wrócił po półgodzinie i zameldował, że widział naszych przeciwników. — Ale było ich tylko pięciu — powiedział. — Rannego z nimi nie widziałem. Siedzą obok izby sypialnej sąsiada. Obszedłem ukradkiem dom dookoła, sprawdzając wszystkie okiennice, czy nie ma gdzie jakiejś szpary, przez którą można by zajrzeć do środka. Wreszcie znalazłem jedną z dziurą po sęku. Ci poszukiwani siedzieli razem z Konakdżim, a przed nimi stał dzban z rakiją. — Rozmawiali? — Tak, ale nie o waszej sprawie. — Można ich było podsłuchać, stojąc na zewnątrz przy okiennicy? — Tylko pojedyncze słowa słyszałem wyraźnie. Musiałbym wleźć do sypialni, żeby usłyszeć całą rozmowę. Okiennica jest tam otwarta. Dżordże opisał położenie tej izby i jej wnętrze, ale uznałem, że wejście do środka byłoby zbyt ryzykowne, zwłaszcza iż należało domniemywać, że tam właśnie znajdował się stary Mübarek. — Nie! — powiedziałem. — Zrezygnujemy z tego przedsięwzięcia. Później sam się tam podkradnę. I uznałem sprawę za załatwioną. W czasie gdy rozmawialiśmy, Halef wstał i skierował się do wyjścia. — Mam nadzieję, że nie zamierzasz tam się zakraść! — zawołałem za nim. — Najsurowiej zabraniam ci tego! Zrobił gest mający mnie uspokoić i wyszedł. Ale bynajmniej nie uspokoił mnie i dlatego upoważniłem Omara, żeby dyskretnie go śledził. Omar wkrótce wrócił i oznajmił, iż Hadżi udał się do stajni, żeby się przekonać, czy koniom, a zwłaszcza mojemu karemu, niczego nie brak. Zadowoliłem się tym wyjaśnieniem. Minął kwadrans, potem drugi, a Halef nie wracał, co na nowo obudziło mój niepokój. Powiedziałem o tym i gospodarz poszedł szukać Halefa. Wrócił jednak z niczym — Halefa nie znalazł. — Słusznie przewidywałem, popełnił głupstwo i teraz prawdopodobnie znalazł się w niebezpieczeństwie — powiedziałem zdenerwowany. — Osko, Omarze, bierzcie karabiny, musimy udać się do Konaku, ponieważ sądzę, że Halef jest dość zuchwały na to, by przedostać się do sypialni. Sam zabrałem tylko sztucer; wystarczył, żeby utrzymać całe towarzystwo w ryzach. Na dworze było ciemno jak oko wykol. Owczarz prowadził. Musiałem jeszcze oszczędzać swoją nogę, ruszyliśmy więc wolno, wzdłuż brzegu rzeki, aż w odległości jakichś pięćdziesięciu kroków od Treski zobaczyliśmy ciemną bryłę Konaku. Cichaczem przekradliśmy się przed frontem domu, gdzie wszystkie okna były pozamykane, skręciliśmy pod ścianę boczną, za którą mieściły się stajnie. Rosły tam młode świerki, najniższymi gałęziami prawie dotykające ziemi. Między nimi i domem była wąska przestrzeń. Stamtąd owczarz poprowadził nas do tylnej ściany budynku, wzdłuż której przeszliśmy. Nigdzie ani śladu Halefa; byłem jednak głęboko przeświadczony, że znajdował się on teraz w środku domu, ujęty przez ludzi, których rozmowę chciał podsłuchać. Nasz gospodarz przystanął, wskazując na dwie okiennice, zresztą jak wszystkie pozostałe, zamknięte od wewnątrz. — Ta pierwsza — szepnął — należy do izby, w której siedzieli ludzie, druga do sypialni. — Czy nie mówiłeś, że ta druga była otwarta? — Tak, przedtem była. — Ale tymczasem została zamknięta. Musiał być jakiś powód. A jakiż inny mógłby być niż ten, że ci łajdacy spostrzegli, że są podsłuchiwani? Podkradłem się do pierwszej okiennicy i zajrzałem przez dziurę po sęku. Izbę ledwie rozjaśniał nikły płomień łojówki umieszczonej w drucianym lichtarzu, ale to, co zobaczyłem, wystarczyło. Na dywanie siedzieli Manach el Barsza i Barud el Amasat. U wejścia stał mężczyzna krępy, silnej postaci, o twarzy grubo ciosanej, jednym słowem: Konakdżi Dżemal. Po mojej prawej ręce podpierali ścianę obydwaj Aladżi. W rogu, na drewnianych hakach wisiały ich karabiny. Spojrzenia całej piątki zwrócone były na Halefa, który leżał na podłodze ze związanymi rękami i nogami. Twarze jego wrogów nie wróżyły nic dobrego. Wydawało się, że Manach el Barsza prowadził przesłuchanie. W każdym razie był bardzo zagniewany i mówił tak głośno, że mogłem zrozumieć każdą sylabę. — Czy widzisz coś, sihdi? — szepnął Omar. — Tak — odpowiedziałem cicho. — Hadżi leży związany na ziemi i jest właśnie przesłuchiwany. Chodźcie tu! Gdy tylko rozwalę okiennicę, pomożecie mi, wsuwając tam lufy waszych strzelb. Okiennica musi zostać błyskawicznie rozbita, żeby nie dać im czasu na zaatakowanie Halefa, zanim my nie damy mu osłony. A teraz cisza! Nasłuchiwałem. — Kto ci zdradził, że tu jesteśmy? — dopytywał się Manach el Barsza. — Suef powiedział — odparł Halef. Tego ostatniego nie widziałem, ale teraz pojawił się z lewej strony. Możliwe, że był w sypialni. — Psi synu, nie łżyj! — powiedział. — Milcz i przestań urągać! — odparł Hadżi. — Czy nie powiedziałeś w naszej obecności do handżiego w Rumelii, że chciałeś jechać do Treska–Konaku? — Tak, ale nie powiedziałem, że ci ludzie też tu się znajdą. — Tego moglibyśmy się domyślić. W Kilisseli mój efendi powiedział ci przecież otwarcie, że szybko wyjedziesz stąd, żeby do nich dołączyć. — Niech szejtan porwie tego giaura! Obijemy mu podeszwy do żywego mięsa, wtedy dowie się, co ja dziś przeżyłem. Ledwie mogę stać. Suef przysiadł obok Halefa. — W jaki sposób dowiedzieliście się, gdzie leży Konak? — wypytywał dalej Manach. — Pytaliśmy, to zrozumiałe. — A dlaczego ty sam jechałeś za nami? Dlaczego inni zostali? Halef był tak przebiegły, że udawał, jakoby był tu sam. W ogóle zachowywał się nad wyraz spokojnie. I nie było w tym nic dziwnego, mógł bowiem myśleć, że niepokój o niego wkrótce nas tu przywiedzie. — Czyżby Suef wam nie powiedział, że mój sihdi wpadł do wody? — Tak, i przypuszczalnie się utopił. — Nie, takiej uprzejmości wam nie wyświadczył. Żyje, chociaż jest chory. Inni muszą go pielęgnować. A mnie wysłał przodem, aby was obserwować. Jeśli to będzie możliwe, to jutro przyjedzie. Jestem pewny, że do wieczora tu przybędzie. Na pewno jutro pojawi się tu, a wtedy mnie uwolni. Wszyscy ryknęli śmiechem. — Głupcze! — zawołał Manach el Barsza. — Ty myślisz, że jutro wieczorem jeszcze będziesz naszym więźniem? — Chcecie mnie zwolnić wcześniej? — zapytał Halef z niewinną miną. — Puścimy cię wolno wcześniej. Pozwolimy ci odejść, ale tylko do piekła. — Żartujecie. Ja nie znam drogi. — Nie martw się. Już my ci pokażemy. Przedtem jednak damy ci nauczkę, która pewnie nie przypadnie ci do gustu. — Zawsze jestem wdzięczny za wszelkie pouczenia. — Miejmy nadzieję, że i tym razem tak będzie. Chcemy ci bowiem przypomnieć, że istnieje zasada: oko za oko, krew za krew. Wy ukaraliście chłostą Murada Habulama, Humuna i Suefa. Dobrze. Wobec tego i ty dostaniesz karę bastonady, i to tak, że ci mięso na piętach odpadnie od kości. Wy zalaliście wieżę wodą, żebyśmy się potopili. No to dalej, śmiało, my też wsadzimy ciebie do wody i będziesz się topił, ale powoli, żebyśmy z tego mieli uciechę. Położymy cię w rzece tak, żeby ci tylko nos z wody wystawał. Będziesz mógł oddychać, jak długo zdołasz. — Nie zrobicie tego! — jęknął żałośnie Halef. — Nie? Dlaczego mielibyśmy z tego zrezygnować? — Dlatego, że jesteście wyznawcami Proroka i nie będziecie torturowali i mordowali muzułmanina. — Zostaw Proroka! Powinieneś umrzeć śmiercią gorszą niż samo piekło, które cię potem czeka. — Co wam przyjdzie z tego, że mnie zabijecie? Będą was dręczyły wyrzuty sumienia do chwili, aż po was przyjdzie anioł śmierci. — Z naszym sumieniem sami sobie poradzimy. Pewnie oblatuje cię już śmiertelny strach? Tak, gdybyś był mądry, to mógłbyś tego uniknąć. — Co musiałbym zrobić? — zapytał szybko. — Wszystko wyznać. Kim jest twój pan, czego chce od nas i co przeciwko nam knuje. — Tego nie mogę wyjawić. — No to musisz umrzeć. Miałem dobre zamiary. Jeśli jednak na moje pytania zamykasz usta, wobec tego twój los jest przesądzony. — Przejrzałem cię — odpowiedział Halef. — Chcesz mnie zwieść obietnicą. A kiedy wszystko powiem, wyśmiejecie mnie i nie dotrzymacie słowa. — Dotrzymamy. — Przysięgasz? — Przysięgam na wszystko, w co wierzę i co szanuję. A teraz decyduj się szybko, bo u mnie gotowość świadczenia łaski nie trwa długo. Halef jak gdyby zastanawiał się przez chwilę, wreszcie powiedział: — Co mi po moim efendi, jeśli nie będę żył? Wolę żyć, więc udzielę wam informacji. — To twoje szczęście! — odezwał się Manach. — A więc najpierw powiedz, kim jest właściwie twój pan. — Nie słyszeliście, że on jest Niemcem? — Tak, mówiono nam. — I uwierzyliście? Czy jakiś Alaman może mieć trzy paszporty sułtana? — Więc pewnie nie jest Alamanem. — Ani mu to w głowie. — Ale to giaur? — Też nie. On tylko udaje, żeby nikt się nie domyślił, kim jest. — No to gadaj prędko! Kim on jest? Halef z nadzwyczaj poważną miną odpowiedział: — Sądząc z jego dotychczasowego zachowania, musicie przyznać, ze to nie byle kto, tylko człowiek znakomity. Przysięgałem, iż nie zdradzę jego tajemnicy, ale jeśli tego nie uczynię, wy zabijecie mnie, a śmierć unieważnia wszystkie przysięgi. Dowiedzcie się więc, że jest cudzoziemcem i szahsade — synem króla. — Ty psie! Chcesz nas okłamać?! — wrzasnął Manach el Barsza. — Jeśli nie wierzycie, to już nie moja wina. — Czyżby efendi był synem sułtana? — Nie. Przecież powiedziałem, że pochodzi z innego kraju. — A z jakiego? — Z Hindustanu, który leży za Persją. — Dlaczego tam nie został? Dlaczego jeździ po naszym kraju? — Chce znaleźć dla siebie żonę. — Żonę…? — spytał el Barsza, nie tyle ze zdziwieniem, ile z miną, jaką robi człowiek, wykrzykując nagle: „Aha!” Wyznanie Hadżiego nie wydawało się tym ludziom zbyt nieprawdopodobne. Wszak historia księcia, podróżującego pod przybranym nazwiskiem i szukającego najpiękniejszej z pięknych, by ją pojąć za żonę, przy czym okazuje się ona prawie zawsze córką bardzo ubogich ludzi, znana jest z setek wschodnich baśni. W tym przypadku też mogło tak być. — Ale dlaczego szuka właśnie tu? — padło następne pytanie. — Dlatego, że tu są najpiękniejsze córki, ponadto śniło mu się, że właśnie tu znajdzie kwiat swego haremu. — Niech sobie szuka! Tylko dlaczego przy tym miesza się w nasze sprawy? Małemu, choć znalazł się w trudnej sytuacji, nie zabrakło sprytu. Odpowiedział z powagą: — Do waszych spraw? Ani myśli o tym. Ma tylko sprawę do Mübareka. — Co to znaczy? — Otóż we śnie widział ojca Najpiękniejszej i miasto, w którym miał go znaleźć. Miasto to Ostromdża, zaś ojciec to stary Mübarek. Dlaczego Mübarek ucieka przed moim panem? Powinien mu dać swoją córkę, a jak zostanie kaynatą, teściem najbogatszego hinduskiego księcia, uzyska wielką władzę. Nagle z przyległego pomieszczenia dał się słyszeć chrapliwy głos rannego: — Zamilcz, synu suki! Ja nigdy w życiu nie miałem córki! Twój język jest pełen kłamstw! Może myślisz, że nie wiem, kim jest twój pan, któremu życzę piekielnych mąk? Do tej pory milczałem, chcąc wyczekać najstosowniejszej chwili do zemsty. Dlatego też, niestety, nie powiedziałem tego przed sądem w Ostromdży, ale teraz muszę powiedzieć. Twoje kłamstwo jest tak wielkie, że aż mnie uszy palą. Wyznam, co wiem, dłużej nie zmilczę, nie wolno mi! — Co takiego? Co takiego? — pytali inni. — Czy wy wiecie, ludzie, że ten cudzoziemiec jest po prostu przeklętym przestępcą, że zbezcześcił święte miejsce? Widziałem go w Mekce, w mieście adoracji. Został rozpoznany; stałem obok i już po niego wyciągałem rękę, ale szatan mu dopomógł i uszedł mi. A ten Hadżi Halef Omar, mam podstawy, by tak przypuszczać, dopomógł jeszcze w tym, żeby spojrzenie tego chrześcijańskiego psa zbezcześciło największą świętość muzułmanów. Nie zapomniałem twarzy tego niewiernego i znów go rozpoznałem, kiedy udając kalekę siedziałem na drodze przed Ostromdża, a on przeszedł koło mnie. Nie dajcie się zwieść bezczelnymi kłamstwami, tylko weźcie straszliwy odwet za ten zbrodniczy występek. Długo myślałem, jaką karę powinien ponieść zbrodniarz, ale nie znalazłem takiej, która wydawałaby mi się wystarczająca. Teraz wy zastanówcie się nad tym i działajcie. Ale prędko i skutecznie! Stary mówił szybko, zapalczywie, jak człowiek w gorączce. Potem jęknął głośno, zmożony bólem rany. Moje przypuszczenia okazały się więc prawdą: położono go w sypialni. I nagle wszystko stało się dla mnie jasne. To dlatego jego chuda, tak bardzo charakterystyczna twarz wydała mi się znajoma! Jak we śnie zamajaczył mi przed oczyma wielki tłum, wzburzony, rozgorączkowany, a pośrodku tego morza ludzi postać, długie chude ręce wyciągnięte w moją stronę i rozczapierzone kościste palce niczym szpony drapieżnego ptaka spadającego na zdobycz! Było to w Mekce, tam go widziałem. Ten obraz nieświadomie wbił mi się w pamięć i kiedy znów zobaczyłem tego człowieka w Ostromdży, odniosłem wrażenie, że gdzieś go już spotkałem, tylko miejsca nie mogłem sobie przypomnieć. Słowa starego wywołały oczekiwany przez niego skutek. Ci ludzie byli przestępcami, ale równocześnie muzułmanami. Już sama myśl, że ja, chrześcijanin, zbezcześciłem świętą kaabę, wzbudziła w nich najgłębsze oburzenie. Zaś fakt domniemanego uczestnictwa Halefa w tym śmiertelnym grzechu rozpalił w nich tak wielką żądzę zemsty, że nie było dla niego łaski ani litości. Ledwie Mübarek się wypowiedział, Manach i Barud zaraz podskoczyli, jak gdyby ich żmija ukąsiła, i Suef też poderwał się z podłogi. Kłamca! — wrzasnął i kopnął Halefa. — Przeklęty kłamca i zdrajca swojej wiary! A może masz odwagę twierdzić, że Mübarek nie powiedział prawdy? Tak, mów! — krzyknął też Bybar. — Gadaj, albo cię zmiażdżę własnymi pięściami! Byłeś w Mekce czy nie?! Twarz Halefa nie zmieniła wyrazu. Mały Hadżi był naprawdę odważnym człowiekiem. Odpowiedział: — Dlaczego tak się denerwujecie? Zachowujecie się tak, jak gdyby drapieżny ptak spadł na stado kaczek. Jesteście mężczyznami czy dziećmi? — Psi synu, nie obrażaj nas! — ryknął Manach el Barsza. — Kara dla ciebie i tak będzie straszna. Czy chcesz uczynić ją jeszcze bardziej okropną, podwajając nasz gniew? Odpowiedz, byłeś w Mekce? — A czy nie musiałem tam być, skoro jestem Hadżim? — I był tam z tobą ten Kara Ben Nemsi? — Tak. — On jest chrześcijaninem? — Tak. — A więc nie jest synem króla Hindustanu? — Nie. — A więc okłamałeś nas przedtem! Świętokradco! Odpokutujesz teraz! Zakneblujemy ci usta, żebyś nie mógł pisnąć, i zaczniemy tortury. Dżemal, daj tu coś, żeby mu zatkać gębę. Konakdżi wyszedł i wrócił zaraz z chustką. — Otwórz gębę, łajdaku, założę ci knebel! — rozkazał Barud el Amasat i sięgnąwszy po chustkę, pochylił się nad Halefem. Hadżi nie usłuchał nakazu. — Otwieraj, bo ci połamię zęby, kiedy rozewrę je nożem! Klęknął obok Halefa i wyciągnął zza pasa nóż. Był już najwyższy czas, żeby wkroczyć do akcji. — Uderzajcie! — rzuciłem rozkaz towarzyszom. Obiema rękami chwyciłem sztucer za lufę. Jedno uderzenie kolbą i dwie deski okiennicy wpadły do wnętrza. Reszta rozpadła się pod ciosami równocześnie atakujących Osko i Omara. Błyskawicznie obróciliśmy broń, kierując lufy do środka. — Stać! Nie ruszać się, jeśli nie chcecie posmakować naszych kul! — krzyknąłem do nich. Barud el Amasat, który trzymał nóż nad głową Halefa, poderwał się na nogi. — Alaman — Niemiec! — wrzasnął przerażony. — Sihdi! Zabij ich! — zawołał Halef. Strzelanie byłoby jednak pozbawione sensu, ponieważ zabrakło celu. Ledwie bowiem owi nikczemnicy usłyszeli głos i w nikłym świetle zdołali rozpoznać moją twarz, zerwali z haków swoje karabiny i czmychnęli z izby, a wraz z nimi Konakdżi. — Spieszcie do Halefa! — poleciłem Osko i Omarowi. — Rozwiążcie go! Ale najpierw zgaście światło, żebyście się nie stali celem dla nieprzyjacielskich kul! Zostańcie w izbie, póki nie wrócę! Usłuchali natychmiast. — Możesz tu na mnie zaczekać — rzuciłem w biegu do owczarza, podążając wzdłuż muru do rogu, skąd przybyliśmy, i przesmyknąłem się między młodymi świerkami i ścianą domu, aż do jego frontu. I stało się, jak przewidywałem. Mimo ciemności dostrzegłem kilka postaci idących w moją stronę, więc szybko cofnąłem się i ukryłem wśród niskich gałęzi świerków. W chwilę potem nadeszli: Manach, Barud, obydwaj Aladżi, Suef i Konakdżi Dżemal. — Naprzód! — cicho rozkazał Barud. — Oni jeszcze stoją przy okiennicach. W izbie jest światło, więc będzie ich widać. Zastrzelimy ich. Na przedzie szedł Ormianin. Kiedy dotarł do rogu, skąd mógł widzieć tył domu, przystanął. — Do diabła! — zasyczał. — Nic nie widać. Nie ma światła. Co robić? Zapadła cisza. — Kto mógł zgasić światło? — odezwał się w końcu Suef. — Może któryś z nas je przewrócił w czasie ucieczki? — domyślał się Manach. — Psi syn! — zaklął Sandaf. — Ten Niemiec naprawdę paktuje z diabłem. Ilekroć myślimy, że już mamy jego albo jego ludzi, on nagle się rozpływa jak mgła. A teraz stoimy i nie wiemy, co mamy robić. W tej samej chwili z miejsca, w którym czekał owczarz, dało się słyszeć ciche kasłanie. Pewnie nie mógł się od kaszlu powstrzymać. — Słyszycie? Jeszcze tam jest — zauważył Manach. — Poślijmy mu kulę — doradził Sandar. — Opuścić strzelby! — nakazał Manach. — Stąd jest niewidoczny, strzelając, nie trafisz, tylko zdradzisz naszą obecność. Trzeba zrobić coś innego. Dżemal wróci do domu i powie nam, co się tam w środku dzieje. — Do diabła! — odpowiedział z powątpiewaniem Konakdżi. — Mam się dać zastrzelić za was? — Ci obcy nic ci nie zrobią. Powiesz, że zmusiliśmy cię do tego. Zwalisz wszystko na nas. Przecież mogli do nas strzelać w domu, a nie strzelali. Z tego można wnosić, że nie czyhają na nasze życie. Idź więc i nie każ długo na siebie czekać! Konakdżi oddalił się. Pozostali szeptali coś między sobą. Po krótkiej chwili wrócił. — Do domu wejść nie możecie — meldował — bo oni są w izbie. Sprzymierzeńcy naradzali się, czy powinni uciec, czy pozostać. Zanim jednak podjęli decyzję, zdarzyło się coś, co mnie samego zaskoczyło. Usłyszałem miarowe kroki zbliżające się od tyłu domu i rozkaz wydany ściszonym głosem: — Dur! Askerler, tüfenkler doldurunus! — Stać! Żołnierze! Ładować broń! Ku mojemu zdumieniu był to głos Hadżiego. — Słyszeliście? — szepnął gospodarz. — To żołnierz. Czy nie dowodzi nimi ten mały Arab? — Tak, to on z pewnością — odpowiedział Barud el Amasat. — Rozwiązali go i wyskoczył przez okno, żeby sprowadzić żołnierzy, których ściągnął tu jego pan. To może być tylko oddział z Üsküb*. Ale w jaki sposób tak szybko dostał tych ludzi? — Szatan zsyła im pomoc ze wszystkich stron! — burknął ze złością Manach el Barsza. — Nie ma tu dla nas schronienia. Słuchajcie! I znów dobiegł ich głos Hadżiego: — Durun burada! Arasztyryrim! — Zaczekajcie tu! Ja się rozejrzę. — Musimy stąd odejść — szepnął Manach. — Skoro ten mały opuścił izbę, to innych też tam nie ma. Dżemal, wejdź szybko do środka. Jeśli ich nie ma, to wyniesiesz Mübareka. On też musi zniknąć, choćby nawet miał wysoką gorączkę. My w tym czasie przyprowadzimy konie. Spotkasz nas na prawo od brodu, pod czterema kasztanami. Ale szybko, szybko! Nie ma ani chwili do stracenia. Widać pozostali zgodzili się na to, bo w okamgnieniu czmychnęli. Teraz najważniejsze było, bym dotarł do owych kasztanów jeszcze przed nimi. Nie znałem dobrze okolicy, ale wiedziałem, że drzewa znajdują się po prawej stronie brodu, a ponieważ tamtędy już przechodziłem, miałem nadzieję na odnalezienie miejsca spotkania bez trudu. Sztucer na razie ukryłem pod świerkiem, bo mógłby mi w drodze zawadzać. Usłyszawszy skrzypnięcie drzwi, zapewne do stajni, jak mogłem najszybciej, ruszyłem do brodu. Tam skręciłem w prawo i w odległości czterdziestu niespełna kroków zobaczyłem drzewa. Były obficie ulistnione. Dwa z nich miały korony wysoko, zaś najniższe konary pozostałych mógłbym prawie uchwycić ręką. Objąłem pień drzewa, potem kilka chwytów, odbicie, i już siedziałem na gałęzi dość mocnej, by udźwignąć ciężar kilku mężczyzn mojej wagi. Ledwie zdążyłem się tam usadowić, usłyszałem odgłos końskich kopyt. Uciekinierzy trzymali konie na wodzy i przystanęli tuż pode mną. Konakdżi prowadził też Mübareka. Od strony domu dochodził głos Halefa: — My wchodzimy! Kiedy usłyszycie nasze strzały, rozbijajcie okiennice. — Allach ciężko mnie doświadcza — cicho uskarżał się Mübarek. — Moje ciało jest jak ogień, a dusza pali się płomieniem. Nie wiem, czy będę mógł dosiąść konia. Musisz! — odpowiedział Manach. — My też chętnie odpoczęlibyśmy, ale te diabły pędzą nas z miejsca na miejsce. Trzeba stąd odejść, tylko koniecznie musimy wiedzieć, co tu dziś jeszcze będzie się działo. Dżemal, przyślesz nam wiadomość. — A gdzie człowiek z wiadomością może was spotkać? — Gdzieś na drodze do chaty węglarza. A tych obcych musisz skierować na nasz ślad. Powiesz im, że zamierzaliśmy jechać do Szarki. Na pewno za nami pojadą i będą zgubieni. Zaczaimy się na nich przy Diabelskiej Skale. Stamtąd nie można uciec ani w prawo, ani w lewo, muszą wpaść w nasze ręce. — A jeśli ujdą wam mimo wszystko? — spytał Bybar, drugi z braci Aladżi. — Wtedy tym pewniej wpadną w nasze ręce u węglarza. Dżemal powinien opowiedzieć im o skarbach w Jaskini Klejnotów, tak jak opowiadał wszystkim, których złowił w pułapkę. Musieliby mieć pakt z całym piekłem, żeby im się udało znaleźć ip merdiwani — drabinkę linową, prowadzącą w górę do spróchniałego, pustego pnia jesionu. Kara Nirwan zechce pewnie zatrzymać konia tego Alamana. Resztę podzielimy między siebie i myślę, że będziemy zadowoleni. Człowiek, który wypuszcza się w takie podróże, na pewno ma przy sobie dużo pieniędzy. Manach był w wielkim błędzie. Całym moim bogactwem były w tej chwili zasłyszane od niego informacje. Teraz wiedziałem już, że Kara Nirwan i Szut to ta sama osoba. Wiedziałem też, że ofiary węglarza zwabiane były opowiadaniem Konakdżiego do rzekomej Jaskini Klejnotów. I to, że owa pieczara miała drugie wyjście, przez wydrążony pień jesionu. Pień musiał mieć odpowiednio duży obwód i wysokość, zatem powinien rzucać się w oczy i znalezienie go nie wydawało się zbyt trudne. Więcej nie usłyszałem. Wystraszony Konakdżi naglił do drogi. Mężczyźni dosiedli koni; jęczącemu Mübarekowi musieli w tym dopomóc, i wkrótce usłyszałem plusk wody, gdy przeprawiali się przez bród. Uszedłem z drzewa i wróciłem do Konaku. Nie wiedziałem, co lepsze: od razu wejść do środka czy najpierw zajrzeć tam przez wyłamane okiennice. Usłyszawszy głos Halefa w domu, zdecydowałem się wejść. Przez drzwi wchodziło się właściwie wprost do dużego pokoju gościnnego — stało tam tylko przepierzenie z wiklinowej plecionki, mające chronić to pomieszczenie od przeciągu. Stojąc jeszcze za przepierzeniem, usłyszałem Halefa przemawiającego surowym tonem: — Zabraniam ci wałęsać się w nocy poza domem, podczas gdy tak sławni mężowie jak my czekają, żeby z tobą porozmawiać. Jesteś gospodarzem tego nędznego Konaku i powinieneś usłużyć gościom, aby dobrze się czuli w twoich czterech zmurszałych ścianach. Jeśli zaniedbasz swój obowiązek, to ja ci go wyraźnie uprzytomnię. Skąd wracasz? — Byłem na dworze, bo chciałem ukradkiem podpatrzyć, dokąd się skierują ci ludzie, którzy tak niecnie na ciebie napadli — odpowiedział Dżemal; okazało się więc, że natychmiast wrócił do domu. Zbliżyłem się do krawędzi przepierzenia, chcąc rozejrzeć się po izbie. Na podłodze leżało sześciu związanych osobników pilnowanych przez trzymających karabiny Osko i Omara. Obok stał Halef z dumnie wypiętą piersią, przed nim gospodarz w pokornej postawie, a dalej stara kobieta, z na wpół zakrytą twarzą; kobieta trzymała w rękach postronki. Mały Hadżi znów znalazł się w ulubionej sytuacji, kiedy mógł udawać ważnego człowieka. — Tak! — powiedział. — Teraz powiadasz „niecnie”, a przedtem cieszyłeś się z tego. — Udawałem, aga. Musiałem tak postępować, żeby jeszcze bardziej nie drażnić tych łajdaków. Jednak, nie pokazując tego po sobie, byłem zdecydowany odważyć się na wszystko, by uwolnić ciebie z ich rąk. — To brzmi bardzo ładnie. Chcesz powiedzieć, że nie jesteś ich sprzymierzeńcem? — Wcale ich nie znam. — Ale zwracałeś się do nich po imieniu. — Imiona poznałem, bo słyszałem, jak mówili do siebie. Cieszy mnie, że ta sprawa dobrze się zakończyła. — Jeszcze długo nie będzie zakończona, tak naprawdę dopiero się zaczęła, przynajmniej jeśli chodzi o ciebie. Jednak rozstrzyganie o twojej winie czy niewinności nie licuje z moją godnością. Nie lubię zadawać się z ludźmi twojego pokroju, dlatego upoważnię mego efendi, żeby ciebie przesłuchał, a potem złożył mi sprawozdanie. Od jego decyzji i mojej na to zgody będzie zależało, co się z wami stanie. Na razie pozwolisz się związać, abyśmy mogli być pewni twojej wierności. — Związać? Dlaczego? — Właśnie powiedziałem: żebyś nagle nie wpadł na pomysł udania się w podróż dla przyjemności. Tu stoi twoja miła towarzyszka życia, która wyraziła gotowość do założenia więzów tym tu wszystkim, i tobie też z przyjemnością zwiąże ręce i nogi, chociaż właściwie zasłużyłeś na stryczek Potem naradzimy się, jak rozlokować na kwaterze ludzi czekających na dworze. Obawiam się, że w tych izbach nie pomieści się tylu żołnierzy. No, wyciągaj ręce, żeby ozdoba twego domu mogła je połączyć. — Panie! Ja przecież w niczym nie zawiniłem! Nie mogę dopuścić, żeby… — Milcz!— przerwał mu Halef. — Nie obchodzi mnie, co możesz, a czego nie możesz dopuścić! Teraz ja tu rozkazuję, a jeśli natychmiast nie usłuchasz, to oberwiesz. Podniósł pejcz. Zauważyłem, że pejcz, pistolety i nóż leżały na stole; Halef był bez broni. Teraz, gdy sięgnął po nią, Osko i Omar groźnie stuknęli kolbami karabinów w podłogę, a przerażony Konakdżi wyciągnął ręce, by żona mogła mu je związać. Potem musiał się położyć na podłodze i poddać założeniu pęt na nogach. — O, tak dobrze, radości mego życia — pochwalił starą Halef. — Postąpiłaś słusznie, bez szemrania wybierając posłuszeństwo. Dlatego ciebie nie zwiążemy, możesz swobodnie poruszać się po domu, z łaski Allacha nagrodzonym twoim wdziękiem. Tylko nie próbuj dotykać więzów tych ludzi, bo skutek tego byłby taki, że twoje wątłe zalety mogłyby łatwo doznać uszczerbku,. A my tymczasem odbędziemy urzędową naradę, czy wasz dom wysadzić w powietrze, czy wydać na pastwę płomieni. Usiądź więc tam w kącie i w spokoju rozpamiętuj uciążliwości swego ziemskiego bytowania. Usłuchała. Poczłapała do kąta, a Halef obrócił się ku drzwiom, chcąc zapewne rozejrzeć się za mną. Postąpiłem krok do przodu; zobaczył mnie, ale nie przyszło mu do głowy, by choć słowem usprawiedliwić swój nierozważny postępek, tylko z ważną miną powiedział: — Przychodzisz, sihdi, żeby się dowiedzieć o wynikach naszej zwycięskiej wyprawy wojennej. Popatrz więc: oto oni, leżą przed tobą na podłodze, gotowi przyjąć z naszych rąk życie albo śmierć. — Wyjdźmy stąd! — rzuciłem krótko i tak kategorycznym tonem, ze od razu mina mu zrzedła. Stanęliśmy przed domem. — Halef, wywołałem cię, ponieważ nie chciałem robić ci wstydu przy tamtych ludziach, wobec których udajesz ważnego, i mam nadzieję, że to docenisz. — Sihdi — odpowiedział spokojnie — doceniam to, ale musisz przyznać, że rozegrałem tę sprawę znakomicie. — Nie, wcale nie przyznaję. Działałeś samowolnie i wypłoszyłeś naszych przeciwników, przez co pokrzyżowałeś moje plany. Zechciej wreszcie zrozumieć, że ilekroć podejmujesz działania wbrew mojej woli i ostrzeżeniom, zawsze źle na tym wychodzisz! Tym razem wyszedłeś z tego z podbitym okiem, bo uratowaliśmy ciebie we właściwej chwili. Ale nie pora na robienie wymówek. Opowiedz mi przebieg twego sławnego przedsięwzięcia. — Hm — mruknął. — Wszystko odbyło się bardzo szybko. Dżordże opisał nam dom, wiedziałem więc, gdzie szukać tych ludzi. Podkradłem się tam i zajrzałem do środka przez szparę w okiennicy. Zobaczyłem ich, siedzieli w komplecie, z wyjątkiem Mübareka. Rozmawiali z ożywieniem, ale mogłem z tego zrozumieć tylko pojedyncze słowa. To mi nie wystarczyło, dlatego postanowiłem przedostać się do sypialni, której okiennica była otwarta. — Sądziłeś, że tam nikogo nie ma? — Oczywiście, tak sądziłem. — Nie było to wcale tak oczywiste. Spytaj towarzyszy. Oni potwierdzą, że byłem pewny, iż ranny Mübarek leży w tej izbie. — O tym nie wiedziałem, niestety, w przeciwnym razie wystrzegałbym się skakania dwiema nogami naraz w to ohydne błoto. Muszę przyznać, że niezgorzej się przy tym obryzgałem. Nie było to przyjemne. Kiedy Barud el Amasat wymachiwał nade mną nożem, chcąc nim otworzyć mi usta, to czułem się tak, jak gdyby ktoś pomalutku wyciągał z mego ciała kręgosłup. Są w życiu doczesnym chwile, w których człowiek nie czuje się tak błogo, jak by mógł sobie tego życzyć. Myślałem, że w izbie nie ma nikogo, mimo to z ostrożności najpierw nadstawiłem uszu przez moment. Nic się tam nie poruszało, więc cicho przedostałem się przez okno do środka. Udało mi się bezszelestnie stanąć na podłodze i zamierzałem właśnie przesunąć się w stronę przepierzenia, by stamtąd podsłuchać rozmowę ludzi, którzy za nim się znajdowali. Niepojęty los rzuca jednak kłody pod nogi nawet najlepszym, i to akurat wtedy i tam, gdzie najmniej chciałoby się przeszkody napotkać. Potknąłem się o czyjeś ciało. Leżący cicho osobnik pozwolił mi tu wejść. Teraz złapał mnie za nogę i zaryczał tak, jak gdyby chciał obudzić wszystkich umarlaków. Wyciągnąłem ręce przed siebie, chcąc się czegoś przytrzymać, i natrafiłem na deskę, niezbyt mocno przytwierdzoną do ściany. Oberwałem ją wraz ze wszystkim, co na niej stało. Powstał okropny hałas. Nasi przyjaciele wyskoczyli z izby i zanim zdołałem stanąć na nogach, pochwycili mnie. Konakdżi szybko przyniósł dwa sznury, którymi zostałem związany, potem zawlekli mnie do dużej izby i zaczęli wypytywać. Chcieli się dowiedzieć, kim i czym, panie, jesteś, a ja wyznałem im, że… — …że jestem synem hinduskiego króla i szukam tu żony dla siebie. To słyszałem, ty niepoprawny blagierze. Wracajmy do domu. — Nie chcesz się dowiedzieć, co zrobiłem, kiedy uwolniono mnie z więzów? — To mogę sam sobie dopowiedzieć. Sądziłeś, że jestem w niebezpieczeństwie, i kazałeś Omarowi i Osko działać wbrew memu rozkazowi. Wyszliście przez okno, oddaliliście się nieco od domu, żeby udawać żołnierzy. — Właśnie, ale nie bez powodu tak postąpiłem. Spróbowałem podkraść się twoim sposobem. Położyłem się na ziemi i podczołgałem się do rogu, wiedząc, że poszedłeś w tamtym kierunku. A tam stali ci łajdacy. Byłem bardzo blisko, słyszałem ich rozmawiających szeptem, ale słów nie mogłem zrozumieć. Pogłębiło to moje obawy i dlatego postanowiliśmy przyśpieszyć wkroczenie do akcji żołnierzy. Maszerowaliśmy, głośno tupiąc nogami, a Osko i Omar jeszcze do tego wybijali rytm kolbami karabinów. Nasz gospodarz, owczarz, też nam w tym pomagał. — A gdzież on jest? — Odesłałem Dżordże’a do domu. Konakdżi jest jego sąsiadem i nie powinien go tu zobaczyć, albowiem potem mógłby Dżordże stać się obiektem wrogości i zemsty tamtego. — To najmądrzejsze z wszystkiego, co zrobiłeś dziś wieczorem. A teraz chodź ze mną! Wróciliśmy do izby, gdzie Konakdżi, jak można było poznać z wyrazu jego twarzy, przyjął moje pojawienie się ze strachem. Halef być może sądził, że ludzie domyślali się, iż miałem zamiar udzielić mu nagany. Toteż by potwierdzić swoje znaczenie, ten niepoprawny pyszałek stanął przed Dżemalem i powiedział: — Narada wojenna, jaką odbyliśmy na dworze, skończyła się. Zgadzam się z postanowieniem naszego mądrego efendi, wasz los jest teraz w jego rękach. Najchętniej dałbym Hadżiemu w ucho; przesadnie polegał na mojej sympatii dla niego. Poprzestałem jednak na ugodzeniu go druzgocącym spojrzeniem i zacząłem przesłuchiwać Konakdżiego, a wynik tego równał się zeru. Zaprzeczał wręcz jakiemukolwiek porozumieniu ze zbiegami. — Efendi, jestem niewinny — zapewniał. — Spytaj moich ludzi, oni powiedzą to samo. — Z pewnością, są przecież z tobą w zmowie. Czy tu w Konaku jest jakieś pomieszczenie, które można dobrze zamknąć? — Tak, piwnica, tam, za nami. W rogu, gdzie siedzi moja żona, są drzwi zapadowe. W izbie podłogą było klepisko z dobrze ubitej gliny. Tylko w jednym rogu wyłożone było deskami. Tam znajdowały się owe drzwi. Gospodyni wydała mi klucz, a ja otworzyłem klapę. Do wnętrza lochu prowadziła drabina. Zabrawszy ze sobą światło, zszedłem na dół i zobaczyłem dość spore kwadratowe pomieszczenie, w którym złożone były różnego rodzaju ziemiopłody. Wróciłem na górę i kazałem zdjąć Konakdżiemu więzy. — Zejdź tam! — nakazałem. — Po co mam schodzić na dół? — Zorganizujemy w piwnicy zebranie, ponieważ można tam bez przeszkód naradzać się. Dżemal był niezdecydowany, więc Halef wyjął zza pasa pejcz. Teraz Dżemal zastosował się do polecenia. Pozostali, też uwolnieni z pęt, musieli podążyć za nim. Jako ostatnia zeszła kobieta, po czym wyciągnęliśmy drabinę. Jeszcze wrzuciliśmy do piwnicy poduszki i koce zebrane z łóżek. W końcu powiedziałem: — Teraz możecie tam na dole rozpocząć naradę. Zastanówcie się do jutra, czy chcecie powiedzieć mi całą prawdę. A gdybyście mieli wpaść na pomysł opuszczenia w jakikolwiek sposób sali obrad, to uprzedzam, że będziemy pilnowali drzwi. Do tej chwili zachowywali milczenie, ale teraz głośno zaczęli protestować. Przerwaliśmy te sprzeciwy, zatrzaskując klapę i zamykając ją na klucz. Klucz ja zatrzymałem. Na straży stanęli Halef i Osko. Wróciłem do domu owczarza wraz z Omarem. Gospodarz i Izrad czekali na nas wielce zaciekawieni. Dowiedzieli się tyle, ile uważaliśmy za właściwe im powiedzieć. Potem udaliśmy się na spoczynek. II „KWIAT ORIENTU” Po trudach ostatnich dni zapadliśmy w tak głęboki sen, że obudziliśmy się dopiero późnym popołudniem. A przecież prosiłem Dżordże’a, żeby obudził nas o świcie. Przyszedłszy do Konaku, zastaliśmy drzwi od wewnątrz zamknięte. Halef i Osko jeszcze spali i musieliśmy się dobijać. Przygotowali sobie legowisko z siana przy drzwiach do piwnicy i oznajmili nam, że uwięzieni zachowywali się spokojnie. Otworzyliśmy klapę, spuściliśmy drabinę i Konakdżi ze swoimi wyszedł na górę. Zobaczyliśmy twarze takie, że tylko je namalować. Każda naznaczona grymasem wściekłości, choć starali się nad sobą panować. Dżemal próbował zacząć rozmowę od zarzutów i obrony, ale przerwałem mu wpół słowa tę tyradę: — Mamy z tobą do pomówienia, chodź z nami do tamtej izby! Pozostali mogą wrócić do zwykłych zajęć. Ci pozostali natychmiast zniknęli. Kiedy usiedliśmy już we wskazanej izbie, Konakdżi stanął przed nami z miną skazańca. — Miałeś czas w nocy przemyśleć, czy chcesz nam wszystko szczerze wyznać — zacząłem. — Czekamy na twoją odpowiedź. — Efendi — odparł — wcale nie musiałem się zastanawiać. Nie mogę powiedzieć nic ponadto, że jestem niewinny. I zaczął się rozwodzić nad zdarzeniami ubiegłej nocy, starając się pokazać siebie od najlepszej strony. Naturalnie przemyślał w piwnicy sposób obrony i teraz zręcznie to prezentował. Chcąc go zmylić, powiedziałem: — Teraz wydaje mi się, że chyba bezpodstawnie podejrzewaliśmy ciebie, dlatego chciałbym dać ci jakieś zadośćuczynienie. — Efendi, ja niczego nie żądam. Wystarczy, że uważasz mnie za uczciwego człowieka. Jesteś obcy w tym kraju i nie znasz tutejszych stosunków. Nic więc dziwnego, że popełniłeś taki błąd. Twoi ludzie też są nietutejsi. Dlatego byłoby wskazane, abyś w dalszej podróży, przynajmniej od czasu do czasu, korzystał z człowieka, na którym mógłbyś w takich sytuacjach w pełni polegać. Tak, teraz doszedł do punktu uzgodnionego ze współtowarzyszami. Ułatwiłem mu więc zadanie, mówiąc: — Co do tego masz słuszność. Wypróbowany przewodnik jest dużo warty. Jednak dlatego właśnie, że jestem tu obcy, muszę być ostrożny. Jakże łatwo można by wziąć człowieka, który nie zasługiwałby na zaufanie. — To prawda. — A może miałbyś dla mnie pewnego przewodnika? — Może. A dokąd zmierzacie? — Do Kalkandelen. Nie była to prawda, ale miałem powody, by tak powiedzieć. Na jego twarzy pojawił się wyraz rozczarowania. — Tego się nie spodziewałem, efendi! — powiedział. — Dlaczego? — Bo wczoraj słyszałem, że chcecie jechać w innym kierunku. — W jakim to? — Za tymi sześcioma jeźdźcami. — Ach, tak! A kto ci to powiedział? — Oni wspomnieli, rozmawiając o was. Mówili, że od dłuższego czasu ich ścigacie. — Przyznaję. Ale jestem już zmęczony uganianiem się za ludźmi, którzy stale mi umykają. Człowiek doznaje przykrości i popełnia błędy, za które nie może być odpowiedzialny. Sam przecież tego doświadczyłeś. — Ach, nie mówmy o tym. Co było, zostało zapomniane i wybaczone. Tych sześciu ludzi musiało cię chyba obrazić w sposób szczególnie dotkliwy? — Tak, ogromnie. — Ale skoro tropisz ich od tak dawna, to nierozważne byłoby zaniechanie tego właśnie teraz, kiedy pewne jest, że gdybyś tylko chciał, mógłbyś ich ująć. — Skąd wiesz? — Wnioskuję z tego, co podsłuchałem. Chyba wiesz, dokąd mieli pojechać? — Skąd miałbym wiedzieć? Właśnie powodem do rezygnacji z dalszego pościgu jest to, że nie wiem. Szczwany lis przybrał tajemniczą minę i powiedział: — Przekonasz się teraz, efendi, że ja nie jestem mściwy. Wyświadczę ci wielką przysługę, wyjawiając, gdzie możesz znaleźć tych ludzi. — O, ty wiesz? A dokąd się udali? — Do Glogovik. Pytali mnie, jak to daleko stąd, i musiałem im tę drogę opisać. — To wspaniale! — zawołałem z udawanym zadowoleniem. — Ta wiadomość jest dla mnie ogromnie ważna. Wobec tego dziś jeszcze wyruszymy do Glogovik. Ale czy tam dowiemy się, dokąd pojechali dalej? — Nie musisz o to pytać, ponieważ i to już wiem. — Nasi przeciwnicy byli przy tobie bardzo rozmowni! — O, nie, ja przecież wszystko to podsłuchałem. — Tym lepiej, zatem nie muszę się obawiać, że chcieli cię zmylić. A więc dokąd się wybierali? — Do Fandiny. Ta miejscowość leży na drugim brzegu Czarnego Drinu. Tam chcą się zatrzymać na pewien czas i tam możesz ich ująć. To oczywiste, że informacja była zełgana, mimo to wypytywałem dalej: — Znasz drogę z Glogovik do Fandiny? — Nawet bardzo dobrze. Pochodzę z tej okolicy. Będziecie przejeżdżali przez przepiękne tereny i dotrzecie do słynnej Diabelskiej Skały. — Skąd wywodzi się ta nazwa? — Jesteś chrześcijaninem, więc wiesz, że Isa Ben Marjam, Jezus, był kuszony przez szatana. Ale szatan nie dopiął swego i odszedł, a zatrzymał się po raz pierwszy na odpoczynek właśnie przy tych skałach. Pełen wściekłości walnął pięścią w górę i potężna skała pękła. Przez powstałą w ten sposób szczelinę prowadzi teraz droga, którą musicie jechać. — To legenda? — Nie, prawda. Dlatego ta skała nazwana została Diabelską. — To ciekawe, chciałbym ją zobaczyć. — Potem wjedziesz do gęstego lasu, gdzie wśród skał znajduje się słynna Jaskinia Klejnotów. — A jak się rzecz miała z tą jaskinią? — Pewna wróżka pokochała śmiertelnika. Władca królestwa wieszczek, zdjęty współczuciem dla jej cierpienia z powodu tej miłości, zezwolił, by połączyła się z człowiekiem, pod warunkiem że zrezygnuje z cech właściwych wróżkom i stanie się istotą ludzką, śmiertelną. Zgodziła się. Wolno jej było więc zejść na ziemię, a nawet zabrać ze sobą wszystkie klejnoty. Kiedy jednak znalazła się już na ziemi, okazało się, że ukochany ją zdradził. Ze zgryzoty usunęła się do jaskini, gdzie rozrzuciła swoje kosztowności i zapłakiwała się z żalu. Kto wejdzie do tej jaskini, a ma czyste sumienie, ten znajdzie jeden z owych drogocennych kamieni. Już wielu biednych tam wchodziło i wychodzili bogaci, bo kamienie te są rzadko spotykanej wielkości i czystości. Dżemal opowiadał, patrząc na mnie z boku badawczo, by przekonać się, jakie wrażenie wywrze na mnie ta historia. A więc to była przynęta, przy pomocy której ofiary trafiały w ręce węglarza! Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że miejscowa ludność jest bardzo zabobonna, to nie dziw, że znajdowali się tacy, którzy dali się zwabić tą naiwną historyjką. Konakdżi dodał jeszcze, z naciskiem podkreślając: — Ja sam znam kilku ludzi, którzy znaleźli takie cenne kamienie. — A ty nie? — zapytałem. — Nie, ja nie znalazłem żadnego szlachetnego kamienia, bo byłem za stary. Nie można mieć więcej niż czterdzieści lat. — A zatem wróżka dawała pierwszeństwo młodym przed starymi! Powinieneś wcześniej szukać. — Wtedy nie wiedziałem o tej jaskini, ale ty masz jeszcze czas, jesteś młody. — Ba! Jestem bogaty, mam przy sobie tyle pieniędzy, że mógłbym kupić sobie taki diament. Na pozór swobodnie spojrzałem na łajdaka i zauważyłem, że zmienił się na twarzy. On chciał mnie złowić na diamenty, więc ja założyłem na haczyk swojej wędki złoto. Każdy z nas miał w planie coś złowić, to było do przewidzenia. On starał się mnie zwabić do jaskini, a ja jego z sobą do węglarza Szarki. — Jesteś taki bogaty?! — zawołał zdziwiony. — No tak, mogę sobie to wyobrazić. Jeden twój koń jest więcej warty niż wszystko, co ja posiadam. Jednak mimo to znalezienie diamentu wróżki też musi cię kusić. — Pewnie, kusi mnie. Ale przecież nie wiem, gdzie ta jaskinia się znajduje. Może mógłbyś mi to dokładnie opisać? — To by nie wystarczyło. Musisz odszukać węglarza, Szarkę, on ciebie tam zaprowadzi. — Co to za człowiek? — Samotnik, zajmuje się wypalaniem węgla drzewnego, za niewielki bakszysz oprowadza obcych po tej jaskini. Dżemal zadał sobie dużo trudu, żeby zainteresować mnie jaskinią. A ja udawałem, że wierzę każdemu jego słowu, i poprosiłem, żeby opisał mi drogę do Glogovik, on zaś wyraził gotowość dania mi jednego z parobków za przewodnika. — Czy ten człowiek zna drogę z Glogovik do Diabelskiej Skały i Jaskini Klejnotów? — zapytałem. — Nie, jeszcze nigdy tam nie był. Dostrzegłem na twarzy Konakdżiego napięcie, którego powód dobrze rozumiałem. Mówiłem o dużej sumie pieniędzy, jaką rzekomo miałem przy sobie. Czy węglarz miał sam dostać te pieniądze, czy miały przypaść w udziale jemu i sześciu naszym przeciwnikom, on zaś, Dżemal, który przecież nagoni nas w ich ręce, nie miałby nic dostać? Zresztą nawet gdyby i jemu miała przypaść część z podziału, to w każdym razie byłaby ona drobna. Jaka istniała ewentualna możliwość, żeby sam wziął wszystko? Nieustannie chodziło mu to po głowie. Osiągnąłem więc, co zamierzałem: otóż Dżemal zapragnął sam zostać naszym przewodnikiem, jednak niezręcznie było mu siebie proponować. Ułatwiłem to, mówiąc więc: — Żałuję. Nie chciałbym tak często zmieniać przewodników. Kto wie, czy w Glogovik znajdę kogoś, kto poprowadzi mnie do Fandiny. Wolałbym człowieka, który zna całą trasę. — Nie będzie to łatwe. A ile byś zapłacił? — Chętnie dam dwieście do dwustu pięćdziesięciu piastrów. — No, za tyle sam bym ciebie poprowadził, efendi, jeśli zgodzisz się na mnie. — Z radością! Zaraz każę siodłać konie. — A gdzie masz swoje konie? — U owczarza, któremu musiałem przywieźć pozdrowienia od jego syna, Sefa. Zatrzymałem się u niego, ponieważ wiedziałem, że moi wrogowie znajdują się u ciebie. Ale właśnie teraz mi się przypomniało, że mówiłeś o wartości mego konia, chociaż wiem, iż go jeszcze nie widziałeś. — Tych sześciu jeźdźców mówiło o nim. Nie mogli się go nachwalić. — Tak, nie tylko mnie sobie upatrzyli, ale i mego Karego. To nic, przejdzie im chętka. Nie dostaną ani mnie, ani mojego konia, lecz ja ich dostanę. Wypowiedziałem te chełpliwe słowa celowo, chciałem bowiem zobaczyć, jaką minę zrobi Dżemal. Usta mu zadrgały, ale pohamował ironiczny uśmieszek i odparł: — Jestem przekonany, że tak będzie. Bo czymże są ci ludzie w porównaniu z wami! — A zatem szykuj się! Za pół godziny będziemy koło brodu. Skinąłem mu jeszcze przyjaźnie ręką i rozeszliśmy się. W drodze mały Hadżi powiedział: — Sihdi, możesz mi wierzyć, że o mało nie zadławiła mnie wściekłość. Ja nie mógłbym, tak jak ty, być uprzejmym dla tego łajdaka. I tak ma być nadal? — Do czasu. On musi nam uwierzyć. — Wobec tego ty z nim rozmawiaj. Na moją rozmowność niech nie liczy. Dzielny owczarz, dowiedziawszy się, kto zamiast jego parobka będzie naszym przewodnikiem, też nie taił troski. Uspokoiłem go zapewnieniem, że Konakdżi w niczym nie może mi zaszkodzić. Potem było krótkie, ale serdeczne pożegnanie z Izradem i rodziną owczarza. Dżemal już czekał przy brodzie, kiedy tam dotarliśmy. Siedział na niezłym koniu, uzbrojony w nóż, pistolety i długą strzelbę. Zanim nasze zwierzęta weszły do wody, odwrócił się ku wschodowi i wyciągnąwszy rękę z otwartą dłonią, powiedział: — Allach niechaj będzie z nami w tę stronę i z powrotem! Niech sprzyja naszym zamiarom! La ilaha ill’Allah, we Muhammed rass?l Allah! Było to prawdziwe bluźnierstwo! Allach miał mu pomagać w dokonaniu morderstwa rabunkowego! Mimo woli spojrzałem na Halefa. Mały zacisnął wargi i sięgnął po pejcz. Po chwili wycedził: — Allach poznaje uczciwych i błogosławi ich czynom, nieuczciwych zaś prowadzi do piekła! Droga stąd do Glogovik była prawie tak długa, jak ta, którą przebyliśmy wczoraj. Przewidując, że nie będzie postoju, mieliśmy nadzieję dotrzeć na miejsce już po południu. Prawie nie rozmawialiśmy. Nieufność zamknęła usta moim towarzyszom podróży, a Konakdżi nie podejmował próby przerwania ich małomówności. Być może obawiał się, że mógłby nieostrożnym słowem obudzić uśpione — jak sądził — podejrzenia. Okolica była górzysta. Wspinaczka z doliny Treski bardzo utrudziła nasze konie. Około południa zjechaliśmy do doliny Wardaru. Rzeka ta płynie prawie na północ, ale poniżej Kalkandelen odnogi górskie Szar Dagh i Kara Dagh spychają jej bieg na południowy wschód. Dotarłszy do dna doliny, znaleźliśmy miejsce, gdzie z łatwością można było przeprawić się przez niezbyt głęboką tu rzekę. Po krótkiej jeździe zobaczyliśmy przed sobą Glogovik. Halef zatrzymał konia i posępnym spojrzeniem omiótł w większości nędzne chaty. Na wzgórzu stała niewielka kaplica, znak, że część mieszkańców albo cała ludność wyznaje tu wiarę chrześcijańską. — Ojej, czy może tu mamy się zatrzymać, sihdi? — spytał. — Chyba nie — odpowiedziałem, kierując pytające spojrzenie na Dżemala. — Jest dopiero druga po południu. Napoimy konie i pojedziemy dalej. Chyba we wsi jest jakiś zajazd. — Jest tam jeden han, ale ciebie nie zadowoli — odpowiedział Konakdżi. .— W każdym razie dla naszych potrzeb wystarczy. Dojechaliśmy do pierwszych zabudowań i nagle zobaczyliśmy człowieka leżącego w trawie, który, usłyszawszy uderzenia kopyt naszych koni, poderwał się z ziemi i wytrzeszczył na nas oczy. Był on szczęśliwym posiadaczem ubioru charakteryzującego się prostotą, jakiej mógłby mu zazdrościć Papuas. Miał na sobie spodnie, ale jakie! Prawa nogawka wprawdzie sięgała kostek, ale szwy z obydwu stron miała rozprute, poza tym była to dziura na dziurze. Lewa kończyła się trochę poniżej biodra nie dającym się opisać brzegiem ze strzępów i zwisających nitek. Koszula bez prawego rękawa i tylko z połową lewego u dołu została przypuszczalnie oddarta, jej kraj bowiem nie dochodził do pasa spodni, obnażając skrawek nigdy nie mytego ciała. Elegant ten nosił na głowie pokaźnych rozmiarów turban z tkaniny, jaką określiłbym nazwą „ścierka”. Uzbrojony był w starą, zakrzywioną, nieomal półkolistą szablę z pordzewiałą klingą. Zresztą trudno było rozpoznać, czy ta broń miała tak bardzo zardzewiałą klingę, czy tkwiła w czarnej, skórzanej pochwie. Ów dżentelmen, nasyciwszy Wzrok naszym widokiem, ruszył z miejsca jak oszalały i wymachując nad głową szablą, uciekał i krzyczał: — Jabandżylar, jabandżylar — obcy obcy! Otwierajcie okna, otwierajcie okna! Ten przekonywający dowód, że znajduję się w wysoko cywilizowanej miejscowości, niezwykle mi się podobał. O tym, jak surowa dyscyplina tu obowiązywała, świadczyła szybkość, z jaką wszyscy mieszkańcy obojga płci, starzy i młodzi, usłuchali wezwania. Gdziekolwiek w domu znajdował się jakiś otwór, który można by nazwać oknem lub drzwiami, albo dosłownie dziura w zmurszałym murze, tam pojawiała się twarz czy coś do twarzy podobnego. Tak przynajmniej mi się wydawało, choć widziałem tylko chustkę, dwoje oczu, brodę i między tymi trzema elementami coś nieokreślonego, a w każdym razie brudnego. To, co każdy, posiadający choćby nieco oleju w głowie, na ogół gromadzi na tyłach swego domostwa, a co z czasem w spokojnie leżącej masie mogłoby przetworzyć się w „kopalnię złota” dla rolnika, tu było lokowane na froncie chaty, nadto uporczywie akurat w miejscu, przez które duchy opiekuńcze domu zmuszone były wlatywać i wylatywać. Całą wieś można było ogarnąć jednym spojrzeniem. Nie wiem, dlaczego przyszła mi do głowy taka budowlana myśl, żeby poszukać komina, ale uświadomiłem sobie, iż przesadziłem w oczekiwaniach: nie znalazłem ani jednego. Na skraju wzniesienia stał domek. Jego dach z prawej i z lewej strony, z tyłu i z przodu, był zapadnięty. Wyrwa w szczytowej ścianie służyła za wejście, przeto jak widać, drzwi wydawały się całkowicie zbędne. Z wiejskiej drogi wiodły tu schody z kamienia, ale zachowały się tylko dwa stopnie: najniższy i najwyższy. Chętny do wejścia na górę musiałby być alpinistą wyposażonym w raki albo akrobatą skaczącym o tyczce. Równie otwarci jak domy byli ich mieszkańcy, nie widziałem bowiem ani jednej osoby, która nie rozdziawiałaby ust ze zdziwienia na nasz widok. Gdyby na moim miejscu znalazł się tu kpiarz Heinrich Heine, to z pewnością dopisałby do swoich geograficznych rymów jeszcze taki: Wioska Glogovik to kwiat Orientu, wie o tym każdy, kto na jej widok nie doznał wstrętu! Dżemal zatrzymał się przed najokazalszym budynkiem w tej miejscowości, ocienionym dwiema dużymi, ciemnymi jodłami. Dom stał tuż przy stoku. Strumyczek podpływał tu prawie pod drzwi i tam znajdował możliwość łączenia się z cieczą chemicznie innej natury, gromadzoną w owej „kopalni złota”. Przy krawędzi zbiornika, skąd roznosiła się wiadoma woń, leżało kilka grubych desek, a Konakdżi powiedział nam, iż służą one za scenę publicznych zgromadzeń i że właśnie w tym miejscu debatowano nad wieloma wydarzeniami, które wstrząsały światem, tocząc najpierw potyczki na słowa, potem na pięści i w końcu nawet na noże. Zajęliśmy miejsca na tej politycznej scenie, pozwalając koniom napić się wody, naturalnie powyżej „placu” zgromadzeń. Tymczasem przewodnika wysłaliśmy na zwiady do domu, albowiem Halef miał czelność powiedzieć, że jest głodny i musi cokolwiek zjeść. Z głębi domostwa usłyszeliśmy głośny duet w wykonaniu skrzekliwego sopranu i basowych przekleństw Konakdżiego, po czym para tych wokalistów ukazała się przed drzwiami, i to w taki sposób, że bas ciągnął sopranistkę za szmatę, która przez miejscowych, obdarzonych wielką wyobraźnią, mogłaby w szczególnych okolicznościach być nazywana fartuchem. Spór rozgorzały między tą parą mieliśmy rozstrzygnąć swoim autorytetem. Bas nadal twierdził w niskim C, że chce dostać coś do jedzenia, a sopran stanowczo oznajmiał w trzykrotnie kreślonym B, iż nic nie ma. Halef załagodził nieporozumienie w sobie właściwy sposób: ujął sopranistkę za ucho i zniknął wraz z nią w głębi domostwa. Dość długo trwało, nim wrócił. W tym czasie w wewnętrznych pomieszczeniach gościnnego domu panowała niepokojąca wręcz cisza. Wreszcie się pojawił w towarzystwie gospodyni, złowróżbnie wymachującej rękoma i wymyślającej mu w narzeczu, z którego nie rozumiałem ani słowa. Usiłowała mu wyrwać jakąś butelkę z rąk, ale mocno ją trzymał. — Sihdi, jest coś do picia! — krzyknął radośnie Halef. — Znalazłem to! Podniósł do góry butelkę. Gospodyni próbowała jeszcze dosięgnąć jej ręką, nadal coś wykrzykując, z czego mogłem wyodrębnić tylko słowa: „bullik jak”. Z moim tureckim zawsze nie najgorzej sobie radziłem, jednak nie wiedziałem, co znaczy „bullik jak”. W końcu Halef, by uwolnić się od tej wzbudzającej w nim wstręt, uczepionej go Hebe, wyjął zza pasa pejcz i kobieta postąpiła kilka kroków do tyłu, ale zatrzymała się i z przerażeniem w oczach dalej śledziła jego poczynania. Halef wyciągnął korek zrobiony z kawałka zwiniętego katunu, machnął mi kusicielsko butelką i przytknął ją do ust. Płyn miał barwę ni to jasną, ni ciemną. Nie mogłem rozpoznać, czy była to rakija mocna, czy cienka. Ja w każdym razie najpierw obejrzałbym pod światło butelkę i powąchał jej zawartość, ale Halef, uradowany znaleziskiem, nie pomyślał o takiej próbie. Łapczywie pociągnął solidny łyk. Znałem małego Hadżiego od dość dawna, ale nigdy jeszcze nie widziałem jego twarzy takiej, jak teraz, nagle pofałdowanej setką zmarszczek. Widać było, że usiłował wypluć tę ciecz, jednak dolna część twarzy odmówiła mu posłuszeństwa. Z okropnie rozdziawionymi ustami trwał więc tak dobrą chwilę. Nawet obawiałem się, że doznał zwichnięcia żuchwy, co zresztą — jak wiadomo — można naprawić, wymierzając delikwentowi siarczysty policzek. Tylko język częściowo zachował sprawność i poruszał się w oleistej, spływającej po ustach rakii, niczym pijawka wrzucona do kwaśnego mleka. Wysoko uniesione brwi stykały się z brzegiem turbanu, przy tym oczy miał Halef tak mocno zaciśnięte, jak gdyby już do końca życia nie chciał oglądać światła. I stał tak z obiema wyciągniętymi rękami o szeroko rozczapierzonych palcach. W pierwszej chwili przerażenia, odrzucił od siebie butelkę. Wpadła do wspomnianego zbiornika z płynną zawartością, skąd uratowała ją, niemal z narażeniem życia, kobieta, brodząc w tym prawie po kolana. Biedna istota znów podniosła głos, pomstując ile sił. Z tego, co wykrzykiwała, ponownie wyłowiłem słowa „bullik jak”. Halef zbyt długo zwlekał z zakończeniem tego wstrząsającego żywego obrazu, jaki nam tu przedstawił, więc podszedłem do niego i zapytałem: — Co się stało? Co ty wypiłeś? Zagulgotał coś w odpowiedzi i choć nie wyraził tego słowami, to wszyscy zrozumieli. — Opanuj się! Co to było? Znów zagulgotał. Nadal miał usta otwarte, ręce wyciągnięte i rozczapierzone palce. Otworzył jednak oczy i zatopił we mnie rozpaczliwe spojrzenie konającego. — Bullik jak! — krzyknęła kobieta w odpowiedzi na moje pytanie. Przebiegłem w myśli wszystkie słowniki, jakie kiedykolwiek miałem do dyspozycji, jednak na próżno. „Bullik” — tego nie rozumiałem. A „jak”? Chyba nie chodziło w tym przypadku o tybetańskiego jaka? — Wypluj to! — doradzałem Małemu. — Ghrr, ghrr! Zbliżyłem twarz do jego ust i zapach wyjawił mi wszystko. Równie szybko zrozumiałem teraz obydwa słowa gospodyni. Posługiwała się miejscowym dialektem. Zamiast „bullik jak”, powinno być „balyk jaghi”, co znaczyło dosłownie: rybny olej, czyli tran. Mały Hadżi napił się tranu! Kiedy wytłumaczyłem to moim współtowarzyszom, ci wybuchnęli śmiechem. Ta pozbawiona wszelkiego szacunku manifestacja uczuć natychmiast przywróciła zwykle tak pewnemu siebie Hadżiemu przytomność umysłu. Opuścił ręce, splunął przed siebie, pozbawiając się resztek tego, co jeszcze zostało mu w ustach, i wściekły rzucił się na wesołków. — Uciszcie się, głupcy! Kiedy zechcecie się śmiać ze mnie, to najpierw zapytajcie, czy wam na to pozwalam! Skoro wam tak wesoło, to każcie dać sobie butelkę i łyknijcie trochę tego piekielnego oleju! Jeśli wtedy będzie wam jeszcze do śmiechu, to proszę bardzo! Odpowiedzią był jeszcze głośniejszy śmiech. Nawet gospodyni śmiała się tym razem. Wtedy Hadżi huknął na nią i chwycił za pejcz. Na szczęście smagnął nim tylko powietrze, kobieta bowiem jednym susem, zagrażającym niemal utratą życia, błyskawicznie zniknęła w drzwiach. Halef, już bez słowa, położył się przy strumyku na ziemi, zanurzył w nim głowę i wypłukał usta. Wtedy dobyłem z kapciucha trzy spore szczypty tytoniu i wetknąłem mu go do ust. Nakazałem, by go żuł dla pozbycia się obrzydliwego smaku. Skutek wywołany przez fatalny napitek był tym gorszy, że — jak potem dowiedziałem się od kobiety — tran miał już sędziwe lata. Gospodyni najpierw rozzłoszczona była zuchwałym rabunkiem domniemanej rakii. Zobaczywszy jednak działanie tego osobliwego napoju, wydawała się uspokojona i nawet przyniosła to, co przedtem ukrywała — pół butelki prawdziwej rakii, którą Halef gorliwie wychylił, albowiem sam tytoń nie zdołał w pełni zabić smaku zjełczałego tranu. Potem Hadżi powlókł się, na pozór bez określonego zamiaru, w stronę domu, ale zanim zniknął za budynkiem, dał mi potajemnie znak, żebym poszedł za nim. Po chwili wolno ruszyłem w tamtym kierunku. — Sihdi, muszę ci coś powiedzieć, o czym inni wiedzieć nie powinni — powiedział. — Kobieta twierdzi, że nie ma jadła ani picia, ale ja jej nie wierzę, bo w domu zawsze musi coś być. Dlatego szukałem wszędzie, chociaż nie chciała do tego dopuścić. Najpierw znalazłem tę piekielną butelkę, która kosztowała mnie rozstrój żołądka. Kobieta nie chciała mi jej dać, ale zabrałem siłą, bo nie rozumiałem, co do mnie mówiła. Potem podszedłem do skrzyni. Otworzyłem ją i zobaczyłem, że jest wypełniona otrębami. Ale te otręby dziwnie pachniały, tak nęcąco. Jeszcze nie zapomniałem tego zapachu, bo wczoraj dopiero dobrze go poznałem. Halef zaczerpnął tchu. Już wiedziałem, co dalej nastąpi. Pewnie odkrył tam szynkę. — Sihdi, czy naprawdę wierzysz, że co do wieprzowego mięsa prorok dobrze zrozumiał archanioła? — Myślę, że Mahomet albo tylko śnił, albo uroił sobie pojawianie się anioła. Osobliwa droga życia i chaotyczne przemyślenia pobudzały w chorobliwy sposób jego wyobraźnię. Miewał halucynacje i omamy i widział wtedy rzeczy, których nie było. Zjawy w rzeczywistości nie istniejące; słyszał głosy zrodzone w jego własnym mózgu. Poza tym jestem przekonany, że zakaz jedzenia wieprzowego mięsa ogłosił, wzorując się na Mojżeszu. — Sihdi, zdejmujesz mi kamień z serca. Pomyśl tylko, wiedziony zapachem wsadziłem rękę w otręby i wymacałem tam jakieś twarde przedmioty, duże i małe, więc wyciągnąłem je. Były to kiełbasy i szynki. Włożyłem je z powrotem do skrzyni, bo kobieta wyrzekała, jakobym chciał ją ograbić, nawet nie mogłem jej powiedzieć, że chcę za to zapłacić. Napełniłbyś więc moją duszę wdzięcznością, gdybyś teraz zechciał tam pójść i odkupić od niej jedną kiełbasę i kawałek szynki. Czy zrobisz to dla mnie, ale po kryjomu? Inni nie powinni o tym wiedzieć. I pomyśleć, że mały Hadżi nazywał siebie wyznawcą Proroka. A teraz żąda, żebym ja po kryjomu kupił dla niego szynkę i kiełbasę. Jednakże moje zdziwienie wyrażonym życzeniem nie miało bynajmniej większego znaczenia. Gdybym w ciągu kilku pierwszych miesięcy naszej znajomości zaproponował Hadżiemu jedzenie mięsa „nikczemnej świni”, usłyszałbym od niego wyrazy najwyższego oburzenia i musiałbym zrezygnować z dalszej wspólnej podróży. Dotknięcie choćby jednego włosa świńskiej szczeciny, jak wiadomo, bruka muzułmanina i zmusza go potem do bardzo dokładnych ablucji. Teraz zaś Halef chciał po raz drugi łakomie pochłonąć mięso pogardzanego zwierzęcia. Przebywając ze mną, nawet nie wiedział, że stał się bardzo nagannym wyznawcą islamu. — I jak? — spytał, bo nie od razu odpowiedziałem. — Mam zwątpić, że spełnisz moją prośbę, sihdi? — Nie. Jeśli smok Isztiha szaleje w twoim ciele, to muszę uwolnić cię od tego, ponieważ jestem twoim przyjacielem. Nie powinieneś znosić udręk, jakich ci przysparza. Porozmawiam z tą kobietą. — Tylko żeby inni nie zobaczyli, co przynosisz. Wrócę do nich z drugiej strony domu. Po co mają wiedzieć, że rozmawialiśmy ze sobą. Halef odszedł. Zauważyłem, że i z tyłu domu były drzwi; tam właśnie wszedłem. Do tej pory wydawało się, że kobieta była sama w budynku. Dlatego zdziwiłem się, usłyszawszy teraz dwa głosy. Zatrzymałem się, by posłuchać. To Konakdżi rozmawiał z kobietą i dosyć dokładnie wszystko rozumiałem. Co prawda gospodyni mówiła gwarą, ale starała się być przez niego zrozumiana, co było korzystne dla mnie. — A więc oni tu zajechali — powiedział Dżemal. — A nie mówili ci, że my też tu przyjedziemy? — Tak, było ich sześciu i mówili, że tu przybędziecie, ale powiedzieli też, że ci, którzy tobie towarzyszą, są złymi ludźmi. Dlatego nie chciałam im dać nic do picia. — Źle zrobiłaś. Właśnie dlatego, że są niebezpieczni, muszę być dla nich uprzejmy, a i ty nie powinnaś dać poznać po sobie, że ich przejrzałaś. Masz może dla mnie jakieś zlecenie? — Tak. W żadnym razie nie powinieneś zostawać tu na noc, i to nawet gdybyście mieli przybyć tu późno. Raczej powinieneś pojechać z nimi aż do Junaka. — A Junak będzie w domu? — Tak. Był tu przedwczoraj i mówił, że przez pewien czas nie będzie opuszczał domu. — Wszyscy jeźdźcy mają się dobrze? — Nie. Stary człowiek ze złamaną ręką jęczał bez przerwy. Musieli zdjąć mu opatrunek, żeby ochłodzić rękę wodą. Kiedy znów wsiadł na konia, miał dreszcze i chwiał się w siodle. Długo tu będziesz z tymi obcymi? — Zaraz odjedziemy. Bądź ostrożna. Oni nie powinni wiedzieć, że rozmawiałem z tobą o sześciu jeźdźcach i o Junaku. Dlatego już pójdę. Słyszałem, jak się oddalał, więc po chwili ja też wyszedłem z domu. Kobieta nie powinna się domyślić, że cokolwiek słyszałem. Kto to był ten Junak? Imię serbskie i znaczy „bohater”; po niemiecku „Held”, i też jest to imię — W tym przypadku mógł to być zaszczytny przydomek. Przypuszczalnie chodziło o handlarza, który sprzedaje produkty węglarza Szarki. Wszedłem do domu, tym razem już się nie skradając, a kobieta wyszła mi naprzeciw. Powiedziałem jej, czego chcę. Okazała się chętna do wydania owych specjałów, jednak patrząc na mnie nieufnie, zapytała: — Efendi, ale czy masz pieniądze? Darować nic nie mogę. — Mam pieniądze i naturalnie za wszystko zapłacę. — Nie jest to takie naturalne, jak myślisz. Ja jestem chrześcijanką i wolno mi jeść takie mięso. Mogę je również innym sprzedawać, jeśli są chrześcijanami, ale gdybym odstąpiła je muzułmaninowi, postąpiłabym nagannie i zamiast zapłaty otrzymałabym karę. — Ja jestem chrześcijaninem. — I mimo to jesteś takim złym… W tym miejscu przerwała. Zapewne chciała powiedzieć „złym człowiekiem”, ale zreflektowała się w porę i szybko dodała: — Chcę ci wierzyć. Chodź ze mną i odkrój sam tyle, ile chcesz. Wziąłem kiełbasę, mniej więcej trzy czwarte kilograma i kawałek szynki, mogący ważyć około pół kilograma. Gospodyni zażądała za to pięć piastrów, co odpowiadało wartości dziewięćdziesięciu fenigów. Dałem jej trzy piastry więcej. Spojrzała na mnie zdziwiona. — Naprawdę mam to zatrzymać? — spytała niepewnie. — Tak, ale za to proszę o coś, w co mógłbym to zawinąć. — A co to ma być? Może kiaghid — papier? — Byłby do tego najodpowiedniejszy, tylko nie brudny. — Nie mamy żadnego. Gdzie tu na wsi znaleźć kawałek papieru? Dam ci coś innego. Mamy tu gömlek — koszulę mego męża, której już nie nosi. Oderwę z niej kawałek płótna. Podeszła do kąta i spod leżących tam rupieci wydobyła coś, co wyglądało na ścierkę, służącą od lat do czyszczenia zakopconego szkła od lampy i pordzewiałych garnków. W oderwany z tego kawałek zawinęła kiełbasę i szynkę i podała mi ze słowami: — Weź, uraczysz się! Jestem znana w okolicy z tego, że umiem najlepiej peklować mięso. Nieczęsto jadałeś coś równie smacznego! — W to wierzę — odpowiedziałem uprzejmie. — Wszystko, co tu widzę, ma kolor i zapach peklowanego mięsa i ty sama jesteś tak apetyczna, jak gdybyś razem z szynką leżała w zalewie, a potem wisiała w kominie. Zazdroszczę twemu towarzyszowi życia. — O, efendi, nie przesadzaj! — zawołała przymilnie. — Są jeszcze ładniejsze ode mnie. Wyszedłem z domu i chcąc jak najszybciej pozbyć się zawiniątka, włożyłem je do torby u siodła Halefa. Nikt prócz Hadżiego tego nie zauważył. Uwagę innych przyciągali mieszkańcy, stale przybywający tu z zaciekawieniem. Był tu też człowiek, który z krzykiem poderwał się i uciekł, kiedy zbliżaliśmy się do wsi: teraz stał obok mężczyzny starającego się udawać ważną osobistość. Rozmawiali ze sobą z ożywieniem. I właśnie wtedy, gdy już szczęśliwie ukryłem wiktuały, pierwszy z nich podszedł do naszego przewodnika i rozpoczął z nim cichą, ale gorącą dysputę. Potem zwrócił się do mnie: wbił koniec szabli w ziemię, ręce oparł na rękojeści i przybrawszy minę paszy od trzech końskich ogonów, zapytał: — Jesteś cudzoziemcem? — Tak — odpowiedziałem grzecznie. — I przejeżdżasz przez naszą wieś? — Rzeczywiście, taki mam zamiar — odparłem jeszcze grzeczniej. — To znasz swój obowiązek? — Co masz na myśli? — To zabrzmiało już wprost serdecznie. Ten człowiek bawił mnie. Jednak im uprzejmiejszy byłem dla niego, tym większą złość widać było na jego twarzy. Zadawał sobie dużo trudu, by sprawiać wrażenie osoby nie znoszącej sprzeciwu. — Musisz wnieść opłatę! — oznajmił szorstko. — Podatek? Jak to? — Każdy obcy, który przejeżdża przez naszą wieś, musi płacić. — Dlaczego? Czy obcy wyrządzają wam szkody, które muszą pokrywać? — Ty nie masz pytać, tylko płacić. — A ileż to? — Dwa piastry od osoby. Jest was czterech obcych, bo Konakdżiego można nie liczyć, jego znamy i jest synem tego kraju; ty zaś jesteś przywódcą tych ludzi, jak mi powiedział, i musisz zapłacić osiem piastrów. — Wobec tego powiedz mi, kim ty jesteś? — Jestem emniet — i umumi feriki — pierwszym generałem bezpieczeństwa publicznego tej miejscowości. — To jesteś naturalnie ważną osobistością. Ale co będzie, jeśli nie zechcę zapłacić? — Wezmę od was zastaw. — Kto wydał rozkaz pobierania od każdego obcego takiego podatku? — Ja i kjaja. — On też tu jest? — Tak. Tam stoi. Strażnik wskazał na owego pełnego godności osobnika, z którym przedtem rozmawiał, a który teraz wpatrywał się we mnie pełnym oczekiwania spojrzeniem. — Zawołaj go! — Po co? Tak musi być, jak mówię, i to natychmiast, bo inaczej… Wywinął groźnie szablą. — Spokój! — powiedziałem. — Podobasz mi się, bo wyznajesz tę samą co ja zasadę: tak musi być, jak mówię. Otóż nie zapłacę podatku. — To zabierzemy tyle waszych rzeczy, żebyśmy mieli pokrycie. — Nie będzie to łatwe. — Oho! Dowiedzieliśmy się, kim jesteście. Jeśli nie usłuchacie, wymierzymy wam chłostę. — Powściągnij swój język, jestem przyzwyczajony, by traktowano mnie z szacunkiem, więc podaruję ci dwa piastry! Już sięgnąłem po sakiewkę, żeby dać mu bakszysz, ale cofnąłem rękę, bowiem on podniósł szablę i zaczął mi nią wymachiwać przed nosem. Zawołał: — Bakszysz?! Mnie, mnie, który jestem tu strażnikiem i opiekunem gminy?! To jest obraza, którą muszę najsurowiej ukarać! Podatek zostaje podwojony. A jakże to ja mam ciebie traktować? Z szacunkiem? Jesteś szubrawcem, nie mam dla ciebie ani krzty szacunku. Stoisz ode mnie o tyle niżej, że wcale ciebie nie widzę, bo… — Milcz! — przerwałem mu. — Jeśli nie możesz mnie zobaczyć, to mnie poczujesz! Wynoś się stąd, albo dostaniesz baty! — Co takiego?! — zaryczał. — Baty?! I mówisz to do człowieka znaczącego, ważnego, gdy tymczasem sam w porównaniu ze mną jesteś tylko zdechłym szczurem i zagłodzoną myszą? Ja tu stoję, a oto moja szabla! I któż mi zabroni ciebie zabić? Będzie o jednego łajdaka mniej na świecie. Ty, razem z twoimi towarzyszami… I znów mu przerwano. Halef położył rękę na jego ramieniu. — Zamilcz wreszcie, bo w przeciwnym razie efendi potraktuje cię poważnie i wyliczy ci podatek w takie miejsce, z którego nie będziesz mógł go odebrać! Wtedy „miejscowy strażnik” popchnął Hadżiego, aż ten zatoczył się do tyłu. I wrzasnął na niego: — Robaku! Ty śmiesz dotykać najwyższego urzędnika tej miejscowości?! Takie przestępstwo musi być natychmiast ukarane! To ty właśnie dostaniesz baty! Kjaja, do mnie, ludzie, do mnie! Trzymajcie tego chłopaka! Powinien zostać wychłostany jego własnym pejczem! Kjaja podniósł już nogę, żeby podejść bliżej, ale zaraz zrezygnował. Może nie spodobało mu się spojrzenie, jakim go obrzuciłem. Jego przykład podziałał na innych i nikt nie usłuchał wezwania „pierwszego generała bezpieczeństwa publicznego”. — Sihdi, czy mam…? — spytał Halef. — Tak — skinąłem głową. Wystarczył znak dany przez Halefa Omarowi i Osko, by w jednej chwili mężczyzna wylądował na ziemi plecami do góry. Osko przygniatał mu ramiona, a Omar klęczał na jego nogach. Chłop wrzeszczał, ale Halef przekrzyczał go: — Wy wszyscy, mężczyźni i kobiety, patrzcie tu, jak wypłacimy podatek temu ważniakowi! Najpierw jemu się dostanie, a potem każdemu, kto się odważy pośpieszyć mu z pomocą, po kolei, pierwszym będzie kjaja! Sihdi, ile ma dostać? — Żądał ośmiu piastrów. Nie powiedziałem ani słowa więcej, ale Halef odczytał z mojej twarzy, że powinien postępować łagodnie. Uderzył go więc osiem razy, ale tylko dla formy. Razy te nie mogły oczywiście sprawić bólu, wywarły jednak wielkie wrażenie. Już po pierwszym ciosie „generał” umilkł. Potem, gdy ci dwaj go puścili, wstał powoli i pocierając sobie siedzenie, zaczął się użalać: — O prawo, o sprawiedliwości, o sułtanie, o padyszachu! Najwierniejszy sługa pomyślności kraju został obrażony uderzeniem pejcza! Moja dusza tonie we łzach, a z serca płyną strumienie żałości i smutku. Od kiedyż to przypina się zaszczytne ordery zasłużonym ludziom przy użyciu bicza, i to w miejscu z przodu niewidocznym? Odczuwam ból życia i przeżywam katusze doczesnej egzystencji. Och, prawo! Och, sprawiedliwości! Och, wielki sułtanie i padyszachu! Już chciał odejść, ale zawołałem go: — Zaczekaj trochę! Ja zawsze dotrzymuję słowa. Obiecałem ci przecież dwa piastry, więc je dostaniesz. A żeby męka istnienia nie była zbyt wielka, dam ci nawet trzy piastry. Oto one! Strażnik nie wierzył własnym oczom, gdy wyciągnąłem do niego rękę z pieniędzmi. Przyjrzawszy mi się badawczo, wziął je i schował do kieszeni. Wydawało się jednak, że była dziurawa, bo wyjął rękę i wsunął pieniądze pod swój wielki turban. Potem chwycił brzeg mego kaftana, przycisnął doń usta i powiedział: — Efendi, ziemskie udręki i przykrości tego świata przemijają jak i wszelkie stworzenie. Twoja łaskawość sączy balsam do mojej duszy i sok czosnkowy w głębię moich uczuć. Niechaj los sprawi, by w twojej sakiewce nigdy nie zabrakło srebrnych piastrów! — Dziękuję ci. A teraz przyślij tu kjaję! Wymieniony, usłyszawszy moje słowa, zbliżył się. — Co rozkażesz, efendi? — zapytał. — Skoro wiejski saptije dostał ode mnie bakszysz, to kjaja też powinien otrzymać. Mam nadzieję, że zgadzasz się z tym… — Chętnie! — zawołał, przy czym wyciągnął do mnie rękę. — Z twoich ust płyną dobroczynne słowa, a twoja ręka rozdziela dary obfitości. — W istocie rzeczy. A ty nie chcesz otrzymać mniej niż twój podwładny? — Efendi, jestem jego przełożonym. Mnie się należy więcej. — Słusznie, on dostał osiem batów i trzy piastry, wobec tego tobie każę dać pięć piastrów i dwanaście batów. Kjaja szybko przyłożył obie ręce do miejsca, w którym nawet u największego mędrca nie należy szukać źródła siły intelektu. I zawołał: — Nie, nie, efendi! Baty nie, tylko piastry! — Byłoby to niesprawiedliwe. Nie będzie żadnych piastrów bez batów. Albo wszystko, albo nic. Wybieraj! — Lepiej nic! — Skoro więc twa ręka nie otrzyma tego, co ci przyrzekłem, to już twoja wina. — Nie — powtórzył. — Dostać jedno i drugie byłoby za dużo! Zwierzchnik gminy postanowił oddalić się, jednak uszedłszy parę kroków, zawrócił i kierując na mnie błagalne spojrzenie, zapytał: — Efendi, czy nie możemy tego załatwić inaczej? — Jak? — Daj mi pięć piastrów, a dwanaście batów wylicz memu saptije. On już tego skosztował i ta dodatkowa porcja go nie przestraszy. — Nie mam nic przeciwko temu, jeśli on się zgodzi. A więc podejdź tu, generale bezpieczeństwa publicznego! Halef wyciągnął rękę do strażnika, ale ten szybko uskoczył w bok i zawołał: — Allah istemissin — zachowaj Boże! Moje siedzenie jest już wystarczająco obolałe. Jeśli rzeczywiście postanowiłeś dzielić, to mnie daj piastry, a kjai baty! Tobie powinno być obojętne, kto dostanie jedno, a kto drugie, mnie zaś nie. — Wierzę. Widzę jednak, że nie pozbędę się ani jednego, ani] drugiego, dlatego pozwalam wam odejść. — Baschi üstüne, effendim — wedle rozkazu, panie! Jedź spokojnie 1 dalej! Może gdzie indziej znajdziesz duszę, która pragnęłaby dostać baty i nie pożąda piastrów. Podniósł szablę, która mu upadła, i odszedł. Kjaja też się oddalił, ale zawrócił po raz wtóry i szepnął do mnie konfidencjonalnie: — Efendi, a może jednak dałoby się to załatwić? Chciałbym dostać te piastry. — Ale jak? — Dwanaście to za dużo. Daj pięć piastrów i pięć batów, to jeszcze i mogę znieść. Spełnij moją prośbę, a stanie się według twojej i mojej woli. Nie mogłem inaczej, musiałem roześmiać się w głos, a wraz ze mną i moi współtowarzysze. Kjaja ucieszony, widząc nas w tak dobrymi nastroju, zapytał nieomal serdecznym tonem: — Uczynisz tak, mój drogi efendi, prawda? Pięć i pięć. I wtedy z otaczającej nas gromady wystąpił człowiek wysoki, chudy, z ciemną brodą. Zwrócił się do mnie ze słowami: — Posłuchaj, cudzoziemcze! Widzisz przed sobą ponad trzydziestu mężczyzn, a każdy z nich gotowy jest zgodzić się na pięć batów i dostać za to pięć piastrów. Jeśli zechcesz, staniemy w szeregu, żeby zarobić; takie pieniądze. — Dziękuję bardzo! — odpowiedziałem. — Ale wy nie obraziliście nas, nie możecie więc dostać batów ani pieniędzy. Na jego twarzy odmalowało się rozczarowanie. Powiedział ze smutkiem: — To nas nie cieszy. Jestem biednym człowiekiem, jedyne, co mamy, — j ja i moja rodzina, to odwar z żołędzi i głód. Nigdy w życiu nie dostałem kijem. Dziś jednak dałbym się obić, żeby dostać pięć piastrów. Widać było, że mówi prawdę. Bieda poorała jego twarz zmarszczkami. Chciałem już sięgnąć do kieszeni, ale uprzedził mnie Halef, podszedł do niego i wyjąwszy sakiewkę, wcisnął mu coś w garść. Biedak, zobaczywszy, co dostał, wykrzyknął: — Pomyliłeś się! Możesz to przecież… — Bądź cicho, starcze! — przerwał mu Halef, jedną ręką wciskając sakiewkę za pas, drugą wywijając pejczem. — Odejdź stąd i zadbaj, żeby twoi raz dostali ziarna prawdziwej kawy zamiast żołędzi! Odsunął mężczyznę ku otaczającej nas gromadzie i obdarowany oddalił się szybkim krokiem, a za nim kilku ciekawych, chcących się dowiedzieć, ile otrzymał w podarunku. Wyruszyliśmy już w dalszą drogę, a kiedy dosiedliśmy koni, spośród zgromadzonych mieszkańców znów wyszedł do nas strażnik wsi i zwrócił się ze słowami: — Efendi ty uszczęśliwiłeś mnie plastrami. Ja ci dam honorową eskortę. Stanął na przedzie naszej kawalkady, podniósł szablę i przybrawszy dziarską postawę, kroczył przed nami. Pożegnał nas dopiero za wsią. — Sihdi — odezwał się Halef — jednak cieszę się, że nie przyłożyłem mu mocno. To nie jest zły chłop i byłoby mi przykro, gdybym jeszcze bardziej obraził „wrażliwość jego siedzenia”. III GUSKA I JUNAK Wbrew naszym zamiarom pobyt w Glogovik przeciągnął się, trwał dłużej niż godzinę. Teraz chciałem usłyszeć również od naszego przewodnika potwierdzenie tego, gdzie zatrzymamy się na noc, spytałem więc o to Konakdżiego. — Zatrzymamy się u Junaka, tam lepiej wypoczniecie niż na wsi. — Jak to daleko stąd? — Zdążymy tam przed nocą. Możecie być pewni, że przyjmie was serdecznie. Z wiadomych powodów nie starałem się zasięgać więcej informacji. Zależało nam na utwierdzeniu Konakdżiego w przekonaniu, że darzymy go pełnym zaufaniem. Nadal jeszcze jechaliśmy przez płaskowyż, ale przed nami na zachodzie już piętrzyły się góry, między których odnogami wkrótce mieliśmy się znaleźć. Po naszej prawej stronie rozciągał się w kierunku północnym łańcuch górski Szar Dagh. Zbliżaliśmy się do jego południowo — zachodniej flanki, której podnóże obmywają zimne wody Czarnego Drinu. Dalej w górę ku północy Biały Drin wlewa swe wody do Czarnego Drinu i obie połączone rzeki powracają wielkim zakolem do Morza Adriatyckiego i do bliskiego już celu naszej podróży. Mogliśmy dojechać tam w ciągu trzech dni. Ale czy to się uda? Trzeba było pokonywać przeszkody, jakie stwarzały nie tylko warunki terenowe. I oto znaleźliśmy się pośród wysokich gór. Co prawda do tej pory nie mieliśmy łatwej drogi, ale można było jechać dość szybko. Teraz musieliśmy przedzierać się przez kręte, prawie niedostępne wąwozy, gdzie przejście tarasowały masywne bryły skalne. Nasze konie z trudem przeprawiały się przez potężne wykroty zwalone ze zbocza. Tylko dwu jeźdźców mogło tędy jechać obok siebie, a wielokrotnie na długich odcinkach starczało miejsca zaledwie dla jednego. Konakdżi, jako przewodnik, jechał na przedzie, Halef zaś na końcu. Mogłem się domyślać, dlaczego. Dobrał się do swego zawiniątka, a nie chciał, żeby ktoś go na tym przyłapał. Właśnie znów skręciliśmy w zagłębienie, pozwalające dwóm jeźdźcom poruszać się obok siebie. Ja jechałem jako przedostatni i wyświadczałem Halefowi przysługę, nie zwracając na niego uwagi. Ale on sam podjechał do mnie. — Sihdi, czy ktokolwiek coś zauważył? — Co takiego? — Że jadłem zakazaną szynkę? — Nikt nie widział, ja też nie. — No, to mogę być spokojny. Ale powiadam ci, że Prorok popełnił grzech wobec wiernych, zakazując im spożywania wieprzowego mięsa. Jest ono niezwykle smakowite. Nie da się porównać z żadnym pieczonym kurczakiem. Jak to jest możliwe, że zabita świnia lepiej pachnie niż żywa? — Rzecz w przygotowaniu mięsa. Pekluje się je i wędzi. — A jak to się robi? — Wkłada się mięso do soli, żeby usunąć zeń wodę, dzięki czemu jego trwałość jest większa. — Ach, więc to jest tushiet — peklowane mięso, o którym mówili. — Tak. A potem wędzi się je i w dymie nabiera ono zapachu, który tak ci się podoba. Ile zjadłeś ze swego zapasu? — Szynkę zjadłem. Jeszcze nie próbowałem kiełbasy. Jeśli pozwolisz, ukroję kawałek. Wyjął kiełbasę z torby i zza pasa nóż. — Sihdi, czy chcesz się poczęstować? — Nie, dziękuję! Na samą myśl o wspomnianym opakowaniu oraz o kobiecie, która prawdopodobnie własnoręcznie napychała kiełbasę, przeszedł mi apetyt. Zauważyłem, że Halef na próżno starał się przekroić kiełbasę. Piłował, piłował i nic z tego nie wychodziło. — Co się stało? — Jest za bardzo zbita! — odpowiedział. — Zbita? Chyba chcesz powiedzieć „twarda”? — Nie, nie jest twarda, ale okropnie zbita. — Może dostała się tam jakaś kostka. Spróbuj przekroić dalej! Przyłożył nóż do drugiego końca i tym razem poszło łatwo. Powąchał odkrojony kawałek, twarz mu się rozjaśniła i skinął mi głową zachwycony. Ale gryzł, gryzł, trzymając kiełbasę w zębach, Ciągnął ją obiema rękami i wszystko daremnie. — O Allach, o Allach! Ta kiełbasa jest chyba z oślej skóry! — zawołał. — Ale ten zapach! Ten smak! Muszę ją przegryźć i przegryzę! Hadżi gryzł i ciągnął z całych sił, aż w końcu się udało. Łykowaty kawałek poddał się. Trzymał go właśnie w ręce, a drugi w ustach. Dalej żuł i robił to dość długo, ale nie mógł przełknąć tego kęsa. — Co ty tak żujesz, Halefie? — Kiełbasę — odpowiedział. — Połknijże to! — Nie mogę. Nie daje się pogryźć! — A jak smakuje? — Znakomicie! Tyle tylko, że okropnie łykowata, jak skóra wołu. — Może to nie jest mięso. Obejrzyj ją. Wyjął z ust kęs kiełbasy, obracając go w palcach, naciskał, rozciągał, ugniatał, słowem: poddawał go dokładnym oględzinom, a w końcu powiedział: — Sam nie wiem. Zobacz to coś. Wziąłem od niego „to coś”. Już sam wygląd nie był zachęcający, a kiedy odkryłem, co tam było, zrobiło mi się nieswojo. Czy powinienem powiedzieć Hadżiemu prawdę? Tak jest! Złamał zakaz Proroka, zgrzeszył i oto skutek. Halef miał doskonałe zęby, ale nie zdołał przegryźć skórzastego kawałka. Pomagając sobie kciukiem, wsunąłem znalezisko z powrotem do tego opakowania, w którym tkwiło, zanim dostało się do kiełbasy. Oddałem mu je. Rzucił okiem na ów drobiazg i nagle zrobił wielkie oczy. Przy tym otworzył usta prawie tak szeroko jak przed dwiema godzinami, kiedy wypił tłustą „rakiję”. — O Allach! — wykrzyknął. — Szi mahul; szi biwakkif sza’r irras — to okropne, od tego włosy się jeżą na głowie! Tak już jest, że choćby się znało dwadzieścia języków i latami używało wyłącznie obcego języka, to w chwilach wielkiego przerażenia albo wielkiej radości wraca się do mowy ojczystej. Tak było i teraz. Halef zaczął nagle mówić po arabsku, swoim magrebskim dialektem. Musiał być mocno przerażony. — Co ty wykrzykujesz? — zapytałem z niewinną miną. — O sihdi, co ja żułem! Szi ‘aib, szi makruh — to haniebne, to odrażające. B’irdak, billah alaik — błagam cię, zaklinam cię! Patrzył na mnie wzrokiem błagalnym. Wszystkie mięśnie jego twarzy intensywnie pracowały nad przezwyciężeniem wrażenia wywołanego obrzydliwym odkryciem. — Powiedzże, co się stało? — Ja Allah, ja nabi, ja mazszara, ja hataji! — O Allach, o Proroku, o szyderstwo, o grzechu! Czuję każdy włos na swojej głowie! Słyszę własny żołądek, grający jak kobza! Czuję mrowienie w palcach nóg i rąk, jak gdyby mi one odrętwiały! — Ale ja w dalszym ciągu nie wiem, dlaczego! — Sihdi, chcesz się naigrywać ze mnie? Przecież sam widziałeś, co to jest. To laska es suba. — Laska es suba? Nie rozumiem. — Od kiedy to zapomniałeś arabskiego? Wobec tego powiem po turecku. Może wtedy zrozumiesz, co mówię. To jest parmak kabughi. Może nie? — Tak myślisz? — Tak właśnie myślę! — zaręczył i splunął. — Kto robił tę kiełbasę? Chyba kobieta… — Prawdopodobnie. — O zgrozo! Ona miała zraniony kciuk, więc odcięła z dużej rękawicy palec i nasadziła go na opatrunek. Przy napychaniu kiełbasy zsunęło się to i zostało w środku. Szu haida — fe, obrzydliwość! — To faktycznie okropne, Halefie. — La tihki, wala kilmi — nie mów nic, ani słowa więcej! Nadal trzymał jeszcze wszystko w rękach: obydwa kawałki odgryzionej kiełbasy i ów nieszczęsny skórzany „futerał” na palec. Był to istotnie kciuk grubej skórzanej jednopalczastej rękawicy. Trudno opisać twarz Halefa. Niewątpliwie czuł się w tej chwili najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Spoglądał to na mnie, to na kawałki kiełbasy i wydawał się do tego stopnia zdjęty odrazą, że nie przyszło mu do głowy czynić to, co narzucało się w pierwszej kolejności. — Wyrzuć to wreszcie! — powiedziałem. — Wyrzucić? Tak jest! Ale co mi to da? Moje ciało jest splugawione, dusza pohańbiona, a serce ciąży mi w piersi niczym ta żałosna kiełbasa. Moi przodkowie przewracają się w grobie, jak mnie się przewracają kiszki. Synowie moich wnuków będą ronili łzy, mając jeszcze w pamięci godzinę ukaranego łakomstwa. Powiadam ci, sihdi, Prorok miał zupełną rację. Świnia to najbardziej nikczemna bestia wszechświata i pokusa dla całego rodzaju ludzkiego. Świnia musi zostać usunięta z królestwa istot żywych, ukamienowana, wytruta wszelkimi możliwymi środkami. Człowiek, który dokonał niecnego wynalazku, jakim jest napychanie kiszek świni pokawałkowanym mięsem, tłuszczem i krwią tego zwierzęcia, powinien się smażyć w najokropniejszym kącie piekła po wsze czasy. A co do kobiety, tej, co zostawiła w kiełbasie palec wielkiej rękawicy wraz z ohydnym opatrunkiem, to niechaj będzie dręczona wyrzutami sumienia dzień i noc bez ustanku, póki nie uzna, że przestała już być zjeżoną jędzą, odwracając kolce swojej złości do wewnątrz. — Tak, dużo tego! — zaśmiałem się. — Twoja twarz wydaje mi się zupełnie obca, nie poznaję ciebie. Czy to naprawdę jesteś ty, dzielny, dumny Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawuhd al Gossarah? — Przestań, sihdi! Nie przypominaj mi o zacnych ojcach moich dziadów. Żaden z nich nie doznał tak straszliwego upokorzenia; nie żuł opatrunku, który najpierw siedział na chorym palcu, a potem utkwił w jeszcze bardziej chorej kiełbasie. Nie starczy całej mojej męskiej elokwencji, by wyrazić udrękę moich ust, bojaźń przełyku i bezradność żołądka. Ten dzień będzie najżałośniejszy w całej mojej ziemskiej pielgrzymce. Najpierw wypiłem tran, który powodując mdłości, o mało nie zgasił mi światła życia, a kiedy znów trochę przejrzałem na oczy, zabrałem się do żucia tego peklowanego pokrowca z obrzękniętego palca. To przecież więcej, niż zdoła wytrzymać zwykły śmiertelnik. — Wyrzuć więc to wreszcie! — zachęciłem go ponownie. — Tak, precz z tym, precz! Grzech dzisiejszego dnia nie powinien ani chwili dłużej brudzić moich palców. Zatruło mi to wszystkie radości tego świata. Pierwszemu, który pokaże mi kiełbasę, wpakuję w brzuch cały zapas kul. Już nigdy nie chcę widzieć ani wąchać, co byłoby ze świni, najnikczemniejszego ze wszystkich stworzeń na ziemi! Wyrzucił te słowa jednym tchem, a potem dodał: — Człowiek, który pojedzie za nami tą drogą, niechby i był najbardziej zatwardziałym grzesznikiem! Jeśli jednak znajdzie tę kiełbasę i zje ją, wtedy sumienie pęknie mu ze strachu jak worek i wszelkie występki wyjdą na światło dzienne. Albowiem kiełbasa ta posiada właściwości ujawniania wszelkich tajemnic tkwiących wewnątrz człowieka. Muszę wytężyć wszystkie siły, abyś nie zobaczył, jak wygląda ta druga, wewnętrzna strona duszy twego śmiertelnie chorego i ciężko doświadczonego Halefa. Miał zwyczaj wypowiadania się w kwiecistej, orientalnej formie o najbardziej nawet niemiłych rzeczach. Udało mu się to również i w tym przypadku. Potem jechaliśmy obok siebie w milczeniu i tylko kiedy zapytałem go o powód, dla którego nic nie mówi, odpowiedział nadąsany: — Nie istnieje taki język, którego zasób słów wystarczyłby do opisania ci mego cierpienia duszy i ciała oraz skruchy. Dlatego lepiej nic nie mówić. Muszę cierpliwie czekać, aż wzburzenie samo we mnie ucichnie. Wąwóz się skończył i przed nami otwierała się wąska, długa zielona równina, przez którą przepływał strumień. Tu i ówdzie widoczne zarośla obracały gęstwiną krzewów malin i jeżyn. Krzewy nęciły oko obfitością owoców nad podziw dużych. Gdyby nie późna pora dnia, moglibyśmy zsiąść z koni i najeść się, nie żałując sobie. — Nad tą rzeczką stoi chata Junaka — oznajmił nasz przewodnik. — Dojedziemy tam za kwadrans. Tu mogliśmy już jechać obok siebie. Miejsca było dość, więc puściliśmy konie galopem. Nawet przy najszybszej jeździe zwykłem mieć oko na wszystko, toteż i teraz uważnie obserwowałem otoczenie. I właśnie dostrzegłem coś, co skłoniło mnie do zatrzymania konia. Inni poszli za moim przykładem. — Co tam zobaczyłeś? Co jest z tymi krzakami? — spytał Halef. Przystanęliśmy w miejscu tak gęsto zarośniętym jeżynami, że tylko z wielkim trudem człowiek zdołałby się przez nie przedrzeć. A jednak w tym gąszczu zobaczyłem wyłamane ścieżki i wielokrotnie krzyżujące się przejścia. — Czy nie widzisz, że tam w środku ktoś był? — Tak, widzę. Ale dlaczego to ciebie zastanawia? Ktoś zbierał tam jeżyny. — Mógłby je łatwiej zrywać na skraju. Żaden rozumny człowiek nie przedziera się wzdłuż i wszerz przez kolczastą gęstwinę, skoro to, czego szuka, może zdobyć, sięgnąwszy tylko ręką. — Ale przecież widzisz, że ten ktoś szukał tylko jeżyn. Tam, którędy przechodził, są zerwane właśnie jak daleko można sięgnąć ręką. — Ktoś? No tak! Jego ubranie musiałoby być zrobione z bardzo mocnego materiału, prawdopodobnie z grubej skóry. W przeciwnym razie znaleźlibyśmy na tych krzakach jakieś strzępy. Poza tym przejścia są szersze niż te, jakie pozostawiłby człowiek. — Myślisz, że to nie był człowiek? — Na to by mi wyglądało. Popatrz, z jaką siłą pędy zostały połamane! — Mógł to być bardzo silny człowiek. — Nawet najsilniejszy nie połamie pędów w taki sposób. Człowiek przeprawia się przez przeszkody tylko w miejscach, gdzie to jest możliwe. Tu jednak tak nie było. Pędy i rozłogi są pogniecione i prawie wciśnięte w ziemię. Zostały połamane, jak gdyby przetoczył się po nich walec. To prawda. Nie pojmuję, jak człowiek mógłby je wydeptać. — Widzisz. Gdybyśmy nie znajdowali się w Turcji, tylko w amerykańskim buszu, to wiedziałbym, co o tym myśleć. Ubranie tego amatora jeżyn było z pewnością ze skóry. Wydaje się nawet, że z futra, 1 to najładniejszego i najgęstszego spośród wszystkich futer, i że osobnik ów był nim porośnięty. — Efendi, wiem, co masz na myśli — powiedział Konakdżi, równocześnie cofając swego konia dalej od miejsca postoju, dalej od krzaków. — Mówisz o niedźwiedziu. — Zgadłeś. Boisz się? — O nie! Te zwierzęta należą tu do rzadkości. Inna rzecz, że jeśli niedźwiedź już zabłądzi w nasze góry, to jest wściekły i nie ma z nim żartów. — Można się domyślać. Młode zwierzę, żywiąc się tylko owocami, nie zawędrowałoby tu. Jestem prawie pewien, że ów amator jeżyn to naprawdę niedźwiedź, i obejrzę sobie ścieżki, które wyłamał w tych krzakach. — Na Allacha! Daj temu spokój! — Ba! Jeszcze jest jasny dzień. — A jeśli natkniesz się na niego? — To i on natknie się na mnie. Jedno i drugie jest bardzo niebezpieczne. — Rozedrze cię, zębami zaatakuje głowę. Podobno niedźwiedź szczególnie lubi mózg i dlatego najpierw miażdży zębami głowę ofiary. — Zobaczymy, czy ten też ma takie obyczaje — zaśmiałem się i zsiadłem z konia. — Zostań! Zostań tu! — zawołał dzielny przewodnik. — Nie chodzi tylko o ciebie, ale i o nas. Jeśli on rzeczywiście siedzi w tych zaroślach, a ty zakłócisz jego spokój, to się rozjuszy i nas też zaatakuje. — Nie lamentuj! — wrzasnął na niego Halef. — Efendi zabił czarną panterę, najniebezpieczniejszego drapieżnika, i lwa, króla zwierząt. Czym jest w porównaniu z tym niedźwiedź?! On gołą ręką zadusi to zwierzątko! — Oho! — zaśmiałem się. — Nie mów tak lekceważąco o tym zwierzątku. Przypomnij sobie polowanie na niedźwiedzia koło Gumri! Ten zwierzak, kiedy stanie przed tobą na dwu łapach, to przewyższa ciebie o głowę. A dobrze wyrośnięty osobnik może uderzeniem łapy zgruchotać człowiekowi czaszkę. Niedźwiedź, jeśli musi, potrafi pociągnąć za sobą krowę. Spotkanie z nim nie jest więc wcale takie bezpieczne. — Gdyby nawet był dziesięć razy większy, to Hadżi Halef nie boi się go. Zostań tu, sihdi, i pozwól mnie samemu szukać. Chciałbym mu posłać pozdrowienie między żebra albo w głowę! — Twoja kula nie przedziurawi jego czaszki. Do tego, w braku pocisków ostrogłowicowych, używa się broni w rodzaju mojej starej rusznicy. To jest prawdziwy zabójca niedźwiedzi. Twojej kuli, być może, nawet wcale by nie poczuł. Niedźwiedź połamie na kawałki twoją flintę, a potem obejmie cię łapami, ściśnie i udusi. — Myślisz, że ja nie mogę też jego ścisnąć, aż zobaczy wszystkie gwiazdy i wyzionie ducha? — Nie, Halefie, nie możesz. Zostań tu spokojnie. — Jeśli on rzeczywiście jest taki niebezpieczny, to tym bardziej nie możesz tam iść beze mnie. Jestem twoim przyjacielem i opiekunem, chcę być z tobą, kiedy znajdziesz się w trudnej sytuacji. — Dobrze więc. Możesz mi towarzyszyć. Ale niedźwiedzia tu nie ma. — Wiesz na pewno? — Tak. Wiem, jak musi wyglądać legowisko niedźwiedzia. Te zarośla do tego się nie nadają. Jeśli rzeczywiście był tu niedźwiedź, to przyszedł tylko po to, żeby posmakować owoców. Jest drapieżnikiem, więc wolał ukryć się w krzakach. Instynkt nakazuje mu unikania otwartych miejsc za dnia. I to tłumaczy fakt, że owoce, tam gdzie są o wiele łatwiej dostępne, nie zostały zerwane. A zatem chodź! Wziąłem broń i wraz z towarzyszącym mi Halefem wszedłem w gęstwinę. Widoczne tu przejścia podobne były do miniaturowych uliczek, jakie w wysokich trawach prerii wydeptują bizony. Obłamane gałęzie i rozłogi leżały wgniecione w ziemię. Miś musiał być potężnym zwierzem. Przeszliśmy zaledwie dziesięć kroków i znalazłem dowód, że mamy rzeczywiście do czynienia z niedźwiedziem brunatnym. Na kolcach tkwił kosmyk włosów wyrwanych z sierści. — Spójrz tu! — zwróciłem uwagę Halefa. — To sierść. Obejrzyjmy ją dokładnie. — Po co? — Żeby się dowiedzieć, ile niedźwiedź ma lat. — Można to wywnioskować z tych kilku włosów? — Tak, w przybliżeniu. Im niedźwiedź młodszy, tym bardziej wełniste jest jego futro. Bardzo stare osobniki nie mają włosów wełnistych, ich sierść jest rzadka, mają cienkie włosy pokrywowe, a miejscami skóra bywa łysa. Teraz oceń sam, czy ten kosmyk jest wełnisty? — Nie, włosy są prawie proste. — Nie są też jednakowo mocne i równo ubarwione. W dolnej części, bliżej skóry, są cieńsze niż w górnej i prawie bez koloru. Dowodzi to, że skóra nie może już odżywiać włosa. Ten niedźwiedź jest bardzo stary. Nie chciałbym dostać się w jego objęcia. W jego wieku i o tej porze roku może ważyć cztery razy tyle co ty. — A to pech, taka różnica! Pewnie więc nie wpadnę w jego łapy i nie przyciśnie mnie do serca. Wobec tego lepiej będzie na wszelki wypadek posłać mu kulę. No to naprzód! Szukajmy go! — Tu go już nie ma. Jeśli przyjrzysz się dokładnie zdeptanym krzakom, to zobaczysz, że miejsca załamania są już brudne. Przypuszczam, że zwierzę było tu wczoraj. Nie musimy przeszukiwać gęstwiny. Wygodniej będzie obejść ją i z pewnością znajdziemy miejsce, w którym niedźwiedź wyszedł z krzaków albo w nie wchodził. Opuściliśmy kolczasty gąszcz i obeszliśmy go. Szybko udało się nam odnaleźć punkt, w którym zwierz zaczynał wędrówkę. Miejsce to znajdowało się od strony lasu, co można było poznać po tym, że obłamane gałęzie skierowane były ku środkowi zarośli. Tam, gdzie leżały zwrócone na zewnątrz, musiał wyjść. A było to od strony rzeki. Szukałem tropów, ale znalazłem tylko pojedyncze, ledwie widoczne ślady, które prowadziły do strumienia. Ruszyliśmy w tym kierunku i dotarliśmy do miejsca, gdzie bury pił wodę. Wszedł przy tym do strumienia przednimi łapami. Na miękkim gruncie płycizny odgniótł wyraźny ich ślad. Pijąc nie poruszał się, a potem ostrożnie wyjął łapy, jak gdyby zamierzał pozostawić dla nas dokładne ich odbicie. Moje wcześniejsze domysły potwierdziły się: niedźwiedź był duży. Z głęboko wyżłobionych śladów jego stóp można było się domyślać, że nosił na sobie pokaźną warstwę sadła. Znad strumienia poczłapał w miejsce piaszczyste i tam się wytarzał. Dalej brak było wyraźnych śladów. Z pewnych oznak można było wnosić, że zawrócił do lasu. — Jaka szkoda! — wyrzekał Halef. — Ten syn niedźwiedzicy nie był dość uprzejmy, żeby na nas zaczekać. — A może była to córka niedźwiedzicy, albo matka i babka licznych wnucząt. Tu, gdzie się tarzała, zostawiła ślady pazurów, stępionych i obłamanych. To bardzo stara ciotka. Bądź rad, że nie spotkałoś jej nieoczekiwanie. — A jednak chciałbym, żeby tu teraz przyszła i pokłoniła się nam. Czy jada się mięso niedźwiedzia? — Pewnie! Nie pamiętasz już, jak nasz przyjaciel David Lindsay–bej w górach kurdyjskich cieszył się na szynkę z niedźwiedzia, zresztą na próżno? Dobrze przyrządzona szynka i łapy niedźwiedzia to prawdziwe frykasy. I język też jest doskonały. Tylko wątroby trzeba się wystrzegać. Są ludy, które uważają ją za trującą. — Tak, teraz przypominam sobie! Szynka i łapy! — zawołał. — Sihdi, czy nie moglibyśmy poszukać tego niedźwiedzia, żeby zdobyć te przysmaki? — Halefie, Halefie! Pomyśl o innych przysmakach, które ci niespecjalnie… — Przestań! — wtrącił szybko. — Sądzisz, że Prorok zakazał jedzenia niedźwiedziej szynki i łap? — Nie zakazał. Jest co prawda w mowie Proroka słowo o niedźwiedziu, a mianowicie „dibb”, ale czasem oznacza ono hienę. Nie sadzę, żeby Mahomet kiedykolwiek widział prawdziwego niedźwiedzia. — Gdyby zakazał, wówczas za żadną cenę nie łakomiłbym się na szynkę niedźwiedzia, ponieważ jednak tak nie jest, to nie mogę pojąć, dlaczego mielibyśmy odmawiać sobie takiego wspaniałego przysmaku. Idźmy do lasu i zabijmy zwierza. — Myślisz, że on tam właśnie tylko na nas czeka? — Przecież musi mieć jakieś legowisko! — Nie musi. A gdyby nawet miał, to i tak byśmy go nie znaleźli. Śladów brak, a zmrok już zapada. Musimy więc zrezygnować z polowania. — Sihdi, spraw, proszę, żeby to było możliwe! Pomyśl tylko, jak twój wierny Halef chciałby opowiedzieć swojej Hanneh, perle wśród niewiast, że pokonał niedźwiedzia! Ależ byłaby zachwycona i dumna ze mnie! — Musielibyśmy zostać tu dwa albo trzy dni, żeby spełnić twoją prośbę, a na to nie mamy czasu. Za kwadrans zrobi się ciemno. Trzeba szybko jechać do domu Junaka. — Do diabła z tym domem! Wolałbym spać w pieczarze niedźwiedzia, zawinięty w jego futro, które bym z niego ściągnął. Ale muszę być posłuszny. Allach zezwala, Allach zakazuje. Nie chcę na niego utyskiwać. Dosiedliśmy koni i ruszyliśmy w drogę. Po pewnym czasie strome, porośnięte ciemnym lasem iglastym góry rozstępowały się, tworząc prawie kolistą polanę, na której zobaczyliśmy dom z przylegającymi do niego dwiema szopami lub podobnymi do stajni zabudowaniami. Tylko z prawej strony góra wybiegała na polanę wąskim cyplem skalistego gruntu, porośniętym krzakami i lasem mieszanym. Na końcu tego cypla dostrzegliśmy stojącą postać; jej ubiór nie pozwalał rozpoznać, czy była to kobieta, czy mężczyzna. — To Guska — oznajmił Dżemal. — Mam ją zawołać? — Kto to jest Guska? — Żona Junaka, handlarza smołą i węglem. — Nie musisz jej wołać, widzę, że już nas zauważyła. Pieszczotliwe imię Guska podsuwało myśl o określonych cechach tak nazwanej osoby. W języku serbskim bowiem słowo „guska” oznacza gęś. Byłem ciekaw, jak przyjmie nas dama, nosząca to dziwne przezwisko. Udając, że nas nie widzi, ruszyła wolno ze spuszczoną głową w stronę domu. Określenie „dom” było wielkim pochlebstwem. Ściany z kamieni luźno ułożonych jeden na drugim, bez żadnego spoiwa, ze szczelinami obetkanymi mchem z ziemią, przykrywał dach z surowych okrąglaków, obłożony mchem i suszonym widłakiem. Drzwi były tak wąskie i niskie, jak gdyby zrobiono je dla dzieci, zaś otwory okienne miały akurat takie rozmiary, żeby móc wysadzić przez nie nos. Jeszcze żałośniej wyglądały dwa dalsze zabudowania. Gdyby nie przylegały tak ściśle do domu, to przypuszczalnie przewróciłyby się. Kobieta zniknęła w domu, nie rzuciwszy nawet na nas okiem. Zsiedliśmy z koni. Okazało się, że drzwi były zamknięte. Dżemal zastukał w nie kolbą karabinu. Po dłuższej chwili uchyliły się i w szparze pokazała się kobieta. Jest taka bajka o zamieszkałej w głębi lasu starej czarownicy, która każdego, kto w to miejsce zabłądził, wsadzała do pieca, a potem zjadała. Zobaczywszy tę kobietę, mimo woli pomyślałem o owej czarownicy. Jeśli imię Guska miało się kojarzyć z jej cechami, to przypominała starą jak świat gęś, jedną z tych, które niczym złe psy łańcuchowe atakują każdego obcego i które tylko dlatego nie znalazły się na stole wraz z jabłkami i gałązką piołunu, że ich mięso jest zbyt łykowate. Była okropnie długa i tak samo chuda. Aby się przyjrzeć nam przez drzwi, musiała zgiąć się wpół tak, że górna część tułowia z dolną tworzyły prawie kąt prosty. Twarz miała też długą; w ogóle wszystko było w niej długie. Ostry, zakrzywiony nos, spiczasta, stercząca broda, szerokie, bezzębne usta, duże uszy, blisko osadzone, małe, pozbawione rzęs oczy otoczone czerwonymi obwódkami, głębokie zmarszczki z osiadłym w nich brudem: całość przedstawiała się nader odrażająco. Głowę miała odkrytą. Cienkie włosy, między którymi prześwitywała skóra pokryta łuską łupieżu, nie były zaplecione. Zwisały bezładnie zmierzwione. Jeśli dodać do tego jeszcze straszliwie brudną koszulę i podobnie brudne kobiece spodnie związane w kostkach, oraz dwie gołe kościste stopy, które, jak się wydawało, nigdy jeszcze nie miały styczności z wodą, to można uznać, że ta nieporównana Guska wyglądała jak uosobienie mitycznej Furii albo Gorgony. A kiedy teraz zaczęła mówić, doznałem wstrząsu. Jej głos brzmiał dokładnie tak, jak krakanie rozzłoszczonej wrony: — Czego chcecie? Kim jesteście? Dlaczego zatrzymaliście się tu? — zaskrzypiała. — Jedźcie dalej! Zrobiła ruch, jak gdyby chciała zamknąć drzwi, ale nasz przewodnik wsunął się w nie i powiedział: — Jechać dalej? Nie, tego nie zrobimy. Zostaniemy tu. — Nie można! To nie może być! Nie macie tu nic do szukania! Nie przyjmuję żadnych obcych! — Ja nie jestem obcy. Na pewno mnie znasz. — Ale innych nie! — To moi przyjaciele. — Ale nie moi. Wypchnęła go za drzwi, on zaś próbował ją wepchnąć do środka, chyba tylko dla formy. — Guska, bądź rozsądna! — poprosił Dżemal. — Nie chcemy niczego za darmo. Dobrze i uczciwie zapłacimy za wszystko. To widocznie poskutkowało, tak przynajmniej można było sądzić. Przyjąwszy już mniej obronną postawę, spytała: — Chcecie zapłacić? No, to co innego! W każdym razie mogę się zastanowić, czy pozwolę wam tu zostać. — Nie ma co się zastanawiać. Chcemy od ciebie tylko noclegu i czegoś do zjedzenia. — A to nie dosyć? — To więcej niż dosyć, a nawet za dużo — wtrąciłem. — Nie żądamy od ciebie jedzenia i picia, a miejsca na nocleg sami sobie poszukamy. Jeśli nie w domu, tą zanocujemy na dworze. Jedzenie czegokolwiek z tych szponiastych, sztywnych od brudu palców było nie do pomyślenia. A spanie w domu? Za żadną cenę! Wyglądało na to, że w izbie tej aż się roi od skaczących i tnących mieszkańców, jakich zresztą często spotyka się nawet w wytwornych domach Orientu. Ale w tej budzie skakały, chrobotały, trzepotały i maszerowały całe stada owych żądnych krwi dręczycieli. Zapewne chętnie czyta się opisy podróży po przesyconym czarowną wonią baśniowym, słonecznym Oriencie, ale samemu odbywać podróż to coś zupełnie innego. Poczucie taktu nie pozwala wspominać o takich różnych osobliwych, charakterystycznych, drobnych doświadczeniach. Z Orientem jest podobnie jak z Konstantynopolem, o którym mówi się, że jest blaskiem na obliczu świata. Z wierzchu wygląda wspaniale, ale wystarczy wejść w wąskie uliczki i już złudzenie pierzcha. Jest niewątpliwie wiele piękna w Oriencie. Ale przybysz nie powinien do tego Piękna przykładać ogólnie przyjętej estetycznej miary! Podróżny znajduje tam przygód bez liku każdego dnia, ba, każdej godziny. Ale co to są za przygody! Nie mają one związku z wielkimi wydarzeniami, a wynikają z warunków codziennego życia. A do nich w żadnym razie nie dałoby się odnieść słów Wielanda: „Wszak po wielkim piękne jest i skromne bohaterstwo”. Narratorowi nie przystoi mówić o tych sprawach. Ale najwięcej przygód zdarzyło mu się w walce z trudnym często do opisania niechlujstwem ludności. Byłem na przyjęciu u sławnego szejka, który podczas uczty zdjął sobie z karku kilka nazbyt ruchliwych stworzonek i na oczach wszystkich ostrożnie odłożył je na bok, a potem rękoma — nie obmywając ich — sięgnął do naczynia z pilawem i uformował w palcach kulkę, aby mi ją wsunąć do ust jako „el lukme esz szeref’ — zaszczytny kąsek. Pewnie niewielu uwierzy, że choć była to drobna przygoda, to jednak śmiertelnie niebezpieczna. Odmowa przyjęcia zaszczytnego poczęstunku jest bowiem zniewagą, którą na pustyni można okupić tylko śmiercią. Właściwie więc miałem do wyboru: albo kula, albo pchnięcie nożem, albo zjedzenie owej okropnej ryżowej kuli. Po mojej lewej stronie siedział szejk, który podając mi kąsek, czekał, aż otworzę usta, po prawej zaś Krüger–bej, znany pułkownik, dowódca straży przybocznej władcy Tunisu. Ten Niemiec z pochodzenia zwrócił uwagę, podobnie jak ja, na zabieg usuwania tych małych stworzeń. Doskonale wiedział też, w jak kłopotliwej sytuacji znalazłem się w tej chwili, dostrzegłem nawet w jego twarzy napięcie, czekał, na co się zdecyduję: na ołowiową czy na ryżową kulę. W takich momentach konieczne jest zachowanie przytomności umysłu. Z największym szacunkiem zwróciłem się do szejka, mówiąc: — Ma binsa dżamlak kuli umri — do końca życia będę pamiętał twoją dobroć. Wziąwszy ów kąsek z jego ręki, dodałem: — Ridd inna’sar, ja m’allmi — wybacz, o panie! Po czym szybko odwróciłem się w prawo do Krügera–beja ze słowami: — Dachilak, ent kain haun el muhtaram — proszę cię, tutaj ty jesteś najbardziej czcigodną osobą! Dzielny komendant straży przybocznej przeraził się. Przeczuwał mój zamiar, ale był na tyle nieostrożny, że otworzył usta, aby zaprzeczyć moim słowom. I to wystarczyło. Zanim dobył z siebie słowo, już miał w ustach tę ryżową kulkę i nie wypadało jej wyjąć. Był najstarszy wiekiem. Fakt, że zaszczytny kąsek jemu oddałem, nie został mi poczytany za obrazę, przeciwnie, gest ten spotkał się z aprobatą wszystkich, świadcząc o moim szacunku dla wieku. Uhonorowany biedak miał taki wyraz twarzy, jak gdyby wziął do ust całą gorycz doczesnego bytowania. Żuł, żuł, łykał i łykał, aż wreszcie posiniał i przełknął. Po latach jeszcze głosił niewdzięcznik, że tego żartu nigdy mi nie zapomni. Takie i podobne przeżycia miewa się w Oriencie częściej, niźliby się chciało. Można o nich wspominać, ale nie opisywać ze szczegółami. Walka z brudem i robactwem jest na Wschodzie rzeczywiście straszna i może zepsuć największe przyjemności. Pani Guska nie domyślała się, co mnie skłoniło do wypowiedzenia takich słów. Prawdopodobnie nie odpowiadały one przydzielonej jej roli rozdzielenia nas. Dlatego szybko dodała: — Efendi, mam miejsce dla was. Jeśli dobrze zapłacicie, to nawet mam leże dla ciebie, a twoi towarzysze mogliby spać obok na swoich derkach. — Gdzie ono jest? — Wejdź, pokażę ci! Podążyłem za nią nie po to, żeby zobaczyć leże, ile z chęci rozejrzenia się po gospodarstwie „gęsi”. I weszliśmy do lochu, ale jakiego! Były tu tylko cztery surowe ściany. W kącie z prawej strony leżały kamienie paleniska, zaś z lewej w rogu sterta suszonych paproci i liści oraz narzuconych na nie szmat. Wskazała to miejsce ze słowami: — Tam jest leże. A tu palenisko, na którym usmażę dla was mięso. W lochu panował piekielny zaduch; powietrze przesycone było wszelkimi możliwymi odmianami smrodu spalenizny. Ani śladu komina, dym uchodził tu przez okna. Moi towarzysze weszli za nami. Wyraźnie wyczytałem z ich twarzy, że myśleli podobnie. — O jakim mięsie mówisz? — spytałem. — O koninie. — A skąd ją masz? — Z naszego własnego konia — westchnęła, przyciskając obie ręce do oczu. — Zabiliście go? — Nie, został rozszarpany. — O, przez kogo? — Mój mąż mówi, że musiał to być niedźwiedź. — A kiedy ten niedźwiedź napadł na waszego konia? — Ostatniej nocy. — O Allach! O Allach! — zawołał Halef. — A więc ten niedźwiedź żre nie tylko jagody! Zabiliście go? — Jak możesz pytać! Żeby zabić niedźwiedzia, musiałoby tu być wielu mężczyzn. — Opowiesz mi, jak to się stało? — nalegał Halef. — Sami nie wiemy dokładnie. Koń jest nam potrzebny do naszego handlu. Musi ciągnąć wóz z węglem i… — Nie widziałem na dworze żadnego wozu! — Tu nie możemy go trzymać, bo nie ma nim jak podjechać pod dom. Wóz stoi więc u węglarza. A koń jest tu, kiedy i my jesteśmy w domu. Na noc zostaje na dworze, żeby mógł spasać trawę. A dziś rano, kiedy wstaliśmy, konia nie było, zaczęliśmy więc go szukać i znaleźliśmy po drugiej stronie, przy skałach. Był rozszarpany, a mój mąż, kiedy zobaczył ślady, powiedział, że to był niedźwiedź. — A gdzie jest teraz to mięso? — Tam, w szopie. — Pokaż mi je! — Efendi, tego nie mogę zrobić — odpowiedziała wystraszona. — Mój mąż zabronił mi wpuszczać tam obcych ludzi. — Dlaczego? — Tego nie wiem. — A gdzie on jest teraz? — Chciał poszukać legowiska niedźwiedzia. — To niebezpieczne! Twój mąż jest takim odważnym myśliwym? — Tak. — A kiedy wróci? — Chyba wkrótce. — Aha! A może jacyś obcy byli dziś u was? — Nie. Dlaczego o to pytasz? — Ponieważ twój mąż zabronił ci wpuszczać do szopy obcych. — Nikogo tu nie było, nikogo, ani dziś, ani wczoraj. Żyjemy tu sami, bardzo rzadko ktoś do nas przychodzi. W tej samej chwili z zewnątrz doszedł nas ostry, przeraźliwy krzyk. Kobieta mówiła szybko dalej, chcąc odwrócić naszą uwagę, ale przerwałem jej: — Słuchaj! Kto tam krzyczał? — Nic nie słyszałam. — Ale ja słyszałem. — To pewnie ptak. — Nie, to był człowiek. Czy naprawdę nie ma u was nikogo? — Jestem zupełnie sama. Mówiąc to, dyskretnie wskazała Dżemalowi drzwi. Zauważyłem to, więc odwróciłem się i ruszyłem do wyjścia. — Efendi! Dokąd chcesz iść?! — zawołała. — Do szopy. — Nie możesz tam iść! — Ba, chcę przecież zobaczyć, kto tam krzyczał. Wtedy Konakdżi zaszedł mi drogę i powiedział: — Efendi! Zostań! Przecież słyszałeś, że żaden obcy… Przerwał jednak wpół zdania. Znów bowiem rozległ się krzyk, jeszcze głośniejszy i bardziej niesamowity. — Słyszysz? — odpowiedziałem. — To brzmi tak, jak gdyby ktoś znajdował się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Musimy sprawdzić. — Ale przecież nie wolno ci… — Milcz! Nikt mi nie będzie przeszkadzał w zrobieniu tego, co chcę robić. Dżemal podjął jeszcze jedną próbę powstrzymania mnie, podobnie kobieta, ale ja poszedłem. Za mną podążyli moi trzej towarzysze. Z tyłu Konakdżi z kobietą. Oboje z ożywieniem coś do siebie szeptali. Zdołałem zauważyć, że on miał bardzo zafrasowaną minę. Otworzyłem szopę; były w niej zgromadzone najróżniejsze rupiecie. Kiedy zbliżaliśmy się do drugiej szopy, znów usłyszeliśmy krzyk, i to właśnie stamtąd dochodzący. Brzmiał przeraźliwie. Otworzyliśmy pomieszczenie i weszliśmy do środka. Wewnątrz było prawie ciemno. — Jest tam kto? — spytałem. — O Allach! — jęknął głos, który natychmiast rozpoznałem. — Szatan! Szatan! Idzie tu! Chwyta mnie! Zabiera do piekła! — To przecież Mübarek! — podszepnął mi Halef. — Rzeczywiście. Inni albo też są gdzieś w pobliżu i szykują na nas zasadzkę, albo pojechali dalej, a starego musieli tu zostawić. On gorączkuje. — Efendi, nie wchodź tam! — powiedziała kobieta. — Tam leży chory. — Dlaczego to przemilczałaś? — On potrzebuje spokoju. — A cóż takiego mu dolega? — Ma cholerę. Nie wchodź tam! Zarazisz się i koniec z tobą. — Kim jest chory? — To mój brat. — Kobieto, ty kłamiesz! Znam człowieka, który tu leży. Możliwe, że jest twoim bratem, bo oboje jesteście rodzeństwem diabła. To jest stary Mübarek, którego chcę dokładniej sobie obejrzeć. Masz jakąś lampę? — Nie. — No to drzazgi. — Też nie. — Słuchaj, teraz przyniesiesz drzazgi, żeby tu poświecić, a jeśli nie wrócisz za minutę, to dostaniesz baty, aż ci popęka brudna skóra. Wziąłem do ręki pejcz. I poskutkowało. — Efendi — zaoponował Dżemal — nie masz prawa występować Jak władca. Jesteśmy tu gośćmi i… — …i tak zapłacimy, jak na to zasłużą: piastrami albo pejczem — wpadłem mu w słowo. — Tam leży Mübarek, a gdzie on jest, nic dobrego nas nie czeka, będę więc działał, jak wymaga tego nasze bezpieczeństwo. I pamiętaj, gdybyś chciał mnie zwodzić, wówczas będę musiał uznać, że trzymasz potajemnie z naszymi wrogami, a jak wiesz, mam już do tego wystarczająco dużo podstaw. Uważaj więc! Umilkł wystraszony i nie odezwał się ani słowem. Kobieta przyniosła smolne drzazgi, z których jedna była zapalona. Zapaliliśmy ich więcej i każdy z nas, trzymając światło w lewej ręce, a odbezpieczony rewolwer albo pistolet w prawej, zabrał się do przeszukania szopy. I zobaczyliśmy w jednym kącie leżącego Mübareka, był nieprzytomny, a w drugim padlinę konia. Kiedy podeszliśmy bliżej, muchy żerujące na mięsie poderwały się w górę wielkim rojem. — Kobieto, czyś ty rozum postradała? — zapytałem. — Tam leży człowiek z gorączką od rany, a obok padlina, którą obsiadły tysiące owadów. I takie mięso mieliśmy jeść? Czy nie wiesz, że to bardzo niebezpieczne? — A co to szkodzi? — Takie jadło można przypłacić życiem. Poza tym okłamałaś nas. Ten człowiek jest naszym śmiertelnym wrogiem. Zatajając przed nami jego obecność, dowiodłaś, że jesteś z nim w zmowie. A za to możesz drogo zapłacić! — Efendi, nie rozumiem z tego, co mówisz, ani słowa. — Nie wierzę ci. — Mogę przysiąc. — Twoim przysięgom też nie ufam. Jak ten stary trafił tu do ciebie? Guska zatrzymała na Konakdżim zakłopotane spojrzenie. Dżemal niepostrzeżenie dał jej znak przyzwolenia. Zauważyłem to, ale udałem, że nic nie widzę. — Przejeżdżało tędy sześciu jeźdźców — zaczęła. — Jeden z nich był chory i nie mógł dalej jechać, więc poprosili mnie, żeby mógł tu zostać, aż wydobrzeje, albo do czasu, kiedy go stąd zabiorą. Zapewniali, że otrzymam za to dobrą zapłatę. — Znałaś ich? — Nie. — Dlaczego powiedziałaś, że ten stary grzesznik jest twoim bratem? — Nie wiem, czy jest grzesznikiem. Prosili, żebym tak mówiła i nikogo do niego nie dopuszczała, bo ścigają go wrogowie. — Opisali ci tych wrogów? — Tak. — Opis pasuje do nas? — Dokładnie. Dlatego nie chciałam ciebie puścić do rannego. Nagle u wejścia dał się słyszeć gniewny głos: — Co się dzieje? Kto się odważył tu wejść bez mego zezwolenia? Podszedłem bliżej z zapaloną drzazgą do mówiącego. Kobieta pośpieszyła ku niemu i zaczęła coś szeptać. Nie widziałem powodu, dla którego miałbym jej w tym przeszkodzić. Gdy skończyli rozmowę, mężczyzna zwrócił się do mnie ze słowami: — Efendi, moja żona mówi mi, że groziliście jej. Nie mogę się na to godzić. Przyjmując do siebie rannego, wykazaliśmy miłosierdzie i nie macie prawa nam tego wytykać. — Któż wam to wytyka? — Ty! — Nieprawda! Ta kobieta zataiła przed nami jego obecność. — A co to was obchodzi? Możemy tu robić, co się nam podoba. — Pewnie, możecie, jednak kiedy słyszę krzyk człowieka, a na zadane pytanie otrzymuję odpowiedź, że nikogo tu nie ma, to staję się nieufny. Pomyślałem, że ktoś znajduje się w niebezpieczeństwie i przyszedłem tu, aby go ratować, choć twoja żona nie chciała mi na to pozwolić. — Bo jesteś jego śmiertelnym wrogiem! — I to jest kłamstwem! Oszczędziliśmy go, mimo iż czyhał na nasze życie. Nie zamierzam zrobić mu krzywdy. Gotów jestem nawet mu pomóc, jeśli to jeszcze okaże się możliwe. Przenieście go do chaty! Tam będzie łatwiej pielęgnować chorego! Obejrzę jego ranę. Będę rad, gdy uda się mu pomóc. Nigdy nie odbieram człowiekowi życia, chyba że wymaga tego obrona życia własnego. — Obejrzysz go więc uczciwie i nie dasz mu żadnego lekarstwa, które mogłoby go zabić? — Mübarek nie dostanie żadnego leku. Trzeba zrobić mu tylko porządny opatrunek. Przenieście go tam natychmiast. Ja tu zaczekam na ciebie, bo chciałbym z tobą porozmawiać o koniu. Dopiero teraz, gdy płomyk drzazgi nieco lepiej oświetlił Junaka, zobaczyłem, że trzymał on w ręce zawiniątko. Od razu je poznałem i dyskretnie dając znak Halefowi, zwróciłem na nie jego uwagę. Dżemal i jego żona dźwignęli Mübareka i wynieśli go. Ranny był nieprzytomny, ale wydawało się, że reagował na ból, bo przy każdym dotknięciu okropnie krzyczał. — Sihdi — odezwał się Halef — a co będzie, jeśli się okaże, że nie tylko Mübarek jest tu schowany? — Jestem pewien, że tamci odjechali, ale na wszelki wypadek przedsięwezmę środki ostrożności, jak gdyby istotnie gdzieś tu się zaczaili. — A co chcesz omówić z handlarzem węgla w związku z koniem? — Chcę przynajmniej część koniny od niego odkupić. — Czyś ty oszalał?! Myślisz, że będziemy jedli to mięso? — My nie, ale ktoś inny. — Kto? — Nasz gość. Pewnie dziś jeszcze go poznasz. Uniknąłem dalszych pytań, przyłączając się do naszych ludzi, którzy ze zdumieniem przyglądali się martwemu koniowi, ofierze niedźwiedzia. Potężny drapieżnik rozbił koniowi czaszkę. Jej wnętrze, które zawierało mózg, wielki przysmak niedźwiedzi, zostało tak dokładnie oczyszczone, jak gdyby ktoś wytarł je gąbką. Następnie niedźwiedź rozdarł koniowi brzuch. Pożarł jego wnętrzności i na końcu dobrał się do piersi. Potem był już syty. Wyglądało na to, że ten grubokościsty i dobrze odżywiony koń był zwierzęciem dość silnym, żeby ciągnąć znaczne ciężary. Dlatego Halef zapytał: — W jaki sposób niedźwiedź dał radę pokonać takiego konia? Przecież koń mógł uciec albo bronić się podkutymi kopytami. — Niedźwiedź wiedział o tym równie dobrze jak ty, a więc odpowiednio do tego przeprowadził atak. Zresztą jest to stary i z pewnością doświadczony osobnik. — Ale pomyśl tylko, koń jest taki szybki, a niedźwiedź powolny i niezdarny. — Tak myśli tylko ten, kto go nie zna. Owszem, może się wydawać, że woli spokój niż pośpiech, ale uwierz mi, byłem przy tym, gdy niedźwiedź brunatny dopędził jeźdźca, choć ten ze wszystkich sił starał się przed nim umknąć. Postrzelony niedźwiedź staje się wściekły i szybki; właśnie to czyni go tak niebezpiecznym. — Ale jak ten niedźwiedź mógł pokonać konia? — Przede wszystkim nie zawiodła go mądrość, gdyż podkradał się pod wiatr, żeby koń nie mógł go zwietrzyć. Już blisko zdobyczy wystarczyło kilka długich, błyskawicznych skoków, by dopaść konia od przodu. Widzisz po ranach, że tak zaatakował. Popatrz na poszarpane przednie nogi i na zadrapania po obu stronach szyi. Przednimi łapami chwycił konia za szyję, skacząc równocześnie tylnymi na jego przednie nogi. Jedno takie pchnięcie z przysłowiową niedźwiedzią siłą wystarczyło, by powalić konia. Potem skręcił mu kark. Na to też wyraźnie wskazują rany. Czy nadal chcesz, żeby cię objął łapami? .— O obrońco! Ani mi to w głowie! Nie mógłbym go przydusić, jak mówiłem przedtem. Ale gdyby doszło do walki z nim, nie bałbym się. Tylko musiałbym mieć przy sobie swoją flintę. To chyba byłby najpewniejszy sposób? — Tak, ale są myśliwi, którzy idą na niedźwiedzia tylko z nożem. — Czy to możliwe? — Owszem. Do tego potrzebna jest przytomność umysłu, siła fizyczna i pewny cios. Jeśli nóż nie trafi w serce, zwykle ginie człowiek. A posługując się bronią palną, można pokonać niedźwiedzia na różne sposoby. Ale nigdy nie należy strzelać z dużej odległości! Najbezpieczniej jest wyjść zwierzęciu naprzeciw z odbezpieczoną bronią. Niedźwiedź wtedy staje na tylnych nogach, żeby pochwycić strzelca. Dopuścić go na odległość dziesięciu kroków i wtedy oddać śmiertelny strzał w serce. Zwierzę, gotując się do ataku, zwykle otwiera szeroko paszczę, można więc też celować w inne czułe miejsce, pakując mu kulę przez górną szczękę do mózgu. Ale nawet kiedy trafiony pada i leży bez ruchu, trzeba zachować ostrożność. Zanim człowiek pochyli się nad nim, należy upewnić się, że zwierz istotnie jest martwy. Dawałem mu te wskazówki nie bez powodu, miałem bowiem pewność, że zetknie się z nim osobiście jeszcze tego wieczoru. Obydwaj mężczyźni wrócili. Kobieta została przy chorym. Handlarz węglem zapytał: — Chciałeś pomówić ze mną o koniu? — Chciałem się dowiedzieć, czy zamierzasz całe mięso zużyć? — Tak, chcę je przechować. — To weź z niego, co najlepsze. Gorsze kawałki odkupię od ciebie. — Ty? Po co? — Dla niedźwiedzia. — Już dosyć dostał. Chcesz jeszcze obdarować go za to, że pozbawił mnie konia? — Nie, nie będzie to podarunek. A może wiesz, czy ten drapieżnik od dawna jest w tej okolicy? — Przedtem nigdy nie widziałem jego śladów. Sąsiedzi mieszkają tu bardzo od siebie oddaleni, ale gdyby gdzieś dokonał podobnego napadu, usłyszałbym o tym. Sprzedając węgiel, bywam często w różnych miejscach. — Wobec tego niedźwiedź jest tu obcy i nie zna jeszcze innych możliwości łatwego zaspokojenia głodu. Dlatego myślę, że wróci tu dziś wieczorem, żeby pożreć resztę konia. Czy miejsce, w którym go zabił, jest daleko stąd? — Niedaleko. Żona powiedziała, że stała akurat w tym miejscu, kiedy wy przyjechaliście. Koń leżał między skalnymi odłamkami, na skraju tego cypla porośniętego lasem. — Wobec tego część mięsa tam podrzucimy i będziemy na niego czekać w miejscu, gdzie dokonał zabójstwa. — Efendi, co ci też przychodzi do głowy? — Nic niezwykłego. — Nie mów tak, na litość boską! Chcesz zaczaić się wieczorem na tak wielkie zwierzę? Nigdy jeszcze nie słyszałem o czymś podobnym! Jeśli zdarza się rzadki przypadek, że niedźwiedź zabłąka się w te okolice, to wyruszają na polowanie wszyscy odważni mężczyźni razem i zabierają ze sobą swoje psy albo wzywają żołnierzy. I dochodzi do prawdziwej walki, w której ginie dużo psów, a także ludzi, zaś niedźwiedź często opuszcza pole walki jako zwycięzca, aż dopiero za drugim albo i trzecim podejściem wreszcie zostanie pokonany. — Traktujecie to zwierzę ze zbyt wielkim respektem. Jeden człowiek z dobrą strzelbą zupełnie wystarczy. — Efendi, chyba nie zamierzasz iść sam na niego? — Pewnie. A może chcesz mi towarzyszyć? — Za żadne skarby ziemi, nie! — wykrzyknął, wysuwając przed siebie ręce z rozczapierzonymi palcami. — Sam nie pójdę, wezmę ze sobą jednego z moich towarzyszy. — Mnie, naturalnie mnie! — zawołał Halef z błyskiem radości w oczach. — Tak, ciebie, Hadżi. Właśnie ty powinieneś być przy tym, żeby potem opowiedzieć wszystko swojej Hanneh, tej najwspanialszej spośród kobiet dających szczęście. — Hamdulillah! Zawiozę Hanneh niedźwiedzią szynkę i powiem jej, jak się pekluje i wędzi mięso, jak… jak… hm, o, szczęście, o, błogości! Uniesiony zachwytem o mało nie wyznał grzechu wykroczenia przeciw zakazowi Koranu. Jego twarz promieniała. Omar i Osko patrzyli na to z niezadowoleniem. — Efendi — odezwał się Osko — może myślisz, że my balibyśmy się niedźwiedzia? — Nie, znam przecież waszą dzielność. — Wobec tego prosimy, abyś nas zabrał ze sobą. — To niemożliwe. Tam nie powinno być dużo ludzi. Spłoszylibyśmy zwierzę, bo niedźwiedź, wbrew temu, co się mówi o nim, jest przebiegły. Poza tym powierzam wam odpowiedzialne zadanie; kto wie, czy nie będziecie tu musieli dowieść odwagi, ponieważ niedźwiedź może wpaść na pomysł złożenia wam wizyty. — Nam? Dlaczego? — Macie pilnować naszych koni, które tu zamkniemy. Dziś nie możemy zostawiać ich na dworze, drapieżnik mógłby bowiem nabrać ochoty na świeże mięso. Teraz wiatr wieje w stronę miejsca, do którego się udajemy. A on ma wystarczająco dobry węch, żeby zwietrzyć obecność koni. Gotów zrezygnować z padliny, skoro może zdobyć świeżą koninę. Ja i Halef musimy być przygotowani na to, że wcale nam się nie pokaże i skieruje się tu, do szopy. W takim przypadku wasze strzały będą dla nas informacją, że coś się dzieje. — Dziękuję ci, efendi. Widzę, że masz do nas zaufanie. Będziemy wiernie trwali na naszej placówce. Niech tylko przyjdzie niedźwiedź, a przywitamy go kulami. — Ale nie w taki sposób, jak być może myślicie. Będziecie czekali na niego w szopie, przy koniach. Nie na zewnątrz. Do tego brak wam koniecznego doświadczenia, byłoby to lekkomyślne narażanie na niebezpieczeństwo waszego życia. — Mamy się zasłaniać deskami przed takim zwierzem? — Tak, my też ukryjemy się za skałami. Wasze flinty nie są tak niezawodne, a nawet gdyby wam się udało trafić niedźwiedzia, byłby to tylko szczęśliwy przypadek, jeśli strzał okazałby się śmiertelny. Jestem przekonany, że przy spotkaniu z tym drapieżnikiem na zewnątrz przynajmniej jeden z was straciłby życie. — Ale co możemy mu zrobić, jeśli on będzie na zewnątrz, my zaś w środku, nawet nie mogąc go zobaczyć? — Ale tym wyraźniej go usłyszycie. Ta szopa jest prymitywnie sklecona, a nie macie pojęcia, jaką inteligencję potrafi niedźwiedź rozwijać, gdy zajdzie potrzeba. On dokładnie wie, co to są drzwi; próbuje je wyważyć albo rozbić potężnymi łapami. Jeśli się to nie uda, wtedy będzie obchodził cały budynek i badał każdą deskę, czy dałoby się ją oderwać. Wystarczy, żeby zrobił mały wyłom, by przy swojej nieprawdopodobnej sile włamać się do środka. I wasze zadanie jest oczywiste. Gdyby tu przywędrował, usłyszycie drapanie, co będzie dla was wskazówką, w którym miejscu znajduje się na zewnątrz i wtedy poślecie mu kulę przez cienkie deski. Usłyszymy wystrzał i reszta będzie Już naszą sprawą. — A więc nie może dojść do bezpośredniej walki z nim! — Może, bardzo łatwo. Niedźwiedź niewiele sobie robi z lekkiego postrzału, ale podwaja to jego wściekłość. Jest on w stanie, mimo że strzelacie, wyrwać cienkie deski albo je wyłamać. Wtedy zaatakuje was 1 będziecie musieli bronić własnej skóry. Na strzelanie nie będzie w takiej chwili czasu, bo jak ładować broń? Jedyny sposób, w jaki możecie się bronić, to uderzenie kolbą w nos, ale nie w twardą czaszkę, bo na niej można połamać kolbę, i cios nożem w serce, póki ja i Halef nie przybędziemy. Zresztą nie odchodzimy daleko. Później dam wam jeszcze dokładniejsze wskazówki. — Jest już ciemno — odezwał się Halef — a nasze konie są na zewnątrz. A gdyby tak teraz przyszedł i zabił twego wierzchowca? — Teraz nie przyjdzie, zaś mój wierzchowiec to nie koń handlarza. Myślę, że mógłbym nawet pozostawić swemu Karemu rozprawienie się z niedźwiedziem. Rasowe zwierzę zachowuje się w niebezpieczeństwie zupełnie inaczej niż zwyczajna szkapa. Możemy pozwolić naszym koniom jeszcze poskubać trawę. Niedźwiedź, jeśli przyjdzie, to dopiero godzinę lub dwie przed północą. Aby jednak niczego nie przeoczyć, zapalimy ognisko i usiądziemy przy nim. W ten sposób będziemy mieli oko na konie i w razie potrzeby możemy błyskawicznie przyjść im z pomocą, robiąc użytek z broni. Ogień jest widoczny z daleka i mimo przynęty powstrzyma niedźwiedzia od złożenia nam przedwczesnej wizyty. A teraz chodzi mi o koninę. Handlarz węgla przystał na moją propozycję. Dla niego przede wszystkim było ważne, żeby drapieżnik został unieszkodliwiony. Oddzielił od kości części mięsa, jakie upatrzył dla siebie. Dla niedźwiedzia zostało jeszcze sporo. Zażądał trzydziestu piastrów za tę resztę, czyli niespełna sześciu marek, które chętnie zapłaciłem. Przy szczytowej ścianie domu, na podwórzu, leżało dość dużo drewna. Kupiłem je od Junaka za dziesięć piastrów i kazałem w pobliżu drzwi wychodzących na ów leśny cypel rozniecić duży ogień i podtrzymywać go aż do rozpoczęcia naszego polowania. Było więc dość jasno i mogliśmy pilnować pasących się nie opodal koni. Pozostał tu Osko, my wszyscy zaś poszliśmy do izby. Chciałem obejrzeć Mübareka. Zajęci na zewnątrz słyszeliśmy, że nieustannie jęczał. Wyglądał okropnie. Ściągnięte rysy, przekrwione oczy, na ustach piana, złorzeczenia, przekleństwa, przy tym okropny odór, jaki bił od niego — wszystko to było tak odrażające, że musiałem gwałt sobie zadać, by się pochylić nad nim i obejrzeć ranę. Opatrunek był założony niedbale, przez niefachowe ręce. Gdy chciałem go zdjąć, a przy tym dotknąłem jego ramienia, zawył z bólu jak zwierzę i stawił mi opór. Wziął mnie za szatana przybyłego tu po to, by go rozszarpać; odpychał mnie zdrową ręką, błagał o łaskę i zezwolenie powrotu na ziemię. W zamian obiecywał okup — ludzi, których chciał zabić, żeby ich dusze przysłać mi do piekła. Chwilami gorączka ożywiała w nim taką siłę, że trzeba było użyć przemocy. Trzy osoby musiały go trzymać, abym mógł odwinąć szmaty ze zranionej ręki. Zobaczyłem od razu, że już nie było ratunku. Nawet amputacja byłaby spóźniona. Obnażyłem jego ramię, rozcinając kaftan. Gangrena; proces gnilny już się rozpoczął, obrzydliwa ropa cuchnęła rozkładem i było to okropne. Tu już nic nie można było zrobić, prócz podania mu wody, której się domagał. Zostawiliśmy to kobiecie. Fakt, iż ten człowiek zdołał dojechać tu na koniu, graniczył z cudem. Staliśmy przy nim przejęci odrazą i nie myśleliśmy już o wrogości, lecz o żałosnym końcu, jaki ten człowiek sam sobie zgotował. Dżemal powiedział: — Efendi, czy nie byłoby lepiej zabić go? Byłoby to dla niego dobrodziejstwo. — Do tego nie mamy prawa — odparłem. — Jeszcze nie wypowiedział ani słowa skruchy, chce raczej przekupić diabła obietnicą popełnienia okrutnych morderstw. Z tego możemy wnosić, jak mroczna dusza mieszka w tym za życia gnijącym ciele. Może Bóg przywróci mu jeszcze przytomność, a tym samym ostatnią możliwość wyznania grzechów. Nawiasem mówiąc, jego cierpienia nie są bynajmniej niezasłużone i — czego nie wolno wam nie dostrzec — teraz leży przed wami, niczym odstraszający, ostrzegający przykład, człowiek, którego przejmujące słowa, choć skierowane do nas wszystkich, odnoszą się szczególnie do was: do ciebie, Dżemal, do Junaka i jego żony, Guski. — Do nas? — spytał z zakłopotaniem wymieniony jako pierwszy. — Dlaczego? — Powiem wam tylko, że kto, jak ten człowiek, chodzi krętymi ścieżkami, ten naraża się na równie straszliwy koniec. Jeszcze nigdy nie widziałem bezbożnika, który umarłby godnie. — Zatem myślisz, że ten bogobojny człowiek był bezbożnikiem? — Tak, i ty dobrze wiesz, że mam rację. — Ale on zawsze uchodził za świętego. Dlaczego więc Bóg nie ukarał go wcześniej? — Albowiem Bóg jest łaskawy i cierpliwy, daje czas nawet zatwardziałemu grzesznikowi, by się opamiętał i poprawił. Ale ten, żyjąc chwilą, nie korzysta z czasu łaski i ściąga na siebie tym samym jeszcze straszniejszy sąd boski. W mojej ojczyźnie mówi się: Allah dejirmenleri jawasch öjütler, lakin kyssa ójiitler — Bóg jest nierychliwy, ale sprawiedliwy. Odnosi się to również do was. Zawiera się w tym straszliwa prawda dla grzeszników. Mam nadzieję, że ją zrozumiecie i zgodnie z nią będziecie postępowali. Jeśli tego nie uczynicie, spotka was kara, podobnie jak Mübareka. — Efendi, to, co powiedziałeś, mnie nie dotyczy — zaśmiał się Dżemal. — Jestem twoim przyjacielem i ze starym nie mam nic wspólnego. Allach zna moją uczciwość i wie, że nie zasługuję na żadną karę. Handlarz węglem i jego żona są też porządnymi ludźmi. Wygłosiłeś do nas mowę, ale nie bierzemy jej do siebie. Każdy człowiek powinien się martwić o własne błędy. Jego słowa należało uznać za bezczelność, albowiem był w pełni świadom swoich niecnych zamiarów w stosunku do nas. Toteż Halef zaraz sięgnął do pasa, za którym tkwił pejcz. Uspokoiłem go gestem ręki i odpowiedziałem Konakdżiemu: — Masz słuszność, wszyscy jesteśmy grzesznikami i każdy człowiek popełnia błędy. Ale moralnym obowiązkiem jest ostrzeżenie bliźniego, gdy naraża się on na niebezpieczeństwo mogące zagrażać jego życiu. A nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż igranie z cierpliwością i łaskawością Boga. Ja spełniłem ten obowiązek, do was zaś należy decyzja: usłuchać ostrzeżenia lub nie. No, jesteśmy już gotowi, możemy zanieść mięso tam, gdzie koń został napadnięty. Ruszyliśmy do szopy. Szkielet konia okazał się nie uszkodzony i mogliśmy przenieść go w całości. Halef z handlarzem chwycili go od przodu, ja z tyłu, i odmaszerowaliśmy. W pobliżu miejsca, gdzie doszło do spotkania z niedźwiedziem, złożyliśmy nasz ciężar. Na dużych kościach pozostało jeszcze około cetnara mięsa. Skórę Junak już ściągnął. Spody obuwia wytarliśmy starannie o padlinę, żeby niedźwiedź nie zwęszył zapachu naszych śladów. Woń mięsa powinna zmylić jego nos. Stamtąd udaliśmy się dalej. Dotarłszy do uprzednio wybranego miejsca, stwierdziliśmy, że odpowiada naszemu celowi. Mimo wieczornego mroku widać było każdy szczegół najbliższego otoczenia, wyraźnie rysujący się na tle ogniska. Widzieliśmy dokładnie ów porośnięty lasem cypel zakończony stromym, skalnym występem i u jego podnóża rozsiane wokół luźne odłamy zwietrzałych, ciężkich głazów. Wśród nich znaleziony został zabity koń, a teraz w tym samym miejscu leżała padlina. Ułożywszy się odpowiednio do kierunku wiatru za skalnym złomem, byliśmy pewni, że drapieżnik, jeśli w ogóle się pojawi, już nam nie ujdzie. Junak czuł się tu nieswojo i wkrótce odszedł. Poszliśmy wolno za nim. — Ten typ nie chce zostać pożarty — zaśmiał się Halef. — Teraz w ciemności mogłoby się może to zdarzyć, ale idę o zakład, że gdyby niedźwiedź zobaczył go za dnia, to pomyślałby sobie: ty jesteś dla mnie za brudny. A właśnie, sihdi, wskazałeś mi zawiniątko, które trzymał w ręce… — Tak, czy wiesz, co to było? — Pewnie! Od razu poznałem szmatę, w którą właścicielka tranu zawinęła wędzonkę. Wyrzuciłem tę szmatę razem z kiełbasą. Czyżby Junak ją też znalazł? — Prawdopodobnie; zawiniątko miało kształt kiełbasy. — Niechaj ją zje i przeżyje moje męczarnie. Chciałbym to zobaczyć, taki widok byłby rozkoszą dla moich oczu. — Może sprawi ci tę przyjemność. Skoro Junak znalazł kiełbasę, to należy wysnuć wniosek, że był tam, gdzie ją wyrzuciłeś. Co on tam robił? Jego żona powiedziała, że wyszedł, aby szukać tropów niedźwiedzia, co nie było prawdą. Dowiedział się, że jedziemy do niego i powodowany niecierpliwością wyszedł nam naprzeciw. Z tego widać, że bardzo zależało mu na naszym przybyciu, ale równocześnie pomyślał, że o wiele łatwiej moglibyśmy znaleźć Mübareka pod jego nieobecność, niż gdyby był w domu. To pozwala mi przypuszczać, że tamci łajdacy obiecali mu udział w łupach, jakie na nas zdobędą. — Może się obejść smakiem ten brudas! Mówię ci, sihdi, że za łagodnie obchodzimy się z tymi ludźmi. Powinniśmy ich wystrzelać, a ludzkość byłaby nam za to wdzięczna. — Wiesz, co o tym myślę… Ja przecież też strzelałem. Ale nie zabijam z ukrycia. Skoro jednak nas tak się atakuje i zagraża naszemu życiu, to będziemy się bronili wszelkimi sposobami. Zbliżyliśmy się do ogniska, wokół którego rozsiedli się wszyscy. Dżemal wetknął w ziemię dwie rozwidlone gałęzie i zajęty był nasadzaniem na trzeci patyk, mający zastąpić rożen, sporego kawałka koniny. Jeśli myślał, że ugości nas tą pieczenia, to był w błędzie. Na szczęście mieliśmy jeszcze niewielki zapas żywności — niewielki, ale wystarczający na ten wieczór. Zobaczywszy nas przy jedzeniu, handlarz poczuł taki apetyt, że nie był w stanie czekać, aż mięso się upiecze. Poszedł do domu, a po chwili wrócił, prowadząc żonę i trzymając w ręku wiadome zawiniątko. Usiedli oboje przy ogniu. Junak rozwinął szmatę; i rzeczywiście była w niej kiełbasa, tylko już bez skórzanego palca. Podzielił ją, ale nie równo. Żonie dał małą część, resztę zatrzymał dla siebie. Zapytany przez Dżemala, skąd ma kiełbasę, odpowiedział, że przywiózł ją ze swojej handlowej trasy. Nie był mahometaninem i wolno mu było jadać wieprzowe mięso. Oboje jedli więc z wielkim upodobaniem. Halef przyglądał się im z uwagą. Z pewnością chętnie powiedziałby coś, ale przecież nie mógł się odezwać. Tymczasem z domu dochodziły nieustanne jęki Mübareka, przerywane co jakiś czas okrzykami przerażenia. Brzmiało to tak, jak gdyby tego człowieka poddawano torturom. Jego sprzymierzeńcy nic sobie z tego nie robili. Poprosiłem kobietę, żeby do niego zajrzała i podała mu wodę, ale właśnie pieczeń była już gotowa, więc ociągała się ze spełnieniem mego życzenia. Sam więc wstałem. W tej chwili rozległ się tak straszliwy ryk rannego straceńca, że aż przeniknął mnie dreszcz. Już chciałem śpieszyć do niego, ale nagle on sam stanął w drzwiach, krzycząc: — Ratunku! Ratunku! Pali się! Stoję w płomieniach! Rzucił się na nas. Gorączka przemogła osłabienie. Po kilku krokach zatrzymał się i utkwiwszy wzrok w ognisku, przerażony zawołał: — I tu ogień! Wszędzie ogień, tu, tam i tam! I we mnie się pali! Ratunku! Ratunku! Wyciągnął przed siebie zdrową rękę, a potem ciężko zwalił się na ziemię, dalej cicho jęcząc. Podźwignęliśmy chorego, by go zanieść do izby, co wcale nie było łatwe, widział w nas bowiem złe duchy i zapamiętale przed nami się bronił. Kiedy kładliśmy go na legowisku, miał oczy zamknięte i był bardzo osłabiony. Dlatego w końcu zdecydowaliśmy się wyjść na zewnątrz. Jednak wkrótce znów zaczął krzyczeć i było to prawie nie do wytrzymania. Po długim czasie wreszcie w domu zrobiło się cicho. Zaciekawiony wszedłem do środka. Leżał w ciemności; zapaliłem smolną drzazgę i oświetliłem jego twarz. Patrzył na mnie szeroko otwartymi oczyma. Odzyskał przytomność i rozpoznawał mnie. — Giaur! — zasyczał. — A więc przyjechałeś. Niech cię dosięgnie kara Allacha! — Mübarek, pomyśl o swoim stanie! — powiedziałem. — Nim słońce wzejdzie, staniesz przed sądem Najwyższego. Zastanów się nad swoimi grzechami! Wejrzyj w siebie, proś Allacha o łaskę i miłosierdzie! — Szatanie! To ty jesteś moim mordercą. Ale ja nie chcę umierać! Nie chcę! Ja chcę widzieć, jak ty umierasz! Przyklęknąłem obok niego z garnkiem wody w ręce, żeby go napoić. I wtedy błyskawicznym ruchem wyrwał mi nóż zza pasa. Równie szybko uderzył. Byłby mnie ugodził w pierś, gdybym nie odbił ciosu glinianym garnkiem. W chwilę później odebrałem mu nóż. — Rzeczywiście, okropny z ciebie człowiek. Nawet w ostatniej chwili jeszcze chcesz obciążyć swoje sumienie morderstwem. Jak możesz… — Milcz! — przerwał mi rozwścieczony. — Dlaczego ja mam gorączkę! Dlaczego jestem tak słaby, że muszę się godzić z odbieraniem mi broni! Słuchaj, co ci teraz powiem! Uniósł się z wolna. Jego oczy iskrzyły się jak u rozjuszonej pantery. Odruchowo cofnąłem się. — Obleciał cię strach przede mną? — powiedział szyderczo. — Pewnie, bo to straszna rzecz mieć we mnie wroga! O Allach! O Allach! Znów się pali! Widzę ogień, przybliża się, przybliża! Pali się, pali! Nieszczęśnik opadł do tyłu i wył dalej. Gorączka tak się wzmogła, że stracił przytomność. Odór w izbie był nie do zniesienia. Wyszedłszy na świeże powietrze, odetchnąłem głęboko, i to nie tylko z powodu odoru. Widoku człowieka umierającego w ten sposób nigdy nie można zapomnieć. Gdy myślę o tym wieczorze, to dziś jeszcze przenika mnie dreszcz zgrozy. Czym jest człowiek, który ma śmiałość sprzeciwiać się prawu boskiemu? IV POLOWANIE NA NIEDŹWIEDZIA Na moim zegarku była teraz godzina dziesiąta. Turek liczy jednak godziny od zachodu słońca, który tego dnia przypadał na szóstą trzydzieści, zatem według tutejszego czasu było wpół do czwartej. Napoiliśmy konie w strumieniu i zaprowadziliśmy je do szopy. — Efendi, a gdzie my mamy zostać, moja żona, Konakdżi i ja? — spytał smolarz. — Pójdziecie do koni. — O, nie, nie! Przecież sam mówiłeś, że niedźwiedź mógłby przyjść do szopy. Schronimy się w izbie, a jeśli on przyjdzie, to uciekniemy pod dach i odrzucimy drabinę. Mübareka może tak czy owak pożreć. Tym, co nazywał drabiną, była belka z naciętymi na niej karbami. Stała w izbie oparta o warstwę luźno ułożonych żerdzi, tworzących strop. Wygasiliśmy ogień, a tym trojgu nie pozostało nic pilniejszego, jak schować się w chacie. Osko i Omar udali się do szopy, gdzie już stały konie, a ja jeszcze raz powtórzyłem im, jak mają się zachować. Wyruszyłem z Halefem. Mały przedtem dokładnie sprawdził, czy broń go nie zawiedzie. Ja zabrałem ze sobą rusznicę, sztucer na nic by mi się nie przydał przeciw takiemu zwierzęciu. — Niedźwiedź powinien już tam być, kiedy przyjdziemy — powiedział Halef. — Jest tak ciemno, że zobaczymy go pewnie dopiero wtedy, gdy przed nim staniemy. — Właśnie dlatego nie możemy teraz iść tam wprost. Stąd wieje lekki wiatr w tamtą stronę i z pewnością zwietrzyłby nas. Pójdziemy okrężną drogą, żeby dotrzeć na miejsce od przeciwnej strony. Zbliżaliśmy się do wyznaczonego punktu, zachowując największą ostrożność, gdyż niedźwiedź nie tylko mógł już tam być, ale też z tego samego kierunku co my dopiero na żerowisko podążać. Z bronią gotową do strzału przystawaliśmy więc od czasu do czasu, pilnie nasłuchując. Jeśli bury był przy podrzuconej koninie, to powinniśmy usłyszeć jego mlaskanie i chrobot gryzionych kości. Ale prócz lekkiego poszumu wiatru w koronach drzew, nic nie było słychać. W końcu znaleźliśmy się tak blisko, że mogliśmy stąd widzieć przynętę. Niedźwiedzia przy niej nie było. Wdrapaliśmy się na pobliski złom skalny. Wznosił się on na wysokość wzrostu dwu mężczyzn i zapewniał nam bezpieczeństwo w razie ataku drapieżnika. Głaz porośnięty mchem oferował zupełnie wygodne legowisko. Położyliśmy się jeden obok drugiego i czekaliśmy — nie na wydarzenia, ale na niego, na tego, który miał tu przyjść. — Sihdi — szepnął Halef — czy nie byłoby lepiej, żebyśmy się rozdzielili? — Z pewnością, moglibyśmy osaczyć niedźwiedzia z dwu stron. — Zróbmy więc tak! — Nie, ponieważ ty nie doceniasz niebezpieczeństwa, a to jest zawsze błędem. Ufność we własne siły może cię skusić do popełnienia nieostrożności. Przede wszystkim żądam, abyś strzelał tylko wtedy, kiedy ci na to pozwolę. — Zatem chcesz strzelać pierwszy? — Tak, bo moja kula razi silniej. — Przykro mi, sihdi, bo ja właśnie chciałem być tym, który zabije niedźwiedzia. Jakaż to dla mnie chluba, jeśli powiem mojej Hanneh, najwspanialszej z kobiet, że ty go zabiłeś? Chciałbym móc jej powiedzieć, że padł od mojej kuli. — Może nawet to ci się uda, bo należy przypuszczać, że tylko jedna kula nie wystarczy. A jeśli nie uśmierci go od razu, to on z pewnością przyjdzie tu i nas zaatakuje. Wtedy dopuścimy go blisko i będziesz mógł spokojnie strzelić mu w paszczę albo między ślepia. A teraz bądźmy cicho! Rozmawiając, możemy przeoczyć moment nadejścia drapieżnika. Wsłuchiwaliśmy się w ciszę nocy. Szum lasu przypominał odgłos dalekiego wodospadu. Nieprzerwanie jednostajny pozwalał jednak rozróżniać wszystkie inne odgłosy. Nasza cierpliwość wystawiona była na twardą próbę. Dotknąwszy wskazówek zegarka, stwierdziłem, że była północ. — Niedźwiedź wcale nie przychodzi — szepnął Halef. — Cieszyliśmy się na próżno. Chyba nigdy nie będę mógł… Umilkł, bowiem, podobnie jak ja, usłyszał odgłos spadającego kamienia. Słuchaliśmy w napięciu. — Sihdi, tam spadł kamień — wyszeptał. — Ale to nie niedźwiedź, bo wtedy usłyszelibyśmy więcej spadających kamieni. — O, nie. Osunięcie się jednego kamienia uczyniło go ostrożniejszym. Co prawda może to być inne zwierzę, ale sądzę, że jest to jednak niedźwiedź. W każdym razie ja go wyczuję, zanim zobaczę. — Wyczujesz? Jest to możliwe? — Dla kogoś wprawnego, tak. Dzikie zwierzęta mają specyficzną ostrą woń. U niedźwiedzia nie jest ona tak silna jak u lwa, tygrysa czy pantery, ale ja ją wyczuję. Słuchaj! Z prawej strony dał się słyszeć trzask, jak gdyby łamanych gałęzi. Zwierzę schodziło po stromym zboczu leśnego cypla. I teraz rzeczywiście poczułem. Każdego, kto tylko w klatce ogląda drapieżniki, zawsze uderza przykry zapach, jaki te zwierzęta wydzielają, a zwłaszcza wielkie koty. Ich odór jest o wiele intensywniejszy w warunkach życia na wolności. Wrażliwy nos rejestruje tę nieprzyjemną woń, ostrą i przenikliwą jak zapach spirytusu melisowego albo mieszaniny kamfory, mydła, amoniaku i olejków eterycznych — a wyostrzony węch pozwala ją wyczuć na odległość. Teraz właśnie powiało mi tym „dzikim” zapachem. — Czujesz go? — szeptem spytałem Halefa. — Nie — odpowiedział, wciągając nosem powietrze z prawa i z lewa. — Zbliża się, ja go wyczuwam. — Masz lepszy nos niż ja. Ach, teraz powinien dostać pozdrowienie, jakiego się nie spodziewa. Halef odwiódł kurek swojej strzelby. — Tylko bez pośpiechu! — ostrzegłem go. — Wolno ci strzelać dopiero po mnie, zrozumiano? Jeśli nie usłuchasz, to bardzo się rozgniewam. Mógłbyś przepłoszyć zwierzę. Nic nie odpowiedział, usłyszałem tylko jego głośny oddech. Chodziło mi o uspokojenie Hadżiego, bo owładnęła nim gorączka myśliwska. Teraz obydwaj usłyszeliśmy cichy pomruk podobny do mruczenia kota, a w chwilę później dostrzegliśmy duży, ciemny kształt zbliżający się do końskiej padliny. — Czy to on? To on? — szepnął mi Halef do ucha. — Tak, to on. — No, to strzelaj! Strzelajże wreszcie! — Tylko spokojnie! Zdaje się, że się trzęsiesz? — Tak, sihdi, przejąłem się, i to tak dziwnie. Przyznaję, że drżę, ale nie ze strachu. — Znam to. — No, to strzelaj wreszcie, strzelaj, żebym i ja mógł… — Opanuj się, Mały! Nie strzelę, póki on dobrze mi się nie ustawi. Mamy czas. Niedźwiedź nie żre tak jak lew. On jest smakoszem i jeśli może, to delektuje się posiłkiem. Najpierw wybiera kąski, które wydają mu się najbardziej ponętne, a mniej apetyczne odkłada na bok, żeby się zająć nimi później. Ten będzie prawdopodobnie biesiadował kilka godzin, by nie popsuć sobie żołądka zbyt łapczywym połykaniem kęsów. Później poczłapie w lewo, do wody, tam ugasi pragnienie i wróci do swego legowiska. — Ale przecież nie możemy wyczekiwać tu godzinami! — Nie mam takiego zamiaru. Chcę odczekać do chwili, aż się wyprostuje. Lubi to robić w czasie jedzenia. Każdy niedźwiedź staje na tylnych łapach między poszczególnymi „daniami” i przednimi czyści sobie pysk. Wtedy dokładniej go zobaczymy. Strzelanie wcześniej byłoby nierozsądne. Nie moglibyśmy popełnić większego głupstwa; przecież teraz nie odróżniasz go nawet od ciemnego tła ziemi i końskiego mięsa. — O, tak, tak! Widzę go. Widzę tak wyraźnie, że strzelę do niego. Halef przesuwał się niespokojnie to w tę, to w tamtą stronę i nawet przyłożył broń do policzka. — Odłóż tę flintę! — syknąłem gniewnie. Odłożył strzelbę, ale był tak rozgorączkowany, że nie mógł choćby przez chwilę leżeć spokojnie, i gdyby nie to, że mech porastający skałę tłumił odgłosy, z pewnością zdradziłby naszą obecność. Wyglądało na to, że niedźwiedziowi smakował posiłek, bo mlaskał i chłeptał niczym źle wychowane dziecko nad talerzem zupy. Co prawda podobne zachowanie można obserwować nie zawsze tylko u dzieci. Wystarczy usiąść w gospodzie, a usłyszy się sporo takich chłepcących i mlaskających niedźwiedzi. Miś był prawdziwym smakoszem. Wyraźnie słyszeliśmy, że od czasu do czasu rozgryzał kość i wysysał z niej szpik. Teraz nastąpiła przerwa. Mruczał ukontentowany i uderzał łapą mięso, badając „dotykiem” jakość poszczególnych kawałków. Potem na chwilę wyprostował się, ale zanim przyjął pionową postawę, jeszcze kilkakrotnie opadał na cztery łapy. Gdy niedźwiedź prostuje się w czasie jedzenia, Indianie mówią, że „wsłuchuje się w żołądek”. Moment takiego wsłuchiwania się jest najbardziej odpowiedni do strzału. Wycelowałem. Postać zwierzęcia widać było wyraźnie. Jak słusznie przypuszczaliśmy, był to osobnik ogromny. To widziałem dokładnie, jednak nie strzeliłem. — O Allach, Allach! Strzelajże, strzelaj! — fuknął na mnie Halef prawie za głośno. — Cicho, cicho! Jeszcze może usłyszeć! — Ale dlaczego nie strzelasz? — Czy nie widzisz, że stoi zwrócony do nas tyłem? — A co to szkodzi? — Strzał nie wydaje mi się pewny. On spogląda w stronę domu. Czyżby zwęszył nasze konie? Zupełnie możliwe. I odwrócił się od żeru. To zastanawiające. Musimy czekać, aż stanie przodem do nas, wtedy… Głupcze! Co robisz?! Tym razem krzyknąłem już głośno. Hadżi nie potrafił dłużej powściągać niecierpliwości. Wycelował i strzelił tak szybko, że nie zdążyłem mu w tym przeszkodzić. Nie zważając na wybuch mego gniewu, poderwał się, zaczął wywijać w powietrzu strzelbą, wykrzykując: — Safer! Ghalebe! Ólmisz dir, jatior! — Zwycięstwo! Triumf! On nie żyje! Jest martwy! Wyciągnąłem rękę, chwyciłem Halefa za pas i pociągnąłem go w dół. — Bądź cicho, ty pechowcze! Spłoszyłeś niedźwiedzia! — Ja spłoszyłem? — zawołał, próbując się uwolnić od mojej ręki. — Zastrzeliłem go, został pokonany. Widzę przecież, że leży. Wyrwał mi się na siłę, stanął i zaczął wrzeszczeć na całe gardło: — Omar! Osko! Słuchajcie, co za rozkosz! Słuchajcie, co za szczęście! Dowiedzcie się o chwale waszego przyjaciela, słuchajcie głosu mojej radości! Zastrzeliłem niedźwiedzia, odesłałem go do wieczności, ja, Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Had… Nie dokończył, ponieważ ja też się poderwałem i chwyciwszy go za kark, przydusiłem do ziemi. Byłem wściekły i zareagowałem tak energicznie, że aż zwiotczał mi w ręce niczym pajac poruszany za pomocą sznurków. — Jeśli piśniesz jeszcze choć raz, to poczujesz moją pięść, ty nieszczęsny posiadaczu ptasiego móżdżku! Zostań tu, na górze, i szybko ładuj broń! Ja zobaczę, czy uda się uratować łup. Co powiedziawszy, zeskoczyłem z głazu, nie zważając na ledwie wyleczoną nogę. Na dole przysiadłem, dobyłem noża i przygotowałem broń. Jeśli niedźwiedź był tam jeszcze, to pewnie mnie zauważył; Usłyszałem szczęk stempla, to Hadżi na górze ładował strzelbę, poza tym panowała cisza. Nic nie było słychać ani widać. Przeczuwałem, że niedźwiedzia nie ma już przy padlinie. Mimo to należało zachować największą ostrożność. Wiek zwierzęcia pozwalał przypuszczać, że nie brak mu przebiegłości i nie zaatakuje mnie od razu, ale cicho podkradnie się do skały. Byłoby to dla mniej niebezpieczne, gdyby bowiem wyszedł nagle zza krawędzi głazu, mogłoby dojść do zderzenia i wtedy znalazłbym się w zasięgu jego łapy. Dlatego przesunąłem się o kilka kroków od skały, by mieć na oku i głaz, i podrzuconą przynętę. Czekaliśmy przez chwilę, nasłuchując z napiętą uwagą — na próżno. Aż nagle usłyszeliśmy od strony domu krzyk, potem drugi raz i jeszcze… a w końcu rozpaczliwe wołanie: — Puśćcie mnie! Puśćcie mnie! Precz! Precz! Ratunku! Pomocy! — To Mübarek! — zawołał z góry Halef. Chciałem mu odpowiedzieć, ale w tym samym momencie huknął tam strzał. Znałem ten charakterystyczny głuchy odgłos, tak odzywała się czarnogórska strzelba Osko. — Niedźwiedź jest przy szopie. Zejdź szybko! — powiedziałem przyciszonym głosem. — Hamdulillah! Dostaniemy go więc jeszcze! — tryumfalnym okrzykiem odpowiedział Halef. Zeskoczył, upadł, ale zaraz poderwał się i pędem ruszył przede mną. Biegłem za nim z równym pośpiechem. Jednak po kilku krokach poczułem bolesne ukłucie w stawie skokowym. Widocznie niefortunny skok nadwerężył mi stopę. Musiałem więc ograniczyć galop do szybkiego kłusu. Zdrową nogą robiłem wielki krok, a chorą ciągnąłem, dotykając ostrożnie ziemi tylko czubkami palców. I znów w nocnej ciszy rozległ się przeraźliwy krzyk. Kto krzyczał? Mübarek czy Halef, który w tym czasie chyba już zdążył pewnie dobiec do domu? Czyżby nieostrożny Hadżi wpadł prosto w łapy niedźwiedzia? Siódme poty biły na mnie ze strachu o Hadżiego. Przestałem zważać na chorą nogę i biegłem dalej ile sił. Nagle usłyszałem głosy Osko i Omara. I znów strzał. A tu pech chciał, że na mojej drodze leżał kamień. Nie zauważyłem; potknąłem się i padłem jak długi na ziemię. Broń wyleciała mi z ręki i nie wiedziałem, gdzie upadła. Wstałem, rozglądając się dookoła. Nie znalazłem. Wyobrażałem sobie Hadżiego w niebezpieczeństwie, nie mogłem więc tracić czasu. Wyjąwszy zza pasa nóż, ruszyłem dalej biegiem. Celem była szopa. Osko, gdzie jest niedźwiedź? Gdzie on jest?! — wołałem już z daleka. — Na zewnątrz, na zewnątrz! — odpowiedział z szopy. — Był tam Halef? — Tak, ale znów poszedł za niedźwiedziem. Stanąłem przed drewnianą ścianą. Dwie deski były wyłamane. — Tędy niedźwiedź chciał wejść! — zawołał. — Posłałem mu jedną kulę. — Trafiłeś go? — Nie wiem. Deski wyłamane zostały po moim strzale. — Z której strony jest Halef? — Według tego, co słyszeliśmy, z prawej. — Zostań wewnątrz i uważaj! Zwierzę może tu wrócić. Pobiegłem we wskazanym kierunku. Drzwi domu były otwarte, ktoś w nich stał, widziałem to po cieniu, jaki rzucała ta postać, w izbie bowiem paliły się drzazgi. A tu leżał człowiek. Potknąłem się przeskakując przez niego, ale nie upadłem. — Strzelajże! Strzelaj! — usłyszałem dwa głosy z izby. Znajdowałem się w odległości dziesięciu kroków od drzwi i rozpoznałem stojącego w nich człowieka — był to Halef. Z bronią gotową do strzału celował do wnętrza. I strzelił. Potem, jak gdyby wyrzucony stamtąd silnym ramieniem, wyleciał i padł na ziemię. A zaraz za nim pojawił się niedźwiedź, wyszedł na czterech łapach przez wąskie, niskie drzwi, po czym szybko się wyprostował. Halef też się poderwał. Obydwaj, on i niedźwiedź, stanęli naprzeciwko siebie w odległości zaledwie trzech kroków. Hadżi obrócił broń do wymierzenia ciosu kolbą. W tej samej chwili spostrzegł mnie w smudze światła. — Och, sihdi, nie mam już naboi! — wykrzyknął. Wszystko to rozegrało się o wiele szybciej, niż można opowiedzieć czy o tym przeczytać. — Uskocz! Nie uderzaj! — wrzasnąłem i odepchnąłem Halefa, aż się zatoczył. Zwierzę zrobiło półobrót w moją stronę, szeroko otworzyło paszczę i wydało przeciągły ryk wściekłości. Robiąc gwałtowny unik, poczułem jego gorący, cuchnący oddech. Wykonuje błyskawiczny ruch, sięga po mnie, ale chwyta tylko powietrze, bo mnie już tu nie ma, stoję z drugiej strony. W mgnieniu oka chwytam lewą ręką za kudły na tyle jego głowy, a prawą z całej siły wbijam, aż po rękojeść, nóż między wspomniane dwa żebra. Stało się to tak szybko, że dostał dwa ciosy, nim ucichł jego ryk. Obrócił się w prawo, ale jego przednia łapa tylko lekko musnęła moje ramię. Noża, ma się rozumieć, nie zostawiłem w ranie. Dwoma susami w tył zwiększyłem odległość od jego pazurów. Tam przystanąłem, nie spuszczając zeń oka, z ręką uniesioną w górę do zadania nowego ciosu, gdyby to okazało się konieczne. Niedźwiedź jednak nie ruszył za mną. Stał bez ruchu z rozdziawioną paszczą, świdrując mnie spojrzeniem małych rozwścieczonych oczu. Potem zamykały się one wolno, daremnie próbując raz jeszcze się otworzyć. Potężnym cielskiem wstrząsnął dreszcz, po czym opadło ono najpierw na przednie łapy, które grzebiąc ziemię, starały się znaleźć oparcie, aż w końcu osunęło się w drgawkach powoli na bok. Z jego paszczy jeszcze raz dobył się słaby, przeciągły pomruk; wyprężył łapy. Niedźwiedź był martwy. — Allah akbar! — zawołał Halef, który stał na swoim miejscu jak osłupiały. — Allach jest wielki, a ten niedźwiedź jest równie duży. Czy on jest martwy, sihdi? — Tak myślę. Dziękuję po tysiąckroć Bogu, że to tak szczęśliwie się zakończyło. — O, tak, Allachowi niech będzie chwała! To było straszne! Chciał się zbliżyć do zwierzęcia. — Zaczekaj! — powiedziałem. — Jeszcze nie mamy pewności, że rzeczywiście jest martwy. Chcę to sprawdzić. Podszedłem do niedźwiedzia i przyłożywszy rewolwer do jego zamkniętego oka, dwa razy wypaliłem. Nie poruszył się. — Teraz możesz podejść i obejrzeć go. Jest niewiele większy od ciebie, co? — zapytałem. — Myślę, że jest nawet większy od ciebie, sihdi. Powiadam ci, nie drżałem ze strachu, kiedy stałem przed nim z nie nabitą bronią, jednak myślałem, że mi serce zamrze. — Przecież będąc na zewnątrz, już do niego strzelałeś… — Tak. Uciekł sprzed szopy do drzwi domu i zniknął w nich. Pewnie go nie trafiłem. Ale druga kula ugodziła go w pierś z pewnością, bo stał o dwa kroki przede mną. Mogłem więc dokładnie celować. — Opowiedz pokrótce, jak to było. — Pobiegłem do szopy, bo rozpoznałem odgłos strzału z broni Osko, przypuszczałem więc, że niedźwiedź chciał się dostać do koni. Nie dotarłem jeszcze do szopy, gdy z boku usłyszałem krzyk, ale nie przejąłem się tym. Przy szopie spostrzegłem dwie wyłamane deski i dowiedziałem się od Osko, że zrobił to niedźwiedź. Pobiegłem więc dalej. I zobaczyłem ciemny zarys ciała leżącego na ziemi, przy którym stała jakaś większa postać. Pomyślałem, że to niedźwiedź. Zatrzymałem się, wycelowałem i strzeliłem. Niedźwiedź zwiał w stronę drzwi, a ja skoczyłem za nim. Wlazł do domu, a ja nabiłem szybko strzelbę i ruszyłem dalej. Kiedy stanąłem w drzwiach, zobaczyłem go w izbie. Obwąchiwał legowisko Mübareka. — Nic nie zrobił staremu? — Starego nie widziałem, on zniknął. Zobaczyłem tylko niedźwiedzia i on zobaczył mnie. Błyskawicznie odwrócił się i stając na tylnych łapach, ruszył na mnie. Ze strachu zapomniałem o strzelaniu; jego niesamowita wielkość tak mnie przeraziła, że aż mi dech zaparło. Ktoś wtedy krzyknął do mnie, żebym strzelał. Tylko słyszałem, gdzie ten ktoś się znajdował, ale jego słowa otrzeźwiły mnie. I w chwili, gdy niedźwiedź wyciągnął po mnie łapy, posłałem mu kulę, ale on mnie tak walnął, że wyleciałem za drzwi i padłem na ziemię. Kiedy się poderwałem, stał przede mną. A ja już nie miałem naboi; o nożu nie pomyślałem. Wtedy nadszedłeś ty, sihdi. — Chyba w porę! — Tak, bo jestem przekonany, że moja strzelba roztrzaskałaby się na czaszce niedźwiedzia. O, sihdi, zawdzięczam ci życie! Chwycił moją rękę i przycisnął ją do swojej piersi. — W porządku! Postąpiłbyś tak samo, gdybyśmy zamienili się rolami. — Tak, jednak wątpię, czy udałoby mi się zabić nożem to ogromne zwierzę. Ty już kiedyś zabijałeś brunatne niedźwiedzie, o wiele większe i groźniejsze niż ten tu, a ja nie. Ten drapieżnik jest naprawdę większy od lwa. — Masywniejszy, owszem. A ciało, które leży tam dalej, to chyba Mübarek. Prawdopodobnie nie żyje. Ostatni atak gorączki wypędził go na dwór. Ale dziwi mnie, że tak szybko skończył. — Niedźwiedź przy nim stał. Czyżby to on go zabił? — Możliwe. Teraz zajrzyjmy do pozostałych. Weszliśmy do izby. Światło rozjaśniające to pomieszczenie płynęło z góry. Podniosłem wzrok i zobaczyłem Konakdżiego, wraz z obojgiem gospodarzy, siedzącego na żerdziach pułapu. W rękach trzymali zapalone drzazgi. — Ty też sam przychodzisz, efendi? — spytał Dżemal. — A gdzie jest niedźwiedź? — Leży przed drzwiami. — O Allach! Zeszli na dół, odetchnęli głęboko, a Junak powiedział: — Teraz widzisz, że nie byliśmy przed nim bezpieczni! Wszedł tu. Co za potwór! Był prawie tak wielki jak osioł. — Przecież mieliście na górze broń, dlaczego więc nie strzelaliście? — Bylibyśmy głupcami. Zwrócilibyśmy na siebie jego uwagę i mógłby do nas się wdrapać. Niedźwiedź wspina się lepiej niż człowiek. Nie wiesz o tym? — Wiem. A więc nie strzelaliście, ale mojego Hadżiego zachęcaliście do strzelania. — Rozumie się! Przecież on chciał zabić to zwierzę. My nie mieliśmy zamiaru brać udziału w takim zuchwałym wyczynie, a… — dodał Dżemal z chytrą miną — kiedy zaatakował niedźwiedzia, to ten ani myślał o nas! — Bardzo mądrze, ale i tchórzliwie postąpiliście! A gdzie jest Mübarek? — Na dworze. Męczyła go gorączka i wybiegł. Gdyby przy tym nie otworzył drzwi, to niedźwiedź nie mógłby tu wejść. Gdzie może być ten nieostrożny człowiek? — Leży tam martwy. Teraz rozpalimy ogień. Wyszli z domu za nami, jednak nie odważyli się zbliżyć do drapieżnika. Woleli najpierw rozpalić ognisko i przekonać się naocznie, że niedźwiedź rzeczywiście nie żyje. Halef poszedł po Osko i Omara. Również ci dwaj nie mogli się nadziwić wielkości zwierzęcia. Bury mierzył od pyska do ogona ze dwa metry. I ważył z pewnością dwieście kilogramów. Trzech mężczyzn musiało się namęczyć, żeby przeciągnąć go bliżej ognia. Tymczasem ja wziąłem palącą się gałąź i ruszyłem do Mübareka. Halef ze mną. Stary nie umarł od rany, chociaż i ona nie rokowała mu nadziei na długie życie. Leżał z głową mocno odchyloną do tyłu, a jego piersi zgruchotane były na miazgę, na krwawą masę mięsa i połamanych żeber. Niedźwiedź skręcił mu kark, potem rozdarł klatkę piersiową, ale przepłoszył go strzał Halefa. Nie zamieniwszy ani słowa, wróciliśmy do ogniska. Tam Halef opowiedział, co zobaczyliśmy i w jaki sposób doszło do zabicia niedźwiedzia. Osko i Omar nie mogli się nadziwić, że — zważywszy wielkość zwierzęcia — odważyłem się zaatakować go nożem. U pozostałych chciwość wzięła jednak górę nad podziwem. Smolarz obmacał łup i powiedział: — Jest bardzo tłusty, będzie z niego mnóstwo mięsa. Za skórę też można dostać ładną sumkę. Efendi, do kogo należy zwierzę? — Do tego, kto je zabił. — Ja tak nie myślę. — A jak myślisz? — Że należy do mnie, bo został upolowany na moim terenie. — Ja zaś myślę, że cała ta okolica należy do padyszacha. Jeśli możesz mi udowodnić, że tę ziemię kupiłeś od niego, uwierzę, że jesteś właścicielem. Musisz jednak jeszcze dowieść, że masz prawo do wszystkiej dziczyzny i zwierząt, jakie zostaną upolowane na twoim terenie. Kiedy niedźwiedź przyszedł, ty schowałeś się; to jest pewny dowód, że nie chciałeś go mieć. My zapolowaliśmy na niego i ostatecznie należy do nas. — Efendi, źle rozumujesz. Niedźwiedź nie należy do ciebie, on należy… — Do Hadżiego Halefa — przerwałem mu. — Jeśli to chcesz powiedzieć, to masz słuszność. Ty nie masz najmniejszego prawa do roszczeń. Musiałem ci nawet zapłacić za mięso na przynętę. Jest zostawimy ci część mięsa z dobrej woli, to powinieneś być nam wdzięczny. — Jak? — spytał Halef. — Niedźwiedź ma należeć do mnie? sihdi, on jest twój. Przecież ty go zabiłeś. — Ja tylko dobiłem go ostatnim strzałem. Byłby padł i bez noża, choć może nie tak szybko. Popatrz! W bezpośredniej bliskości dwu ran od noża widać dziurę od twojej kuli. Przeszła blisko serca i bez wątpienia był to śmiertelny postrzał. Dlatego zwierzę należy do ciebie. — O, sihdi, właściciel nie żyłby, gdybyś nie przyszedł i nie uratował go! Chcesz mi zrobić prezent, którego nie mogę przyjąć. — Postąpimy więc według dawnego obyczaju myśliwskiego. Ty postrzeliłeś zwierzę, więc jego skóra należy do ciebie. Ja zabiłem je, zatem mięso należy do mnie. Łapy i szynki zabierzemy ze sobą, resztę mięsa może otrzymać Junak, żeby nie mógł mówić, iż nie uszanowaliśmy jego prawa własności. — Sihdi, czy to prawda? Ja mam otrzymać skórę? To najlepsze z niedźwiedzia. Jak zdziwi się Hanneh, najukochańsza z niewiast, kiedy przyjdę i pokażę jej tę zwycięską zdobycz! A mój synek, nazwany twoim i moim imieniem Kara Ben Hadżi Halef, będzie spał na niedźwiedziej skórze i zostanie sławnym wojownikiem, albowiem siła zwierzęcia przejdzie na chłopca. O, tak, skórę przyjmę. A kto ją ściągnie? — Ja. Musimy wziąć mózg, tłuszcz i popiół drzewny, natrzeć tym skórę, żeby pozostała miękka i nie psuła się. Twój koń będzie miał do dźwigania podwójny ciężar. Takie rozstrzygnięcie zyskało ogólną aprobatę. Smolarz przyniósł starą drewnianą kadź, w której miało być zapeklowane mięso, by je potem powiesić i uwędzić w dymie. Owa kadź pasowała jak ulał do gospodarza. Kto wie, co bywało już w niej przechowywane, ale pewne jest, że nigdy nie była myta. Biorąc się do roboty, spytałem Junaka, co będzie z Mübarekiem. — Musimy go pochować — odpowiedział. — Chyba nam przy tym pomożecie. Trzeba to zrobić jeszcze tej nocy. — Wykopanie dołu to nie nasza sprawa. Od nas, jego dotychczasowych wrogów, nie można tego żądać. Czy masz narzędzia? — Tylko motykę i łopatę. — Zatem dwie osoby mogą kopać. Zrobisz to więc z Konakdżim, twoja kobieta wam pomoże. Wyszukaj odpowiednie miejsce! Przy pochówku będziemy obecni. Wrogość nie powinna sięgać poza grób. — Pogrzebiemy go tam, gdzie niedźwiedź zaatakował konia. Nie lubię mieć grobu blisko domu. Przyniósł narzędzia. Kobieta i Dżemal zadbali o drewno do ogniska, które miało oświetlić nam miejsce pracy, a potem odeszli do kopania grobu dla zmarłego. Obciągnąwszy niedźwiedzia ze skóry, nasadziliśmy jego przednią łapę na gałąź mającą służyć za rożen. Łapa była tak duża i tłusta, że starczyło jej dla nas czterech do zaspokojenia głodu. Współtowarzysze pomogli mi oskrobać skórę z resztek mięsa, a potem natrzeć ją mieszaniną mózgu, tłuszczu i popiołu, i tak ją zwinąć, by dało się ją łatwo umieścić na koniu, przytroczoną do siodła. Kiedy uporaliśmy się z tym, wrócili grabarze i zameldowali, że dół jest gotowy. Zabrali ciało, a my podążyliśmy za nimi. Chowanie zmarłego jest zawsze wydarzeniem poważnym. I nie ma znaczenia, czy doznało się od niego dobra, czy zła, gdy się pomyśli, że oto teraz on staje przed swoim Sędzią, który kiedyś o nas też będzie wyrokował. Znika nienawiść, milknie chęć zemsty, a myśl zaprząta tylko jedno słowo: wieczność. Ja w każdym razie odczuwałem teraz jedynie współczucie dla wroga, który poniósł tak złą śmierć i odszedł bez skruchy za popełnione grzechy. Halef też powiedział: — Przebaczamy mu wszystko, co nam uczynił i zamierzał jeszcze uczynić. Jestem wiernym wyznawcą nauki Proroka, a ty posłusznym wyznawcą swojej wiary. Nie możemy żywić nienawiści dla żadnego zmarłego, lecz chcemy wyświadczyć mu ostatnią posługę i pomodlić się nad jego grobem. W blasku ognia zobaczyliśmy bujną paproć. Ścięliśmy ją i wyłożyliśmy liśćmi dno dołu, złożyliśmy w nim ciało, nakrywając je też paprocią. Halef spytał: — A kto ma odmówić modlitwę? Ty, sihdi? — Ja nie jestem muzułmaninem. — Dobrze więc, ja się pomodlę. Ale ty, sihdi, mógłbyś przedtem powiedzieć „fatiha”, pierwszą surę Koranu, która musi poprzedzać każde działanie. Czy zechcesz? — Tak. — To powiedz ją. Zmarły odwiedzał święte miejsca i pił wodę Sem Sem. Może jego grzeszna dusza znajdzie łaskę, gdy Allach z twoich ust usłyszy mowę, w jakiej archanioł Gabriel rozmawiał z Prorokiem. Stanęliśmy nad otwartym grobem zwróceni twarzami ku Mekce. Moi współtowarzysze oddali trzykroć pokłony, Halef wymienił siedem najznakomitszych przymiotów Boga, a potem ja wypowiedziałem ów pierwotny tekst w osobliwym rytmie i w narzeczu Kurajszytów: „El hamdu lillahi, rabbi ‘1 alamina. Er rahmani ‘r rahimi, Maliki jaumi ‘d dini! Ijjake nabudu, we ijjake nestainu, Ihdina ‘s sirata ‘1 mustakima. Ssirata ‘1 ladsina enamta alaihim, Ghairi ‘1 maghdhubi alaihim, We la ‘dh dhallina!” Znaczyło to: „Chwała niech będzie Bogu, Panu światów, który tam panuje w dniu Sądu. Tobie chcemy służyć i Ciebie błagamy, abyś wiódł nas słuszną drogą, drogą tych, którzy cieszą się Twoją łaską, nie zaś drogą tych, którzy Cię gniewają, ani drogą błądzących! Potem z rękami podniesionymi do góry Halef odmówił modlitwę: „W imię najmiłościwszego Boga! Słuchajcie wy, śmiertelni, godzina Sądu zbliża się. W tej godzinie straszliwie osłupiałe oczy ludzi będą patrzyły przed siebie i nie drgnie żadna powieka, a w ich sercach nie będzie krwi. Ziemia się zatrzęsie i zrzuci swoje brzemię i człowiek będzie wołał: «Biada ci, którą to spotkało!» Wtedy ona obwieści, co było jej zlecone przez Allacha. Słońca zadrżą, gwiazdy zbledną i góry się zachwieją. Wielbłądzica zapomni o swoich małych, a drapieżniki będą trwożliwie cisnąć się razem. Morze się wzburzy i niebo zostanie zabrane. Rozpalone piekło i raj przybliżą się do ziemi. Księżyc się rozszczepi i ludzie daremnie będą wołali o miejsce schronienia. Dlatego biada ci! Biada ci! I jeszcze raz biada ci! I biada ci! Jeśli nie przygotowałeś swojej duszy, by stanęła przed Sędzią, to byłoby lepiej, iżbyś nigdy się nie urodził. Dosięgnie cię potępienie i nie opuści przez całą wieczność. Ale chwała ci, chwała. I jeszcze raz tobie chwała! Jeśli obmyłeś swoje grzechy w wodzie skruchy i tam je pozostawiłeś, to nie musisz się obawiać, iż takiego dnia przybliży się piekło, albowiem Allach przybędzie z zastępem aniołów i wprowadzi cię do swego raju”. Hadżi pokłonił się trzy razy. Zakończył modlitwę. Potem zwróciliśmy głowy w prawo i w lewo ze słowami: „es — selam ‘aleikum we rahmet — ullah — błogosławieństwo i łaska Boga z wami!” Zasypanie grobu pozostawiliśmy Dżemalowi i smolarzowi, a sami wróciliśmy do domu i zasiedliśmy przy ogniu. Teraz konie wyprowadzone z szopy mogły spokojnie się paść. Niedźwiedź nikomu już nie zagrażał. A nam samym też potrzebny był odpoczynek. Nie mieliśmy nic więcej do zrobienia, więc ułożyliśmy się do snu, każdy z siodłem pod głową. Jednak dla ostrożności jeden z nas musiał czuwać. Zmiana miała następować co godzinę. Tym trojgu, którzy znajdowali się tam przy grobie, nie mogliśmy ufać. Przedtem obejrzałem jeszcze swoją nogę. Dokładnie ją obmacałem; nie czułem bólu. Wcześniej szukałem i znalazłem swoją rusznicę. Każdy z nas położył broń obok siebie, by zawsze mieć ją pod rękę, i tak zamknęliśmy oczy. Ale spokój jeszcze raz nam zakłócono. Obydwaj mężczyźni i kobieta przyszli po niedźwiedzia, chcieli go bowiem przenieść do chaty. I wtedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Wstałem i odciąłem spory kawałek z grubej warstwy sadła, które amerykańscy myśliwi nazywają słoniną. Cała trójka stała obok, ale nikt nie spytał, w jakim celu to robię. Zauważyłem przy tym, że smolarzowi, który był boso, brakowało małego palca u stopy. — Brak ci jednego palca u lewej stopy. Jak go straciłeś? — Zmiażdżyło mi go koło ciężko naładowanego wozu. Wisiał luźno i musiałem go odciąć. Dlaczego pytasz? — Bez powodu. Po prostu spojrzałem na twoją stopę. — Weźmiesz jeszcze coś z mięsa, czy możemy je przenieść? — Zabierzcie je do chaty, jest cenne. Pociągnęli ów wielki ciężar. Moi współtowarzysze obserwowali mnie. Halef spytał: — Po co wziąłeś ten tłuszcz, sihdi? Przecież nie jest nam potrzebny? — Może się przydać. Kiedy wejdziemy do Jaskini Klejnotów, to tam będzie ciemno. — Naprawdę chcesz tam wejść? — Tego jeszcze nie wiem. Można jednak przypuszczać, że to zrobię, a wtedy wykorzystamy tłuszcz do lampy. — Do tego potrzebny byłby knot. Tam leżą jeszcze kawałki szmaty, w którą była zawinięta kiełbasa. Smolarz je zostawił. Możemy zawinąć w nie tłuszcz, a potem zrobić z nich knot. — Zrób tak. Ja nie chciałbym tego dotykać… — Ja natomiast mam to zrobić? — Tak, nie powinieneś się przed tym wzdragać, przecież to, co było w nią zawinięte, ty z tak wielkim… — Przestań, sihdi! — zawołał porywczo. — Nie chcę tego słuchać, spełnię twoją wolę. Podniósł się, zawinął tłuszcz i włożył go do torby przy siodle. Od tej chwili nikt nam już nie przeszkadzał, ale po upływie godziny musiałem wstać, albowiem w losowaniu mnie przypadła druga zmiana. W chacie paliło się jeszcze światło. Byłem zmęczony i żeby nie zasnąć, chodziłem w tę i z powrotem. Przy tym podszedłem do drzwi. Stwierdziłem, że były zaryglowane. Z okien dobywał się gryzący dym; pachniało pieczonym mięsem. Zajrzałem do środka i rzeczywiście cała trójka piekła na ogniu niedźwiedzie mięso, mimo iż wieczorem zjedli mnóstwo koniny. Mogłem ich dobrze widzieć. Rozmawiali z ożywieniem, co chwila odkrawając po kawałku mięsiwa. Nie mogłem jednak nic zrozumieć, ponieważ ja stałem przy frontowym oknie, oni zaś siedzieli przy bocznej ścianie. Ale właśnie tuż nad nimi było okno bez szyby. Podbiegłem tam szybko, nadstawiając ucha. Poczułem gryzący dym. Przytknąłem chusteczkę do ust i nosa, zamknąłem oczy i, jak dalece było to możliwe, wsunąłem głowę do otworu okiennego. Nie mogli mnie widzieć, ponieważ mur był gruby, a okno znajdowało się nad głowami siedzących. — Tak, z tymi szubrawcami trzeba postępować mądrze i ostrożnie — powiedział Dżemal. — Słyszeliście, że Niemiec podejrzewa mnie, a i was też, iż trzymamy z naszymi przyjaciółmi. Te psie syny mają w sobie diabła. Zmiarkują wszystko. Ale dziś jest ich ostatnia noc. — Myślisz, że to pewne? — spytał smolarz. — Tak, to pewne. — Oby tak się stało! Znam mojego szwagra, węglarza, on się nie boi piekła. Jednak odkąd poznałem tych ludzi, zacząłem mieć wątpliwości. Są ostrożni i odważni. — Ba, ale na nic im się to nie przyda! — No, ktoś, kto z nożem idzie na niedźwiedzia i zabija go, nie odnosząc przy tym najmniejszej rany, ten skoczy też do gardła mojemu szwagrowi. — Do tego dojść nie może. Zostaną podstępnie zwabieni do pułapki i tam załatwieni. — Ale podobno kule ich się nie imają! — Nie wierz w to! Sam efendi śmiał się z tego. A gdyby nawet tak było, to czy nie ma innej broni prócz strzelby? Ale wcale do tego nie dojdzie, nikt nie będzie strzelał ani używał noża. Po prostu zwabi się ich do jaskini i podpali nagromadzone tam drewno. Muszą się udusić. — Tak, możliwe, że szwagier to zaproponuje, jednak obydwaj bracia Aladżi będą obstawali przy swoim, że efendi musi zginąć z ich ręki, zaś Barud el Amasat chce zabić tego, który się nazywa Osko. On musi się na nim zemścić. Odradzałem im to, ale byli uparci, chcą się zaczaić na tych ludzi przy Diabelskiej Skale i tam ich zabić, mają czekany i proce. Ode mnie także wzięli dwie proce. — Głupcy! W taki sposób musi dojść do walki. — O, nie! Ci obcy nie będą mieli czasu na obronę, zostaną napadnięci z zasadzki. — Nie spodziewaj się za wiele! Jak znam przełęcz w Diabelskiej Skale, to na zasadzkę nie ma tam miejsca. Nasi przyjaciele musieliby się ukryć w krzakach po lewej albo po prawej stronie, jednak nie jest to możliwe, bo skały z obydwu stron są tak strome, że nie można się na nie wdrapać. — Mylisz się, Dżemal! Jest takie miejsce, co prawda tylko jedno, którędy jednak można się wspiąć. Z lewej strony spływa z góry strumyk. Jeśli ktoś nie boi się zamoczenia, to może wejść na górę jego korytem. — A czy nasi przyjaciele wiedzą o tym? — Obydwaj bracia Aladżi znają okolicę nie gorzej niż ja. — I chcą się tamtędy wdrapać? — Pewnie. — Ale przecież mają ze sobą konie! — Konie zostawią u mojego szwagra. Stamtąd nie jest do niego daleko. Potem wrócą i wejdą na skały. Czekan stamtąd rzucony musi rozwalić każdą głowę, w którą zostanie wycelowany. Dobrze znam to miejsce. Pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kroków wspinaczki w wodzie i ściana skały zostanie pokonana. A potem na górze jakieś sto pięćdziesiąt kroków między krzakami i drzewami do załomu przełęczy. Jeśli ktoś już się tam znajdzie, to żaden człowiek na dole nie ma prawa mu ujść. Właśnie w tym miejscu znajdą swój grób ci obcy. — O szeitan! Ale to dla mnie niebezpieczne! — Bzdura! Bracia Aladżi umieją dobrze celować. — Na tym nie mogą polegać. — Zostań więc trochę w tyle! — Jeśli tak zrobię, to nie mogę ręczyć, że ci obcy też się nie zatrzymają. — No to jedź przodem! Na pewno zobaczysz źródło. A kiedy dostrzeżesz załom, to musisz udawać, że koń ci się znarowił. Smagniesz go kilka razy batem i pogalopuje. Wtedy nie dosięgnie cię ani czekan, ani wystrzelony kamień. Tak, to jedyne, co mogę zrobić. Zresztą przestrzegę jeszcze spiskowców, żeby uważali i nie trafili w ciebie. — Czy będziesz z nimi rozmawiał? — zaciekawił się Dżemal. — Pewnie! Kogo nie ma przy podziale, temu grozi, że nic nie dostanie. Teraz podwójnie złości mnie to, że mój koń nie żyje. Będę musiał tę drogę przebyć na piechotę. — I pewnie przyjdziesz za późno. — Nie sądzę. Jestem dobrym piechurem. Tylko zjem i zaraz wyruszę. W ten sposób znajdę się tam przed wami. Pod warunkiem jednak, że ten Niemiec nie wpadnie na pomysł wyjechania wraz z towarzyszami o bardzo wczesnej porze. — Już ja zadbam, żeby tak się nie stało — uspokoił Konakdżi dzielnych sprzymierzeńców. — Spiętrzę im tyle przeszkód, że prędko nie wyruszą. A jeśli zajdzie potrzeba, zabłądzę. Co najwyżej możemy się obawiać, że nabiorą podejrzeń, kiedy wstaną rano i zauważą twoją nieobecność. — Chyba uda się znaleźć jakąś trafiającą do przekonania wymówkę… W tej chwili tak silnie powiało mi w nos dymem, że musiałem wycofać głowę i odsunąć się na bok. Kiedy ponownie tam zajrzałem, zobaczyłem już stojącego Junaka. A więc koniec z podsłuchiwaniem, przy pierwszym bowiem spojrzeniu w okno musiałby mnie zauważyć. Dlatego wróciłem do towarzyszy i cicho przy nich usiadłem. Zastanawiając się nad tym, co usłyszałem, pomyślałem nawet, czyby zaraz nie wyruszyć w drogę, ale odrzuciłem tę myśl. Nie znaliśmy przecież okolicy, a słowa Dżemala mogły się spełnić: wodziłby nas tak długo błądząc, aż uznałby, że smolarz dotarł już do celu. Dlatego lepiej było pozostać. Junak tak dokładnie opisał niebezpieczne miejsce, że nie mogłem go przeoczyć. Miałem nadzieję, że znajdę jakiś sposób na uniknięcie zagrożeń. Potem, kiedy Halef mnie zmieniał, opowiedziałem mu, co mi się udało podsłuchać i co postanowiłem. Zgodził się ze mną. — Ja też będę nasłuchiwał, sihdi. Może i ja coś ważnego usłyszę. — Lepiej nie rób tego! Dowiedziałem się dosyć, a jak by ciebie] przyłapali, to ponieślibyśmy wielką szkodę. Nie powinni wiedzieć, że jeden z nas czuwa. Była już chyba druga godzina według czasu europejskiego, kiedy ułożyliśmy się na spoczynek, a o szóstej zbudził nas Omar, który czuwał ostatni. Udaliśmy się nad strumień, żeby się umyć, skąd wróciwszy, chcieliśmy wejść do domu. Ale drzwi były zamknięte. Dopiero na nas pukanie kobieta je otworzyła. — Gdzie jest nasz przewodnik? — spytałem. — Tu, w izbie. Dżemal jeszcze śpi. — Więc obudzę go. Dżemal leżał na szmatach, które przedtem służyły Mübarekowi za legowisko, i udawał śpiącego. Dopiero gdy kilka razy mocno nim potrząsnąłem, podniósł się, ziewnął i spojrzawszy na mnie zaspanym wzrokiem, powiedział: — To ty, efendi? Dlaczego już mnie budzisz? — Ponieważ chcemy ruszać w drogę. — A która to godzina? — Dwunasta (naszego czasu wpół do siódmej). — Dopiero? Możemy więc pospać jeszcze godzinę. — Moglibyśmy spać nawet cały dzień, ale nie zrobimy tego. — Przecież nie ma pośpiechu. — Nie, ale lubię jechać o świeżym poranku. A gdzie jest Junak? — A tu go nie ma? Dżemal rozejrzał się dookoła. Stara powiedziała: — Mój mąż poszedł do Glogovik. — Tam, skąd przyszliśmy? Dlaczego się nie pożegnał z nami? — Nie chciał przeszkadzać. — Ach, tak. A po co tam poszedł? — Chce kupić soli. Potrzebna nam do peklowania mięsa. Wskazała na poćwiartowane mięso niedźwiedzie, złożone w kącie, a wyglądało okropnie. — Nie macie soli w domu? — Aż tyle nie. — Pozdrów od nas swego męża, kiedy wróci. — A jak z zapłatą, efendi? — Z zapłatą? Za co? — Daliśmy wam przecież schronienie! — Spaliśmy na dworze. Za to nie płacę. A więc, Dżemal, wyruszamy. — Najpierw muszę coś zjeść — odpowiedział. — Jedz, ale szybko! Rozpalił ogień i usmażył sobie kawałek niedźwiedziego mięsa; połykał je na wpół surowe. My w tym czasie siodłaliśmy konie. Niedźwiedzie szynki wraz z trzema pozostałymi łapami zostały zawinięte w derkę i Osko przytroczył je z tyłu do siodła. Wreszcie i przewodnik był gotowy. Ruszyliśmy w drogę. W DIABELSKIM JARZE W piękny jesienny ranek, świeży i pachnący, opuszczaliśmy miejsce naszej nocnej przygody, w którym stary Mübarek poniósł tak straszliwą śmierć. Jechaliśmy pośród stromych gór, za którymi, niczym posępne i groźne olbrzymy, piętrzyły się nieprzystępne, skalne szczyty. Po godzinie jazdy było tu tak, jak gdybyśmy znajdowali się w Pirenejach. Żadnych otwartych widoków. Zewsząd otaczał nas ciemny, pierwotny las. Jest wiele rodzajów pierwotnego lasu. Dziewicze lasy tropików, gęste, pachnące murszowym oparem puszczańskie lasy Litwy, wspaniałe, rzadkie lasy amerykańskiego Zachodu, naturalne, ale jak gdyby ręką ogrodnika posadzone rzędami w parku lasy Teksasu — wszystkie one bardzo się różnią od siebie. Ten las w górach Szar Dagh nie był podobny do żadnego z wymienionych. Mimowolnie przychodziły człowiekowi na myśl dawne, zaginione kultury, nad którymi śmierć rozpostarła cienie lasu. Po około trzech godzinach jazdy znaleźliśmy się w miejscu, gdzie teren stromo opadał w dół, i musieliśmy przebyć rozległą poprzeczną dolinę, której przeciwległy kraniec ograniczała prawie pionowa ściana. Był to prawdziwy skalny mur, ciągnący się chyba godzinami jazdy; nieprzerwanie z północy na południe. W szczelinach i na występach skalnych znalazły potężne jodły i świerki zaczepienie dla swych korzeni, zaś wysoko szczyt owego muru wieńczył ciemny las, niczym czarna listwa. Dno tej doliny porastała tak wspaniała trawa, że zaproponowałem zatrzymanie się na co najmniej piętnastominutowy popas, żeby konie mogły przez chwilę poużywać sobie w tej zieleni. Przewodnik od razu się na to zgodził i natychmiast zeskoczył z konia. Nasz postój pozwalał smolarzowi zyskać na czasie, a tego właśnie chciał. Dżemal ani się domyślał, że zarządziłem popas bardziej ze względu na Junaka niż na tę trawę. Płynął tu dosyć spory strumień. Na jego brzegu rosły pojedyncze niewielkie krzaki. Gdy tylko wyjechaliśmy spomiędzy drzewa na skraju doliny, mając przed sobą otwarty na nią widok, od razu spostrzegłem wyraźną linię, która znaczyła się w trawie, a biegła dokładnie od miejsca, gdzie znajdowaliśmy się, do strumienia. Był to zapewne ślad pozostawiony przez smolarza. Uważał nas za tak głupich, że te ślady nie powinny nam się wydać podejrzane. Od przedwczorajszego dnia woda była jeszcze wysoka w łożysku strumienia wyżłobionego prawdopodobnie nieckowato, ponieważ nie przelewała się przez jego płaskie brzegi. Dlatego spodziewałem się znaleźć tam, w miękkiej trawie, wyraźne ślady stóp. Konakdżi nie zwracał uwagi na ślady. Przysiadł, dobył starej fajki, nabił ją tytoniem i zapalił. — Halefie, co to za linia odciśnięta w trawie? — spytałem tak głośno, żeby Dżemal usłyszał. — To są ślady, sihdi — odparł zapytany z dumą, że może się wykazać nabytymi ode mnie umiejętnościami. — Ślady zwierzęcia czy człowieka? — Żeby to stwierdzić, musiałbym je dokładniej obejrzeć. Przeszedł kilka kroków, wpatrując się w trop, a potem powiedział: — Sihdi, mógł to być człowiek, ale też i zwierzę. — Ach, tak! Chcąc to wiedzieć, wcale nie trzeba ich dokładnie oglądać. Wiadomo, że mógł je pozostawić tylko człowiek albo zwierzę. Chyba nie mógł tędy przejechać na przykład pałac sułtana, co? — Chcesz zakpić ze mnie? Idę o zakład, że ty też nie mógłbyś określić, co to jest za ślad. Sam zobacz! — Wcale nie muszę tam podchodzić. Tędy szedł boso człowiek. — Jak chcesz to udowodnić? — Bardzo zwyczajnie. Czy czteronożne stworzenie mogłoby wydeptać tę bruzdę? — Nie. — A więc człowiek albo dwunożne zwierzę, duży ptak. Ale jaki to największy z ptaków mógłby tędy chodzić? — To chyba lejlek — bocian. — W porządku. Jednak lejlek stąpa powoli i ostrożnie. Wysoko podnosi nogi, jedną po drugiej, kroczy z godnością. Powinno się tu rozpoznać pojedyncze stąpnięcie. A czy tak jest? — Nie. Ten, kto szedł tędy, nie zostawił śladów stóp, ale wygniótł trawie obiema nogami ciągłą linię. — Właśnie, ślad nie składa się z pojedynczych odcisków stóp, tylko tworzy ciągłą podwójną linię. Nogi bociana są grubości palca, te linie zaś szersze są od ludzkiej dłoni. Czy jest zatem możliwe, że tędy kroczył bocian? — Nie, sihdi. Był to z pewnością człowiek. — No, dalej! Sam twierdzisz, że nie widzisz tu śladów stóp. A im starszy jest ślad, tym bardziej źdźbła trawy powinny być suche i połamane. Tu ani jedna trawka nawet nie zwiędła. Co z tego wynika? — Że ślady są bardzo świeże. — Słusznie. Należałoby zatem koniecznie rozpoznać ślady stóp. Dlaczego jednak ich nie widać? — Na to, niestety, nie mogę odpowiedzieć. — Otóż bierze się to po części z szybkości, z jaką szedł ten człowiek a po części z tego, że szedł boso. Spieszył się i stąpał, przenosząc cię ciała bardziej na palce niż na pięty. Buty i tutejsze obuwie wiązane rzemieniami mają twarde spody i pozostawiają ostro zarysowany ślad. Tym brak ostrości, zatem ów człowiek nie miał na nogach obuwia, szedł boso. Zrozumiałeś? — Kiedy w ten sposób tłumaczysz, to muszę ci przyznać rację. — Kim więc mógł być ten spieszący się bosy człowiek? Dżemal, czy w tym lesie ktoś mieszka? — Nie, nikt tu nie mieszka — odparł zapytany. — Wobec tego przypuszczam, że smolarz Junak przez pomyłkę obrał zły kierunek. W ten sposób nie zajdzie do Glogovik, lecz do Diabelskiej Skały. — Efendi, co też ty mówisz?! Jemu nie mogłaby się przydarzyć taka pomyłka. Gdybyście nie spali, to widzielibyście, jak odchodził. — Ale Hadżi Halef Omar powiedział mi, że w nocy jakiś mężczyzna wyszedł z domu i za nim zniknął. Halef nie mógł zobaczyć, w jakim kierunku udał się ten człowiek. — To pewnie był Junak, bo wyszedł, kiedy jeszcze było ciemno, nie chciał wracać późnym wieczorem. — Zatem w ciemności mógł się pomylić i zamiast w lewo, poszedł w prawo. Może nawet zrobił tak celowo, po śladach widać, że bardzo się śpieszył. Niewykluczone, że chciał jak najprędzej zapowiedzieć węglarzowi nasze przybycie. — Masz dziwne pomysły, efendi — odparł Dżemal zakłopotany. A cóż Junaka obchodzi to, że chcemy się zatrzymać u tego Szarki? — Tego ja też nie pojmuję. — Jednym słowem, musisz przyznać, że wykluczone jest, aby był to Junak. — Przeciwnie. Twierdzę, że był to on. Nawet dowiodę ci tego. — Niemożliwe. Chyba ślady nie świadczą o tym? — Owszem, świadczą, i to bardzo zasadnie. Wstań i chodź ze mną. Ruszyłem ku brzegowi strumienia, a pozostali za mną. Na miejscu, tam gdzie ów człowiek wszedł do wody, stąpał już powoli i ostrożnie. Na miękkim gruncie przy brzegu nie było piasku ani kamieni. Tym wyraźniej w cienkiej warstwie przejrzystej wody rysowały się ślady stóp — — Popatrz tu, Dżemal — powiedziałem. — Widzisz ślady? — Tak, efendi. Widzę też, że słusznie przypuszczałeś, ten człowiek szedł boso. — A teraz porównaj ślady obydwu stóp. Czy dostrzegasz jakąś różnicę? Pochylił się, pewnie dlatego, by ukryć zakłopotanie. Zmiarkował, co teraz nastąpi. — Co ja widzę! — wykrzyknął wtedy Halef. — Ten człowiek miał u lewej nogi tylko cztery palce! Sihdi, to był nikt inny, jak tylko Junak! Przewodnik opanował się, wyprostował i powiedział: — A czy nie mógł przechodzić tędy ktoś inny, kto też stracił palec? — Zapewne, ale to byłoby dziwne. Zadaję sobie pytanie: Jaki zamiar przyświecał Junakowi, żeby nas zwodzić? Jeśli planuje jakiś podstęp, to zamiast soli dostanie saletrę, a może też siarkę i węgiel drzewny do tego. Wiesz, co to znaczy? — Tak, ale jednak nie rozumiem ciebie. Z tych trzech składników sporządza się proch strzelniczy. Czy to miałeś na myśli. — Właśnie, a jeśli jeszcze znajdzie się do tego okrągły kawałek ołowiu, to łatwo może się zdarzyć, że ten, który zdąża do Diabelskiej Skały, poleci prosto do piekła. A ta woda, czy jest głęboka? — Nie. Konie przejdą, trzeba sobie tylko podwinąć nogawki spodni. Już wyruszamy? — Tak, minęło ponad piętnaście minut. Dokąd prowadzi droga na drugim brzegu? — Czy widzisz ciemną pionową rysę w skalnej ścianie po tamtej stronie? To jest wejście do wąskiego jaru. Nazywają go Diabelskim, bo prowadzi do Diabelskiej Skały. Tam jedziemy. — Daleko to? Długo będziemy jechali do tych skał? — Pół godziny, może trochę więcej. Zadziwi cię ogrom masywu skalnego po obu stronach jaru. W tej wąskiej rozpadlinie człowiek czuje się jak nędzny robak pośród niebotycznych ścian. — A innej drogi na zachód nie ma? — Nie, tylko ta. — Wobec tego jesteśmy zmuszeni podążać nią dalej. Przedtem jednak chcę jeszcze rozejrzeć się za śladami ludzi, których ścigamy. Od wczorajszego dnia trawa już się podniosła i tu śladów nie znajdziemy, ale może się uda dostrzec je w płytkiej wodzie. Przeczucie mnie nie omyliło. Nieco dalej w górę strumienia były odciski kopyt pięciu koni. Dalsze szukanie nie miało już sensu, przeprawiliśmy się więc na drugi brzeg i ruszyliśmy do jaru. Wejście było wąskie. Tylko dwu jeźdźców mogło obok siebie jednocześnie tędy jechać. Dalej przestrzeń ograniczona ścianami poszerzała się. Zwarty masyw tej olbrzymiej, wysokiej na ponad sto metrów bryły skały pękł wskutek działania podziemnej siły i otworzył się pośrodku rozpadliną. Patrząc w górę, odnosiło się wrażenie, że ściany łączyły się tam krawędziami szczytów ze sobą. Wejście na nie ani z prawej, ani z lewej strony nie było możliwe. Na nagiej skale tu i ówdzie tylko krzak albo pojedyncze drzewo znalazły dla siebie skrawek miejsca do skromnego bytowania. — Czy teraz wierzysz, że to szeitan uderzeniem pięści rozłupał tę skałę? — Prawdziwie piekielna droga. Człowiek chciałby ukryć się gdzieś jak owad, nad którym szybuje głodny ptak. No, a teraz szybko naprzód! Do tej chwili Dżemel jechał w środku naszej grupy. Teraz starał się wysunąć na czoło; przecisnął się między Halefem i Osko, jadącymi; przed nami. Musiał tak zrobić, żeby udał się podstęp z koniem. Nagle spostrzegliśmy wodę; płynęła wąską, płytką strużką obok drogi i dalej znikała w skalnej szczelinie. Jednocześnie naszą uwagę zwrócił rozstęp między ścianami w ich górnej części. Po naszej lewej stronie skała cofnięta była dość szerokim uskokiem, na którym rosły krzaki i drzewo. Jednak wejście tędy też wydawało się niemożliwe.? Uskok znajdował się na wysokości około szesnastu metrów, alej smolarz mówił, że w miejscu, gdzie woda spada z góry, trzeba się wspiąć pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kroków. A więc jednak ten uskok miał na myśli. Przed wyruszeniem w drogę, kiedy siodłaliśmy konie, powiedziałem moim współtowarzyszom, jak się mają zachować. Toteż teraz, rozpoznawszy teren, wiedzieli, że znajdujemy się w pobliżu wiadomego miejsca. Na ich pytające spojrzenia kierowane do mnie ukradkiem, odpowiedziałem twierdząco skinieniem głowy. Mała strużka płynęła cicho, ale usłyszeliśmy też głośny plusk wody. Dotarliśmy bowiem do punktu, w którym spadała ona z góry. Tu woda wyżłobiła w skale głęboką bruzdę i progi. Spłukiwane drobne kamienie naniesione po obu stronach z czasem utworzyły warstwę podłoża wystarczającego do wegetacji roślin. Rozpleniło się więc wszelkie zielsko i byliny, lubiące chłód i wilgoć, w tym dość często tu stepujące paprocie. Mniej więcej na wysokości dwu jeźdźców zauważyłem na wpół wyrwaną kępę paproci. Zatrzymałem konia i spojrzałem w górę. — Chodźcie już! — ponaglił nas Konakdżi; wraz ze mną zatrzymali się też moi współtowarzysze. — Zaczekaj chwilę! — odpowiedziałem. — Wróć tu! Chciałbym ci pokazać coś zdumiewającego. Zawrócił. — Musisz zejść z konia. — Powiedziawszy to, sam też zsiadłem. — Dlaczego? — Lepiej zobaczysz. — Ale tracimy czas! — Dziś ani razu jeszcze tak ci się nie śpieszyło. Ta woda wydaje mi się bardzo zagadkowa. — Jak to? — spytał zaciekawiony, nie podejrzewając niczego. Stanąłem u podnóża małego wodospadu i przypatrywałem się jego niższym progom. Konakdżi zeskoczył z konia i zbliżył się do mnie. Inni zrobili to samo. — Przyjrzyj się tej paproci na górze! Czy nie zauważyłeś, że jest wyrwana? — Nie. I co z tego? — Myślę, że ktoś tędy się wspinał, a chcąc przytrzymać się czegoś, chwycił za paproć i wyrwał ją z ziemi? — To pewnie zrobiła wichura. — Wichura? Tu, gdzie teraz tkwimy, w środku ziemi, nie wieją gwałtowne wiatry. To był człowiek. — A co nas to obchodzi? — Obchodzi nas, nawet bardzo, bo był to jeden z naszych znajomych. — Niemożliwe. Któż to taki? — Junak. Na dźwięk tego imienia Dżemal zbladł. — Efendi, co ty masz do tego Junaka? Toż on jest w Glogovik. — Nie, on jest na górze. Tu, na dole, gdzie spadająca woda płynie dalej, osiadło sporo wypłukanego piasku. Ten smolarz jest bardzo nieostrożny. Jeśli już każe, by powiedziano nam, że udał się do Glogovik, to nie powinien być aż tak głupi, żeby bosą stopą stawać na tym mokrym piasku. Przecież pamięta, że dziś w nocy zwróciłem uwagę na brakujący palec u jego stopy. A tu właśnie widzisz ślady stopy z czterema palcami, podobnie jak było nad strumieniem. Ale czego szuka na górze? — Efendi, to nie jest on! — zapewnił mnie wystraszony przewodnik. — Jedźmy dalej! — Najpierw muszę się przekonać, kto ma rację, ja czy ty. Wdrapię się tam i przyjrzę się temu człowiekowi. A umiem się wspinać bardzo dobrze. Hadżi Halef będzie mi towarzyszył. Mam nadzieję, że świetniej damy sobie radę. Wydaje mi się, że o wiele niebezpieczniejsza byłaby dalsza jazda. — Dlaczego? — Przypuszczam, że na górze znajdują się ludzie z czekanami i procami. Właśnie dlatego. — O Allach! — wykrzyknął przerażony. — Przed nami droga skręca i… — Skąd możesz o tym wiedzieć? Przecież stąd tego nie widać! — Przypuszczam, że tak jest. Takie miejsce jest niebezpieczne dla; każdego jadącego dołem, kiedy na górze ktoś na niego czyha. Dlatego teraz rozejrzę się tam. Dżemal poszarzał na twarzy i jąkając się wydukał: — Naprawdę nie mogę zrozumieć twoich myśli! — Można je łatwo wytłumaczyć. Jednakże, ażebyś nie pokrzyżował moich planów, proszę, zechciej od tej chwili mówić cicho. — O efendi! — uniósł się, lękowi dając wyraz gniewu. — Nie fatyguj się! Nie boimy się ciebie, ty już nie masz broni. Szybkim ruchem wyrwałem Dżemalowi zza pasa nóż i pistolet. Jego strzelba wisiała na siodle. Jednocześnie Osko i Omar tak mocno chwycili go od tyłu, że nie mógł się poruszyć. Chciał krzyczeć, ale zrezygnował, kiedy przytknąłem mu jego własny nóż do piersi i zagroziłem: — Jeśli powiesz choćby jedno słowo głośno, to cię zabiję. Bądź cicho, a nic ci się nie stanie. Wiesz, że ci nie ufam. Może nieufność ustąpi, jeśli teraz zastosujesz się do naszej woli. Zwiążemy cię, a Osko i Omar zostaną na straży, póki Halef nie wróci. Potem okaże się, co’ będzie z tobą. Jak zaczniesz krzyczeć, to oni ciebie zabiją, zechcesz usłuchać, wtedy zwrócimy ci broń i nadal będziesz naszym przewodnikiem. Chciał protestować, ale Osko natychmiast przystawił mu nóż do piersi. To skłoniło go do milczenia. Został związany i musiał usiąść. — Wiecie, co powinniście robić — zwróciłem się do obydwu i zostających na dole. — Uważajcie, żeby konie zachowywały się spokojnie. Droga jest wąska, łatwa do obrony. Żaden człowiek nie może tędy przejść bez waszej woli. A gdyby miało się zdarzyć coś nieprzewidzianego, to po pierwszym waszym strzale zejdziemy. Kiedy zaś wy usłyszycie nasze strzały, pozostańcie spokojnie na dole; o nas nie musicie się obawiać. Nie zwracając uwagi na wściekłe spojrzenie, jakim obrzucił mnie Konakdżi, zabrałem się do wspinaczki. Halef za mną. Wejście było trochę męczące, ale nie niebezpieczne. Prąd wody niezbyt silny, a wypłukane stopnie skalne niskie i następujące po sobie w tak krótkich odstępach, że wchodziło się prawie jak po schodach. Junak dobrze mówił: pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kroków i byliśmy na górze. Próg skalny, na którym znaleźliśmy się teraz, miał dobrych sto kroków szerokości. Powierzchnię zwietrzałej skały pokrywała dość gruba warstwa nagromadzonej z czasem próchnicy. Rosły tu drzewa liściaste i iglaste oraz różnego rodzaju krzewy tak gęsto, jak tylko moglibyśmy sobie tego życzyć. Dzięki temu bowiem mogliśmy się podkraść niepostrzeżenie. — I co teraz? — spytał szeptem Halef. — Posuwamy się ostrożnie naprzód. Junak mówił, że na tym progu trzeba przejść około stu pięćdziesięciu kroków, żeby dotrzeć do załomu. Z pewnością tam siedzą ci rozbójnicy. Ale już teraz trzeba zachować największą ostrożność. Trzymaj się zawsze za mną! — Możliwe, że jeden z nich stoi tu gdzieś i obserwuje, kiedy nadjedziemy. — W takim przypadku wartownik siedziałby pewnie przy krawędzi skały. Jeśli więc będziemy się posuwali bardziej w lewo, wówczas obejdziemy go z tyłu i ani nas nie usłyszy, ani nie zobaczy. Gdyby jednak któryś z nich natknął się na nas, wtedy unieszkodliwimy go gołymi rękami, i to bezszelestnie. W tym celu zabrałem ze sobą kilka rzemieni. — Wiesz, ja także zawsze mam przy sobie rzemienie, często trzeba je mieć pod ręką. — Po broń sięgniemy tylko wówczas, gdybyśmy mieli spotkać ich kilku. Ale będę strzelał w ostateczności, i nawet wtedy nie będziemy ich zabijali. Jeden postrzał w nogę rzuci na ziemię najgroźniejszego przeciwnika. Chodźmy więc! Przemykaliśmy się naprzód, uważając, by jak najostrożniej ocierać się o gałęzie. Zamierzaliśmy trzymać się bardziej lewej strony, ale nie uszliśmy daleko, gdy z prawej strony usłyszeliśmy odgłos, który zmusił nas do zatrzymania się. — Co to może być? — szeptem spytał Halef. — Ktoś ostrzy nóż o kamień. Co za nieostrożność! — Nie domyśla się, że moglibyśmy wpaść na pomysł wejścia tu. Ominiemy go? — Nie. Musimy wiedzieć, kto to jest. Połóż się na ziemi. Teraz trzeba się czołgać. Podczołgnąwszy się bliżej miejsca, skąd dochodził ów odgłos, znaleźliśmy się w pobliżu krawędzi skały. Siedział tam na posterunku Suef, szpieg, i z takim zapałem szlifował swój nóż o kamień, jak gdyby płacono mu za tę robotę srebrnymi piastrami. Siedział odwrócony do nas plecami. Miał wypatrywać nas, ale wybrał sobie miejsce, z którego mógł nas zobaczyć dopiero wtedy, gdybyśmy się znaleźli prawie pod jego punktem obserwacyjnym. Prawdę mówiąc, wystarczyłoby pojechać trochę dalej, a zobaczyliby nas. — Co robić? — cicho spytał mój towarzysz. — Pozwolimy mu tak spokojnie tu siedzieć? — O, nie! Tam rośnie mech. Zerwiesz dobrą garść. Ja podejdę do Suefa z tyłu i chwycę go za gardło tak, że będzie musiał otworzyć usta. Wtedy ty szybko, zanim zdąży krzyknąć, zatkasz mu je tym mchem. Ja się podczołgam pierwszy. Kiedy znajdę się w odległości dwu metrów od niego, wstaniesz i doskoczysz. Ostrożnie, na łokciach i kolanach posuwaliśmy się między zaroślami w stronę Suefa. Siedział niedaleko drzewa, które dawało mi osłonę. Pień drzewa znajdował się dokładnie między nami. Doczołgałem się do pnia. Jeszcze dwie sekundy i znalazłem się odpowiednio blisko szpiega. Za mną Halef szykował się do skoku. Ale był on synem pustyni, nie Indianinem; nadepnął na suchą gałąź, gałąź trzasnęła i Suef odwrócił głowę w naszą stronę. Żaden malarz nie potrafiłby oddać wyrazu osłupienia na twarzy szpiega, kiedy nas zobaczył. Chciał nawet krzyknąć, ale pewnie nie mógłby wydać głosu, nawet gdybym mu dał na to czas. W mgnieniu oka poderwałem się i obiema rękami chwyciłem go za gardło. Szarpnął się, zatrzepotał rękami, wierzgał, ale otworzył usta dla nabrania tchu. Wtedy Halef błyskawicznie wpakował mu mech między zęby. Przydusiłem go jeszcze trochę. Ruchy Suefa osłabły, a kiedy zwolniłem uścisk rąk, był nieprzytomny. Podźwignąłem go i przeciągnąłem w krzaki. Wypadł mu nóż, a obok niego leżała strzelba. Skąd ją miał — nie wiedziałem. Umieściliśmy Suefa w pozycji siedzącej pod drzewem, opierając go o nie plecami i tak go związaliśmy, że rękami wykręconymi do tyłu obejmował pień. Nadto, złożonym w kilkoro rogiem chałatu zawiązaliśmy mu usta, żeby nie mógł wypchnąć językiem mchu. — O, tak! — cicho chichotał Halef. — Dobrze o niego zadbaliśmy. A co teraz, sihdi? — Idziemy dalej. Posłuchaj! Usłyszeliśmy odgłos kroków. I rzeczywiście, ktoś nadchodził. Chyba zbliżał się do miejsca, w którym przedtem siedział Suef. — Kto to może być? — spytał szeptem Hadżi. Jego oczy pałały chęcią walki. — Tylko bez zbytniego pośpiechu! — ostrzegłem Halefa. Wszedłem w zarośla i stamtąd zobaczyłem Bybara. Jego olbrzymia postać tkwiła obok drzewa, tego samego, za którym kryłem się przed chwilą. Nie mogłem widzieć twarzy Bybara, ale wydał mi się zdziwiony, że nie zastał Suefa, i zaraz wolno poszedł dalej. — Uwaga! — szepnąłem. — Jeszcze dziesięć, dwanaście kroków i jeśli spojrzy w dół, zobaczy naszych towarzyszy. Chodź cicho za mną! Ważne było, żeby szybko podejść z tyłu do Bybara, i udało mi się to we właściwej chwili. Spojrzał w dół na drogę. Zobaczył trzech ludzi czekających na nas, więc czym prędzej cofnął się kilka kroków, żeby nie zostać przez nich zauważonym. Cofał się tyłem, dzięki czemu odległość między nami się zmniejszała i niepostrzeżony mogłem go dopaść. Chwycenie lewą ręką za gardło i równocześnie zadanie prawą pięścią ciosu w skroń było dziełem chwili. Padł, nie wydawszy głosu. A Halef już stał przy mnie. — Też związać? — spytał. — Tak, ale jeszcze nie teraz. Pomóż mi! Jest ciężki. Przenieśliśmy olbrzyma w pobliże krawca i tam przywiązaliśmy go też do drzewa. Usta miał nie domknięte. Musiałem mu je otworzyć, najpierw ostrzem, potem trzonkiem noża. Oszołomionemu założyliśmy knebel, do czego posłużył nam również jego szeroki pas. Bybar był bardzo ciężki, musieliśmy więc skrępować go podwójnymi więzami, i tak zużyliśmy wszystkie rzemienie. Lasso wolałem zostawić na wszelki wypadek; mogło się bowiem zdarzyć, że jeszcze jeden wpadnie nam w ręce i trzeba będzie go związać, a wtedy zabrakłoby mi tej cennej linki. Pistolety i nóż, które Bybar miał za pasem, złożyliśmy razem z bronią Suefa. — Zostali nam jeszcze trzej — powiedział Halef. — Sandar, Manach el Barsza i Barud el Amasat. — Nie zapominaj o smolarzu, który też jest na górze. — Tego łajdaka nie liczę. Cóż znaczą ci czterej wobec nas dwu! Czy nie moglibyśmy pójść do nich otwarcie i odebrać im broń, sihdi? — To byłoby zbyt ryzykowne. — A po co wspinaliśmy się tutaj? — Nie miałem określonego planu. Chciałem ich wytropić. A co potem, samo się okaże. — I okazało się. Dwaj zostali już unieszkodliwieni. Pozostali czterej to dla nas drobiazg. — Dla mnie nie. Gdybyśmy mieli jeszcze Sandara, to z tamtymi trzema uporalibyśmy się szybko. — Ach, gdyby tak on tu przyszedł! — Mielibyśmy wówczas więcej szczęścia, niż można oczekiwać. — Albo… sihdi, mam pomysł! Czy nie dałoby się go tu zwabić? — W jaki sposób? — A Bybar nie mógłby go zawołać? — Niezła myśl, godzinami rozmawiałem z braćmi Aladżi i znam ich głosy. Bybar mówi trochę chrypliwie. Myślę, że od biedy mógłbym go naśladować. — Zrób to, sihdi! — Wobec tego trzeba wyszukać miejsce, obok którego Sandar musiałby przejść, ale nie mógłby nas zauważyć. — Nietrudno je znaleźć, jakieś krzaki albo drzewo. — Oczywiście! Spróbujemy! — Spróbujemy, sihdi! Lubię, kiedy tak mówisz. Zapalił się. Z tego chłopaka byłby doskonały żołnierz; było w nim coś z bohatera. Ruszyliśmy ostrożnie dalej i dotarliśmy do miejsca, w którym trzy wysokie krzaki rosły tak blisko siebie, że stojącemu w ich gąszczu dawały dobrą osłonę, czyniąc go niewidocznym z zewnątrz. Ukryliśmy się tam, a ja, nie za głośno, naśladując głos Bybara, zawołałem: — Sandar! Sandar! Bana gel — chodź tu do mnie! — Simdi gelirim — zaraz przyjdę! — odpowiedział stamtąd, gdzie spodziewaliśmy się, że znajdują się ci ludzie. Wyglądało na to, iż podstęp ma szansę powodzenia. Stałem gotowy ze strzelbą w ręce. Po krótkiej chwili usłyszałem zbliżające się kroki. Aladżi zapytał: — Nerede sin — gdzie jesteś? — Buradajim — tu jestem! Moja odpowiedź nakierowała jego kroki we właściwą stronę. Słyszałem, że idzie wprost na kępę krzaków. Rozsunąwszy gałęzie, zobaczyłem go. Niespokojnie wpatrzony przed siebie zamierzał obejść naszą kryjówkę, niestety, w większej odległości, niżby mi to odpowiadało. Nie wolno było zwlekać i zastanawiać się. Wyskoczyłem z zarośli. Sandar zobaczył mnie. Na sekundę zamarł z wrażenia, potem chciał odskoczyć w tył, ale już było za późno. Uderzenie kolbą powaliło go na ziemię. On też nie miał przy sobie strzelby, tylko pistolety i nóż. — Hamdulillah! — wykrzyknął radośnie, ale trochę za głośno Halef. — Udało się! Ile czasu trzeba, żeby przyszedł do siebie? — Najpierw pozwól mi sprawdzić, co z nim jest. Taki cios zapewne uśmierciłby kogoś innego. Aladżi miał prawie niewyczuwalne tętno. Mogliśmy zatem co najmniej przez piętnaście minut nie obawiać się, że oprzytomnieje. — Nie musimy go więc kneblować — powiedział Halef — ale chyba trzeba go związać! Wykorzystaliśmy do tego celu szal, który służył Aladżiemu za pas. Zachowanie szczególnej ostrożności teraz nie było już konieczne. Ruszyliśmy cicho dalej. I tak dotarliśmy do miejsca, w którym droga na dole zmieniała kierunek, tworząc wspaniały zakręt. Również i tu, na górze, brzeg skały powtarzał załom drogi, a na ukształtowanym tak występie skalnym, podobnym do baszty, ulokowali się nasi hultaje. „Basztę” porastały pojedyncze krzaki. Za jednym z nich zobaczyliśmy z ukrycia siedzących: Manacha el Barszę, Baruda el Amasata i Junaka. Rozmawiali, ale nie tak głośno, żeby można było rozumieć słowa, chociaż znajdowaliśmy się dosyć blisko. Miejsce dla ich celów zostało znakomicie wybrane. Musieli stąd zobaczyć nas nadjeżdżających, a dobrze z ukrycia wyrzucona siekierka z pewnością uśmierciłaby tego, kto byłby celem. Nieco dalej za nimi, a bliżej nas, stało sześć strzelb ustawionych w piramidę. A zatem Junak też zabrał ze sobą broń. Obok leżały czekany braci Aladżi i skórzane proce wypożyczone od Junaka. Przy procach zobaczyliśmy kupkę ciężkich otoczaków z potoku. Taki kamień w rękach wprawnego procarza był też śmiercionośną bronią. Cała trójka czuła się tu bezpieczna. Siedzieli przy brzegu skały. Manach el Barsza w odległości jakichś trzech kroków od krawędzi baszty. Gdyby chcieli uciekać, musieliby przebiec obok nas. Pomysł salwowania się skokiem w dół byłby czystym szaleństwem. Widać było, że czekają w napięciu. Ich spojrzenia stale kierowały się w stronę, z której powinniśmy nadjechać. Junak mówił najwięcej. Z jego gestów można było się domyślać, że opowiadał przygodę z niedźwiedziem. Trwało dobrą chwilę, nim powiedział słowa, które zdołaliśmy zrozumieć: — Chciałbym, żeby wszystko udało się zgodnie z waszymi oczekiwaniami. Ci czterej łajdacy zdolni są do wszystkiego. Tylko przyjechali do mnie, to z miejsca poczuli się panami w moim domu. Dżemal opowie wam, jak go potraktowali. Zamknęli go na całą noc z rodziną w piwnicy… — I co, pozwolił im na to? — wykrzyknął Manach el Barsza. — Nie mogli się bronić? — A czy wy broniliście się? Nie, czym prędzej odjechaliście. — To z powodu żołnierzy, których niestety ci cudzoziemcy mieli przy swoim boku. — Nie mieli ani jednego. Dżemal potem to zmiarkował. — Szeitan! Gdybyśmy wiedzieli, że taka jest prawda! — Tak było. Zwiedli was podstępem. Ci ludzie są nie tylko zuchwali jak jabani kediler — żbiki, ale i przebiegli jak gelindżikler — łasice. Uważajcie, żeby nie zwęszyli dzisiejszej pułapki! Ten wstrętny efendi podejrzewa Konakdżiego i mnie też. Tak długo nie przyjeżdżają, a powinni już tu być. Nawet nie chcę myśleć, że mogliby odgadnąć, co ich dziś tu czeka. — Nie mogą tego odgadnąć. Na pewno przyjadą, a wtedy koniec z nimi. Aladżi przysięgali, że tego Alamana będą żywcem pomalutku krajać na kawałki. Barud zostawia dla siebie tego Czarnogórca, Osko, a w moje ręce musi się dostać ta mała jadowita ropucha Hadżi. Jak jest taki skory do smagania biczem, to niech na własnej skórze pozna, co to jest. Żaden nóż, żadna kula nie może go drasnąć, on umrze od bata. A w ogóle oni wszyscy nie powinni umrzeć szybko. Aladżi nie będą celowali w głowy, ja też tylko ogłuszę Hadżiego. Nie chcę wyrzec się przyjemności zakatowania go na śmierć. Tylko dlaczego tak długo ich nie ma? Już nie mogę się doczekać. Chętnie usłyszałbym więcej, miałem nadzieję, że powiedzą coś o Karanirwan–Han. Ale Halef nie mógł dłużej wytrzymać. Słowa Manacha el Barszy, który tak bardzo pragnął zachłostać go na śmierć, ogromnie go wzburzyły. Wyskoczył nagle do przodu i stanąwszy przed wrogami, zawołał: — No to masz mnie tu, chociaż tego nie mogłeś się spodziewać! Jego pojawienie się wywołało niesamowite przerażenie. Junak krzyknął i w geście obronnym wyciągnął przed siebie ręce, jak gdyby zobaczył upiora. Barud el Amasat poderwał się jak wyrzucony sprężyną i patrzył na Hadżiego błędnym wzrokiem. Również Manach el Barsza raptownie się zerwał, ale ten ochłonął szybciej od pozostałych. Rysy jego twarzy wykrzywiała wściekłość. — Ty psi synu! — ryknął. — Jesteś tu?! Ale tym razem nie uda się wam! Należysz do mnie! Teraz mam ciebie! Manach chciał wyrwać pistolet zza pasa, ale chyba spustem zahaczył o fałdę tkaniny i nie dobył broni tak szybko, jak chciał. Tymczasem Halef wymierzył w niego i zawołał: — Zabierz rękę od pasa, bo cię zabiję! — Zabijesz jednego z nas! — wycedził Barud el Amasat. — Ale tylko jednego! Bo drugi zaraz trafi w ciebie! Wyciągnął nóż. I wtedy ja wolno wyszedłem z ukrycia, nie mówiąc ani słowa. Trzymałem sztucer wycelowany w mówiącego. — Efendi! I ten tu jest! — wykrzyknął Barud. Opuścił rękę trzymającą nóż i ze strachem odskoczył w tył. Przy tym wpadł na Manacha i popchnął go aż na krawędź skały z taką siłą, że Manach wyrzucił ręce w górę i podniósł nogę, szukając oparcia, ale stracił równowagę. — Allach, Allach, All…! — ryknął i znikł za krawędzią skały. Usłyszeliśmy z dołu odgłos spadającego ciała. W pierwszej chwili nikt nie powiedział ani słowa, ja też. Była to chwila grozy. Spadł z takiej wysokości! Jego ciało było pewnie zgruchotane. — Allach go osądził! — odezwał się w końcu Halef z twarzą pobladłą. — A ty, Barudzie el Amasat, stałeś się jego katem, który go zepchnął w przepaść! Rzuć nóż! W przeciwnym razie polecisz za nim! — Nie rzucę! Strzelaj, ale przedtem poznasz jego ostrze! — wrzasnął Barud. Pochylił się do skoku, gotowy do zadania ciosu. Był to dla Halefa wystarczający argument, by strzelić. Ale nie zrobił tego. Szybko cofnął się, obrócił strzelbę i przyjął napastnika uderzeniem kolbą, powalając go na ziemię. Ormianin został rozbrojony i skrępowany własnym pasem. Teraz pozostał nam tylko smolarz. Ten dzielny człowiek nadal siedział znieruchomiały. Samo pojawienie się Halefa przeraziło go dostatecznie, a to, co stało się teraz, jeszcze zwielokrotniło jego strach. Wyciągnął do mnie błagalnie ręce: — Efendi — jęknął — oszczędź mnie! Nic wam nie zrobiłem. Przecież wiesz, że jestem waszym przyjacielem! — Ty, naszym przyjacielem? Skąd mam to wiedzieć? — Bo mnie znasz! — Ja? — Zatrzymaliście się tej nocy u mnie. Jestem Junak, smolarz. — Nie wierzę. Jesteś co prawda bardzo do niego podobny, zwłaszcza pod względem czystości, taki sam brudas z ciebie jak z niego, ale nie jesteś nim. — To ja, efendi! Przecież widzisz! A jak nie wierzysz, to spytaj Hadżiego Halefa! — Nie muszę pytać. On nie ma lepszych oczu niż ja. Nie możesz być smolarzem, bo smolarz poszedł do Glogovik po sól. — To nie jest prawdą, efendi! — Tak mi powiedziała jego kobieta, a jej bardziej wierzę niż tobie. Gdybyś rzeczywiście był tym, za którego się podajesz, to istotnie byłbym zobowiązany do wdzięczności i potraktowałbym ciebie łagodniej niż innych. Dowiedzione jest jednak, że nie możesz być tym człowiekiem, musisz więc oczekiwać takiej surowości, z jaką ukarzemy twoich kompanów. Chcieli nas zabić i dlatego zasłużyli na śmierć. Zawiśniesz razem z nimi tu, na tych pięknych drzewach. To poderwało go z ziemi. Podskoczył i przerażony zaprotestował, wykrzykując: — Efendi, nic, ale to absolutnie nic nie zostało dowiedzione! Junak to ja, naprawdę, mogę wszystko opowiedzieć, co wydarzyło się w moim domu i koło domu, o czym rozmawialiśmy… Chyba nie zechcesz powiesić człowieka, który tak uprzejmie was przyjął? — No, uprzejmego przyjęcia wcale nie zauważyliśmy. Skoro jednak, jak twierdzisz, jesteś Junakiem, to powiedz mi, jak to się stało, że jesteś teraz tu, a nie w Glogovik? — Ja… ja chciałem… przynieść soli! — Tak? Ale dlaczego kazałeś kłamać przed nami i podać nam inny kierunek niż ten, w którym poszedłeś? — Bo… bo… — jąkał się — bo dopiero w drodze przyszło mi do głowy, żeby udać się tu… — Nie próbuj oszukać mnie jeszcze raz! Przyszedłeś tu, bo chciałeś zapewnić sobie udział w łupach. Dlatego tak ubolewałeś, że koń ci padł, i musiałeś iść na piechotę. — Efendi, to tylko Konakdżi mógł ci powiedzieć! Dżemal pewnie nas zdradził i wygadał ci wszystko? — Czy rozumiesz, co wyznałeś tym pytaniem? Ja wiem o wszystkim. Za twoją radą miałem tu zostać napadnięty. W tym celu pożyczyłeś proce naszym wrogom. Gdyby atak miał się nie udać, zwabiliby nas do Jaskini Klejnotów, żeby tam dokonać morderstwa. Junak spuścił głowę. Prawdopodobnie wierzył, że te informacje uzyskałem od Konakdżiego, ja zaś ani myślałem wyprowadzać go z błędu. — Więc mów! Od ciebie zależy, czy będziemy musieli potraktować ciebie równie surowo jak pozostałych. Twój los jest w twoich rękach. Dopiero po chwili wyznał: — Nie myśl, że plan zabicia was był moim pomysłem. Ci ludzie od dawna zamierzali to zrobić. — Wiem o tym. Jednakże ty wziąłeś w tym udział z niskiej chęci zysku. Temu nie możesz zaprzeczyć. — Może Dżemal przedstawił mnie gorszym, niż jestem. — Nie wydaję osądu na podstawie opinii innych osób. Mam swoje oczy i uszy. A one mi mówią, że wprawdzie nie ty ułożyłeś plan morderstwa, ale jesteś członkiem tego ładnego towarzystwa. Zresztą nie mam czasu na dłuższe zajmowanie się tobą. Odrzuć nóż! Hadżi ciebie zwiąże! — O, nie, nie! — ze strachem zawołał Junak. — Zrobię wszystko, czym mógłbym tobie się przysłużyć, tylko nie wieszaj mnie! — Nie wiem, jaką przysługę mógłbyś mi wyświadczyć. Wszystkiego byłoby za mało, żeby pozostawić cię przy życiu. Chłodny ton, jakim to powiedziałem, jeszcze wzmógł jego strach, i kiedy Halef wyjmował mu nóż zza podartego pasa, zawołał: — Mogę wam się przydać, efendi, mogę! — W jaki sposób? Spuściwszy wzrok, zastanawiał się. Na jego twarzy strach walczył z przebiegłością. Gdyby rzeczywiście chciał być dla nas przydatny, wówczas musiałby udać, że gotowy jest zdradzić węglarza, swego szwagra. Być może wymyślał jakieś nowe kłamstwo, które mogłoby go wybawić z trudnej sytuacji, w jakiej teraz się znalazł. W końcu podniósł na mnie potulne spojrzenie i powiedział: — Efendi, ty wcale nie wiesz, że twoje życie wystawione jest na wielkie niebezpieczeństwo. To, co zagrażało ci tu, jest niczym w porównaniu z tym, co jeszcze ciebie czeka. — Co masz na myśli? — A jeśli powiem, to czy — na pewno darujesz mi życie? — Tak. Tylko nie myśl, że możesz powiedzieć mi coś nowego. — Owszem. Jestem przekonany, że nie masz pojęcia o niebezpieczeństwie, jakie ci grozi. Chcesz odnaleźć Szuta, prawda? Potwierdziłem skinieniem głowy. — Jesteś najbardziej zażartym jego wrogiem. Mübarek wysłał do niego posłańca, żeby go ostrzegł przed tobą. Doniósł też Szutowi, że go ścigacie, a on, Mübarek, sam będzie tak długo was brał na wabia, aż wpadniecie w ręce Szuta. A ci wszyscy, których tu pokonaliście, chcieli przywłaszczyć sobie zdobyte na was łupy. Dlatego zastawili tę pułapkę, z której na szczęście zdołaliście wyjść. Jednak Szut ruszył wam naprzeciw. Powinien już znajdować się niedaleko i będziecie zgubieni, jeśli ja i mój szwagier nie uratujemy was. — Przecież Szarka też czyha na moje życie! — No tak, on też jest stronnikiem Szuta. Kiedy jednak powiem mu, że darowaliście mi życie, chociaż wpadłem wam w ręce, to jego wrogość przemieni się w przyjaźń i zrobi wszystko, żeby was ratować. Ją sam sprowadzę was z gór drogą, na której nie będziecie narażeni na niebezpieczeństwo. Udałem, że mu wierzę, i spytałem: — Czy znasz Szuta? — Pewnie. Często u mnie bywał. — A gdzie on mieszka? — Po tamtej stronie, w Orossi. Jest przywódcą Miriditów i ma wielką władzę. — W Orossi? Mówiono mi, że mieszka w Karanirwan–Han. Junak wyraźnie przestraszył się, gdy wymieniłem tę nazwę, ale po chwili, śmiejąc się, odpowiedział: — Powiedziano ci tak, żeby was wprowadzić w błąd. — Ale nazwa ta nie jest ci obca? — Nie słyszałem jej, a wszędzie jeżdżę i znam teren. Uwierz, że chcę dobrze dla ciebie i mówię uczciwie. — Naprawdę? No, zobaczymy. Jak daleko stąd do twojego szwagra? — Konno z piętnaście minut. Potem będzie duża, okrągła dolina, zwana Kamienistą. Od wylotu drogi skręcisz w prawo i wkrótce zobaczysz dym z mielerzy Szarki. — I zaprowadziłbyś nas do niego? — Tak. Od niego dowiesz się znacznie więcej, niż ja mogę ci powiedzieć. Wasze życie zależy od tego, czy mi zaufacie. A teraz rób, co chcesz! Halef zagryzał usta. Z trudem ukrywał złość o to, że ten człowiek uważał nas za tak naiwnych. Ja jednak robiłem dobrą minę, potakiwałem łajdakowi z udawaną ufnością, w końcu powiedziałem: — Wiele przemawia za tym, że mówisz prawdę. Czy mam więc jeszcze raz wypróbować twoją uczciwość? — Wypróbuj, efendi! — wykrzyknął uradowany. — Przekonasz się, że ciebie nie oszukuję. — W porządku. Życie zostanie ci darowane. Ale na pewien czas musimy jeszcze założyć ci więzy. — Dlaczego? — Tamci bowiem nie powinni domyślić się, że ty z nami się dogadałeś. Ma to wyglądać tak, jak gdybyś ty też miał podzielić ich los. — Ale obiecujesz, że potem mnie rozwiążecie? — Obiecuję. Wkrótce zostaniesz uwolniony i z naszej strony nie musisz niczego się obawiać. — No to wiążcie mnie. Wyciągnął ręce przed siebie. Halef odwiązał mu pas i związał nim Junakowi ręce na plecach. — Teraz zaczekaj tu przy tych dwóch — powiedziałem do Halefa. — Ja pójdę po towarzyszy. Barud el Amasat był jeszcze nieprzytomny. Cios Halefa okazał się bardzo silny. Wracałem drogą, którą tu przybyliśmy. Nie było powodu do dalszego przeszukiwania terenu na górze. Moja metoda postępowania z Junakiem nie przyniosła oczekiwanego rezultatu. Zamierzałem dowiedzieć się od niego czegoś pewniejszego o Szucie i Karanirwan–Han. Wprawdzie mogłem jeszcze wymusić tę informację batem, ale nie chciałem korzystać z takiego sposobu, mając nadzieję, że i bez tego osiągnę swój cel. Odszukałam Sandara. Leżał cicho, ale tętno miał trochę lepsze. Lada chwila powinien przyjść do siebie. Potem ruszyłem do miejsca, gdzie siedzieli związani Bybar i Suef. Obydwaj byli przytomni. Aladżi na mój widok gniewnie zasapał, wytrzeszczył na mnie nabiegłe krwią oczy, starając się gwałtownie uwolnić z więzów. — Nie trudź się! — powiedziałem. — Nie unikniecie swojego losu. To śmieszne, że tacy ludzie jak wy, którym brak rozumu, wyobrażają sobie, że mogliby się równać z frankońskim efendi. Dowiodłem już, że wszystkie wasze poczynania były tylko chłopięcymi figlami. Myślałem, że w końcu sami zrozumiecie, iż jesteście głupcami; ale moja pobłażliwość okazała się bezcelowa. Teraz nasza cierpliwość się skończyła i spotka was to, co chcieliście, aby było naszym przeznaczeniem: śmierć. Tego właśnie, a nie czego innego, chcieliście. Zdawałem sobie sprawę, że nie mogłem Aladżiego bardziej obrazić, niż nazywając go głupcem. Poza tym trochę śmiertelnego strachu wcale mu nie zaszkodziło. Podszedłem do krawędzi skały, skąd widać było naszych towarzyszy. Osko spostrzegł mnie i zawołał: — To ty, efendi? Chwała Allachowi! Tu wszystko w porządku! — Dobrze. Rozwiąż Konakdżiego, żeby mógł się wdrapać na górę. Ty wejdź za nim i zabierz ze sobą wszystkie rzemienie i sznury, jakie tam macie. Omar niech zostanie przy koniach. Wkrótce obydwaj weszli na górę, Konakdżi na przedzie. Powitałem go z rewolwerem w ręce i powiedziałem: — Ostrzegam, żebyś nie robił ani kroku bez mego zezwolenia. Jeśli nie będziesz mi teraz we wszystkim posłuszny, zabiję cię. — Dlaczego, efendi? — spytał przerażony. — Ja naprawdę nie jestem twoim wrogiem. Nie wiem o niczym i mogłem spokojnie pozostać na dole. — Żadnych zbędnych słów! Już w Konaku wiedziałem, co o tobie myśleć. Ani przez chwilę nie udało ci się mnie oszukać. Teraz koniec zabawy! Naprzód! Ruszyliśmy w stronę baszty, gdzie Halef został z dwoma jeńcami. Barud el Amasat odzyskał w tym czasie przytomność. Dżemal na widok tych dwóch wydał okrzyk przerażenia. — No i jak? Jest to Junak czy nie? — spytałem. — Allach, to on! — odpowiedział. — Ale skąd się tu wziął? — Podobnie jak ty, wszedł na górę przed nami. Podnieś Baruda i weź go na plecy! Junak nie ma więzów na nogach i może iść za nami. W drogę! Obydwaj szubrawcy musieli więc razem z nami udać się do Bybara i Suefa. Spojrzenia, jakie wymieniali między sobą, były bardziej niż wymowne, jednak nie padło ani jedno słowo. Osko dostarczył kilka rzemieni. Poza tym ściągnęliśmy z Baruda kaftan i pociąwszy go nożem na pasy, skręciliśmy z nich sznury do związania Baruda i Junaka. Z kolei poszliśmy do Sandara, który właśnie i otwierał oczy. Sapał niczym dzikie zwierzę i próbował zrzucić więzy. — Spokojnie, kochasiu! — zaśmiał się Halef. — Kogo wreszcie mamy, tego trzymamy dobrze! I ten Aladżi został przetransportowany tam, gdzie znajdowali się inni. Drzewa rosły tu bardzo blisko siebie. Przywiązaliśmy więc naszych więźniów do pni tak solidnie, że nie mieli szans się uwolnić.: W końcu przyszła kolej na Konakdżiego, który do tej chwili nie był pozbawiony swobody ruchów, musiał bowiem pomagać w przenoszeniu kompanów. Pojmanym zdjęliśmy kneble, żeby mogli mówić, oni jednak woleli zachowywać milczenie. Zauważywszy, że Halef przybrał uroczystą minę do wygłoszenia im umoralniającego przemówienia, uprzedziłem ten zamiar, wydając polecenie, aby najpierw przynieść wszystką broń odebraną jeńcom. A zebrała się z tego niezła kolekcja. — Ta broń miała być użyta do zabicia nas — powiedziałem. — Teraz stała się legalnie naszą zdobyczą, z którą możemy zrobić, co chcemy. A więc zniszczymy ją. Odbijcie kolby, a lufy powyginajcie siekierami! Nikt nie byłby do tego bardziej skory niż Halef. I tak noże został połamane, a w końcu ja sam zniszczyłem żołnierskim toporkiem czekany obydwu Aladżich. Trudno opisać, z jakim wyrazem twarz dotychczasowi właściciele tej broni patrzyli na to dzieło zniszczenia! Milczeli, tylko Junak, gdy przyszła kolej na jego strzelbę, wrzasnął. — Stać! Ona przecież należy do mnie! — Teraz już nie — odpowiedział Halef. — Jestem przecież waszym przyjacielem! — I to najlepszym, jakiego mamy! Ale nie martw się. To, przyrzekł ci efendi, zostanie dotrzymane. Powiedziawszy to, Halef odwrócił się do pojmanych z miną, która pozwalała się domyślać, że teraz zechce wygłosić jedno ze swych słynnych przemówień. Dałem mu więc znak, żeby poszedł za mną i oddaliłem się z kręgu jeńców. — Sihdi, dlaczego nie miałbym do nich przemówić? — spytał. — Bo to nie ma sensu. Odchodząc bez słowa, pozostawiamy ich w większej niepewności i strachu, niż gdybyśmy wygłosili do nich wielką mowę. — No, niby tak. A więc odjeżdżamy? — I już nie wrócimy. — Allach! To ci dopiero! Ale czy nie mógłbym sprawić sobie przyjemności wygarnięcia im, co o nich myślę? — Już to wiedzą. — I mają tu na górze umrzeć z głodu albo z pragnienia? Sami się przecież nie są w stanie uwolnić. A Junakowi obiecałeś, że będzie wolny! Nie dotrzymasz słowa? — Owszem! Nie martw się. Węglarz z pewnością wie, gdzie się znajdują, i będzie się starał jak najszybciej pomóc im wyjść z opałów. — Pojedziemy do niego? — Tak. Chodź już! — Jeszcze tylko chwileczkę, sihdi! Przynajmniej jedno słowo muszę im powiedzieć, w przeciwnym razie padnę! Pośpieszył do uwięzionych, a ja za nim, chcąc zapobiec głupstwu, jakie mógłby palnąć. Stanąwszy przed nimi, wypiął pierś i powiedział: — Mam wam oświadczyć w imieniu efendiego i własnym, że zanim ujęliśmy was i powiązali, zakopaliśmy pod tymi dwoma drzewami trzy okka* prochu. Obok leży długi lont, który możemy z odległości zapalić, kiedy się nam spodoba, a wy tego nawet nie zauważycie. Wtedy wasze szczątki rozniesione zostaną na cztery wiatry, co nikomu nie sprawi większej radości niż mnie. Mówię wam to ja, sławny Hadżi Halef Omar Ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawuhd al Gossarah! Ulżywszy swemu sercu, wrócił i zapytał: — Czy to nie było dobre, sihdi? Jakiego stracha będą mieli ci nikczemnicy, myśląc, że siedzą na beczce z prochem, która w każdej chwili może wybuchnąć! — No cóż! Twój sposób dręczenia tych ludzi nie jest szczególnie wymyślny. Mogą uwierzyć, że to prawda, albo nie; niepewność, w jakiej pozostają, też jest dla nich karą. — Uwierzą, jestem pewien! — Gdybyśmy chcieli zabijać ludzi Szuta, to moglibyśmy robić to taniej, nie kosztem marnotrawienia mnóstwa prochu, o który trudno w tej okolicy. Byliby pożałowania godni, gdyby uwierzyli, że woziliśmy ze sobą trzy okka prochu. Czas było zejść do Omara, który pilnował koni. Rozkulbaczyłem wierzchowca Konakdżiego, siodło i uzdę rzuciłem na ziemię, a konia popędziłem w kierunku, z którego przybyliśmy. Nie zamierzałem go zabierać. Jednak puszczonego wolno lepiej było rozsiodłać. W ten sposób zapobiegało się możliwości uwięźnięcia konia w lesie; zaczepione o gałęzie wodze czy popręgi mogły przesądzić o jego losie. Wreszcie dosiedliśmy koni i wkrótce znaleźliśmy się w miejscu, gdzie leżał Manach el Barsza. Jego pokiereszowane ciało wyglądało okropnie. Zostaliśmy w siodłach; oglądanie zwłok nie miało sensu. Z trudem udało się nakłonić nasze wierzchowce do przebycia tej przeszkody. — To był prawdziwy sąd — powiedział Halef, odwracając twarz. — Ręka Allacha dosięga wszystkich bezbożników, jednych wcześniej, innych później, a mimo to nie chcą się poprawić. Odjedźmy z tego okropnego miejsca! Spiął konia, a my w milczeniu ruszyliśmy za nim. Ściany wąwozu znów stawały się coraz wyższe i zwarte jak na początku drogi. Było w tym coś niewypowiedzianie przytłaczającego; nie bez racji nazwano te zwały kamienia Diabelskimi Skałami. Po niespełna piętnastu minutach jazdy przełęcz otwierała się na okrągłą, rozległą dolinę. Ujrzawszy ją, mimo woli zatrzymałem konia. Dolina miała formę głębokiej misy o średnicy dna, którą dałoby się przemierzyć konno pewnie w godzinę. Ale jak wyglądała ta misa! Ograniczało ją skaliste obrzeże o dość stromych zboczach. Tam, gdzie rośliny mogły zapuścić korzenie, rosły wiekowe drzewa iglaste, od których ciemnej zieleni odcinały się żywą barwą korony liściastych olbrzymów. Wydawało się, że od południa i zachodu dolina miała dosyć szerokie ujście wypełnione zalegającym je rumowiskiem: od luźnych odłamów skalnych wielkości dużego pałacu, po drobne jaki pięść kamienie. Całą tą przestrzenią zawładnęła różnoraka roślinność, w tym bujnie rozrosłe krzaki, tworzące gąszcz nie do przebycia. Czy wskutek trzęsienia ziemi rozpadły się te skały? A może niegdyś było tu podziemne jezioro, nad którym nagle zapadło się kamiennej sklepienie? Dolina tak właśnie wyglądała, jak gdyby kiedyś przykrywało ją sklepienie rozbite uderzeniem diabelskiej pięści. Z miejsca, w którym się zatrzymaliśmy, wzdłuż zbocza doliny biegły w prawo ślady. Ruszyliśmy tym tropem. Kierunek odpowiadał temu, co mówił Junak. Ale na próżno długo wypatrywałem mielerzy, choć powinny się tu znajdować. I nagle dostrzegłem w blasku słońca wibrujące, rozgrzane powietrze. Znak, że w pobliżu paliły się ogniska, które nie wydzielały dymu. — Tam musi być dom węglarza Szarki — powiedziałem. — Około pięciu minut stąd. Najpierw chciałbym jednak trochę się rozejrzeć. Zostańcie w krzakach i zaczekajcie tu na mnie! Konia i strzelby powierzywszy Halefowi, ruszyłem pieszo i niebawem dotarłem do skraju polany, której grunt był czarny od węglowego pyłu. Na środku polany stał niewielki dom zbudowany z surowego kamienia, a wokół niego mielerze: czynne i ślady po już wypalonych. Jeden z tych stożkowatych kopców, największy, umiejscowiony z prawej strony na brzegu polany, przylegał do prawie pionowej w tym miejscu skalnej ściany doliny. Zdziwiło mnie to. A jeszcze dziwniejszy wydał mi się ten mielerz, gdy spojrzawszy w górę, wśród gęstych wierzchołków ciemnych sosen, zobaczyłem potężną koronę wielkiego dębu. Rozglądając się dookoła, nie zauważyłem drugiego drzewa tego gatunku. Czyżby więc miał to być ów wydrążony dąb, przez który prowadziło tajemne wejście do jaskini? Bardzo możliwe, że umieszczony pod nim mielerz miał jakiś związek z jaskinią. Nie opodal znajdowała się ława ułożona z kamieni i przykryta mchem; siedzieli tam dwaj mężczyźni, palili tytoń i wydawało się, że rozmawiali z wielkim ożywieniem. Jeden z nich ubrany był po miejsku. Jego ubiór nie pasował do otoczenia. Krępa, z wyglądu niechlujna i biednie przyodziana postać drugiego pozwalała domniemywać, że był to węglarz we własnej osobie albo jeden z jego pomocników. Ale czego szukał u brudnego węglarza ów bez mała wykwintnie ubrany człowiek? Rozmawiali ze sobą jak ludzie, których łączą zażyłe stosunki… Obok mielerza stał osiodłany koń i skubał liście. Zarośla, w których mogłem pozostawać w ukryciu, ciągnęły się aż do mielerza i dalej, do ławki, ocieniając ją gałęziami dawno przekwitłego złotokapu. A gdyby tak podkraść się bliżej — pomyślałem. To nie powinno być zbyt trudne, a może udałoby się podsłuchać coś ważnego? Dlatego cofnąłem się kilka kroków i ruszyłem w kierunku ławki. Nie było to tak łatwe, jak sobie wyobrażałem. Przedzierając się przez chaszcze, musiałem wielokrotnie czołgać się po ziemi, żeby szelestem gałęzi nie zdradzić swojej obecności. Znalazłszy się wreszcie przy skalnej ścianie, ku swemu zdziwieniu odkryłem wydeptaną ścieżkę; wiodła ze wzgórza w dół. Może była to droga do dębu? Poszedłem dalej ścieżką, ale w przeciwnym kierunku i wkrótce znalazłem się koło mielerza, w miejscu gdzie jego dolna część tak przylegała do skały, że wyglądało to, jak gdyby ów mielerz z niej wyrastał. Ale o dziwo w tym miejscu ścieżka kończyła się jak nożem uciął. A to dawało do myślenia. Wąski pas zarośli oddzielał ławkę od ścieżki, skały i miejsca, w którym się znajdowałem. Stąd doczołgałem się do złotokapu. Teraz, mając ławkę niejako w zasięgu ręki, nadal pozostawałem niewidoczny, albowiem krzewy dawały mi gęstą osłonę. I właśnie usłyszałem człowieka z miasta. Wypowiadał się krótko i kategorycznym tonem. Natężyłem słuch, by zrozumieć jego słowa: — To niesamowita historia. Jakiś Alaman ściga Mübareka, braci Aladżi i ich towarzyszy. Nie spuszcza ich z oka dniem i nocą, nie dając im spokoju. Dlaczego? — Tego nie wiem — odpowiedział smolarz. — A teraz czyhają na niego w wąwozie? Czy on tam rzeczywiście przybędzie? Czy to się uda? — Z całą pewnością. Ci wrogowie nie zdołają tamtędy przejechać, zostaną zabici. Junak przyniósł wiadomość, że przyjadą, i on też przyłączył się do tamtych. Razem z Dżemalem jest ich tam siedmiu przeciwko czterem, w dodatku ci czterej o niczym nie wiedzą. — Po wszystkim, co mi opowiedziałeś o tych czterech, myślę, że niej wolno ich nie doceniać. A jeśli po pierwszych oznakach, że to napad, zawrócą konie i uciekną? — Pierwszą oznaką, że to jest napad, będzie ich śmierć. Bracia Aladżi, rzucając czekanem, nigdy nie chybiają celu. A o ucieczce ci obcy nawet nie pomyślą, są na to zbyt odważni. — A więc, oby się udało! Chciałbym tego. A jeśli koń tego Niemca jest rzeczywiście tak wspaniałym zwierzęciem, jak mówisz, to Szut wypłaci za to jeszcze ładny bakszysz. Dobrze się stało, że przy tej okazji; ja tu się znalazłem, bo mogę od razu przejąć tego konia i zaprowadzili go do Rugovej. Z radości o mało nie zdradziłem się, usłyszawszy nazwę miejscowości. Nieopatrznie poruszyłem się i zaszeleściły liście. Na szczęścić obydwaj rozmawiający nie zwrócili na to uwagi. A więc Szut mieszka w Rugovej! Czyżby to on był handlarzem koni, Karą Nirwanem? I razu usłyszałem odpowiedź na to pytanie, ponieważ mówiący dodał: — Potrzebne nam takie konie, bo Kara Nirwan planuje wypad za serbską granicę i w tym celu ściąga niedaleko Přistiny pewną ile odważnych w walce i dobrze jeżdżących na koniu ludzi. Sam ich poprowadzi, będzie więc bardzo rad, że ma tak wspaniałego rumaka. — Wypad na taką skalę? Czy to nie jest niebezpieczne? — Nie aż tak bardzo, jak się wydaje. Teraz wszędzie wrze. Już się nie mówi o rozbójnikach, tylko o patriotach. Rzemiosło włożyło teraz polityczny turban. Kto czyha na własność innych, ten twierdzi, że czyni to dla swego ludu, jego wolności i niezależności. Ale nie przyjechałem tu żeby rozmawiać z tobą o tych sprawach. Mam ci przekazać polecenie Szuta. Czy jaskinia jest w tej chwili pusta? — Tak. — I w najbliższym czasie nie oczekujesz jakiegoś lokatora tego tajnego karceru? — Nie. Właściwie był zamysł zwabienia tu Alamana z jego trzema towarzyszami, ale to już nie jest konieczne, ponieważ oni zostaną załatwieni przy Diabelskiej Skale. Gdybyśmy chcieli tu z nimi skończyć, to w dwie godziny byłoby po wszystkim. Podpaliłem w mielerzu, w tym z tyłu za nami; w dymie skierowanym do jaskini musieliby się udusić. — Ale dym pewnie długo się tam utrzyma i potrwa ileś dni, nim ktoś będzie mógł wejść do środka? — Nie. Ujdzie górą przez pusty dąb. Wystarczy otworzyć drzwi na dole, a powstaje taki ciąg, że po kilku godzinach dym wywietrzeje, ulotni się bez śladu. — To znakomicie urządzone! A więc jaskinia nie jest ci potrzebna? — Nie. — Szut będzie zadowolony. Złowiliśmy bowiem jednego cudzoziemca, który powinien być tu umieszczony, póki się nie wykupi. — Znów? A u was w karaulu nie ma miejsca? — Nie ma. Teraz, prócz tych, a których wiesz, siedzi tam kupiec ze Skutari, który dostał się w nasze ręce dzięki Hamdowi el Amasatowi. Rodzina tego człowieka postara się, żeby nam oddał cały swój majątek. Hamd el Amasat już wcześniej znał tę rodzinę; pojmanie tego kupca to prawdziwy majstersztyk zręczności. Podsłuchana z ukrycia rozmowa miała bezcenną wartość. Tu, przy mielerzu, dowiedziałem się wszystkiego, co daremnie starałem się do tej pory wyśledzić. A zatem Szut to rzeczywiście ów perski handlarz końmi, Kara Nirwan, mieszkający w Rugovej. Tam też znajdował się wspomniany karaul, czyli stara wieża strażnicza, w której siedział uwięziony kupiec ze Skutari, prawdopodobnie Galingre, którego chcieli ograbić z całego majątku. Później mieli dołączyć do niego jego krewni, zapewne zwabieni tam diabelskim podstępem. Ponadto był już zaplanowany wypad do Serbii i to, że Szut miał się tam wyprawić na moim koniu! Na szczęście jeszcze byłem posiadaczem ogiera, a nie miałem najmniejszej ochoty oddać go i jeszcze do tego dać się uśmiercić. Nie posunąłem się dalej w swoich rozważaniach, albowiem usłyszałem właśnie coś, co bez reszty pochłonęło moją uwagę. Węglarz bowiem spytał: — Czy opłaca się trzymać tu człowieka, którego chcecie mi przysłać? — Pewnie. On wydaje się niesamowicie bogaty. — Nazwałeś go cudzoziemcem. Chyba nie mieszka tu w kraju Arnautów? — Nie, to Angol. — No, ci są przeważnie bogaci. Macie go już? — Jeszcze nie, ale to pewniak. Mieszka w hanie koło Rugovej i wydaje się, że czeka tam na kogoś, kto nie przyjeżdża. Przybył tam wynajętymi końmi ze służącymi, nawet ma dragomana, któremu płaci trzydzieści piastrów dziennie i pokrywa wszystkie jego potrzeby. Ten człowiek to śmieszna postać. Jest bardzo wysoki i chudy, na oczach nosi dwa niebieskie okienka, usta ma niczym kopek balyghy — rekin, a nos trudno opisać: bardzo długi, ogórkowaty, a od niedawna jeszcze usiany guzami. Żyje jak padyszach; nikt nie potrafi przyrządzać dla niego dość kosztownych potraw. A kiedy otwiera sakiewkę, to połyskują w niej same złote monety, ubiera się jednak jak sowizdrzał w teatrzyku chińskich cieni: nosi szarą odzież, a na głowie szary kapelusz, wysoki jak minaret meczetu Omajjadów w Damaszku. Słuchając tego, czułem się, jak gdyby ktoś wymierzył mi policzek. Ten opis bowiem dokładnie pasował do mego angielskiego przyjaciela Davida Lindsaya, z którym niedawno pożegnałem się w Konstantynopolu i który wtedy powiedział mi, że za kilka miesięcy będzie w starej Anglii. Wszystko się zgadzało: ubiór, bogactwo, niebieskie okulary, szerokie usta, potężny nos. To był on! Obliczałem w myśli, czy możliwe jest, żeby teraz znajdował się w kraju Skipetarów, w Rugovej. Tak, to było możliwe, jeśli wkrótce po mnie odpłynął ze Stambułu statkiem i zszedł na ląd w Alessio czy w Antivari. — Choć śmieszny, jest on jednak cenną zdobyczą — ciągnął dalej opowiadający — może nawet jest on najbogatszy z tych, jakich mieliśmy kiedykolwiek. Dziś wieczorem zostanie pojmany i osadzony w karaulu. Zaraz po moim powrocie przewieziemy go tu po bezdrożach, żeby się na nikogo nie natknąć. Możesz się przygotować na jego przyjęcie. — Tak! — mruknął smolarz. — Znasz drogę, więc jeśli dziś wieczorem stąd wyruszysz, rano będziesz w Rugovej. Karaul stoi na uboczu, możecie zatem wyruszyć z tym Angolem nawet za dnia i nikt was nie zobaczy, a w ten sposób znalazłby się on u mnie już wieczór Ale powiedz, czy można się porozumieć z tym człowiekiem? — Niestety, nie. Dlatego ma przy sobie tłumacza. — Szkoda. Niechętnie zajmuję się tą sprawą, ale muszę być posłuszny Szutowi. Skoro Anglik nie rozumie ani po turecku, ani po albańsku, to pewnie sprawi mi sporo kłopotów. Mam nadzieję, że Szut weźmie to pod uwagę przy zapłacie, jaką otrzymam. — Będziesz zadowolony. Przecież wiesz, że nasz przywódca nigdy nie jest skąpy, gdy chodzi o odwdzięczenie się za wykonane usługi. A więc ta sprawa jest załatwiona. W każdym razie przyjadę tu jutro przed wieczorem i przyprowadzę nie tylko Anglika, ale i jego tłumacza. Ujęcie go też nie powinno być trudne, a jego obecność ułatwi tobie zajęcie się więźniem. — Jak tytułować tego obcego? Jak on się nazywa? — Kim on jest, nie wiem. Ma tytuł, a słowo to wymawia się „sör”. Jego nazwisko też ma obce brzmienie, tego słowa nigdy nie słyszałem i nie rozumiem: Lin–sej. Zapamiętaj! Teraz już nie było wątpliwości co do osoby Anglika. Chodziło rzeczywiście o mego starego, dobrego, choć też trochę dziwacznego Davida Lindsaya. Mówiąc o tytule, mieli naturalnie na myśli angielskie słowo „sir”. Dla jakiej przyczyny Anglik znalazł się w Rugovej? Co skłoniło go do przerwania podróży w Konstantynopolu i tak pośpiesznego powrotu do Albanii? Tego nie mogłem zrozumieć. A tymczasem gość z miasta po krótkiej przerwie znów się odezwał: — Po tym, co od ciebie usłyszałem, to napad na Niemca musiałby być już dawno temu dokonany. Niepokoi mnie, że jeszcze tu nie ma braci Aladżi i ich towarzyszy. — Może Alaman później wyruszył, niż przewidywał Junak. Kiedy Junak wymykał się z chaty, tamci jeszcze spali. Po trudach ostatnich dni byli zmęczeni, nic w tym dziwnego. Poza tym Dżemal miał się zatroszczyć o to, żeby nie jechali zbyt szybko, i to wyjaśnia, dlaczego ich jeszcze tu nie ma. — Jednak niepokoi mnie to opóźnienie, Szarka. Najchętniej pojechałbym do Diabelskiej Skały i zobaczył, co tam się dzieje. Tego nie wolno ci robić! Mógłbyś w ten sposób zepsuć całą sprawę i dotrzeć tam właśnie w chwili, kiedy ci obcy w wiadome miejsce Przybędą. Twoja obecność mogłaby wzbudzić w nich podejrzenie. Nie, zostań tu! Mamy jeszcze czas! Niemożliwe, żeby ten numer się nie udał. — Dobrze, zaczekam cierpliwie. Tymczasem możesz mi pokazać jaskinię. Wstali z ławki. Przypuszczałem, że tajemne wejście do jaskini ma jakiś związek z mielerzem, obok którego leżałem, uznałem więc za wskazane prędzej stąd się oddalić. Przeczołgałem się cicho do ścieżki, a potem do miejsca, gdzie pozostawiłem towarzyszy ukrytych w zaroślach. Tam od razu zauważyłem, że brakowało Osko. Zanim zdążyłem o niego zapytać, Halef oznajmił mi: — Sihdi, Czarnogórzec odszedł, ale powiedział, że zaraz wróci. — Dokąd poszedł? — Nie wiem. Jak tylko odszedłeś, zniknął, oświadczając, że za godziny tu będzie. I nim mogliśmy go powstrzymać, odjechał na koniu. — Dokąd? W stronę, skąd przybyliśmy? — Tak, sihdi. — Wobec tego wiem, dlaczego tam wrócił. Ma porachunki z Barudem el Amasatem, który uprowadził jego córkę. Mimo iż często mieliśmy naszego przeciwnika tak blisko, że mógł mu posłać kulę, to jednak nie zrobił tego. A przedtem, kiedy na skałach krępowaliśmy rzemieniami pojmanych, też miał sposobność dokonania zemsty. Jednak zrezygnował, zapewne przewidując, że przeszkodzę mu w popełnieniu morderstwa. Na pozór pogodzony jechał z nami dalej, ale teraz zawrócił, żeby urzeczywistnić swój skryty zamiar. Nie było mnie tu ponad kwadrans. W tym czasie zdążył dojechać do Diabelskiej Skały i Baruda pewnie nie uda się już uratować. Ale mimo wszystko spróbuję. Mam szybkiego konia. Będę tam za pięć minut. Zostańcie w ukryciu do mego powrotu. Dosiadłem konia i odjechałem. Wystarczyło szepnąć mu słowo: „kawam” — szybko! Ledwie je wypowiedziałem, a pomknął jak strzała. W minutę byłem już przy wąskiej przełęczy. Kary pędził między skałami. Jeszcze minuta, dwie i po trzech zobaczyłem ciało Manacha el Barszy. Koń przeskoczył je, mknąc dalej ku wielokrotnie wspomnianemu załomowi drogi, aż nagle z góry rozległ się tak przeraźliwy krzyk, że nie tylko ja doznałem wstrząsu, ale również koń ze strachu w galopie gwałtownie zahamował, stanął dęba i byłby upadł na wznak, gdybym ciężaru swego ciała nie przesunął błyskawicznie ku przodowi. Poderwałem go na tylne nogi i rozejrzałem się wokół. Zmartwiałem na widok tego, co zobaczyłem. Znajdowałem się w takiej odległości od załomu drogi, że widziałem basztę. Na jej krawędzi, dokładnie w miejscu, skąd spadł Manach el Barsza, walczyli ze sobą dwaj mężczyźni: Osko i Barud el Amasat. Jeniec nie miał więzów i mógł się swobodnie poruszać. Stali sczepieni ze sobą i każdy, starając się odsunąć od brzegu skały, usiłował zepchnąć na dół przeciwnika. Znieruchomiałem ze zdumienia. Nawet przy największym pośpiechu przyszedłbym tam za późno. Zanim udałoby mi się wspiąć na górę, tam przebiec sto pięćdziesiąt kroków, walka byłaby już rozstrzygnięta. Dotego czasu z pewnością jeden z nich albo obydwaj leżeliby już na dole. Osko działał na własną rękę, wbrew mojej woli. Zabicie Baruda el Amasata nie leżało w moich zamiarach, jednak bardziej zależało mi na życiu Osko niż Baruda. Obydwaj znajdowali się w jednakowym niebezpieczeństwie, wydawało się bowiem, że dorównują sobie zręcznością i siłą. Mieliby zatem zginąć obydwaj? O, nie! Tak czy owak jeden z nich był stracony, niechaj więc przynajmniej nie będzie to Osko. Zeskoczyłem z siodła i wymierzyłem z rusznicy. Strzał był przeznaczony dla Baruda. Okazało się to niełatwe. Byli ze sobą tak ciasno spleceni, że tylko dlatego mogłem się odważyć na oddanie strzału, że dobrze znałem swoją broń i polegałem na własnej umiejętności zachowania zimnej krwi w trudnych sytuacjach. Długo celowałem. Kula powinna trafić Baruda w głowę. Tymczasem walczący spostrzegli, co zamierzam uczynić. Barud robił wszystko, by nie stać się dla mnie celem, zaś Osko, w obawie, że to on może zostać trafiony, krzyknął: — Efendi, nie strzelaj! On musi spaść! Uważaj! Zobaczyłem, że puścił przeciwnika. Barud odsunął się dla złapania oddechu. Osko też odskoczył w bok, żeby znaleźć się za Barudem i dalej od krawędzi skały. Podniósł w górę pięść, jak gdyby dla zadania ciosu w głowę. Ale był to zwód, bo gdy Barud wyciągnął obie ręce przed siebie, Osko błyskawicznie, pochyliwszy się, wymierzył mu cios w żołądek. W tej samej chwili Czarnogórzec padł na ziemię, by nie dać się pochwycić przeciwnikowi i nie runąć w przepaść razem z nim. Padając w tył, Barud próbował dosięgnąć Osko, ale zatoczył się i ręka chwyciła powietrze. Spadł ze skały. Odwróciłem się przerażony. Na górze Osko podskoczył do krawędzi baszty, przechylił się, by zobaczyć ciało Baruda, i tryumfalnie wykrzyknął: — Senica została pomszczona! Ten człowiek już nigdy nie ukradnie córki przyjaciela. Jego dusza leci teraz w znacznie głębszą otchłań niż ta przepaść, w którą spadło jego ciało. Zostań na dole, efendi! Ja już schodzę. — A gdzie pozostali? — Jeszcze tam, gdzie ich zostawiliśmy. Żaden się nie uwolni, zadbałem o to. Odszedł od krawędzi skały, ja zaś wróciłem do wodospadu, gdzie stał mój koń. W chwilę później nadszedł Osko. Zanim zdążyłem go zganić, powiedział: — Efendi, nie mów o tym! Już się stało i w niczym nie można tego zmienić. Nosiłem w sobie gniew. Twoja wiara zakazuje ci zemsty, ale górach, w mojej ojczyźnie, obowiązuje prawo odwetu. Tak Bóg Kazał, a my musimy się do tego stosować. — Nie, Bóg tego nie nakazał — odpowiedziałem. — W codziennej modlitwie prosisz Boga, aby stała się Jego wola i aby odpuszczone ci były twoje winy, jak i ty chcesz przebaczać winy innym. Czyż więc może być wolą Boga, abyś odbierał Mu prawo orzekania o winie lub czyjejś niewinności? Barud el Amasat porwał ci córkę, tak, ale jej nie zabił. Nawet jeśli wierzysz, że powinieneś odpłacić mu tą samą monetą, to jednak nie wolno ci było pozbawiać go życia. — Tak, Barud el Amasat nie zabił Senicy, ale sprzedał ją jak niewolnicę, a co ona wycierpiała w Egipcie, wiesz lepiej ode mnie, boś ty był tym, który ją uwolnił. To o wiele gorsze, niż gdyby ją zamordował. A do tego jeszcze ta zgryzota, na jaką skazał mnie i Islę Beni Maflei. Szukałem jej na próżno we wszystkich krajach islamu. Ten, kto ją uprowadził, zasłużył na śmierć, i szybko ją znalazł. Kilka chwili śmiertelnego strachu, jaki odczuwał, jest niczym w porównaniu z długotrwałym strapieniem, jakie na nas sprowadził! — Ale popełniłeś morderstwo! — Nie, efendi, to nie było morderstwo, tylko uczciwa, męska walka. Mogłem go zabić, kiedy był przywiązany do drzewa, ale odwiązałem go j i doprowadziłem do baszty. Tam zdjąłem mu więzy z rąk i nóg, sam odrzuciłem broń i powiedziałem, że godzina zemsty nadeszła. Oświadczyłem, że wspaniałomyślnie daję mu szansę: może się bronić. Tak, nawet dość długo go oszczędzałem. Jestem silniejszy od niego. Ale kiedy zobaczyłem, że chcesz strzelać, a kula mogła dosięgnąć mnie, dopiero wtedy wykorzystałem swoją przewagę. Czy chcesz mnie nadal potępiać? — Tak, ponieważ działałeś bez mojej wiedzy. — Musiałem. Przecież wiedziałem, że przeszkodziłbyś mi w wymierzeniu mu kary. — Ale uwalniając go z więzów, pewnie rozluźniłeś je innym. — Nie, przeciwnie, mocniej je zacisnąłem. Niemożliwe, żeby mogli sami uwolnić. Wiem, że się na mnie gniewasz, przewidziałem i jestem gotów znosić twój gniew cierpliwie. Ale dotrzymałem przysięgi, jaką kiedyś złożyłem. Teraz zrób ze mną, co chcesz! Cóż mogłem zrobić? Zmarłemu życia przywrócić nie można; obyczaje, w jakich Czarnogórzec został wychowany, nakazywały mu uważać zemstę za święty obowiązek. Nie byłem z niego zadowolony, ale też nie miałem prawa występować jako sędzia jego postępku. — Wsiadaj na konia, jedziemy! — odpowiedziałem krótko. Ruszyłem przodem, a on za mną w milczeniu. Przejeżdżając ot trupa, zamknąłem oczy. Koń przeskoczył przezeń, nawet wydało mi i że usłyszałem w tej samej chwili cichy jęk, a potem z tyłu huknął strzał. — Co to było? — spytałem, nie oglądając się. — On jeszcze żył — odpowiedział Osko. — Moja kula uśmierciła go. Nie powinien dłużej cierpieć. VI JASKINIA KLEJNOTÓW Po dokonaniu przez Czarnogórca owego aktu zemsty, czemu niestety nie mogłem przeszkodzić, wróciliśmy do współtowarzyszy w ukryciu nie opodal mielerza. Zaciekawieni tym, co się wydarzyło, patrzyli na nas pytającym wzrokiem, ale ani ode mnie, ani od Osko nie usłyszeli oczekiwanej odpowiedzi. Osko był jeszcze zbyt roztrzęsiony, by wdawać się w rozmowę, a ja uważałem, że mam coś ważniejszego do zrobienia. Kiedy wcześniej podkradałem się do mielerza, zauważyłem ślady konia; biegły w prawo, w zarośla. Wówczas ich nie zbadałem, postanowiłem więc teraz to nadrobić. W czasie mojej nieobecności nic się nie stało i pomyślałem, że mogę jeszcze na kilka minut opuścić towarzyszy. Nie musiałem długo iść za tymi śladami, by zobaczyć konie. Było ich pięć, w tym obydwa srokacze Aladżich. Mimo iż byli przekonani, że tu w ogóle nie dojedziemy, to jednak ukryli je. Nadeszła pora, by pokazać się węglarzowi. Dosiedliśmy koni i ruszyliśmy w stronę jego domu. W chwili gdy wyjechaliśmy z zarośli na skraj polany, węglarz wraz z obcym stali przed chatą. Już z daleka widać było wyraźnie, że nasze pojawienie się przeraziło ich. Zamienili ze sobą kilka słów, a potem wolno wyszli nam naprzeciw. — Akszamlarynis czair olsun — pozdrowiłem ich. — Co to za dom? — To jest mój dom — odpowiedział właściciel. — Jestem Szarka, zajmuję się wypalaniem węgla drzewnego. — Jesteśmy zatem na właściwej drodze. Czy pozwolisz nam zejść z koni i trochę tu odpocząć? — Witam was. Dokąd jedziecie? — Do Ibali. Czy to daleko stąd? — Za trzy godziny możecie tam dojechać. — A drogę trudno znaleźć? — Bardzo łatwo. Ale czy rzeczywiście chcecie jechać do Ibali? — Dlaczego miałbym ci dawać mylne informacje? Przecież od ciebie właśnie chcę się dokładnie dowiedzieć, jak tam dojechać. Na jego twarzy widać było zakłopotanie. Po wszystkim, co o nas słyszał, nie mógł uwierzyć, że wymieniona przeze mnie miejscowość jest naprawdę celem naszej podróży. Sprawa wydawała mu się podejrzana.] — A po co jedziecie do Ibali? — spytał. — Chcemy tam tylko przenocować, a rano jechać dalej. — Dokąd? — Przez góry Fandi do Alessio, niedaleko wybrzeża. W czasie rozmowy zsiedliśmy z koni i oto staliśmy naprzeciw tych dwu. A więc to był ów niebezpieczny węglarz, dla którego życie człowieka nie miało żadnej wartości! Przedtem nie mogłem dokładnie mu się przyjrzeć. Miał z gruba ciosaną twarz buldoga; rysy tej twarzy nakazywały ostrożność. Jego siostra, żona smolarza, wcale nie była do niego podobna. Drugi był przeciwieństwem tamtego. Pominąwszy czystość ubiór miał w sobie coś wytwornego i twarz nieomal dziewczęcą o delikatnych rysach. Co do niego łatwo można było się pomylić. — Co rozkażesz, efendi? — spytał Szarka. — Może chcecie coś do jedzenia, a może napoić konie? — Jeść nie będziemy, ale konie są spragnione. Jest tu może źródło? — Tak, zaraz za domem. Pozwól, że was tam zaprowadzę. Woda, sącząc się ze źródła, wypłukała nie opodal chaty niewielkie zagłębienie, wygodne do pojenia w nim zwierząt. Obcy mężczyzna wolno podążał za nami. Chciał zapewne słyszeć każde słowo z naszej rozmowy. Zdjęliśmy koniom wędzidła i pozwoliliśmy im pić. Węglarz, nie mogąc ukryć wielkiego zniecierpliwienia, zapytał: — Tak rzadko przyjeżdża ktoś do tej bezludnej okolicy, że wybaczycie mi ciekawość, z kim mam przyjemność? — Twoje życzenie jest zrozumiałe. Jesteśmy obcy w tym kraju, przybywamy z Erdine, a zdążamy do Alessio, jak już wcześniej powiedziałem. A skoro już wiesz, kim jesteśmy, nie zdziwisz się, że i też chcielibyśmy się dowiedzieć, kim jest ów efendi, który z takim zdziwieniem nam się przygląda. I nie było w tym żadnej przesady, albowiem twarz obcego mężczyzny wyrażała o wiele więcej niż tylko zdziwienie. Przenosił spojrzenie to na mnie, to na mego Karego, jak gdyby był świadkiem zdumiewającego nieporozumienia. Fakt, że ja, jeden z czterech ludzi mających zginąć stałem teraz przed nim cały i zdrowy, w jego pojęciu był zagadką nie do rozwiązania, chociaż jeszcze niedawno sam powątpiewał w powodzenie napaści. — Możesz się dowiedzieć — odpowiedział Szarka. — Ten efendi to alim — uczony z Dżakovej, który podróżuje, jak wy. — Uczony! Zatem studiował na uniwersytecie, a ponieważ ja też jestem uczonym, naturalnie uczonym mego rodzinnego kraju, przeto bardzom rad z poznania go. Mam nadzieję, że będzie mi wolno skorzystać z jego doświadczenia. — Tak, byłem w Stambule i studiowałem — oznajmił tak zwany „alim” — ale niechętnie prowadzę uczone rozmowy. — Dlaczego? Drzewo, które rodzi owoce, nie zatrzymuje ich dla siebie. Stają się one pożyteczne dopiero przez to, że się je spożywa. Podobnie więc jak drzewo samo nie może spożywać swoich owoców, tak też owoce twoich studiów powinny służyć nie tobie, ale przynosić pożytek innym. A zatem jedziesz z Dżakovej. A stąd dokąd was drogi prowadzą? — Do Köprülü. — To powinniście jechać przez Prizren i Üsküb. Jest to najlepsza i najkrótsza droga. — Wiem, ale ja jestem ilm–i’ ars erbabindan — geologiem i udaję się w góry w celu poszukiwania rzadkich kamieni. — Ach, tak! Zawsze myślałem, że poszukiwanie minerałów jest żmudną i brudną pracą. Tymczasem twój wygląd każe mi zmienić zdanie. Wiedza, jaką posiadłeś, ma doniosłe znaczenie. Pozwala nam wejrzeć w twórczy warsztat Allacha. Spójrz na tę dolinę z jej rumowiskiem głazów i z potężnym granitowym murem, który ją obrzeża! Jakiemu dewr–i arsi — okresowi w dziejach ziemi zawdzięczają swe powstanie owe skały? Usłyszawszy pytanie, spłonął na twarzy. Nie był ani geologiem, ani nie przybywał z Dżakovej. Zastanawiał się i zastanawiał, aż wreszcie odpowiedział: — Cała wiedza jest niczym wobec mądrości Allacha. On zrobił te kamienie, a nie my. Dlatego nie powinniśmy zastanawiać się nad tym, jak powstały. Osobliwy pogląd! Wobec tego geologowie w ogóle nie są potrzebni. Węglarz widocznie to zrozumiał, zakłopotany zmusił się bowiem do szerokiego uśmiechu i starając się odwrócić moją uwagę od umiejętności „alima”, powiedział: — Nie znacie tego kraju, a sami szukacie drogi! Jesteście odważni! Inni wzięliby przewodnika. Dlaczego i wy tak nie postąpiliście? Teraz Szarka sprowadził rozmowę na interesującą go kwestię. Przecież musiał się dowiedzieć, jak to się stało, że przede wszystkim w ogóle tu przyjechaliśmy, a w dodatku bez Konakdżiego. — Waszym przewodnikom nie można ufać — odpowiedziałem. — Nie? Dlaczego? — Mieliśmy jednego, który zgodził się nas tu poprowadzić, bo znał ciebie dobrze. Ale… — Mój znajomy? — przerwał mi. — A któż to taki? — Dżemal, gospodarz Konaku. — Tego rzeczywiście znam. To dzielny i godny zaufania człowiek. Jak to się stało, że nie ma go z wami? — Bezwstydnie opuścił nas, zanim dotarliśmy do celu. — To mnie dziwi. A jaki miał do tego powód? — Sam go spytaj, jeśli go kiedyś spotkasz! Nie rozmawialiśmy na ten temat. Przypuszczam jednak, że było to jakieś towarzystwo, które spodobało mu się bardziej niż nasze. Pewnie przyłączył się do tych ludzi. — Co to byli za ludzie? — Ty w każdym razie ich nie znasz. — Znam tu wielu ludzi. — Ale pewnie nie tych, bo wydajesz mi się dzielnym i uczciwym człowiekiem. Tamci zaś to złodzieje i bandyci. Są to dwaj bracia zwani Aladżi, z którymi było jeszcze kilku innych. — Aladżi? — udał zdziwionego. — Tego nazwiska istotnie niej znam. — Tak też myślałem. — Tym bardziej mnie dziwi, że mój znajomy Konakdżi poszedł do nich. On unika wszystkiego, co się sprzeciwia nakazom padyszacha. — Jeśli taki był dotychczas, to znaczy, że teraz się zmienił. — A gdzież znajdują się ci bandyci? — Tego Dżemal mi nie powiedział. Może tobie powie, kiedy go o to spytasz. — Powiedz mi przynajmniej, gdzie was opuścił? — Któż to wie dokładnie! Było to na drodze w wąwozie, jechaliśmy przez tyle dolin i wąwozów, że nawet ich nie liczyliśmy. Szarka zamyślił się i spojrzał mi w twarz. Widocznie moja naiwna odpowiedź nie zgadzała się z wyobrażeniem, jakie sobie o mniej wyrobił. — A gdzie pozostaliście na noc? — wypytywał dalej. — U Junaka, twojego szwagra. — U niego?! — wykrzyknął uradowany. — Witam was podwójnie serdecznie! Jak wam się Junak spodobał? — Spodobał się nam, tak jak i jego żona, twoja siostra. — To mnie bardzo cieszy. Oboje są miłymi, choć ubogimi ludźmi. Zadowoleni byliście z jego gościny? — Tak, nikt nam nic nie zrobił. Widać było, że oczekiwał dokładnej relacji. Ale moja ostatnia odpowiedź była krótka, po czym odwróciłem się. Jednak i wtedy jeszcze zapytał: — Jak to się stało, że Konakdżi miał was właśnie do mnie zaprowadzić? — Nie miał, tylko chciał. Mówił o pięknie tej okolicy, o potężnych skałach i o wielu innych rzeczach. W tym momencie „alim” dał węglarzowi niepostrzeżenie znak i zapytał: — A nie opowiadał wam o słynnej jaskini, która się tu znajduje? — Dżemal nawet zachęcał nas, abyśmy poprosili Szarkę o pokazanie nam jej. — Wiecie zatem, co się o niej mówi, również o klejnotach? — Wszystko. — Muszę wam wyznać, że ja też przybyłem tu tylko dla tej słynnej jaskini. Szarka niechętnie ją pokazuje, ale prosiłem tak długo, aż obiecał, że mnie tam zaprowadzi. Wierzę, że i przed wami jej nie zamknie. — To, co się mówi o jaskini — powiedziałem spokojnie — uważam za bajkę. Jest dla mnie rzeczą obojętną, czy obejrzę ją, czy też nie. — Nie powinieneś tak myśleć! — szybko wtrącił „alim”. I zaczął wyliczać wszystkie wspaniałości, jakie rzekomo kryje w sobie jaskinia. Szarka tak skwapliwie temu przytakiwał, że nawet głupiec musiałby zauważyć, iż najgorętszym ich życzeniem było pokazanie nam owego słynnego miejsca. Zdołaliśmy uniknąć ostatniej zasadzki, ale z jaskinią nie powinno nam się to udać. Przecież węglarz powiedział kompanom, w jaki sposób mamy tam zostać uśmierceni. Udając, że dałem się przekonać, w końcu oświadczyłem: — No, jeśli rzeczywiście tak jest, to chcę obejrzeć jaskinię. Kiedy nam ją pokażesz? — Zaraz, jeśli ci to odpowiada. — Dobrze, a więc chodźmy! Ledwie uszedłem kilka kroków, Szarka zatrzymał mnie: — Chcesz sam ją obejrzeć? — Tak. Moim współtowarzyszom nie zależy na tym. — Och, z pewnością byliby zachwyceni. I zaraz węglarz wyłożył mi, jaki to grzech popełniłbym, gdybym nie zezwolił innym na obejrzenie jaskini cudów. Rzecz oczywista, że musiało mu zależeć na tym, aby żaden z nas nie pozostał na zewnątrz. W przeciwnym razie bowiem nie mógłby przeprowadzić swego planu. I teraz też udałem, że mnie przekonali; zgodziłem się, żeby moi ludzie mi towarzyszyli. — Ale strzelb nie możecie zabierać ze sobą — oznajmił Szarka. — Dlaczego? — Dlatego, że przeszkadzałyby wam tylko. Wejście do jaskini nie jest zbyt wygodne. Trzeba się czołgać, zanim dostaniemy się do środka. — Dobrze. Zostawimy więc tu nasze strzelby. Zawiesimy je na kuli u siodła. — Również noże i pistolety! — To chyba nie jest konieczne. — Nawet bardzo. Jakże łatwo może wypalić pistolet i jak łatwo jest skaleczyć się nożem, kiedy człowiek czołga się na brzuchu, mając u pasa broń. — Masz rację. Pozostawimy więc całą naszą broń przy koniach! Moi towarzysze patrzyli na mnie zdziwieni, ale na dany im znak, usłuchali. Dwa moje rewolwery niepostrzeżenie zniknęły w kieszeni spodni. Węglarz rzucił „uczonemu” triumfujące spojrzenie. — A teraz chodźcie! — zaprosił nas. — Chcę wam pokazać wejście. Szarka ruszył ku mielerzowi, a my za nim. Miałem jednak rację, domyślając się powiązania tego mielerza z jaskinią. Szarka odwrócił się do nas i powiedział: — Nikt nie podejrzewa, że właśnie tu znajduje się wejście do jaskini. A ono tu jest. Uważajcie! Mielerz nie wyróżniał się spośród innych; była to stożkowata konstrukcja z drewna, obłożona dookoła warstwą ziemi. Szarka pochylił się i w pewnym miejscu, już przy podstawie, usunął ziemię. Odsłonił kilka desek i też je usunął. Zobaczyliśmy otwór wielkości pozwalającej przedostać się tędy rosłemu mężczyźnie. — Oto i wejście — powiedział. — Wejdźmy do środka! — Cofnął się, dając znak, abym wczołgał się tam pierwszy. — Ty jesteś tu wodzem — odparłem. — Wchodź zatem pierwszy! — Nie, nie jestem. Najgodniejszą osobą jest ten uczony „alim”, który studiował „ilm–i’ars”. Jemu przeto należy się ten honor. — Nie! Nie! — zawołał przerażony poczciwiec. — Ty jest bardziej uczony niż ja, już to zauważyłem. Zresztą jesteście tu obcy, a uprzejmość nakazuje dać pierwszeństwo przyjezdnym. — A więc spróbujemy. — Pochyliłem się i zajrzałem do środka, Niewiele można było zobaczyć, ale wystarczyło na wstępne rozeznanie sytuacji. Podniosłem się i powiedziałem rozczarowany: — Tam jest ciemno choć oko wykol! — O, jak tam wejdziemy, zaraz zapalę światło — odpowiedział węglarz. — Ach, tak! A co zapalisz? — Łuczywo. — A czy w jaskini są jakieś smolne szczapy? — Tak. Byłem przekonany, że kłamał. W tej jaskini, gdzie mieli być przetrzymywani więźniowie, nie znajdowało się nic, przy pomocy czego uwięzieni w tych warunkach mogliby oświetlać sobie pomieszczenie. — A więc nie jest to konieczne — powiedziałem. — Tu, w mielerzu jest przecież dosyć smolnych szczap do rozniecenia ognia. Czy masz przy sobie krzesiwo? — Tak, krzesiwo, hubkę i siarkę, wszystko, czego trzeba do zapalenia smolaków. — A czy nie masz zapałek? Są o wiele praktyczniejsze! — Nie, tu prawie nie można ich dostać. — Rozumiem, a jednak masz zapałki! — Nie, efendi, nie mam! — To dziwne! Ktoś musiał je przecież tu powtykać? Schyliłem się i wyciągnąłem kilka zapałek, które dostrzegłem wcześniej u wejścia, powsadzane między drewnianą konstrukcję. — To… to… rzeczywiście są zapałki! — wykrzyknął Szarka, udając bezgraniczne zdziwienie. — Może któryś z moich parobków tu je powtykał. — Masz parobków? — Tak, czterech. Ja nie wypalam węgla w lesie, tylko tu na placu i potrzebuję ludzi, którzy dostarczają mi drewno. — Nie ma co, szczwany lis z tego parobka, potrafił urządzić wszystko możliwie najlepiej dla sprawy. — Co chcesz przez to powiedzieć? — To, że gdybyśmy wczołgali się do jaskini, krzesanie ognia za pomocą hubki i krzesiwa trwałoby tak długo, że moglibyśmy w tym czasie zwąchać pismo nosem i chcieć się stamtąd wydostać. A przy pomocy zapałki przeprowadzenie twojego planu poszłoby ci błyskawicznie. Węglarz się przeraził i mimo opalenizny na jego twarzy zobaczyłem, ze oblał się rumieńcem. — Efendi! — wykrzyknął. — Nie rozumiem ciebie. Nie wiem, co masz na myśli. — A więc mam ci to naprawdę powiedzieć? — zaśmiałem się. — Popatrz tylko, jak ładnie ułożyłeś wejście samymi smolakami, które zapalają się szybko, a przy tym wydzielają tyle dymu, że ktoś, kto chciałby się stamtąd wydostać, musiałby się udusić. W dodatku ułożone zostały na podkładzie ze słomy, do której wystarczy przytknąć zapałkę. Jeśli to są te wspaniałości, jakie mielibyśmy podziwiać, wobec tego bardzo za nie dziękujemy. Wcale nie mamy zamiaru dać się udusi i upiec w Jaskini Klejnotów. Szarka przez chwilę wpatrywał się we mnie otępiałym, bezmyślnymi wzrokiem. Potem rozgniewany wykrzyknął: — Co ci strzeliło do głowy?! Chcesz powiedzieć, że jestem mordercą?! Tego nie ścierpię! To domaga się zemsty! Marko, chodź! Nie dostaną swojej broni! Pojmiemy tych szubrawców! I już chciał podbiec do naszych koni. „Uczony”, teraz nazwany Markiem, gotowy był ruszyć za nim. Wtedy dobyłem dwa rewolwery po kryjomu schowane do kieszeni i zawołałem: — Stać! Ani kroku dalej, bo będę strzelał! Takim łajdakom jak wy nie damy się oszukać! Zobaczywszy lufy na nich skierowane, zatrzymali się. — Ja… ja… chciałem tylko zażartować, efendi! — krzyknął Szarka. — Ja też. Czasem dla żartu można komuś wpakować kulę. Pewnie nie każdy to potrafi, ale jeśli wam to odpowiada, proszę bardzo! — To tylko z gniewu za obrazę. Przedtem powiedziałeś przecież, że uważasz mnie za dobrego człowieka! — Istotnie, ale można się mylić. — Czy nie przyjąłem was przyjaźnie? — Owszem i za to jestem ci wdzięczny. Dlatego gotów jestem puścić w niepamięć to, co się na końcu zdarzyło, ale moim obowiązkiem jest dbanie o to, aby jak długo tu jesteśmy, nikt nie mógł nam zagrażać. Siadajcie na ławce! Moi towarzysze usiądą tam, na pniaku, i bez wahania zastrzelą tego z was, który miałby ochotę wstać. Skinąłem na Osko i Omara. Usiedli na pniaku, zabrawszy ze sobą broń. Pniak znajdował się w odległości około dwudziestu kroków od ławki. Stąd, mając przy sobie strzelby, łatwo mogli trzymać w szachu węglarza i „alima”. Ci ostatni zaś mogli ze sobą rozmawiać, bez obawy, że pilnujący mogliby ich słyszeć. — Efendi, nie zasłużyliśmy na to — mruknął Szarka. — Postępujesz jak rozbójnik! — Nie bez przyczyny. Ty o tym wiesz najlepiej. — Nie znam żadnej przyczyny. Nie powinieneś się dziwić, że jestem wściekły. Mam teraz tu siedzieć pod lufami, na mojej własnej ziemi? Coś takiego jeszcze mi się nie przydarzyło! — To nie potrwa długo. Wkrótce wyruszymy. Chyba naprawisz swój błąd tym, że opiszesz nam najlepszą drogę do Ibali! Zamrugał oczami. Nie potrafił się opanować, by ukryć zadowolenie jakie sprawiła mu moja propozycja. — Pewnie zauważyłeś, że ta dolina ma dwa ujścia: jedno od południa, drugie od zachodu. Powinniście się kierować na zachód. Dojedziecie do doliny o wiele dłuższej i szerszej niż ta. Będą tam widoczne koleiny, jakie zostawił wóz Junaka. Trzymając się tych śladów, dotrzecie do wzgórza; ciągnie się ono w poprzek waszej drogi. Tam koleiny się rozchodzą. Nie powinniście skręcać w prawo, tylko w lewo, bo to jest kierunek na Ibali. — A dokąd prowadzi droga na prawo? — Przez Czarny Drin do Kolšina. Okolicy nie muszę wam opisywać, bo jeśli będziecie stale podążali za owym lewym śladem i dojedziecie do wspomnianego wzgórza, to tam z góry zobaczycie w dole Ibali. — Dobrze. A teraz mógłbyś mi wyświadczyć przysługę. Chciałbym na krótko coś od ciebie pożyczyć. — A co, efendi? — Małe naczynie, do którego mógłbym włożyć kilka czarnych ssümüklü bödszekler — ślimaków. — Ślimaków? — spytał zdziwiony. — Tak, tu w dolinie widziałem takie mięczaki. — Jest ich nawet dużo, ale do czego są ci one potrzebne? — Mój koń lekko się ochwacił, a zapewne wiesz, że ślimaki są skutecznym środkiem na tę dolegliwość. — Tak, to prawda. Trzeba choremu koniowi posmarować nozdrza śluzem tych ślimaków. Ale sam śluz nie pomoże. Do tego potrzebna jeszcze mięta, którą się dodaje zwierzęciu do karmy. — Wiem. Będę próbował znaleźć to ziele. A więc, czy miałbyś takie naczynie? — Mam. W domu jest mały żelazny garnek, możesz go zabrać. Znajdziesz go, stoi koło komina. Szarka był teraz bardzo usłużny. Poszedłem do domu i znalazłem garnek. Wyszedłszy stamtąd, cicho poleciłem Halefowi, żeby zabrał ze sobą niedźwiedzie sadło i towarzyszył mi. — Ja na krótko oddalę się z moim towarzyszem — uprzedziłem węglarza. — Tylko nie próbuj opuszczać miejsca na ławce! Nawet jeśliby przyszli tu twoi parobcy, żeby ci dać wsparcie, to nie mogliby tego zrobić, bo im samym grozi niebezpieczeństwo; zostaliby zastrzeleni. Widziałem, że w twojej izbie wiszą nabite strzelby. Otóż obydwaj pilnujący wpakują kulę każdemu, kto zechciałby wejść do domu. Położyliśmy nasze strzelby obok Osko i Omara; zabraliśmy ze sobą tylko rewolwery, pistolety i noże. Skierowaliśmy się ku środkowi doliny, w przeciwnym kierunku niż ten, w jakim naprawdę miałem zamiar się udać. — Chcesz rzeczywiście szukać ślimaków i mięty, sihdi? — spytał Halef. — Ani mi to w głowie! — A po co taszczysz ze sobą ten garnek? — Posłuży nam za lampę. Przeszukamy jaskinię. — Wobec tego powinniśmy tam się dostać przez mielerz. — Nie. Wejdziemy przez ten wielki dąb na górze. Węglarz nie powinien się domyślić, że chcemy obejrzeć jaskinię. — Czy znasz drogę? — Myślę, że tak. Chodź szybko, nie traćmy czasu. Przedtem jeszcze chciałbym podsłuchać tamtych dwu szubrawców. Teraz, w pierwszych minutach, kiedy zostali sami, będą ze sobą rozmawiali. Węglarz rozmyślnie zalecił nam tę drogę do Ibali. Ibali leży na zachód od nas. I tam prowadzi ujście doliny. Koleina, której śladem powinniśmy jechać, biegnie prawdopodobnie do Kolšina, jak powiedział węglarz, i w tym kierunku się udamy, ponieważ jest to też droga do Rugovej, a właśnie tam chcę dotrzeć. Koleina skręcająca w lewo przypuszczalnie doprowadziłaby nas do zasadzki, jaką chce na nas zastawić. Poznałem to po jego oczach. Temu człowiekowi nie uda się nas oszukać. Znalazłszy się poza zasięgiem wzroku węglarza i Marka, mogliśmy teraz skręcić w lewo. Stał tam stary, prymitywnie zrobiony, wóz, w którym prawie nie było żelaznych części. Służył zapewne do przewożenia węgla, ten sam, o którym mówił węglarz. Przedzierając się przez krzaki, zawróciliśmy w pobliże miejsca, skąd rozpoczęliśmy spacer — do mielerza. Tam poprowadziłem Halefa do wspomnianej ścieżki między krzakami i skalną ścianą, po czym nakazałem, by na mnie zaczekał. Sam, podkradłszy się do mielerza, gdzie przedtem już byłem, pilnie nadstawiłem uszu. Dwaj ludzie na ławce rzeczywiście rozmawiali ze sobą, ale tak cicho, że nic nie mogłem wyraźnie usłyszeć. Powtórzyłem więc poprzednio podejmowaną próbę: bezszelestnie podczołgałem się do złotokapu, skąd lepiej dochodziły moich uszu ich słowa. Być może to, co najważniejsze, zostało już, niestety, powiedziane, mimo to i reszta miała niewymierną wartość. Kiedy bowiem przyczaiłem się w wygodnej kryjówce, usłyszałem głos Marka: — Dlaczego wpadłeś na myśl, żeby skierować ich na zachód? Przecież i ja muszę tamtędy jechać? — Musisz, naturalnie, a ja będę ci towarzyszył. I moi parobcy też, bo ty nie znasz okolicy. Koleina, którą im wskazałem jako właściwą, doprowadzi ich do długiego wąwozu, skąd nie ma wyjścia. — To po prostu zawrócą. — Owszem, ale wtedy już my też tam będziemy. Jest to droga wyjeżdżona przez nas przy zwożeniu drewna do mielerza. Jeśli nasi wrogowie będą przez pół godziny jechali tą drogą od miejsca, w którym wąwóz zakręca, to zatrzymają się przed skalną ścianą, u której podnóża utworzył się głęboki staw. Muszą więc zawrócić i znów potrzeba im pół godziny na wyjechanie z wąwozu. Będziemy mieli dużo czasu na pojechanie za nimi i ukrycie się w odpowiednim miejscu. I stamtąd będziemy do nich strzelać. — A nie moglibyśmy tego zrobić tu, zanim wyruszą? — Nie! Gdyby choć jednemu z nich udało się ujść, wtedy wszystko się wyda. Jak tylko odjadą, dam znak moim parobkom i w pięć minut będą u nas. Weźmiemy konie braci Aladżi i tych drugich; wyruszymy, depcąc nikczemnikom po piętach. Broni mam dosyć. Szkoda, że ten Niemiec musiał ją zobaczyć! Nie pomyślałem o tym, wysyłając go do domu. — Ja w ogóle nie wiem, co o nim myśleć. — I ja nie mogę go rozgryźć. — Nic nie rozumiem. Nawet jeśli Konakdżi był na tyle głupi, żeby tych obcych opuścić, to przecież oni jechali przez Diabelski Jar i musieli zostać zauważeni przez naszych przyjaciół. Nasi chyba spali. — Albo Niemiec na nich napadł! — To nie do pomyślenia. Po pierwsze, wcale nie wiedział, że zostanie zaatakowany. Po drugie, nie wiedział, jak można wejść na górę. A po trzecie, gdyby nawet wszystko to wiedział, to niespodziewane natarcie z jego strony byłoby niemożliwe. Chyba tylko oblężenie. Ale przy tym ci szubrawcy zginęliby. Nasi ustrzeliliby ich z góry. Ta sprawa jest dla mnie zagadką nie do rozwiązania. — Wkrótce się wyjaśni. — Pewnie. Sam pójdę do baszty albo wyślę któregoś z parobków, ale teraz nie możemy stąd odejść. Ci dwaj szubrawcy nie spuszczają z nas oka i trzymają palce na spuście. — Spróbujmy, czy da się z nimi pogadać! Ja nie będę próbował. Ty to zrób! Marko poruszył się, jak gdyby chciał wstać z miejsca. Zaraz słyszałem głos Osko, który powiedział rozkazującym tonem: — Siadać! Równocześnie zobaczyłem, zerkając między nogami siedzących na ławce, że Osko i Omar podnieśli strzelby, gotowi do strzału. „Uczony” opadł na ławkę i zawołał: — Nawet poruszyć się nie można?! — Nie można, i rozmawiać też. Jeszcze jedno słowo i strzelamy! Ulżyli sobie, cicho złorzecząc i przeklinając. Wiedziałem, że mogę polegać na czujności moich towarzyszy. Powoli przedarłem się przez krzaki i wróciłem do Halefa. — Usłyszałeś coś? — spytał. — Tak, ale o tym później. Chodź szybko! Ruszyliśmy ścieżką i wkrótce mogliśmy się przekonać, że moje domysły były trafne: ta wąska dróżka prowadziła do wzgórza. Skręcała do skalnej szczeliny i zygzakowatą linią pięła się w górę. Upłynęło może sześć do ośmiu minut, nim weszliśmy tam. Zobaczyliśmy wśród wysokich drzew ułożone w stosy drewno do mielerza. Stukot siekier pozwalał się domyślać obecności ludzi. — To parobcy węglarza — powiedział Halef. — Mam nadzieję, że nie sprawią nam niespodzianki. — Tego bym się nie obawiał. Oni pracują po prawej stronie, a my musimy iść w lewo, gdzie widać wierzchołek dębu. Las po tej stronie został celowo uchroniony przed siekierami. Szarka zapewne wystrzegał się przerzedzania miejsca, w którym ukryta była jego tajemnica. Krzaki i drzewa porastały je tak gęsto, że chwilami; z trudem udawało się nam przez nie przedrzeć. W końcu dotarliśmy do dębu. Drzewo miało imponujący obwd. Pień wydawał się zdrowy. Widoczne miejscami korzenie grubości męskiego ramienia nie wskazywały na to, że może w nim być jakiś wypróchniały otwór. Kiedy jednak obszedłem drzewo dookoła, dostrzegłem na wysokości wzrostu trzech mężczyzn szczelinę, dość dużą, by zmieścił się w niej człowiek. Najniższy konar zwisał tak nisko, że prawie można go było dosięgnąć rękoma i potem uchwycić następny. Trzeci był odłamany i obumarły, ale właśnie w miejscu, skąd wyrastał z pnia, znajdował się ów otwór. — Jeśli się nie mylę, to właśnie tam na górze jest wejście — powiedziałem. — Ale jak się tam dostać? — zapytał Halef. — Do tego jest potrzebna drabina, bo pień jest za gruby, żeby go objąć rękoma przy wspinaczce. — Jest drabina. — Nie widzę — rzekł, rozglądając się. — Ja jej też nie widzę, ale widzę coś innego. Spójrz na ziemię, a zobaczysz ślady wyraźnie odciśnięte w mchu. Prowadzą do bukowego zagajnika. Ktoś chodził tędy w tę i z powrotem, prawdopodobnie przynosił, a potem odnosił na miejsce drabinę. Zaraz ją znajdziesz. Idąc za tym śladem, weszliśmy w gąszcz obficie ulistnionej buczyny i zobaczyliśmy leżący tam długi, ogłowiony świerk, na którym pozostawiono kikuty obłamanych gałęzi, aby mógł służyć za drabinę. — Słusznie, jest! — zawołał Halef. — Teraz możemy wejść na górę! — Wejdziemy bez korzystania z drabiny. Ostrożność zaleca zrezygnowanie z niej. Ktoś mógłby nadejść, choć tego się nie obawiam. Drabina oparta o pień od razu wskazywałaby na to, że jakiś śmiałek wlazł do środka. Przyprowadziłem tu ciebie dlatego, żeby ci udowodnić, iż nie zawiodła mnie intuicja. — Ale bez drabiny nie wejdę na górę! — Wejdziesz mi na ramiona i chwycisz najniższą gałąź. — A ty? — Ja to zrobię z doskoku. Halef stanął mi na ramionach i dalej poszło gładko. Mnie też się udało uchwycić gałąź, po czym wdrapaliśmy się na drugi konar i znaleźliśmy się akurat na wprost otworu. Zajrzałem do środka. Pień był pusty, a jego wnętrze tak duże, że dwaj mężczyźni mogli z powodzeniem tam się zmieścić. Nie mogłem jednak zobaczyć, w jaki sposób tą drogą zejść na dół. — Tu nie ma żadnej drabiny sznurowej — mruknął mój niski towarzysz. — Jednak myliłeś się. — Nie, nie mylę się. Obejrzyj dokładnie otwór i wnętrze pnia. Jest wytarty do czysta. Nie zobaczysz tam śladu butwienia czy osypującego się próchna. Zatem tędy się wchodzi i wychodzi. Jednak całe urządzenie zostało tak pomyślane, żeby z zewnątrz było niewidoczne. Myślę, że zaraz je znajdziemy. Wetknąwszy głowę i ramiona w dziurę, podciągnąłem się na łokciach i zacząłem obmacywać wydrążony pień. I słusznie! Okazało się bowiem, że powyżej otworu zamocowana była mocna drewniana poprzeczka. Trzymając się tej poprzeczki, można było przełożyć nogi do środka. I tak zrobiłem. Wisząc na rękach, tym razem szukałem oparcia nogami i natrafiłem na drugi, jeszcze masywniejszy szczebel, na którym mogłem już stanąć. Zaraz jednak przygiąłem kolana, pod stopami bowiem wyczułem dwie wypukłości na drewnie, których naturę musiałem zbadać rękoma. Były to dwa mocne węzły. Opuściwszy nogę, stwierdziłem, że jest i drabinka. — Wejdź tu! — krzyknąłem do Hadżiego. — Znalazłem! — Tak! To by się pewnie udało, gdybym był trochę wyższy odpowiedział rozżalony. Wyprostowałem się więc i pomogłem Małemu stanąć na poprzeczce. — O Allach! A jak drewno pęknie albo się osunie! Wtedy spadniemy w przepaść — niepokoił się. — Bez obawy! Sprawdziłem, jest wystarczająco mocne dla nas obu. A osunąć się nie można, ponieważ poprzeczka zamocowana jest przybitych podporach. Nie wiem tylko, czy drabina wytrzyma ciężar dwu osób; czy możemy obydwaj równocześnie schodzić po niej. Zostań na górze! Zbadam to. Jak na moją cierpliwość i konieczny pośpiech, szukanie stopami w ciemności sznurowanych poprzeczek drabiny szło za wolno, a drewnianych nie było. Uczepiłem się więc drabiny i wisząc na rękach, spuszczałem się w dół niczym akrobata na linie. Były na niej odciski oznaczone drewnianymi szczeblami. Już nie znajdowałem się wewnątrz pnia drzewa, ale w wąskim skalnym szybie. Jak powstał, w sposób naturalny czy sztuczny, tego bez światła nie mogłem zobaczyć. W końcu stopami dotknąłem gruntu. Obmacując w ciemności ściany, stwierdziłem, że szyb był wąski, że nie było z niego wyjścia i że mógł pomieścić cztery, a może pięć osób. I teraz przydała mi się moja latarenka: buteleczka z oliwą i fosforem, którą zawsze nosiłem przy sobie. Wyjąłem korek, żeby wpuścić do niej trochę tlenu z powietrza. A kiedy znów ją zatkałem, zabłysła fosforyzującym światłem na tyle jasnym, że wreszcie dosyć wyraźnie mogłem zobaczyć ściany. Było to trójkątne pomieszczenie o dwu ścianach z litej skały. Trzecią tworzył mur wysoki na jakieś dwa metry. Oświetliłem podłogę — też skała. Przy tym spostrzegłem sznur przywiązany do dolnego końca drabiny i przeciągnięty dokądś w górze. Idąc za nim z latarenką, dokonałem odkrycia: sznur przerzucony był ponad murowaną ścianą na drugą stronę. To mi wystarczyło, już wiedziałem wszystko. Właśnie zamierzałem wrócić na górę, kiedy usłyszałem przytłumiony głos Halefa: — Sihdi! Naciągnij drabinę! Ona się kręci. — Aha, już schodzisz! — Tak, to mi za długo trwało. Myślałem, że ci się coś złego przydarzyło. Po chwili dołączył do mnie i rozglądając się dookoła w nikłym świetle latarenki, zaczął obmacywać ściany. — Wydaje się, że jesteśmy w skalnej studni — powiedział. — Nie, jesteśmy w jaskini. — O, ależ ona jest diabelnie mała i ciasna! — Widzisz tylko jeden z jej rogów. Musimy wspiąć się kilka stopni wyżej i przedostać się przez mur na drugą stronę. — Ale jak? — Po drabince, którą tam przerzucimy. Pomacaj, tu jest sznur! Biegnie w górę do ściany. Ktoś obcy, stojąc tu w ciemnościach, nawet się nie domyśla, że za murem, gdzie zwisa koniec sznura, jest jeszcze jedno pomieszczenie. Został bowiem tak przymocowany, żeby mogła go zobaczyć tylko wtajemniczona osoba. Chcąc stamtąd wyjść, wystarczy przeciągnąć drabinkę za pomocą sznura. Bardzo sprytnie to urządzili. — My obydwaj jesteśmy jeszcze sprytniejsi, sihdi — zachichotał Mały. — Bez trudu odkryliśmy największe „wspaniałości”. Czy wejdziemy do jaskini? — Naturalnie. Wdrapiemy się na mur, potem ściągniemy tam drabinkę i po niej wygodnie zejdziemy na dół. Jak powiedziałem, tak się też stało. Znaleźliśmy się w miejscu, do którego oświetlania moja latarenka okazała się za słaba. Wyjąłem kawałek starego papieru i podpaliwszy go zapałką, poświeciłem dookoła. Ta część jaskini była dość przestronna, mogła mieć jakieś dwanaście kroków długości i tyle szerokości. Kiedy papier spłonął i znów ogarnęły nas ciemności, spostrzegłem blisko podłogi z jednej strony czworokątny prześwit; światło przezierało przezeń jak przez szybę ze szkła mlecznego. Podszedłem tam i położywszy się na ziemi, odkryłem podłużny otwór wychodzący na otwartą przestrzeń. — Halefie, oto jesteśmy przy dziurze w mielerzu, przez którą mieliśmy wpaść w pułapkę — oznajmiłem z zadowoleniem. — Wczołgam się tam. Jeśli się nie mylę, to stamtąd zobaczę Osko i Omara. Moje przewidywania się potwierdziły. Kiedy dobrnąłem w miarę możliwości najdalej, nie będąc przy tym widzianym z zewnątrz, zobaczyłem ich obu siedzących z bronią gotową do strzału. To mi wystarczyło. Wycofałem się. — Teraz zapalimy światło, prawda? — spytał Halef. — Tak. Podaj mi sadło! Szmata z koszuli posłuży nam za knot. Nosiłem przy sobie garnuszek przypięty za ucho do pasa. Odpiąłem go. Włożyłem do niego pokrajany niedźwiedzi tłuszcz. Ze szmaty skręciłem knot i robiąc użytek ze znalezionych zapałek, zapaliłem go. Mieliśmy więc pochodnię, która wprawdzie okropnie kopciła, ale oświetlała całe pomieszczenie. Zaczęliśmy badać ściany. Wszędzie była lita skała, nie licząc kawałka muru, przez który tu się przedostaliśmy. Jedno było pewne: jaskinia nie miała więcej pomieszczeń. Opukiwanie ścian nie wskazywało, że istnieje miejsce, za którym kryłaby się pusta przestrzeń. Jednak pewien obiekt przyciągnął naszą uwagę: czworokątny, ociosany kamień, który leżał obok otworu i dokładnie pasował do niego. W kamień wtopiony był pierścień z przywieszonym doń łańcuchem. — To jest urządzenie do zatykania otworu — powiedział Hadżi. — Tak. Ale konieczne tylko wtedy, gdy tu znajduje się ktoś uwięziony. Wtedy otwór jest zatykany, a sam kamień z łańcuchem umocowany jest tak po stronie zewnętrznej, żeby od środka nie można było go usunąć. — Sądzisz, że siedzą tu czasem uwięzieni ludzie? — Oczywiście. Na przykład jutro wieczorem przybędzie tu jeden i zdziwisz się, kiedy się dowiesz, kto to jest. — A kto? — O tym później. Tu się też ludzi zabija. Taki zamiar miał węglarz wobec nas. Mieliśmy wejść tu przed nim, jako pierwsi. On zaś roznieciłby za nami ogień w mielerzu, a ponieważ owa studnia, w której wisi sznurowa drabina, działa podobnie jak wysoki komin fabryczny, to cały uchodzący tędy dym udusiłby nas w ciągu kilku minut. — O Allach! Biada temu węglarzowi! Niech no tylko stąd wyjdę! — Nic mu nie powiesz ani nie zrobisz! Mam uzasadniony powód, żeby jeszcze nie zdradzić się przed nim z tym, co wiemy. — Przecież odjeżdżamy stąd i już nigdy go nie zobaczymy! — Odjeżdżamy, ale jutro znów spotkamy się z Szarką. A teraz wiemy dosyć i wychodzimy! Zgasiliśmy płomień „lampy”, ale trzeba było zaczekać, póki garnek i tłuszcz nie ostygną. Ruszyliśmy w drogę powrotną, nie zapominając o umieszczeniu sznura na dawnym miejscu za murem. Wreszcie znaleźliśmy się na górze i odetchnęliśmy głęboko. Taka wyprawa w nieznaną głębię to nic przyjemnego. A ile przy tym mogło się wydarzyć! Teraz tłuszcz z garnka został usunięty i schowany. Mięty nie znaleźliśmy, przeto zerwałem trochę innego zielska, jakie mogłem dać Karemu do zjedzenia. Halefa bawiło zbieranie czarnych ślimaków. Zwłaszcza między krzakami było ich tak dużo, że szybko uzbierał pełny garnek. Musieliśmy jechać tak, aby wyglądało, że wracamy z przeciwnej strony. Znalazłszy się na miejscu, podałem Karemu zerwane zioła, a Halef rozsmarował mu na nozdrzach ślimaka. Garnek z całą jego zawartością odniósł do izby. Wyszedł stamtąd z tak rozradowaną miną, że zapytałem: — Co zrobiłeś ze ślimakami? — Wrzuciłem je do kieszeni kaftana, który tam wisiał. — To wielce bohaterski czyn, możesz być z tego dumny! Sławny Hadżi Halef Omar pozwala sobie na chłopięce figle! Uśmiechał się nadal. Wcale nie poczuł się urażony moją uwagą. Tymczasem Osko i Omar zameldowali mi, że nic tu nie zakłóciło porządku. Tylko węglarz, nie mogąc pohamować niecierpliwości, powiedział: — Już wróciłeś. Chyba więc teraz pozwolisz nam wstać z ławki? — Jeszcze nie. Wstaniecie dopiero wtedy, kiedy dosiądziemy koni. — A kiedy odjeżdżacie? — Zaraz. Za miłe przyjęcie rewanżujemy się równie miłą przestrogą: zasyp swoją Jaskinię Klejnotów i nie próbuj kogoś jeszcze tam zwabić. Może się bowiem tak stać, że los, jaki innym gotujesz, dosięgnie ciebie samego. — Nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć, efendi? — Zastanów się! Jestem przekonany, że wkrótce mnie zrozumiesz. Kiedy tu wrócę, okaże się, czy usłuchałeś mego ostrzeżenia. — A cóż takiego ja zrobiłem? Co mógłbyś mi udowodnić? — Przede wszystkim jesteś kłamcą. Twierdziłeś, że nie znasz Aladżich. A przecież znów zatrzymywali się u ciebie i tu byli nawet poszukiwani przez żołnierzy. — To nieprawda. Nigdy nie słyszałem ich nazwiska, a tym bardziej nie widziałem ich tutaj. — Jak więc doszło do tego, że trzymasz w ukryciu ich konie? — Co? Jak? Czyżby ci ludzie byli tu, a ja o tym nie wiem? — Bądź cicho! Nie myśl, że masz przed sobą chłopców! Właśnie fakt, że uważacie się za mądrzejszych od nas, popsuł wam zabawę i dalej będzie ją psuł. Chcesz może zaprzeczyć, że twój szwagier był dziś u ciebie? — A miał być? Nie widziałem go tu. — Smolarz twierdzi jednak, że był u ciebie, a potem udał się stąd do Diabelskiego Jaru, gdzie mieliśmy zostać napadnięci. — Efendi, mówisz straszne słowa. Znaleźliście się w takim niebezpieczeństwie? — My nie, tylko twoi przyjaciele. Sytuacja nie była dla nas groźna. Wy nie jesteście ludźmi, których trzeba by było się obawiać. To twoi kamraci wystawili się na niebezpieczeństwo i ściągnęli je na siebie. Przerażony Szarka poderwał się z miejsca. — Ściągnęli — wybełkotał. — A co się stało? — Dokładnie to, co zamierzali: dokonanie napaści, z tą tylko różnicą, że to oni zostali napadnięci. — Oni? Przez kogo? — Naturalnie przez nas. Mój Hadżi Halef Omar i ja sami zaskoczyliśmy sześciu dobrze uzbrojonych ludzi. Dwaj z nich nie żyją — spadli ze skalnej baszty. Pozostałych — w tym również Dżemala, naszego nie zasługującego na zaufanie przewodnika — związaliśmy. Mówię wam to dlatego, żeby udowodnić, iż nie boimy się tych głupców. Musicie tam pójść i uwolnić ich z więzów, żeby mogli w dalszym ciągu nas prześladować. Ale powiedzcie im, że przy najbliższej okazji nie będziemy już oszczędzać ich życia! Śmierć się unosi nad tamtymi, podobna perspektywa grozi i wam, jeśli nie usłuchacie ostrzeżenia. To chciałem wam powiedzieć. Teraz jesteście wolni. Zabraliśmy naszą broń i dosiedliśmy koni. Pozostali dwaj na razie nie zrobili użytku z wolności. Stali porażeni strachem. Ujechawszy kawałek drogi, obejrzałem się. Ciągle jeszcze tkwili w tym samym miejscu. Z polany, na której stał dom, koleiny rozchodziły się w dwie strony: na południe i na zachód. Obraliśmy kierunek na zachód. Tu skalne ściany otwierały się na drugą, jeszcze większą dolinę, o której mówił węglarz. Wyżłobienie pozostawione na ziemi przez koła wozu było tak wyraźne, że podążanie tym śladem nie sprawiało trudności. Dno doliny porastała soczysta trawa; brak drzew i krzewów czynił ją podobną do małej prerii. W dali przed nami wznosił się łańcuch górski, gdzie koleiny miały się rozchodzić. Do tej pory jechaliśmy w milczeniu. Teraz opowiedziałem towarzyszom wszystko, co zdołałem podsłuchać i podpatrzyć. Byli niepomiernie zdziwieni tym, co usłyszeli. Halef poprawił się na siodle i zawołał: — Hamdulillah! Wreszcie wiemy, co chcieliśmy wiedzieć! Teraz znamy nazwisko i wiemy, gdzie mieszka Szut, i uwolnimy kupca Galingrego. Jednak ten Hamd el Amasat, który dostarczył go Szutowi, powinien dostać zapłatę za wszystkie swoje występki. On zabił mojego przyjaciela Sadeka z plemienia Merasig. Sadek był najsławniejszym przewodnikiem przez szot* Dżerid i padł od kuli mordercy, który zginie od mojej! — Od twojej? — spytał Omar, uderzając konia ostrogą, aż wspiął się na tylne nogi. — Czy zapomniałeś, że ja jestem synem Sadeka? Czyż nie ścigałem tego mordercy przez pół Orientu? Umknął mi. Ale teraz, kiedy wiem, gdzie on jest, to tym, który ma z nim do pogadania, jestem tylko ja! A może nie słyszałeś, jaką przysięgę złożyłem tam, na soli szotu, kiedy dowiedziałem się od ciebie i od efendiego, że Hamd el Amasat, który wtedy nazywał się Abu en Nassr, zamordował mojego ojca? Pamiętam jeszcze każde słowo tej przysięgi. Brzmiała ona tak: „O Allach! Ty, który jesteś wszechmocnym Panem i Bogiem sprawiedliwości, usłysz mnie! Mahomecie, Proroku Najwyższego, usłysz mnie! Wy, kalifowie i męczennicy wiary, usłyszcie mnie! Ja, Omar Ben Sadek, nie obetnę swojej brody i nie wejdę do meczetu, póki piekło nie pochłonie mordercy mego ojca. To przysięgam!” Tak wtedy powiedziałem, a teraz macie potwierdzić, że dotrzymałem przysięgi. Czy chodziłem do meczetu na modlitwy? Czy nożyczki dotknęły mojej brody, która sięga mi już prawie do pasa? I teraz, kiedy wreszcie spotkam mordercę mego ojca, miałbym go zostawić komuś innemu? Nie, Hadżi Halefie Omarze, tego nie możesz żądać ode mnie! Ktokolwiek się porwie na niego, ten stanie się moim najgorszym wrogiem, nawet jeśli przedtem był mi najlepszym przyjacielem, tak, choćby to miał być sam efendi! W tej chwili Omar był prawdziwym synem pustyni. Oczy mu się iskrzyły, zgrzytał zębami. O pogodzeniu się czy łasce nie było mowy. Nieprzejednany ton jego wypowiedzi wywarł na nas takie wrażenie, że przez chwilę trwaliśmy w głębokim milczeniu. Potem, jak zwykle, pierwszy odezwał się Halef: — Wszystko nam powiedziałeś, sihdi, ale nie pojmuję jednego: dokąd teraz pojedziemy? — Do Rugovej i do Szuta. — I bardzo dobrze, ale przypisywałem ci jednak więcej ludzkich uczuć! — Jak to? — Wiadomo ci przecież, że pewien nieszczęśnik ma zostać przywleczony do jaskini Szarki i jeszcze to, że jest nim Anglik, a tymczasem nie robisz nic, co wskazywałoby, że mógłbyś i chciał go uratować. — Nie wiedziałbym, jak się do tego zabrać — odpowiedziałem, starając się, by wyglądało, że jest mi to obojętne. — Nie? Tak nagle zabrakło ci pomysłu? A nie ma nic łatwiejszego! Trzeba pomóc temu człowiekowi. — Ale jak? — Ano tak, dać koniom ostrogę i pogalopować do Rugovej i w ogóle nie dopuścić do pojmania go. — Przybylibyśmy tam za późno, dopiero w nocy. — Od razu odszukamy karaul i uwolnimy go, żeby nie mogli wpakować go do jaskini. — A gdzie jest ten karaul? Jak tam się dostaniemy? Gdzie siedzi ten cudzoziemiec? W jaki sposób można go stamtąd tak szybko wyprowadzić? Może odpowiedzi na te pytania spadną ci z nieba? — Myślisz, że to takie trudne? — Nie tylko trudne, ale wręcz niemożliwe. Jeśli zajedziemy tam w nocy, to u kogo chcesz zasięgnąć niezbędnych informacji? Wszyscy śpią, a ten, kto by czuwał, okazałby się prawdopodobnie stronnikiem Szuta. Czy moglibyśmy tam dojechać, zasięgnąć języka, przypuścić szturm do karaulu, a zrobić to wszystko w ciągu pół godziny? — Pewnie, że nie. — Anglik zostanie pojmany już wieczorem. Zanim zdążylibyśmy podjąć jakiekolwiek działanie mające na celu uwolnienie go, on będzie już w drodze do jaskini. — Więc dobrze, wobec tego nie pojedziemy teraz do Rugovej, tylko tu się ukryjemy, a potem stamtąd go wyciągniemy. Tak będzie bezpieczniej i łatwiej, bo znamy tajemne wejście. Zamierzałem dokładnie to samo, co on teraz zaproponował. Był to najpewniejszy sposób uwolnienia Lindsaya. Jednak wyraziłem zastrzeżenia: — Mój kochany Halefie, to być nie może. — Dlaczegóż by nie? — Bo przy tym stracilibyśmy dużo cennego czasu. — Cóż znaczy czas, gdy chodzi o uratowanie nieszczęśliwego człowieka! — Gdybyśmy chcieli pomagać wszystkim nieszczęśliwym, musiałyby być nas tysiące. Każdy sam powinien się troszczyć o siebie. — Ależ, sihdi, ja ciebie nie poznaję! — Anglik mnie nie obchodzi. Skoro był tak nieostrożny, że zwrócił uwagę rabusiów na swoje pieniądze, niechaj ponosi tego skutki. Ja tu nie jestem potrzebny. Nazywa się David Lindsay, to nazwisko jest nam zupełnie nie znane. Powiedziałem to tak, jak gdyby sprawa była mi całkowicie obojętna, jednak gdy tylko wymieniłem nazwisko, Halef ściągnął cugle, aż jego koń stanął dęba. — Lindsay? David Lindsay?! — wykrzyknął. — Czy to prawda?! — Tak. Wyraźnie padło takie nazwisko. Ten Anglik ubiera się jakby na szaro, nosi niebieskie okulary, ma długi czerwony nos i szerokie usta. — Sihdi, ty jesteś szalony! Hadżi wytrzeszczył na mnie oczy. Dwaj pozostali też wyglądali na bezgranicznie zdziwionych. — Szalony? — spytałem. — Jak wpadłeś na myśl tak dla mnie obraźliwą? — Ponieważ twierdzisz, że nie znasz tego Anglika. — A ty go znasz? — Przecież to nasz towarzysz, który wraz z nami przez Kurdystan do Bagdadu i… Mały umilkł. Jego zdumienie było tak wielkie, że aż głos odmówił mu posłuszeństwa. Zbity z tropu patrzył na mnie ciągle osłupiałym wzrokiem. — Co za towarzysz? — No, nasz… nasz lord, którego wolno nam było nie tytułować lordem, tylko nazywać sir Davidem Lindsayem! Chyba więc oszalałeś, skoro tak nagle zupełnie zapomniałeś o tym znajomym? Pozostali dwaj patrzyli na mnie z niedowierzaniem, jak na wielkiego kpiarza. Osko powiedział: — Halefie! Ty naprawdę wierzysz, że efendi nie zna Anglika? On chce się tylko naszym zdziwieniem ubawić! — Ach, to tak! A więc ciesz się, sihdi! Ciesz się! Moje zdziwienie jest tak wielkie, że nie znajduję słów, aby je wyrazić! Ale czy to naprawdę jest nasz Anglik? — Tak, niestety! — I nie chcesz go ratować? — Skoro sądzisz, że nie powinniśmy go tak zostawić… — Nie, nie wolno nam absolutnie! Ale w jaki sposób znalazł się nagle w Rugovej? — Tego i ja nie wiem. Chcąc się dowiedzieć, musimy zejść do jaskini i spytać go o to. — Chwała Allachowi! W końcu wrócił ci rozsądek! — Tak, a opuścił mnie ze strachu na myśl o minie, jaką zrobisz. Rozważenie tego zostawiłem tobie samemu, a plan, jaki zaproponowałeś, wykonamy. — Ten ostatni? — Tak. Ukryjemy się gdzieś tu w pobliżu do jutrzejszego wieczoru. Dobrze nam to zrobi, a także koniom, bo od Stambułu nie mieliśmy dłuższego odpoczynku. A tam byliśmy zajęci dzień i noc. — Przyznajesz więc, że mój plan jest dobry? — Nadzwyczaj! W końcu jestem twoim przyjacielem i obrońcą i potrafię obmyślić doskonały ssefer tertibi — plan wyprawy wojennej. Kto jedzie ze mną, ten znajduje się pod dobrą opieką. Wreszcie przekonacie się o tym. Tylko gdzie znajdziemy miejsce, w którym moglibyśmy zatrzymać się do jutra? Po drugiej stronie w górach, tam jest las. Stamtąd mamy rozległy widok na dolinę, co umożliwia obserwowanie Szarki i jego kompanów. Jeśli posłużymy się moją lornetką, będziemy mogli widzieć ich dokładnie, gdyby zamierzali jechać za nami w tym samym kierunku do wąwozu, gdzie według planu Szarki zamierzali napaść na nas. — Tak — powiedział Halef zafrasowany. — Prawdopodobnie wcześniej zauważą, że pojechaliśmy w inną stronę. Spójrz, jak głęboko odciskają się ślady kopyt w miękkiej trawie! — To dobrze dla nas, bo właśnie dzięki temu możemy ich zmylić. Miękki, trawiasty grunt skończy się. Przypuszczam, że dalej będą kamienie i naga skała, tam możemy skręcić, a oni tego nie zauważą. — Jednak później stwierdzą brak naszych śladów. — Mam nadzieję, że uda się nam tego uniknąć. Mamy dosyć czasu na przedsięwzięcie pewnych działań. — Nie sądzisz więc, że natychmiast pojadą za nami? — Nie. Chcąc przeszkodzić ludziom Szuta w szybkim pościgu, powiedziałem im, co się stało w Diabelskim Jarze. Początkowo zamierzałem to przemilczeć, żeby bracia Aladżi, Suef, Junak i Dżemal zostali możliwie najpóźniej uwolnieni. Jednak aby zyskać na czasie, zrezygnowałem z tego. Teraz węglarz ze swoimi ludźmi i z „alimem” jak najszybciej pojedzie do Diabelskiego Jaru uwolnić pojmanych. I to nam wystarczy, a jeśli będziemy jechali szybciej, zyskamy co najmniej dwie godziny przewagi. A więc: szybciej naprzód! Po niespełna piętnastu minutach dojechaliśmy do miejsca, w którym koleiny się rozchodziły. Stąd skierowaliśmy się w lewo, choć właściwie powinniśmy skręcić w prawo. Zostawialiśmy za sobą tak wyraźne ślady, że ścigający nie powinni mieć wątpliwości, iż udaliśmy się w zaleconym przez węglarza kierunku. Im bliżej gór, tym wyżej wznosił się teren porośnięty łąką, grunt stawał się twardszy, aż wreszcie skończyła się zielona ruń. Tu zarządziłem postój: moi towarzysze mieli na mnie czekać, podczas gdy ja dałem koniowi ostrogi i wyciągniętym kłusem sam ruszyłem w stronę wąwozu, o którym mówił Szarka. Dno wąwozu okazało się miękkie. Przejechałem więc tamtędy spory kawałek drogi w tę i z powrotem, starając się przy tym zostawiać wyraźne . ślady kopyt Karego. Węglarz powinien myśleć, że byliśmy tam rzeczywiście. Wróciłem do towarzyszy. Dalszą drogę odbywaliśmy, jadąc po kamienistym gruncie, aby nie pozostawić śladów, co nam się zresztą udało, a potem dopiero skręciliśmy w prawo. Po pewnym czasie dotarliśmy do najbardziej wysuniętej części podnóża gór. Tu skierowaliśmy się ku skrajowi lasu, gdzie trzeba było zsiąść z koni, by poprowadzić je na górę po dosyć stromym zboczu. Stanąwszy u celu, znaleźliśmy się w cieniu potężnych świerków, ponad których wierzchołkami otwierał się szeroki widok na dolinę Jaskini Klejnotów. Uwiązaliśmy konie, a ja poszedłem w głąb lasu, żeby wyszukać miejsce, gdzie zwierzęta mogłyby się pożywić, a równocześnie skąd nie byłoby widać roznieconego przez nas ogniska. Doświadczenie jest najlepszym drogowskazem. Po wyglądzie roślinności można poznać, gdzie rośnie trawa i gdzie jest woda. Znalazłem takie zaciszne miejsce bez drzew i ze źródłem, z którego woda spływała strużką na zachód w kierunku Czarnego Drinu. Przekroczyliśmy granicę między dorzeczami Czarnego Drinu i Wardaru. Przyprowadzone tu konie zostały rozsiodłane, spętaliśmy im tylko przednie nogi, żeby nie mogły zbytnio się oddalić. Sami wróciliśmy na punkt obserwacyjny, skąd mogliśmy wypatrywać naszych przeciwników. Wkrótce zobaczyliśmy ich przez lornetkę. Znajdowali się jeszcze w dość znacznej odległości, ale i tak było widać, że jechali bardzo szybko. Chcieli zapewne nadrobić stracony czas, przypuszczali bowiem, że gdy tylko dojedziemy do skalnej ściany i okaże się, że nie ma tam żadnej drogi, zaraz zawrócimy. Jeśli więc w ogóle ich zamysł miał się spełnić, to powinni ukryć się tam, zanim zdążymy zawrócić i wyjechać z wąwozu. Doliczyliśmy się ośmiu osób, a kiedy odległość zmalała, rozpoznaliśmy obydwu Aladżich, Suefa, Dżemala, Szarkę, Marka i jeszcze dwu ludzi, których nie znaliśmy. Ci ostatni, sądząc z ubioru, byli prawdopodobnie parobkami węglarza. A więc mieli nad nami liczebną przewagę: dwu na jednego. Okazało się też, że węglarz prócz koni braci Aladżi ukrywał gdzieś własne, czego nie zauważyliśmy. Z faktu, że wszyscy uzbrojeni byli w karabiny, chociaż w izbie nie wisiało ich aż tyle, wynikało niezbicie, że Szarka miał też ukryty zapas broni. Ośmiu jeźdźców podążało w kierunku, jaki według nich powinniśmy byli obrać. W miejscu rozwidlenia kolein zatrzymali się, szukali śladów. Zobaczywszy, że pojechaliśmy we wskazanym przez nich kierunku, ruszyli dalej tym tropem, aż straciliśmy ich z oczu. Od tej chwili czekaliśmy chyba ze dwie godziny, nim zobaczyliśmy ich wolno jadących z powrotem. We wspomnianym już miejscu znów się zatrzymali. Rozmawiali ze sobą, ale sądząc z towarzyszących temu gwałtownych gestów, nie była to spokojna rozmowa. Potem rozdzielili się. Marko z dwoma braćmi Aladżi ruszył w stronę Kolašina, zaś pozostali wrócili do doliny Jaskini Klejnotów. Ci jechali wolno. Ich ruchy i postawa świadczyły o tym, że byli bardzo zawiedzeni. Druga grupa przemknęła galopem wskroś naszego Pola widzenia. Śpieszyli się, albowiem „alim” zamierzał przywieźć tu Anglika. Kiedy jedni i drudzy zniknęli nam z oczu, wróciliśmy do koni i zabraliśmy się do zbierania suchych gałęzi, by rozpalić ognisko i upiec szynkę i łapy niedźwiedzia. Mięsa mieliśmy więcej, niż było trzeba do jutrzejszego wieczoru. Zapadł zmrok. W naszym obozowisku zrobiło się ciemno. Nastrój tego pierwotnego lasu sprawiał moim współtowarzyszom wielką przyjemność. Teraz wreszcie możliwe było szczegółowe omówienie wszystkich przeżyć z ostatnich dni; mieliśmy przecież na to dość dużo czasu. Później ułożyliśmy się do snu, przedtem ustalając jeszcze kolejność czuwania. Właściwie nie obawialiśmy się jakiejś niespodzianki, ale w każdej sytuacji ostrożność nie zawadzi, a poza tym czuwający musiał podtrzymywać ogień, albowiem tu, w górach Szar Dagh, należało oczekiwać, że noc będzie zimna. VII UWOLNIENIE LINDSAYA Nazajutrz rano i w południe, podobnie jak poprzedniego wieczora, jedliśmy pieczone mięso niedźwiedzia, zaś rozmowy znów toczyły się wyłącznie wokół ostatnich wydarzeń. Czuliśmy się odświeżeni i nabraliśmy sił; widać było też po naszych koniach, że dłuższy, zasłużony wypoczynek dobrze im zrobił. Teraz zwierzęta i ludzie zdolni byli do podjęcia dalszych trudów. Po południu wyprawiłem się sam do skał otaczających dolinę Jaskini Klejnotów na poszukiwanie miejsca, w którym wieczorem moglibyśmy ukryć nasze konie: Węglarz mówił, że Anglik znajdzie się tu być może już wieczorem. Zatem i my, chcąc mu przyjść z pomocą, powinniśmy o tej porze być w pobliżu. Nadłożyłem drogi, żeby nie zostać zauważonym z tamtej strony. Ale mój rączy koń nadrobił to szybko i wkrótce udało mi się znaleźć kryjówkę odpowiadającą naszym zamiarom. Znajdowała się ona niedaleko wejścia do doliny. Wróciłem do obozu w sam czas, by wyruszyć w drogę, słońce bowiem zniżało się już ku zachodowi i zanim zdążymy dojechać do kryjówki, będzie zupełnie ciemno. Nie zadaliśmy sobie trudu zacierania śladów, bo wieczorem i tak były niewidoczne. Dotarłszy na miejsce, wprowadziliśmy konie w zarośla, a ja z Halefem stanęliśmy na czatach, wypatrując tego „doborowego” towarzystwa. Osko i Omar, którzy musieli pozostać, otrzymali polecenie, aby zachowywali się cicho i w żadnym razie nie opuszczali tego miejsca przed naszym powrotem. Było zupełnie ciemno, ale ponieważ jako tako znaliśmy okolicę, udało się nam bez przeszkód dotrzeć w pobliże domu węglarza. Między budynkiem i mielerzem jasnym płomieniem paliło się ognisko, wokół którego siedzieli wszyscy, których spodziewaliśmy się tu zastać. Ostrożnie przekradając się skrajem polanki, dotarliśmy do zarośli po przeciwnej stronie i tędy dalej do wąskiej dróżki, która biegła od dębu 1 kończyła się przy mielerzu. Tam przyczailiśmy się. Mężczyźni siedzieli w takiej odległości od nas, że słyszeliśmy ich głosy, jednak słów nie mogliśmy zrozumieć. Wszystko wskazywało to, że nie byli w najlepszym nastroju. Co chwila spoglądali w strony wejścia do doliny, z czego wynikało, że spodziewają się rychłego przybycia „alima” z jeńcem. Upłynął zaledwie kwadrans od chwili, gdy tu przybyliśmy, a już dał się słyszeć odgłos uderzeń kopyt zbliżających się koni. Siedzący przyj ognisku poderwali się na nogi. Przybyło sześciu jeźdźców. Dwaj z nich siedzieli na koniach związani: Lindsay bez swego kapelusza, a drugimi był zapewne jego tłumacz. Jednym z pozostałej czwórki okazał się ów rzekomy „uczony”, który zaraz zeskoczył z konia i podszedł do czekających tu ludzi. Został powitany z widocznym zadowoleniem. Później odwiązano jeńców od koni, zdjęto ich, ale znów spętano im nogi; ręce też mieli skrępowane. I tak położono ich na ziemi. Ludzie z eskorty oparli karabiny o ścianę domu i też przysiedli się do ogniska. Żałowaliśmy, że nie można było usłyszeć ich rozmowy, a rozmawiali z wielkim ożywieniem. Ale nie trwało to długo. Ludzie Szuta wkrótce wstali, żeby przenieść pojmanych do mielerza, do którego wejście węglarz w opisany już sposób otworzył. Znajdowali się teraz tak blisko nas, że słyszeliśmy każde ich słowo. „Alim” zwrócił się do związanego tłumacza: — Już ci powiedziałem, że nie musisz się niczego obawiać. Zabraliśmy ciebie, bo nie możemy się porozumieć z Anglikiem. Dostaniesz nawet bakszysz za to, żeś się najadł strachu. Anglik musi za to zapłacić. Do tej pory nie chciał przystać na nasze żądania, ale już my potrafimy go zmusić i liczymy przy tym na twoją pomoc. Jeśli doradzisz mu, żeby zrezygnował z uporu, to skorzystasz na tym, bo im wcześniej zapłaci, tym szybciej będziesz wolny. — A czy on też zostanie uwolniony, kiedy zapłaci? — spytał tłumacz. — To nie twoja sprawa. Ale mimo to powiem ci coś. Czy puszcza się wolno kogoś, kto później może się mścić? Tylko tego nie wolno ci jemu powtarzać. Teraz zostaniecie osadzeni w jaskini. Pogadaj z nim! Przyjdę tam za piętnaście minut. A jak będzie dalej się ociągał z wydaniem mi zlecenia dla swojego bankiera, to dostanie takie cięgi, które lepiej otworzą mu oczy. A póki nie usłucha, nie dostanie jedzenia ani picia, za to tym więcej batów. — Co mówi ten łotr? — spytał Lindsay po angielsku. — Mówi, że wsadzą nas teraz do jaskini — odpowiedział tłumacz. — Nie dostaniesz, panie, ani jedzenia, ani picia, tylko baty, póki nie podpiszesz zlecenia, którego żądają. Ale nie powinieneś, panie, podpisywać, bo właśnie usłyszałem, że później i tak zostaniesz zabity. Nie wolno mi naturalnie odradzać ci podpisania zlecenia. Ale przyjąłeś mnie, panie, do służby i jestem po twojej stronie, a nie z tymi łotrami. Może jednak uda się nam znaleźć sposób ucieczki. — Serdeczne dzięki! — odpowiedział krótko Anglik. — Łajdacy nie dostaną ani para, mogą mnie zatłuc! Well! — I co na to powiedział? — zapytał Marko. — Że nic nie zapłaci. — Będzie inaczej gadał. A więc jazda z wami do lochu! Za kwadrans przyjdę tam. Obydwu jeńców opasano sznurami i dwaj parobcy węglarza wciągnęli ich do jaskini. Kiedy parobcy wyszli na zewnątrz, usłyszałem z głębi mielerza brzęk łańcucha, co pozwalało się domyślać, że kamień zamykający wejście został spuszczony. — Czy nie powinniśmy zaraz odbić naszego przyjaciela? — szepnął Halef. — Nie, nie wzięliśmy ze sobą karabinów. — No to co! Mamy noże i pistolety, a ty masz jeszcze rewolwer. To wystarczy. — Nawet gdyby się nam udało w pierwszej chwili przepędzić bandytów, to przecież napadną na nas, kiedy będziemy zdejmowali pojmanym więzy. Nie, musimy działać ostrożniej. Chodźmy teraz do dębu! Ruszyliśmy w drogę, zdając się bardziej na pamięć i dotyk niźli na wzrok, bo pod drzewami było tak ciemno, że nie widzieliśmy własnej ręki przed oczyma. Po dziesięciu minutach dotarliśmy jednak do drzewa. I tu, na górze, panowały prawdziwie egipskie ciemności. Ale dobrze znaliśmy drogę, więc w taki sam sposób jak wczoraj wspięliśmy się na górę i dostaliśmy się do środka. Teraz trzeba było poruszać się bezszelestnie, „alim” bowiem już mógł tu być gdzieś w pobliżu. Doradziłem Halefowi, żeby nie szukał stopami szczebla po szczeblu drabiny, tylko chwytając się jej rękami, spuszczał się w dół jak po linie. Zszedłem pierwszy, a on za mną. Kiedy dotarliśmy do rogu za murem, wokół panowała ciemność. Ale w chwili gdy stopami dotknęliśmy gruntu, zrobiło się widno. Znów wspiąłem się po kilku szczeblach i ponad krawędzią muru zajrzałem do jaskini. Zobaczyłem tam „alima”. Musiał tu chyba wejść przed chwilą. Teraz stał przed leżącymi na ziemi. W jednej ręce trzymał łojówkę, w drugiej pejcz. Nie miał przy sobie noża ani pistoletu, zapewne uznał, że będą mu przeszkadzały przy pokonywaniu trudnego przejścia. Rozmawiali, a odbywało się to tak, że pytania zadawane Anglikowi po turecku tłumacz przekazywał mu po angielsku, zaś odpowiedzi Lindsaya tłumaczył z angielskiego na turecki Markowi. „Uczony” najpierw odwiązał sznur krępujący nogi dragomana i powiedział: — Rozluźnię ci pęta, żebyś mógł się podnieść z ziemi. Ręce pozostaną naturalnie związane. Teraz spytaj go, czy chce zapłacić. Tłumacz powtórzył pytanie. — Nie! — odburknął Anglik. — A jednak to zrobisz, bo cię do tego zmusimy! — Żaden Lindsay nie pozwoli, by ktokolwiek zmuszał go do czegoś. — Jak nie ktoś, to bat, którym posługujemy się skutecznie. — Odważ się! — To żadna odwaga! Marko uderzył Anglika. Halef trącił mnie, chciał, żebym natychmiast interweniował. Ale nie dałem się sprowokować do żadnego przedwczesnego działania. — Łotrze! — krzyknął lord. — To zostanie pomszczone! — Co on powiedział? — spytał „alim”. — Że biciem do niczego się go nie zmusi — przetłumaczył dragoman. — Będzie inaczej śpiewał, jak dostanie pięćdziesiąt albo sto batów. Wiemy, że ma miliony. Sam to przecież powiedział. Powinien i musi zapłacić! Masz mu to oznajmić! — Powtarzanie gróźb, które miałyby złamać upór Lindsaya, jest zbędne. Nie spokornieje, nawet jeśli dostanie jeszcze kilka ciosów. — No, dobrze! — powiedział w końcu Marko. — Daję ci godzinę. Potem wrócę i dostaniesz sto batów na plecy, jeśli jeszcze nie będziesz skłonny do posłuszeństwa! — Tylko się odważ! — Po raz drugi ostrzegł go Lindsay przez tłumacza. — Dostaniesz trzy razy tyle! — Od kogo? — zaśmiał się Marko. — Od efendiego, o którym mówiliśmy w drodze. — Ten cudzoziemiec nawet o tobie nie usłyszy, chociaż jechałeś mu na spotkanie. — Znajdzie mnie! — Musiałby być wszechwiedzący. On nawet nie wie, że ty go szukasz. — Dowie się w Rugovej, że byłem tam i nagle zniknąłem. Pójdzie za moim śladem aż tu! Yes! — Twoim śladem? A jak mógłby go znaleźć? Nikt nie wie, gdzie jesteś. Odkąd zniknąłeś wieczorem, widzieli cię tylko nasi przyjaciele. — Zmusi tych osobników do mówienia. — Wobec tego musiałby wiedzieć, że zostałeś zabrany do karaulu. A o tym wiedzą tylko dwaj ludzie: Szut i ja. — Nic nie szkodzi! Dowie się. Czymże jesteście wy dwaj w porównaniu z nim i jego Hadżim! — Psi synu, nie mów tak! Zupełnie niemożliwe, żeby ten Alaman znalazł cię. Zresztą nawet gdyby mu się udało, koniec z nim. Musiałby wpaść w nasze ręce i zostałby zakatowany na śmierć. Nie łudź się tak bezsensowną nadzieją! Tu żaden człowiek nie odnajdzie ciebie, a możesz się sam uratować, płacąc żądaną sumę. Żebyś uwierzył, powiem ci, że twój efendi w tej chwili już siedzi w karaulu, z którego ciebie zabrałem, on i jego trzej towarzysze. A im nigdy nie zaproponujemy, żeby się wykupili; oni nigdy nie odzyskają wolności, będą musieli pożegnać się z życiem. — Bzdura! — wykrzyknął Anglik, usłyszawszy przetłumaczone mu słowa. — Moi przyjaciele uwięzieni? Wykluczone, chyba że sami chcieliby tego. Yes! — Ośmieszasz się! Dowiodę ci, że te typy poniżą się przed nami, skamląc o łaskę. Znajdą się z tobą w tym lochu i umrzesz wraz z nimi, jeśli będziesz się upierał przy „swoim postanowieniu i nie zapłacisz okupu. Teraz odchodzę. Daję ci godzinę na uratowanie życia. Nie myśl, że możesz stąd uciec. Z czterech stron otacza was skała i stąd jest tylko jedno możliwe wyjście, będące zarazem wejściem, ten otwór. Ale otwór jest zamknięty, ponadto jesteście związani i nie możecie nic przedsięwziąć. Tłumaczowi ulżę, rozwiążę mu nogi, on nie jest winien, że tak uparcie odmawiasz spełnienia mojego nakazu. Powiedziawszy to, Marko położył się na ziemi i znów wyczołgał się na zewnątrz. Usłyszeliśmy, że kamień został wepchnięty do otworu i umocowany na łańcuchu. Przez chwilę panowała niczym nie zmącona cisza; potem usłyszeliśmy głos Anglika: — Ładna sytuacja, mister Fan Hoti! Nieprawdaż? — Tak — potwierdził tłumacz. — Myślę, że ratunek nie jest możliwy. — Phi! David Lindsay nie umrze w tym kamiennym lochu. — Chcesz się, panie, wykupić? — Ani myślę. Gdyby tylko ci łajdacy dostali pieniądze, natychmiast zabiliby mnie. — Z pewnością. Ale w jaki sposób mielibyśmy stąd wyjść? Jestem przekonany, że wyjście i wejście jest tylko to jedno. Nawet gdyby była inna droga, to i tak nie możemy nic zrobić, bo jesteśmy związani. Trzeba porzucić myśl o ratunku! — Nonsens! Wyjdziemy stąd! — Ale jak? — Spacerkiem. Well! — A kto nas wypuści? — Mój przyjaciel, ten, którego ci szubrawcy nazywają niemiecki efendi. — Słyszałeś, panie, że został pojmany! — On! Ani mu to w głowie! — Nie bądź, panie, taki pewny! Wiesz, jak było z nami. Nie był czasu na obronę. — Jemu nie trzeba czasu. Nie jest tak głupi jak my, żeby wpaść w pułapkę. — Nawet gdyby ci bandyci nie zdołali się do niego dobrać, to pomoc z jego strony nie możemy liczyć. W żaden sposób nie dowie się gdzie jesteśmy i co się z nami stało. — Nie znasz go. Na pewno przyjdzie! Yes! — Wątpię, sir David. Jak miałoby się to udać pańskiemu przyjacielowi? — To jego sprawa. Daję głowę, że przybędzie! — Już jest! — zawołałem tym razem głośno. — Miał pan rację, sir David! Na chwilę zapadła cisza, a potem usłyszeliśmy rozradowany głos Anglika: — The devil! To był jego głos! Znam go dobrze. Jesteście tam, mister Kara Ben Nemsi? — Tak, i Halef jest ze mną! — Heigh–day! To oni! To oni! A nie mówiłem?! Wspaniale! Teraz my przetrzepiemy tamtym skórę. Ale gdzie jesteście? — Tu, w rogu. Zaraz będę u was. Halef został, a ja, przerzuciwszy ponad murem koniec drabiny,: przeszedłem na drugą stronę. — A więc jestem! Teraz wyciągnijcie ręce, żebym mógł przeciąć więzy, na nogach też. A potem znikamy stąd jak najszybciej. — O, nie! Zostaniemy tu! Well! — Po co? — Żeby sprać łajdaka, kiedy tu przyjdzie, jego własnym pejczem. — Zrobimy to, ale nie w tym miejscu. Pejcz nie jest ważny, teraz najważniejsza jest wolność. Nie tylko my sami chcemy mieć tego „alima”, inni też! Tak, wstańcie i podejdźcie ze mną do ściany. Przeciąłem więzy i przesunąłem obydwu do ściany. — Co tam jest? Drzwi? — spytał sir David. — Nie, jest tu rozpadlina w skale, prowadzi niczym komin w górę i kończy się w pustym drzewie. Wewnątrz tego komina wisi drabina sznurowa, po której musimy się wspiąć. Obawiam się tylko, sir, czy może pan polegać na swoich rękach. — Jeśli idzie o wolność, to spełnią swoją powinność. Well. Już czuję, że krew dobrze krąży. Yes! Obydwaj uderzali w dłonie, chcąc przywrócić im czucie. Wyjąłem moją buteleczkę — latarenkę, wpuściłem do niej trochę powietrza i oświetliłem drabinę oraz mur, żeby mogli znaleźć drogę. Przy tym objaśniłem im, na czym polega plan tego całego założenia. — Już wiem! — powiedział Anglik. — Wszystko świetnie pójdzie. Irytuje mnie tylko to, że nie dajecie mi czasu, abym zaczekał tu na tego łotra! — Spotkamy go, kiedy stąd wyjdziemy. — Rzeczywiście? Na pewno? — Tak. Zejdziemy na dół do mielerza, przez który was wpakowali do jaskini. Tam przy ognisku siedzą te draby, a my bardzo uprzejmie dotrzymamy im towarzystwa. — Very well! Pośpieszmy się do nich! Opowiadanie, dziękowanie zostawiamy na później. Czy tak? — Naturalnie! Pan wchodzi jako pierwszy. Ja za panem. Potem Mr. Hoti i Halef jako straż tylna. — Hadżi? A gdzie on jest? — Czeka za murem. A zatem naprzód, sir David! Ja pana przytrzymam, gdyby ręce miały odmówić panu posłuszeństwa. Zaczęła się wspinaczka. Nie szło to zbyt szybko, gdyż okazało się, że ręce obydwu jednak ucierpiały od więzów. Mimo to wydostaliśmy się szczęśliwie na zewnątrz. Pomogłem im jeszcze przy zejściu z drzewa, co ze względu na ciemności było konieczne, a potem, wróciwszy do pustego pnia, wyciągnąłem sznurowaną drabinę przez otwór, odciąłem ją i zrzuciłem na ziemię, po czym złożoną zabrałem ze sobą. Anglik i tłumacz nie znali okolicy, musieliśmy więc ich prowadzić. Doszliśmy do miejsca, skąd zza wysokiej skały nie byłoby widać blasku ognia, i rozłożywszy drabinę na ziemi, podpaliliśmy ją, dorzucając jeszcze chrustu, aby spłonęła doszczętnie. Płomienie oświetlały nam drogę, czyniąc schodzenie łatwiejszym. Dość dobrze widać było wszystkie jej zakręty, przy czym ogień z drugiej strony skalnej szczeliny pozostawał niewidoczny z doliny. Znalazłszy się na dole, staraliśmy się możliwie najszybciej przedostać się przez zarośla, ponieważ zależało nam na tym, aby dotrzeć do naszych przeciwników, zanim Marko znów zejdzie do jaskini. W dogoddnym dla nas miejscu zatrzymaliśmy się, ja i obydwaj uwolnieni, Halef bowiem musiał sprowadzić Osko i Omara oraz przynieść moją broń. Zrazu nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa. Dopiero kiedy ci, na których czekaliśmy, mieli już lada chwila nadejść, sir David zapytał: — A co z tamtymi łotrami, sir? Chyba chce pan pozwolić, żeby uszli bezkarnie, co? Już ja pana znam! — O, nie! Do tej pory byłem dość pobłażliwy. Ale za figiel, jaki wam spłatali, muszą zostać ukarani. Oni nie tylko chcieli pana pieniędzy, ale i życia. — Well! A więc co robić? — Najpierw musimy ich ująć, a wtedy zobaczymy, co dalej. Jest nas sześciu, a mamy do czynienia z dwunastoma ludźmi; wypada zatem dwu na każdego z nas, nie uważam, aby w sprzyjających warunkach taki stosunek sił był niekorzystny. — Ja też, gdybym miał broń. — Każdy dostanie karabin, jeden, a może więcej. Jak widzę, węglarz i jego ludzie nie mają przy sobie strzelb, a więc zostawili je w izbie, skąd łatwo możemy je zabrać. Staliśmy w takim miejscu, z którego mogliśmy całą bandę ogarnąć wzrokiem. Również czterej nowo przybyli nie mieli przy sobie broni; ich flinty stały oparte o ścianę domu. Tych strzelb mogliśmy się nie obawiać, co najwyżej tylko starych, dosyć zawodnych pistoletów, jakie trzech z nich miało za pasem. Marko też jeszcze nie był uzbrojony, nie dostrzegłem u niego ani noża, ani pistoletu. Wrócił Halef z dwoma towarzyszami. Poleciłem mu, aby wszedł do domu przez okno i podał nam strzelby. W tym celu podkradliśmy się do szczytowej ściany domu, nie oświetlonej blaskiem ognia. Okno okazało się wystarczająco duże, aby Hadżi mógł przez nie wejść. Podał nam siedem nabitych strzelb. Wróciwszy, powiedział: — Sihdi, ten węglarz naprawdę musi mieć skład broni. Wczoraj dał braciom Aladżi dwie flinty, a teraz jest ich siedem, dla niego, dla czterech parobków, dla Suefa i Dżemala, których strzelby wczoraj połamaliśmy. Wydaje się, że ten Szarka zaopatruje w broń całą bandę Szuta. Obejrzeliśmy strzelby. Były tego samego kalibru co flinty Osko i Omara. Dobrze się składało, bo Lindsay i tłumacz mogli korzystać z zapasu amunicji towarzyszy. Sir David przewiesił sobie przez ramię trzy strzelby i tłumacz trzy. Wyglądało to nadzwyczaj groźnie, choć ta broń, strzelby o jednej tylko lufie, nie była zbyt niebezpieczna. — Co teraz? — spytał sir David. — Mam broń. Tylko strzelać. Yes! — Ale jedynie wtedy, gdy to będzie konieczne — ostrzegłem go. — Nie chcemy ich zabijać. — Przecież oni chcieli mnie zamordować! Zabiję ich! Zrobię to! Well! — Chce pan zostać mordercą? Wychłoszczemy ich batem. Wczoraj widziałem leżące na wozie postronki, może jeszcze tam są. Halefie! Przynieś je! A pan, sir David, wraz z panem Fan Hotim zechciejcie przekraść się w prawo. My, między zaroślami, podejdziemy ich z lewej strony tak, żebyśmy mieli całe to towarzystwo pomiędzy nami. Nie wychodźcie z krzaków wcześniej, póki nie usłyszycie, że ja tego chcę. I uważajcie, żebyście teraz nie zostali zauważeni. Odeszli. Halef przydźwigał wielki pęk sznurów i rzucił je na ziemię. W tej chwili przeszkadzałyby nam tylko. Zachowując ostrożność, przekradliśmy się ku tylnej ścianie domu i wzdłuż niej aż do rogu. Stamtąd powoli czołgaliśmy się w stronę ogniska. Cień od osób zgrupowanych wokół ogniska padał na nas tak, że zupełnie nie było nas widać. Wreszcie znaleźliśmy się między naszymi przeciwnikami a ścianą, o którą oparte były strzelby; a więc teraz! — Na razie zatrzymajcie się tu — szepnąłem do trzech towarzyszy — i pilnujcie, żeby nikt nie mógł zbliżyć się do strzelb! Każdemu, kto mnie nie usłucha, poślijcie kulę, ale celujcie tylko w nogi. Myślę, że możemy obciążyć nasze sumienia okulawieniem takiego łotra. Jeżeli od razu nie zareagujemy ostro, to koniec z nami. Wstaliśmy. Ja ruszyłem w stronę ogniska. Ci, którzy siedzieli zwróceni twarzą do mnie, zobaczyli mnie pierwsi. Był to „alim” i jego trzej kompani. Poderwał się z miejsca i wykrzyknął zdumiony: — Allach! To idzie Niemiec! Marko ze zdziwienia aż upuścił pejcz, który trzymał w ręce. Węglarz zerwał się i patrzył na mnie oniemiały z przerażenia, jak gdyby zobaczył upiora. Wydawało się, że Suef i Dżemal ze strachu nie byli w stanie się poruszyć. Wszyscy wpatrywali się we mnie i nie dostrzegali stojących w cieniu trzech moich przyjaciół. — Tak, Niemiec — powtórzyłem za nim. — Widzisz, Szarka, czy nie powiedziałem ci wczoraj, że z pewnością przybędę, gdyby to było konieczne? — Tak, powiedziałeś. Ale jaka konieczność miałaby cię już dziś tu sprowadzić? — Mam mały interes, który chcę zrobić z twoim przyjacielem „alimem”. — Ze mną? — zdziwił się wymieniony. — Tak, z tobą. Nie wiesz, co przez to rozumiem? — Nie mam pojęcia. — Siadaj więc dla większej wygody, żebym mógł ci sprawę wyłożyć. Wrażenie, jakie na nim zrobiło moje nagłe pojawienie się, było tak wielkie, że natychmiast usiadł. Krótkim, władczym ruchem ręki dałem węglarzowi znak, aby i on usiadł. Łajdacy byli kompletnie zbici z tropu, widząc mnie ni stąd, ni zowąd przed sobą. — Otóż przede wszystkim muszę ci zakomunikować, że jeszcze nie jestem w karaulu — zwróciłem się do „uczonego”. — A więc bardzo się zawiodłeś. — W karaulu? — spytał zmieszany. — Nie wiem, o czym mówisz. — Widocznie masz bardzo krótką pamięć. Przecież sam mówiłeś, jakobym już miał się znajdować w karaulu w Rugovej. — Efendi, nie znam karaulu ani nic takiego nie mówiłem. — Pewnie też nie podzielasz zdania, że powinienem tam został zachłostany na śmierć? — Nie. W ogóle nie rozumiem ciebie. — Tak, skoro w ogóle mnie nie rozumiesz, to gotów jest uwierzyć, iż uważasz za niemożliwe, abym mógł trafić na ślad Anglika. Marko nie odpowiadał. Głos odmówił mu posłuszeństwa, głęboko oddychał. A ja mówiłem dalej: — Zapewne nikt prócz ciebie i Szuta nie wie, w jaki sposób Anglik wpadł w wasze ręce, ale on was zapewniał, że ja jednak odnajdę go. Bardzo głupio z twojej strony, że w to nie wierzyłeś. Człowiek, który studiował, nie może być tak nieroztropny. — O jakim Angliku mówisz? — O tym, któremu chciałeś wymierzyć sto batów! Tego było mu już za wiele. Przełykał ślinę i przełykał, ale nie wydusił z siebie ani słowa. — Efendi! — zawołał węglarz. — Jakim prawem przychodzisz tu i mówisz rzeczy, których nikt nie może zrozumieć? Szarka chciał wstać, ale przycisnąłem go za ramiona i odpowiedziałem: — Uspokój się. Na razie nie z tobą mam do czynienia. Ten „alim” sam potrafi odpowiadać. Otóż szukam Anglika, którego on tu przywiózł. — Ale ja jak żyję nie widziałem jeszcze Anglika! — stwierdził Marko. — Słuchaj, to wierutne kłamstwo. Przecież wczoraj byłeś tu wyłącznie w tym celu, żeby zapewnić u Szarki lokum dla Anglika. — Nie! To nieprawda! — Zaraz się przekonamy. Przybyłem tu, aby zapłacić za niego okup. — Ach! — wyrwało mu się. — Kto cię do tego upoważnił? — Nikt. Ja sam z własnej woli zdecydowałem się przynieść ci go. Zatrzymał na mnie otępiałe spojrzenie. Węglarz był jednak mądrzejszy od „miastowego”. Szarka odgadł, że przybyłem tu w nieprzyjaznym zamiarze; poderwał się na nogi i zawołał: — To kłamstwo, nic tylko kłamstwo! Tu nikt nie wie o żadnym Angliku. Jeśli myślisz, że wolno ci nas obrażać, to przeliczyłeś się! Ty już wczoraj… — Milcz! — ryknąłem na niego. — Z pewnością nie twoją zasługą jest, że teraz stoję przed tobą żywy i cały. Wczoraj przy stawie koło skalnej ściany chciałeś nas zamordować. Na szczęście nie jestem tak naiwny, jak myślałeś. Siadaj! — Efendi! — krzyknął na mnie. — Nie waż się jeszcze raz w taki sposób mnie podejrzewać! Nie wyjdzie ci to na dobre! — Siadaj! — powtórzyłem. — Nie znoszę, żeby mi się ktoś sprzeciwiał. Jeśli któryś z was podniesie się z miejsca bez mego zezwolenia, to każę go posadzić. A więc siadaj, Szarka, natychmiast, bo w przeciwnym razie… — To posadź mnie! Tu stoję, a tu jest mój nóż! Jeśli jeszcze… Nie dokończył. Wyciągnął zza pasa nóż i zamierzył się na mnie. I wtedy z tyłu huknął strzał, a on upadł z okrzykiem bólu. Pozostali, wystraszeni, już chcieli poderwać się z miejsca, ale krzyknąłem: — Nie ruszać się, bo dosięgnie was kula. Jesteście okrążeni. — Nie wierzcie mu! — ryknął Szarka, który leżąc na ziemi, obydwiema rękami trzymał się za nogę. — Weźcie strzelby! Tam stoją oparte, a w domu jest ich jeszcze więcej! — Tak, tam stoją oparte. Przynieście je sobie! — Co powiedziawszy, wskazałem ręką ścianę i wtedy zobaczyli stojących tam trzech moich towarzyszy z flintami gotowymi do strzału. Strzał padł z broni Halefa. — Naprzód, naprzód! — wykrzykiwał węglarz. Ale nikt go nie słuchał. Zobaczyli, że kula trafi każdego, kto miałby zamiar okazać posłuszeństwo węglarzowi. Szarka miotał najgorsze przekleństwa. Uniosłem w górę kolbę i zagroziłem mu: — Milcz! Jeszcze jedno słowo, a zabiję cię! Wczoraj dowiedliśmy już, że się was nie boimy, a dziś jest nas tu więcej. — Żeby was było nawet stu, to ja się nie boję. Nie będziesz bez powodu kazał do mnie strzelać. Ot, masz! Szarka pochwycił nóż, który mu wypadł z ręki, i rzucił nim we mnie. Uskoczyłem w porę, nóż przeleciał obok. Błyskawicznie odpowiedziałem uderzeniem kolbą. Szarka bez przytomności padł na ziemię. To zrobiło na nich wrażenie. Nikt nie odważył się na jakikolwiek nieprzyjazny ruch. Nie spuszczałem z oka zwłaszcza tych trzech, którzy mieli pistolety, ale i ci ani myśleli sięgać po broń. — Widzicie, że my nie żartujemy — oświadczyłem. — Marko ma udzielić mi odpowiedzi. Pozostali niech zachowują się spokojniej Pytam: gdzie jest Anglik? — Tu nie ma żadnego Anglika. — A w jaskini? — Też nie. — Tym razem muszę ci przyznać rację, ponieważ on właśnie już stamtąd wyszedł. — Już… wy… szedł… stam… tąd? — wyjąkał Marko. — Obejrzyj się, jeśli chcesz go zobaczyć! Wskazałem ręką na miejsce, gdzie, jak wiedziałem, stali Lindsay i tłumacz. Wystąpili obydwaj do przodu. Marko zdrętwiał ze strachu. — Czy teraz wierzysz, że odnalazłem jego ślad? — zaśmiałem się. — Dopiero co go przywiozłeś, a już jest wolny. W dodatku, jak widzicie, obydwaj mają strzelby, które przedtem znajdowały się w izbie. Jesteście w naszych rękach, a teraz poprosimy tych trzech dzielnych mężczyzn o pistolety. Tłumacz zechce wyjąć im je zza pasów, im samym nie wolno dotykać broni. A potem każdy z nich odda mu jeszcze swój nóż. Kto się będzie wzbraniał, ten zostanie zastrzelony. Powiedziawszy to, wycelowałem ze sztucera, a i Anglik przyłożył strzelbę do policzka, mimo że nie rozumiał tego, co powiedziałem. To ich do reszty zdeprymowało. Nie mając odwagi na słowo sprzeciwu, pozwolili odebrać sobie broń. — Halef! Sznury! W ciągu trzech sekund Mały wykonał rozkaz. — Zwiąż „alima”! — Efendi, co ci przychodzi do głowy! — zawołał „uczony”. — Mnie związać? Nie mogę na to się godzić! — Zgodzisz się, zrobimy to spokojnie, a jeśli nie, to kula w głowę. Czy myślisz, że możesz bić pejczem lorda ze Starej Anglii, a potem jeszcze być traktowany za to jak padyszach? Nie wiesz, jak wielką obrazą jest uderzenie pejczem? Wszyscy bez wyjątku zostaniecie związani. Innym daję słowo, że jeśli będą posłuszni, to nic im się nie stanie, jednak tobie bicie pejczem będzie oddane z nawiązką. Mimo to Marko bronił się przed rękami Halefa. Wtedy Lindsay spytał tłumacza: — Jak będzie po turecku: ja pomogę? — Jardym edetszejim — odpowiedział tłumacz. — Well! A więc: jardym edetszejim! Podniósł pejcz, który przedtem wypadł Markowi, i smagnął go nim tak mocno, że ten zrezygnował ze stawiania oporu. Został związany, a po nim kolejno inni. Nie bronili się, widok wycelowanych w nich strzelb wzbudzał strach. Związaliśmy każdemu ręce w taki sposób, żeby nie mogli pomagać sobie nawzajem w rozluźnieniu sznurów; skrępowaliśmy też im nogi. Potem obejrzałem nogę węglarza. Rana nie była groźna. Kula przeszła powyżej kolana przez mięsień i chyba wpadła do ogniska. Opatrzyłem mu ranę, po czym i on został związany. Ocknąwszy się, spojrzał na nas złym okiem, ale nie odezwał się. Odwołałem towarzyszy na stronę. Pojmani nie powinni słyszeć naszej rozmowy. — Sir, popełnił pan wielkie głupstwo — powiedział do mnie Lindsay. — Ma pan na myśli obietnicę daną tym ludziom, że nic się im nie stanie? — Naturalnie, yes! — Ja nie uważam tego za głupstwo, tak nakazuje humanitaryzm. — Dajcie spokój z tym waszym humanitaryzmem! Ci szubrawcy czyhali na życie pańskie i nasze. Tak czy nie? — W istocie, tak było. — Yes! Nie pojmuję zatem, dlaczego i my nie moglibyśmy trochę postraszyć ich zagrożeniem życia! A może nie wiecie, jakie tu rządzą prawa? — Znam je równie dobrze jak pan, ale jeśli postępują tak na wpółdzicy ludzie, to w żadnym razie nie powinniśmy ich reguł przyjąć za wzór do naśladowania. Pan, sir, miał do czynienia z rozbójnikami, oni zaś z dżentelmenem, który prócz tego, że jest chrześcijaninem, jest też parem starej Anglii. Czy byłoby to z jego strony po dżentelmeńsku, gdyby traktował tych bandytów według ich prawa? — Hm! — mruknął. — Zresztą ani pan, ani my nie odnieśliśmy przez nich żadnego uszczerbku na zdrowiu. Wyszliśmy z tego cało. Zamordowanie tych ludzi nie mogłoby zatem usprawiedliwione być w żadnym razie prawem odwetu. — Dobrze! Więc nie zabijać, ale porządnie wychłostać! — A taka chłosta, czy licuje z godnością niejakiego Davida Lindsaya? Wiedziałem, jak czuły był na tym punkcie, i na efekt nie musiałem długo czekać. Zamyślony, pocierając opuchnięty nos, spytał: — Sądzi pan, że tego rodzaju pokazowa lekcja chłosty i angielski dżentelmen nie bardzo do siebie pasują? — Tak sądzę. Żywię zbyt wielki szacunek dla pana osoby, sir, i i pańskiego narodu, żebym mógł uwierzyć, iż tak nieelegancka zemst mogłaby rzeczywiście sprawić panu duże zadowolenie. Lew nie przejmuje się myszą, która go targa za grzywę. — Lew, mysz, bardzo dobrze! Świetne porównanie. Well! Zostawimy więc te myszy w spokoju! Jako lew będę wielkoduszny. Jednak tego typa, którego nazywacie „alimem”, wcale nie uważam za mysz. On mnie pobił. — Co do tego jesteśmy jednej myśli. Marko i Szarka kierują pozostałymi. W każdym razie oni obydwaj mają na sumieniu niejedno ludzkie życie. To nie może im ujść na sucho. Co do węglarza, to tego dosięgła kara od kuli Halefa. Ten drugi może zakosztować bata; pięćdziesiąt uczciwie odliczonych batów na grzbiet i ani jednego mniej! — Ależ, sir! Ja miałem dostać sto! — Pięćdziesiąt wystarczy. I tak zapamięta je do końca życia. — Zgoda! Well! Ale co potem? — Potem zamkniemy ich wszystkich w jaskini. — Bardzo dobrze! Zostaną zepchnięci do własnego grobu. Ale tam zginą, a pan przecież nie chce zabijać! — Zadbam o to, żeby we właściwym czasie zostali uwolnieni. Jeśli w ciągu dwu, trzech dni zobaczą przed sobą widmo śmierci z głodu i pragnienia, będzie to dla nich dotkliwą karą. Z pewnością znajdziemy człowieka, który będzie ich sprzymierzeńcem i zna jaskinię. Wyślemy go tu, żeby ich uwolnił. Potem już nie będą mogli nam szkodzić, ponieważ w tym czasie opuścimy te okolice. — A dokąd chcecie się udać? — Najpierw do Rugovej. — Wspaniale! Yes! Gdzie indziej ja bym też nie pojechał. Mam kilka słów prawdy do powiedzenia temu przeklętemu Kara Nirwanowi. — Ja też, ale o tym później! Czy może zna go pan osobiście? — Yes! Lepiej, niżbym tego chciał. — Zatem jesteśmy jednomyślni w kwestii ukarania naszych więźniów? — Yes! Przyjmując, że ten „alim” dostanie pięćdziesiąt batów. — Dostanie je! Fan Hoti, który rozumiał naszą rozmowę prowadzoną w języku angielskim, powiedział z aprobatą: — Ja również nie byłbym za tym, żeby tych ludzi zabijać. Śmiertelny strach, jaki przeżyją, będzie dla nich wystarczającą karą. Jednak nasuwa się pytanie, czy ta kara w ogóle zostanie wykonana. Może się bowiem zdarzyć, że bardzo szybko zjawi się ktoś, jakiś sprzymierzeniec Szuta, znający jaskinię. Jeśli nie zastanie nikogo tu, w dolinie, wtedy zajrzy do jaskini i uwolni ich. — A czy możemy temu przeszkodzić? — Nie, ale wtedy natychmiast wyjdą i jak spuszczona ze smyczy sfora wygłodniałych psów popędzą za nami. — Możemy im to utrudnić, zabierając ich konie. Myślałem już o tym. Dojście do Rugovej wymagałoby tyle czasu, że kiedy dotarliby tam, nas już by nie było. Przypuszczalnie znajdziemy najkrótszą drogę stąd do Rugovej. — Nigdy jeszcze nie byłem w tej dolinie — odpowiedział tłumacz — i nie sądzę, żebyśmy znaleźli drogę przez lasy i pustkowia. Ale wiem, że gdybyśmy najpierw pojechali do Kolašina, to stamtąd mamy już otwartą drogę. Jadąc w tym kierunku, dojedziemy na miejsce szybciej, niż gdybyśmy mieli szukać trudnych ścieżek wśród górskich bezdroży i karkołomnych przepraw przez doliny i wąwozy. — Ja też tak myślę. Na wszelki wypadek jechałbym najpierw do Kolašina. Drogę łatwo znaleźć, gdyż, jak mówił węglarz, wyznaczają ją koleiny wozu. Jednak teraz zróbmy to, co najbardziej konieczne: wpakujmy tych drabów do jaskini, a przedtem Marko musi na ich oczach zostać ukarany chłostą. Nasze postanowienie powtórzyłem innym, którzy nie znali angielskiego. Zaakceptowali je. Hadżi, zwykle tak chętnie sięgający po pejcz, odpowiedział na moje pytanie, że owszem, robi niekiedy użytek z pejcza, ale tylko wtedy, gdy chodzi o zjednanie sobie szacunku, jednak nie jest siepaczem. Tak więc zostało uzgodnione, że wykonawcą kary chłosty będzie jeden z parobków węglarza. Wyszukaliśmy wśród nich najsilniejszego. Dowiedział się, czego od niego żądamy oraz tego, że ryzykuje życie, jeśli nie będzie uderzał mocno. Zdjęliśmy mu więzy, ponieważ musiał z pomocą Omara przetoczyć kłodę drzewa, która leżała przy tylnej ścianie domu. Do tej kłody został przywiązany „alim”. Ów rzekomy „uczony” usiłował prośbami wybronić się od kary, ale daremnie. — Efendi! — zawołał w końcu do mnie ogarnięty strachem. — Dlaczego chcesz być tak surowy? Wiesz przecież, że jestem geologiem, jak i ty, bo studiowałem budowę ziemi. Czy naprawdę pozwolisz bić swego kolegę po fachu? — A czy ty nie powiedziałeś, że ja mam umrzeć pod razami bata? Nie powołuj się na swoje studia! Zaprowadziły cię one tak daleko, że teraz pejcz zapozna się bardzo dokładnie z budową twojego ciała. Parobek węglarza dostał pejcz. Halef stanął obok niego z pistoletem w ręce, dając do zrozumienia, że będzie strzelał, jeśli ten miałby uderzać za słabo. Zaczęła się egzekucja. Później ponownie związałem parobkowi ręce na plecach i odciągnąwszy go na bok, spytałem: — Twój pan ma konie, prawda? — Nie — skłamał. — Słuchaj, wczoraj je widziałem, kiedy jechaliśmy do doliny, tam, gdzie mieliśmy zostać napadnięci. Jeśli nie powiesz prawdy, to każę ci odliczyć pięćdziesiąt na grzbiet jak Markowi. To poskutkowało. — Efendi — powiedział — nie wydasz mnie, jeśli ci powiem? — Nie. — Nie chciałbym dostać batów. Węglarz ma cztery konie, w tym jeden to wspaniały koń wyścigowy. — A więc Szarka nie jest biedny? — O, nie! Jego szwagier, Junak, też jest zamożny, tylko tego nie okazuje. Mają dużo schowanych pieniędzy. — Gdzie? — Tego nie wiem. Gdybym wiedział, to już dawno ulotniłbym się stąd z tymi pieniędzmi. — Tyle tu broni, więc Szarka musi też mieć amunicję? — Znajdziesz wszystko w izbie pod legowiskiem: broń, proch, ołów, spłonki, krzemień do strzelb skałkowych. — Znasz bliżej „alima”? — Nie. — Nie jest uczonym, choć tak mi się przedstawił. Kim on właściwie jest? — Tego nie wiem. — Ale znasz Karę Nirwana? Tym razem odpowiedział dopiero, kiedy ponowiłem groźbę. — Tak, znam go, często tu bywa. — A gdzie się znajduje jego han? W samej Rugovej? — Bliżej, nie dojeżdżając do miasta. — A karaul, ten, który mu służy za kryjówkę? — Jest w lesie, przez który przedtem prowadziła droga; odgraniczała ona ziemię Miriditów. Wzdłuż tej granicy budowano dla jej obrony liczne karaule, z których pozostał chyba tylko jeden. — Czy widziałeś kiedy starą wieżę strażniczą? — Nie. — Nie słyszałeś też o jej budowie i urządzeniach? — Nigdy. Szut trzyma to w tajemnicy. — Ale Marko chyba coś wie? — Tak myślę, on jest zaufanym człowiekiem Szuta. — Dobrze! A teraz pokażesz mi konie węglarza. Tylko nie próbuj uciec! Patrz! Trzymam w ręce sześciostrzałowy rewolwer. Idź o krok przede mną. Przy pierwszym gwałtowniejszym ruchu, jaki próbowałbyś zrobić, zabiję cię. Naprzód! Ruszył przodem za dom, tam skręcił w prawo; po tej stronie jeszcze nie byłem. Dosyć wydeptana droga, wcześniej wcale jej nie zauważyłem, prowadziła w zarośla, między którymi przeszliśmy ze dwadzieścia kroków i stanęliśmy przed szerokim, wysokim na wzrost rosłego mężczyzny, ciemnym obiektem. — Są tam, wewnątrz — powiedział pomocnik węglarza. — Co to jest? Budynek? — Stajnia zbudowana z żerdzi i kamieni. — Starczy tylko dla czterech koni. A gdzie reszta zwierząt? — Po drugiej stronie, za ogniskiem. — W miejscu, gdzie wczoraj stały konie braci Aladżi? — Tak. — Wiem już dosyć. Wracamy! Parobek ociągał się. — Efendi, widzisz, że jestem ci posłuszny — powiedział. — Zechciej mi więc przynajmniej powiedzieć, czy zostaniemy zabici? — Będziecie żyli. Mówiłem, że nic się wam nie stanie, i dotrzymam słowa. Ale na trochę zamkniemy was w jaskini. — I nic więcej nam się nie stanie? — Nie. — Dzięki. Mogliśmy spodziewać się czegoś gorszego. Wydawało się, że uwięzienie nie przerażało go. Odgadłem jego myśli i powiedziałem: — Ale nie postąpimy z wami tak łaskawie, jak myślisz. Bez obcej pomocy nie uda się wam stamtąd uwolnić. Milczał. — Drabiny tam nie ma — dodałem. — Drabiny? Nie ma? — spytał zaskoczony. — A więc wiesz o niej? — Tak, już wczoraj schodziłem do jaskini. Weszliśmy przez dąb, żeby poznać miejsce, z którego mieliśmy zamiar nazajutrz uwolnić Anglika. — Allach! — wykrzyknął zdumiony. — Dziś też byliśmy w jaskini, kiedy Marko przyszedł tam na rozmowę z Anglikiem. Możesz to opowiedzieć innym, żeby zrozumieli, jak mało mają rozumu w głowie. — Ale, efendi, to my nie będziemy mogli wyjść z jaskini! — I nie powinniście. — Czy mamy tam nędznie zginąć? — Dobrze wam tak! — Ale obiecałeś, że nic się nam nie stanie! — I dotrzymam słowa. My wam nic nie zrobimy. Wy sami wyposażyliście jaskinię w te okropne urządzenia i teraz sami sobie będziecie winni, jeśli staną się one waszym przeznaczeniem. — Efendi, tego nie wolno ci robić. Umrzemy tam nędzną śmiercią! — Wielu innych tak samo nędznie zostało tam uduszonych w dymie. Nie spadnie wam ani jeden włos z głowy, ale zaprowadzimy was w miejsce, gdzie znajdowały się wasze ofiary. Co się stanie później, to już nas nie obchodzi. — I zasuniecie kamień? — Pewnie. — O Allach! Więc nie ma ratunku. Tego kamienia nie można od wewnątrz usunąć ani siekierą, ani nożem. My nawet nie mamy żadnego narzędzia, tylko ręce i nogi, w dodatku związane. Czy nie zechciałbyś przynajmniej dla mnie zrobić wyjątku? — A zasługujesz na to? — Przecież widziałeś, że byłem ci posłuszny. — Ze strachu przed moją kulą. A tym nie dowiodłeś, że zasługujesz na specjalne względy. Co innego, gdybyś okazał skruchę za wasze postępki. Spojrzał na mnie bez zrozumienia. — Skruchę? Czy ja jestem starą babą, która zaczyna beczeć, jak zrobi coś głupiego? Bo my zrobiliśmy głupstwo, pozwalając wam wystrychnąć nas na dudka. — Tak, tak! Jeśli to jest wszystko, co masz mi do powiedzenia, to skończyłem z tobą. Zostaniesz zamknięty razem z innymi. Poniosła go wściekłość. — Niech cię diabeł porwie i pogrąży w najgłębszych otchłaniach piekła! Jesteś najbardziej złym, parszywym psem! Oby twój koniec był po tysiąckroć nędzniejszy i męczeński niż ten, jaki nas czeka! Spodziewałem się tego. Jego chwilowe posłuszeństwo nie mogło mnie zwieść. Był najsilniejszym, najbardziej prymitywnym i bezwzględnym spośród parobków węglarza. Widać to było po nim. Byłem wobec niego tak rozmowny tylko dlatego, żeby wszystko powtórzył kompanom. Mieli siedzieć w jaskini jedynie przez pewien czas, w którym doświadczą, co to jest śmiertelny strach. Kiedy wróciliśmy do ogniska, gdzie ponownie parobkowi zostały założone więzy, ten rzeczywiście czym prędzej, w gniewnych słowach powiedział kamratom, jaki los ich czeka. Usłyszawszy to, podnieśli głośną wrzawę i zaczęli się miotać. Tylko węglarz leżał spokojnie i starał się ich przekrzyczeć: — Bądźcie cicho! Krzykiem niczego nie zmienicie. Tym łajdakom, którzy chcą nas zabić, nie powinniśmy sprawiać przyjemności okazywaniem strachu. Czy w ogóle musimy się bać? Nie! Ja wam to mówię: po stokroć nie! Jakiś obcy łotr chce nas zniszczyć, więc sam Bóg zstąpi i uratuje nas. Ten szubrawiec nie powinien nad nami triumfować! — Wiem, co masz na myśli — odpowiedział parobek. — Ale Bóg nie będzie mógł zstąpić do jaskini, bo tam nie ma drabiny. Ten cudzoziemiec dostał się tam przez dąb i zabrał ją. Na chwilę zapadła pełna napięcia cisza. A potem węglarz głosem łamiącym się ze strachu spytał: — Czy to prawda? To prawda? — Tak jest. Sam mi to powiedział. — W jaki sposób poznał tę tajemnicę? — Musiał mu to powiedzieć diabeł, jego sprzymierzeniec. — To koniec z nami, zginiemy z głodu i pragnienia. Teraz do reszty opuścił go spokój. Zaczął szarpać więzy i wykrzykiwać ochrypłym głosem: — O Boże! Ześlij ogień z nieba i każ, by strawił tych cudzoziemców! Każ trysnąć wodzie z ziemi, żeby się potopili! Spuść z chmur truciznę, niech spadnie deszczem i zniszczy ich jak robactwo, które trzeba tępić! Pozostali wtórowali mu w złorzeczeniach, a to utwierdziło nas w przekonaniu, że sposób, w jaki poddaliśmy ich próbie tortury śmiertelnego strachu, wybrany został trafnie. Wrzawa, jaką czynili, była tak wielka, że nie zwlekaliśmy z umieszczeniem ich w jaskini. Ułożyliśmy ich tam jednego przy drugim. Potem wyszliśmy na zewnątrz i zasunąwszy kamień, przymocowaliśmy go łańcuchem. Krzyki przerażenia sprzymierzeńców Szuta nie ustawały, ale na górze nie było ich słychać. Zabraliśmy się do roboty; drewno z obudowy mielerza trzeba było przenieść do ogniska i odkryć otwór wejściowy. Nawet Lindsay przy tym pomagał. Wyjęte okrąglaki były świetnym materiałem opałowym i nadawały się do podtrzymywania ognia przez noc. Kiedy tak pracowaliśmy, Hadżi wziął mnie za ramię i z zuchowatą miną powiedział: — Sihdi, przyszedł mi dobry pomysł do głowy. — Tak? Dotychczas twoje najlepsze pomysły nie były wiele warte. — Ale ten wart jest tysiąc piastrów! — Ja pewnie nic ci za to nie dam. — Ale ucieszysz się, kiedy go poznasz. — Więc mów! — Ale przedtem powiedz, czy odczuwasz litość względem tych ludzi, którzy tam siedzą? Wskazał na jaskinię. — Nie. Wcale nie. — Otóż kary, jaką im obiecaliśmy, wcale nie można uznać za karę, gdy się porówna ją z popełnionymi przez nich przestępstwami. Jutro albo pojutrze znów będą wolni i szybko o wszystkim zapomną. Czy nie byłoby dobrze napędzić im trochę więcej strachu, żeby dłużej o tym pamiętali? — Nie mam nic przeciwko temu. Ale jak chciałbyś to zrobić? — Musimy wzbudzić w tych złoczyńcach przekonanie, że mają umrzeć taką śmiercią, na jaką skazywali swoje ofiary. — Przez uduszenie? — Tak. Zapalimy ognisko przed jaskinią i otworzymy właz do niej po to, żeby przedostał się tam dym. — Wtedy naprawdę się uduszą. — O, nie! Byłoby to małe ognisko, a że rozpalone pod gołym niebem, to większa część dymu ujdzie w powietrze. Mielerz jest tak zbudowany, że powstaje w nim ciąg powietrza do wewnątrz. Przy naszym małym ognisku ten system nie będzie działał. Ale wystarczy, że ci szubrawcy spostrzegą, iż otwieramy właz i tylko poczują zapach dymu — który zresztą nie przeniknie tam w dużej ilości — a ogarnie ich bezgraniczne przerażenie. Czy nie tak, sihdi? — Myślę, że tak. — Powiedz, czy mogę to zrobić. — Dobrze! Gdyby to nimi aż tak wstrząsnęło, że ten dzień stałby się punktem zwrotnym w ich życiu, to byłoby tylko z pożytkiem dla ich dusz. Hadżi zluzował łańcuch i spuścił kamień do jaskini, pozostawiając na zewnątrz tyle łańcucha, aby można go było uchwycić. Potem ułożył koło włazu niewielki stos drewna, podpalił go płonącą gałęzią i przyklęknąwszy, zaczął z takim zapałem wdmuchiwać dym do lochu, że aż oczy zaszły mu łzami. — Zostaw to, Halefie! — zaśmiałem się. — Ty sam się udusisz. — Nie! Dla mnie to przyjemność! Teraz ludzie Szuta najedzą się strachu, jakby leżeli na rozpalonej patelni, na której szatan podsmaża swoich szczególnych ulubieńców. W tym czasie kiedy Halef z takim poświęceniem zajmował się ogniskiem, my wzięliśmy płonącą szczapę i weszliśmy do domu. Znaleźliśmy tam stos smolnych drzazg i kilka łojówek do oświetlenia izby. Teraz trzeba było przeszukać legowisko. Odrzucając na bok jego części, odsłoniliśmy stare, zbite z desek drzwi. Kiedy usunęliśmy je, rozwarł się przed nami dosyć głęboki czworokątny dół; wydobyliśmy jego zawartość. Odkryłem tam całą kolekcję flint, pistoletów, czekanów i noży. A więc to był ów skład broni, którego istnienia domyślaliśmy się. Na resztę zawartości dołu składało się sporo dużych kawałków ołowiu, kilka blaszanych pudełek wypełnionych spłonkami, trochę odłupków krzemienia i beczułka prochu. Beczułka miała wyborowany otwór zatkany korkiem ze skręconej szmaty. Przyklęknąłem, aby zbadać jakość prochu. Potrąciłem przy tym jeden z kawałków ołowiu, który spadł na dno dołu. I usłyszałem dźwięk, który zwrócił moją uwagę. Był to dźwięk metaliczny. — Czyżby pod tym schowkiem znajdował się jeszcze jeden? — spytałem. — Posłuchajcie! Wrzuciłem do dołu drugi kawałek ołowiu; zadźwięczał tak samo. — Yes! — powiedział Lindsay. — Prawdopodobnie ślepy pułap. Trzeba spróbować go usunąć. Yes! Zatkaliśmy beczułkę i przetoczyliśmy ją dalej od ewentualnej iskry ze smolnej drzazgi. Potem, jak pozwalało na to miejsce, położyliśmy się wokół dołu na brzuchach i zaczęliśmy oskrobywać jego dno, jak się wydawało, z warstwy stwardniałej ziemi. Zdrapaną ziemię wybieraliśmy rękoma. A kiedy ręce okazały się już za krótkie, przywołaliśmy Halefa. Był najniższy z nas i najszczuplejszy, musiał więc zejść do dołu i sam dalej pracowicie skrobać. — Ciekaw jestem, kto wydobędzie się stąd na światło dzienne — zaśmiał się sir David, ożywiony pasją odkrywcy, któremu cała ta sprawa przypominała prace badawcze, jakie prowadził w ruinach nad Eufratem i Tygrysem. W pewnej chwili Halef przerwał kopanie. Odgłos, jaki towarzyszył uderzeniom noża, był teraz inny. — Kończy się warstwa ziemi! — zameldował. — Natrafiłem na drewno. — Pracuj dalej! Staraj się usunąć zeń ziemię! — powiedziałem. — To są poprzeczki grube jak ramię, sihdi. A pod nimi pusta przestrzeń. Wyrzucił jeszcze trochę ziemi, a potem dwa bukowe bierwiona. — Jest ich tu więcej, ponad dwadzieścia ułożonych jedna przy drugiej. Zaraz zobaczę, co się znajduje pod spodem. Wydobył sporo takich poprzeczek, pozostawiając na dole tyle tylko, by móc na nich uklęknąć. Przez powstałą w ten sposób wyrwę sięgnął w głąb schowka. Wyczuł dotykiem przedmiot mający tak duże rozmiary, że nie dałoby się wydobyć go przez wyrwę. — To jest skóra — oznajmił — ale obwiązana postronkami i dosyć ciężka. — Spuszczę ci tam moje lasso — odpowiedziałem. — Przeciągnij je pod postronkami i odsuń zbędne poprzeczki. Potem wyciągniemy to na górę. Zrobiwszy, co zaleciłem, Hadżi wyszedł z dołu i wspólnie wyciągnęliśmy przywiązany do lassa pakunek. Był to mocno zawiązany i omotany sznurem skórzany worek, w którego wnętrzu coś metalicznie pobrzękiwało. Po usunięciu sznurów i rozluźnieniu rzemienia, którym zawiązany był worek, wydobyliśmy jego zawartość. I wszyscy obecni, nie wyłączając mnie, wydali okrzyk zdziwienia. Przed nami leżała bowiem kompletna, staroalbańska, kosztowna zbroja. Składała się przede wszystkim ze srebrnej, a może tylko posrebrzanej koszulki pancernej o kunsztownie łączonych ogniwach. Wytwórca tej kolczugi był niewątpliwie mistrzem w swoim fachu, a wykonanie tak doskonałego dzieła musiało z pewnością zająć mu ładnych kilka miesięcy. Zbroja przeznaczona była dla człowieka drobnej postaci, mniej więcej wzrostu mego Halefa. Dalej znaleźliśmy dwa bogato inkrustowane złotem pistolety skałkowe oraz długi, szeroki sztylet dwusieczny o rękojeści z różanego drewna, też inkrustowany złotem. Gałkę sztyletu zdobiła duża, niebieskawo mieniąca się perła. Ostatnią sztuką była krzywa szabla turecka w zwyczajnej skórzanej, niegdyś lakierowanej, a teraz już mocno wytartej pochwie. Szabla powędrowała z rąk do rąk, ale nikt nie odezwał się ani słowem. Wreszcie Halef podał mi ją i powiedział: — I ty obejrzyj, sihdi. Ona wcale nie pasuje do pozostałych rzeczy. Szabla miała tak brudną rękojeść, że rozpoznanie, z jakiego materiału została wykonana, nie było możliwe; nasuwało się jednak przypuszczenie, że zabrudzono ją tak celowo. Tylko labialnie ukształtowany stalowy obłąk gardy jasno połyskiwał w świetle palącej się trzaski, Byłem na tyle znawcą broni, żeby od razu zauważyć wyryty na szabli arabski napis. Można go było łatwo odczytać: „Ismi es–sa’ika” — Moje imię: Uderzający Grom. To mi wystarczyło, by się domyślić, że trzymałem w ręce niezwykle cenną broń. Sięgnąwszy po stary, wiszący na ścianie kaftan, do którego kieszeni Halef przedtem wrzucił ślimaki, zacząłem nim czyścić z brudu rękojeść i okazało się, że miała okładzinę z kości słoniowej z wyrytym na niej i zapuszczonym czarną farbą tekstem pierwszej sury Koranu. Głowicę zdobiły dwa złote skrzyżowane półksiężyce. W polach między powstałymi w ten sposób czterema półsierpami zobaczyłem arabskie litery. W pierwszym polu: dżim, w drugim: ssad, w trzecim znów: dżim, a w czwartym: cha, mim i dal. Te litery oznaczały nazwisko płatnerza, miejsce i rok wykonania. Litery w trzech pierwszych polach należało uzupełnić i odczytać następująco: Ibn Dżordżani (nazwisko) Es–saikal (płatnerz) fi’szam ( w Damaszku) Czwarte pole zawierało datę: „cha” znaczy 600, „mim” — 40, „dal” — 4, a więc szabla wjkonana została w 644 roku hidżra, co według chrześcijańskiego kalendarza odpowiada okresowi od 18 maja 1246 do 6 maja 1247. Wyciągnąłem klingę z pochwy. Wysmarowana była brudną mieszaniną oliwy i węgla drzewnego. Po wytarciu okazała się godna swego imienia, lśniła jak błyskawica. Po bliższych oględzinach okazało się, że była to oryginalna klinga z indyjskiej stali z Golkondy, wypalona w żarze wielbłądziego nawozu, a potem hartowana w oliwie. Na jednej stronie widać było wyraźnie napis: „Dir balak–strzeż się!”, na drugiej zaś: „Iskini dem — daj mi pić krew!” Klinga była tak giętka, że prawie mogłem ją owinąć wokół uda. — No, Halefie, czy ta klinga rzeczywiście nie pasuje do pozostałych rzeczy? — Kto by pomyślał! — odpowiedział. — Ona z pewnością jest autentyczna. — Naturalnie. I ma o wiele większą wartość niż to wszystko, co się znajduje w tym dole. Zaprzecza też błędnemu mniemaniu, jakoby tego rodzaju oryginalnych kling nie wyrabiano w Damaszku, lecz tylko w Meszedzie, Heracie, Kirmanie, Szirazie, Isfahanie i Chorassanie. Pokażę wam, jak się poddaje próbie taką stal. Obok nas leżał pniak, który chyba służył za stołek. Położyłem na nim kamień wielkości dwu pięści, aby go przeciąć szablą. Próba udała się za pierwszym cięciem, przy czym ostrze nie doznało najmniejszego uszczerbku. — The devil! Jest prawdziwa! — zawołał Anglik. — Dokonaliście cennego odkrycia. Odkupię od was tę szablę. Ile chcecie za nią? — Nic. — Jak to? Nic? Nie wezmę jej za darmo! — Nie mogę jej ani sprzedać, ani darować, ponieważ szabla nie należy do nas. — A czy pan zna właściciela? — Musimy spróbować to wykryć. — A jeśli go nie odnajdziecie? — Wtedy sprawę oddamy władzom. Zbroja została prawdopodobnie skradziona; jej prawny właściciel powinien ją odzyskać, sir David. Nie wątpię, że jest pan tego samego zdania. — Jestem innego zdania! Chcecie może miesiącami szukać po całym kraju właściciela? A może przekazać to jakiemuś urzędnikowi? On wyśmiałby was i zatrzymał te rzeczy dla siebie. Yes! — Tego się nie obawiam. Mówiąc o władzy, w żadnym razie nie miałem na myśli tureckiego „wali” i jego podwładnych. Ci ludzie nie mają tu w górach najmniejszej władzy. Plemiona górali są całkowicie niezawisłe, zarówno od siebie nawzajem, jak i od tureckich urzędników. Na czele każdego plemienia stoi „bajraktar”, który z pomocą kilku niższych rangą rządzi tą społecznością. Wszelkie przestępstwa, jakich dopuściłby się członek plemienia, karane są nie przez państwo, ale przez poszkodowanego i jego krewnych, dlatego też tu krwawa zemsta jest w pełnym rozkwicie. Jeśli więc przekażę rynsztunek takiemu „bajraktarowi”, to jestem pewien, że nie przywłaszczy go sobie, nawet wówczas, gdyby był on własnością członka innego plemienia. — A gdzie można znaleźć takiego „bajraktara”? — Tego się dowiem w najbliższej wsi. Zresztą wcale nie muszę zadawać sobie takiego trudu. Każę, aby tu powiedziano mi nazwisko właściciela. — Komu? — Węglarzowi. On ukrył rzeczy, musi zatem wiedzieć, komu zostały one zabrane, Halef, Osko i Omar niechaj go zaraz przyprowadzą. — Nie da się, sihdi — odpowiedział Hadżi. — A to dlaczego? — Bo właśnie rozpaliłem ogienek przed jaskinią. Nie możemy teraz tam wejść. — To wygaś ten ogienek, mój drogi! — Dobrze, ale potem znów podpalę. Cała trójka odeszła, a po chwili przynieśli węglarza. Położyli go na ziemi niezbyt delikatnie, przy czym pojmany głośno krzyknął, nie tyle z bólu wskutek szorstkiego potraktowania, ile ze strachu na widok tego, co tu zobaczył. Wdarliśmy się przecież do jego skarbca. Szarka zazgrzytał zębami i omiótł rozwścieczonym spojrzeniem nas i leżące wokół rzeczy. Kiedy zatrzymał wzrok na otwartym dole, dostrzegłem dziwny skurcz, jaki przebiegł po jego twarzy, co wytłumaczyłem sobie tym, że w dole musiało znajdować się jeszcze coś, czego nie znaleźliśmy. — Kazałem cię sprowadzić — powiedziałem — żeby uzyskać informacje o tych rzeczach. Do kogo należały? Węglarz milczał, nie odpowiedział nawet wtedy, gdy powtórzyłem pytanie. — Połóżcie go na brzuchu i bijcie pejczem tak długo, póki nie zacznie mówić! — nakazałem. Błyskawicznie ułożyli go we właściwej pozycji i Halef wyjął pejcz. Szarka, widząc, że nie żartujemy, wrzasnął: — Stać! Ta zbroja należy do mnie. — Możesz to udowodnić? — Tak. Zawsze ją miałem. — I zakopujesz ją? Swojej własności nie trzeba ukrywać. — Jak się mieszka samotnie w lesie, to trzeba z obawy przed złodziejami. — Ci złodzieje są przecież twoimi przyjaciółmi, nie musisz więc ich się obawiać. W jaki sposób stałeś się właścicielem tej zbroi? — Odziedziczyłem ją. — Po twoich przodkach? Czyżby przodkowie węglarza należeli do tak możnego i znakomitego rodu? — Tak, moi przodkowie byli sławnymi bohaterami. Z ich bogactw przypadła mi w udziale, niestety, tylko zbroja. — A innych skarbów nie masz? — Nie. — Zobaczymy! Zapaliłem smolną trzaskę i oświetliłem wnętrze dołu. W jednym rogu leżały tam dwie owinięte szmatami paczuszki, ukryte pod workiem. Halef musiał zejść tam i podać nam je. Potrząsnął zawiniątkami; coś w nich zabrzęczało jak monety. — Ciężkie są — stwierdził. — Myślę, że jest tam nieco piastrów. Węglarz zaklął siarczyście i krzyknął: — Nie ważcie się ruszać tych pieniędzy! To moja własność! — Milcz! — powiedziałem. — Nie mogą należeć do ciebie, bo sam przed chwilą oznajmiłeś, że prócz rynsztunku nie posiadasz innych skarbów. — A czy muszę wam wszystko wyjawiać? — Nie, ale byłoby wskazane, żebyś mówił prawdę. Twoje kłamstwa świadczą o tym, że te rzeczy nie należą do ciebie. — Mam pokazać wam swój majątek, żebyście mi go zrabowali? — Jesteśmy uczciwymi ludźmi i nikomu nie zabralibyśmy ani para, gdybyśmy byli przekonani, że pieniądze rzeczywiście do tego kogoś należą. Zresztą powinno ci być obojętne, czy zagarniemy te rzeczy, czy nie. I tak nic ci już z tego nie przyjdzie, bo teraz czeka cię pewna śmierć. Tymczasem odwinęliśmy szmaty i otworzyliśmy sakiewkę. Sakiewka zrobiona była z zamszu i ozdobiona pięknym haftem z perłami, w którego środkowym motywie odczytaliśmy imię „Stojko Vites”. słowa wyhaftowane były cyrylicą, literami alfabetu używanego też w Serbii i sąsiednich krajach. „Vites” znaczy rycerz. Z tego łatwo było domniemywać, że właścicielem pieniędzy był człowiek, noszący nazwisko Vites, ponieważ jego przodkowie byli rycerzami. Zbroja pochodziła zapewne z ich czasów. Jeszcze dziś w tych okolicach widzi się niekiedy kolczugi z pierścieni lub łusek, noszone naturalnie tylko przy szczególnie uroczystych okazjach, albowiem przy dzisiejszej broni palnej byłyby w walce nieprzydatne. — Czy umiesz czytać? — spytałem Szarkę. — Nie. — Nazywasz się Szarka. To twoje imię. A jak brzmi twoje nazwisko? — Visosz. — A jak się nazywał ten z twoich przodków, który kazał zrobić dla siebie ten pancerz? — Też Visosz. — To kłamstwo. Teraz dałeś się złapać. Ta zbroja i pieniądze należą do człowieka, który nazywa się Stojko Vites. Czy chcesz temu zaprzeczyć? Patrzył na mnie bezgranicznie zdziwiony. Nie wiedział, że to litery tworzyły motyw haftu i nie mógł się nadziwić, jakim sposobem wpadłem na to nazwisko. — Niech cię diabli wezmą! — zaklął. — I ciebie wezmą, jeśli natychmiast nie powiesz, gdzie ten Stojko się znajduje. — Nie znam nikogo o tym nazwisku, a rzeczy należą do mnie. Mogę na to złożyć wszystkie przysięgi. — No, teraz muszę chyba ci uwierzyć i nie mamy prawa odbierać ci twojej własności. Niech ginie razem z tobą. Zabierzesz ją do swoich sławnych przodków, którzy zapewne mieszkają w piekle! Mówiąc to, przetoczyłem bliżej beczułkę z prochem i wyciągnąłem z niej korek. Potem odciąłem nożem obrąb starego kaftana i skręciłem z niego sznurek. Koniec sznurka wetknąłem do otworu w beczce, a drugi zapaliłem od płonącej trzaski, aż zaczął się tlić. — Efendi, co chcesz zrobić?! — wrzasnął przerażony. — Chcę wysadzić w powietrze ciebie, dom i wszystko, co się w nim znajduje. Szybko wychodźcie wszyscy, żebyśmy się nie dostali pod grad kamieni. Udałem, że rzeczywiście chcę wyjść, a inni ruszyli za mną. Lont tlił się powoli. — Stać! Stójcie! — krzyczał Szarka. — Miejcie litość! — Ty też nie miałeś litości dla swoich ofiar! — odkrzyknął Halef. — Jedź do piekła! Życzymy ci szybkiej podróży! — Wracajcie! Wracajcie! Wszystko powiem, wszystko! Zabierzcie lont! Te rzeczy nie należą do mnie! Byłem już na dworze, ale szybko wróciłem i spytałem: — A do kogo? — Właśnie do tego Stojko Vitesa, którego imię przedtem wymieniłeś. Ale zabierz ten lont! — Tylko pod warunkiem, że powiesz nam prawdę! — Tak, tak! Tylko precz z ogniem od prochu! — Dobrze! Lont mogę ponownie zapalić! Halefie, zagaś iskry! A tobie, Szarka, powiadam: jeśli jeszcze raz przyłapię cię na kłamstwie, wtedy zapalę lont i wszystkie twoje prośby będą daremne. Nie życzymy sobie, żebyś się z nami bawił. A zatem gdzie odebrałeś temu Stojkowi pieniądze i zbroję? — Tu. — Ach! Nie był przecież sam, bo bez asysty nie wiezie się ze sobą w tej okolicy takich skarbów. — Był z nim syn i jeden sługa. — Zabiłeś ich? — Starego nie. Tamci dwaj bronili się i zmusili nas, by ich zabić. — A więc Stojko jeszcze żyje? — Tak. — A gdzie? — W karaulu koło Rugovej. — Rozumiem. Pewnie został zmuszony do zapłacenia okupu? — Tak, Szut tego chce. Kiedy dostanie okup, będę mógł te rzeczy zatrzymać dla siebie. — A jeśli nie dostanie? — Wtedy muszę się podzielić z Szutem. — Kto jeszcze wie o tej sprawie? — Nikt prócz Szuta i moich parobków. — Oni byli przy tym, kiedy Stojko został napadnięty? — Tak. Ja sam nie mógłbym się uporać z trzema ludźmi. — Jesteście rzeczywiście piekielną bandą! Ale powiedz, „alim” nie wie o tym? — Niczego się nie dowiedział, bo i on chciałby mieć udział. — A co zrobiliście z ciałami obydwu zabitych? — Zostali pochowani. — Gdzie? Szarka ociągał się z odpowiedzią. Zobaczywszy jednak, że Halef podniósł zapaloną trzaskę i zbliżył się do lontu, szybko powiedział: — Nie zapalaj! To miejsce jest niedaleko stąd. Chyba nie chcecie go odszukać? — Zrobimy to. — I będziecie odkopywali? — Prawdopodobnie. — Tylko zabrudzicie się trupami. — Ty też to robiłeś i nie bałeś się. Ty nas tam zaprowadzisz, zaniesiemy cię. — To nie jest konieczne. Sami łatwo znajdziecie to miejsce, jeśli pójdziecie do wąwozu, a potem wejdziecie w zarośla. Zobaczycie tam kopiec ziemi i popiołu, pod nim są ci dwaj pogrzebani. Kilof i łopata leżą obok. — Pójdziemy tam. Jeśli się okaże, że nie jest tak, jak mówisz, to wylecisz w powietrze. Poza tym jestem przekonany, że zamordowaliście nie dlatego, że tamci się bronili. Oni tak czy inaczej musieli umrzeć, żeby nie mogli was wydać. Stary Stojko też będzie musiał pożegnać się z życiem, nawet jeśli zapłaci okup. Ale jak wpadłeś na myśl, żeby go przewieźć do karaulu? Gdybyś go tu zatrzymał potajemnie, mógłbyś okup wymusić dla siebie i nie musiałbyś dzielić się z Szutem. — Szut przyjechał tu, kiedy walka już była skończona. Ale widział wszystko, więc nie mogłem niczego przed nim zataić. Od razu zabrał starego ze sobą. — A czego Stojko szukał tu u ciebie? — Zamierzał u mnie pracować. Przybył tu z okolic Slokuczje, gdzie jest bajraktarem swego plemienia. — A dokąd chciał jechać? — W góry Akraba, do Batery, położonej bliżej niż Kroża. Jego syn miał stamtąd przywieźć sobie narzeczoną. — Mój Boże! Człowieku, ty jesteś ucieleśnieniem diabła! Młodzieniec zamiast na wesele, pojechał po śmierć! Zabrał ze sobą kosztowną zbroję, żeby ją włożyć na uroczystość. Nie ma dla ciebie dość strasznej kary! Syn nie żyje. Ale przynajmniej stary ojciec powinien zostać uratowany. Najpierw powiesz mi, kiedy to się stało. — Dwa tygodnie temu. — Dalej! Jak można dotrzeć do karaulu? — Tego nie wiem. Szut trzyma to w ścisłej tajemnicy. Możliwe, że powiedział to Markowi. Ale, efendi, widzisz, że wszystko ci mówię. Chyba więc mnie nie zabijesz. — Nie, nie zabijemy was. Zasłużyliście na więcej niż na dziesięciokrotną śmierć, ale nie będziemy sobie brudzili rąk waszą krwią. Jesteście potworami gorszymi nawet od dzikich bestii. Pójdziemy teraz obejrzeć miejsce pochówku. Ty masz tu leżeć do naszego powrotu. Omar będzie ciebie pilnował. Zabrawszy ze sobą głownie, ruszyliśmy na poszukiwanie opisanego miejsca. Nie należy sądzić, że ten łotr udzielał nam informacji szybko i składnie. Wahał się, ociągał, ale Halef zmuszał go do mówienia, trzymając zapaloną drzazgę przy loncie. Znaleźliśmy kopiec usypany nie z ziemi, a z popiołu. Korzystając z pozostawionych tu narzędzi, rozkopaliśmy go. Zabitych nie pogrzebano — ich spalono. Cztery częściowo zwęglone czaszki świadczyły o tym, że wcześniej w taki sam sposób usunięto zwłoki innych ofiar. Okropny widok! Opuściliśmy to miejsce przejęci grozą. Halef i Anglik w najostrzejszych słowach wyrażali swoje oburzenie. Domagali się, żeby natychmiast skończyć z węglarzem i jego parobkami. Czułem w sobie zajadłą wściekłość. Nie odzywałem się. — Dlaczego pan nic nie mówi, sir? — denerwował się Lindsay. — Ci przestępcy oczywiście muszą zostać ukarani! — I zostaną. — Ech! Przecież mówiliście, że prawo tu nie działa. Musimy więc sami wziąć na nich odwet, w przeciwnym razie ci obwiesie uciekną. A wy chcecie nawet wysłać tu kogoś, kto by otworzył im jaskinię. — I rzeczywiście tak zrobię, ale nie wyślę jednego z ich przyjaciół, tylko człowieka, u którego nie znajdą łaski ani żadnych względów. Co prawda do tej pory byłem zdania, że trzeba im napędzić śmiertelnego strachu, ale darować życie. To wszystko, czego się dopuszczali w stosunku do nas, moglibyśmy bowiem puścić w niepamięć, zaś inne przestępstwa nas nie dotyczyły. Ale teraz, po odkryciu tych zbrodniczych czynów nadal uważam wprawdzie, że sami nie porwiemy się na nich, ale należnej im kary nie mogą uniknąć. Uwolnimy Stojko Vitesa, a potem przyślemy go tu. Nie myślę, żeby okazał się dla nich pobłażliwym i wyrozumiałym sędzią. — Well! Na to się godzę. Bajraktar zapewne dokona sprawiedliwej zemsty. Ale jeśli wcześniej przybędzie tu jakiś przyjaciel węglarza i uwolni szubrawców? Co wtedy? — Właściwie z tym musimy się liczyć, jednak żaden z nas nie może tu zostać, żeby temu zapobiec. — Dlaczego nie? — spytał tłumacz. — Jestem gotów to uczynić. Teraz moja pomoc nie będzie sir Davidowi niezbędna, skoro jest z wami. Muszę wprawdzie zrezygnować z zapłaty, jeśli przestanę pełnić obowiązki dragomana… — Nonsens, Mr. Fan Hoti! — wtrącił Lindsay. — Mimo to będę płacił. Well! — A więc nie poniosę szkody. Zostanę tu i będę pilnował potworów, póki nie przybędzie Stojko. A może myślicie, że nie wypełnię dość rzetelnie tego zadania? Że miałbym ochotę okazać się usłużnym wobec tych ludzi? — Nie — odpowiedziałem. — Miałem okazję do wypróbowania pana. Słyszałem propozycję, jakie panu czyniono, na które pan jednak nie przystał. Nie zataił pan przed sir Davidem Lindsayem, że umrze, nawet jeśli zapłaci żądaną sumę pieniędzy. Wiem, że trzyma pan z nami, a nie z węglarzem i jego kompanami, ale nie wiem, czy starczy panu rozwagi i dzielności, by wypełnić to, do czego teraz dobrowolnie pan się zobowiązał. — Sir, o to bądźcie spokojni! — odpowiedział Fan Hoti. — Ja też jestem z pochodzenia Skipetarem. Jako tłumacz często mam do czynienia z równie podstępnymi i brutalnymi ludźmi. Będę się starał odwracać uwagę od jaskini tych, którzy mogliby tu przybyć. A jeśli nie starczy mi przebiegłości, to mam broń i użyję siły. — Zrobi pan to naprawdę? — Pewnie! Myślicie, że nie wiem, co i mnie by czekało, gdybyście nie przyjechali? Obiecywano mi wolność, tak, ale nigdy bym jej nie zaznał. Mnie też nie pozostawiliby przy życiu, bo mógłbym wszystko wyjawić. Jestem ojcem rodziny, mam rodziców, żonę, dużo dzieci i ich żywiciel zostałby zamordowany. Kiedy o tym pomyślę, to sobie nie wyobrażam, bym mógł mordercom okazać pobłażanie. — Well! Bardzo dobrze! — powiedział Lindsay. — Tłumacz wprawdzie nie jest mi już potrzebny, ale płacę za wszystko, a od dziś dwadzieścia piastrów. Do tego dodam jeszcze przyzwoity bakszysz, jeśli się wszystko powiedzie, well! — Zrobię wszystko, co do mnie należy. Ale jak pan zapłaci, sir David, skoro wszystko panu zabrali? — zaśmiał się Albańczyk. — Wszystko odbiorę od Szuta. A jeśli nie, to podpis Davida Lindsaya jest wszędzie warty tyle, ile pieniądze. — W razie potrzeby jeszcze ja tu jestem — powiedziałem. — Sir David może korzystać z mojej kasy, która co prawda nie jest tak zasobna jak jego. — Aha! — zaśmiał się. — Teraz brak pieniędzy, co? Trzeba było w Stambule sprzedać mi ogiera. Płaciłem dobrze, yes! Ale pan był uparty jak kozioł, któremu tylko patrzeć, jak wyrosną rogi. Well! VIII ZAUFANY CZŁOWIEK SZUTA Prowadziliśmy tę rozmowę, stojąc przed chatą. Teraz weszliśmy do środka. Węglarz obrzucił nas wyczekującym, wyraźnie niespokojnym spojrzeniem. — No, efendi, przekonałeś się, że cię nie okłamałem? — spytał. — Powiedziałeś prawdę. Twoje słowa się potwierdziły, nawet z nadwyżką. Pochowano tam więcej ludzi niż dwu, o których nam chodziło. Kim byli ci inni? — To byli… byli… Efendi, czy musisz wiedzieć? — Nie. Lepiej zachowaj to dla siebie. Można przypuszczać, że zgarnęliście wielkie łupy. Gdzie je ukryłeś? — Posiadam to tylko, co znaleźliście u mnie. — Nie kłam! Te rzeczy należały do Stojki. A gdzie jest część łupu, którą wypłacił ci Szut, i to, co zdobyłeś prócz tego z rabunku dokonywanego na własny rachunek? — Mówię, że nic więcej nie mam! — Sihdi, czy zapalić lont? — spytał Halef, zbliżając płomień trzaski do sznurka. — Tak. — Nie! Nie! — krzyknął Szarka. — Tylko nie to! Powiem ci prawdę: u mnie nie ma nic. — A gdzie jest? Rabuś milczał. — Mów, bo Halef zrobi, co powiedział! — Nie mam tu nic, mój… mój szwagier przechowuje wszystko. — Junak? Gdzie? — W domu. Zakopane pod paleniskiem. — Aha, tu nie czułeś się zupełnie pewny? No, niech tam na razie zostanie. Nie mamy czasu na wracanie tam po pieniądze zdobyte przez morderstwa. Skończyłem z tobą. Już mnie nie zobaczysz. Radzę ci, zastanów się nad sobą, nim umrzesz! Wynieście go! — Efendi, mówisz o śmierci! — zawołał Szarka. — A przyrzekłeś mi, że nas nie zabijesz! — Przyrzekłem i dotrzymam słowa. My nie odbierzemy wam życia. Śmierć przyjdzie do was skądinąd. Jest już tak blisko, że prawie wyciąga rękę, aby was pochwycić. — Jaka śmierć? — spytał przejęty strachem w chwili, gdy już miał być przeniesiony do lochu. — Poznasz ją wkrótce, nie muszę ci o niej mówić. Bierzcie go! Moi towarzysze zabrali węglarza, a ja poleciłem Halefowi, żeby sprowadzono mi z kolei „alima”. Ten przyprowadzony został nie do domu, a do ogniska. Halef zdjął mu pęta z nóg, żeby mógł się poruszać. Miał zaciśnięte usta i nawet nie zaszczycił nas spojrzeniem, choć na jego twarzy malował się śmiertelny strach. — Chciałbym się dowiedzieć czegoś od ciebie — zacząłem. — Będziesz mówił, chyba że wolisz jeszcze raz dostać pięćdziesiąt batów. Muszę wiedzieć, jak potajemnie można dotrzeć do karaulu Szuta. Anglik jeszcze nie opowiedział mi, w jaki sposób znalazł się w wieży strażniczej, ale miałem dość przesłanek, by przypuszczać, iż mogło się to stać jakąś tajemną drogą. Musiałem tę drogę poznać. Marko patrzył tępo w ziemię i nie odpowiadał. — No, nie słyszałeś? — spytałem. On milczał dalej, więc przywołałem Halefa, który już trzymał pejcz w ręce. Zamierzył się. Wtedy ,,alim” zmiękł, obrzucił mnie wściekłym spojrzeniem i krzyknął: — Nie powinieneś mnie znów karać chłostą! Odpowiem ci, ale to was zgubi. Kto się wdziera do tajemnic Szuta, ten jest stracony. Nie będę ciebie okłamywał, wyznam prawdę. Ale właśnie ta prawda zaprowadzi was w objęcia strasznej śmierci. I to będzie moja zemsta. A więc co chcesz wiedzieć? — Jesteś zaufanym człowiekiem Szuta? — Tak. — Znasz wszystkie jego tajemnice? — Nie wszystkie, niektóre tylko. — Ale znasz wejście do karaulu? — Tak. — To opisz mi je! Zaślepiony nienawiścią Marko popełnił dużą nieostrożność, wcale o tym nie wiedząc. Powiedział mi, że grozi nam śmierć. W takim razie tajemne wejście kryło w sobie jakąś pułapkę dla nie wtajemniczonych, chodziło więc o to, by zorientować się, na czym ona polegała i w którym miejscu należało jej oczekiwać. Było oczywiste, że będzie się wystrzegał wyjawienia mi tego, do czego zresztą nie mogłem go zmusić ani siłą, ani przebiegłością. Był tylko jeden sposób dowiedzenia się czegoś: powinienem uważnie obserwować jego twarz. Człowiek taki jak on, w dodatku rozgniewany, nie kontroluje wyrazu twarzy. W ogóle nie pomyślał, że twarz mogłaby go zdradzić. Dlatego stanąłem w takim miejscu, żeby mówiąc do mnie, musiał się obrócić w stronę ogniska. Przy tym wziąwszy w rękę gałąź, poruszyłem stos palącego się drewna, z którego buchnął jasno i wysoko płomień. Świadomie nadałem swojej twarzy możliwie obojętny wyraz i na wpół opuściłem powieki, by ukryć nieco badawcze spojrzenie. — Nie znasz drogi przez góry — zaczął. — Dlatego będziesz musiał jechać przez Kolašin. Koleiny wozu doprowadzą cię do płytkiego brodu. Poniżej Küküs Czarny Drin łączy się z Białym, skręca ku zachodowi i przepływa koło Rugovej. Jednak nie jedź z biegiem Drinu, tylko drogą z Kolašina do Rugovej. Jest to ta sama droga, która biegnie z południa od Ochridy do Spassy, a potem przez Pachę do Skutari. Droga znajduje się na lewym brzegu Drinu, zaś Rugova leży na prawym. Tam prawdopodobnie zatrzymasz się w hanie. Gospodarz nazywa się Kolami. Z tego, jak dokładnie wszystko ci opisuję, możesz wywnioskować, iż jestem przekonany, że zmierzasz do zguby. Słowa, w jakich odradzał mi jazdę od Kolašina z biegiem Drinu, a zalecał skorzystanie z drogi, wypowiadał z pewnym pośpiechem i tonem tak natarczywym, że odczułem w tym określony zamysł. Z pewnością chodziło mu o to, żebym właśnie tę drogę obrał. Gdybym rzeczywiście musiał tak zrobić, bo nie byłoby innej możliwości, znaczyłoby to, że na tej drodze należało zachować ostrożność. — Daruj sobie te uwagi! — powiedziałem. — Nie pytałem o drogę, tylko o karaul. — Karaul znajduje się w wysokim lesie na brzegu rzeki. Każdy może ci go wskazać. Na środku rozległego gruzowiska znajdziesz bardzo starą, na wpół rozwaloną basztę. Wąskie wejście do niej jest nie na poziomie ziemi, ale wysoko w górze. Tak niegdyś budowano, żeby utrudnić zdobycie szturmem karaulu. Kto chciał wejść przez drzwi, musiał wspinać się po wysokiej drabinie. — A czy jest tam taka drabina? — Nie, dziś nie jest już konieczna. Z muru powyjmowano w pewnych odstępach kamienie i powstałe w ten sposób zagłębienia umożliwiają wejście na górę. Ale na górze nie znajdziesz nic prócz gruzów i zapadniętych ścian. — A na dole? — Nie ma nic. — Nie wierzę. Na jakiej wysokości od ziemi znajduje się wejście do baszty? — W przybliżeniu będzie to dwukrotna miara wzrostu mężczyzny. — Niegdyś powyżej były komnaty. Ale i niżej musiały być jakieś pomieszczenia, zapewne są do dziś. Przecież nie budowano baszty wysokiej na ponad sześć arszynów, która nie mieściłaby wewnątrz pomieszczeń. — W każdym razie nie ma piwnic, bo mimo najmozolniejszych poszukiwań nie odkryto żadnego zejścia do nich. Baszta podobna jest do okrągłej kolumny, która od ziemi do podanej wysokości nie ma nic we wnętrzu i wyżej jest pusta. Jednakże dokładnie pod nią znajdują się wyrobiska, ale one nie mają i nigdy nie miały połączenia z basztą. Są to sztolnie po gümüsz ma’deni — kopalni srebra, a istnieją tu od niepamiętnych czasów. Szyb kopalniany wyprowadzony z góry w ziemię został zasypany, a miejsce to tak zarosły krzewy i drzewa, że jego wylotu znaleźć nie sposób. Była też sztolnia od brzegu Drinu do szybu, która odprowadzała wodę kopalnianą. Wejście do tej sztolni zostało też zatarasowane i nikt o nim nie wiedział, póki nie odkrył go jeden z naszych przyjaciół. Właśnie tą drogą musisz się dostać do kopalni; sztolnia biegnie daleko do wnętrza ziemi, aż dotrzesz do dużego, okrągłego pomieszczenia, wokół którego znajduje się wiele komór. — W jednej z nich siedzi człowiek o imieniu Stojko? — Tak. — W której? — Idąc sztolnią, będziesz ją miał dokładnie na wprost siebie. — I jest tam zamknięty? — Tylko na drewniany rygiel, dający się łatwo odsunąć. — A czy droga przez sztolnię jest możliwa do przejścia? — Jest tak łatwa, że nawet światła nie potrzeba. Sztolnia biegnie prosto i trochę pod górę. Jej dno jest wyłożone deskami, są one nieco śliskie. Po tych deskach dojdziesz do miejsca, w którym znajduje się podziemna szczelina skalna, ale są one tam tak dobrze zamocowane, że przejście nad szczeliną nie stwarza najmniejszego niebezpieczeństwa. Przy tych słowach Marko wzruszył lekceważąco ramionami, jak gdyby dla podkreślenia, że o jakimkolwiek zagrożeniu w ogóle nie ma mowy. W tej samej chwili spotkałem się z jego spojrzeniem chytrym i triumfującym; poruszał przy tym brwiami w górę i w dół, jak gdyby ukryta myśl uruchamiała sprężynę tego ruchu. Spojrzenie i brwi zaprzątnęły moją uwagę na pół sekundy zaledwie, ale były tak wiele znaczące, że teraz wiedziałem już, co myśleć. Niebezpieczeństwo czyhało zatem nad ową skalną szczeliną! Poza tym Marko zapewne już wcześniej mnie okłamał. Przecież dolna część baszty nie mogła być budowana bez jakichś pomieszczeń. Jeśli mur miał dwa arszyny grubości, to zapewniał dobrą osłonę przed wrogiem, zwłaszcza że wejście do baszty znajdowało się wysoko nad ziemią. Dawnym mieszkańcom karaulu potrzebne były nie tylko izby mieszkalne, ale też piwnice i lochy. Dlaczego więc miałoby się ich nie pomieścić w dolnej części baszty, tylko wznosić lity mur, marnotrawiąc czas i budulec? Czy rzeczywiście była tu kiedyś kopalnia srebra? Jeżeli tak, to przed panowaniem Turków, za rządów bułgarskich chanów. Wiadomo na przykład, że chan Symeon, panujący od 888 do 927 roku nie tylko poszerzył terytorium państwa, ale też dbał o rozwój handlu, nauki i sztuk pięknych i że w wielu miejscach prowadzono poszukiwania żył metali szlachetnych. Panował nad ziemiami, których zachodnia granica sięgała w przybliżeniu aż po dzisiejsze Prizren, a więc po okolicę, w jakiej teraz się znajdowaliśmy. Możliwe zatem, że i tu drążono sztolnie. Wzdłuż granicy budowano karaule — strażnice, a jedna z nich miała zapewne strzec zwłaszcza tej kopalni. Jeśli moje domysły były słuszne, to można przyjąć, że wylot sztolni, znajdującej się tuż przy granicy z nieprzyjaznymi sąsiadami, nie został wyprowadzony na teren otwarty, ale ukryty właśnie w baszcie. „Uczony” mówił o ruinach wokół baszty. Może więc pod nimi był ów wylot, ale tak czy inaczej, pod ochroną załogi karaulu. Poza tym nie wierzyłem w zasypanie sztolni. Tylko u nas się je zasypuje. Turek unika podejmowania mozolnej pracy, która wymagałaby tylko dużych nakładów, a nie przynosiłaby bezpośrednich korzyści. Dla niego jest rzeczą obojętną, czy jakiś Bułgar albo Albańczyk wpadnie do otwartego szybu kopalni i skręci sobie kark. Allach tak chciał! — mówi i czuje się tym uspokojony. Jeśli wejście do sztolni jeszcze istniało, to powinno się znajdować gdzieś bardzo blisko, zasypane gruzem. Niewykluczone, że było też tajemne połączenie sztolni z parterową częścią baszty. Marko z pewnością mógł mi udzielić potrzebnych informacji, ale zmuszenie go do tego nie wydawało mi się możliwe. Dlatego kiedy ponownie zapewnił mnie, że droga jest bezpieczna, spytałem obojętnym tonem: — Ale gdzie nam grozi niebezpieczeństwo, o którym mówiłeś? — Poznacie je dopiero wtedy, kiedy dojdziecie do dużego, okrągłego pomieszczenia, żeby uwolnić więźniów. — Na czym ono polega? — Tego nie wiem. A gdybym nawet wiedział, to nie wyjawiłbym ci tego. Niebezpieczeństwo poznane przestaje być niebezpieczeństwem. — Mogę zmusić cię do tego batem! — Nawet jeślibyś miał zatłuc mnie na śmierć, nie powiedziałbym ci czegoś, o czym sam nie wiem. Chcąc uniknąć chłosty, musiałbym wymyślić jakieś kłamstwo, które wydawałoby się wiarygodne. — A skąd wiesz, że niebezpieczeństwo istnieje? — Szut mówił o tym. Powiedział, że każdy, kto bez jego wiedzy wejdzie do tego okrągłego pomieszczenia, będzie zgubiony. Umieścił tam jakieś urządzenie, które uśmierci każdego nieproszonego gościa. — Hm! A jak znaleźć wejście do sztolni? — Można się tam dostać tylko od strony wody. Trzeba przepłynąć łodzią kawałek w górę Drinu. Tam, na drugim brzegu, biegnie droga, ale z tej strony z rzeki wznosi się stroma skalna ściana. Jak będziesz dobrze uważał, to znajdziesz miejsce, w którym ściana i rzeka tworzą załom. W tym miejscu Drin jest bardzo głęboki i właśnie tam znajduje się niewielka grota, prowadząca do sztolni, która przy normalnym poziomie wody w rzece jest tak wysoka, że można do niej wpłynąć siedząc w łodzi i nie uderzyć się w głowę. — I to tę grotę dopiero niedawno odnaleziono? — Tak, bo pnącza zwisające z góry całkowicie ją zakrywają. Trzeba wpłynąć łodzią tam, dokąd sięga woda, i przywiązać łódź do kołka zamocowanego w kamieniu. — No, nie jest to zupełnie bezpieczne. I w ten sposób został przewieziony Stojko? — Tak, i Anglik, który stoi koło ciebie, wystarczy go zapytać, a z pewnością potwierdzi. — Czy tam na końcu sztolni są prócz owego okrągłego pomieszczenia i przylegających doń komór jeszcze inne? — Nie, są, ale głęboko pod karaulem. Szukaliśmy też szybu, który prowadziłby na górę, ale na próżno. Szyb jest zasypany. — A kto przynosi uwięzionym jedzenie i picie? — Tego nie wiem. — Czy chcesz coś dodać do tego opisu? — Nie. Powiedziałem ci wszystko, co wiem. Szut mówił mi, że każdy niepożądany gość, który wejdzie do tamtego pomieszczenia, musi umrzeć. Dlatego powiedziałem wam, że jeśli rzeczywiście zamierzacie działać przeciw Kara Nirwanowi, to idziecie na pewną śmierć. — Przecież nie musimy sami iść do sztolni. Wyślemy tam innych. — To tamci umrą, a wy nawet się nie dowiecie, jak zginęli. — Albo każę pojmać Szuta i on będzie musiał nas tam zaprowadzić. — Pojmać? — zaśmiał się. — Jeśli zechciałbyś w Rugovej kazać kogoś pojmać, musiałbyś w tym celu udać się do najlepszego przyjaciela Szuta. Nic mu nie zrobisz. On cieszy się wielkim poważaniem. A gdybyś zażądał pomocy, występując przeciw Szutowi, to będziesz miał do czynienia albo z ludźmi, którzy są jego sojusznikami, albo z takimi, którzy uważają go za tak uczciwego i dobroczynnego człowieka, że nie dadzą wiary ani jednemu twojemu słowu. My wpadliśmy w twoje ręce, ale on będzie się śmiał z ciebie. Jeżeli otwarcie wystąpicie przeciw Kara Nirwanowi, uznają was za szaleńców. Działając skrycie, narażacie się na pewną zgubę. Róbcie, co chcecie! W każdym razie czeka was gehenna! — Piekło, śmierć? O, nie! Znów zawiedziesz się w rachubach. Powiedziałeś mi więcej, niż chciałeś. Każesz, aby mówiono o tobie „alim”, uczony, a jesteś tak głupi, że aż wzbudzasz we mnie litość. Przecież dokładnie powiedziałeś mi, jakie niebezpieczeństwo nam grozi. — Ja? Sam nie mam pojęcia. — Nie próbuj mnie oszukiwać. Dowiodłem ci, że nie potrafisz tego robić. Otóż po raz pierwszy zostaniemy wystawieni na niebezpieczeństwo na drodze między Kolašinem a Rugovą. Tam czatują bracia Aladżi, którzy ci towarzyszyli. Zapewne Szut zadbał o nich i znów są uzbrojeni, prawdopodobnie dodał im też kilku towarzyszy. Mimo to chyba pojedziemy tą drogą, bo wrogów się nie boimy, to raczej oni powinni się mieć przed nami na baczności. Jeżeli nas zaatakują, nie będziemy tym razem ich oszczędzać. Zaufany Szuta skwitował to uśmiechem, który miał ukryć jego zakłopotanie. — Ta myśl jest śmieszna! — powiedział. — Aladżi na pewno nic już wam nie zrobią; są radzi, że zdołali stąd ujść. — Zobaczymy! Drugie, może o wiele groźniejsze niebezpieczeństwo czeka nas w sztolni, tam gdzie trzeba po deskach przejść nad skalną szczeliną. Ale powiadam ci, że nie staniemy na tych deskach, póki dokładnie ich nie obejrzymy. Może są tak zamocowane, że człowiek nie wtajemniczony przez Szuta, który na nie wejdzie, musi spaść do szczeliny. Nam się to z pewnością nie przydarzy! Potem, w okrągłym pomieszczeniu, w którym umiejscawiasz dla nas kolejne niebezpieczeństwo, nic nam już nie grozi. Marko rzucił przekleństwo i tupnął nogą; nic nie powiedział. — Chyba rozumiesz, że cię przejrzałem — mówiłem dalej. — Wiem, że mnie okłamałeś. Starasz się odwrócić moją uwagę od prawdziwego niebezpieczeństwa. Teraz już wiem, co chciałem wiedzieć, a ty wrócisz do jaskini. Zachowuj się dobrze i wytęż swoją uczoność w rozmyślaniu nad sposobem, w jaki będziecie mogli wydostać się z jaskini! Studiowałeś przecież „ilm–i’ars”, powinieneś więc czuć się w jaskiniach i wśród skał jak u siebie w domu. Związaliśmy mu na powrót nogi i odesłaliśmy go do jaskini. Halef chciał od razu rozpalić swój „ogienek”, ale wyperswadowałem mu to. Teraz trzeba było sprawdzić, jaką sumę pieniędzy zawierały obie sakiewki. Halef przyniósł je z izby, otworzył i wytrząsnął zawartość na moją rozpostartą szarfę. Doliczyliśmy się sześciuset piastrów w trzydziestu srebrnych monetach i ośmiuset piastrów w złotych funtach i półfuntówkach. W przeliczeniu na niemiecką walutę było to około sześciuset marek. Po co Stojko wiózł taką sumę? Pieniądze zostały włożone do sakiewek, a potem przyprowadziliśmy cztery konie, żeby je obejrzeć; jeden z nich podobno był doskonały. Koń złotokasztanowatej maści z białą plamą na czole okazał się tak wspaniałym zwierzęciem, że od razu dosiadłem go, żeby nawet bez siodła go wypróbować; był dobrze ujeżdżony, choć według reguł nie znanej mi szkoły. — Wspaniałe zwierzę — powiedziałem. — Zabierzemy ze sobą wszystkie konie, jakie tu są. Tylko Fan Hoti zatrzyma swego wierzchowca. Może się bowiem zdarzyć, że tym obwiesiom uda się w jakiś sposób uwolnić z jaskini. Na wszelki wypadek zadbamy o to przynajmniej, żeby szybko nas nie dopędzili! — Well! Proszę o złotokasztanowatego! Przybyłem tu jadąc na koźle, do dziś jeszcze bolą mnie wszystkie kości. Yes! Czuję się tak, jak gdybym się stoczył z Chimborazo, a na dole był jeszcze wleczony przez puszczę. Chyba nie macie nic przeciwko temu? — Przeciw godnym pozazdroszczenia doznaniom pańskiego kręgosłupa? Nie, sir David, nie mam nic przeciwko temu. — Nonsens! Mam na myśli jazdę na tym złocistym kasztanku. — Niechże pan go weźmie! — Na jak długo? — Tego nie wiem, koń nie należy do nas. — Chcecie może tu znaleźć właściciela? — Może. Nie spodziewam się po węglarzu, że jest właścicielem takiego konia; z pewnością został skradziony. Może należy do Stojka? — Mister Kara, ma pan dwa albo trzy przymioty, które mi się nawet podobają, ale brak panu pewnych cech. Na przykład talentu do kradzieży! Co? — A pan go może ma? — Niepotrzebne pytanie. Żaden Lindsay nigdy nie kradnie, ale tego kasztanka zabiorę. Dobra zdobycz, yes! — Dla złodzieja każda zdobycz jest dobra — zaśmiałem się. — Odprowadźcie konie! — zwróciłem się do towarzyszy w języku tureckim. — Usiądziemy przy ognisku i zobaczymy, czy wystarczy dla wszystkich niedźwiedziej szynki. — I wracając do angielskiego, dodałem: — Jest jeszcze szynka i pół łapy niedźwiedziej dla sir Davida. — Niedźwiedzia szynka? — spytał Lindsay niepomiernie zdziwiony. — Właśnie tak, sir David! Osko i Omar przyprowadzą nasze konie, bo przy nich znajdują się te specjały, o których mówię. — Z prawdziwego niedźwiedzia? — Tak, i to nawet z białego; przedwczoraj złapaliśmy go w pułapkę. Wszedł do niej bez wahania, a zwabiliśmy go larwami mącznika. — Niedorzeczność! Mówcie zrozumiale. Sir, macie naprawdę niedźwiedzie mięso? — Tak. Udało się nam upolować takie zwierzątko. — Hallo! Opowiedzcie! — Niech to zrobi Halef! On zabił niedźwiedzia i otrzymał jego skórę, a po wielkości skóry widać, co to był za zwierz. — Halef? Mały? Zabił niedźwiedzia? Wierzę, że jest do tego zdolny. Halefie, bądź tak dobry i opowiedz tę przygodę. Hadżi naturalnie nie omieszkał skorzystać z zaproszenia. Opowiadanie zawsze sprawiało mu wielką przyjemność, szczególnie zaś o zdarzeniach, w których sam uczestniczył. I tym razem zaczął ochoczo w charakterystyczny dla niego sposób: — Tak, o Lindsay beju! Spotkaliśmy niedźwiedzia i zabiliśmy tego olbrzyma gór Szar Dagh. Jego ślady były tak duże jak ślady słonia, a jego wielkość mogłaby każdego przerazić. Ale nasza kula ugodziła go w pierś, a nóż przeciął jego życie. Już nie może pożerać końskiego mięsa, a na deser raczyć się malinami. Upiekliśmy jego łapy oraz szynkę i zjedliśmy je niemal w całości. Powinieneś wiedzieć, jak do tego doszło, aby tym lepiej smakowała ci połowa łapy, jaką jeszcze dla ciebie mamy. Wiadomo było, że Lindsay i Halef, mimo ograniczonej znajomości języka partnera, potrafili nieźle się porozumiewać ze sobą. Anglik nauczył się pewnej ilości arabskich i tureckich słów, Halef zaś, w czasie gdy Lindsay przebywał już z nami, dokładał starań, by zapamiętać niektóre angielskie wyrazy. Do tego i ja, w chwilach gdy nie było nic ważnego do omówienia, opowiadałem Małemu o mojej ojczyźnie. Musiałem objaśniać rzeczy dla niego niezrozumiałe i nazywałem je po niemiecku, a on pilnie słuchał. W ten sposób poznał i zapamiętał też sporo niemieckich słów. Miał więc ogromną ochotę tę, w jego przekonaniu, nie byle jaką wiedzę zastosować w praktyce. Właśnie nadarzała się ku temu okazja, więc skwapliwie z niej skorzystał. Opowiadał, posługując się językiem tureckim pół na pół z arabskim, a do tego wtrącał dużo wyrazów angielskich oraz niemieckich. Zwłaszcza niemieckich ile się dało i to bez względu na ich znaczenie. Powstał z tego taki melanż, że w skrytości ducha setnie się bawiłem. Ale sir David przysłuchiwał się tej relacji z wytężoną uwagą, od czasu do czasu tylko kiedy Halef posłużył się zbyt karkołomnym sformułowaniem, rzucał mu pytanie. Gdy wypowiedź stawała się całkiem niezrozumiała, wówczas Fan Hoti wspomagał go swoją znajomością języków obcych. Zresztą żywa gestykulacja Małego w znacznej mierze przyczyniała się do lepszego zrozumienia relacji. Tymczasem Osko i Omar przyprowadzili nasze konie, a my zrobiliśmy rożen i nadzialiśmy nań resztki przygotowanego do pieczenia mięsa niedźwiedziego. Trzeba przyznać, że Halef nigdy nie rozmijał się z prawdą. Jakkolwiek starał się przedstawić siebie w możliwie najlepszym świetle, to jednak z naciskiem podkreślił, że gdybym nie nadszedł w porę z nożem, straciłby życie. Prawdziwą ucztą dla oczu było obserwowanie gry twarzy Anglika. Miał on bowiem zwyczaj, zwłaszcza gdy słuchał czegoś, co go żywo interesowało, nie spuszczać wzroku z mówiącego i powtarzać jego mimikę. Teraz też tak było. Najdokładniej powtarzał wszystkie miny Hadżiego. Jego oczy, brwi, duży nos i szerokie usta były w nieustannym ruchu, ale ten ruch przy jego osobliwie ukształtowanej fizjonomii dawał, w przeciwieństwie do mimiki Halefa, komiczny efekt i wzbudzał wesołość, której jednak nie można było uzewnętrzniać. — Well — powiedział, gdy Halef skończył. — Dobrze się spisaliście, kochany Hadżi. Beze mnie! Szkoda! Mam okropnego pecha. Zawsze coś mi przeszkodzi w dokonaniu bohaterskiego czynu. Yes! — Tak — odpowiedziałem z uśmiechem. — Zdarza się nawet, że zostaje pan przy tym złapany i osadzony w karaulu. A jakiegoż to właściwie bohaterskiego czynu zamierzał pan dokonać, decydując się jechać na łeb na szyję do Albanii? — No cóż, czekałem na takie pytanie. Muszę więc odpowiedzieć. Well! Przyjechałem tu z miłości i przyjaźni dla was. Yes! — Jestem głęboko wzruszony. Przyjaźń, która daje odwagę, żeby dać się uwędzić w jaskini Szar Dagh rozczula mnie do łez. — Niech pan nie drwi! Intencja była dobra. Chciałem wam przyjść z pomocą. — Ach, tak! A czy wiedział pan, gdzie można nas spotkać? Czy znał pan niebezpieczeństwo, w jakim się znajdowaliśmy? — Yes! Przed opuszczeniem Stambułu odwiedziłem Mafleia, u którego pan mieszkał, gdyż chciałem się pożegnać. Jego syn, Isla, powrócił właśnie z Edirne i opowiedział, co się tam wydarzyło. Dowiedziałem się, że chciał pan jechać do Skutari, do kupca Galingrego. A najpierw za uciekinierami; niebezpieczni hultaje i okropny herszt rozbójników. Postanowiłem, że pojadę wam z pomocą. — Nigdy nie zdołam się panu odpłacić za tę miłość, sir David! Tak dzielnie i energicznie przyszedł nam pan z pomocą, że w końcu nie pozostało nam nic innego, jak tylko wyciągnąć pana z jaskini. — Śmiejcie się, śmiejcie! Nic nie wiedziałem o tym lochu. — My też nie wiedzieliśmy o jaskini, a mimo to nie wpakowano nas do niej. A w jaki sposób udało się panu jego chwalebny plan tak szybko urzeczywistnić? — Bardzo prosto. Dowiadywałem się Pod Złotym Rogiem o odpowiednie połączenie, ale nic nie znalazłem. Wynająłem więc mały parostatek Francuza, który niezupełnie wiedział, jaki ładunek miał zabrać. Well! — Oto cały David Lindsay! Nie znalazł odpowiadającego mu połączenia, więc od razu wynajmuje cały parowiec. A gdzie stoi ten statek? Odpłynął po wysadzeniu pana na ląd? — Nie, musi czekać na mój powrót. Stoi w Antivari. Zły port, za płytki. Ale inaczej nie było można. Yes! — I co dalej? Co pan robił na lądzie? — A jak myślicie? Wziąłem konie, tłumacza, pana Fan Hotiego, kilku służących i odjechałem, a teraz jestem tu! I to wszystko! — Skoro pan określa to jako „wszystko”, to chciałbym się dowiedzieć, co pana zdaniem znaczy „nic”. W drodze miał pan przecież dosyć czasu na obmyślenie planu. — Planu? Nie ma potrzeby. Historia ciągle się zmienia. Yes! — Teraz mnie nie dziwi, że pan tak wspaniale wpadł. Jeśli zamierzaj się zrobić coś takiego, co pan sobie umyślił, to trzeba zastanowić się trochę, w jaki sposób to przeprowadzić. — I zrobiłem to. Najpierw kupiłem sobie słownik turecko–angielski Sir Johna Redhousa. Kosztował mnie czterysta piastrów. — I mimo to zabrał pan ze sobą tłumacza? — Byłem do tego zmuszony. W słowniku było za dużo tureckiego pisma, a ja nie umiem go czytać. — A więc już na wstępie pańskiej wyprawy ratowniczej odniósł pani niebywały sukces! Nabył pan książkę, której nie umiał pan czytać! To bardzo dobrze. Ale żeby było jeszcze lepiej, powinien był pan wziąć sobie tłumacza, który nie zna angielskiego, i już można dokonywać bohaterskich czynów. — Słuchajcie, sir, jeśli chce pan mnie wyszydzać, to dosiądę złocistego kasztanka, a pan niech sobie tu siedzi! — Tak, a pan znów popędzi prosto w ręce braci Aladżi i Szuta, żeby pana ponownie wsadzili. Zresztą myśl, żeby jechać do Rugovej, nie była taka zła. Jak pan na to wpadł? — Dzięki informacji tłumacza i mapie. Dowiedziałem się, że wyruszyliście na Melnik, a wiedziałem, że zamierzaliście jechać do Skutari. Mogliście zatem obrać tylko jedną drogę, więc i ja tylko tą drogą powinienem wyjechać wam naprzeciw. — Tak rozumując, zapomniał pan wziąć pod uwagę, że korzystanie z wojskowego traktu nie leży w moim zwyczaju. Fakt, iż znajdujemy się tu, to rzeczywiście prawie zrządzenie losu. Gdybyśmy bowiem musieli szukać Szuta w innej okolicy, to pańska śmierć byłaby sprawą przesądzoną. Mówiąc poważnie: jestem panu serdecznie wdzięczny, że narażał się pan dla nas na takie niebezpieczeństwo. Jednak przeczucie mi mówi, że chyba kierował się pan jeszcze jakąś myślą uboczną. — Myślą uboczną? Jaką? — Sam pan to wie. Czy mam rację? Wskazałem kciukiem w tył, na nasze konie. Lindsay przytknął palec do czubka nosa, odginając go w lewo i w prawo, jak gdyby nos przeszkadzał mu, po czym chrząknął kilka razy i w końcu powiedział: — Well! Zgadł pan. Myślałem, że mógł pan zmienić zdanie co do Karego. Bardzo chciałbym mieć to zwierzę. Zapłacę za nie masę pieniędzy! — Mój koń nie jest do sprzedania, nadal przy tym obstaję. Ale nie odbiegajmy od pańskiej opowieści! Czy nie pomyślał pan w Antivari o najważniejszym, co należało tam zrobić? O kupcu Galingrem? — Myślałem o nim, naturalnie, nawet tam byłem. Chciałem się dowiedzieć, czy pan już tam może przybył. — To nie było możliwe. Ale miał go pan ostrzec, sir David. — I uczyniłem to. — A co on na to powiedział? — On? Hm, jego tam nie było. — A gdzie był? — Daleko, w okolicy Pristiny, tak zwanego Kosowego Pola, zakupić zboże. Na handlu zbożem dorobił się znacznego majątku. Teraz sprzedał interes, chce jechać w głąb kraju, do Üsküb, i tam założyć nowy. W tamtej okolicy są bardzo żyzne ziemie. — Od kogo pan się o tym dowiedział? — Od tłumacza, a ten słyszał to w mieście. — Nie od samego Galingrego? — Nie. Dobrze znałem zacnego Anglika i domyślałem się, że chciał być przebiegły, a tymczasem dał się zwieść w najgłupszy sposób. Lubił szukać przygód, ale prawie zawsze wpadał przy tym w tarapaty. — Czy Fan Hotiego i służących zatrudnił pan w Antivari? — spytałem. — Yes! Potem jechaliśmy do Skutari. Zła droga, wyboisty bruk, miejscami zerwany. Na wypadek wojny. Potem godzinami przez mokradła. Utrudzeni do Skutari; tam zaraz do Galingrego. — Przez kogo zostaliście przyjęci? — Zaprowadzono mnie do kantoru, był zupełnie pusty, bo interes sprzedany. Był tam tylko przedstawiciel, elegancki, obrotny, doświadczony i nadzwyczaj uprzejmy człowiek. — Usłyszał pan jego nazwisko? — Pewnie. Nazywał się Hamd en Nassr. — Ach, wspaniale! — Zna go pan może, Mister Kara? — Nawet bardzo dobrze. — Morowy chłop, prawda? — Bardzo morowy! Pewnie ucieszył się z poznania pana, zwłaszcza gdy opowiedział mu pan o mnie? — To dziwne! Zachowywał się tak, jak gdyby pana nie znał. — Zapewne miał ku temu powód. Powiedział mu pan, jaki jest cel j pańskiego przybycia? — Yes, wszystko mu opowiedziałem: o pana przeżyciach w Stambule i Edirne, o ucieczce Baruda el Amasata, Manacha el Barszy i dozorcy więziennego, w końcu ostrzegłem go poważnie przed bratem Banita, Hamdem el Amasatem. To łotr, oszust, wszystko powiedziałem. Yes! — Znakomicie! A co on na to? — Dziękował kilkakrotnie i kazał przynieść wino. Hamd el Amasat został już wypędzony, poznali się na nim. Postąpili roztropnie, i Potem pytał o drogę, którą miałem wyruszyć, żeby pana spotkać, i Powiedziałem mu, że udam się w kierunku Kalkandelen i Uskub, na tej trasie z pewnością spotkam pana. Mister Hamd stwierdził, że t dobrze, i udzielił mi cennych rad. — Zacny człowiek! — Yes, wprawdzie jest Turkiem, ale to dżentelmen w każdym calu. Nawet dał mi listy polecające. — Ach, tak! Do kogóż to, czcigodny przyjacielu? — Do największego w kraju handlarza końmi, Kary Nirwana w Rugovej. Jednak chyba nie znał zbyt dobrze tego człowieka, bo właśnie przez niego znalazłem się w opałach. — Czy list polecający był otwarty? — Nie. — A pan go nie otworzył i nie próbował przeczytać? — Czy pan oszalał, sir? Dżentelmen nie narusza tajemnicy korespondencji! Czy rzeczywiście uważa pan mnie za tak nieprzyzwoitego człowieka? — Hm, powiem panu otwarcie, że w tym przypadku ja byłbym z pewnością nieprzyzwoity. — Tak? Cudze listy pan otwiera, ale cudzy koń jest dla pana święty! Dziwny z pana człowiek! — Czasem opłaca się być dziwnym. A zatem rozmawiał pan tylko z tym przedstawicielem? A czy Galingre nie ma rodziny? — Ma żonę i zamężną córkę, zięć mieszka w tym samym domu. — Na pańskim miejscu kazałbym przedstawić sobie te osoby! — Chciałem tego, ale zięcia nie było w domu, a damy w rannych strojach bardzo były zajęte pakowaniem się. Nie mogły przyjąć nikogo. — Czy to one kazały tak panu powiedzieć? — Tak powiedział przedstawiciel. — A dlaczego się pakowały? — Musiały jechać do Uskub. Galingre skierował do nich z Prištiny posłańca z wiadomością, że nie wraca na razie do domu, tylko będzie na nie czekał w Üsküb. Zamierzały wyruszyć w dwa albo w trzy dni po mnie. — Czy pan wie, kto był tym posłańcem, którego Galingre rzekomo wysłał? — Nie, sir. — A ten znakomity Hamd en Nassr, czy nie wyjawił panu, że to on nim był? — Nie. Zupełnie niemożliwe. Jako kierownik firmy musiał pozostać w domu. — O, nie! On pojechał z Galingrem i wrócił, żeby przywieźć jego rodzinę i majątek! — Powiedziałby mi to! On panu nie powiedział jeszcze wielu innych rzeczy. Ten uprzejmy pan, którego nazywa pan prawdziwym dżentelmenem, jest prawdziwym szubrawcem. — Mister Kara, dowód! — Za chwilę. Jak pan odjechał, to ten człowiek z pewnością naśmiał się z pana do syta. — Naśmiał się? Impossible! Co też panu przychodzi do głowy, sir? — Chcę panu nawet powiedzieć, że uznał pana za wielkiego głupca i do dziś tak uważa. W czasie gdy prowadziliśmy tę rozmowę, upiekła się szynka i łapa. Lindsay dostał łapę i właśnie pierwszy jej kęs włożył do ust. Przy moich ostatnich słowach zapomniał je zamknąć. Patrzył na mnie przez chwilę osłupiały, z niedźwiedzią łapą w lewej ręce, z nożem w prawej i z kawałkiem mięsa w otwartych ustach. Potem wypluł mięso i zirytowany powiedział: — Mówi pan poważnie, sir? — Tak, zupełnie poważnie — potwierdziłem. Wtedy nagle poderwał się i zakasawszy rękawy, wykrzyknął: — Well! Boksujemy się! Niech pan wstanie, sir! Dam panu takiego „głupca” w żołądek, że poleci pan aż na pustynię Gobi! David Lindsay głupcem! — Niechże pan siada, sir David! — odpowiedziałem spokojnie. — To nie ja tak pana nazwałem, powiedziałem tylko, że tak myśli o panu tamten człowiek. — Skąd pan to wie? — Tak myślę. — Ach, tak! To ja panu taką myśl wybiję. Niech pan wstanie! I przygotuje się! Przyłożę panu w żołądek tak, że wyskoczy on przez pańską niewyparzoną gębę! — Dobrze! Stanę do walki, sir David! Ale nie teraz, tylko potem, jak skończymy rozmowę. — Nie będę czekał tak długo! — Będzie pan musiał, skoro wcześniej nie dotrzymam panu pola. To, co pan zrobił, jest majstersztykiem, za który właśnie powinien pan dostać order. Pojechał pan do Skutari, żeby ostrzec Galingrego przed Hamdem el Amasatem, a zamiast tego ostrzegł pan tego Hamda el Amasata przed nami. Pojechał pan do Antivari, żeby przyjść z pomocą w grożącym nam może niebezpieczeństwie, a zrobił pan wszystko, żeby nas wydać w ręce wrogów. Wreszcie z największą naiwnością sam pan wpadł prościutko w ich pułapkę. Oczywiście, że naśmiali się z pana. Jeśli nadal sądzi pan, że oni uważają go za fenomen mądrości, to tego już nie rozumiem. Moje słowa podsyciły jeszcze jego gniew. Zacisnął pięści, stanął przede mną na rozstawionych nogach i krzyknął: — I to pan się waży powiedzieć mnie, pan, mistrz, pan, sir, pan… pan… Bliżej do mnie! Boksujmy się! Jeden mój cios, a rozpadnie się pan jak skorupa glinianego garnka na mleko! — Jeszcze tylko chwilę cierpliwości, sir David! Czy nie przyszło panu na myśl, że człowiek, którego pan ostrzegł przed grożącym mu niebezpieczeństwem, był właśnie tym, przed którym miał pan ostrzegać? — Co? Jak? Przecież nie zwariowałem. — Tak? A czy podane przez przedstawiciela Galingrego imię nie zastanowiło pana? — Hamd en Nassr? Nie. — Ten, przed którym pan go ostrzegał, nosi to samo imię: Hamd el Amasat! — Miliony ludzi mają takie imiona. — Dobrze. Opowiadaliśmy panu przecież o naszej przygodzie na Saharze, o zamordowaniu młodego Galingrego, a potem o śmierci przewodnika Sadeka na Dżerid w Algierii. Czy może pan sobie jeszcze przypomnieć nazwisko mordercy, Ormianina? — Yes! Właśnie Hamd el Amasat. — Ale wtedy nazywał się inaczej. Niech pan sobie przypomni. — Już wiem. Nazywał się Ojciec Zwycięstwa, a po arabsku Abu en Nassr. — Właśnie, proszę porównać te dwa nazwiska: Hamd el Amasat i Abu en Nassr z nazwiskiem owego kupca, które brzmi: Hamd en Nassr! Lindsay stał przede mną nadal z wyciągniętymi pięściami, ale usłyszawszy to, opuścił ręce. Dolna warga opadła mu, a na twarzy odmalował się wyraz tak wzruszającej pokory, że aż zaśmiałem się w głos. — Hamden… Nassr! — wyjąkał. — O nieba! Miałby on… miałby… on miałby… Zatkało go ze zdumienia. — Tak. Jest właśnie tak, jak się pan tego obawia, sir David! — potwierdziłem. — Ostrzegł pan mordercę przed nim samym. On zaś uznał pana za, że tak powiem, osobę zupełnie nieszkodliwą i nawet dał Panu list polecający, w którym przekazał wskazówkę dla Kary Nirwana, aby ten pana zgarnął. Ten list, w swej wzruszającej uczciwości, doręczył pan adresatowi i naturalnie został pan przez niego ujęty i przywieziony tu, gdzie miał pan zostać uwędzony niczym trychina w serwolatce. Nadto wyjawił mu pan, że przybędziemy, i dał pan człowiekowi, o którego nam chodziło, do ręki broń przeciwko nam. Jest to osobliwa przysługa, jaką pan wyświadczył sobie samemu i swoim przyjaciołom. Właśnie to chciałem panu powiedzieć. A teraz, sir David, możemy się bić. Jestem gotów! Come on! Wstałem i przyjąłem odpowiednią postawę. Kiedy jednak wychyliłem się do przodu, on odwrócił się wolno i jeszcze wolniej usiadł, spuścił głowę i drapiąc się rękoma za uszami, dobył z piersi tak głębokie westchnienie, jak gdyby dmuchnięciem miał zamiar zgasić ogień. — No, sir David, chciał pan, żebym poleciał aż na pustynię Gobi. — Niech pan przestanie! — jęknął. — Teraz ja mam w głowie pustynię Gobi. — Chciał mnie pan rozbić jak gliniany garnek na mleko! — Ja sam jestem największym na świecie garnkiem z klejem! — Miał mi pan tak przyłożyć, że aż wypluję własny żołądek! — Niech pan zamilknie! Muszę myśleć o własnym żołądku, na którym leży mi teraz, i to jak, sam David Lindsay. Well! Yes! — Wydaje się zatem, że zrewidował pan już wysokie mniemanie o tym wspaniałym dżentelmenie ze Skutari? — Oj, niech pan da spokój z tym łotrem! Przecież ten osobnik musi myśleć, że zamiast mózgu mam w głowie owczy ser! — Takie też było przedtem moje zdanie i dlatego chciał pan się ze mną bić. Czy teraz chce pan zrezygnować z tego rodzaju satysfakcji? — Chętnie, bardzo chętnie! Miał pan przecież rację. Chciałbym sam siebie wyboksować. Niech pan będzie tak dobry, sir, i wymierzy mi policzek, ale tak, żeby to było słychać w Starej Anglii! — Nie, sir David, nie zrobię tego. Kto uzna swój błąd, temu należy darować karę. A dla pańskiego spokoju powiem, że nam nie wyrządził pan żadnej szkody. Skutki popełnionego błędu dotknęły tylko pana osobiście. — Chce mnie pan jedynie uspokoić! — Nie, to prawda. — Nie wierzę. Amasat jest przygotowany na wasze przybycie. — Nie, on sądzi, że my nie żyjemy. Zapewne myśli, że wpadliśmy w ręce Szuta, któremu przecież w „liście polecającym” wszystko dokładnie o nas napisał. Z naszej strony nie obawia się żadnego zagrożenia. — Wobec tego ten łajdak kłamał, że Galingre pojechał do Uskiib? — Naturalnie! Możliwe nawet, że Galingre był pańskim sąsiadem w więzieniu, bo siedzi w karaulu koło Rugovej. — Ależ, sir! — Tak, tak! Hamd el Amasat dlatego tylko przystąpił z nim do interesu, żeby go zniszczyć. Towarzyszył Francuzowi do Prištiny i wydał go w ręce Szuta. Tam odebrali mu pieniądze. Galingre miał dokonać zakupu zboża, domyślam się więc, iż miał przy sobie znaczną sumę pieniędzy. Przypuszczam, że Hamd el Amasat doradził mu, by sprzedał firmę i założył nową. W ten sposób majątek Galingrego został upłynniony. Ponieważ jego samego nie ma w Skutari, gotówka przechodzi w ręce żony albo zięcia. Chcąc zdobyć te pieniądze, Hamd el Amasat musi ująć te osoby, i to w taki sposób, żeby nikt o tym nie wiedział. Dlatego wbrew prawdzie Ormianin przekazał im wiadomość, jakoby Galingre udał się wprost do t)skub, oni zaś powinni szybko podążyć za nim. Pakują się więc i pojadą, ale nie do Uskub, tylko do Rugovej, gdzie znikną wraz ze wszystkim, co ze sobą wiozą. Taki plan powstał już dawno i został przeprowadzony z niezwykłą przebiegłością. Hamd el Amasat wezwał swego brata Baruda, aby ten przybył do Rugovej i spotkał się z nim w Karanirwan–Han. Ta kartka wpadła w moje ręce i posłużyła mi za drogowskaz. Zapewne obydwaj bracia zamierzali gdzieś za zrabowane pieniądze prowadzić interesy albo po prostu za nie żyć. Część łupu przypadnie, albo powinna przypaść Szutowi. Galingrego nie zamordowano, jeszcze pozwolono mu żyć, aby później, korzystając z jego podpisu, móc egzekwować dalsze wierzytelności. Tak sobie ułożyłem całą tę historię i nie sądzę, żebym się bardzo mylił. Lindsay milczał. Zadręczał się popełnionym błędem do tego stopnia, że nie był w stanie myśleć o czym innym. Podgrzawszy nad ogniem niedźwiedzią łapę nabitą na rożen, podałem mu ją i powiedziałem: — Niech pan da spokój temu, co już się stało, i lepiej zajmie się tym specjałem. To panu dobrze zrobi. — Wierzę, sir! Jest pan dla mnie bardzo wyrozumiały. Yes! Ja naprawię ten błąd, będę zawzięcie ścigał Hamda el Amasata, złapię go, zastrzelę! Yes! Well! — Nie sądzę, żeby pan miał ku temu okazję. Przewodnik Sadek, którego on zastrzelił, był ojcem naszego Omara. Hamd el Amasat padnie ofiarą krwawej zemsty rodowej Omara. Nie możemy zrobić nic więcej, niż zakończyć sprawę możliwie po ludzku. Niechaj więc pan teraz je, sir David. A jak się panu wiodło w Rugovej, opowie mi pan później. — Tego może się pan dowiedzieć od razu. Wetknąwszy do ust plaster mięsa, żuł je tak intensywnie, aż nos poruszał mu się w górę i w dół, i zaczął opowiadać: — Zajechaliśmy do Karanirwan–Han. Gospodarz był w domu, oddałem list polecający. Przywitał mnie serdecznie przez tłumacza, duża radość, gość, nic nie płacić. — Jak pana znam, to od razu pokazał mu pan swoje pieniądze? — Of course, naturalnie! David Lindsay nie pozwala, by mu robiono prezenty. — Słyszałem o tym, kiedy podsłuchiwałem tu rozmowę węglarza z rzekomym uczonym. Ten zaufany człowiek Szuta mówił, że pan musi być niezwykle bogaty. Bardzo niebezpiecznie jest, będąc w obcym kraju, a zwłaszcza tu, wśród tych nieokiełznanych ludzi, pokazywać, że ma się dużo pieniędzy. — Nie jestem włóczęgą. Nie mogę jeść i pić za darmo! — To pański pogląd, sir David. Ja jednak powiem panu, że my, będąc w drodze, nigdy prawie nie mogliśmy płacić, a przecież nikt nie uważał nas za włóczęgów. — Nie wiem, jak wy to robicie. Ode mnie zwykle wszyscy żądają pieniędzy. Yes! Krótko mówiąc: w Karanirwan–Han dałem każdemu przyzwoity bakszysz. Well! — I za to odpłacono wam wdzięcznością, której szczytem było to, że zabrano panu wszystko, nawet wolność. W jaki sposób został pan zwabiony do pułapki? — Przez tłumacza, Fan Hotiego. Opowiedział im o moich podróżach: wykopaliska, skrzydlate byki i takie rzeczy. Powiedział to Persowi. Ten kazał mnie przywołać, robił tajemnicze gesty, wskazał na Fan Hotiego, nie chciał nic przy nim mówić. Dałem mu więc mój słownik. Zabrał go i wyszedł. — Bardzo odważnie pan postąpił. Pers bez tłumacza nie mógł z panem rozmawiać. Ten w każdym razie ostrzegłby pana. Dzięki książce dał pan Szutowi do ręki najlepszy sposób zwabienia pana w sieć bez wzbudzania nieufności tłumacza. Niech pan tylko nie mówi, że winę za to ponosi dragoman! Winę powinien pan przypisać sobie. A czy Szut połapał się w tej książce? — Bez trudu. Następnego dnia zaprowadził mnie do ustronnej izby; tylko on i ja, na stole książka. Zaznaczył słowa, czytał je po turecku i wskazywał na podane obok ich znaczenie w języku angielskim. Najczęściej powtarzały się przy tym słowa: „kanadli aslan” i „maden”. — A więc skrzydlaty lew w kopalni? — Tak. Kara Nirwan za pomocą podkreślonych słówek pokazał mi, że w nocy przewiezie mnie łodzią przez rzeką do kopalni, gdzie można znaleźć skrzydlatego lwa. — I pan mu uwierzył? — Dlaczego nie? Nad Tygrysem są skrzydlate byki, to i tu nad Drinem mogą być skrzydlate lwy. To przecież jest herb Wenecji. Tylko skinął głową, jak gdyby pytając, czy zrozumiałem, a ja odpowiedziałem twierdząco. Umowa stała! W nocy Pers przyszedł po mnie i poprowadził ku rzece. Wsiedliśmy do łodzi i popłynęliśmy pod prąd. Skalna ściana ze szczeliną zasłoniętą zwisającymi pnączami i tam do środka. Łódź przywiązana, zapalona żagiew. Korytarz z deskami na dnie. Szut z żagwią na przedzie; duża okrągła komora z wieloma drzwiami i na ścianie pierścień, w nim zatknięta żagiew. Pers zaklaskał, przychodzi sługa, młotek w ręce. Szut otwiera drzwi, wskazuje, żeby wejść do środka; pochylam się, dostaję uderzenie w tył głowy, padam. Koniec! Well! — Ależ, sir David, nie wzbudziło to w panu żadnych podejrzeń? — Nie. Zobaczy pan sam tego Karę Nirwana! Ma taką uczciwą twarz, że z miejsca wzbudza zaufanie. Dopiero tu dowiedziałem się, że Szut to właśnie on. — No, mam nadzieję, że i ja go zobaczę, wtedy dokładnie przyjrzę się jego twarzy. Niech pan mówi dalej. — Oprzytomniawszy, zobaczyłem, że jestem sam, ręce wolne, nogi w żelaznych obręczach, wokół skała. Uwięziony! Yes! — Surowa, ale niezupełnie niezasłużona kara za pańską nieostrożność! Jak pan się czuł? Co pan myślał? — Nic. Przeklinałem i modliłem się. Wołałem i krzyczałem, ale nikt nie przychodził. Okradziono mnie ze wszystkiego. Z kapelusza i z zegarka też. Teraz noszę na głowie tę żałosną chustę. Yes! — Po stracie wysokiego szarego cylindra łatwo się pan pocieszy, chociaż przyjechał pan tu bez odpowiedniego nakrycia głowy. A co do zegarka, to chyba nie oczekuje pan, że rabuś zwróci tak cenny, wysadzany brylantami przedmiot tylko dlatego, żeby pan w ciemności celi mógł patrzeć, która jest godzina. — Ale wybijałby godziny. Nie wiedziałem nawet, na jak długo straciłem przytomność. W końcu przyszedł herszt rozbójników ze światłem, atramentem, z papierem, słownikiem i z kartką. Przystawił mi pistolet i posługując się książką oraz kartką, zażądał podpisania asygnacji na dwieście pięćdziesiąt tysięcy piastrów. Inaczej — śmierć! — To prawie szesnaście tysięcy talarów. Byłby to intratny interes, gdyby ten człowiek częściej chwytał takie ptaszki i rzeczywiście dostawał od nich pieniądze. Ale pan wzbraniał się przed podpisaniem tego? — Sure. Wrzeszczał na mnie po turecku czy po ormiańsku, a może po persku, ja zaś odpowiadałem po angielsku, i to jak! Wreszcie przyprowadził pachołka, związali mi ręce, zdjęli z nóg obręcze i założyli pęta, chustą zasłonili mi oczy i w drogę. — Dokąd? Znów przez sztolnię? — Nie, nieśli mnie przez różne komory i korytarze, poznałem to po echu ich kroków. W końcu położyli mnie na ziemi, obwiązali sznurem i długo podciągali w górę. — Aha! A więc w kopalni jest szyb! Gdyby pan chociaż zobaczył jego wylot! — Czekajcie! Na górze świeże powietrze, położyli mnie. Ludzie rozmawiają, konie tupią. Rozwiązali mi nogi i wsadzili mnie na siodło, znów związali nogi pod brzuchem konia. Well! Chusta trochę zsunęła mi się z oczu; zobaczyłem ruiny domów, okrągłą basztę, a poza tym las. Yes! — A więc tak, jak myślałem, wylot szybu znajduje się wśród ruin w pobliżu owej wieży. — Słusznie. Zostałem więc wywieziony, dokąd i w jakim towarzystwie, już wiecie. — Czy długo miał pan zawiązane oczy? — Chustę zdjęli mi dopiero na krótko przed przybyciem tu, a w tym czasie zrobiło się już ciemno. — A jak to było z panem? — spytałem dragomana. — Zniknięcie sir Davida musiał pan zauważyć? — O, nie — odpowiedział Fan Hoti. — Kiedy oprzytomniałem, nie zobaczyłem go, a zapytawszy o niego, usłyszałem, że odszedł w stronę wsi, wolno i spokojnie, jak spacerowicz. Nie było w tym nic niezwykłego. Przecież nie mogłem memu panu zakazać obejrzenia wsi i rzeki bez mojej asysty. Wtedy nadjechał na koniu ów rzekomy „alim”; był jeszcze wczesny ranek. Powiedział mi, że widział sir Davida i mógłby mnie zaprowadzić w tamto miejsce. — Czy Marko powiedział to zaraz po przyjeździe? — Nie. Najpierw rozmawiał z Karą Nirwanem. — Tak też myślałem. Szut pouczył go, jak powinien zachować się, żeby i pana ująć. Marko poprzedniego wieczoru uzgodnił, że obydwu was tu przywiezie, bo węglarz nie mógł się z Anglikiem dogadać. Poszedł pan z nim? — Tak. Pokazał mi miejsce, w którym rzekomo widział mego pana, ale jego tam nie było. Szukaliśmy go więc. — Bardzo chytrze! A tymczasem wydał ludziom polecenie, żeby pana pojmali. — Tak jest. Zaufany Szuta zaprowadził mnie w końcu do karaula, gdzie znajdowali się parobcy Handżiego. Tam powiedziano mi, że Anglik będzie musiał udać się w krótką podróż i że ja mam mu towarzyszyć. Gdybym odmówił, czeka mnie śmierć. Pochwycili mnie, przywiązali do konia i oczy zawiązali chustą jak sir Davidowi. Za to zdarzenie nikt nie może mnie winić. — Nikt też o tym nie myśli, Mr. Hoti. Każda próba sprzeciwu z pana strony byłaby szaleństwem. Tylko niewinnie straciłby pan życie. Ale może pan znacznie przyczynić się do tego, żeby ci ludzie ponieśli karę. Spodziewam się, że będzie ich pan dobrze pilnował. — Rozumie się. Jednak mam nadzieję, że nie każe mi pan zbyt długo czekać. Nie wiadomo, co tu może się zdarzyć. — Będę się śpieszył, Mr. Hoti. Gdybym znał Kolašin, przez który będziemy przejeżdżali, przysłałbym stamtąd kilku godnych zaufania ludzi, żeby dotrzymali tu panu towarzystwa. Ale nie znam tam nikogo, ryzykowałbym więc, że mógłbym wybrać takich, którzy sprzyjają węglarzowi. — Jeśli o to idzie, mogę panu wskazać jednego, a nawet dwu. Mój sąsiad w Antivari ma żonę. Pochodzi ona z Kolašina i ma dwu braci, a jeden z nich często ją odwiedza. Dobrze go znam. Jeśli pan zażąda, to mogę przysiąc, że jest to lojalny i pewny człowiek. On chętnie wyświadczy mi tę przysługę, że przybędzie tu. Może przyprowadzić ze sobą brata, a nawet jeszcze jakiegoś znajomego. — Kim jest ten człowiek? — Jest kamieniarzem, silny chłopak, taki, co to nie boi się trzech przeciwników, a nazywa się Dulek. Czy zechce pan o niego zapytać? — Tak, jeśli się zgodzi, przyślę go tu. Gdyby znalazł jeszcze kogoś, kto zechciałby mu towarzyszyć, a nie mieliby koni, to moglibyśmy dać im te, które stąd zabierzemy. A teraz myślę, że już dość długo rozmawialiśmy. Pora spać. Nie wiemy, co przyniesie następna noc. Będziemy losowali kolejność warty. O świcie wyjedziemy, żeby możliwie już w południe być w Rugovej. — Sir — powiedział tłumacz — nikt inny nie będzie czuwał, tylko ja pozostanę na straży. Pan i pańscy towarzysze będą musieli jutro się natrudzić, podczas gdy ja mogę tu odpocząć. A do świtu zostało tylko kilka godzin. Proszę spełnić moją prośbę. Nie chciałem się na to zgodzić, ale ponieważ obstawał przy swojej prośbie, ustąpiłem. Byłem przekonany, że nie sprawi zawodu. Mimo to nie mogłem spokojnie spać. Myśl o uwięzionych łotrach, którzy być może umieliby jednak znaleźć sposób i drogę do uwolnienia się, niepokoiła mnie. O świcie pierwszy byłem na nogach. Poszedłem do stajni, gdzie stały cztery konie. Wisiały tam siodła i derki. Dwie z nich oznaczone w jednym rogu cyrylickimi literami: „St.” i „V”. Zapewne inicjały Stojko Vitesa. Dwa konie, w tym złocistokasztanowaty, i dwa siodła należały do niego. Powinien je dostać z powrotem. Potem zbudziłem towarzyszy i poszedłem do jaskini, aby się przekonać, że więźniowie są dobrze zamknięci. Kazałem zanieść im wodę. Jedzenia nie dostali, choć w izbie węglarza widziałem mąkę i inne produkty, co prawda w okropnym stanie! Początkowo chcieliśmy spalić znalezioną w domu broń, która nie została rozdzielona, ale jednak pozostawiliśmy ją nie uszkodzoną. Fan Hoti mógł ją zabrać sobie i zrobić z nią, co zechce. Powiedział, że to, czego nie wykorzysta sam, da ludziom, których skierujemy tu z Kolaśi — na. Zaleciwszy raz jeszcze, aby dobrze zabezpieczył wejście do jaskini, pożegnaliśmy go w nadziei, że rychło się zobaczymy. Anglik przyrzekł mu, że w przeciwnym razie prześle mu zapłatę na adres jego domu w Antivari. Słońce na wschodzie było jeszcze nisko, gdy opuszczaliśmy fatalną dolinę. IX NIEBEZPIECZNA PUŁAPKA Nigdy jeszcze Hadżi nie prezentował się w siodle równie okazale jak tego ranka. Nie chcąc bowiem brać ze sobą pięknej kolczugi w postaci zawadzającego pakunku, włożył ją na siebie, przypasał też damascenkę i zatknął za pas sztylet. W tym rycerskim oporządzeniu Stojka Mały wydawał się sam sobie kimś znacznie lepszym niż zwykle. Chcąc, by kolczuga była dobrze widoczna, za pomocą sznura przywiązał lekko narzucony na ramiona swój kaftan, tak że opływał jego postać jak płaszcz, a przy szybkiej jeździe powiewał niczym flaga. Na turbanie miał zawiązaną jedwabną chustę w czerwone i żółte pasy — była to pamiątka z Konstantynopola — która też zawadiacko powiewała za nim i trzepotała. Oczyszczona kolczuga lśniła w promieniach wschodzącego słońca, kiedy mając już za sobą rozwidlenie kolein wozu, jechaliśmy przez wzgórza, będące granicą między dorzeczami Drinu i Wardanu i opadające potężnymi, skalistymi tarasami w dolinę wspomnianej już rzeki. Częste wzmianki o stromych skalnych ścianach, o przełęczach i szczelinach nie powinny dziwić. Góry Półwyspu Bałkańskiego — zwłaszcza ich część zachodnia, a przede wszystkim Szar Dagh — tworzą przeważnie potężne, głęboko pocięte rozpadlinami skały. Pionowe ściany, wznoszące się na wysokości wieluset metrów, nie należą tu do rzadkości. Wśród tych zwartych murów człowiek doznaje uczucia bezradności. Wydaje się, jak gdyby te ogromne masy kamienia miały się zwalić na intruza. Nachodzi go myśl, żeby zawrócić, uciec od zguby, a mimo woli ponagla konia do szybszego biegu, aby uciec od owej przytłaczającej świadomości bezsiły i pokonać niebezpieczeństwo. Cechom właściwym dla tego górzystego kraju da się przypisać to, że jego mieszkańcy zawsze w stosunku do wszystkich najeźdźców zachowywali mniejszą lub większą niezależność. Te mroczne, groźne, zimne parowy i doliny miały naturalnie ogromny wpływ na kształtowanie charakteru i cech fizycznych tutejszej ludności. Skipetar jest wobec obcego równie surowy, zamknięty i nieprzyjazny jak ten kraj. Jego szczupła, ale silna i sprężysta postać, twarz jak wykuta z granitu, poważna, o rysach znamionujących bezwzględność, zimne, nieprzychylne spojrzenie, doskonale odpowiadają charakterowi tutejszych gór. W jego naturze brak miłych cech; to dusza pełna rys i pęknięć, w których pieni się woda nienawiści, zemsty i nieprzejednanego gniewu. Nawet względem siebie ludzie są tu nieufni i podejrzliwi. Plemiona żyją w odosobnieniu, podobnie rodziny i pojedyncze osoby. Jednak wszyscy stają za sobą murem przeciwko intruzowi, jak zwarte skały, które tylko w nielicznych miejscach udostępniają podróżującemu wąskie, trudne przejścia. Tego rodzaju refleksje nasuwały mi się w drodze śladami kolein, kiedy przeprawialiśmy się przez wąskie szczeliny, rumowiska skalne, przez ostre granie i strome, wygładzone przez deszcze zbocza. Nie mogłem pojąć, w jaki sposób Junak, smolarz, mógł na tej drodze poruszać się swoim nędznym wozem. Koń musiał tu dokonywać istnych cudów. W każdym razie handel węglem drzewnym nie był powodem podejmowania tak uciążliwych i niebezpiecznych wypraw. Byłem przekonany, że służyły one raczej skrycie zbrodniczym zamiarom Szuta i węglarza. Kiedy wreszcie pokonaliśmy właściwy masyw górski, droga stała się łatwiejsza. Zjechaliśmy z przedgórza, skąd miejscami widać było nawet migocącą wodę Czarnego Drinu. Twardy, skalisty grunt ustąpił miejsca miękkiemu podłożu. Mroczny bór przechodził w coraz to bardziej prześwietlony las, a potem w zarośla, których bujna zieleń ciągnęła się pasami niby łąki, aż wreszcie dotarliśmy do rzeki. Był tu bród, o którym mówił Marko. Koleiny prowadziły do tego miejsca przez wodę i dalej wychodziły na drugi brzeg. Prowadziliśmy ze sobą zabrane konie, wskutek czego jazda do tej pory była podwójnie uciążliwa. Teraz trzeba było przeprowadzić je przez rzekę. Musieliśmy przeprawiać się z nimi pojedynczo. Stąd, na szczęście, droga nie nastręczała już żadnych trudności. Biegła przez płaski, porośnięty trawą teren, a potem nieco pod górę, aż dojechaliśmy do uprawnych pól i wreszcie zobaczyliśmy u stóp zaczynającego się tam górskiego łańcucha — Kolašin. Od Gurasendy i Ibali po lewej stronie biegła w dół droga, przy której leżała wieś. Ale tak zwana droga zasługiwała na tę nazwę równie mało, jak to, że krokodyl jest rajskim ptakiem. Pierwszego napotkanego człowieka spytaliśmy o kamieniarza Dulaka. Okazało się, iż był to właśnie jego brat. Grzecznie zaprowadził nas do mieszkania tamtego. Dulak był w domu. Obydwaj bracia byli silnymi mężczyznami o wyglądzie półdzikim, ale ich twarze wzbudzały zaufanie. Ich domy znajdowały się na tym samym końcu wsi. Stąd też żaden z mieszkańców nas nie widział, więc też i nikt, jak to zwykle bywa, nie gapił się na nas ani nas nie nagabywał. Towarzyszy wraz z końmi wysłałem za dom, a sam wszedłem z braćmi do budynku, żeby przedstawić im sprawę. Zależało mi na tym, by możliwie najmniej osób mnie widziało i żeby nikt się nie dowiedział, iż zamierzamy kogoś wysłać do jaskini. Kiedy powiedziałem braciom, czego pragnąłbym, i wymieniłem nazwisko Fan Hotiego, natychmiast zgodzili się na moją prośbę, ale ostrzegali mnie, abym z nikim się nie zadawał. — Bo musisz wiedzieć, efendi — powiedział Dulak — że tu na nikim nie możesz polegać. Bogaty Kara Nirwan wiedział, jak sobie wszystkich zjednać. Tu nikt nie uwierzy, że to on jest Szutem, i gdy tylko spostrzegą, że jesteś do niego wrogo usposobiony, to ostrzegą go przed tobą. My sami z trudem możemy uwierzyć w to, co opowiadasz. Ale wyglądasz na uczciwego człowieka, a że przysłał cię do mnie Fan Hoti, zrobimy to, czego żądasz. Ale nie wolno nam nikomu o tym mówić. Dlatego wyruszymy od razu i ty też nie powinieneś zatrzymywać się tu dłużej, niż to jest konieczne. — A czy macie konie? — Nie. Kiedy potrzebuję konia, żeby odwiedzić siostrę w Antivari, bez trudu go pożyczam. A dlaczego pytasz? Czy mamy jechać tam konno? — Tak, trzeba jak najszybciej dotrzeć do Fan Hotiego. Znacie drogę do doliny, gdzie mieszka węglarz? — Pewnie. — Dam wam więc konie, które potem może będziecie mogli zatrzymać na zawsze. Opowiedziałem im, w jaki sposób zdobyliśmy te konie, i spytałem, czy znają braci Aladżi i czy może widzieli ich obydwu. — Znam ich — odpowiedział kamieniarz — bo wiele razy kręcili się w tej okolicy. Są wystraszeni, nie mają odwagi zajeżdżać do wsi. Jeśli dobrze obserwowałem, to znów tu byli, i to w towarzystwie innych. Tak przypuszczam z tego, co widziałem wczoraj. — A co widziałeś? Czy mógłbym się dowiedzieć? — Nie ma powodu taić tego przed tobą. Kamieniołom, w którym pracuję, znajduje się po drugiej stronie drogi do Rugovej, na lewo, w lesie. Żeby tam się dostać, muszę przejść przez wieś i iść jeszcze pół godziny dalej. Potem droga skręca w las. W tym miejscu góra tworzy wgłębienie, małe, półkoliste, gęsto zarośnięte krzakami. Droga biegnie °bok i muszę tamtędy przechodzić, żeby dojść do miejsca pracy i stamtąd wrócić. Wczoraj wieczorem, kiedy tam doszedłem, usłyszałem z boku w zaroślach głosy. Podszedłem bliżej i zobaczyłem, że stało tam osiem albo i dziesięć koni, a przy koniach siedziało tyluż mężczyzn. Twarzy nie mogłem rozpoznać, ale było wystarczająco widno, żeby zauważyć wśród tych koni dwa srokacze. Wiadomo, że Aladżi dosiadają srokaczy, więc wiedziałem swoje. — Czy ci ludzie zauważyli ciebie? — Nie. Natychmiast zawróciłem. Wyszedłem z tego zagłębienia do drogi i skierowałem się w prawo do wsi. A tam, gdzie się kończy las i prawie widać już pierwsze domy, znów siedział w trawie człowiek. Jego koń pasł się w pobliżu. Siedział tak, że patrzył w stronę wsi. Wyglądało na to, że czeka na kogoś stamtąd. — Rozmawiałeś z nim? — Nie. Ja nie chcę się zajmować sprawami tych ludzi. Byłem przekonany, że bracia Aladżi zamierzali napaść na nas w tamtym miejscu. Musieli przewidywać, że będziemy tędy przejeżdżali. Ów pojedynczy jeździec to ich czujka, miał meldować nasze przybycie. Chodziło o to, by poznać okolicę. Dlatego spytałem: — Czy można stąd jechać do Rugovej inną drogą? — Nie, efendi, nie ma innej drogi. Tego miejsca nie można ominąć. — A czy nie można zboczyć w prawo do Czarnego Drinu? — Niestety, nie. Stąd na prawo masz najpierw kilka pól, potem łąkę, a dalej, między drogą i rzeką, tylko głębokie bagna. A w miejscu, gdzie kończy się bagno, zaczynają się wysokie, strome skały. Jakąś godzinę jazdy stąd droga biegnie między niedostępnymi skałami, aż znajdziesz się prawie w pobliżu Rugowej. Wprawdzie tu i ówdzie z prawej i lewej strony może być jakiś skalny przesmyk, ale jeśli weń wjedziesz, będziesz musiał wkrótce zawrócić, bo dalej przejazdu nie ma. — A więc to zagłębienie, owa zatoka w skale, jest po lewej stronie, a jak wygląda miejsce po przeciwnej, prawej stronie? — Tam jest jeszcze bagno. Tylko nie wpadnij na pomysł, żeby w nie wjechać. Byłbyś zgubiony. Tuż za bagnem jest skała. — Wobec tego nasza sytuacja jest bardzo niebezpieczna. Jednak musimy przejechać. — Może to wam się uda dzięki nadzwyczajnej szybkości, ale kul i kamieni chyba będzie dużo. Po tej informacji powierzyłem konie Dulakowi i jego bratu. Sam zatrzymałem tylko złocistokasztanowatego oraz drugiego pod względem jakości spośród koni, które miały być zwrócone Stojkowi. Potem pożegnaliśmy się. Przez Kolašin przejechaliśmy galopem, ale za miastem zatrzymaliśmy się. Przekazawszy towarzyszom to, czego dowiedziałem się od kamieniarza, zamieniłem się na konie z Halefem i poprosiłem, żeby zaczekali jeszcze kilka minut, a potem wolno ruszyli za mną. Stąd puściłem się tak szybko, jak to tylko było możliwe, żeby dojechać do szpicla, zanim zdoła on zobaczyć jadących za mną towarzyszy; Już z daleka dostrzegłem czujkę: dwu ludzi leżało w trawie na skraju lasu. Obok nich stały konie. Zobaczyli, że nadjeżdżam, i wymienili między sobą uwagi, prawdopodobnie na mój temat. Ich ubiór był nędzny, ale z oczu biła im odwaga i przebiegłość. Pozdrowiłem ich, zsiadłem z konia i wolnym krokiem podszedłem do nich. Podnieśli się, lustrowali mnie ostrym spojrzeniem. Byli niezadowoleni, że nie zostałem w siodle. To było po nich widać. — Czego tu chcesz? Dlaczego nie jedziesz dalej? — zagadnął mnie jeden z nich. — Dlatego, że chcę was zapytać o drogę — brzmiała moja odpowiedź. — W tym celu nie musisz zsiadać z konia. Nie mamy czasu zajmować się tobą. — Nie widzę, żebyście byli zajęci robotą. — Nie twój interes! Pytaj, a odpowiemy, ale potem wynoś się stąd! Rabusie odłożyli strzelby. Noże i pistolety mieli pod ręką, zatknięte za pasem. Musiałem je zdobyć, to pewne. Ale należało tak szybko działać, żeby nie zdążyli sięgnąć po broń. Ja zaś, nie chcąc wzbudzać podejrzenia, zawiesiłem swoje strzelby na kuli u siodła; chodziło mi bowiem o to, żeby zdobyć jedną z ich strzelb, bo zamierzałem powalić ich kolbą. Przybrawszy zatem niefrasobliwą minę, powiedziałem: — Wygląda na to, że jesteście w tak złym humorze, iż najchętniej zaraz bym stąd odjechał, ale ponieważ nie znam drogi, jestem zmuszony prosić was o informację. — We wsi nie pytałeś? — Tak, ale to, czego się dowiedziałem, nie wystarcza mi. — Pewnie nie spotkałeś nikogo, kto mówi po turecku. Widać po tobie, żeś tu obcy. Skąd przybywasz? — Z Ibali. — A dokąd jedziesz? — Do Rugovej, chyba ta droga tam prowadzi? — Prowadzi. Wystarczy, żebyś nią jechał, a nie zabłądzisz, bo żadna inna od niej nie odchodzi. A w Rugovej do kogo chcesz jechać? — Do handlarza końmi, Kary Nirwana, żeby ubić z nim duży interes. — Tak? A kto ty jesteś? — Jestem… I tu przerwano mi. Drugi ze szpicli, który do tej pory milczał, wydał głośny okrzyk i postąpił kilka kroków do przodu, oddalając się od strzelb. Patrzył w stronę wsi. — Co tam? — spytał jego kamrat i podążył za nim, podczas gdy ja pozostałem na miejscu. — Widzę jeźdźców. Czy to oni? — Jest ich czterech. Zgadza się. Musimy natychmiast… Nie dokończył. Pochyliłem się za nim i chwyciłem jedną z leżących w trawie strzelb. Mówiący padł po pierwszym uderzeniu kolbą, a drugi cios dosięgnął jego kompana, zanim ten zdążył się odwrócić. Potem poobcinałem koniom lejce, popręgi i rzemienie u strzemion, żeby związać nimi obydwu jeńców. Właśnie skończyłem robotę, kiedy nadjechali moi towarzysze. — Jeden na dwu? — zauważył Anglik. — To się nazywa dobra robota! Yes! Broń rozbójników nie miała dla nas wartości, więc rozbiliśmy ich flinty i pistolety, a potem wrzuciliśmy do pobliskiego dołu wypełnionego wodą. Teraz należało zachować ostrożność. Dosiadłem znów swego Karego i wolno ruszyliśmy naprzód, trzymając w pogotowiu strzelby. Gdyby z naszej lewej strony był las, to bez trudności moglibyśmy niepostrzeżenie przemknąć pod osłoną drzew, ale w miejscu, gdzie zaczynał się las, wznosiła się wysoka stroma skała porośnięta sosnami. Z prawej strony widzieliśmy wspomniane już bagno. Miejsca zwodniczo porośnięte mchem albo wielkolistnymi roślinami bagiennymi na przemian z błotnistymi kałużami wyglądały zdradziecko. Ruszyliśmy blisko siebie jeden za drugim, żeby trudniej było wypatrzyć, ilu nas jest. Droga, niestety, była tak kamienista, że w panującej dokoła ciszy uderzenia końskich kopyt mogły być słyszane daleko. Po około piętnastu minutach zauważyliśmy, że po prawej stronie bagno się kończy i w tym miejscu wyrasta zeń skała. Po lewej stronie wzgórze obniżało się i tworzyło ową „zatokę”, o której mówił Dulak. Było już dość blisko do tego miejsca. Teraz poruszaliśmy się jeszcze wolniej niż do tej pory i bardziej ostrożnie. Ja jechałem na przedzie i właśnie chciałem się odwrócić, żeby dać towarzyszom hasło do galopu, gdy nagle usłyszałem głośne zawołanie. Huknął strzał — kula gwizdnęła koło mnie, a równocześnie dostałem kamieniem w głowę, tak że prawie straciłem przytomność i zobaczyłem wszystkie barwy tęczy, mimo że kamień na szczęście tylko mnie musnął. Kto kiedykolwiek dostał kamieniem w głowę, ten łatwo uwierzy, że niegdyś Dawid zabił Goliata kamieniem wyrzuconym z procy. Ale na takie rozważania nie było czasu. Drugi kamień dosięgnął złocistokasztanowatego, koń stanął dęba i Lindsay musiał wytężyć całą zręczność, żeby zeń nie spaść. — Naprzód! — krzyknął Halef. — Naprzód i prosto! — Smagnął pejczem konia i pomknął. Osko i Omar za nim. Anglik nie mógł swego konia ruszyć z miejsca. Koń wierzgał, kopał, zapierał się, stawał dęba. Zatrzymałem się na środku drogi. Czułem się tak, jak gdyby tysiąc dzwonów dzwoniło mi w głowie, a przy tym byłem jak sparaliżowany. I znów odgłos wystrzału. Ze skalnego występu, na którym stał strzelec. Kula uderzyła tuż przed moim Karym, rozpryskując wokół odłamki kamieni. Zobaczyłem strzelca, stał na wysokości mniej więcej dziewięcio–, a może dziesięciokrotnej miary wzrostu mężczyzny. Śmiał się szyderczo i celował do mnie z pistoletu. To przywróciło mi świadomość. Szybko podniosłem sztucer i wystrzeliłem. W tym samym momencie wypalił jego pistolet. Znów chybił, a mój strzał okazał się tak celny, że przeciwnik spadł. Nagle sztucer wypadł mi z ręki. Koń Lindsaya doszedł zapewne do wniosku, że tu nie jest zupełnie bezpiecznie. Jeszcze raz spuścił łeb między nogi, uniósł zad i pocwałował. Na nieszczęście tak blisko mnie, że jeździec głową wytrącił mi z rąk sztucer. Równocześnie poczułem z lewej strony uderzenie w biodro; wyrzuciło mnie do przodu, ale złapałem konia za szyję. Jeszcze szarpnięcie za pas, które targnęło Karego w bok — dobrze, że ścisnąłem go nogami, bo zostałbym ściągnięty z siodła — i na dodatek silne uderzenie w głowę. Tak Lindsay „przemknął” obok mnie. Nieszczęsny Anglik uczynił mnie prawie bezbronnym, i to wtedy, kiedy broń była mi tak potrzebna. Nie widziałem, jak do tego doszło, bo patrzyłem właśnie na spadającego z góry człowieka. Dowiedziałem się dopiero później od Lindsaya; okazało się, że w prawej ręce trzymał kurczowo broń, żeby mu nie wypadła, gdyby koń znów się znarowił. I kiedy złocisty kasztan mijał mnie cwałem, najpierw Lindsay głową wytrącił mi z rąk sztucer, potem lufą flinty uderzył mnie w biodro, przy czym lufa zaczepiła o mój pas, rozerwała go i zaplątała się w rzemień rusznicy, która wisiała na kuli u siodła; rusznica też spadła. Wprawdzie próbowałem ją szybko pochwycić, ale nie zdołałem dosięgnąć ani rusznicy, ani pasa, tylko czekan zatknięty w nim. Rusznica, sztucer, pas z nożem i rewolwerami leżały na ziemi. Chciałem zeskoczyć i zabrać broń, ale zderzenie ze złocistokasztanowatym rozgniewało mojego zwykle tak rozumnego Karego. Rżał i gniewnie parskał, wreszcie puścił się za winowajcą i musiałem poprawić się w siodle, przynajmniej dobrze trzymając czekan. Po raz pierwszy zdarzyło się, że mój Kary poniósł, a zrobił to w takim stylu, że przemknąłem koło owej zatoki lotem błyskawicy. Strzelanina — ludzie wyli — czekan zawirował mi tuż przed nosem. Ściągnąłem wodze i odchyliłem się do tyłu, żeby pohamować konia. Dlatego nie mogłem zważać na nic innego — trzask — krzyk — Lindsay wywrócił koziołka z siodła na ziemię — mój Kary pobiegł za nim i za złocistokasztanowatym. Chciał złocistemu odpłacić za uderzenie w bok. I osiągnął cel. Potem jeszcze zarżał i już posłusznie poddał się cuglom. Ale ja nie czułem się tak dobrze jak on, kręciło mi się w głowie, ciemniało mi w oczach. Za sobą słyszałem tętent galopujących koni, dzikie wrzaski. Przed sobą okrzyki Halefa: — Anglik, Anglik! Z powrotem, szybko z powrotem! Na siłę wziąłem się w garść i zeskoczyłem — nie, osunąłem się z siodła, żeby pomóc Lindsayowi, który leżał bez ruchu na drodze. Ale krzyki za nami odwróciły moją uwagę od niego. Aladżi nadbiegali wielkimi susami, a towarzyszyło im z ośmiu obszarpanych bandytów, wrzeszczeli i w biegu do nas strzelali, co było niedorzecznością, gdyż w ten sposób nie mogli trafić. Gdyby oszczędzali kule, póki nie podejdą bliżej, byłby z nami koniec. W takich chwilach nie ma czasu, żeby zważać na szum w głowie. Zobaczyłem nadciągających wrogów i powracających przyjaciół z Halefem na czele. — Gdzie strzelby! — zawołał, w galopie zeskakując z konia. — Sihdi, gdzie je masz? Nie miałem czasu na wyjaśnianie, bo bracia Aladżi potrzebowali tylko paru sekund, żeby nas dopaść. — Stójcie! Strzelajcie! — krzyknąłem i zdążyłem jeszcze lewą ręką wyrwać Hadżiemu z pochwy golkondańską szablę. Mając w prawej ręce czekan, w lewej szablę, uskoczyłem na skraj drogi do skał, żeby zabezpieczyć sobie tyły. Kiedy się odwróciłem, obydwaj Aladżi rzucili się ku mnie jak dzikie zwierzęta. Każdy w prawej ręce trzymał topór, w lewej pistolet i strzelili do mnie z odległości zaledwie dwunastu kroków. Padłem na ziemię. Kule uderzyły w skałę nade mną. Ich pistolety mogły mieć dwie lufy, dlatego podniósłszy się, nie zostałem w tym samym miejscu, ale błyskawicznie odskoczyłem możliwie najdalej ku skalnej ścianie, mocno trzymając w rękach czekan i szablę. I słusznie! Znów dwa strzały i znów chybione; dopiero wtedy poderwałem się z miejsca. Między dwoma pierwszymi i dwoma ostatnimi wystrzałami upłynęła ledwie sekunda. Bracia Aladżi byli zbyt porywczy. Teraz odrzucili bezużyteczne pistolety i skoczyli na mnie z podniesionymi toporami. Zajęty sobą zobaczyłem jednak, że Anglik w dalszym ciągu leżał bez ruchu. Pozostali trzej wystrzelali już swoje naboje na napastników, niektórych z nich trafili, ale pozostali okrążali ich. Później Halef zawstydzony powiedział mi, że celował do braci Aladżi, ale nie trafił żadnego, bo ze zdenerwowania drżały mu ręce. Teraz sześciu wrogów stało przeciwko niemu i dwom towarzyszom, a ja nie mogłem przyjść im z pomocą. Każdy z nas miał przeciw sobie dwu wrogów. Gdyby kiedykolwiek moim życzeniem było stoczenie walki na śmierć i życie hajduckim toporem, to teraz byłbym w pełni zadowolony. Dwa czekany przeciwko jednemu! Dwaj olbrzymi, wprawnie władający tą bronią, przeciwko mnie, który dotychczas w walce wręcz używałem znacznie lżejszego i mniejszego tomahawka! Tylko największe opanowanie mogło mnie uratować. Nie wolno mi było trwonić sił, musiałem się ograniczyć do uważnego odpierania wrogich ciosów, aby potem błyskawicznie wykorzystać przewagę. Na moje szczęście Aladżich zaślepiała wściekłość. Atakowali chaotycznie. Pchali się jeden przez drugiego, żeby mi zadać śmiertelny cios: ich topory przeszkadzały sobie nawzajem. Przy czym ryczeli niczym postrzelone lwy. Plecami zwrócony do skały, ale nie opierając się o nią, bo to ograniczałoby swobodę ruchu ramion, ze wzrokiem utkwionym w przeciwników, odpierałem ich ciosy to wypadem, to odbiciem uderzenia, to znów młyńcem, gdy ci nacierali równocześnie — zależnie od sytuacji. Żaden ich cios mnie nie doszedł. Mój spokój jeszcze podwajał ich furię i prowokował do bardziej bezładnej walki. Z drogi słychać było krzyki, przekleństwa i wrzaski, jak gdyby walczyły tam setki ludzi. Obie strony wystrzelały już amunicję do flint, padło kilka strzałów z pistoletów; teraz toczyła się ostra walka wręcz. Niepokoiłem się o towarzyszy, musiałem próbować możliwie szybko uwolnić się od swoich przeciwników. Twarze obydwu olbrzymów były sine ze złości i wysiłku. Sapali, piana wystąpiła im na usta. Ponieważ odpierałem wszystkie ich ciosy, zaczęli kopać. I to musiałem wykorzystać! Właśnie młyńcem odparowałem dwa równoczesne ciosy, gdy Sandar podniósł nogę, żeby mnie kopnąć w brzuch, jego brat zaś szykował się do kolejnego uderzenia. W tej samej chwili mój czekan spadł na kolano Sandara. Szybko odskoczyłem w bok, żeby uchylić się przed toporem Bybara. Sandar upadł, wyjąc z bólu; broń wypadła mu z ręki. — Ty psi synu! — ryknął Bybar. — To będzie twoja śmierć! Z taką siłą wykonał zamach, że o mało co topór nie wypadł mu z ręki do tyłu. Teraz już nie musiałem się obawiać jego brata i mogłem zrezygnować z zabezpieczania sobie tyłów. Dlatego zmieniałem miejsce, coraz to o skok oddalając się od skały. Bybar nie mógł mierzyć do ruchomego celu. Okrążałem go ze wzrokiem utkwionym w niego i równocześnie przełożyłem broń: czekan do lewej, a szablę do prawej ręki. Skipetar obracał się wokół własnej osi, by twarzą być zawsze zwróconym do mnie. Zobaczywszy, że zmieniam broń, zaśmiał się szyderczo i zawołał: — Chcesz mnie atakować szablą? Odechce ci się tego, ty robaku! — Wal go! — krzyknął Sandar, który siedział na ziemi, trzymając się obydwiema rękami za kolano. — Roztrzaskał mi nogę! Wal go! — Zaraz, zaraz! Już on dostanie za swoje! Zatrzymałem się, żeby dać Bybarowi czas na atak. Jego czekan z furkotem leciał w dół, a mój, wyrzucony lewą ręką, wzbijał się w górę, i zderzyły się. Rzucił z większą siłą niż ja; wiedziałem o tym i tego właśnie chciałem. Mogło wyglądać na to, że to on wytrącił mi mój topór z ręki. — O, tak dobrze! — ryknął Bybar. — Teraz się rozstrzygnie! Zamierzył się po raz drugi. — Tak, teraz! — odkrzyknąłem. Błysnęła damascenka, skoczyłem do przodu, szybkie cięcie w jego podniesione ramię — topór spadł razem z trzymającą go dłonią; została odcięta powyżej przegubu! Bybar opuścił rękę, wlepił oczy w kikut, z którego płynęła krew, a potem podniósł wzrok na mnie. Miał siną twarz. Oczy wyszły mu z orbit, a z ust dobył się przytłumiony ryk, niczym ostatni krzyk tonącego, który woła o pomoc z gardłem pełnym wody. Podniósł zdrową pięść — do ciosu, ale ręka opadła mu bezwładnie. Zatoczył się i ciężko padł na ziemię. Sandar osłupiał z przerażenia. Kiedy zobaczył spadającą rękę brata, poderwał się z miejsca i stał tak mimo zranionej nogi. Miał oczy bez wyrazu, puste jak oczy trupa. Przez zaciśnięte zęby wydał syk, niespokojne westchnienie, a potem rzucił głośno szkaradne przekleństwo, przy czym chciał się na mnie porwać. Ale kiedy podniósł zdrową nogę, druga ugięła się pod nim. Upadł. Teraz byłem wolny i rozejrzałem się za moimi. Po przeciwnej stronie Halef oparty o skałę oganiał się kolbą od dwu przeciwników. Trzeci leżał przed nimi na ziemi. Bliżej mnie tarzał się po ziemi jeden z naszych wrogów. Na prawo od niego leżał Osko sczepiony z napastnikiem. Każdy z nich trzymał w prawej ręce nóż, lewą odpychając jeden drugiego od siebie i żaden nie mógł zadać ciosu. A nieco dalej Omar klęczał nad kimś; trzymając wroga lewą ręką za gardło, prawą zamierzał się do ciosu. — Omar, nie zabijać, nie zabijać! — ostrzegłem go. Arab odrzucił nóż i chwycił przeciwnika drugą ręką za gardło. Podskoczyłem do Halefa, on bowiem najbardziej potrzebował wsparcia, i zadałem jednemu z jego wrogów cięcie szablą w ramię, drugiemu zaś pchnięcie w udo. Wyjąc odbiegli od Halefa. Potem uwolniłem Osko od jego prześladowcy; odrzuciłem szablę i podniósłszy leżącą obok strzelbę, uderzyłem go kolbą w głowę. — O Allach! — wykrzyknął Halef, ciężko dysząc. — To była pomoc w największej potrzebie, sihdi. Wkrótce pokonaliby mnie. W końcu miałem aż trzech przeciwko sobie! — Jesteś ranny? — Nie wiem. Ale mój kaftan odniósł ciężkie rany. Leży tam. Oberwali mu ręce i posiekali żebra. Chyba nie da się go przywrócić do życia. Długi kaftan został rzeczywiście podarty na strzępy. Mały bohater był z pewnością w niezłych opałach. Nie został zraniony, ale dostał uderzenie kolbą w ramię i to było bardzo bolesne. Osko też nie był ranny, tylko Omar krwawił z głębokiego cięcia na lewym przedramieniu. Halef szybko obwiązał mu ranę; używając do tego strzępów swego kaftana. Ja zaś poszedłem do Anglika, którego bezruch niepokoił mnie. Obejrzałem go, dziękując Bogu, że obeszło się bez skręcenia karku. Oddychał, a kiedy mocno nim potrząsnąłem, oprzytomniał, otworzył oczy, popatrzył na mnie i powiedział: — Good morning, sir! Tak wcześnie pan wstał? — Tak, pora, żeby i pan się obudził — zakpiłem sobie. — W przeciwnym razie nie będzie to dla pana dzień dobry, tylko dobranoc! Musiał pan sobie mocno rozbić głowę. — Rozbić? Jak? Kiedy? Gdzie ja właściwie jestem? Usiadł i zdziwiony rozglądał się dookoła. Skinąłem na Halefa, żeby mu uświadomił, co tu się wydarzyło, a sam udałem się do Bybara, który leżał w kałuży krwi. Trzeba było działać szybko, jeśli miał się nie wykrwawić do reszty. Odciąłem wąski pasek z rzemienia i zawiązałem go tak mocno wokół kikuta ręki, że krew sączyła się teraz kroplami. Drugi rzemień zawiązałem powyżej, a potem rękę owinąłem resztkami kaftana. Teraz przede wszystkim Halef musiał dosiąść Karego i wrócić do Kolašina, żeby sprowadzić ludzi, którym moglibyśmy przekazać pokonanych. Osko pojechał do miejsca, gdzie został mój pas i broń; miał przywieźć te rzeczy. Jego rana została opatrzona, mógł więc razem ze mną obejrzeć pole bitwy. Lindsay podniósł się wreszcie i przypomniał sobie wszystko, co się tu stało do chwili jego upadku. — Piekielna historia! — mruknął. — Akurat wtedy, gdy był najpiękniejszy harmider, stracić przytomność! To przykre! Yes! Ale i bez mojej pomocy poradziliście sobie. — Rzeczywiście, sir David. Może z pańską pomocą tak nie poradzilibyśmy sobie. — Jak to? — Myślę, że może nawet było to dla nas korzystne, że się pan położył we właściwej chwili i zasnął. Pańska pomoc, być może, przyniosłaby nam tylko szkody. — The devil! Jest pan niedelikatny! — Nie, jedynie szczery. Ma pan taką właściwość, że w pana rękach wszystko przemienia się w swoje przeciwieństwo. — Ach tak! Pan sam jest wszystkiemu winien. Pan zrzucił mnie z konia! — Po tym, jak wcześniej pan mnie staranował! — Nie moja w tym wina, Mr. Kara. Złocistokasztanowaty poswawolił sobie ze mną. — A potem Kary ze mną. Gdyby się to nie zdarzyło, to uniknęlibyśmy tego wszystkiego i nikomu włos by z głowy nie spadł, a pozostali ludzie nie musieliby przelewać krwi. — Nic nie szkodzi. Szubrawcy zasłużyli na to, żeby im puścić trochę krwi; my, zwycięzcy, tylko jedno cięcie w ramię. Gloriom! Yes! A jak były role podzielone? — Omar miał jednego przeciwnika, Osko dwu, ja dwu i Halef trzech. Sam pan widzi, że musieliśmy żwawo się uwijać. Obejrzyjmy tych ludzi! To, co mieliśmy teraz do zrobienia, polegało na tym, żeby rannym wrogom opatrzyć rany, a nieprzytomnym związać ręce na plecach. Zginął tylko jeden z nich, ten, który leżał przy Halefie. Hadżi wpakował mu w głowę jedną kulę z pistoletu. Wrócił Osko. Prowadził swego konia za wodze. Na koniu siedział ranny w rękę człowiek. — Prowadzę tego, którego zestrzeliłeś ze skały, efendi — zameldował. — Nie zabił się. — Tak też przypuszczałem. Jeślii przy upadku nie skręcił karku, to nie mógł się zabić, bo celowałem w jego obojczyk. Zróbcie opatrunek i temu człowiekowi! Ja wrócę do koni tych ludzi. Za pomocą kawałka rzemienia doprowadziłem prowizorycznie swój pas do porządku i pojechałem do owej skalnej „zatoki”, gdzie znalazłem osiodłane konie. Chodziło mi tylko o srokacze. Inne szkapy zostawiłem. Ująwszy je za lejce, wróciłem z nimi. — Chcesz je zatrzymać? — spytał Osko. — Tak. Tym razem nie zadaję sobie pytania, czy mamy do tego prawo, czy też nie. W tym kraju zdobycz należy do zwycięzcy. Do tej pory oszczędzaliśmy jeźdźców i konie, ale teraz koniec. Bracia Aladżi nieustannie nas atakowali i chcieli zabić. Jeśli teraz zabierzemy im konie, nikt nie nazwie nas złodziejami. — A kto je dostanie, efendi? — A o kim myślisz, Osko? Srokacze to konie, którym jak okiem sięgnąć nie znajdziesz równych. Do tego jeszcze sława, że rabusiom odebrano ich zwierzęta. Myślę, że ty weźmiesz jednego, a Omar drugiego. — Żeby zatrzymać je na zawsze? — spytał szybko. — Naturalnie! Mam nadzieję, że nie pozwolicie odebrać ich sobie przez dotychczasowych właścicieli. — Efendi, nawet nie wiesz, jaką mi sprawiłeś radość! Pojadę z wami do Skutari, a potem chcę odwiedzić moją ojczyznę, Czarnogórę, zanim wrócę do Stambułu, do córki. Ale będą mi tam zazdrościli tego konia! Omar też wyraził wielką radość. Obydwaj byli uszczęśliwieni darem, jaki sprawiłem im, nie wydawszy ani jednej para. Byli za tym, aby losować, który koń jednemu i drugiemu przypadnie. I właśnie wtedy wrócił Halef. Słyszał, że ci dwaj dostaną srokacze, ale nic nie powiedział, jednak na twarzy miał wypisane, co o tym myśli. Czuł się skrzywdzony i dotknięty. — I jak, przyjadą ludzie? — zapytałem. — Tak. Pojechałem do hanu i tam przekazałem wiadomość. Nie potrwa długo, a zjadą tu wszyscy mieszkańcy wsi. Ale będą na nas patrzyli z podziwem za wspaniałe zwycięstwo, jakie tu wywalczyliśmy. — Wcale nie będą nas podziwiać. — Dlaczego? — Bo nas już tu nie będzie, kiedy przyjadą. Nie mam ochoty marnotrawić cennego czasu po to, żeby dać się podziwiać gapiom. — Ale przecież musimy tu zostać, żeby opowiedzieć im o przyczynie i przebiegu walki. Jeżeli odejdziemy, to ci rozbójnicy będą rozpowszechniali kłamstwa i nas przedstawią jako winowajców. — Jest mi to obojętne. — A co stanie się ze zdobytą bronią? — Zniszczymy ją. — Well! — wtrącił Anglik. — Ale ja zabiorę sobie pamiątkę. Może zdobędę tu jakieś lepsze nakrycie głowy, zobaczymy. Przymierzał czapki wszystkich pokonanych, szukając odpowiedniej. W głębi ducha chciało mi się śmiać z takiej naiwności, ale nie przeszkadzałem mu w tym ani nie ostrzegałem. Czapka rzeczywiście była mu potrzebna, gdyż na Wschodzie pokazywanie się bez nakrycia głowy uchodziło wręcz za rzecz wstydliwą, ale jeśli się brało używaną — a inne wyjście w jego przypadku było raczej niemożliwe — no cóż, trzeba zaczekać na skutki. Wziąłem swój czekan. Broń przeciwników została zniszczona. Potem możliwie najszybciej opuściliśmy to miejsce, które miało być dla nas miejscem naszej śmierci. Osko i Omar jechali na swoich srokaczach; dotychczas posiadane konie zamierzali sprzedać. Oprócz tych zwierząt musieliśmy też prowadzić luzem konie, które chciałem zatrzymać dla Stojka. Szczęśliwi, że wykręciliśmy się z tego takim tanim kosztem, pokłusowaliśmy dalej. Ciągle jechaliśmy wśród porośniętych lasem, skalistych wzgórz. Omawialiśmy przy tym ostatnie przeżycia. Tylko Halef był małomówny. Nie umiał ukrywać swoich uczuć, dlatego wiedziałem, że wkrótce podjedzie do mnie i będzie mi robił wyrzuty. Nie upłynęła nawet godzina, a zbliżył się do mnie i najuprzejmiejszym tonem spytał: — Sihdi, czy zechcesz odpowiedzieć mi szczerze na jedno pytanie? — Chętnie, mój kochany Halefie. — Czy sądzisz, że dobrze się dziś spisałem? — Znakomicie. — A więc byłem dzielny i zasłużyłem na twoje zadowolenie? — Najzupełniej. — Ale Osko i Omar byli chyba dzielniejsi niż ja? — O nie, chociaż i oni w pełni wykonali to, co do nich należało. — Ale przecież ich bardziej wyróżniłeś niż mnie. — Nic o tym nie wiem. — Podarowałeś im srokacze! Omar pokonał tylko jednego wroga, Osko dwu, a ja aż trzech! — Istotnie, choć z moją pomocą, Halefie. — A Osko, czy jemu nie pomagałeś? Dlaczego on dostał srokacza, a ja nie? O, sihdi, jestem twoim przyjacielem i obrońcą; myślałem, że mnie lubisz. Ale teraz widzę, że inni są dla ciebie więcej warci. — Mylisz się, Halefie. Ciebie lubię najbardziej. — Czy udowodniłeś to dziś? Kto będzie dumny z Osko, kiedy na swoim srokaczu przybędzie do Czarnogóry? Kto będzie się cieszył z konia Omara? On nie ma żadnych krewnych, jest sam na świecie. Ja mu radości nie zazdroszczę, bo jest dzielnym towarzyszem i lubię go. Ale pomyśl o Hanneh, mojej żonie, róży wśród niewiast, najłagodniejszej i najdelikatniejszej wśród córek, matek i babek! Jak byłaby zachwycona, gdyby jej Hadżi Halef, najdzielniejszy z dzielnych, przyjechał na zdobytym srokaczu Aladżich! Spieszyłaby od namiotu do namiotu, by obwieścić: „On powrócił, mój małżonek i pan, najbardziej bohaterski wśród bohaterów, najbardziej męski spośród mężczyzn, najwaleczniejszy z walecznych. Jest tu on, śmiercionośna szabla, ojciec zwycięstwa, brat i szwagier triumfu. Objechał na koniu ziemię i odnosił zwycięstwo po zwycięstwie. Walczył z dzikimi zwierzętami i silnymi mężczyznami i nikt nie mógł go pokonać. Zabił nawet niedźwiedzia i zjadł jego łapy. Teraz powrócił do domu na najbardziej srokatym srokaczu, którego zdobył na najpotężniejszym spośród hersztów rozbójników. Jego sihdi, którego wszyscy znacie, ofiarował mu tego wspaniałego konia jako nagrodę za dzielność, jako nagrodę za jego siłę i jako znak jego wiekopomnej sławy. Niech będzie chwała temu sihdi, temu sprawiedliwemu, który nagradza według zasług, i chwała niech będzie mojemu panu Hadżiemu Halef owi Omarowi ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawudh al Gossarahowi”. Tak by mówiła, a wszyscy synowie Arabów przyłączyliby Się do pochwały twojej sprawiedliwości. Wszyscy układaliby hymny pochwalne na cześć twojej bezstronności i wspaniałe strofy o blasku twojej prawości. Ale nie jest to możliwe, albowiem zlekceważyłeś mnie i odmówiłeś mi zasłużonej nagrody! Wyraził swój ból potokiem przesadnych słów. Ale mówił poważnie, chociaż w cichości ducha ubawiło mnie to. Na szczęście znałem najlepszy sposób pocieszenia go i sprawienia, aby poczuł się uszczęśliwiony. Zaraz też oświadczyłem: — Mylisz się. Nie pokrzywdziłem ciebie. Zamierzam inaczej wynagrodzić twoją służbę. Osko i Omar będę ci zazdrościli. — Jak mogą mi zazdrościć, skoro mają srokacze? — Dostaniesz konia pięćdziesiąt razy więcej wartego niż dwa srokacze Aladżich razem wzięte. — Ja? A jakiż to koń miałby być? — Nie domyślasz się? — Nie, sihdi. — No cóż, muszę ci więc powiedzieć. Kiedy będziemy się rozstawali, podaruję ci mojego Riha. Zaprowadzisz go do najmilejszej z miłych, do Hanneh. Był tak zaskoczony, że aż zatrzymał swego konia i patrzył na mnie z otwartymi ustami. — Sihdi — powiedział — miej litość nade mną. Jeśli mówisz, że Rih miałby należeć do mnie, to czynisz mnie nieszczęśliwym. — Nieszczęśliwym? Dlaczego? — Dlatego, że to nie może być prawdą. Nikt nie sprzedaje takiego konia! — Przecież wcale nie chcę ci go sprzedawać, tylko podarować! — Żaden człowiek nie podarowałby takiego konia! — A czy mnie nie podarowano go? — Tak, jako nagrodę za twoje wielkie zasługi dla plemienia, które bez twojej pomocy zostałoby zniszczone, i na znak wielkiej przyjaźni szejka Mohammeda Emina. — Ja podaruję ci go z tych samych powodów. Chyba ja lubię ciebie bardziej, niż szejk mógł lubić mnie. Czyż nie jesteś mi prawdzie przyjacielem? Czy nie zasłużyłeś mi się? Czy ja żyłbym jeszcze, gdybyś zawsze nie był moim obrońcą? Halef bardzo się wzruszył. Łzy stanęły mu w oczach i ze smutkiem j powiedział: — Tak, jestem twoim przyjacielem i lubię cię tak bardzo, że po tysiąckroć oddałbym życie dla ciebie, gdyby to było możliwe. Nawet opuściłbym Hanneh, gdyby to było konieczne dla twojego szczęścia. A ty jednak kpisz ze mnie! — Nie myśl tak! Czy właśnie nie opuściłeś Hanneh dla mnie? Czy nie opuściłeś jej i twego małego synka, żeby towarzyszyć mi w każdej biedzie i we wszystkich niebezpieczeństwach? I ja miałbym kpić z ciebie? — Tak, bo nazywasz mnie swoim obrońcą! — Ty sam tak często mówisz o sobie. — O, sihdi, przecież wiesz, jak to rozumieć. To nie ja jestem twoim obrońcą, tylko ty moim. Często ratowałeś mi życie, narażając własne. Taka jest prawda. Dobrze wiesz, że moje usta często mówią więcej, niż ja sam w to wierzę. Przyjmujesz to spokojnie i po cichu śmiejesz się ze swego małego Hadżiego, który jest zadowolony, że go nie odrzucasz. I teraz miałbym za swoje zasługi, których wcale nie mam, otrzymać konia? To niemożliwe! Pomyśl tylko, jak dumny możesz z niego być, kiedy przyjedziesz do kraju swoich ojców! Synowie twego ludu będą się dziwili i zazdrościli ci, we wszystkich miastach będzie się opowiadało o tym koniu i jego jeźdźcu i we wszystkich „gasetalar” — gazetach ukaże się zdjęcie: ty siedzący na karym koniu z rusznicą przy siodle i czekanem u pasa! — Nie — zaśmiałem się. — Ani nie będzie się o tym mówiło, ani pisało. Tylko nielicznych zaciekawi, czy w ogóle mam konia. Stosunki w moim kraju są inne niż w twoim. Jeśli przyprowadzę mego konia do domu, to będzie mnie kosztował więcej pieniędzy, niż posiadam. Nie masz o tym pojęcia. Musiałbym go sprzedać, w przeciwnym razie on by mnie zniszczył. — Nie, sihdi, nie możesz sprzedać tak wspaniałego ogiera! Któż potrafi tam opiekować się takim koniem, który jest królem wśród karych?! — Myślisz tak samo jak ja. I nawet gdybym go chciał sprzedać, to nawet u najbogatszego właściciela z wolna zacznie niedomagać i tęsknić za swobodnym życiem, do jakiego jest przyzwyczajony. Ty patrzysz na niego inaczej. Kary przyzwyczajony jest do pustyni i skwaru. Potrzebuje paszy, jaką tylko tu można znaleźć. On czułby się lepiej u najbiedniejszego Araba niż w mojej ojczyźnie w najwspanialszej stajni. Któż doglądałby go tam jak tu, niczym dziecko w rodzinie? Kto wieczorem przed zaśnięciem szeptałby mu do ucha surę Koranu, jak tu od dnia jego urodzin? Jeszcze jesteśmy w kraju padyszacha, a on już jest nieomal chory. Jego sierść nie jest już jak nić pajęcza; jego oczy są jasne, ale już nie ma w nich ognia. Szukaj trzech loków: między uszami, na pierwszym kręgu szyjnym i u nasady ogona, owych trzech pewnych oznak doskonałości szlachetnej krwi! Sierść nie jest już kędzierzawa, stała się prosta i twarda. Rih może marnie wygląda, ale on mnie kocha. Wie, że jesteś moim przyjacielem, i będzie ci posłuszny, jeśli wieczorem nie zapomnisz o surze. A więc dla jego dobra nie mogę go zabrać. Z wdzięczności za to, co dla mnie zrobił, muszę go zwrócić jego ojczyźnie. A jeśli przy tym i ciebie uczynię szczęśliwym, to będzie jeszcze jeden powód więcej, żeby ci go podarować. Gdy tylko dotrzemy do morza, stanie się twoją własnością. Możesz więc bez uczucia przykrości patrzeć, jak Osko i Omar jeżdżą na srokaczach, bo tamtych koni nie można porównać z Karym. — Ale ja nie mogę uwierzyć, sihdi. Mój ból, że wkrótce będę musiał rozstać się z tobą, będzie naturalnie wielki, a posiadanie konia, na którym ty jeździłeś, byłoby mi w tym smutku pociechą, ale zastanów się nad wartością tego daru. Byłbym bardzo bogaty, będąc właścicielem ogiera, i najbardziej poważanym człowiekiem plemienia. Wiem, że nie posiadasz skarbów, jakże więc mógłbym przyjąć od ciebie taki podarunek! — Możesz i powinieneś. Nie mówmy już o tym. Halef spojrzał na mnie badawczo. Gdy zrozumiał, że mówię poważnie, w jego oczach zajaśniał zachwyt. Jednak z pewną rezerwą powiedział: — Tak, sihdi. Nie mówmy już o tym. Jest to tak poważna sprawa, że musisz ją dobrze przemyśleć. — Już dawno przemyślałem i postanowiłem. — Ale przemyśl jeszcze raz. Godzina rozstania jeszcze nie nadeszła! Mam jednak wielką prośbę, sihdi! — Jaką? — Pozwól, że od dzisiejszego wieczoru będę zamiast ciebie mówił mu do ucha surę Koranu. W ten sposób zrozumie, że ma do mnie należeć, i przywyknie do tej myśli. Ból rozstania z tobą odczuje mnie boleśnie. — Dobrze, rób to! Już od dziś zrezygnuję też z karmienia go i podawania mu wody. Jest twój i od tej chwili pożyczam go tylko ciebie. Ale z tym darem wiąże się jeden warunek, Halefie. — Wymień ten warunek, a spełnię go, jeśli tylko zdołam. — Zdołasz. Nie chciałbym na zawsze rozstawać się z tobą. Wiesz, że zwykle po powrocie do ojczyzny znów wkrótce udaję się w podróż. Możliwe, iż przyjadę tu, gdzie mieszkasz ty ze swoją nieporównaną Hanneh. W takim przypadku koń, jak długo byłby mi potrzebny, znów będzie do mnie należał. — Sihdi, czy to prawda? Czy zechcesz nas odwiedzić? Och, jakaż to będzie radość na pastwiskach i we wszystkich namiotach! Całe plemię wyjdzie ci naprzeciw, żeby zaśpiewać pieśń powitalną, a ty wjedziesz na Karym do wsi i zatrzymasz go na tak długo, jak zechcesz. Myśl, ż znów ciebie zobaczę, będzie mi pocieszeniem przy rozstaniu i ułatwi mi przyjęcie tak cennego daru, jaki zamierzasz mi ofiarować. Będę traktował Karego nie jak swoją, ale jak twoją własność, którą zawierzyłeś mi, abym dobrze jej pilnował. Uszczęśliwionemu trudno było tak szybko skończyć z tym tematem. Stale do niego powracał, rozpatrując z różnych punktów widzenia, a mówieniem wprowadzał się w stan błogiego zachwytu. Potem nie było pilniejszej sprawy od powiadomienia towarzyszy, jak wielkie spotkało go szczęście. Gratulowali mu z całego serca. Tylko Anglik, j któremu Halef też przekazał tę wiadomość bardziej gestami niż słownie, zbliżył się do mnie wielce zirytowany i powiedział: — Słuchaj, sir, dowiaduję się właśnie, że podarował pan Riha. Czy dobrze zrozumiałem gesty i okrzyki Hadżiego? — W rzeczy samej, sir David. — To powiadam, żeś pan po dziesięciokroć zwariowany! — O, proszę! Czy w Starej Anglii uszczęśliwienie dzielnego człowieka uważa się za wariactwo? — Nie, ale darowanie służącemu tak wspaniałego zwierzęcia byłoby uważane za czyste szaleństwo. — Halef nie jest tylko służącym, raczej bardziej moim przyjacielem, który towarzyszy mi od dawna i z tego powodu nawet opuścił swoje rodzinne strony. — To żaden argument. A czy ja jestem pańskim przyjacielem, czy może wrogiem? — Myślę, że tym pierwszym. — A czy towarzyszę panu, czy nie? — Tak, długo byliśmy razem. — A czy opuściłem swoją ojczyznę, czy nie? — To dla mnie wyjechał pan ze Starej Anglii? — No, nie. Ale gdyby nie nasza przyjaźń, już dawno bym tam wrócił. Jest to zupełnie to samo. Nawet dlatego, że chciałem pana ratować, przyjechałem w te diabelskie góry i zostałem obrabowany i uwięziony. Naturalnie wcale nie zamierzam oczekiwać za to od pana nagrody, ale odkupiłbym od pana Karego i dałbym czek, na który mógłby pan wedle uznania wpisać sumę, a ja nawet nie spojrzałbym jaką, bo każda suma zostałaby panu wypłacona. Kary miałby królewską stajnię, marmurowy żłób, najbardziej pachnące walijskie siano, najlepszy owies ze Szkocji i najbardziej soczystą koniczynę z Irlandii. — I zdechłby przy tym! Kary chce żyć na pustyni i jeść daktyle. Kilka „bla” (suszone daktyle najpośledniejszego gatunku) od Halefa jest dla niego najbardziej smakowitą karmą. Nie, sir David, jest pan człowiekiem bogatym, milionerem i dysponuje pan środkami do zaspokajania wszystkich swoich życzeń. Halef zaś jest biednym człowiekiem, który nie może sobie życzyć niczego, ponieważ wie, iż niczego nie dostanie. Ten podarunek znaczy dla niego więcej niż wszelkie rozkosze i radości, jakie Mahomet obiecuje swoim wyznawcom już tu, na ziemi. Niechaj więc to ma. Przyrzekłem i nie mogę tego odwołać. — No, tak! Chce pan uczynić go szczęśliwym, a moje radości i rozkosze nic a nic pana nie obchodzą. Do diabła z panem, sir! Życzyłbym sobie, żeby przyszedł złodziej i chciał mi pana ukraść; nie sprzeciwiłbym się temu, prosiłbym go tylko, żeby pana zabrał i sprzedał u tandeciarza za sześć czy osiem para! — Dzięki za tę wycenę! Cztery para to nawet mniej niż cztery fenigi. Nie pomyślałem, że jestem aż tak tanim obiektem. Ale co panu jest? Cierpi pan na ból głowy, sir David? Anglik wielokrotnie to lewą, to prawą ręką przesuwał swój fez raz na czoło, to znów na tył głowy, bezwiednie przy tym wykonując palcami ruchy właściwe przy polowaniu na pewne małe żyjątka. — Ból głowy? Dlaczego? — spytał. — Bo tak często sięga pan tam ręką. — Nic o tym nie wiem, robię to odruchowo, pewnie dlatego, że fez niezupełnie pasuje. Ale w czasie rozmowy jeszcze kilkakrotnie się drapał. — Widzi pan, i znów to samo, a fez tak dobrze siedział na głowie. — Tak, wydaje się, że mam zepsutą krew. Umiejscawia się to w skórze głowy i wywołuje swędzenie. Jak wrócę do Starej Anglii, poddam się kuracji oczyszczenia krwi: kwiat lipowy, herbata z czarnego bzu i najostrzejsza dieta, a do tego plumpudding codziennie. — Niech się pan nie męczy taką kuracją! Śliwki i rodzynki w puddingu zepsują panu żołądek. Trochę tłuszczu z rtęcią też pomoże i ta czynność zabierze tylko pięć minut. — Sądzi pan? — Tak. Gdyby pan zechciał czekać na herbatę z czarnego bzu, w Starej Anglii, to wróci pan tam jako szkielet, bardziej miękkie część zostałyby tymczasem zjedzone. — Przez kogo? — Przez to, co pan nazywa nieczystą krwią. Te krople krwi mają, bowiem, co jest rzeczą osobliwą, po sześć nóżek i trąbkę każda, a ich działalność może być bardzo nieprzyjemna. — Jak? Cooo? — wyjąkał, patrząc na mnie przerażony. — Tak, mój kochany sir Davidzie! Może pamięta pan jeszcze trochę łacinę z młodzieńczych lat. Czy pan wie, co znaczy „pediculi capitis”? — Wiedziałem, ale już nie pamiętam. — A może pan wie, jakie to miłe zwierzątka Arabowie nazywają „kaml”, a Turcy „bit”? Rosjanin mówi „wosz”, Włoch „pidocchio” Francuz „pou”, a Hotentoci — ,,’t’ garla”. — Niech pan zamilknie i da spokój z Turkami, Hotentotami. Nie rozumiem żadnego z tych słów! — Niech pan więc będzie tak dobry i obnaży głowę, a potem przeszuka wnętrze fezu. Może dokona pan tam ważnego odkrycia które przyniesie panu sławę wielkiego badacza insektów. Lindsay zerwał czapkę z głowy, ale nie zajrzał do środka, tylko spytał zakłopotany: — Chce mnie pan obrazić? Mają tam być…? — Tak, sądzę, że tam w środku… — Roi się coś żyjącego? — pytał dalej. — Właśnie dokładnie tak myślę. — The devil! Podniósł czapkę do oczu i dokładnie ją oglądał. Kręcił przy ty nosem w tę i w tamtą stronę, w górę i w dół, jak gdyby zamierzał poddać ją najbardziej skrupulatnym badaniom. Potem opadły mu ręce i zawołał przerażony: — Woe to me! Lice! Lice! — Odkrył je pan? Już zamierzał wyrzucić fez, ale rozmyślił się i zawiesił go na kuli u siodła, po czym wczepił palce obu rąk we włosy i zaczął okropnie dewastować swoją fryzurę z przedziałkiem. A towarzyszyły temu wyrazy, których cytować nie przystoi. Nie posiadał się z oburzenia, że te zwierzątka nie uszanowały nawet głowy dżentelmena. Rozśmieszył mnie jego gniew. A on zdjął ręce z głowy, obrócił się do mnie i zawołał: — Niech się pan nie śmieje, sir, bo będziemy się boksować! A jak jest z pańskim fezem? Czy też zasiedlony? Co? — Nie dostąpiłem zaszczytu, sir David. Tego rodzaju dręczyciele trzymają się ode mnie z daleka, bo nigdy wobec nich nie jestem tak uprzejmy jak pan. — Cóż to była za nieostrożność zabierać ten fez! Tyle zła narobił. I to w tak krótkim czasie! Wprost nie do uwierzenia! — Ach, jęsli o to chodzi, to Turcy mają powiedzenie, które brzmi: „cabuk ok gibi hem bit gibi” — szybki jak strzała i jak wesz szybka. A w Turcji znają się na rzeczy. — Ale co robić? Niech mi pan da dobrą radę! Jechać do Rugovej bez kapelusza to wstyd. A tam pewnie też nie ma sklepu z kapeluszami. Prawda? — Chyba nie. Zobaczymy, czy da się ten fez oczyścić. Nas nie musi się pan krępować, spokojnie może pan opowiedzieć towarzyszom o swoim nieszczęściu. Zsiądźmy na dwie minuty! Kiedy inni dowiedzieli się, o co chodzi, pierwszy Osko oznajmił, że może spróbować oczyścić fez. Położył czapkę na kamieniu, nasypał na nią ziemi. Na ziemi ułożył stosik suchych gałązek i podpalił je. Dzięki temu zabiegowi ziemia, kamień i czapka osiągnęły taki stopień ciepłoty, jaki gwarantował pożądany skutek. W pobliżu woda sącząca się ze skały tworzyła kałużę, w której fez poddany został hydroterapii. W tym czasie Lindsay pracował nad gruntownym oczyszczeniem głowy. Potem otrzymał zwróconą mu ozdobę głowy i dosiedliśmy koni. X POD ZIEMIĄ Jechaliśmy dalej. Po pewnym czasie z prawej strony skały skończyły się i otworzył się przed nami szeroki widok na wschód, podczas gdy z lewej strony ciągle towarzyszyły nam góry. Nagle zobaczyliśmy nadjeżdżającego z bocznej doliny jeźdźca. On też zauważył nas i skierował konia w naszym kierunku. Dojechawszy bliżej, pozdrowił nas uprzejmie, a my odpowiedzieliśmy tak samo. Był to jegomość zażywny, uczciwie patrzyło mu z oczu, co wystarczyło, żeby wzbudził nasze zaufanie. — Jedziemy do Rugovej — powiedziałem do niego. — Czy to jeszcze daleko? — Jeszcze pół godziny drogi, efendi — odpowiedział. — Zaraz dojedziecie do połączonego Drinu, na którego lewym brzegu biegnie droga. Jesteście tu obcy. Ja też jadę do Rugovej, mieszkam tam. Pozwolicie, że będę wam towarzyszył? — Bardzo chętnie. Ponieważ poznałeś, że jesteśmy tu obcy, możesz służyć nam informacją. — Z chęcią. Powiedz tylko, co chcecie wiedzieć! — Najpierw chcielibyśmy się dowiedzieć, u kogo tam można się zatrzymać. Miałem zamiar stanąć u Kolamiego, gospodarza zajazdu, o którym mówił Marko, zaufany Szuta, ale nie wspomniałem o tym, chcąc przedtem dowiedzieć się czegoś bliższego o zajeździe Karanirwan. — W Rugovej są dwa hany–zajazdy — oświadczył. — Jeden, ten większy, należy do pewnego Persa imieniem Kara Nirwan i leży poza miastem; gospodarzem drugiego, zaraz nad rzeką koło mostu, jest Kolami. — A który poleciłbyś nam? — Żadnego. Wybór należy do was. — A ten Pers, co to za człowiek? — Bardzo poważany. U niego mieszka się dobrze i tanio. Kolami też się stara zadowolić swoich gości i jest jeszcze tańszy niż Kara Nirwan. — A czy ci dwaj handżi są sobie przyjaźni? — Nie. Są wrogami. — Dlaczego? — Tylko z osobistej niechęci. Nie ma w tym żadnej zemsty, nic sobie nawzajem nie zrobili złego. Ale Kolami nie znosi Persa, nie ufa mu. — Dlaczego? — Zwolnij mnie od odpowiedzi. Jesteście tu obcy i ta sprawa jest dla was obojętna. — Zajedziemy wobec tego do Kolamiego. — Będzie mi miło przyjąć takich gości, ale przecież nie odradzam wam Kary Nirwana, nigdy tego nie robię, bo można by mnie posądzać, że jestem zazdrosny. Ja bowiem jestem Kolami. — Ach, tak! No to rozumie się samo przez się, że zamieszkamy w twoim domu. — Dziękuję ci. Jak długo zostaniecie w Rugovej? — Jeszcze nie wiem. Jedziemy tu w określonym celu i nie wiemy, czy i kiedy ten cel osiągniemy. — Czy to jakieś interesy, sprzedaż koni? Jeśli tak, to musicie się zwrócić do Persa, bo on zajmuje się handlem końmi. Widzę, że prowadzicie cztery luzaki. — Tak, dwa z nich chcemy sprzedać, ale to nie jest właściwy powód naszego przyjazdu. Mamy jeszcze coś innego na myśli. Wydajesz się człowiekiem godnym zaufania. Dlatego chcę ci powiedzieć, że zamierzamy oskarżyć Karę Nirwana. — Oskarżyć? O, to podejmujecie się czegoś, co nie będzie łatwe. Ludzie, do których musielibyście się tam zwrócić, są jego przyjaciółmi. Czy może jest ci winien pieniądze? — Nie, ja chcę go oskarżyć o zbrodnię. Przy tych słowach Kolami szybko poprawił się w siodle i nie zwlekając zapytał: — Czy uważasz go za zbrodniarza? — Tak. — A co on takiego popełnił? — Zbrodnię, nawet wiele zbrodni, a do tego rabunków. Zaczerwienił się, oczy mu zabłysły. Położył mi rękę na ramieniu i zapytał: — Efendi, czy może ty jesteś muchbir padyszacha? — Nie, nie jestem. Pochodzę z obcego kraju i mam zamiar tam powrócić. Przedtem jednak chcę zobaczyć ukaranego człowieka, który pośrednio, przez swoich zauszników, stale czyha na nasze życie. A tym człowiekiem jest właśnie Pers. — Maszallah! Czy ja dobrze słyszę? Czy to możliwe? Czy wreszcie I znalazłby się ktoś, kto, tak myśli jak ja? — A ty też uważasz Karę Nirwana za złoczyńcę? — Tak, ale tego nie wolno mówić. Kiedyś powiedziałem tylko słówko i o mało nie zapłaciłem za to życiem. — Jaki jest powód, że tak źle o nim myślisz? — Pers mnie ograbił. Byłem w Prizren po pieniądze. Tam go; spotkałem i ode mnie dowiedział się, że mam przy sobie pełną sakwę. W drodze zostałem napadnięty i musiałem oddać pieniądze. Napastnikami byli czterej mężczyźni z zasłoniętymi twarzami. Ich herszta rozpoznałem, choć był inaczej ubrany, po głosie, po widocznej spod maski spiczastej brodzie i po pistoletach, z których do mnie mierzył. Był to Kara Nirwan. Ale co miałem robić? Dwaj mieszkańcy Rugovej oświadczyli następnego dnia, że o określonej godzinie spotkali go w Prizren, a to była akurat ta godzina, o której zostałem napadnięty, mógł więc udowodnić, że nie znajdował się w miejscu napadu. Dlatego musiałem milczeć. — Zapewne tamci dwaj też brali w tym udział. Czy nie sądzisz? — Jestem o tym przekonany. Od tamtej pory zacząłem być uważny. Dużo widziałem i słyszałem, nie znajdując jednak w tym wszystkim właściwego związku. Wreszcie przyszło mi na myśl, że Kara Nirwan to nie kto inny… jak… Kolami nie miał odwagi wypowiedzieć tego słowa, dlatego ja dopowiedziałem je śmiało: — Jak Szut! — Efendi! — wybuchnął. — Co się stało? — Mówisz dokładnie to, co ja myślę! — Jesteśmy więc jednego zdania, i to dobrze. — A czy masz dowody? — Tak. Jestem swego pewien. On mi nie ujdzie! — O Allach, gdyby tak było! Wówczas kraj byłby uwolniony od strachu. Przedtem mówiłem, że ja i Pers nie mamy nic przeciwko sobie. Musiałem tak powiedzieć, bo cię nie znałem. Ale teraz wyznam ci, że go nienawidzę jak diabła i że bardzo pragnę móc stanąć z tobą, żeby go unieszkodliwić, jego, którego uważa się za uczciwego, spokojnego, szanowanego człowieka, a który jest przecież największym złoczyńcą na ziemi! Widać było, że handżi mówi poważnie. Spotkanie z nim mogło być dla nas pożyteczne. Dlatego bez wahania wyznałem mu, co chcemy zrobić w Rugovej, co przeżyliśmy i czego dowiedzieliśmy się o Szucie. Zwłaszcza szczegółowo opowiedziałem mu o wydarzeniach w Diabelskich Skałach i w dolinie węglarza. Często przerywał mi, wyrażając zdumienie, przestrach albo satysfakcję. Uniesiony tym, co usłyszał, tak często zatrzymywał konia, że jazda przez to znacznie się przeciągała. Z natężoną uwagą słuchał, co mówiłem o karaulu, o szybie i sztolniach. Kiedy wreszcie skończyłem, zawołał: — Wszystko to wydaje się niemożliwe, ale dokładnie się zgadza i ja sam już doszedłem do wniosku, że ten Pers musi więzić u siebie ludzi. Tylu już zaginęło spośród tych, którzy do niego zajechali. I dlaczego tak często wypuszcza się na spacery po Drinie? Mieszka poza miastem, ale ma łódź na wodzie. Tylko się go zobaczy, że do niej wsiada i odpływa, to zaraz potem gdzieś znika. Teraz rozumiem, wpływa do sztolni. — Czy nie wiesz nic o wylocie starego szybu? — Nie. Nic. Ale co zamierzasz zrobić, efendi, jak się tam dostaniesz? Może chcesz się udać do muchtara — miejscowego wójta i złożyć skargę? Ten człowiek jest najlepszym przyjacielem Persa. — Ani myślę. Nie mam jeszcze bezpośrednich dowodów przeciwko Karze Nirwanowi; najpierw chcę je zebrać i w tym celu odwiedzę sztolnię. — Możesz użyć jednej z moich łodzi. Jeśli pozwolisz, popłynę z wami. — Cieszy mnie, bo będziesz dla, mnie świadkiem. Dojechaliśmy do rzeki i posuwaliśmy się dalej tuż przy jej brzegu. Połączone wody obydwu rzek płynęły wartkim nurtem w podstępnej ciszy. Po tej stronie brzeg był płaski, po drugiej wznosiła się pionowa, wysoka skalna ściana. Tę skałę porastał duży iglasty las, między którego zielenią przezierał stary mur. Była to wieża strażnicza, licząca setki lat. I właśnie pod nią skała i rzeka tworzyły zakręt, za którym leżała ukryta wieś. Minąwszy zakręt, zobaczyliśmy Rugovą, a także most, przez który musieliśmy jechać. Ale nie śpieszyliśmy się z dotarciem do niego. Ważniejsze dla mnie było odkrycie wejścia do sztolni. Wkrótce znaleźliśmy je, choć samego otworu nie było widać. Tuż przy zakręcie, gdzie wartki prąd napotykał skałę, było miejsce, gdzie kilka metrów nad wodą skalny uskok stwarzał nawianym tu nasionom możliwość wegetacji. Zwisały stąd gęste pędy, tworzące naturalną kurtynę, za którą ukryte było wejście do sztolni. Ów silny prąd pozwalał w tym miejscu bezpiecznie wjechać do środka. Potrzebne były tylko silne ramiona do pokonania naporu wody, żeby nie zostać przygniecionym do skały. Uzyskawszy jasność co do tego, ruszyliśmy szybciej i wkrótce przejechaliśmy przez most. Rugova była nieco wtłoczona między wzgórza i w żadnym razie nie sprawiała wrażenia miejscowości zamożnej. Z lewej strony widać było ulicę biegnącą pod górę. Tędy późnię musieliśmy iść. Most kończył się na placyku, wokół którego stało kilka dosyci nędznych domów. Tylko jeden wyróżniał się lepszym wyglądem. Był to zajazd Kolamiego. Nasza droga prowadziła wprost do bramy mig podwórze tego hanu. Na placyku pracował powroźnik. Dalej szewc i siedział przed swoimi drzwiami i naprawiał pantofel, obok dziobały kury i dzieci brudnymi rękami szukały skarbów, grzebiąc w kupie śmieci. Nie opodal stało kilku mężczyzn, którzy przerwali rozmowę i z ciekawością nam się przyglądali. W odniesieniu do jednego z nich słowo „ciekawość” chyba nie było właściwe. Nie ciekawość bowiem, a raczej coś, co trafniej nazwałby zaskoczeniem, malowało się na jego twarzy. Człowiek ten nosił ubiór Skipetara: krótkie, błyszczące buty, białe spodnie z czarnymi obszywkami, czerwoną, lamowaną złotem kurtkę ze srebrnymi ładownicami: na wysokości piersi, długi, czerwony, szeroki pas czterokrotnie owinięty wokół talii, a na nim skórzany pas do noszenia broni, zza którego wystawały rękojeści dwu pistoletów, wspaniałego sztyletu i zakrzywionej szabli; na głowie miał czerwony fez z długim chwostem. Sądząc po stroju, był to człowiek bardzo zamożny. Jego szczupła twarz o rysach ostrych, miała zdecydowanie kolor żółty — „szut”, jak mówi Serb. Gęsta czarna broda o dwu szpicach sięgała mu prawie do piersi, oczy też miał czarne; bacznie patrzył na nas. Te oczy były niesamowite, głębokie, mroczne niczym przepaść, w której czai się zguba. Miał spojrzenie człowieka silnego, takiego, J któremu wszędzie, gdziekolwiek by to było, podporządkują się inni, J słabsi i będą według jego woli działali. Nigdy nie widziałem tego mężczyzny, ale zobaczyć go, to znaczy rozpoznać. Szepnąłem do Kolamiego: — To jest Szut, „Żółty”, prawda? — Tak — odpowiedział. — Niedobrze, że od razu musiał nas zobaczyć! — Ale dla mnie jest to nawet pożądane, dzięki temu bowiem sprawę się przyśpieszy. Kara Nirwan rozpoznaje mnie po moim Karym, zna też złocistokasztanowatego, no i konie braci Aladżich. Teraz Szut wie nie tylko, że zdołaliśmy ujść cało jego ludziom, ale i to, że pokonaliśmy węglarza i braci Aladżich. Jest przekonany, że nasze przybycie wiąże się z jego osobą. Ponieważ musiałby być ślepcem, żeby nie dostrzec Anglika, którego trzymał uwięzionego w szybie, to teraz może sądzić, że najpierw udaliśmy się do tego szybu. Uważaj! Zaraz zacznie się taniec! My obydwaj jechaliśmy na przedzie. Za nami Osko i Omar. Halef z Lindsayem pozostali nieco w tyle i Anglik zaabsorbowany rozmową z Hadżim, wspieraną często gestykulacją, nie zwracał uwagi na grupę mężczyzn. Ale teraz sir David zauważył swego antagonistę. Ściągnął wodze i gniewnie patrzył na Persa. Mogliśmy dobrze obserwować całe to zdarzenie, ponieważ w tym czasie dojechaliśmy pod drzwi hanu i zsiedliśmy z koni. Mężczyźni stali w odległości nie większej niż dwunastu kroków od nas. Widziałem, że Szut zagryzał dolną wargę. Na jego twarzy malował się gniew i bezwzględna stanowczość. Lindsay spiął ostrogami swego konia, ruszył i zatrzymał go tak blisko Szuta, że o mało go nie przewrócił. I palnął mówkę, w której zawarł wszystko, co zapamiętał z angielskich, arabskich i tureckich obelżywych słów. A mówił tak szybko, że poszczególnych słów wcale nie było można zrozumieć. Do tego wymachiwał rękoma i nogami, jak gdyby wstąpił w niego zły duch. — Czego chce ten człowiek? — zapytał ktoś z grupy. Był to muchtar, jak mi podszepnął Kolami. — Nie wiem, nie rozumiem go — odpowiedział Szut. — Ale znam go i bardzo się dziwię, że go tu widzę. — Czy to nie jest ten Anglik, który ze swoim dragomanem Fan Hotim i służącymi mieszkał u ciebie? — Tak. Jeszcze ci nie powiedziałem, że ukradł mi złocistokasztanowatego i zniknął z nim. Bądź tak dobry i aresztuj go! — Natychmiast! Obrzydzimy temu cudzoziemcowi kradzież koni. Przedstawiciel miejscowej władzy zbliżył się do Lindsaya i oznajmił mu, że jest aresztowany. Anglik nie zrozumiał go; dalej krzyczał i wymachiwał rękami, wreszcie mocno kopnął muchtara, kiedy ten chwycił go za nogę. — O Allach! — wykrzyknął urzędnik. — Na to jeszcze nikt się nie odważył! Do mnie! Ludzie! Ściągnijcie go z konia i wyprowadźcie stąd! Ludzie usłuchali, podeszli do Anglika. Ale kiedy chcieli go pochwycić, on złapał strzelbę, wycelował do nich i wrzasnął, mieszając angielskie i tureckie słowa: — Away! I atmak! I atmak! Zapamiętał, że strzelać, znaczy „atmak”. Napastnicy czym prędzej się cofnęli, a muchtar zawołał: — Ten Anglik jest szalony! On nas nie rozumie, gdybyśmy tu mieli dragomana, żeby mu uświadomić, że stawianie oporu na nic się nie zda, a tylko pogarsza jego sytuację! Wtedy ja wystąpiłem i powiedziałem: — Wybacz, o muchtarze, że przeszkodzę ci w wypełnianiu powinności twego urzędu! Jeśli potrzebny ci tłumacz, mogę ci służyć. — To dobrze. Powiedz temu koniokradowi, że musi pójść ze mną do więzienia. — Koniokradowi? Mylisz się. Ten bei nie jest koniokradem. — Jest nim, bo tak powiedział mój przyjaciel Kara Nirwan! — A ja ci powiadam, że ten Anglik ma w swoim kraju stanowisko co najmniej tak wysokie jak tu pasza z trzema końskimi ogonami. Taki człowiek nie kradnie. On ma w domu w swojej stajni więcej koni, niż ich jest w całej Rugovej. Mówiłem wprawdzie stanowczo, ale jednak grzecznie. I wydaje się, iż to wzbudziło w muchtarze wrażenie, że wielce poważam jego urząd i osobę i że wobec tego mógłby mi się postawić. Zaraz bowiem wrzasnął: — Milcz! Tu liczy się tylko to, co ja mówię! Ten Anglik ukradł konia i jest złodziejem, za co ja go ukarzę. Przetłumacz mu to! — Tego nie mogę mu powiedzieć. — Dlaczego? — Ponieważ byłaby to obraza, której ten bei nie mógłby mi wybaczyć. Nie chcę utracić jego przyjaźni. — A więc jesteś przyjacielem tego koniokrada? Wstydź się! Splunął przede mną. — Zaniechaj tego, muchtarze! — ostrzegłem go. — Ja mówię do ciebie grzecznie, a ty za to każesz mi patrzeć na ślinę z twoich ust? Jeśli to się powtórzy, posłużę się językiem odpowiednim do twojego zachowania! To zostało powiedziane już zdecydowanie ostrzej. Pers zmierzył mnie od stóp do głów. Zakaszlał i zrobił ruch ręką, co miało na celu podsycenie gniewu muchtara. I udało się, albowiem naczelnik wsi natychmiast podjął walkę przeciwko mnie. — Jakim to językiem chciałeś mówić? Do mnie można mówić tylko grzecznie, każde inne wystąpienie ukarzę! Splunąłem przed tobą, albowiem masz złodzieja za przyjaciela. Mam więc do tego słuszne prawo i dlatego uczynię to jeszcze raz! Patrz! To na ciebie! Wydął usta, a ja szybko zrobiwszy krok do przodu, tak serdecznie przyłożyłem mu w policzek, że upadł na ziemię. Wyjąłem rewolwer. Moi towarzysze natychmiast chwycili za broń. Szut też sięgnął po pistolet. Muchtar podniósł się. Za pasem miał nóż. Myślałem, że go dobędzie, że zechce się zemścić za uderzenie. Ale pyskacze są zazwyczaj tchórzliwi. Ten też nie miał odwagi; odwrócił się do Szuta: — Czy chcesz pozwolić, żeby mnie tak traktowano, i to kiedy występuję w twojej sprawie? Mam nadzieję, że zaraz pomścisz tę obrazę, która właściwie tyczy się ciebie! Spojrzenie Persa kilkakrotnie wędrowało między mną a muchtarem. Ten gwałtowny, pozbawiony skrupułów człowiek miał bez wątpienia dużo osobistej odwagi. Jednak pojawienie się ludzi, których uważał za martwych, albo przynajmniej roił sobie, że ich unieszkodliwił, a tu nagle stali przed nim cali i zdrowi, sparaliżowało jego energię. Był niewątpliwie śmiały, ale i ostrożny. Po tym, co o nas wiedział, doceniał nas jako przeciwników. Dlatego opanował się. Co prawda widać było, że kosztowało go to trochę wysiłku, ale odpowiedział naczelnikowi: — Ten policzek tobie się należał, nie mnie. Ty jesteś tym, który go otrzymał, i będziesz wiedział, co masz robić. A ja jestem gotów poprzeć rozkazy, jakie wydasz. Kara Nirwan wymownie bawił się pistoletem. — Schowaj broń! — zawołałem. — Tu nie jesteś policjantem. Od ciebie nie będę wysłuchiwał pogróżek. Pokazałem temu muchtarowi, jak odpowiadam na niegrzeczność, i z pewnością potrafię się przeciwstawić groźbom człowieka, który tu nie ma prawa rozkazywać. Pistolet to niebezpieczna dla życia broń. Jeśli mi się nim grozi, to mam prawo do obrony koniecznej. Wyjmij go, a będziesz miał moją kulę w głowie. Lepiej zapamiętaj sobie: ja nie żartuję! Oczy mu zabłysły i gniewnie zawołał: — Wydaje się, że nie wiesz, do kogo mówisz! Pobiłeś przedstawiciela władzy tej miejscowości. Grozicie nam strzelbami i naturalnie będziecie musieli za to odpokutować. Wszyscy mieszkańcy Rugovej przyjdą tu, żeby was pojmać. W kraju padyszacha nie ma zwyczaju, żeby koniokrady groziły śmiercią sprawiedliwym ludziom! — To, co gadasz, jest śmieszne! Zaraz wam udowodnię, że wiem, z kim mówię. Ludzi z Rugovej nie muszę się obawiać, albowiem przybyłem tu, żeby uwolnić ich od diabła, który grasuje wśród nich i dalej w kraju. Jeśli nazywasz nas koniokradami, to śmiejemy się z tego, ale ten śmiech będzie dla ciebie groźny! — A nie jesteście? — spytał. — Ten Anglik dosiada mojego konia, a ci dwaj towarzyszący mu jadą na srokaczach, które do nich nie należą; oni ukradli te zwierzęta. — A skąd wiesz, że do nich nie należą? — Bo te konie są własnością moich dwu przyjaciół! — Takie wyznanie to wielka nieostrożność z twojej strony. Rzeczywiście, nie kupiliśmy srokaczy, ale odebraliśmy je braciom Aladżi. Jeśli przyznajesz, że ci osławieni bandyci są twoimi przyjaciółmi, to sam na siebie wydałeś wyrok. Powiedz mi — mówiłem dalej, zwracając się tym razem do muchtara — czy ty wiesz, że Aladżi jeżdżą na srokaczach? — Co mnie obchodzą ci Aladżi! — odparł zapytany. — Teraz mam do czynienia nie z nimi, lecz z wami. — To mi się podoba, bo chciałbym, żebyś trochę zajął się nami. Naturalnie musi się to odbyć w nieco inny sposób, niż jak się wydaje, miałeś zamiar to uczynić. — A! Masz tu rozkazywać? Masz zamiar rozdzielać razy? Zwołam tu ludzi z Rugovej i każę im was uwięzić. Zaraz wydam rozkaz! Chciał odejść. — Stój! Jeszcze chwilę! — powiedziałem. — Wcale nie spytałeś, kim jesteśmy. Więc ci powiem. My… — To jest zupełnie niepotrzebne! — przerwał mi Szut. — Ty jesteś giaurem z Alamanii, z którym się rozprawimy! — A ty jesteś szyitą z Persji, który czci Hassana i Hussaina. Nie nazywaj się więc prawowiernym i nie używaj słowa giaur, bo oberwiesz tak samo jak muchtar. — Obiecujesz mi to? — zapienił się. — Tak, obiecuję ci jeszcze wiele innych rzeczy. Skąd wiesz, że jestem Niemcem? Tym się zdradziłeś. Twoja rola Szuta skończyła się. — Szuta? — spytał pobladły. — Szuta? — zawołali inni. — Tak. Ten szyita Kara Nirwan to właśnie Szut. Udowodnię wam to. Muchtarze, tu masz moje dokumenty. Są wystawione w imieniu padyszacha i mam nadzieję, że okażesz im należyty respekt. W przeciwnym razie natychmiast złożę meldunek w Prizren, a także wezyrowi w Stambule. Wytrzyj swoje brudne ręce i uważaj, żeby mi nie poplamić papierów! Rozłożyłem dokumenty i pokazałem je. Kiedy zobaczył pieczęcie sułtana, wytarł dokładnie dłonie o spodnie, potem dotknął piersi i czoła, pochylił się i skłonił ponownie, przytknął papiery do czoła i dopiero wtedy zaczął je czytać. — Głupio! Hm! — zauważył Anglik, który obserwował tę scenę. — Ja nie mam paszportu, Pers mi go ukradł wraz z innymi rzeczami. Yes! — Jeśli nie został zniszczony, to go pan odzyska, sir David. Zresztą wystarczy, że przeczyta moje dokumenty. Jest pan moim przyjacielem i poręczę za pana. Ludzie powychodzili z domów i z zaciekawieniem na nas patrzyli. Niektórzy biegli wąską ulicą, która kończyła się przy przyczółku mostowym, żeby sprowadzić innych, aż wkrótce zebrał się tłum gapiów, który obstąpił nas półkolem. Wydawało się, że jest to Szutowi na rękę. Czuł się pewny siebie, bo wierzył, że może na tych ludziach polegać. Wyprostował swoją i tak wysoką postać. Widać było po nim, że był równie sprawny, jak silny. W walce wręcz należało bardziej się go obawiać niż któregoś z braci Aladżich, dysponujących tylko prymitywną, brutalną siłą. Postanowiłem nie dopuścić do takiego starcia, ale w koniecznym razie kulą uczynić go niezdolnym do walki. Muchtar wreszcie przeczytał dokumenty. Znów przytknął je do czoła i piersi, złożył je i wyglądało na to, że chce je schować. — Zaczekaj! — powiedziałem. — Te dokumenty są moją własnością, nie twoją. — Ale ty chcesz tu zostać? — spytał. — Tak! — To ja je zatrzymam, póki nie zakończy się wasz proces przed sądem. — Nie, nie zrobisz tego. Jak możesz ty, prosty kjaja, ważyć się na zabranie papierów człowieka, który stoi nad tobą o tyle wyżej! Już sam zamiar jest obelgą. A co ci przyszło do głowy z tym procesem! Teraz wiesz, z kim rozmawiasz, a ja ci powiem, czego żądam od ciebie. Pójdę ci na rękę i nie zabiorę tych dokumentów. Ponieważ jednak zamieszkam u Kolamiego, to on je przechowa. Daj mu je! On bez wyraźnej mojej zgody nie wypuści ich z rąk. Usłuchał, choć z niechęcią. Potem podniesionym głosem oświadczyłem, żeby stojący wokół mogli usłyszeć: — A teraz chcę stanowczo zastrzec sobie, żeby nikogo z nas nie nazywano koniokradem. Jesteśmy uczciwymi ludźmi i przybywamy tu w tym celu, by uwolnić was od największego rozbójnika w tym kraju. Ten złocisty kasztan nie należał do Persa, tylko do Skipetara, do Stojko Vitesa, bajraktara ze Slokucze, który jechał ze swym synem do Batory, żeby go tam ożenić. Zatrzymali się u węglarza Szarki, jednego z poddanych Szuta, i tam zostali napadnięci i obrabowani. Stojko Vites żyje, ale jego syna zamordowali i ciało spalili. Mogę wam pokazać resztki jego kości. Ten pancerz, który mój towarzysz chwilowo nosi na sobie, ta szabla i sztylet są częścią łupu. Bajraktar został zawleczony do Kary Nirwana, miał być zabity później, bo chcieli jeszcze wymusić na nim okup. — Kłamstwo! Po tysiąckroć kłamstwo! — wykrzyknął Pers. — Ten koń należy do mnie, a o bajraktarze nic nie wiem! — To ty kłamiesz. Ty wsadziłeś bajraktara do szybu, gdzie trzymałeś też pojmanego Anglika. Ty kazałeś tego Anglika przewieźć do węglarza, żeby wymusić od niego okup, a potem z nim skończyć. Nam udało się uwolnić go, a teraz wraca, żeby ciebie oskarżyć. — On jest zapewne równie zuchwałym głupcem, jak ty! Ja mam być bandytą i mordercą? Zapytaj ludzi, którzy tu słuchają twoich kłamstw. Oni powiedzą ci, kim jestem. A jeśli nadal będziesz obwiniał mnie w tak bezczelny sposób, to staną w mojej obronie. Uczynicie tak wy, mężczyźni i mieszkańcy Rugovej, czy tak? A może moglibyście spokojnie przyglądać się, jak jakiś obcy waży się obwiniać i oskarżać w taki sposób waszego dobroczyńcę? — Nie! Nie! — odezwały się liczne głosy. — Precz z tym cudzoziemcem! Nie wolno mu powiedzieć ani słowa więcej! Przewidywałem, co teraz nastąpi. Pomyślałem sobie, że później konieczny będzie wielki pośpiech i dlatego cicho wydałem Halefowi polecenie, żeby odprowadził nasze konie w bezpieczne miejsce. A potem zwróciłem się do ludzi: — Wszystko, co wytknąłem Karze Nirwanowi, jest prawdą. Udowodnię to. Pers jest Szutem, zrozumiano? Szutem! I mogę dać wam tego dowody, jeśli zechcecie mnie spokojnie wysłuchać! Wtedy handlarz końmi zgromił mnie: — Milcz! W przeciwnym razie zastrzelę cię jak psa, którego tylko kulą można uwolnić od parchów! Najchętniej rzuciłbym się na niego, ale wyraźnie widziałem, że nastroje były mi nieprzychylne. Toteż spokojnie odpowiedziałem: — Nie broń się słowami, tylko czynami. Poprowadź nas do szybu i udowodnij, że nie ma tam Stójka! — Nie wiem o żadnym szybie! — Ale ja wiem i zaprowadzę tam ludzi! Szyderczy grymas przemknął po jego twarzy i nawet wiedziałem dlaczego. Unikałem mówienia o sztolni, przez którą chciałem się tam dostać, powinien bowiem myśleć, że Anglik zapomniał, gdzie znajduje się wejście do niej. Chciałem wzbudzić domysł, że zamierzamy dotrzeć tam przez basztę, a potem przez szyb. Dlatego powiedziałem: — I nie tylko tego jednego więźnia przetrzymuje w szybie pod basztą; jest tam jeszcze drugi, kupiec ze Skutari, któremu pieniądze już zabrał i jeszcze chce posiąść cały pozostały majątek. Tego człowieka też znajdziecie na dole. On i Stojko opowiedzą wam, co się z nimi działo, a wtedy uwierzycie, że Kara Nirwan to Szut! Wzywam was wszystkich, i muchtara też, do pojmania go i zaprowadzenia do baszty. Tam musi nam pokazać wejście do szybu! — Ja więźniem?! — krzyknął Kara Nirwan. — Chciałbym zobaczyć tego, który to zrobi! Nie wiem o żadnym szybie! Jestem gotowy pójść tam dobrowolnie. Szukajcie sobie szybu, ja nie mogę go wam pokazać, bo nie wiem, gdzie jest. Jeśli go znajdziecie, to zejdźcie tam! Jeśli potwierdzi się to, co mówił ten Alaman, to bez ociągania się i bez oporu pozwolę się związać, żeby mnie odstawiono do Skutari. Ale jeśli okaże się, że on kłamał, to będę się domagał dla niego surowej kary. — Dobrze, zgadzam się — odpowiedziałem. — A więc do karaula! — dało się słyszeć ze wszystkich stron. — Pers ma być Szutem! Biada temu cudzoziemcowi, jeśli łże! — Ja nie kłamię. Oddajemy się całkowicie w wasze ręce. Nawet odłożymy wszystką naszą broń, żeby was przekonać, iż jesteśmy spokojnymi ludźmi i mamy uczciwe zamiary. Dajcie tu wasze flinty, noże i pistolety i idźcie z tymi dzielnymi ludźmi do baszty! Ja przechowam je tu w hanie, a potem dołączę do was z Kolamim. Ten apel skierowany był do moich współtowarzyszy. Halef pomógł sprowadzić konie na podwórze. Wrócił, a kiedy odbierałem od niego broń, powiedział: — Sihdi, przecież nie będziemy mogli się bronić! Nie mogłem mu wyjaśniać, z jakiego powodu zarządziłem złożenie broni. Nasi towarzysze powinni być bez broni, żeby nie mogli popełnić jakiejś nieostrożności. Porywczy Hadżi mógł nieopatrznie narazić siebie i innych na niebezpieczeństwo. — Nie potrzebujecie się bronić — powiedziałem. — Nic się wam nie stanie. Bądźcie tylko ostrożni. — A ty, sihdi, czy przyjdziesz potem? — Nie. Tylko tak powiedziałem, żeby zmylić Szuta. On pójdzie z wami tą drogą, a potem z pewnością zniknie. Przejdzie do szybu, żeby ukryć więźniów. Może nawet ich zabije. W tym czasie ja z Kolamim pojadę do sztolni i na dole spotkam się z Szutem. — Ty sam? To zbyt niebezpieczne. Chcę iść z tobą. — Nie, to zwróciłoby ich uwagę. Poza tym wystrzegajcie się schodzenia do szybu, jeśli znaleźlibyście go! Nie wiadomo, w jaki sposób Szut postara się uniemożliwić wam pójście za nim. Bądźcie grzeczni dla ludzi, żeby niczego nie przedsięwzięli przeciwko wam, i nie róbcie nic, póki do was nie dołączę. Zebrał się spory tłum i należało przewidywać, że ludzi jeszcze przybędzie. Po tym, gdy oberżysta i ja odebraliśmy broń od towarzyszy, nasi ludzie wzięli Szuta między siebie i gromada ruszyła. Poczyniwszy z handżim konieczne przygotowania, skierowałem się do mostu i tam wsiadłem do łodzi. Wkrótce przyszedł Kolami z dwoma parobkami. Ci siedli do wioseł, on zajął miejsce na dziobie, a ja przy sterze. Mimo iż chcieliśmy zostać po tej stronie, to jednak skierowałem łódź ku drugiemu brzegowi, tam bowiem prąd nie był tak silny. Kiedy znaleźliśmy się naprzeciw właściwego miejsca, zwróciłem łódź z powrotem do przeciwległego brzegu. Teraz parobcy musieli wytężyć wszystkie siły, by nie dać odepchnąć rwącemu nurtowi. Zatrzymaliśmy się w górze rzeki dość daleko za celem. Wiosła się wyginały i wyglądało na to, że mogą się połamać, ale największą moją troską było to, czy za osłoną zielonych pędów rzeczywiście znajdziemy wylot tunelu sztolni. Dopłynęliśmy jeszcze kawałek powyżej celu. Teraz pozwoliłem, by łódź przebyła ten odcinek, niesiona prądem rzeki, i zatrzymałem ją dokładnie przed zagłębieniem w skalnej ścianie. Gdybym się pomylił i okazałoby się, że jest tam tylko skała, to łódź roztrzaskałaby się, z taką bowiem szybkością zniosło ją do tego miejsca. — Wiosła do łodzi! Pochylcie się! — zawołałem do trójki wioślarzy.. Natychmiast usłuchali. Tylko ja nadal siedziałem wyprostowany, gdyż w przeciwnym razie musiałbym wypuścić z ręki ster. Te byliśmy oddaleni jeszcze o dwie długości łodzi, jeszcze o jedną długość — zamknąłem oczy, żeby uchronić je przed zranieniem przez gałęzie — uderzenie w twarz jak gdyby miękką miotłą — otworzyłem oczy — wokół głęboka ciemność — uderzenie dziobem, aż dno łodzi zatrzeszczało — i już znajdowaliśmy się w sztolni. — Allachowi dzięki! — odetchnął z ulgą oberżysta. — Trochę się bałem. — Ja też — odpowiedziałem. — Gdybyśmy natrafili tu na skałę, to zażylibyśmy niebezpiecznej kąpieli. Kto nie umie doskonale pływać, byłby zgubiony. Obejrzyjcie skałę, czy nie ma tam kołka do zacumowania łodzi. Kołek rzeczywiście był. Uwiązawszy do niego łódź, zapaliliśmy przyniesione z sobą latarnie. Ich światło wystarczyło, by rozjaśnić korytarz, ponieważ był wąski. Parobcy zabrali przywiezione na zapas łojówki. Ja, z latarnią w lewej ręce i z rewolwerem w prawej, ruszyłem przodem. Z zapalonym światłem mogliśmy zostać z daleka dostrzeżeni, a zupełnie możliwe, że w pobliżu był któryś z parobków Szuta, mający pilnować obydwu uwięzionych. Sztolnia była tak wysoka, że mogłem iść wyprostowany. Jej dno wyłożone było pojedynczymi deskami zapewne po to, by taczkom zapewnić gładki tor. Posuwaliśmy się bardzo powoli, dla własnego bezpieczeństwa bowiem trzeba było sprawdzać drogę krok po kroku. Upłynął może kwadrans od chwili, gdy tu wpłynęliśmy; teraz temperatura była o kilka stopni niższa. — Prawdopodobnie zbliżamy się do szczeliny, o której mówił Marko — zauważyłem. — Teraz musimy być podwójnie ostrożni. Po kilku dalszych krokach rozwarła się przed nami szeroka szczelina, przecinająca sztolnię w poprzek. Trudno było rozpoznać jej głębokość i szerokość. Nad szczeliną położone były trzy solidne belki, po jednej z lewej i z prawej strony, a trzecia pośrodku. Na środkowej belce leżała deska. Między nią i obiema bocznymi belkami były szpary szerokości ponad jednej stopy, pod którymi otwierała się przepastna, zimna głębia. Zadawałem sobie pytanie: dlaczego tak? Dlaczego belki nie leżą ściśle ze sobą zsunięte? W takim urządzeniu niebezpiecznej ścieżki krył się z pewnością jakiś podstęp, którego ofiarą powinien paść nieproszony gość. — W tym miejscu czyha zguba — odezwał się handżi. — Efendi, zbadaj tę ścieżkę dokładnie. — Podajcie tu powrozy. Powiązaliśmy ze sobą cztery powrozy przyniesione przez parobków, złożyliśmy linę podwójnie, jednym końcem obwiązałem się pod ramionami, drugi zaś mieli trzymać moi trzej towarzysze. Pochylony tak, by latarka dobrze oświetlała miejsce, w którym miałem postawić stopę, ruszyłem naprzód. Uszedłszy z osiem kroków — a znajdowałem się nad przepaścią — dotarłem do miejsca, które wzbudziło moją ciekawość. Trzy ułożone wzdłuż belki połączone tu były poprzeczką. Po dokładnym przyjrzeniu się stwierdziłem, że poprzeczka tworzyła oś ruchomą i osadzoną w otworach dwu bocznych belek. Teraz zrozumiałem, o co chodziło w tym urządzeniu. Kto widział dzieci huśtające się na desce podpartej pośrodku, ten może sobie wyobrazić zasadę, na jakiej działało to przejście. Teraz pojąłem, dlaczego ułożono tu dwie boczne belki, choć początkowo było to dla mnie niezrozumiałe. Łączyły one dwa brzegi szczeliny. Położona na nich na środku poprzeczka tworzyła ruchomą oś, na której leżała owa środkowa belka z deską. Ta środkowa belka u wejścia była mocno oparta o krawędź szczeliny, zaś na drugim końcu nie. Wskutek tego można było bezpiecznie przejść do połowy jej długości, aż do owej osi. Dalej, pod ciężarem idącego przechylała się ku przepaści, a jej część, znajdująca się z tyłu, podnosiła się do góry. Ktoś, kto znalazł się na tej drewnianej ścieżce, spadał w straszliwą przepaść i roztrzaskiwał się na skałach. Na to liczył „alim”. Odwróciłem się i powiedziałem idącym za mną o wynikach moich badań. — Wobec tego nie możemy tędy przejść? — spytał handżi. — Możemy. Przecież Szut też tędy przechodzi. Musi więc istnieć urządzenie, które pozwalałoby na zablokowanie końców ruchomej belki, jeśli nie obu, to przynajmniej jednego. Zaraz zobaczymy! Zawróciłem i szukaliśmy dalej. Tak, ta środkowa belka leżała z tej strony luźno na krawędzi kamienia. Unieśliśmy jej koniec i druga połowa opuściła się. Na próżno szukaliśmy otworu, kołka czy rygla,: pomocą którego dałoby się belką zablokować. — Chyba jednak muszę przejść na drugą stronę — powiedziałem. — Na Allacha! Przecież spadniesz! — ostrzegał mnie Kolami. — Nie. Wy tu obciążycie tak mocno belkę, że z tej strony nie będzie mogła wystrzelić w górę. Trzej mężczyźni waszej wagi zdołają mnie utrzymać. Ważycie więcej niż ja. Poza tym jestem ubezpieczony sznurem. Uklęknijcie i naciskajcie rękoma na belkę. A teraz idę! Niezbyt dobrze się czułem, kiedy po raz drugi szedłem po wąskiej desce nad przepaścią, ale dobrnąłem cały. Tam przy świetle latarni od razu zobaczyłem, w jaki sposób można było kładkę umocować. Koniec belki wystawał nad przepaścią — nie dosięgał brzegu szczeliny; ale były tam dwa żelazne pierścienie, a z obydwu stron ze ściany sztolni zwisały dwa łańcuchy zakończone hakami. Zaczepiało się je na pierścieniach u belek i tak kładka była unieruchomiona, nie mogła się opuścić. — I co, znalazłeś je? — zapytał handżi. — Tak. Zaraz przymocuję tę belkę. Będziecie mogli bezpiecznie przejść na drugą stronę. Pociągnąwszy silnie za łańcuchy, upewniłem się, że są mocne, i zahaczyłem je ponownie. Trzej ludzi przeszli, obejrzeli to proste urządzenie i ruszyliśmy dalej. Ze zrozumiałych względów wszystko szło bardzo powoli, ale od dbałości o szczegóły zależało nasze życie. Teraz więc tym szybciej posuwaliśmy się naprzód. Mój zegarek wskazywał, że od opuszczenia łodzi minęło ponad pół godziny. Ciągle wznosząca się sztolnia nie nastręczała żadnych trudności. Po mniej więcej trzech minutach dotarliśmy do wiadomego okrągłego pomieszczenia. Skała się skończyła i dookoła zobaczyliśmy mur. Było tu pięcioro drzwi, czworo niskich i jedne wysokie, wąskie. Te właśnie nie miały zamknięcia, można było je zatem wyważyć. Pozostałe drzwi opatrzone były zasuwami. — Za tymi niskimi drzwiami znajdują się uwięzieni — oznajmiłem i odsunąwszy zasuwę, otworzyłem je. Zobaczyliśmy loch głęboki na około dwa metry, szeroki może na półtora i na tyle wysoki, w którym na gołej ziemi leżał człowiek i to tak, jak opisał Anglik, z nogami tkwiącymi w żelaznych obręczach. — Kim jesteś? — spytałem. W odpowiedzi usłyszałem przekleństwo. — Powiedz, kim jesteś. Przychodzimy, żeby cię uratować. — Nie łżyj! — usłyszałem chrapliwy głos. — To prawda. Jesteśmy wrogami Szuta i chcemy cię… Nie dokończyłem. Usłyszałem bowiem dwa okrzyki, jeden z ust parobka, a drugi — Szuta. Przyklęknąłem koło lochu i spuściłem latarnię do środka. Kolami przykucnął obok mnie i parobcy pochylili się za nami, chcąc też tam zajrzeć. Tymczasem wcześniej wspomniane wysokie drzwi, skrzypiąc, otworzyły się i wszedł Pers. Obróciłem się do parobka: — Co tam? Drzwi od lochu tak odstawały od muru, że nie mogłem widzieć Szuta. — Tam, tam on jest! — odpowiedział zapytany, wskazując na wysokie drzwi. Poderwałem się z miejsca i wyjrzałem na zewnątrz. — Za nim! — krzyknąłem, rozpoznawszy go. Był przerażony i patrzył na nas w osłupieniu. Trzymał w ręce dłuto albo coś podobnego. Mój okrzyk przywrócił mu zdolność ruchu. — O Hassan, o Hussain! — krzyknął i rzucił dłutem, celując w moją głowę. — Nie weźmiecie mnie wy, psie syny! Musiałem błyskawicznie schylić się za drzwiami, żeby uniknąć ciosu. A kiedy wyprostowałem się, zobaczyłem, że Kara Nirwan znika w sztolni. Chciał uciec drogą, która nas tu przywiodła. Pomyślał sobie, że skoro jest nas tu czterech, to musi tam być łódź, którą mógłby uciec. Sam przyszedł przez szyb z góry, ale tą drogą nie mógł wrócić, ponieważ w tym czasie tamtędy schodzili już ludzie, od których pod jakimś pretekstem oddalił się. Zobaczyliby go i wejście do szybu zostałoby odkryte. — On ucieka! Za nim! — zawołałem i zostawiając latarnię w sztolni, pobiegłem za Szutem. — Weź ze sobą latarnię! — krzyknął za mną handżi. Ale ja nie bez powodu nie chciałem zabierać światła. Wiedziałem, że Szut i teraz miał przy sobie pistolety. Latarnia w mojej ręce umożliwiałaby mu celowanie. Wystarczyło, żeby tylko na moment spokojnie przystanął i skierował do mnie broń, a musiałby trafić. Dlatego szedłem za nim w ciemności. Nie była to naturalnie łatwa sprawa. Z wyciągniętymi przed siebie rękami, żeby nie stracić styczności ze ścianami po bokach, dotykając je to z lewa, to z prawa, biegłem, jak szybko to było możliwe. Dwukrotnie zatrzymywałem się na chwilę, nasłuchując odgłosu kroków uciekającego. Ale było to daremne, ponieważ Kolami z parobkami podążał za mną i hałas, jaki powodowali, zagłuszał wszystko. Zresztą mimo że nie miałem ze sobą latarni, pościg był niebezpieczny. On wcale nie musiał mnie widzieć. Już odgłos moich kroków mógł mnie zdradzić. Wystarczyło, żeby Szut się zatrzymał i wyciągnął pistolet. Ja na jego miejscu tak bym postąpił. Dwa nabite dwulufowe pistolety, razem cztery kule, a do tego nóż, wystarczyły, żeby nas unieszkodliwić. Liczyłem jednak na jego pośpiech, który przypuszczalnie pozbawił go spokojnej rozwagi. I tak, w możliwie największym pośpiechu, posuwaliśmy się naprzód. Ale przeliczyłem się, myśląc, że strach będzie niepowstrzymanie gnał go do przodu. Jednak przystanął, bo nagle przede mną huknął strzał w tym wąskim, niskim korytarzu. Odbił się dziesięciokrotnym echem. Przy błysku prochu zobaczyłem, że strzelec znajdował się zaledwie dwadzieścia kroków przede mną. Chybił. Słyszałem, jak kula odbiła się od skały. Szybko wyjąłem rewolwer i dwa, trzy razy nacisnąłem spust. Usłyszałem szyderczy śmiech Szuta. Biegł dalej i jeszcze raz strzelił; i stał na kładce nad przepaścią, jak spostrzegłem znów przy błysku strzału. Szedłem za nim wolniej i dotarłem do brzegu szczeliny. Tu upewniłem się, że łańcuchy były jeszcze zahaczone i dopiero wtedy stanąłem na kładce. Teraz nadszedł krytyczny moment. Otóż jeśli stoi po drugiej stronie i zaatakuje mnie, zanim znajdę się na twardym gruncie, to koniec ze mną. Chcąc go od tego powstrzymać, oddałem do niego trzy ostatnie strzały w chwili, gdy znalazłem się w połowie kładki. Usłyszawszy ponownie jego śmiech, uświadomiłem sobie, że nie trafiłem. Ale sądząc po głosie, śmiejący się nie stał już blisko przepaści, tylko biegł dalej. Czym prędzej ruszyłem za nim. Kiedy znalazłem się na drugim brzegu szczeliny, obejrzałem się. Zobaczyłem blask latarni handżiego, był niedaleko za mną. I znów dalej do przodu. Dyszałem z wysiłku, ślizgałem się po wilgotnych deskach. A przede mną kolejny strzał, na który odpowiedziałem z drugiego rewolweru. W obawie, że przestępca może tam jeszcze stać i rzeczywiście mnie trafić, ciągle biegnąc wystrzeliłem sześć nabojów. Potem sięgnąłem po nóż — nie, noża nie było. Może wyrwałem go, kiedy wyciągałem rewolwer, albo wypadł mi, gdy uklęknąłem nad lochem? Nie wiedziałem. Czułem się tak, jak gdyby pogoń trwała już godzinę. Nagle coś zaszarzało przede mną: dotarłem do wylotu sztolni. Kiedy przychodzi się z zewnątrz, z jasnego dnia, wówczas wydaje się, że tu jest zupełnie ciemno. Ale wystarczy znaleźć się przez chwilę w ciemności, żeby oko odebrało tę odrobinę przenikających przez zasłony z liści promieni światła, a już można rozpoznać jeśli nie przedmioty, to przynajmniej ich zarys. Przystanąłem. Przede mną była łódź. Właśnie Szut odczepiał ją od kołka; wskoczył do środka. Usłyszał, że jestem blisko, i krzyknął do mnie: — Ty psi synu! Powodzenia! Tylko ty wiedziałeś o tym lochu! Nikt tego nie odkryje i nie będzie was szukał. Z głodu pozżeracie się nawzajem! W chwili oszołomienia nie myślałem o tym, że w najgorszym razie moglibyśmy się uratować, przepływając tę drogę wpław; po prostu uwierzyłem w to, co powiedział. A więc łódź nie powinna stąd odpłynąć. Z rozpędu wskoczyłem do niej. Szut stał wyprostowany, obiema rękami oparty o skalną ścianę, starając się przepchnąć łódź przez kipiel. Ze względu na wąski korytarz sztolni wiosła mogły być użyte dopiero po wyjściu z niego na otwartą przestrzeń. Łódź pod moim ciężarem zakołysała się. Straciłem równowagę, upadłem, a Szut na mnie. — Jesteś tu? — zasyczał mi prosto w twarz. — Witaj! Mam cię! Chwycił mnie za gardło, a ja jego za ręce. Wiedziałem, co ta chwila dla mnie znaczyła. Gdybym wobec takiego przeciwnika choćby trochę odsłonił swoją słabość, to koniec ze mną. Szybkim ruchem przesunąłem rękę z jego ramienia do nadgarstka i tak mocno ścisnąłem, że aż krzyknął i wypuścił broń, nie wiem: nóż czy pistolet. Potem podciągnąłem w górę kolano i odepchnąłem Persa od siebie. Poderwałem się na równe nogi, ale on też. Staliśmy b krok od siebie. Jak przez gęstą mgłę widziałem, że wyciąga do mnie ręce zza pasa; uderzyłem w nie pięściami od spodu i wtedy padł strzał. A może dwa? Nie wiem. A on ryknął: — No, to teraz inaczej! Nie dostaniecie mnie! Kara Nirwan skoczył do wody; dostrzegł latarnię handżiego, który zbliżał się do nas. Rzeczywiście, Pers był odważny do szaleństwa. Trzeba mieć więcej niż zwykłą odwagę, żeby skakać w taką topiel! Próbowałem dalej przesunąć łódź, ale prąd z taką siłą znosił ją do sztolni, że uświadomiłem sobie, iż na wyprowadzenie jej stąd trzeba więcej czasu. A Szut nieoczekiwanie zniknął, zginął albo uratował się. Fakt, że zdecydował się na skok do wody, pozwalał domniemywać, iż jest dobrym pływakiem. Rwący nurt musiał go szybko stąd znieść. Jeśli uszedł cało, to będzie mógł wyjechać naprzeciw rodzinie Galingrego, którą chcieliśmy ostrzec, i połączy się z Hamdem el Amasatem, no i… Nie zastanawiałem się dłużej. Od chwili gdy Kara Nirwan zniknął w wodzie, upłynęły zaledwie dwie sekundy. Zrzuciłem kurtkę i kamizelkę, usiadłem na ławce w łodzi, ściągnąłem wysokie buty i krzyknąłem w stronę sztolni: — Ja płynę! Szybko do łodzi i za mną! — Na Allacha! Nie! To pewna śmierć! — odkrzyknął przerażony Kolami. Ale ja byłem już w wodzie. Nie skoczyłem, tylko ostrożnie zsunąłem się, bo przy kipieli, jaka tu szalała, ważne było przede wszystkim, żeby utrzymać się na powierzchni. Ledwie wynurzyłem głowę zza zasłony zielonych pędów, a już wir chciał mnie wciągnąć. Przyparty do skały przez chwilę walczyłem o utrzymanie się na górze i w tym samym miejscu. Potem nadpłynęła fala i rozbiła się o skałę. Była to dla mnie odpowiednia chwila; dałem się ponieść fali silnymi uderzeniami ramion, trochę temu dopomagając i wyskoczyłem stamtąd z prądem tak szybko, że odruchowo zamknąłem oczy. Kiedy je znów otworzyłem, znajdowałem się pomiędzy dwoma prądami, które spotykały się nie opodal i tworzyły niebezpieczny wir. Było to na środku rzeki. Przed tym wirem powinienem się strzec. Natychmiast zawróciłem, ale długo musiałem się męczyć, nim mi się udało przepłynąć nurt w poprzek i znaleźć się na spokojnej, bezpiecznej wodzie. Dopiero teraz mogłem się zająć Szutem. Rozejrzałem się. Tam, dokładnie z wiru, który tak bojaźliwie omijałem, wynurzył się, wystrzelił z wody prawie do połowy ciała i prawdziwie delfinim skokiem i pokonał prąd. Potem skierował się ku brzegowi, blisko którego płynąłem. Trudno, musiałem Persa podziwiać. Był o wiele lepszym pływakiem niż ja. Ani myślał omijać wiru. On wiedział, że wprawdzie wir go porwie, ale i wyrzuci. Ale skoczyć weń, to jednak wymagało szalonej odwagi. Miałem go teraz z boku, widziałem, że płynął do brzegu, nie oglądając się i dlatego mnie nie zauważył. Nie było co się ociągać, musiałem płynąć za nim. Z rękoma i nogami pod powierzchnią, żeby nie powodować chlupotania wody, cicho posuwałem się naprzód. W szybkim pływaniu byłem chyba od niego lepszy, bo wkrótce znalazłem się tak blisko, że prawie mogłem go chwycić za nogę. Ale i brzeg był tuż. Teraz strach powinien być moim sprzymierzeńcem. Kara Nirwan nie miał już przy sobie broni i ja nie miałem. Czekało mnie zatem to, czego chciałem uniknąć: walka wręcz. Płaski tu brzeg zalegał naniesiony żwir i tworzył rozległą płyciznę. Kiedy Szut poczuł grunt pod stopami, wstał i ruszył brodząc w wodzie. A tak się spieszył, że nawet i teraz nie oglądał się, tylko z głośnym pluskiem parł do przodu. Nie słyszał, że ktoś za nim idzie. Przezornie stąpałem w rytmie jego kroków, sądził więc, że słyszy własne. Na brzegu podniosłem okrągły kamień wielkości pięści, żeby posłużyć się nim jako bronią. Wreszcie stanął na brzegu, rozprostował ręce, wydał okrzyk radości odwrócił się i spojrzał w stronę wylotu sztolni. A właśnie stamtąd wystrzeliła jak z procy łódź — tyle czasu potrzeba było trzem mężczyznom na pokonanie ogromnego ciśnienia wody. — Psie syny! Ja was jeszcze dostanę! — zawołał i odwrócił się znów w stronę brzegu, żeby czym prędzej stąd odejść. Zrobiłem dwa kroki i stanąłem dokładnie przed nim. — A ja ciebie dostanę! — odpowiedziałem. Mój widok wywołał jeszcze większe wrażenie, niż się tego spodziewałem. Szut o mało nie padł ze strachu, lecz zanim zdążył ochłonąć, dostał w głowę kamieniem i upadł. Ale ten człowiek był niezwykle groźnym przeciwnikiem i jeśli jego zamroczenie miałoby być chwilowe, to rezultat walki mógł być dla mnie wątpliwy. Toteż gdy tylko upadł, ściągnąłem z niego długi, tkany pas i związałem mu nim z tyłu ręce. Przed takim przeciwnikiem należało się dobrze zabezpieczyć. Ledwie to się stało, oprzytomniał. Z zamkniętymi jeszcze oczyma próbował się poderwać, ale nie udało się. Potem otworzył oczy, wlepił we mnie wzrok i szybkim rzutem tułowia w górę i w przód rzeczywiście podźwignął się, stanął i rozciągając na boki ręce, próbował rozerwać więzy. Na szczęście tkanina pasa nie poddała się. Wszystko to odbyło się bardzo szybko, ale równie szybko zdjąłem swój pas i podciąłem Szutowi nogi do tyłu, tak że upadł w przód. Czym prędzej usiadłem mu na nogach i związałem je. Nie mógł się bronić, bo ręce miał skrępowane na plecach. — Tak! — odsapnąłem wstając. — Teraz już wiemy, kto kogo ma. Tam w sztolni ludzie nie pożrą się nawzajem, a ty wytłumaczysz poczciwym mieszkańcom Rugovej, jak to było możliwe, że tak szybko zszedłeś do szybu, o którego istnieniu nie wiedziałeś. — Diabeł! — wykrztusił. — Po stokroć diabeł! — Potem zamknął oczy i leżał spokojnie. Prąd porwał łódź i niósł ją z szybkością strzały w dół rzeki. Siedzący w niej ludzie sterowali w moją stronę. — Efendi, myśleliśmy, że zginąłeś! — zawołał Kolami z daleka. — Chwała Allachowi, że cię uratował! Kto tam koło ciebie leży? — Szut! — O nieba! A więc masz go? — Tak. — No to już! Nuże! Nuże! Bierzcie się do wioseł. Parobcy tak wiosłowali, że łódź aż do połowy wsunęła się na brzeg. Cała trójka wyskoczyła, biegnąc do mnie z radością. — To przecież on! Tak, to przecież on! — triumfował handżi. — Ależ ty musisz być pływakiem, efendi! Jak ci się udało go pokonać? — Później ci o tym opowiem. Teraz przenieście go do łodzi, tak będzie szybciej, niż gdybyśmy nieśli go przez most do wsi. Musimy natychmiast dostarczyć go do karaula, żeby ludzie się dowiedzieli, że ich nie okłamałem. Nie poszedłem z nimi, wobec tego mogą porwać się na towarzyszące mi osoby. Usłuchano mojej wskazówki i po kilku minutach wylądowaliśmy przy moście. Jeden z parobków pobiegł do karaula. Kolami wraz z pozostałymi przetransportował Szuta do swego hanu. Zabrałem kurtkę, kamizelkę i buty i w tureckich skarpetach pośpieszyłem za nimi. Nie pomyślałem o zdjęciu fezu, dobrze siedział na głowie. Teraz przede wszystkim musiałem zdjąć mokrą odzież. Pożyczanie spodni to drażliwa sprawa, zwłaszcza gdy się pomyśli o zoologicznym odkryciu dokonanym przez Lindsaya w jego fezie. Na szczęście gospodarz miał nowe, jeszcze nie używane szarawary i te właśnie włożyłem. Ledwie się ubrałem, pojawił się Halef wraz z Anglikiem. Anglik stawiał wielkie kroki niczym Tomcio Paluch w siedmiomilowych butach, a Halef podskakiwał jak mały kucyk obok długonogiego wielbłąda. — Czy to prawda?! Ma go pan?! — zawołał Lindsay, otwierając z impetem drzwi. — Leży tam. Niech go pan obejrzy, sir David! Szut, wierny swojej roli, miał oczy zamknięte. — Mokry! Pewnie walka w wodzie? — spytał. — Prawie. — A czy on był w szybie? — Tak. — Well! Wobec tego nie może już kłamać! — O, sihdi — odezwał się Halef — to musiało być okropne tam, w tym niebezpiecznym miejscu. Bardzo pragnąłbym dowiedzieć się wszystkiego. Ale teraz na opowiadanie nie było czasu, bo właśnie nadeszli inni. Przybiegła cała wieś, wszyscy chcieli nas zobaczyć i usłyszeć. Stanęliśmy przy drzwiach i wpuściliśmy tylko muchtara oraz starszyznę wiejską. Był przy tym też policjant, chłop gruby jak Falstaff uzbrojony w blaszaną rurę, która prawdopodobnie miała przedstawiać instrument dęty. Ludzie, zobaczywszy swego ulubieńca związanego, przemoczonego do suchej nitki i leżącego na ziemi, byli w najwyższym stopniu oburzeni, a muchtar zawołał gniewnie: — Jak śmieliście bez mego zezwolenia traktować Karę Nirwana niczym więźnia! — Spuść trochę z tonu — odpowiedziałem chłodno — i powiedz mi najpierw jak to było możliwe, że Pers się od was oddalił? — Ja mu zezwoliłem. — Dlaczego i po co dałeś mu zezwolenie? — Chciał przyprowadzić swoich parobków, mieli pomóc w szukaniu szybu. — Raczej mieli pomóc w uniemożliwieniu wam znalezienia go. — Na próżno czekaliśmy na ciebie, a to, że nie przyszedłeś, dowodzi, iż masz nieczyste sumienie. Rozkazuję ci natychmiast rozwiązać Persa! Ten rozkaz skierowany był do grubego policjanta, który już się gotował do wypełnienia go, ale Halef ujął go za ramię i powiedział: — Kochasiu, nie dotykaj tego człowieka! Kto to zrobi bez pozwolenia tego oto efendi, zostanie smagnięty biczem! — Co ty mówisz?! — krzyknął muchtar. — Tu nikt prócz mnie nie ma prawa rozkazywać, a ja mówię, że Kara Nirwan zostanie rozwiązany! — Mylisz się! — odpowiedziałem. — Teraz ja jestem tym, który tu rozkazuje. A jeżeli sprzeciwisz się, każę i ciebie związać i odesłać do Prizren. Jesteś najmniejszym z urzędników padyszacha i jeśli tu znajduje się wyższy rangą, to twoim obowiązkiem jest tylko słuchać! Powiadam ci, że mutessarif nie ma nic przeciwko temu, abym cię skazał na bastonadę. Ale zniżę się i powiem ci, dlaczego przybyliśmy do Rugovej, a ty wysłuchasz i będziesz tylko wtedy mówił, kiedy ci na to pozwolę. Widzę, że czcigodni obywatele wsi pragną usłyszeć moją relację. Wtedy odezwał się Halef: — Nie, sihdi! Jak mógłby tak znakomity człowiek jak ty męczyć swoje usta, żeby zwykłemu „kjai” tłumaczyć, dlaczego coś się stało albo ma się stać! Ja jestem twoją prawą ręką i twoim językiem, więc otworzę oczy starszyźnie Rugovej, powiem o człowieku, którego mieli obok siebie, nie wiedząc nawet, że urodził się w piekle i do piekła pojedzie. I zaczął na swój sposób opowiadać i im dłużej mówił, tym większe zdumienie wzbudzał u słuchaczy. Kiedy wreszcie napomknął o naszym spotkaniu z Kolamim, ten przerwał mu: — Teraz proszę pozwolić mi mówić dalej, bo ty nie wiesz, co wydarzyło się w sztolni. Oberżysta powiedział o swoich od dawna żywionych podejrzeniach i przypomniał wiele zdarzeń w okolicy z nimi związanych. A robił to tak dobrze, że słuchający musieli się dziwić, że sami, jak on, na to nie wpadli. Kiedy wreszcie przedstawił nasze wejście do sztolni i to, jak pojmaliśmy Szuta, okrzyki, jakimi mu przerywali, prawie nie pozwalały dokończyć opowieści. Tylko muchtar do końca słuchał w milczeniu. A potem powiedział: — To jeszcze o niczym nie świadczy! Kara Nirwan szukał szybu i jego kismet pozwolił mu szybko odnaleźć ten loch. On zszedł na dół i tam was spotkał. A że odnieśliście się do niego wrogo, to mi uciekać, żeby się przed wami ratować. Przeto wszystko, co ukazuje jako jego winę, jest waszą winą i muszę mój rozkaz… — Milcz! — huknął na niego Halef. — Czy efendi pozwolił ci teraz przemówić? Wydaje mi się, że ty jesteś kamratem Persa. I wtedy podszedł do mnie starzec. Pokłonił się grzecznie i powiedział: — Efendi, nie gniewaj się na muchtara. On jest w tej miejscowości jednym z najmniejszych, a otrzymał swój urząd dlatego, że nikt inny nie chciał go przyjąć, jako że jest z tym dużo perturbacji. Jestem najstarszy w Rugovej i wszyscy ci mężczyźni potwierdzą, że też najmajętniejszy. Nie chciałem być muchtarem, ale teraz, kiedy chodzi o sprawę tak ważną, powiem za całą wieś, że wam wierzę i darzę was zaufaniem. A teraz wyjdę, żeby opowiedzieć tłumowi na dworze, co usłyszeliśmy. Potem wybierzemy kilku ludzi, których ty zaprowadzisz do sztolni po to, by uwolnić uwięzionych, i ci potwierdzą twoją wypowiedź, a potem Szut powinien zostać przekazany w ręce mutessarifa. Przez całe lata starano się go pochwycić. A skoro okazało się teraz, że to on, to nie możemy pomagać mu tylko dlatego, że jest mieszkańcem naszej miejscowości, tylko musimy zmyć hańbę, jaką nam przyniósł, odwracając się od niego z odrazą. Było to właściwe słowo powiedziane we właściwym czasie. Starzec wyszedł. Długo dochodził do nas jego głos, a potem wybuchła wrzawa, nawet obawiałem się, czy nie przeciw nam. Ale myliłem się. Wrócił i wybrano ludzi, którzy mieli ze mną iść. Pięć łodzi trzeba było na przetransportowanie wszystkiego. Niepokoiłem się, czy w czasie, gdy nas tu nie będzie, nie zostanie podjęta próba uwolnienia Szuta. Dlatego zwróciłem się do współtowarzyszy z pytaniem, czy nie zechcieliby go tu pilnować. Osko, Omar i Halef nalegali jednak, by iść ze mną do sztolni; tylko Anglik przejawiał gotowość pozostania na straży. W końcu Kolami oznajmił, iż nakaże swoim sługom, żeby nikogo tu nie wpuszczali. To wystarczyło. Szut został ułożony w rogu, a uzbrojony Lindsay usiadł przy nim. Tłum na zewnątrz chętnie ustępował nam miejsca, i to nawet szacunkiem. W otworze wejściowym do sztolni mieściła się naraz tylko jedna łódź, dlatego wysadzanie ludzi „na ląd” odbywało się bardzo powoli. Każda pusta łódź musiała wracać, żeby załadowana mogła wpłynąć. Ci, którzy pierwsi znaleźli się w sztolni, musieli czekać, aż przypłyną ostatni. Handżi znał wjazd, jemu więc przypadła funkcja sternika i musiał stale przesiadać się z czółna do czółna, aż w końcu wszyscy byli na miejscu — szesnaście osób, wielu spośród starszyzny wsi. Trzeba wspomnieć, że zabrano ze sobą dużo latarni. Światła było więc dosyć, a każdy, kto nie miał latarni, trzymał zapaloną łojówkę. Ja szedłem na przedzie. Nim dotarliśmy do szczeliny, spostrzegłem swój nóż. A więc wypadł mi, kiedy dobywałem rewolwer; nóż zabrałem. Kładka nad szczeliną została ponownie dokładnie zbadana, zanim ludzie na nią weszli, i tak dobrnęliśmy do okrągłego pomieszczenia. Drzwi, przed którymi klęczałem, kiedy pojawił się Szut, stały jeszcze otworem. Usłyszeliśmy głos więźnia: — Allach! To wy wróciliście wreszcie? Już zwątpiłem. — Wierzysz teraz, że przyszliśmy uratować ciebie? — spytałem, pochylając się z latarnią nad lochem. — Tak, bo zrozumiałem to ze słów, jakie do mnie doszły, kiedy ścigaliście Szuta. A potem upłynęło tyle czasu, że już myślałem, iż padliście jego ofiarą. — Ujęliśmy go, a ty będziesz świadczył przeciwko niemu. — Moje zeznanie powinno być śmiercią dla niego i dla węglarza, który zamordował mi syna. — A więc to ty zapewne jesteś Stojko, właściciel złocistokasztanowatego? — Nazywam się Stojko. Skąd mnie znasz? — Dowiesz się później, teraz musimy przede wszystkim zdjąć ci z nóg obręcze. Obręcze składały się z dwu części z tyłu połączonych przegubem, a z przodu zaśrubowanych. Szut miał więc przy sobie klucz do śrub i nim we mnie rzucił. Poszukaliśmy i znaleźliśmy to narzędzie. Uwolniony więzień chciał się podnieść, ale nie udało mu się to od razu. Spędził w takiej pozycji czternaście dni, musiał więc najpierw rozprostować członki. Był wysoki, dostojnej postaci. Naturalnie teraz jego wygląd nie przypominał dumnego Skipetara. Halef podszedł do niego i poświecił latarnią. Zapytał: — Stojko, czy znasz ten pancerz? — Allach! To mój pancerz! — Odebraliśmy go węglarzowi, szablę też, sztylet i pieniądze, przechowywane w dwu sakiewkach. — Należały do mnie, jest tam osiem tysięcy piastrów. Miałem trzydzieści srebrnych medżidije; reszta to złote funty i półfuntowe monety. — Twoja własność została uratowana, wszystko zostanie ci zwrócone. — Cóż mi po pieniądzach, skoro mój syn nie żyje! Jechał, by przywieźć kwiat swego serca, i został zamordowany, nie ujrzawszy jej nawet. Mieliśmy przy sobie pieniądze na zakup owiec, bo na stada w naszej okolicy padł pomór. Ale jak to możliwe, że odkryliście zbrodnię węglarza i dowiedzieliście się, że przywieziono mnie do Szuta? — Opowiemy ci potem — odpowiedziałem. — Najpierw powiedz czy jesteś tu sam? — Tam nie opodal leży jeszcze jeden, który umie mówić po turecku, ale chyba też jest cudzoziemcem, bo… Rozmowę przerwało nam gwałtowne pukanie i zza następnych drzwi usłyszeliśmy głos: — Otwórzcie! Otwórzcie! Odsunęliśmy zasuwę i znaleźliśmy więźnia leżącego, podobnie jak Stojko, w obręczach. — Bogu dzięki! — wykrzyknął. — Wreszcie ratunek! — Dlaczego do tej pory nie odzywałeś się? — Słyszałem wszystko, ale myślałem, że to nowe szaleństwo Szuta. Jakże ja wzdychałem i błagałem o uwolnienie, i zawsze daremnie. Był to Galingré, kupiec ze Skutari. Nie siedział tu tak długo uwięziony i przykuty obręczami jak Stójko. Po uwolnieniu był w stanie od razu stanąć na nogi i powoli iść. Pozostałe cele były puste. Stójko i Galingré opowiedzieli historię swojej męki. Kto do tej pory jeszcze wątpił, czy Kara Nirwan jest Szutem, musiał zmienić zdanie. Widok obydwu zmaltretowanych u wszystkich obecnych wzbudził oburzenie na przestępców. Ludzie odgrażali się głośno, jednak nie wierzyłem w trwałość takiej moralnej postawy. Skipetar mści się bowiem tylko za krzywdy wyrządzone jemu, także członkom jego rodziny albo plemienia. A w tym przypadku chodziło o dwu ludzi obcych, dla których mieszkańcy Rugovej nie żywili szczególnego współczucia. Nie mogłem więc za bardzo liczyć na ich pomoc. Przede wszystkim należało spenetrować okolicę. Wąskie drzwi, przez które, jak widzieliśmy, wszedł Pers, były otwarte. Teraz chodziło o to, żeby sprawdzić, dokąd prowadziły. Wypalone świece zastąpiono nowymi i rozpoczęliśmy poszukiwanie. Niektórzy spośród mieszkańców wsi pozostali z Galingrém i Stojkiem. Wyszedłszy przez drzwi, dostaliśmy się do dosyć wysokiego, ale wąskiego korytarza o ścianach z kamienia. Idąc dalej, doszliśmy wkrótce do czworokątnego pomieszczenia, z którego prowadziły dwa dalsze korytarze. Jeden nie miał pułapu; stało tam coś w rodzaju drabiny, podobnie zbudowanej jak drewniane zejścia w naszych kopalnianych szybach. Obok zwisał prawie nowy sznur. Do czego służył ten sznur? Obejrzałem go dokładnie. Był bardzo cienki, koloru ciemnego. Kiedy ująłem go w palce, osypał się z niego bardzo miałki proszek. — Odsuń się ze światłem! — krzyknąłem do stojącego obok mnie starca. — To lont, który w górze… Nie dokończyłem. Ów człowiek pochylił się niepotrzebnie, chcąc sprawdzić, czy sznurek dosięga ziemi, i zbliżył się doń za blisko. W tej samej chwili niebieskawy płomyczek przeleciał mi między palcami, w których jeszcze trzymałem sznurek. — Cofnąć się! Szybko do tyłu! — krzyknąłem pobladły ze strachu. — Zaraz nastąpi eksplozja! Ludzie ze wsi stali obezwładnieni strachem. Moi trzej towarzysze wykazali więcej przytomności umysłu i błyskawicznie zniknęli w korytarzu, którym tu przyszliśmy. Ja za nimi, a dopiero za nami inni. A na górze już się zaczęło! Najpierw usłyszeliśmy głuchy huk. Wydawało się, że ściany korytarza zachwiały się; z góry posypały się kamienie. Potem jak gdyby przetoczył się grzmot przerywany wieloma dudniącymi uderzeniami, wreszcie gdzieś wysoko rozległ się trzask, przy czym grunt zadrżał nam pod nogami. Jeszcze przez chwilę słychać było łomot niczym echo werbla, a potem zapadła cisza. Znajdowaliśmy się z powrotem w okrągłym pomieszczeniu i nikogo nie brakowało. — Allach! Ne idi bu — co to było? — wysapał starzec, który ze strachu i wysiłku nie mógł złapać tchu. — Patlama — eksplozja — odpowiedziałem. — Zapaliłeś lont i wskutek tego zawalił się szyb. Sznurek był natarty prochem. — To by się przecież nie zapaliło, bo w szybie jest wilgoć. Czyżby Szut posłużył się greckim ogniem? — Chyba już nie ma czegoś takiego. — Owszem. Podobno ludzie jeszcze znają tajemnicę ognia, który pali się nawet pod wodą; Chwała Allachowi, że skończyło się na strachu! Co teraz zrobimy? — Odczekamy chwilę, a potem zobaczymy, czy można bezpiecznie dostać się do szybu. Po upływie kilku minut, kiedy nie dochodziły już żadne odgłosy, wróciłem z Halefem do korytarza. Leżało tu dużo kamieni, a im dalej, tym więcej. Na ścianach widać było niebezpieczne pęknięcia, mimo to ostrożnie posuwaliśmy się naprzód aż do miejsca, w którym korytarz był całkowicie zasypany i dalej już przejścia nie było. Zawróciliśmy. Po cóż niepotrzebnie ryzykować? Więźniowie zostali uwolnieni, a reszta nas nie obchodziła. Mogliśmy wracać na górę. Stojka trzeba było nieść, a i Galingré wymagał naszej pomocy. Ponieważ obydwaj najbardziej potrzebowali świeżego powietrza, postanowiliśmy ich wyprowadzić w pierwszej kolejności. Umieściliśmy obu w łodzi. Ja usiadłem przy sterze, a Kolami z jednym silnym człowiekiem przy wiosłach. Pozostali musieli czekać, ponieważ druga łódź mogła się tu zmieścić dopiero, gdy my odpłyniemy. Ludzie na brzegu, zobaczywszy nas, zaczęli głośno pokrzykiwać, wielu wskazywało przy tym na skałę. Inni pytali, czy udało się nam znaleźć poszukiwanych, a kiedy Halef potwierdził, biegli wzdłuż brzegu do wsi równo z naszą łodzią. Pozostałe łodzie czekały na spokojnej wodzie. Kolami wraz z dwoma wioślarzami przesiadł się do jednej z nich, żeby zawrócić do sztolni. Mnie wioślarze nie byli już potrzebni, łódź bowiem niesiona z prądem rzeki wymagała tylko sterowania, żeby dobić do brzegu przy moście. Tam już czekali na nas ciekawscy, którzy tak się pośpieszyli, że dobiegli na miejsce przed nami. Obydwaj więźniowie zostali wyniesieni z łodzi i triumfalnie zaniesieni do izby, gdzie Anglik siedział jeszcze tak, jak zostawiliśmy go przy Szucie. — No, wraca pan, sir — powiedział. — Bardzo długo to trwało. To są ci dwaj? — Tak. To pańscy towarzysze doli i niedoli, z którymi siedział pan w szybie. — Well! Niechże więc sobie zobaczą tego szubrawca, któremu to zawdzięczają. Przypuszczalnie odpłacą mu za to. Mimo ogólnej radości nie dowierzałem tubylcom. Aby zabezpieczyć się przed ewentualnością, że mogliby potajemnie porozumieć się z Szutem, zezwoliłem tylko jednemu z nich, temu, który prowadził Stojka, na wejście z nami do izby. Galingré mógł przejść tych kilka kroków o własnych siłach. Nie trudno sobie wyobrazić, jakimi spojrzeniami i słowami obaj uratowani przywitali swego prześladowcę. Ten jednakże nie widział ich spojrzeń, gdyż oczy miał zamknięte, a na słowa nie zwracał uwagi. Rozgniewanemu Stojkowi nienawiść chyba przywróciła sprawność ruchu w nogach, bo wyrwał się prowadzącemu go, podszedł do Szuta, wymierzył mu kopniaka i zawołał: — Ujuslu kopek — ty parszywy psie! Bóg pozwolił mi uciec z twojej mordowni. Ale nadeszła twoja godzina. Będziesz wył na mękach, jakie ci zgotuję! — Tak — wtrącił Galingré — ten łotr musi po tysiąckroć być ukarany za wszystko, co wyrządził nam i wielu innym. Obydwaj zaczęli z takim zawzięciem kopać leżącego, że aż musiałem ich powstrzymać: — Zostawcie go! Nie jest warty tego, żeby go nawet nogą dotykać! Są inni, którzy przejmą rolę kata. — Inni?! — zawołał Stojko z oczyma roziskrzonymi złością. — Po co mi inni? On mnie się należy! Mnie! Ja chcę być mścicielem! — O tym porozmawiamy później. On się należy nie tylko tobie samemu, ale również każdemu z nas. Teraz musisz się zadowolić tym, że jesteś uratowany! Staraj się przyjść do sił! Każ sobie dać rakii i natrzyj nią nogi, myślę bowiem, że wkrótce będą ci one potrzebne. Zwracając się do człowieka, który prowadził Stojka, dodałem: — Dlaczego wskazywaliście na tę skałę, widząc nas wychodzących ze sztolni? — Bo tam na górze coś się stało — odpowiedział. — Chyba karaul się zawalił, nie widać go już. Czekaliśmy dość długo na was, aż tu nagle, tam na górze, coś okropnie huknęło. Zobaczyliśmy wylatujący stamtąd pył, kamienie i ogień. Niektórzy pobiegli wzdłuż brzegu, skąd widać było basztę. Kiedy wrócili, powiedzieli, że baszta zniknęła. — Prawdopodobnie zawaliła się, a wraz z nią szyb. Szut założył tam minę, albo kilka min, żeby w razie konieczności odciąć dojście do góry. Jeden z nas zbliżył się nieostrożnie do lontu i nastąpił wybuch. — Wobec tego wszystko zostało zniszczone i nie można już zobaczyć skały w środku? — Tyle nie udało mu się osiągnąć. Tylko szyb został zasypany. Ale przez sztolnię można tam wejść. Nadal można dotrzeć do mordowni, gdzie dręczył swoje ofiary. Z wolna schodzili się teraz „miejscowi czcigodni”. Jak musiał się czuć Szut! Leżał z kamienną twarzą, nawet koniec brody mu nie drgnął. Zachowywał się jak chrząszcz, który w obliczu wroga udaje martwego. U chrząszczy dzieje się tak z powodu śmiertelnego strachu, ale u człowieka chyba ze wstydu, i to kazało mi nie myśleć aż tak źle jak przedtem o Szucie. Mężczyźni otoczyli go, przyglądali się, a jeden ze starców spytał: — Co z nim jest? Nie porusza się i oczy ma zamknięte. Czy coś mu się stało? — Jok, jok — nie, nie! — szybko odpowiedział Halef. — Jest mu wstyd. Nawet te szydercze słowa powiedziane głośno nie zmieniły wyrazu twarzy Szuta. — On się wstydzi? To niemożliwe! Wstydzić się może tylko ktoś, kto popełnił coś śmiesznego. Czyny tego człowieka nie są jednak śmieszne, są straszne. Diabeł nie może odczuwać wstydu. Wśliznął się między nas i w ciągu długich lat nas zwodził. Ostatnie dni i godziny jego życia powinny mu dać przedsmak piekła. Efendi, ty zdarłeś mu maskę i ty powinieneś postanowić teraz, co się z nim stanie. Nagle muchtar zaczął się przeciskać do nas. — Chyba pozwolisz, że ja na to odpowiem. Wprawdzie powiedziałeś, że otrzymałem urząd muchtara dlatego, że nikt inny nie chciał go przyjąć, ale nie będziemy co do tego się sprzeczać, prawda to czy nie, jednak skoro już go sprawuję, to muszę wypełniać obowiązki naczelnika wsi. Dlatego też nikt prócz mnie nie może decydować o tym, co ma i się stać z Karą Nirwanem. Kto mi się sprzeciwi, ten będzie działał przeciwko prawu. — Twoje słowa dobrze brzmią — powiedział starzec. — Zobaczymy, czy efendi z tym się zgadza. — Zgodzę się, jeżeli muchtar będzie działał zgodnie z prawem, na które się powołuje — odpowiedziałem. — Będę postępował dokładnie według prawa — zapewnił. — To wyjaw, co postanowiłeś! — Przede wszystkim trzeba zdjąć Persowi więzy. — Dlaczego? — Dlatego, że jako najbogatszy i najszacowniejszy we wsi nie jest przyzwyczajony do takiego traktowania. — Takie traktowanie spotyka go jako mordercę i bandytę, a nie jako najszacowniejszego człowieka w Rugovej. — Jeszcze wcale nie dowiedziono, że zrobił to, o co się go obwinia. — Nie? Rzeczywiście nie? — Nie. To, że spotkaliście go w szybie, jeszcze o niczym nie; świadczy. — Ale tu stoją trzej świadkowie, trzej mężczyźni, którzy mogą przysiąc, że ich uwięził! — To jego wina będzie udowodniona dopiero wtedy, kiedy przysięgną. Ja jestem zwykłym muchtarem i nie mogę odebrać od nich tej; przysięgi. Do tego czasu Pers powinien być uznawany za niewinnego i żądam, żeby został uwolniony z więzów. — Jest mi obojętne, przed kim i kiedy musi być złożone zeznanie. Ja jestem przekonany o jego winie. Zresztą ty jako muchtar odpowiadasz za wszystko, co się dzieje na twoim terenie. A jest rzeczą bezsporną, że dokonano rabunku i morderstwa. Jeżeli ty sam wyraźnie nie stwierdzisz, kto ponosi za to winę, to każę ciebie samego też związać i odesłać do Prizren. — Efendi! — zawołał wystraszony. — Tak, właśnie tak postąpię. Chcę, by ukarane zostało przestępstwo, a skoro wzbraniasz się przed ujęciem winnego, to zostaniesz potraktowany jako jego kamrat. Chyba zauważyłeś, że nie pozwalamy, by żartowano z nami. Strzeż się więc, żebym nie nabrał podejrzenia. Był zakłopotany, bo pewnie zgadłem. Nawet jeśli nie był sprzymierzeńcem Szuta, to zapewne uważał, iż korzystniej dla niego będzie, jeśli stanie po stronie bogatego Persa. Ode mnie, cudzoziemca, nie miał czego oczekiwać. Moje pogróżki jednak odniosły skutek, bo po chwili już pokorniej zapytał: — A czego żądasz? Co ma się stać? — Żądam, aby natychmiast posłaniec udał się do Prizren i tam zameldował, że Szut został ujęty. W Prizren są suwarylar — konni żandarmi padyszacha. Mütesarrif powinien jak najszybciej przysłać oficera z żandarmami, żeby zabrali więźnia i jego tutejszych wspólników. Przesłuchanie powinno się odbyć w Prizren. — Jak do tego doszedłeś, że. Szut ma tu wspólników? — Przypuszczam, a nawet jestem pewien, że i ty do nich się zaliczasz, i tak też będę się do ciebie odnosił. — Efendi! Wypraszam sobie tego rodzaju obrazę! Jak w ogóle znaleźć, tych wspólników — współwinnych? — To ty jako przedstawiciel władzy policyjnej w Rugovej powinieneś wiedzieć. Fakt, iż zadajesz takie pytanie, dowodzi, że brak ci umiejętności do właściwego sprawowania swego urzędu w sposób sprawiedliwy. To też zamelduję mütesarrifowi. Jeżeli muchtar tej miejscowości nie dorósł do wypełniania swoich zadań, a do tego jeszcze, zamiast działać zgodnie z prawem, broni i osłania oskarżonych, to nie można się dziwić, że odmawia się mu posłuszeństwa. Żądam więc godnego zaufania posłańca. Jeśli teraz wyruszy, to za sześć albo siedem godzin będzie w Prizren. A w nocy żandarmi mogliby już tu przybyć. — To niemożliwe. — Dlaczego? — Wysłanie posłańca jest kłopotliwe. Ja wybrałbym kilku spośród tutejszych obywateli, którzy zawieźliby do Prizren Karę Nirwana i mój raport. — Ach, tak! To pięknie. Bardzo szybko przywieźliby ci ten raport z powrotem. — Jak to? Dlaczego? — Ponieważ Szut uciekłby, albo raczej dlatego, że oni puściliby go wolno. Nie, mój kochany, nie to miałem na myśli. A twoje myśli czytam z twojej twarzy. Pojedzie goniec i póki żandarmi nie przybędą, Szut będzie dobrze strzeżony. — Kto ma go pilnować? Chyba ja i mój „saptije”? — Nie. Zostanie ci oszczędzony ten trud. Możesz spokojnie wracać do domu. Już ja znajdę miejsce, w którym nasz więzień będzie bezpieczny. — Na to nie mogę pozwolić! — powiedział hardo. — Oho! Mów grzeczniej, bo w przeciwnym razie każę ci zrobić bastonadę! Nie zapominaj, że ja sam będę rozmawiał z mutesarrifem i powiem mu, jak bardzo wzbraniałeś się przed służeniem sprawiedliwości. Teraz idziemy do Karanirwan–Han. Zadbaj o to, żeby ludzie na dworze nie nagabywali mnie! A jeśli nie okażą mi szacunku, jakiego mogę żądać, to każę ciebie zamknąć w twoim własnym więzieniu i tak obić ci pięty, że nie będziesz mógł stać przez długie miesiące! Wypowiedziałem tę pogróżkę, żeby wymóc dla siebie respekt. Ludność była przychylnie usposobiona do Persa. Gdybyśmy okazali choćby małą oznakę słabości, mogłoby to pociągnąć za sobą najgorsze skutki. Jednak moje słowa nie odniosły oczekiwanego efektu. Muchtar odpowiedział: — Dosyć już wysłuchałem od ciebie. Jeśli jeszcze raz powiesz coś równie niegrzecznego, to ty będziesz tym, który dostanie baty! Ledwie zdążył to powiedzieć, a już pejcz smagnął dwa czy trzy razy jego nogi, aż z krzykiem podskoczył. Równocześnie Osko i Omar pochwycili go. A Halef zapytał: — Sihdi, czy mam… — Tak, jeszcze dziesięć solidnych batów po szarawarach. Jeśli będzie wam w tym przeszkadzał, dostanie jeszcze dziesięć. Mówiąc to, groźnie rozejrzałem się dookoła. Nikt nie odezwał się słowem, chociaż patrzyli po sobie z pytaniem w oczach. Osko wraz z Omarem tak mocno przycisnęli muchtara do ziemi, że jego opór był daremny. — Efendi, nie każ mnie bić! — prosił teraz. — Już wiem, że muszę ci być posłuszny, i zrobię wszystko, czego ode mnie zażądasz! — Daruję ci dziesięć batów, ale nie ze względu na ciebie, tylko z szacunku dla obecnych tu ludzi. Są to najstarsi mężowie Rugovej i ich oczy nie powinny być obrażane widokiem bata. Podnieś się i proś o przebaczenie! Puścili go, a on podniósł się, ukłonił i powiedział: — Wybacz mi, efendi, to się nie powtórzy. Jego chytre spojrzenie mówiło mi, że skorzystałby z pierwszej okazji, aby się na mnie zemścić. Mimo to odpowiedziałem z pobłażaniem: — Mam nadzieję. Nie wyjdzie ci bowiem na dobre, gdybyś zapomniał o tym przyrzeczeniu. Postaraj się więc, żeby nas nie nagabywano. Teraz wyruszamy, najpierw do domu Szuta, a potem do karaula, żeby obejrzeć zniszczenia, jakie tam powstały. — Efendi, to i ja muszę przy tym być. Ale jeszcze nie mogę iść tak daleko — odezwał się Stojko. — Dosiądź więc swego konia. Przyprowadziliśmy ci przecież „złocistego”. — Wy macie… Nie dokończył. Patrzył przez okno na plac i nagle zobaczyłem na jego twarzy radość i zaskoczenie. Podszedł do okna i zawołał: — Ranko! Czy wy mnie szukacie? Tu jestem! Chodźcie! Wejdźcie tu! Na placu zatrzymało się sześciu uzbrojonych po zęby jeźdźców na pięknych koniach. Usłyszawszy wezwanie wodza plemienia, przecisnęli się przez tłum, zsiedli z koni i weszli do izby. Nie zważając na nic, śpieszyli do Stojka, aby go serdecznie powitać. Najmłodszy z nich spytał ze zdumieniem: — Tu jesteś, w Rugovej? Nie pojechałeś dalej? Co się stało? A gdzie jest Lubinko? — Nie pytaj! Jeśli ci odpowiem, to zemsta wciśnie ci sztylet do ręki. — Zemsta? Co ty mówisz? Czyżby nie żył? — Tak, nie żyje, zamordowany! Młodzieniec cofnął się o krok, wyrwał nóż zza pasa i zawołał: — Lubinko, którego kochałem, twój syn, syn mego stryja zamordowany! Powiedz, gdzie jest morderca, żeby moja klinga natychmiast go dosięgła! Ach, ten człowiek ma jego pancerz! To jego zabójca! — Stój! — nakazał Stojko pałającemu gniewem, który już chciał się rzucić na Halefa, i chwycił go za ramię. — Nie rób niczego złego temu człowiekowi, bo to mój wybawca! Mordercy tu nie ma. — A gdzie jest?! Mów szybko, a pojadę tam i zabiję go! Ten niespełna trzydziestoletni młodzieniec był prawdziwym Skipetarem. Jego wysoką, szczupłą postać zdobił czerwony strój ze złotymi lamówkami i sznurami. Na nogach miał ciżmy zrobione z jednego kawałka skóry, przypięte do obrębu spodni srebrnymi łańcuszkami. Smagła twarz, rysy ostre, bujny wąs przykrywał górną wargę, a końce wąsów były tak długie, że mógł je zakładać za uszy. Ciemne oczy miały spojrzenie orła. Biada temu, nad którym rozlegnie się okrzyk zemsty tego człowieka! Stojko opowiedział, co go spotkało tu i u węglarza. Ranko słuchał w milczeniu. Kto by oczekiwał teraz po nim wybuchu gniewu, ten byłby w błędzie. Kiedy stryj skończył swoją opowieść, podszedł do mnie, do Halefa, Osko i Omara, pokłonił się nam i powiedział: — Pozdrawiam was! Najpierw podziękowanie, a zemsta potem. Wy unieszkodliwiliście morderców, a potem uwolniliście mego stryja, Żądajcie ode mnie wszystkiego, co mógłbym zrobić, a uczynię to, ale nie domagajcie się łaski dla tych, których nasza stal musi dosięgnąć. Dwa tygodnie temu stryj wyjechał z domu i nie wracał. Dlatego martwiliśmy się o niego i Lubinka. Wyruszyliśmy więc za nimi do Batery. Przybyliśmy tu przez Prizren i mieliśmy jechać dalej przez Fandię i Orossi. Tu chcieliśmy tylko wypić łyk rakii. I wtedy stryj nas zawołał. Teraz nie pojedziemy już do Batery, tylko udamy się do jaskini węglarza. Zabierzemy jego, jego parobków morderców ze sobą do Slokucze, żeby mężczyźni i kobiety naszego plemienia zobaczyli, jak pomścimy śmierć tego, którego kochaliśmy i który w przyszłości miał nam przewodzić. — Tak, pojedziemy do domu węglarza — potwierdził stryj. — Mój syn nie żyje i teraz ty jesteś spadkobiercą, a jako taki masz obowiązek pomóc mi w ukaraniu morderców. Dobrze, że przybyliście. Dzięki temu pozyskaliśmy sześciu dzielnych ludzi, którzy wesprą siłą polecenia efendiego. Jeśli chodzi o to, to miał rację. Pomoc sześciu takich mężczyzn była mi bardzo potrzebna. Nasza grupa liczyła teraz, wraz z Galingrém, trzynastu ludzi, garstka to wprawdzie niewielka, ale wystarczająca, żeby utrzymać w karności tutejszych mieszkańców. Kiedy pojawiło się tu owych sześciu Skipetarów, muchtar wyszedł. Słyszeliśmy, że przemawia do zgromadzonych na dworze, ale ponieważ mówił przyciszonym głosem, jego słów nie mogliśmy zrozumieć. Wydawało się to podejrzane. Gdyby chodziło o czystą sprawę, mógł mówić pełnym głosem. Podzieliłem się tą wątpliwością ze starcem, który z własnej woli stanął po naszej stronie, i wyszedł na zewnątrz, aby w razie potrzeby zapobiec podburzaniu ludzi. Tymczasem Halef podjął się zwrócenia Stojkowi odzyskanych przedmiotów, które ten rozpoznał jako swoje. Mały odpiął też pancerz, damascenkę, aby wraz ze sztyletem i te rzeczy wróciły do właściciela. Stojko ociągał się z przyjęciem tego, a po chwili zastanowienia zwrócił się do mnie ze słowami: — Efendi, mam prośbę, którą, mam nadzieję, spełnisz. — Jestem gotów, jeśli tylko spełnienie jej będzie możliwe. — To bardzo łatwe dla ciebie. Uratowaliście mnie. Wiem, że bez was umarłbym złą śmiercią. Moje serce jest pełne wdzięczności dla was i chciałbym dać wam dowód tego. Broń, którą Hadżi Halef Omar chce mi teraz zwrócić, jest pamiątką rodu odziedziczoną po przodkach. Mój syn miał ją nosić, ale on nie żyje. Jej widok stale będzie przypominał mnie i moim najbliższym, że zginął zamordowany, chciałbym więc podarować ci ją na znak mojej wdzięczności. Pancerz jest, niestety, na ciebie za mały, ale doskonale pasuje na Hadżiego. Proszę cię przeto, aby wolno mi było jego nim obdarować. Halef przerwał mu okrzykiem zachwytu. Ale Stojko mówił dalej: — Ty zechciej zatrzymać szablę i sztylet, abyś patrząc na nie, pamiętał o mnie. Halef z ogromnym napięciem wpatrywał się we mnie. Od mojej odpowiedzi zależało bowiem, czy wolno mu będzie przyjąć tak cenny dar. — Co do pancerza, nie mogę powiedzieć ani „tak”, ani „nie”. Skoro miałby się on stać własnością Halefa, niechaj więc sam odpowie, czy chce przyjąć ten kosztowny dar. — Natychmiast! Natychmiast! — zawołał Mały, od razu wkładając na siebie kolczugę. — Jakże się ucieszy Hanneh, najmilszy kwiat wśród kobiet, jak się zdziwi, gdy przyjadę do niej, połyskując srebrem! Kiedy mnie ujrzy, to pomyśli, że to bohater z powieści Szeherezady albo sławny Saladyn zbliża się do niej. Najdzielniejsi wojownicy plemienia będą mi zazdrościli. Będę wzbudzał podziw żon i córek, a gdy mnie ujrzą, będą śpiewały hymny pochwalne o odwadze, zaś wrogowie na mój widok będą uciekali przejęci grozą, albowiem po lśniącym pancerzu rozpoznają mnie, niepokonanego Hadżiego Halefa Omara ben Hadżiego Abula Abbasa Ibn Hadżiego Dawuhda al Gossaraha! Halef mimo wszystkich swoich doświadczeń i przeżyć zachował prawdziwie chłopięcą naturę. Ale choć wysławiał się z taką przesadą, nikt nie ośmieliłby się skwitować tego uśmiechem. Toteż Stojko odpowiedział mu uprzejmie i z szacunkiem: — Cieszy mnie, że podoba ci się pancerz. Niechaj on powie twojej ukochanej, ile ja ci zawdzięczam! Mam nadzieję, że również efendi nie wzgardzi moim darem? — O wzgardzeniu nie może być mowy — odparłem. — Nie mogę go jednak przyjąć tylko dlatego, że jest zbyt kosztowny. Nie możesz pozwolić obrabować się ze skarbów, które twoi przodkowie uważali za świętość. Jego twarz zasępiła się. Dobrze wiedziałem, że odmowa przyjęcia daru jest dla Skipetara nieomal obrazą, sądziłem jednak, że Stojko w tym przypadku uczyni wyjątek i nie rozgniewa się. Ale jego głos zabrzmiał ostro, kiedy zapytał: — Efendi, czy wiesz, co czyni Skipetar, jeśli jego podarunek nie zostaje przyjęty? — Nie miałem sposobności dowiedzenia się tego. — To ja ci powiem. Musi pomścić obrazę albo, jeśli winien jest obdarowanemu wdzięczność, niszczy wzgardzony dar. W żadnym razie nie przyjmuje go z powrotem. Byłoby wielką niewdzięcznością w stosunku do ciebie, gdybym chciał się na ciebie gniewać, bo dzięki tobie zachowałem życie, i wiem, że nie życzysz mi źle. Dlatego mój gniew może dotyczyć tylko przedmiotów, które są ci niemiłe. One powinny zatem zostać zniszczone. Powiedziawszy to, wyjął z pochwy szablę i wygiął klingę. Wyginał ją coraz bardziej i bardziej, tak że w końcu musiałaby pęknąć. I wtedy przyszła mi do głowy zbawienna myśl. — Przestań! Przyjmę podarunek. Ale popatrz na mój pas naszpikowany bronią! Gdzie mam zmieścić szablę i sztylet? A może wolałbyś, żebym te przedmioty, z których każdy godny jest księcia, zabrał ze sobą do domu i tam zawiesił je na ścianie, pozwalając im rdzewieć? Twarz Stojka rozjaśniła się. — Efendi, co z tym zrobisz, to twoja sprawa. W każdym razie znajdą się w dobrych rękach. Zrób więc z nimi, co chcesz, od dziś należą do ciebie! Z tymi słowami wcisnął mi do ręki szablę i sztylet. — Dziękuję ci. Zaraz zobaczysz, jak tym rozporządzę, i myślę, że zgodzisz się na to. Osko, co powiesz na damascenkę? Weź ją! Należy do ciebie! — Efendi! — zawołał, gestem wzbraniając się, ale nie mogąc przy tym ukryć pożądliwego spojrzenia na broń. — Ty chyba nie… — Owszem. Szabla jest twoja! Nie powinieneś ustępować Halefowi, który otrzymał kolczugę, albowiem tak samo przyczyniłeś się do uwolnienia tego męża. A ty, Omarze, czy chcesz mieć sztylet? Syn pustyni okazał się mniej powściągliwy niż Czarnogórzec, łakomie pochwycił ofiarowaną mu broń. — Kara Ben Nemsi, efendi, nawet nie wiesz, jaką radość sprawiasz mi tym prezentem! Dzięki ci! — W porządku. Wetknij go za pas! Tego nie trzeba było Omarowi dwa razy powtarzać i Osko też nie wzbraniał się dłużej. Stojko z uwagą obserwował przebieg rozmowy i widać było, że nie miał nic przeciwko takiemu obrotowi rzeczy. Przyjąłem uprzednio odrzucony dar i jego godność nie doznała ujmy, a to przecież było najważniejsze. — Efendi — zwrócił się do mnie — masz rację, że tym darem uszczęśliwiłeś swoich przyjaciół. Oby ta broń chroniła ich w niebezpieczeństwie i przynosiła im zwycięstwo w walce! Ale teraz ruszajmy w drogę, zanim zausznicy Szuta dowiedzą się, co tu się stało. — Mylisz się, jeśli sądzisz, że tego nie wiedzą. Rugova jest tak mała, że ci ludzie już wszystko wiedzą, nawet gdyby to dotyczyło kogoś innego, a nie tak poważanego Persa. W każdym razie dobrze się przygotowali. Rozwiążcie Szutowi nogi, żeby mógł iść. Osko i Omar mogą go wziąć między siebie i strzelać natychmiast do każdego, kto miałby przyłożyć ręki do jego uwolnienia. Więzy zostały Karze Nirwanowi zdjęte, ale on nadal nie poruszał się. — Wstawaj! — zawołał Halef. Więzień zachowywał się tak, jak gdyby nic nie słyszał. Ale kiedy Halef smagnął go dość mocno pejczem, natychmiast się zerwał, obrzucił Małego wściekłym spojrzeniem i krzyknął: — Psi synu, jesteś odważny, bo mam ręce związane! W przeciwnym razie zgniótłbym cię w jednej chwili na miazgę! Ale sprawa nie jest jeszcze skończona. Wkrótce dowiecie się wszyscy, co to znaczy obrażać Szu… Karę Nirwana! — No, powiedz słowo „Szut” —: odezwałem się, żeby go do tego sprowokować. — Przecież wszyscy wiemy, że jesteś hersztem bandytów. Z daleka szczujesz swoich zbirów na ofiary, a sam zawsze pozostajesz z tyłu, otoczony mgłą tajemnicy. Węglarz Szarka musiał naganiać ci ludzi w sieci, a ty podstępem zwabiałeś ich w pułapkę. Bandyta, który śmiało i otwarcie napada, może być jeszcze podziwiany, ale ty jesteś tchórzem i zasługujesz na pogardę. Brak ci choćby odrobiny odwagi. Boisz się nawet przyznać, kim jesteś! Pfuj! Hańba! Pies powinien wystrzegać się nawet szczekania na ciebie, bo i to byłoby za wiele zaszczytu dla takiego nędznika! Powiedziawszy te słowa, splunąłem przed Persem. I dopiero to spowodowało zamierzony przeze mnie skutek. Kara Nirwan ryknął z wściekłością: — Milcz! Jeśli chcesz się przekonać, czy jestem tchórzliwy, czy nie, to zdejmij mi więzy i walcz ze mną! Wtedy się przekonasz, jakim robakiem jesteś przy mnie! — Tak, w słowach jesteś dzielny, ale nie w czynach! Czy nie uciekłeś przed nami, zobaczywszy nas w szybie? — Było was więcej! — Ja sam pokonałem twoich sprzymierzeńców, chociaż też było ich więcej. A czy nie uciekłeś po raz drugi, kiedy ja, zupełnie sam, walczyłem z tobą w łodzi? Czy była to z twojej strony odwaga? A kiedy razem dotarliśmy do brzegu, czy nie zostałeś tam związany? Czy wtedy pokazałeś mi, że w porównaniu z tobą jestem robakiem? Czy nie pokonałem ciebie jak chłopca? Nie mów więc o odwadze! Wszyscy twoi kamraci, obydwaj bracia Aladżi, Manach el Barsza, Barud el Amasat; Mübarek, wszyscy oni otwarcie pokazali, że byli moimi wrogami, że są mordercami i bandytami, tylko ty nie masz odwagi tego uczynić. Umiesz tylko grozić, nic więcej. Masz bowiem serce zająca, który ucieka, gdy słyszy sforę. Ty jesteś Persem z Nirwanu. Nirwańczycy żrą mięso żab, a kiedy się nażrą do syta, to ich zżerają wszy. Kiedy nirwańczyk pokaże się w jakiejś innej miejscowości perskiej, to jej mieszkańcy krzyczą za nim: „Tufu Nirwanost! Nirwanan dżabändaranänd; ura basäd — fu! To jakiś z Nirwanu! Nirwańczycy to tchórze, oplujcie go!” Właśnie tak o tobie trzeba mówić, bo nie masz odwagi powiedzieć, kim jesteś! Twoje wnętrzności drżą ze strachu, a twoje kolana trzęsą się ze słabości tak, że podmuch słowa gniewu mógłby cię obalić! Takimi obelgami pewnie jeszcze nikt go nie obrzucił. Rzeczywiście dygotał, ale nie ze strachu, a z wściekłości. Potem podskoczył, kopnął mnie i ryknął w perskim dialekcie, jakim i ja się posłużyłem: — Gur, bisaman — łajdaku, głupcze! To od ciebie bije smród i rozsiewasz wokół parchy! Żaden człowiek nie powinien z tobą rozmawiać. Twoja mowa jest wściekła, a słowa są kłamstwem. Ty mówisz, że jestem tchórzliwy? No to dalej! Ja ci pokażę, że się nie boję. I zwróciwszy się do innych, mówił dalej po turecku: — Nie powinniście uważać mnie za tchórza. Wyznaję, że jestem Szutem. Tak, zamknąłem w szybie tych trzech ludzi, żeby wycisnąć od nich dużo pieniędzy, a potem ich zabić. Ale po trzykroć biada każdemu, kto się odważy mnie tknąć! Mam setki ludzi i wszystko, cokolwiek mi się stanie, oni straszliwie pomszczą! Ten psi syn z Alamanii najpierw zazna mojej zemsty. Zdechnie na parchy i jeszcze będzie dziękował temu, kto batogiem uwolni go od męki. Chodźcie tu i rozwiążcie mi ręce! Hojnie was nagrodzę, a potem… Nie dokończył, ponieważ Halef podszedł do niego i wymierzył mu policzek, aż ten się zatoczył. Mały krzyknął: — To za psiego syna i za parchy, a jeśli powiesz jeszcze choćby jedno słowo, ty nędzna kreaturo, to tak cię wysmagam biczem, że twoje kości rozlecą się na milę! Zabierzcie tego szubrawca! Ja będę szedł za nim i za każdy dźwięk, jaki wyda, będę bez zezwolenia efendiego okładał go batem! To zostało powiedziane bardzo serio, a ja nie miałem nic przeciwko temu. W sytuacji, w jakiej znajdował się Pers, wygłaszanie takich przemówień było niesłychaną bezczelnością z jego strony. Ale najważniejsze było to chyba, że osiągnąłem cel: wyznał, że jest Szutem. Teraz już nikt nie mógł go brać w obronę, przynajmniej otwarcie. Gryzł wargi, ale nie miał odwagi mówić. Przyprowadzono dla Stojka złocistokasztanowatego. Galingré oznajmił, że chce spróbować pójść z nami, bo była już pora wyruszyć do Karanirwan–Han. XI POŚCIG Opuszczając han Kolamiego, zauważyliśmy, że zgromadzony tam tłum był mniejszy. Czcigodny starzec do tej pory rozmawiał z ludźmi, ale widocznie nie udało mu się zatrzeć wrażenia, jakie wywarło na nich podburzające wystąpienie muchtara. Podzielili się na dwie grupy, z których jedna opowiadała się za nami, druga zaś za Persem. — Onu getiriorlar — prowadzą go! — zawołał ktoś z tłumu. — Kara Nirwan jest niewinny! Uwolnijcie go! — Jok, jok, katildir — nie, nie, to morderca! — rozległo się z drugiej strony. — Ölmeli, szimdi, mutlak — musi umrzeć, natychmiast, stanowczo! Obie grupy tłoczyły się w naszą stronę, a ja zwracałem się raz do jednych z prośbą, raz do drugich z groźbą i obiecywałem, że sprawa zostanie sprawiedliwie zbadana. Zawarłem w tym poważne ostrzeżenie, aby za bardzo do nas się nie zbliżali, bo będziemy strzelali do każdego, kto się odważy nas napastować. Co prawda szemrali, ale pozwolili nam odejść. Naturalnie wszyscy podążyli za nami. Nikt nie myślał o pracy. Takiego dnia jak dzisiejszy jeszcze w Rugovej nie było. Starszyzna wiejska przyłączyła się do nas. Na przedzie szedł starzec, który miał nam wskazać drogę. Innym poleciłem, aby przeszli do tyłu. Mieli oni zapełnić miejsce między nami a wzburzonym tłumem, któremu nie można było dowierzać. I tak weszliśmy w wąską uliczkę, a potem dalej ze wsi pod górę. Wydawało się, że domy w Rugovej opustoszały. Nawet żadnego dziecka nie było widać. Kto żyw, znajdował się za albo przed nami, już na górze. Pers nie stawiał najmniejszego oporu. Nie sprawiał wrażenia zakłopotanego i już nie zamykał oczu. Wodził spojrzeniem dookoła. Prawdopodobnie czekał na tajemny znak od któregoś ze sprzymierzeńców. Dlatego ja też miałem oczy otwarte. Ranko i jego ludzie jechali na koniach. Tak chciałem, albowiem gdyby dało się zauważyć jakieś oznaki wrogości, konie mogłyby od razu naprzeć na napastników. Cieszył oko widok pięknych wierzchowców, dobrego uzbrojenia i wspaniałej postawy jeźdźców. Widać było po nich, że w razie potrzeby nie ulękną się nawet całej Rugovej. Z tyłu, a raczej za wsią, było kilka marnych pól, a dalej las z wcinającym się weń głębokim wąwozem, przez który mieliśmy jechać. Tu i ówdzie drzewa ustępowały miejsca małym alpejskim łąkom; pasły się na nich nieliczne konie i krowy, trochę kóz i owiec. Leżąca za nami cicha wieś, łąki ze zwierzętami, cały ten sielski obraz zupełnie nie pasował ani do celu naszej tu obecności, ani do tego, że Rugova była źródłem tak wielu przestępstw. Nie spotkaliśmy ani jednego człowieka i już wyglądało na to, że nie wydarzy się nic z tego, na co czekał Szut, aż wreszcie kiedy prawie dotarliśmy na wzgórze, ze zbocza wąwozu usłyszeliśmy głos: — Jam tamam njizet e katre vjet. Było to powiedziane po albańsku, a znaczyło: „Mam akurat dwadzieścia cztery lata”. Zanim zdążyłem się zastanowić nad sensem tych słów, głos znów się odezwał: — Moti i emire! To znaczy: „Pogoda jest bardzo ładna”. A potem jeszcze: — Sa oszt ssahati? — Która jest godzina? Na co drugi głos odpowiedział: — Oszt tamam katré ssahati — jest dokładnie czwarta. Te głośne okrzyki odnosiły się naturalnie do Szuta. Wymierzyłem ze sztucera i posłałem dwie kule w miejsce, skąd dochodziły głosy i gdzie musieli się znajdować wołający. — Soti i jem, kuku lele — o Boże, biada mi! — Usłyszeliśmy z góry. Trafiłem. Nikt na to nie odezwał się ani słowem. Tylko Szut obrócił się i obrzucił mnie lodowatym, nienawistnym spojrzeniem. Kiedy odwrócił ode mnie twarz, szybko ruszyłem do przodu. Chciałem teraz zobaczyć jego minę, której zapewne nie starał się zmienić, sądził bowiem, że nikt na niego nie zwraca uwagi. Przechodząc koło niego, dostrzegłem uśmiech zadowolenia, który natychmiast zniknął, kiedy mnie zobaczył. Oczywiste było, że te zawołania miały na celu uspokojenie Kary Nirwana, znajdującego się w trudnym położeniu. Ale co one właściwie znaczyły? To, że jest bardzo ładna pogoda, miało zapewne sygnalizować, że sprawa układa się dla niego dobrze. Ale jak rozumieć ten wiek: dwadzieścia cztery lata? Może tylu ludzi gotowych jest do uwolnienia go? Prawdopodobnie. Nie mogłem znaleźć innego wyjaśnienia. A to, że jest godzina czwarta — co miała znaczyć liczba cztery, bo chyba o nią tylko chodziło? Ale naturalnie nie o godzinę. Spytałem cicho, co myślą o tym współtowarzysze. Ich przenikliwość okazała się równie niewystarczająca jak moja. Nie mogliśmy zrobić nic innego, jak tylko zachować największą czujność. Wkrótce po tym incydencie zbocza wąwozu zaczęły się obniżać i wyszliśmy na teren płaski. Właściwie miałem ochotę ten pochód zatrzymać i udać się na miejsce, w które strzelając celowałem, ale musiałem sobie powiedzieć, że i tak nie znajdę tam nikogo, ponieważ ten, który nie został ranny, z pewnością usunął rannego albo przynajmniej go ukrył i nie wydawało mi się celowe oddalanie się teraz, moja nieobecność bowiem mogłaby łatwo zostać wykorzystana przeciwko nam przez wrogo usposobionych do nas ludzi. Szliśmy więc dalej. Po pewnym czasie, kiedy skierowaliśmy się w prawo, ciągle jeszcze znajdując się w lesie, zobaczyliśmy wąską ścieżkę; dochodziła do naszej drogi. W tym miejscu stała spora grupa mężczyzn, którzy, jak się wydawało, czekali na nasze przybycie. — Dokąd ta ścieżka prowadzi? — spytałem ich. — Do karaula — brzmiała odpowiedź. — Byliście tam? — Tak. — Są tam jeszcze inni ludzie? — Wielu. Przeszukują skałę. — I co tam widać? — Baszta całkiem się zawaliła. — A czy nie odkryli śladu jakiegoś starego szybu? — O, tak! Tuż przy placu, gdzie stała baszta, ziemia zapadła się głęboko i powstała duża dziura, która ma kształt leja. Nikt nie ma odwagi zejść tam na dół, bo skała ciągle się kruszy. To miejsce może się zapaść jeszcze głębiej. Szut zrobił kilka kroków w bok, jak gdyby chciał skręcić na ścieżkę. Pewnie oczekiwał pomocy tam, przy karaulu. Ale ja powiedziałem: — Dajmy temu spokój! Tam nic nie znajdziemy. Idźmy wprost do Karanirwan–Han. Kiedy ruszyliśmy dalej, mężczyźni zniknęli między drzewami i usłyszeliśmy głośny okrzyk: — Prmas! Majszpejczi te szpija! — Z powrotem! Biegiem do domu! Czyżby było to hasło dla dwudziestu czterech ludzi, których spodziewałem się w zasadzce? Trzeba było z daleka do nich krzyknąć, bo czas naglił, a powinni byli przed nami dotrzeć do hanu. Chętnie wysłałbym tam kilku jeźdźców, ale byli mi potrzebni, poza tym uważałem za niebezpieczne, by oddalali się od nas. Wkrótce las się skończył. Droga prowadziła przez gęste zarośla. Zobaczyliśmy pola odgraniczone od siebie rzędami krzaków, które zasłaniały widok. Dlatego nie mogliśmy widzieć ludzi, prawdopodobnie śpieszących z karaula do hanu. — Gdzie znajduje się dom Persa? — spytałem starca, naszego przewodnika. — Tylko jeszcze pięć minut stąd i zobaczysz go — odparł. Po pięciu minutach znaleźliśmy się w miejscu tak zgubnym dla całej rozległej okolicy. Byliśmy na drodze, tej samej, która prowadziła do Prizren i którą Ranko wraz ze swymi pięcioma towarzyszami przedtem, jadąc z północy, przybył do Rugovej. Tuż przy tej drodze stały zabudowania Karanirwan–Han, którego szukaliśmy od tak dawna, aż wreszcie teraz ujrzeliśmy go przed sobą. Główny budynek znajdował się po lewej stronie przy drodze, a przyległe doń zabudowania z prawej. Otaczały one duży dziedziniec, do którego prowadziła szeroka brama. Brama była zamknięta. Przed nią i przed wejściem do głównego budynku stało kilkadziesiąt osób płci obojga. Wyglądało to tak, jak gdyby zabroniono im wstępu. Przyjęli nas spokojnie. Nie słyszałem, by ktoś powiedział słowo. Ich twarze nie były groźne ani też nieprzyjazne; na wszystkich można było wyczytać wielkie napięcie. Skierowaliśmy się do domu mieszkalnego, którego drzwi, mimo pukania, pozostawały zamknięte. Halef obszedł budynek, a wróciwszy, oznajmił, że i tylne drzwi były zamknięte. — Każ otworzyć! — zwróciłem się do Szuta. — W przeciwnym razie sami je sobie otworzymy! — Ja ciebie tu nie zapraszałem — odpowiedział. — Zabraniam wam wchodzić do mego domu. Sięgnąłem po rusznicę. Kilka uderzeń kolbą okutą żelazem i drzwi rozleciały się. Szut zaklął. Tłum zaczął napierać, żeby wraz z nami wejść do środka. Ja jednak poprosiłem, aby Ranko pozostał na zewnątrz ze swoimi pięcioma jeźdźcami i nie dopuszczał tam nikogo niepożądanego. Weszliśmy do budynku. W sieni było pusto. Nie widzieliśmy tam nikogo. Dom był murowany. Po lewej i po prawej stronie od wejścia znajdowały się po dwie izby dobrze pozamykane. One też były puste. Sądząc po umeblowaniu, należało przypuszczać, że służyły do przyjmowania gości. Po lewej stronie, z tyłu, prawdopodobnie mieszkała rodzina Szuta; po prawej zapewne służba. Kiedy otworzyłem drzwi z tyłu domu, zobaczyłem, że wychodzą one na otwarty, nie zagospodarowany teren. W sieni, blisko drzwi, były wąskie drewniane schody. Wszedłem po nich na poddasze składające się z trzech pomieszczeń. Środkowe, na wprost schodów służyło za graciarnię. Na belkach stropowych wisiały rzędami susze kolby kukurydzy i cebula. Dwa pozostałe pomieszczenia oddzielone były od środkowego cienkimi ścianami z desek. Zapukałem tam drzwi, ale odpowiedzi nie było. Posłużyłem się więc jeszcze raz kolbą strzelby i wyłamałem deskę. Izba była pusta. I po drugiej stronie nie odpowiedział na moje pukanie. Ale zajrzawszy przez dziurę po sęku, zobaczyłem, że siedzi tam na skrzyni kobieta. — Otwieraj, bo rozwalę drzwi! — zawołałem. Jednak i ta groźba nie spotkała się z odzewem, więc wyłamałem deskę i sięgnąwszy przez otwór, odsunąłem rygiel. Przywitał mnie jazgot wielu głosów. Kobieta, którą zobaczyłem, miała ze trzydzieści pięć lat. Razem z nią znajdowały się tu dwie starsze niewiasty. Wszystkie były dobrze ubrane i miały zasłonięte twarze. Byłem przekonany, że mam przed sobą żonę Szuta, Szutę, siostrę Deselima z Ismilanu. Wstała ze swego miejsca i uciekła w kąt. Zasłonięta przez dwie stare kobiety, hardo i gniewnie zawołała: — Co ty sobie myślisz?! Jak śmiesz w taki sposób wdzierać się tu do nas?! — Bo w inny sposób się nie dało — odpowiedziałem. — Jeszcze nigdy nie widziałem hanu, który by w jasny dzień zamykał się przed gośćmi. — Nie jesteś gościem. — A skąd wiesz? — Wiem, co się stało. Powiedziano mi, a zresztą widziałam, jak przybyliście. Wskazała okrągły otwór w szczytowej ścianie. Przez to okienko, wychodzące w stronę Rugovej, rzeczywiście można nas było widzieć. — A jak myślisz, kim ja jestem? — pytałem dalej. — Jesteś najgorszym wrogiem mojego pana. — Twojego męża? A kto to taki? — Kara Nirwan. — A więc jesteś tu gospodynią! Z jakiego powodu uważasz mnie za waszego wroga? — Bo pojmałeś mego pana, bo w ogóle od dłuższego czasu go ścigasz. — Wiesz już o tym wszystkim? To bądź co bądź jesteś przygotowana na moją wizytę. Powiedz mi, czy nie znasz płatnerza Deselima z Ismilanu? — Jestem nawet z nim spokrewniona! — odpowiedziała ze złością. — Był moim bratem, a ty go zamordowałeś. Spotka cię za to przekleństwo Allacha! Usiadłem wygodnie na rogu skrzyni. Na pytanie, kim są dwie inne kobiety, Szuta odpowiedziała: — To moja matka i jej siostra. Bardzo ciebie lubią, bo jesteś mordercą mego brata! — W jej głosie zabrzmiała ironia. — Rezygnuję z ich sympatii, zaś nienawiść, jaką do mnie żywią, jest mi obojętna. Nie zamordowałem Deselima. A to, że chciałabyś, żeby spadło na mnie przekleństwo Allacha, nie brzmi dobrze z ust delikatnej kobiety i jest to wielka nieostrożność z twojej strony. Tak, jak się sprawy mają, powinnaś wystrzegać się obrażania mnie. W mojej mocy jest ukaranie ciebie. — A my jesteśmy w mocy później za to się mścić! — zagroziła mi. — Tak? Wydaje się, że jesteś dobrze poinformowana o waszej mocy. Prawdopodobnie twój mąż darzy cię niemałym zaufaniem. Kpiłem, chcąc sprowokować ją do jeszcze większej nieostrożności, i rzeczywiście rozzłościła się: — Tak, cieszę się pełnym zaufaniem Kary Nirwana. Wszystko mi mówi i stąd wiem, że jesteś zgubiony! — No tak, mogłem się domyślić, że Szuta wie wszystko i… — Szuta? — przerwała mi. — Nie jestem nią! — No, nie kłam. Kara Nirwan wyznał, że jest Szutem. — To nieprawda! — odpowiedziała wylękniona. — Ja nie kłamię. Wyznał to przed całą wsią, kiedy mu powiedziałem, że jest zbyt tchórzliwy, żeby się przyznać do tego. — O Allach! Tak, taki jest Kara Nirwan! On nie zniesie zarzutu tchórzostwa. Raczej zgubi siebie i nas! — Tymi słowami przyłączasz się do jego wyznania. Właściwie nie mam nic do was, kobiet, ale ty jesteś jego powierniczką i będziesz musiała jako współwinna podzielić jego los, jeśli nie dasz nam powodu, by potraktować cię z łagodnością. — Efendi, ja nie mam z tym nic wspólnego! — Masz nawet bardzo wiele! Przez lata byłaś towarzyszką przestępcy i musisz wraz z nim ponieść karę. — O Allach! Ja też? — Pewnie. Trzy kobiety głośno krzyknęły ze strachu. — Teraz możecie lamentować — mówiłem dalej. — Wcześniej powinnyście były nad sobą zapłakać. A może naprawdę wierzyłyście, że Allach nie ujawni waszych zbrodniczych czynów? Wszyscy wasi sprzymierzeńcy są zgubieni, a wielu z nich umrze! Obie stare kobiety załamywały ręce. Szuta przez chwilę milczała, a potem zapytała: — Mówiłeś przedtem o łagodności. Co miałeś na myśli? — Myślałem, że można by osądzać cię z większą wyrozumiałością, gdybyś dała ku temu powód. — A na czym ma ten powód polegać? — Na szczerym wyznaniu. — To już zrobił Kara Nirwan. Zapytajcie jego, jeśli chcecie wiedzieć więcej. — I słusznie. Wcale nie mam zamiaru przesłuchiwać was i wymuszać jakieś zeznania. Przesłuchanie odbędzie się w Prizren, a ja będę w tym uczestniczył tylko jako świadek. Ale od mojego zeznania dużo będzie zależało, a ty możesz sprawić, że wstawię się za tobą dobrym słowem. — Powiedz mi, co mam zrobić! — Chcę być z tobą szczery. Moi towarzysze i ja pochoadzimy z obcych krajów. Tam powrócimy i nigdy tu już nie zawitamy. Dlatego jest nam obojętne, kto zostanie przez was poszkodowany i czy wy zostaniecie za to ukarani. Ale mniej obojętne jest nam to wszystko, co zamierzacie przedsięwziąć przeciwko nam. Ponieważ jednak szczęśliwie uszliśmy z życiem, skłonni jesteśmy okazać pobłażliwość, jeśli szkody, jakich doznaliśmy, zostaną nam wynagrodzone. Ty możesz Szuta nakłonić, aby tak się stało. — O ile wiem, nie poniosłeś żadnych szkód. — Wydaje się, że jesteś dokładnie poinformowana. Ja też nie chcę podliczać moich strat. Ale obrabowaliście Anglika i Galingrégo. Mam nadzieję, że to wszystko, co zrabowaliście im, jest jeszcze u was? Szuta pochyliła nakrytą welonem głowę. Mogłem domniemywać, że toczy ze sobą walką. Ale nie dowierzałem, że podejmie właściwą decyzję, a poza tym nie miałem czasu na długie, niepotrzebne gadanie. Dlatego powtórzyłem swoje ostatnie pytanie w tonie nie cierpiącym zwłoki. Wtedy wreszcie odpowiedziała: — Tak, efendi, myślę, że wszystko jeszcze jest. — Gdzie? — W jasyhane — kantorze mego męża. — Powstrzymaj się! — zawołała jej matka z przestrachem. — Czy chcesz zdradzić Karę Nirwana? Chcesz oddać wszystko, co stało się waszą własnością? — Bądź cicho, wiem, co robię! — skarciła ją córka. — Ten człowiek ma rację. Czyniliśmy krzywdę i musimy za to ponieść karę. Ale ta kara będzie tym mniejsza, im wcześniej naprawimy to, co się stało. Było to nadzwyczaj pośpieszne nawrócenie! Czy mogłem w to wierzyć? Niemożliwe! Zwłaszcza że brzmienie jej głosu nie podobało mi się. Skinęła ręką do obydwu kobiet, uspokajając je. — A gdzie znajduje się „jasyhane”? — spytałem. — Po tamtej stronie podwórza. Poznasz po napisie nad drzwiami. — A więc rzeczy te i pieniądze są tam nie tylko przechowywane, ale i ukryte? — Tak. Przecież takiej zdobyczy nie chowa się do kasy. — Opisz mi ten schowek. — Zobaczysz przy ścianie stojącą skrzynię na pieniądze. Odsuń ją, a z tyłu znajdziesz otwór w murze, w którym schowane są wszystkie rzeczy zabrane Anglikowi i kupcowi. — Gdybyś chciała mnie zmylić, to tylko pogorszysz swoją sytuację. Zresztą wiem, że zatrzymało się tu dwudziestu czterech mężczyzn, którzy mają nas unieszkodliwić. Szuta umilkła zakłopotana, ale jej matka i ciotka jęknęły z przerażenia. Gospodyni rzuciła im gniewne spojrzenie i powiedziała: — Efendi, okłamano cię. — Nie, wiem dobrze, że oni tu są. — A jednak tak nie jest. Owszem przyznaję, że mniej więcej tylu ludzi było gotowych do wyjechania wam naprzeciw, ale nie tu, tylko tam koło karaula. — A są tam jeszcze? — Tak. Myśleli, że najpierw udacie się tam, a dopiero potem przyjedziecie do hanu. — Są na koniach? — Nie. Na co by im się konie przydały w walce z wami? — Dobrze. A gdzie są wasi parobcy? — Oni zaliczają się do tych ludzi. Mamy dwunastu parobków, bo tylu potrzeba do koni, które zawsze u nas stoją i są na sprzedaż. — A dwunastu pozostałych? — To ludzie stąd. — Czy oni podlegają twojemu mężowi jako Szutowi? — Tak. Udzielała odpowiedzi szybko, nie zastanawiając się i w tonie szczerości. Ale nie mogłem ufać żonie Szuta. Uznałem, że dalsze wyciąganie jej na zwierzenia byłoby daremne. Musiałem przecież domniemywać, że i do tej pory nie mówiła prawdy. Dlatego podniosłem się ze skrzyni i powiedziałem: — Twoja szczerość przekonała mnie, że mogę sędziom zalecić, aby wobec ciebie okazali się łagodni. Teraz idę na dół. Nie opuszczajcie tego pokoju. Jeżeli tam zastanę inny stan rzeczy, niż mówiłaś, wówczas nie możecie liczyć na łaskę! — O, efendi, jestem pewna, że zastaniesz wszystko tak, iż być może kara zostanie mi nawet darowana. Na dole wszyscy jeszcze stali w sieni. Pers obrzucił mnie badawczym spojrzeniem, ale niczego nie wyczytał z mojej twarzy. Oznajmiłem, że chcemy teraz udać się na drugą stronę podwórza. Skipetarowie nadal siedzieli na koniach. Nie zachowywano się wobec nich wrogo. Kiedy zapukaliśmy do bramy podwórza, tym razem też nikt nie otwierał. Zwróciłem się do Szuta, żeby kazał otworzyć, ale nie chciał. I nagle przypomniałem sobie hasło usłyszane od przewoźnika w Ostromdży. Zapukałem więc po raz wtóry i zawołałem: — Aczynis, syrdasz — otwierać, swój! — Szimid — zaraz! — padła odpowiedź zza bramy. Rygiel od wewnątrz został odsunięty i brama otworzona. Za bramą przerażony parobek wytrzeszczył na nas oczy. — Budala — głupiec! — krzyknął na niego Szut. Weszliśmy do środka, a wraz z nami sporo ludzi. Nakazałem; tym ludziom, aby pozostali na zewnątrz, ale bez skutku. Napierali i całą szerokością bramy. To mogło być dla nas niebezpieczne. Dałem więc znak sześciu Skipetarom, którzy skierowali konie między ludzi i odgrodzili znajdujących się już na podwórzu od reszty za bramą. Rozległy się okrzyki niezadowolenia. Zaryglowaliśmy bramę, a potem powiedziałem ludziom, że muszą tam zostać. Skipetarowie pilnowali, żeby tamtym nie przyszło do głowy jej otwierać. My poszliśmy dalej. Podwórze obudowane było ze wszystkich stron. Pierwszy bok od frontu zajmował długi, niski budynek, taki sam budynek tworzył drugi bok, trzeci i czwarty zamykał wysoki mur. Z trzeciego boku, naprzeciwko nas, było sześć dobudówek, wąskich, długich i niskich, jedna za drugą, niczym zęby grzebienia. Przypuszczalnie były to stajnie. Jednym szczytem bocznych ścian zwrócone do nas, drugim przylegały do muru. Na jednym z tych szczytów zobaczyłem napis „Jasyhane”, a powyżej arabską literę „dal”. Nie wiedziałem, co mogła oznaczać ta litera. Jasyhane — znaczy kantor. A więc tam powinna się znajdować wspomniana przez Szutę skrzynia na pieniądze. Najpierw wysłałem Halefa, Omara i Osko, żeby rozejrzeli się we wnętrzu tych zabudowań. Ja zostałem na miejscu wraz z „ojcami wsi” i z Szutem, nie mogłem bowiem spuszczać go z oka. Wrócili po upływie pół godziny i Halef oświadczył: — Sihdi, wszędzie spokój, nie ma tam ani jednego człowieka. — A co się znajduje w tych zabudowaniach? — Te dwa — wskazał na pierwszy i drugi bok podwórza — to składy, które otwierają się tylko na podwórze. Sześć dobudówek naprzeciwko to stajnie, stoi tam dużo koni. — I nikogo tam nie ma? Ani jednego parobka? — Nikogo. — Wszystkie te stajnie są jednakowo zbudowane? — Nie. Ta, nad którą jest napis „Jasyhane”, ma z przodu, od naszej strony, izdebkę, gdzie stoi niski stół i kilka taboretów. Na stole leżą różne papiery. — Dobrze, najpierw obejrzymy sobie tę izdebkę. Pers pójdzie ze mną, a Anglik i monsieur Galingré będą nam towarzyszyli. — A ja nie? — spytał Halef. — Nie. Ty musisz zostać i czuwać zamiast mnie. Nie pozwól przede wszystkim na otworzenie bramy i pod żadnym pozorem nie opuszczaj tego miejsca! Stoicie tu zwróceni plecami do magazynów i macie znakomitą osłonę, a przy tym całe podwórze na oku. Gdyby w czasie mojej nieobecności zdarzyło się coś niebezpiecznego, to zróbcie użytek z broni. Wkrótce wrócę. My trzej — Galingré, Lindsay i ja — poprowadziliśmy Szuta do wspomnianej stajni. Drzwi znajdowały się pośrodku budynku. Weszliśmy tam i zobaczyliśmy stojące w dwu rzędach konie. W tylnej szczytowej ścianie były drzwi, a z przodu znajdowały się jeszcze jedne prowadzące do tak zwanego Kantoru. Nie było tu dachu, tylko przykrycie ze słomy. W stajni nie dostrzegliśmy najmniejszego nawet miejsca, w którym mógłby się ukryć wróg. Szut był bez broni i miał ręce związane. Nie mieliśmy więc się czego obawiać. Jednak nie chcąc przegapić żadnego środka ostrożności, podszedłem do drzwi znajdujących się z tyłu i zaryglowanych od środka. Otworzyłem je i wyjrzałem na zewnątrz. Za murem, do którego przylegały stajnie, w prawym rogu był jeszcze jeden zewnętrzny mur. Między tymi dwiema ścianami znajdowała się wąska przestrzeń, wykorzystywana na składowanie nawozu. Ponieważ i tu nikogo nie zauważyłem, poczułem się uspokojony i mogłem zamknąć drzwi od wewnątrz. Zrobiwszy to, wróciłem do czekającej trójki. Weszliśmy do kantoru. Światło docierało tu przez jedno małe okno. Naprzeciw wejścia zobaczyłem przysuniętą do ściany skrzynię okutą żelazem. Ponieważ i tu prócz nas nie było nikogo, środki ostrożności wydawały się zbędne. Ale żółta twarz Szuta stała się o ton bledsza. Błądził niespokojnym spojrzeniem to w tę, to w tamtą stronę. Musiał być bardzo wzburzony. Odsunąłem go pod ścianę, na nieszczęście tak, że mógł patrzeć na drzwi, podczas gdy my byliśmy odwróceni do niego plecami, i powij działem: — Będziesz tu stał i odpowiadał na moje pytania! Gdzie przechowujesz zrabowane pieniądze? Pers zaśmiał się szyderczo. — Chciałbyś to wiedzieć. — odparł z ironią w głosie. — Istotnie. — Ale nigdy się nie dowiesz! — A może już wiem. — Szeitan musiałby ci to wyjawić! — Jeśli był to rzeczywiście szeitan, to przybrał postać wcale nie straszną. Był podobny do twojej żony. — Co? Ona miałaby ci to powiedzieć? — Tak, w każdym razie diabeł podał się za twoją żonę, kiedy spotkałem go na górze. Powiedziała mi, że zrabowane rzeczy znajdują się za skrzynią. — To głupia zdraj… Nie dokończył. Oczy mu błysnęły i wrzasnął: — Precz z nożami! Nie zabijajcie tych parszywych psów! Chcę ich mieć żywych! Równocześnie kopnął mnie w podbrzusze, aż się zatoczyłem, i zanim mogłem się odwrócić, zostałem pochwycony od tyłu. Dwie albo trzy pary rąk opasały mnie. Na szczęście miałem sztucer przewieszony na rzemieniu przez ramię. Opasali mnie razem ze sztucerem, wskutek czego nie mogli mi tak mocno przycisnąć do tułowia prawej ręki, jak przycisnęli lewą. I dobrze! Szczęście, że napastnicy mieli nie używać noży! Anglik i Galingré też zostali pochwyceni. Szarpnąłem się, chcąc rzutem ciała odwrócić się twarzą do moich ciemięzców. Udało się. W małej izbie stało dwunastu, a może czternastu ludzi, dosyć, żeby nas pokonać. A na zewnątrz i w stajni było ich jeszcze więcej. Oszczędzanie ich oznaczałoby naszą zgubę. Chciałem strząsnąć z siebie trzech napastników, którzy mnie trzymali, i pewnie udałoby mi się to, gdyby było więcej miejsca. Kilku napastników wyciągnęło z ciżby Szuta, żeby uwolnić go z więzów. Wtedy sięgnąłem prawą ręką do pasa i wyjąłem rewolwer. Nie mogłem jednak podnieść ręki, więc przytknąłem broń do ciała wroga. Trzy strzały i byłem wolny. Nie mogę opowiedzieć dokładnie, co zrobiłem potem. Pozostałymi trzema nabojami uwolniłem Lindsaya i Galingrégo, starając się przy tym uczynić agresorów tylko niezdolnymi do walki. Anglik, gdy tylko poczuł się wolny, wydał ryk, niczym lew rzucający się na zdobycz. Chyba zapomniał o broni, którą miał przy sobie, bo złapał ciężki młotek ze stołu i zaczął się nim opędzać od wrogów. Galingré wyrwał ranionemu nóż i parł z nim do przodu. Wszystko to stało się tak szybko; od pojawienia się napastników nie upłynęła nawet minuta. Byli pewni, że nas zaskoczą i błyskawicznie unieszkodliwią. Fakt, że wydarzenia wzięły inny obrót, obezwładnił ich. I stało się tak, jak gdyby nie mieli ani rąk, ani żadnej broni do ataku. Jeden drugiego wypychał na zewnątrz. Pokazali nam plecy, uciekali. Ogarnął ich rozpaczliwy strach. — Dur, dur, kalyn, atyn, sokyn — stać, stać, stójcie, strzelać, dźgać! — dochodziły z zewnątrz gniewne okrzyki Szuta. Przedtem zakazał używania broni. Teraz rozkaz padł za późno. Mieliśmy przed sobą uciekających i nie wolno było dać im czasu na zatrzymanie się. Anglik przy każdym machnięciu młotkiem krzyczał: — Zabijać! Zabijać ich! Well! — Hajdę, sa–usz, dyszary — dalej, dalej, na dwór! — wrzeszczeli, przepychając się jeden przez drugiego. — Kurtulynis, geliorlar, geliorlar — ratujcie się, oni idą, idą! Było to prawie śmieszne. Ci straszni ludzie Szuta, dziewiętnastu razem z nim, uciekali przed nami trzema. Wszyscy krzyczeli, konie płoszyły się, parskały i kopały; panował okropny zamęt. Ale ja myślałem tylko o Szucie. Czyżby znów miał mi ujść? Mur był tak wysoki, że nie mógłby się nań wdrapać. Musiał uciekać między stajniami na podwórze i przez bramę. Była to jedyna droga, jak sądziłem, a i tam stali na straży nie tylko Skipetarowie na koniach, ale też Halef był w pobliżu. Bądź co bądź Hadżi wolałby go zastrzelić, niż pozwolić mu uciec przez bramę. Ale tam przed i za bramą stali ludzie z Rugovej. Jeśli wzięliby Persa w obronę, to znaleźlibyśmy się w trudnym położeniu. Takie myśli przemknęły mi przez głowę, podczas gdy w dalszym ciągu nacierałem na uciekających. Aż nagle z lewej strony kopnął mnie koń. Wysoko podniesione kopyto co prawda nie całkiem mnie uderzyło, ale tak mocno przejechało po moich plecach, że upadłem. Podniosłem się i chciałem iść dalej, ale z tyłu usłyszałem głos Halef a: — Sihdi, co się stało? Co to jest? Słyszałem strzały z twojego rewolweru, a potem krzyki. Właśnie uciekający zniknęli za tylnymi drzwiami, a Lindsay i Galingré z nimi. Halef już ich nie widział, tylko mnie. — Zostaliśmy napadnięci — odpowiedziałem szybko. — Ale Szut jest znów na wolności. Natychmiast znajdź tu sobie najlepszego konia i kiedy nagonię ci tego hultaja, stratuj go. Szybko! Szybko! Nie mogę się zatrzymywać, bo walka ustanie, a to mogłoby źle się dla nas skończyć. Pobiegłem przez tylne drzwi na zewnątrz i do gnojownika między murami. Słusznie przewidywałem. Wyglądało na to, że uciekający tu zechcą stawić opór. — Ciągle naprzód, sir David! — krzyknąłem do Lindsaya po angielsku. — Nie możemy pozwolić im odpocząć! I wtedy podniósł ramiona i skoczył między wrogów. Ja dołączyłem. Galingré zachowywał się jak bohater. Przeciwnicy znów rzucili się do ucieczki, a my za nimi koło następnej stajni oznaczonej numerem pięć, potem koło szóstej. Szuta i tych, co biegli na przedzie, już nie było widać. Kiedy skręciliśmy za rogiem szóstej stajni i znaleźliśmy się po drugiej stronie czworobocznego podwórza, gdzie stał drugi magazyn, zobaczyłem tuż przy jego szczytowej ścianie otwartą bramę. Była nie dalej niż dwadzieścia kroków od nas i uciekający do niej pędzili. Czyżby Szut tędy umknął? Byłaby to niełatwa sprawa. Kilkoma susami znalazłem się wśród uciekinierów i rozpychając ich, pobiegłem do furty i dalej. Tak, tak było! Z lewej strony biegli przez pole, a z prawej uciekał na koniu Szut. Koń był kary. Mimo gniewu i złości, jakie mną targały, patrzyłem z zachwytem na zwierzę. Dobrze ukształtowany zad, głęboka klatka piersiowa, smukła sylwetka, szerokie mocne ścięgna, wysokie nogi i długa, w poziomie trzymana szyja, mała głowa — do stu piorunów, to był angielski folblut. Jak taki koń trafił do Rugovej? Byłem zachwycony lekkością i szybkością, z jaką pędził. Prawie nie myślałem o jeźdźcu. Ale jednak! On nie mógł mi uciec! Przyłożyłem sztucer do policzka, żeby dokładnie wycelować. Czy mógłbym go jeszcze dosięgnąć? Dla pocisku sztucera odległość była już za duża. Nagle coś błysnęło mi przed oczyma. To nóż, którym przemykający koło mnie wróg zamierzał zadać mi cios. Zdążyłem jeszcze odskoczyć w bok, a on dostał kulę w prawe ramię zamiast Szuta. — Z powrotem na podwórze! — krzyknąłem do Anglika. On i Galingré popędzili za mną do furty, nie zważając na wrogów, i między magazynem a szóstą stajnią przez podwórze. Tam Halef czekał na nie osiodłanym koniu. — Szut ucieka na karym koniu do Rugovej — wysapałem, chwytając dech. — Spiesz za nim, żeby nie zatrzymał się w hanie Kolamiego i nie ukradł naszego Riha. Staraj się dowiedzieć, jaki kierunek obierze z Rugovej! W każdym razie w stronę Skutari, żeby spotkać Hamda el Amasata i odebrać żonie Galingrégo pieniądze, bo tu już nie może się pokazać. — Allach jest wielki, a wy byliście głupi! — zauważył Mały. — Jak daleko mam ścigać szubrawca? — — Póki się nie upewnisz, jaką drogą pojechał. Potem wrócisz. Resztą ja się zajmę. Tylko nie działaj zbyt pośpiesznie! Skierował konia w bok i popędził ku bramie, już z daleka krzycząc: — Otwierać! Ranko, któremu dałem znak ręką, widząc, że zgadzam się z żądaniem Halefa, odsunął rygiel i otworzył bramę. W chwilę po tym Hadżi ruszył z kopyta, jednak nie między stojących na zewnątrz ludzi — jak myślałem — bo ludzi już tam nie było. Skoczyłem za nim. Gdy dotarłem do bramy, zobaczyłem, że ludzie biegli do wsi. Spostrzegli Szuta wyjeżdżającego zza muru, a więc już wiedzieli, że jest wolny, i popędzili za nim. Ja już go nie widziałem, widoczność ograniczały rzędy krzaków oddzielających pola. Za nimi zniknął też Halef. — Efendi — spytał Osko — czy Szut uciekł? — Tak! Ale złapiemy go.” Wejdź za bramę! Ale nie powinniśmy zatrzymywać się tu dłużej. To, co mamy do zrobienia, musi się stać bardzo szybko. „Ojcowie wsi” nie pobiegli razem. Opowiedziałem im, co się wydarzyło, a oni nie tylko skwitowali to milczeniem, ale wydawali się wręcz zadowoleni, że Szutowi udało się uciec. Nawet czcigodny starzec jak gdyby odetchnął z ulgą i zapytał: — Efendi, co teraz zrobisz? — Będę łapał Szuta — odparłem. — I stoisz tu tak spokojnie? Kto chce kogoś złapać, ten przecież musi się śpieszyć! — Spieszę się, tylko nie tak, jak ty myślisz. — Kara Nirwan umknie ci, odskoczył przecież już tak daleko. — Nie martw się! Dogonię go. — A potem przyprowadzisz go tu? — Nie. Nie mam na to czasu. — Ale ty jako oskarżyciel czy świadek musisz przeciwko niemu wystąpić! — Do tego są tu inni. Mogę to w ogóle wam pozostawić. Wiecie, że Pers jest Szutem. W waszej obecności wyznał to. Waszą zatem sprawą jest ukaranie go, kiedy wróci. A jeśli wy tego nie uczynicie, to za was postara się o to Stojko! — Tak, zrobię to na pewno — zaręczył wymieniony. — Gdy tylko tu się pokaże, będzie mój. — Ja tak długo nie będę czekał — oświadczył jego bratanek. — Efendi chce go ująć, a my będziemy mu towarzyszyli. — Jeszcze o tym porozmawiamy — odpowiedziałem. — Teraz chodźcie ze mną do „jasyhane”. Wróciliśmy do kantoru. Kazałem odsunąć ciężką skrzynię ściany. Za nią z tyłu rzeczywiście była wnęka w murze, nieco mniejsza od skrzyni. Znalazłem tam wszystko, co zostało zabrane Anglikowi i Galingrému, ale nic prócz tego. Wcześniej zdobyte łupy zostały już ulokowane w innym miejscu. Jednak i z tego rezultatu byłem zadowolony. Lindsay promieniał, zwłaszcza gdy zobaczył tam nawet swój kapelusz; Galingré dawał głośno wyraz radości, że znów trzyma w rękach własne pieniądze. Potem obeszliśmy sześć stajen. Stały tam konie różnej maści i wartości. Najlepsze znajdowały się w stajni przylegającej do kantoru. Wcześniej, kiedy wszedłem tu z Szutem, zauważyłem jednego pięknego gniadosza. Widocznie Halef miał podobny gust, bo mimo wielkiego pośpiechu, z jakim wszystko się działo, wyszukał dla siebie właśnie tego. Wybrałem dla Galingrégo i dla Anglika dwa wierzchowce równorzędnej wartości. Chodziło bowiem o to, żebyśmy mieli możliwie sprawne konie. O wynajętą czeladź Lindsaya nie trzeba się było troszczyć, gdyż ta już dawno się ulotniła. Stojko też wyprowadził na podwórze kilka doskonałych koni, na co muchtar nie chciał się zgodzić, ale Skipetar ofuknął go: — Milcz! Czy te wszystkie konie mogą mi wyrównać utracenie syna? Wiem dobrze, że jeśli Szut nie wróci, to podzielicie się jego mieniem. Niechaj więc poszkodowani przez niego coś przynajmniej otrzymają. Zresztą macie możność, kiedy nas tu już nie będzie, a on miałby tu wrócić, potraktować go tak, jak gdyby nic się nie stało. Już ja was znam, ale będę się starał o to, żeby tak dobrze mu nie było. Inni przeciwnicy zniknęli podobnie jak Szut, nawet zranieni w kantorze. Teraz już wiedziałem, że litera „dal” znaczy 4. Skrzynia z pieniędzmi miała pozostać zamknięta do przyjazdu urzędnika z Prizren. Ale posłaniec chyba nie został tam jeszcze wysłany. Nakazałem muchtarowi, żeby to jak najprędzej uczynił i w ogóle zadbał o to, by zarządzanie Karanirwan–Han oddać w uczciwe ręce. Potem dosiedliśmy koni i ruszyliśmy w drogę powrotną do Rugovej, nie troszcząc się już o to, czy „ojcowie wsi” jadą za nami, czy nie. W zajeździe czekał już na nas Halef z wiadomością, że zdążył w samą porę przybyć tu do hanu i udaremnić Szutowi zabranie Riha. — On mnie znacznie wyprzedził — powiedział Hadżi — i na stromej, wyboistej drodze w wąwozie nie mogłem dobrze powściągać konia, bo miał tylko kantar, bez wędzidła. Nie wiedziałem, gdzie się podział Szut, ale gdy tylko tu przybyłem, wjechałem na podwórze. I zobaczyłem, że on tu się zatrzymał, a parobcy Kolamiego byli właśnie zajęci wyprowadzaniem dla niego ze stajni Riha. — Jak do tego doszło, że to zrobili? — Bandyta powiedział im, że jego niewinność została dowiedziona i że jest upoważniony do przyprowadzenia ci konia. Ludzie z Rugovej tak strasznie się go boją, że nikt nie miał odwagi sprzeciwić mu się. — A czy był uzbrojony? O ile wiem, kiedy się uwolnił, nie miał czasu zaopatrzyć się w broń. — Nic takiego nie zauważyłem. Sprzeciwiłem się naturalnie i kazałem natychmiast odprowadzić Karego do stajni. W czasie gdy ja jeszcze handryczyłem się z parobkiem, on w największym pośpiechu ulotnił się. — Dokąd? — Tędy przez most. Ale nie jechał drogą nad brzegiem rzeki, tylko na przełaj, przez pola do lasu na zachód. Pędził galopem, a ja za nim, aż zniknął między drzewami. Powiedziałem Hadżiemu, że jednak on, Osko i Omar zapomnieli zajrzeć za stajnie, gdzie czekali ukryci ludzie Szuta, co przyjął z najgłębszą skruchą. Potem zebraliśmy się w gospodzie. Tu przedstawiłem towarzyszom mój plan. — Czas nagli. Szut uciekł i musimy go złapać. Został zmuszony do pozostawienia tu wszystkiego, żeby na razie ratować tylko własną skórę. W tej chwili jest człowiekiem biednym, nie ma pieniędzy. Jedzie naprzeciw Hamdowi el Amasatowi, żeby je zdobyć, ten bowiem wiezie tu rodzinę Galingrégo. Tym ludziom ma być odebrane wszystko, co mają ze sobą. Jeśli to się powiedzie, Szut znów będzie miał pieniądze, a później, kiedy my odjedziemy, możliwe, że tu wróci i wszystkiemu zaprzeczy. Kłopotliwych świadków może w jakiś sposób unieszkodliwić. W panujących tu stosunkach uważam za zupełnie możliwe, że uda mu się przekonać ludzi, iż nie jest winien. — Na litość boską! — wykrzyknął Galingré. — Moja żona, córka i zięć znajdują się w wielkim niebezpieczeństwie. Efendi, nie zwlekaj! Musimy zaraz ruszać w drogę, zaraz! — Cierpliwości! — odpowiedziałem. — Niczego nie róbmy ze zbytnim pośpiechem. Przede wszystkim musimy wiedzieć, dokąd prowadzi droga, którą obrał. — To ci mogę powiedzieć — odezwał się Ranko, bratanek Stojka. — Wiem, co zamierza bandyta. Krewni tego cudzoziemca będą jechali ze Skutari. Droga stamtąd prowadzi przez Skalę, Gori, Pachę, Spassę i w końcu do Rugovej. Z Pachy skręca na północ do Spassy, a stamtąd znów na południowy wschód do Rugovej. Tworzy więc duży trójkąt i wymaga długiego objazdu. Szut o tym wie. Dlatego nią pojedzie do Spassy, tylko wprost w kierunku zachodnim do Pachy. Droga tam nie jest co prawda zbyt uczęszczana i jest w bardzo złym stanie, ale jadąc nią, omija się ogromny objazd, a na dobrym koniu zamiast w siedem godzin można ją przebyć o połowę szybciej. Kara Nirwan ma zamiar znacznie nas wyprzedzić. — Uciekinier przypuszcza, że będziemy go ścigali. Możemy zatem wyruszyć tą samą drogą. Myślę, że znajdzie się tu człowiek, który | podejmie się roli przewodnika. — Niepotrzebny nam przewodnik. Ja znam tę drogę. Przede wszystkim chodzi o to, żeby dostać Szuta. Jedziemy wszyscy z tobą. Potem wrócimy tu i rozprawimy się z Szarką i jego kamratami. — Muszę ci to odradzić, albowiem jesteście niecierpliwie oczekiwani przy jaskini. Jeśli będziecie zwlekali z udaniem się tam, może się i zdarzyć, że mordercy, na których chcesz pomścić śmierć syna, uciekną z aresztu. — Wyjaśnij mi to! Teraz zostałem zmuszony do opowiedzenia jeszcze raz pokrótce naszych przeżyć. Później zwróciłem uwagę Skipetarów na fakt, że tłumacz Fan Hoti i dwaj kamieniarze nie są aż tak niezawodni, żeby można im było powierzyć pilnowanie jaskini przez dłuższy czas. I co do tego przyznali mi rację. — Słusznie, efendi — powiedział Stojko. — To nie Szut jest mordercą mego syna, lecz węglarz. Szuta pozostawiam tobie, resztę biorę na siebie. Chociaż jestem jeszcze słaby, to jednak wyruszę jak najszybciej. Znam drogę, a poza tym jesteśmy Skipetarami i możemy polegać na naszych oczach i koniach. — Wobec tego pamiętaj, że majątek węglarza, to znaczy łupy pochodzące z rozboju i morderstw są ukryte pod paleniskiem u jego szwagra, smolarza. — Pojadę tam i zabiorę to. Ale komu mam te rzeczy oddać? — Rzeczy należą do krewnych ludzi, którym zostały zrabowane. Jeśli nie mógłbyś ich odnaleźć, to rozdziel je między biednych i potrzebujących twego plemienia. W żadnym razie nie pozwól, aby dostały się w ręce sądu. Wówczas nie zobaczyliby ich ani uprawnieni, ani biedni. — Stanie się dokładnie tak, jak mówisz, a ci, którzy je dostaną, powinni poznać wasze nazwiska, bo wam będą to zawdzięczali. Ale teraz szykujmy się do drogi. Wtedy Ranko raz jeszcze zabrał głos: — Podtrzymuję to, co powiedziałem, że nie pojadę jeszcze do jaskini. Mój stryj i pięciu naszych towarzyszy pomszczą śmierć mego kuzyna Lubinka. Ale Szut przed dwoma tygodniami uwięził mego stryja i chciał go zabić. To domaga się zemsty. Mnie nie wystarczy, że ty, efendi, ścigasz bandytów. Ja sam muszę przy tym być i dlatego pojadę z tobą. Zresztą mogę wam służyć za przewodnika, bo znam okolice, przez które musimy jechać. — Nie chcę sprzeciwiać się twemu postanowieniu — powiedział stryj. — Ale potrzebne są wam dobre konie. Ja ci dam mego złocistokasztanowatego, mam tu innego w zamian. A więc sprawa załatwiona i wyruszam w drogę. Ale co zrobisz z Szutem, kiedy go schwytasz? — zwrócił się do mnie. — Teraz nie mogę tego powiedzieć. Będzie to zależało od okoliczności, w jakich go spotkam. Jeśli uda mi się go pojmać bez rozlewu krwi, to oddam go Rankowi, a on może go tu przywieźć. Co stanie się z nim potem, to już wasza sprawa. Jeszcze tylko chodziło o konie. Ja miałem mego nie dającego się z żadnym porównać — Karego. Osko i Omar dosiadali srokaczy Aladżich, Ranko dostał „złocistego”, Halef, Anglik i Galingré mieli trzy najlepsze konie z Karanirwan–Han. Zwierzęta, na których do tej pory jechali Osko i Omar, otrzymały juczne siodła i miały nieść zapas żywności. Siodła i zapasy kupiliśmy od Kolamiego, który bardzo żałował, że tak szybko opuszczamy jego dom. Był nam wdzięczny, że uwolniliśmy go od nieprzyjaciela. Pożegnanie ze Stojkiem i jego ludźmi było bardzo serdeczne. Kiedy już przejechali przez most i skręcili w lewo, skąd przybyliśmy, jeszcze słychać było wykrzykiwane przez niego życzenia pomyślności dla nas. W każdym razie on dotarł szczęśliwie ze swoimi Skipetarami do doliny węglarza. Co się zaś stało z właścicielem mordowni w jaskini, tego nie wiem i nawet nie chciałem wiedzieć. Krew za krew, życie za życie! Niedługo potem my też wyruszyliśmy w drogę. Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy opuszczaliśmy Rugovą. Mieszkańcy wsi patrzyli za nami; my się nie oglądaliśmy, bo nie wywoziliśmy stąd serdecznych wspomnień. Tylko kiedy cwałowaliśmy przez równinne ugory, raz jeszcze spojrzałem na skałę, gdzie przedtem stał karaul. Może kiedyś będzie się opowiadało o nim, o szybach i o cudzoziemcach, z powodu których ta szacowna baszta musiała zniknąć z powierzchni. Było nas siedmiu i mieliśmy konie, co jak okolica długa i szeroka nie prędko pewnie znów dałoby się razem zebrać. Dlatego w moim przekonaniu nie ulegało wątpliwości, że dopędzimy Szuta. Pieszy potrzebowałby na dojście z Rugovej do lasu jakieś trzy kwadranse. My przebyliśmy tę odległość w niespełna pięć minut. Alpejskie góry były za nami. Na południowym zachodzie wznosiły się szczyty gór Fandi. Teraz musieliśmy przebyć ich północne odnogi. Przez kwadrans prawie droga pięła się ostro w górę przez las. Na górze gór las się kończył i zaczynała się rozległa równina porośnięta trawą i różnego rodzaju bylinami. Tu, pośród wysokiej roślinności, ślady Szuta widać było tak wyraźnie, że znaczyły się przed nami czarną linią. Znów puściliśmy konie cwałem. Jadąc przez las pod górę, musieliśmy posuwać się gęsiego. Teraz teren pozwalał na jazdę gromadą. Obok mnie jechał Halef. Jego gniadosz był wspaniałym zwierzęciem i bez wysiłku dotrzymywał kroku mojemu Karemu. Obejrzawszy się, dałem znak Galingrému, żeby się zbliżył. Wzięliśmy go do środka między siebie. — Masz mi coś do powiedzenia, efendi? — spytał w języku tureckim, ponieważ obecny przy tym Halef nie znał francuskiego. — Tak, chciałbym się dowiedzieć, w jaki sposób udało się zwanemu Hamdowi en Nassrowi wśliznąć do twojej firmy. — Został mi polecony z Stambułu i okazał się wielce przydatny i lojalny. — Zapewne z wyrachowania. A czy twoja firma rzeczywiście została sprzedana? — Tak. W Üsküb kupiłem nową. Ale jeszcze za nią nie zapłaciłem. Moja żona ma zapewne przy sobie pieniądze i weksle. — Co za nieostrożność ze strony kobiety wieźć ze sobą taki majątek ze Skutari do Üsküb! — Nie zapominaj, że stało się to nie z mojej woli, tylko na polecenie Hamda en Nassra! — Słusznie. A czy mogę wiedzieć, z jakiego właściwie miasta we Francji pochodzisz? — Z Marsylii. Ożywione stosunki, w jakich mój dom pozostawał ze wschodnimi krajami Morza Śródziemnego, skłoniły mnie potem do wyjazdu do Turcji. Mieliśmy filię w Algierze, którą mój brat, z powodu grożących nam strat, musiał odwiedzić. Kierował on naszym domem handlowym w Marsylii. Wyrównanie owych strat okazało się możliwe tylko przy współdziałaniu z jego synem, którego wezwał do Algieru. Po pewnym czasie otrzymałem przerażającą wiadomość, że mój brat został zamordowany w Blidzie. — Przez kogo? — O morderstwo podejrzewany był pewien ormiański kupiec, którego daremnie poszukiwano. Paul, tak ma na imię mój bratanek, sam wyruszył na poszukiwanie tego człowieka, ale nigdy stamtąd nie wrócił. — A co się stało z firmą w Marsylii? — Mój brat miał zamężną córkę, jak teraz ja. Firma przeszła na jej męża. — A ty już nigdy nie usłyszałeś o swoim bratanku Paulu i o mordercy twego brata? — Nie. Pisaliśmy list po liście, zięć mego brata sam pojechał do Algierii, do Blidy, ale wszystkie trudy były bezskuteczne. — A co zrobiłbyś, gdybyś spotkał mordercę, a ten poprosiłby cię o posadę w twoim kantorze? — Dostałby posadę, ale w piekle. Tak, ale skąd takie dziwne pytanie? Opowiedziałem więc Francuzowi o trupie znalezionym w Wadi Tarfaui i podałem mu treść trzech wzmianek w algierskich gazetach, które zginęły mi, niestety, kiedy mój koń utopił się w słonym jeziorze na Wyżynie Szottów. — Efendi! — zawołał przerażony Galingré. — Co za straszliwa wiadomość! Ale mów szybko, co było dalej. Czy masz bliższe informacje o mordercy? — Przedtem powiedz mi, czy twój bratanek był żonaty? — Małżeństwo trwało krótko,. Młoda żona po zaginięciu męża zmarła ze zgryzoty. — A jak brzmiało jej panieńskie nazwisko? Czy zaczynało się jej imię i nazwisko literami E. P.? — Tak, efendi, tak. Nazywała się Emilia Pouillet. Ale skąd znasz jej inicjały? — Ona z pewnością nie miała tyle lat, jakby to wynikało z daty wyrytej wewnątrz pierścionka. — Zdjąłem teraz z palca pierścionek, który znalazłem wtedy przy zmarłym i który od tamtej pory nosiłem na małym palcu. Galingré spojrzał na wygrawerowany napis: „E. P. 15 juillet 1830” i powiedział po chwili, jak gdyby mu dech zaparło: — To pierścionek zaręczynowy mego bratanka Paula. Wiem to dobrze. — Ale jak rozumieć datę: 1830 rok? — Jest to zaręczynowy pierścionek babki jego narzeczonej, a litery E. P. to Emilia Palangeur. Ponieważ inicjały były takie same, wnuczka z dziecinnego przywiązania, a nie z oszczędności nosiła pierścionek zmarłej babki. Ale, efendi, czy znalazłeś ten pierścionek przy zmarłym? — Tak. Miał go na palcu, a ja go zabrałem. Morderca widocznie go przeoczył. — Mój Boże! Mój Boże! Wreszcie mam pewność, ale co pewność! Czy nie ścigałeś mordercy? — Tak. Spotkałem go na algierskiej Saharze, gdzie przejeżdżaliśmy przez słone jezioro. Tam on zastrzelił naszego przewodnika, Omara, tego, który teraz z nami jedzie, aby zemścić się na mordercy swego ojca. A potem spotkaliśmy go jeszcze raz, ale zdołał umknąć, i teraz nie uda mu się. — Teraz? Czy on tu jest? — Tak! To ów Hamd en Nassr, właściwie Hamd el Amasat. — O nieba! Czy to możliwe? Hamd el Amasat mordercą mego brata i jego syna? — Tak. Halef już wtedy mi towarzyszył. Może ci wszystko opowiedzieć, również i to, w jaki sposób dowiedziałem się o tobie. Hadżi tylko na to czekał. Tak lubił opowiadać. Dlatego spiąłem konia ostrogą i podjechałem do Ranka, zostawiając tych dwu samych. Zaraz też usłyszałem Halefa mówiącego głośno i z patosem. Tymczasem dojechaliśmy między wzgórza porośnięte lasem, gdzie znów trzeba było zwolnić szybkość jazdy. Kiedy obejrzałem się, zobaczyłem Halefa, Galingrégo i Omara żywo omawiających ten nieszczęsny przypadek. Jechałem na przedzie, nie miałem bowiem ochoty uczestniczyć w planowaniu ich zemsty. Zapadał zmierzch, kiedy znaleźliśmy się znów na lesistym zboczu, a było już ciemno, gdy wjechaliśmy po stromiźnie do doliny Joski, mając przed sobą światła Pachy. Pierwszy dom w tej miejscowości nie był domem. Właściwie byłoby nawet przesadą nazwanie go chałupą. Przez otwór, który miał być oknem, widać było płomień na palenisku. Podjechałem bliżej i krzyknąłem. W odpowiedzi pokazało się w owym otworze coś okrągłego i grubego. Uznałbym to za kłąb pakuł albo siana, gdyby nie ludzki głos dochodzący spod tego kłębu. — Kusz oszt jaszté — kto tam? — zapytano po albańsku. Ów domniemany kłąb pakuł czy siana okazał się zachwycającą fryzurą mówiącego. — Del — wyjdź tu! — odpowiedziałem w tym samym języku. Moja znajomość języka albańskiego była skromna, więc dalej mówiłem po turecku: — Jestem cudzoziemcem i chciałbym cię o coś spytać. Jeśli chcesz zarobić pięć piastrów, to wyjdź na zewnątrz! — Be — be — besz kurusz — pięć piastrów! — zawołał człowiek zachwycony tak dużą sumą. — Zaraz wyjdę, zaraz! Czekaj! Nie odjeżdżaj! Przed drzwiami pojawiła się mała chuda postać na krzywych nogach, z tą niesłychaną fryzurą. — Nie jesteś sam? — spytał. — Chyba nie zrobicie mi nic złego! Testem bardzo biednym człowiekiem, pastuchem z Pachy. — Nie obawiaj się. Jeśli udzielisz nam dobrze informacji, to nawet dostaniesz dziesięć piastrów. — On kurusz — dziesięć piastrów! — zawołał zdumiony. — O nieba! Dziesięć piastrów daje mi muchtar za cały rok, a do tego jeszcze cięgi. — Za co? — Za pasanie jego owiec. — Pewnie nie jest to dobry i hojny człowiek? — O, nie! Chętniej sięga po bat niż do sakiewki, a kiedy daje mi każdego dnia strawę dla mnie i dla mojej siostry, to dostaję tylko to, czego inni nie mogą zjeść. Zapytałem o muchtara, albowiem domyślałem się, że Szut mógł do niego zajechać. Pastuch nie był młody, przy tym sprawiał wrażenie niedorozwiniętego umysłowo, a co najmniej zdziecinniałego. Może właśnie dlatego uda się dowiedzieć od niego więcej niż od kogoś innego. — Pewnie pasiesz owce całej wsi? — pytałem go dalej. — Tak, i każdy daje jedzenie mnie i mojej siostrze, która siedzi w chacie przy palenisku. — Wobec tego zawsze jesteście we wsi i nigdzie nie chodzicie? — O, ja chodzę dość daleko, kiedy muszę pędzić owce na sprzedaż. Niedawno byłem w Rugovej, a nawet w Gori. Do Gori właśnie musieliśmy jechać i to mi było na rękę. — W Rugovej? — zapytałem. — A u kogo? — W Karanirwan—Han. — Czy dobrze znasz hadżiego? — O, tego każdy zna! Karę Nirwana nawet dziś widziałem i moja siostra też, ta, co siedzi przy palenisku. — To on tu był w Pacha? — Tak, i jechał dalej. Kazał muchtarowi, żeby ten dał mu broń, bo nie miał przy sobie broni. — A skąd to wiesz? — Widziałem. — Ale nie słyszałeś, o czym rozmawiał z muchtarem? — Oho! Wszystko słyszałem, wszystko! Dlatego właśnie podsłuchiwałem, że nie powinienem tego słyszeć. Bo ja jestem bardzo mądry i moja siostra też, ta, co siedzi przy palenisku. — Czy mogę ją zobaczyć? — Nie. — Dlaczego? — Bo ona się boi obcych. Ucieka przed nimi. — Przede mną nie musi uciekać. Jeśli ją zobaczę, to dostanie piętnaście piastrów. — Pięt–naś–cie pia–strów — powtórzył. — Zaraz ją zawołami… — Nie wołaj! Sam wejdę do środka. Ten dziwny człowiek może wiedział to, czego chciałem od niego dowiedzieć. Szybko zeskoczyłem z siodła, żeby mu nie dać czasu namysłu, i wepchnąłem go do środka, a sam wszedłem za nim. Znalazłem się w okropnym lochu. Chata zbudowana była z ociosanych kamieni, a dach był z płyt kamiennych. Dwa kamień tworzyły palenisko, na którym płonął ogień. Na trzecim kamieniu stał duży garnek, któremu brak było górnej połowy. Gotowała się w nim woda, z której wystawały dwie nogi, nogi zwierzęcia. Przy ogniu stała dziewczyna i mieszała w garnku trzonkiem ułamanego bata. Dwa legowiska z przegniłej słomy stanowiły jedyne „sprzęty”. A mieszkańcy! Pasterz był zjawiskiem godnym politowania. Jego wychudzone ciało tkwiło w obszarpanych spodniach. W pasie obwiązany był chustką. Górną część tej postaci okrywała brudna owcza skóra. Miał nadmiernie dużą głowę i przedziwnie mały, nie większy od ziarna grochu nos, usta szerokie, sine policzki i parę trudnych do opisania oczek. Koronę, która zdobiła tę głowę, tworzyła szopa zmierzwionych włosów, a jej wyglądu w żaden sposób nie udałoby się ująć w słowa. Podobnie prezentowała się jego siostrzyczka, której ubiór był równie niewystarczający jak jego. Jedyna różnica między nimi polegała na tym, że ona próbowała nieudolnie skudlone włosy zaplatać w warkocz. Zobaczywszy mnie, krzyknęła, odrzuciła trzonek bata, pośpieszyła do legowiska i zagrzebała się w przegniłą słomę, tak że po chwili wystawały z niej tylko czarne jak ziemia stopy. Serce mi się ścisnęło. To przecież też byli ludzie. — Nie uciekaj, Jaszka! — upomniał ją brat. — Ten sotni da nam piętnaście piastrów. — To nieprawda! — odpowiedziała spod słomy. — Pewnie, że prawda! — Niech ci je da, ale zaraz! — Sotni — panie, daj mi je! — poprosił pasterz. — Jeśli Jaszka wyjdzie, to dam wam nawet dwadzieścia. — Dwa–dwa–dwadzieścia? Jaszka, wyłaź! — Niech ci najpierw da! Ja nie wierzę. Nikt nie umie liczyć do dwudziestu, on też nie! Sięgnąłem do kieszeni i dałem mu do ręki wymienioną sumę. Podskoczył z radości, krzyknął z zachwytu, chwycił siostrę i przyciągnął ją aż do mnie. Tu wcisnął jej w ręce pieniądze. Spojrzała na nie, chwyciła mnie za prawą rękę i pocałowała w rękaw. Potem zaczęła szukać obłamanego trzonka od bata, żeby zamieszać nim w garnku. — Co wy tam gotujecie? — spytałem. — Aw eti — dziczyznę — odpowiedział, mlasnąwszy językiem jak smakosz. — Dziczyzna? A co to za zwierzę? — To kirpi, to jest kirpi — jeż, którego przedwczoraj złapałem. — I wy go jecie? — Pewnie. Kirpi to przecież największy przysmak, jaki tylko może być. Popatrz. Jak chcesz kawałek, to dostaniesz, bo podarowałeś nam okropnie dużo pieniędzy. Chętnie ci dam i moja siostra też, nawet wszystko, co tam stoi na ogniu. Chwyciłem „dziczyznę” — dziwne, ale jest to też ulubiona potrawa Cyganów — za nogi i podniosłem do góry. Brrr! Ci kochani ludzie obciągnęli co prawda jeża ze skóry, ale go nie wypatroszyli. Gotowali go ze wszystkim, co miał w środku! Wyszedłem na dwór, wyjąłem z juk chleb i mięso, wróciłem i wręczyłem gospodarzowi. — To ma być dla nas? —.zapytał zdziwiony i oboje zaczęli krzyczeć z radości. A kiedy wreszcie wybuch entuzjazmu ucichł, Jaszka zakopała w rogu dwadzieścia piastrów, a jej brat powiedział: — Odkładamy wszystkie zarobione pieniądze. Jeśli kiedyś będziemy bogaci, to kupię owcę i kozę. Będziemy mieli tłuste mleko. Ale teraz możesz, panie, mówić znów o Karze Nirwanie. Powiem ci wszystko. Jesteś taki dobry, jak nikt nigdy nie był dla mnie i dla mojej siostry, tej, co stoi przy palenisku. — A więc widziałeś tego mężczyznę? — Tak, jechał na czarnym koniu, którego kupił od paszy z Köprülü. Wjechał w moje stado i stratował mi dwie owce, które należały do muchtara. Dlatego zostawiłem moją siostrę, tę, co tam stoi przy palenisku, zostawiłem ją przy stadzie, a sam pobiegłem do muchtara, żeby mu o tym powiedzieć. Kiedy tam przyszedłem, to ów człowiek z Rugovej zatrzymał się przed domem i z konia zdzielił mnie po głowie. Powiedział, że mam się szybko wynosić i nie słuchać, o czym będzie rozmowa. Mój pan stał przy nim. Ale że ten mnie uderzył i zabił dwie owce, to poszedłem do izby i stanąłem przy oknie, żeby wszystko usłyszeć, czego nie miałem słuchać. — I o czym mówili? — Kara Nirwan pytał, czy przypadkiem nie przejeżdżali tędy ludzie wozem. — A przejeżdżali? — Nie. Wtedy on powiedział, że przyjedzie tu jeździec na czarnym koniu rasy arabskiej. Ten człowiek będzie pytał o niego i muchtar miał wtedy powiedzieć, że Kara Nirwan pojechał do Dibri, a nie do Goiri. — Ale on pewnie pojechał do Gori? — No tak, widziałem. Dobrze uważałem. — A jak daleko jest do Gori? — Jak kto ma dobrego konia, to w dwanaście godzin zajedzie. Ale Kara Nirwan nie chce jechać aż do Gori, tylko do hanu Nevera. Neveras to serbskie słowo, a znaczy: niewierny, zdradziecki. — Dlaczego ten han ma taką nazwę? — spytałem. — Dlatego, że znajduje się przy skale, a ona tak się nazywa. — A czemu skała nosi taką nazwę? — Nie wiem. — A czego tam szuka człowiek z Rugovej? — Chce tam czekać na ludzi, którzy jadą wozem. — Jakie miejscowości leżą przy drodze stąd do hanu Nevera? — Wsie: Brdeti i Fusza Arsit, a potem jest han. Trzeba tam jechać od teraz do świtu, zanim się dojedzie, bo będzie to z osiem godzin jazdy.| — Czy jest tam tylko ten han, czy jeszcze jakaś miejscowość? — Tylko han. Byłem tam. — Po której stronie drogi? — Po prawej. — Czy znasz gospodarza tego zajazdu? — Tak, czasem tu bywa, a nazywa się Dragojło. Nikt go nie lubi. Mówią, że majątek zebrał z kradzieży. — Jeszcze coś słyszałeś? — Nie, bo muchtar wszedł do izby, żeby zabrać swoją broń: flintę, pistolet i nóż. Człowiek z Rugovej nie miał przy sobie broni. Potem szybko odjechał. — Dawno temu? — Tak, panie, nie mogę ci powiedzieć dokładnie, bo nie mam dżeb sa’aty — zegarka kieszonkowego jak padyszach. Ale myślę, że z górą dwie godziny. — Powiedz mi tylko jeszcze, czy łatwo jest znaleźć drogę do Gori? — Tak, biegnie po drugiej stronie Joski, przez którą musielibyście jechać ze Spassy, a potem dalej wiedzie w lewo. Ja was wyprowadzę aż za wieś. — Dobrze, zrób to! Ale jest noc. Czy nie można łatwo zboczyć z drogi? — To możliwe, jeśli się jej nie zna. Ale do wsi Brdeti nie można zabłądzić, a tam pewnie znajdziecie kogoś, kto poprowadzi was tak daleko, że nie będziecie mogli zmylić drogi. — A więc już wiem wszystko. Jestem z ciebie zadowolony. Ile tu kosztuje owca? — . Roczna dwadzieścia piastrów. — A koza? — Jest dużo droższa. Jeżeli daje mleko, to chyba ponad trzydzieści piastrów. — No, to będziesz miał więcej niż jedną owcę i jedną kozę. Popatrz na te srebrne monety! Jest tu razem dwieście piastrów. Za to możesz sobie kupić co najmniej cztery owce i cztery kozy, jeśli nie pozwolisz, żeby ludzie odebrali ci te pieniądze. — Odebrać? Niech no tylko kto przyjdzie! Poszedłbym do tutejszego naczelnika, a ten by mi pomógł. Ale ty żartujesz. Bylibyśmy, ja i moja siostra, która tam stoi przy palenisku, bardzo bogatymi ludźmi. Wyjąłem notes, wyrwałem z niego kartkę i napisałem na niej kilka wierszy, a potem dałem mu ją i powiedziałem: — Gdyby ktoś zechciał powiedzieć, że zdobyłeś nieuczciwie te piastry, a więc gdyby chciano ci je odebrać, wtedy pokażesz muchtarowi tę kartkę. Jest to zaświadczenie, że podarowałem ci je, a tu jest mój podpis. Zanim napisałem, włożyłem mu do ręki pieniądze. Stał wyprostowany z rękami wyciągniętymi przed siebie i patrzył na mnie z niedowierzaniem. Kartkę położyłem na pieniądzach.” Odwróciłem się i wyszedłem. Dosiadłem konia. Wtedy wybiegł za mną i głośno dając wyraz radości, zawołał: — Czy rzeczywiście to ma być moje?! — Tak, pewnie! — Moje i mojej siostry, która tam stoi przy palenisku? — Naturalnie! Ale nie krzycz tak! Obiecałeś poprowadzić nas do drogi, a my nie mamy czasu na czekanie. — Zaraz, zaraz, już idę! Już idę! Nadal trzymał w rękach pieniądze i kartkę. W końcu zaniósł je, mówiąc językiem Halefa: „najmilszej spośród córek”, która stała przy ognisku, a potem wrócił. Chciał w potoku słów dać upust swojej radości, ale zakazałem mu tego, więc cicho szedł przed nami. Niewielkim darem uszczęśliwiliśmy dwoje ludzi. Minąwszy dwa czy trzy małe zabudowania, doszliśmy do drewnianego mostu na kozłach. Dopiero za mostem na Josce znajdowała się właściwa wieś, Pacha. Spotkaliśmy kilka ciemnych postaci, które na nasz widok przystawały zdziwione, ale nikt nas nie zagadywał. Tak doszliśmy do końca wsi i do drogi, gdzie rozstaliśmy się z naszym przewodnikiem. Odeszliśmy, a on jeszcze z daleka krzyknął za nami po albańsku: — Nat e miré! Uhda e mbaré! T’u nja tjeta! — Dobrej nocy! Szczęśliwej drogi! Długiego życia! XII PRZY ZDRADZIECKIEJ SZCZELINIE Czekała nas ciemna noc. Jeszcze nie znałem dobrze innych koni, ale na swoim Karym mogłem polegać. On z pewnością nie zboczy z drogi, nawet jeśli luźno puszczę wodze. Dlatego wyjechałem na czoło naszej grupy i zawiesiwszy lejce na kuli u siodła, pozwoliłem mu iść. Droga prowadziła pod górę, potem przez równinę i wreszcie znów w dół, ciągle między zaroślami albo przez las. Gdyby Szut czyhał tu na nas, to mógłby łatwo kilku zestrzelić z siodeł. Myśląc o tym, wytężałem oczy i uszy, na szczęście bez powodu. Po przeszło dwu godzinach dotarliśmy do wsi Brdeti. A jednak lepiej byłoby mieć przewodnika. Ranko wprawdzie twierdził, że zna okolicę, ale domyślałem się, iż powiedział to raczej dlatego, żeby z nami pojechać. Poza tym było ciemno, bo księżyc wschodził późno. Gdybyśmy tu zabłądzili, wówczas Szut mógłby osiągnąć swój cel, zanim znaleźlibyśmy właściwą drogę. Toteż zapytałem pierwszego napotkanego człowieka, czy można by tu za dobrą zapłatę znaleźć przewodnika. Ów człowiek sam się zaofiarował. Powiedział, że za dziesięć piastrów doprowadzi nas do hanu Nevera, jeśli tylko mamy czas, by zaczekać, aż przyprowadzi swego konia. Zaczekaliśmy i po kilku minutach wrócił. Trzeba było naturalnie zachować ostrożność, bo nie znaliśmy człowieka. Mógł, działając na polecenie Szuta, chodzić po wiejskiej drodze i na nas czekać, a potem wskazać nam zły kierunek. Wzięliśmy go tedy między siebie, a ja obiecałem mu dwadzieścia piastrów, jeżeli okaże się uczciwy, albo kulę w łeb, gdyby nas zawiódł. I znów przez las i chaszcze po niespełna trzech godzinach dotarliśmy do wsi Fusza Arsit. Za wsią było pole, a dalej las. Od czasu do czasu dochodził nas z lewej strony szum wody. To szumiał dopływ połączonego Drinu. Nazwy nie pamiętam. Tymczasem księżyc już wzeszedł i drogę widać było dość dobrze. Znajdowaliśmy się w dzikiej górskiej okolicy. Wokół skalne ściany i ostre szczyty, groźne, olbrzymie drzewa, wilgotne powietrze i przytłumiony poszum wiatru w koronach drzew, których cienie o osobliwych kształtach rzucał nam księżyc na drogę. A co to była za droga! Tędy tylko wozem jechać! Konie co chwila potykały się o wielkie kamienie albo wpadały w dziury. I tak jechaliśmy dalej, ciągle dalej, aż zrobiło się chłodniej i powiało wschodnim wiatrem. Dowiedzieliśmy się od przewodnika, że znajdujemy się w środku gór Kerubi, okolic cieszących się złą sławą. Do hanu Nevera mieliśmy dojechać w ciągu godziny. Na moje pytanie, dlaczego okolica nosi nazwę „nevera”, otrzymałem odpowiedź, że w gładkiej skale pojawiają się często długie i głębokie pęknięcia. Jeździec nie może puszczać konia galopem, bo zwierzę nie zdołałoby dość szybko się zatrzymać, gdyby przed jego nogami otwarła się nagle taka szczelina. Wielu już przez to straciło życie. Poza tym, mówi się, że w tych okolicach są ludzie, którzy swoje ofiary strącają do takich szczelin. Nie była to uspokajająca wiadomość. Minęło pół godziny i zaczęło świtać. Zastanowiwszy się, uznałem, że przewodnik mógłby nam przeszkadzać w hanie Nevera i zaproponowałem mu trzydzieści, zamiast przyrzeczonych dwudziestu piastrów, jeżeli teraz wróci. Przystał na to i otrzymawszy pieniądze, zaraz odjechał. Pewnie i nasze towarzystwo nie bardzo mu się podobało. Prawie nie rozmawialiśmy, a przy tym odnosiliśmy się do niego z nieufnością. Nagle las się skończył. Przed nami otwierał się rozległy płaskowyż utworzony, jak się wydawało, z litej skały, pokrytej śliskim mchem. Ani jednego drzewa, tylko z rzadka pojedyncze krzaki. W oddali ciemniał jakiś punkt. Obejrzany przez lornetkę, okazał się budynkiem. A więc to był poszukiwany przez nas han. Nasza droga znaczyła się ciemną linią w zieleni mchu. Dotarliśmy do miejsca, w którym jeden z wygniecionych w mchu śladów skręcał w lewo. Zsiadłem z konia i obejrzałem ów ślad: pozostawił go przejeżdżający tędy wóz, któremu towarzyszyło kilku jeźdźców. Porosty zgniecione końskimi kopytami i kołami wozu leżały mocno przyciśnięte do podłoża. Nie zdążyły jeszcze się podnieść. Wóz mógł przejeżdżać tędy przed paroma minutami. Ale nie było go widać, bo właśnie miejsce, w którym zakręcił, zasłaniał rząd wątłych krzaków. Wzbudziła się we mnie obawa, ale nie chciałem jej ujawniać. Wskoczyłem na siodło i popędziłem konia, a za mną moi towarzysze, nie rozumiejąc zresztą mego postępowania. Dojechawszy na miejsce, zobaczyliśmy, że zajazd składa się z wielu zabudowań i że ich wygląd w żadnym razie nie jest zachęcający. Przed drzwiami budynku mieszkalnego stały dwa ciężko wyładowane wozy nakryte płachtami i zaprzężone w woły. Było tam miejsce i na trzeci wóz, ale teraz go tam nie było. — Halef wchodzi ze mną do środka — oznajmiłem. — Reszta zostaje tu. Sprawdźcie, czy konie mają dobrze dopięte popręgi. Być może trzeba będzie szybko jechać. — Czy to mają być wozy, którymi jedzie moja żona? — spytał zaniepokojony Galingré. Nie odpowiedziałem mu; wszedłem z Halefem przez otwarte drzwi. Nie były zaryglowane, zatem mieszkańcy domu już nie spali. W izbie siedziało przy stole dwóch krzepkich mężczyzn: pili rakiję. Przy innym stole, na którym stała jedna miska, rozsiadła się cała rodzina. Rodzina składała się z wysokiego, silnego mężczyzny, dwóch chłopaków, jednej kobiety i prawdopodobnie służącej. Kiedy weszliśmy, mężczyzna ten stał, wydawało się, że poderwał się z miejsca ze strachu, zobaczywszy nas na podwórzu. Zwróciłem się do niego z pytaniem: — Czy ten dom to han Nevera? — Tak — odpowiedział. — Jestem handżi Dragojło. — Do kogo należą wozy stojące na dworze? — Do ludzi ze Skutari. — Jak się nazywają? — Nie zapamiętałem. To jakieś cudzoziemskie nazwisko. — Czy jest z nimi Hamd en Nassr? Widziałem, że chciał odpowiedzieć „nie”, ale tak na niego spojrzałem, że się przeląkł. Z pewnym ociąganiem się odpowiedział cicho: — Tak. — A gdzie on teraz jest? — Pojechał dalej do Pachy. — Sam? — Nie. Ci cudzoziemcy z nim pojechali. — Ile tam było osób? — Mężczyzna, stara i młoda kobieta oraz woźnica. — Jak dawno temu odjechali? — Będzie około kwadransa. Tam siedzą woźnice dwóch pozostałych wozów, którzy mają jechać za nimi. Wskazał dwóch wspomnianych mężczyzn. — Czy miałeś jeszcze innych gości? — Nie. — Nikogo z Rugovej? — Nie. — Łżesz, Dragojło! Był tu Kara Nirwan i odjechał wozem wraz z Hamdem el Amasatem! Przybył tu w nocy! Zauważyłem, że handżi zmieszał się. Zapewne działał w porozumieniu z Szutem. Zakłopotany wydukał: — Nie znam żadnego Kary Nirwana. Co prawda przybył tu jeden jeździec przed dwiema godzinami, ale nie z Rugovej, a z przeciwnej strony, to znaczy z Alessio. Bardzo się śpieszył, a że cudzoziemcy jechali w tę samą stronę co i on, więc przyłączył się do nich. — Słusznie, bardzo się śpieszył, a jednak pojechał wozem zaprzężonym w woły! To rzeczywiście szybko dojedzie. Zresztą ten wóz nie jechał do Pachy, przybywamy stamtąd, musielibyśmy więc go spotkać. Znam ciebie, wiem też, co miało się tu dziać. Wrócimy tu i pogadamy z tobą. Miej się na baczności! Postaramy się, żeby ci ludzie nie mieli wypadku przy jakiejś szczelinie w zdradzieckich skałach. A zwracając się do woźniców, dodałem: — Należymy do rodziny, której rzeczy wieziecie. Nie opuścicie tego hanu, póki tu nie wrócimy. Zostawiam tu nasze juczne konie, zaprowadźcie je do stajni, dajcie mi obroku i wody! Obydwaj mężczyźni podnieśli się bez słowa, żeby spełnić rozkaz. Ja wyszedłem z Halefem i dosiedliśmy koni. — Jedziemy z powrotem. To diabelska sprawa. Chcą rodzinę Galingrégo strącić do skalnej szczeliny — powiedziałem. Galingré krzyknął przerażony. Prawie tego nie dosłyszałem, bo puściłem już konia galopem. Reszta za mną. Ranko zbliżył się do mnie i spytał: — Czy Szut jest z nimi? — Tak. — Allachowi dzięki! No, to mamy go! Później nie zamieniliśmy już ani słowa. Dojechaliśmy do miejsca, w którym badałem ślady wozu i w ich kierunku skręciliśmy. Wydawało się, że konie wiedzą, iż wymaga się od nich największej szybkości. Nie musieliśmy ich poganiać. Obydwa srokacze Aladżich pędziły jak na skrzydłach, nie przynosiły ujmy swojej sławie. Inne konie też spisywały się doskonale. Najlepszym wierzchowcem po moim Karym był złocistokasztanowaty. Teraz to zauważyłem. — Sihdi! — zawołał Omar jadący za mną. — Tylko powiedz, czy ja zobaczę Hamda el Amasata! — Tak, on tam jest! — To niech się piekło otworzy, bo dostarczę mu żeru! Pędziliśmy na przełaj, jednym susem pokonując wspomniany rząd krzaków. Otworzył się przed nami szeroki widok. Daleko, prawie na linii horyzontu zobaczyłem jasny punkt, nie większy niż muszelka. To pewnie był wóz; połyskiwała na nim biała płachta. — Szybciej! Szybciej! — krzyknąłem. — Musimy podejść do nich możliwie blisko, zanim nas spostrzegą! Do tej pory w żaden sposób nie ponaglałem Karego. Teraz zawołałem tylko: „kawam” i stało się tak, jak gdyby do tej pory szedł zaledwie kłusem — wyrwał do przodu jak strzała. — Maszallah! Co za koń! — wykrzyknął Ranko. Jedynie jemu udawało się dorównać mojej szybkości i jechać obok, ale musiał używać pejcza. Ja spokojnie siedziałem w siodle, tak gładko mknął Kary. Biały punkt stawał się coraz to większy. Wyjąłem lornetkę. Zobaczyłem, że wóz posuwa się naprzód i że towarzyszą mu trzej ludzie na koniach. Chwała Bogu! Nie przybyliśmy za późno. Gdyby Szut zechciał zrealizować swój zamiar, to musiał wóz zatrzymać. To, że jechał, świadczyło, iż ludziom jeszcze nic się nie stało. Trzema jeźdźcami byli z pewnością: Pers, Hamd el Amasat i zięć Galingrégo. Obydwie kobiety siedziały na wozie. Mogłem już gołym okiem poznać karego konia Szuta. Nagle odwrócił się i zobaczył nas. Znajdowaliśmy się w odległości kilometra od niego. Spostrzegłem, że zatrzymał swego konia. Hamd uczynił to samo. Przez kilka sekund patrzyli na nas, a potem zostawili wóz i obydwaj puścili się galopem, ale w różnych kierunkach. Chcieli nas rozdzielić. Szut popędził na wprost przed siebie, a ten drugi w lewo. Obawiałem się, że zobaczywszy nas, mogą z wściekłości zastrzelić zięcia i kobiety. Wielkie szczęście, że’ tego nie zrobili. Obejrzałem się; nasi pozostali dość daleko w tyle, ale mój głos mogli usłyszeć. Wskazując w lewo, krzyknąłem: — Łapcie tego tam! To Hamd el Amasat! Szutem zajmiemy się my obaj! — Szybciej, szybciej, Ranko! — ponagliłem Skipetara. Spiął konia ostrogami i użył pejcza. To jeszcze bardziej podsyciło ambicję wierzchowca do wzmożenia wysiłku i jeszcze szybszego biegu; wyrwał do przodu, wyprzedził mojego karosza. Kary, zobaczywszy to, sam zwiększył szybkość i wyszedł przed kasztanowatego. Kary nie tolerował żadnego konia przed sobą. I tak dojechaliśmy do wozu, przy którym stał zięć. Nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć; nie rozumiał, dlaczego towarzyszący im dwaj ludzie tak nagle ich opuścili. — To byli mordercy! — krzyknąłem, kiedy mijaliśmy go w pędzie. Nie mogłem zobaczyć, jakie wrażenie wywarły na nim moje słowa rzucone w przelocie, albowiem w chwilę po tym byliśmy już daleko. Obejrzawszy się, stwierdziłem, że moi towarzysze zrozumieli mnie, bo popędzili za Hamdem el Amasatem, przy czym dwa srokacze mknęły przodem. Jedynie Galingré pozostał przy pierwotnie ustalonym planie, czego nie miałem mu za złe. Chodziło mu bowiem przede wszystkim, by upewnić się, że rodzina jest bezpieczna. Zresztą nie był nam potrzebny. Do tej pory Szut utrzymywał przewagę, nie doszliśmy do niego bliżej, choć Ranko ciągle poganiał swego konia. — Efendi, nie złapiemy go! Jego anglik jest silniejszy! Uniosłem się w strzemionach. Nie zrobiłem nic więcej, jeszcze nie było powodu, by korzystać z „tajemnicy”. Ale ten jeden ruch wystarczył. Kary wiedział, że chciałem mu ująć ciężaru. To urażało poczucie jego godności i jeszcze szybciej wyrwał do przodu. Wydawało się, że ziemia ucieka nam spod nóg. Kto nie byłby dobrym jeźdźcem, doznałby zawrotu głowy. Ranko został daleko w tyle, a ja byłem coraz bliżej Szuta. Najpierw wyprzedzał mnie o pół kilometra, a teraz odległość między nami wynosiła połowę tego, potem dwieście, sto pięćdziesiąt — sto metrów. Kara Nirwan obejrzał się i wydał okrzyk przerażenia. Zaczął popędzać swego konia uderzeniami kolby. Dzielne zwierzę robiło wszystko, co mogło robić. Z wyciągniętą do przodu szyją pędziło wielkimi skokami. Piana kapała mu z pyska, a skóra zaczynała lśnić od potu. Nie był to dobry znak. Angielski folblut jednak nie dorównywał mojemu arabowi. Na Karym nie było śladu piany czy potu. Mogłem w tym tempie jechać jeszcze kwadrans, a on by się nie spocił. Ale zwykłem oszczędzać szlachetne zwierzę. Dlatego zastanawiałem się, co robić dalej. Strzelać? To było najszybsze i najpewniejsze. Moja rusznica niosła daleko, a przy spokojnym biegu konia miałem tak pewny cel, że łatwo byłoby mi zestrzelić Persa z siodła. Ale nie chciałem go zabijać. A może powinienem celować w jego konia? Wówczas musiałby wypaść z siodła i byłby mój. Jednak żal mi było pięknego, dzielnego zwierzęcia. Nie, był inny sposób ściągnięcia go bez zabijania człowieka czy konia. Miałem przecież przy sobie lasso. Użyję go teraz. Nagle usłyszałem przerażający krzyk Szuta. Poderwał konia w górę i długim skokiem pokonał szczelinę, jedną z tych, o których mówił przewodnik. W kilka sekund później mój Kary też ją przeskoczył. Miała około dwu i pół metra szerokości. Teraz Szut znów się obejrzał. Zbliżałem się do niego. Wycelował do mnie z flinty. Czyżby się rzeczywiście nauczył strzelać z siodła w tył, jak robią to Beduini? Nie wolno mi było czekać, aż wypali. W jednej chwili odwiodłem kurki mojej rusznicy i huknęły dwa strzały, jeden po drugim. Nawet nie celowałem, chciałem tylko postraszyć jego konia, i to osiągnąłem. Zwierzę odskoczyło w bok, a potem dzikimi susami rzuciło się do przodu. Szut właśnie naciskał spust. Padł strzał, ale chybiony. Przewiesiłem rusznicę przez ramię i zwijając lasso wokół przedramienia, układałem je w pętle. Musiałem się śpieszyć, przed nami bowiem widać już było ciemną linię lasu. Gdyby Szut zdążył tam dotrzeć, byłby uratowany. Kiedy jego koń skoczył w bok, z wielkim trudem zdołał się utrzymać w siodle, a teraz starał się mocno w nim usadowić. To była ta chwila. Musiałem uciec się do „tajemnicy”. Położywszy rękę między uszami Karego, zawołałem jego imię „Rih!” Przez chwilę wydawało się, że koń zawisnął w powietrzu, potem głośno zarżał i — już; nie da się opisać szybkości, jaką wierzchowiec rozwija, otrzymawszy ów „tajemny” znak. Ktoś inny na moim miejscu, kto nie byłby przyzwyczajony do mego konia, musiałby zamknąć oczy, żeby nie doznać zawrotu głowy. Miałem przed sobą Szuta w odległości sześćdziesięciu, pięćdziesięciu, trzydziestu, a teraz dwudziestu metrów. Słysząc tak blisko za sobą tętent kopyt mego konia, obejrzał się i przerażony krzyknął: — Niech cię Allach skaże na piekło, ty psi synu! Dobył pistolet i strzelił do mnie, ale chybił. Potem uderzył rękojeścią w głowę konia, który ostatnim wysiłkiem jeszcze poderwał się do szalonego biegu. Ale na próżno. Byłem już piętnaście metrów za nim, jeszcze tylko dziesięć, teraz sześć. — Uważaj, Szut! Teraz cię dostanę! — zawołałem. — Ani człowiek, ani diabeł już nie może ciebie uratować! W odpowiedzi usłyszałem jego przeraźliwie głośny krzyk, nie, raczej ryk. To z wściekłości, pomyślałem i chwyciłem lasso, a kiedy jego pętle już wirowały nad moją głową, spostrzegłem, że koń Szuta chciał odskoczyć w bok. Ale nie udało mu się. Zwierzę było w dobrej formie, ale po ciosach w głowę jak gdyby oszalało. I znów rozległ się krzyk, jaki wydaje człowiek w obliczu największego niebezpieczeństwa, obłędnie przerażony. A więc nie wściekłość to była, a śmiertelny strach. Chciałem spojrzeć w przód, ale jadący tuż przede mną Szut zasłaniał mi widok na wprost. Skierowałem konia nieco w bok od niego i spojrzałem. O Boże! Nie dalej niż trzydzieści metrów przed nami ciągnęła się szeroka i głęboka szczelina, przy czym jej przeciwległa krawędź była wyższa chyba o metr od tej po naszej stronie. Może udałoby mi się jeszcze zmienić kierunek jazdy, ale przy tak wielkiej szybkości, z jaką koń pędził, szansę były wątpliwe. A zatem: naprzód! Była to jedyna możliwość! Opuściłem ręce z lassem, podniosłem głowę Karego, znów położyłem rękę między jego uszami i krzyknąłem: — Rih, ia Rih, ia Rihti et tajib, natt, natt, natt — Rih, kochany Rih, skakać, skakać, skakać! Ogier wiedział, że hasło „natt” znaczy: skakać, tak był tresowany. Otworzył pysk, wydał niski krtaniowy głos podobny do chrząkania, a ja wiedziałem, że nie jest to przejaw strachu, ale zadowolenia; zazgrzytała stal wędzidła i długim susem śmignął obok Szuta. Pers i ja nie mieliśmy czasu, by zwracać jeden na drugiego uwagę. Każdy zajęty był sobą i swoim koniem. Ale kiedy przelatywałem koło niego, rzucił mi przekleństwo. I już miałem przed sobą szczelinę. Skróciłem cugle i mocno pochyliłem się do przodu. — Rih, hallak, ‘ali, ‘ali — Rih, teraz wysoko, wysoko! — krzyknąłem. Utkwiłem wzrok w przeciwległą krawędź skały. Nie widziałem, jak szeroka była szczelina. Wpatrywałem się tylko w jeden punkt na drugim brzegu, do którego chciałem dotrzeć, a który znajdował się o metr wyżej niż po tej stronie. Dzielnie, nie mając sobie równego, zwierzę, wziąwszy rozpęd, skoczyło wysoko. Przez chwilę szybowałem nad budzącą zgrozę głębią. Popuściłem wodze i szybko odchyliłem się w tył, jakkolwiek mogłoby to groźnie i dziwnie wyglądać. Musiałem tak zrobić, żeby odciążyć przód konia i nie zostać przez niego zrzucony. Gdybym się nie odchylił, byłbym zgubiony, bo chociaż Kary nie miał sobie równego i mimo siły, z jaką wykonał skok nad przepaścią, nie wszystko w pełni się udało. Rih stanął na mocnym gruncie tylko przednimi nogami. — ‘Ali, ‘ali! — krzyknąłem i znów rzuciłem się do przodu, smagnąwszy go pod brzuch i między nogi lassem, które trzymałem w ręce. Odciążyłem zad konia. Rih nigdy jeszcze nie został przeze mnie uderzony. Poczuwszy smagnięcie w najwrażliwszą część tułowia, tak wysoko podkurczył tylne nogi i wygiął grzbiet, że aż popękały popręgi, ale stanął tylnymi nogami na gruncie. Potem wykonał gwałtowny skok, ja spadłem razem z siodłem; pobiegł jeszcze kawałek dalej, a potem stanął. Wszystko to trwało jedną, może dwie sekundy. Pozbierałem się i spojrzałem za siebie. Na drugim brzegu właśnie brał rozpęd do skoku kary Szuta. Nagle rozległ się krzyk, dziki krzyk i jeździec wraz z koniem runęli w przepaść. Zmartwiałem. Podszedłem do krawędzi szczeliny. O Boże! Miała co najmniej pięć metrów szerokości. Tak mi się wydawało, ale wiadomo, że trudno jest dokładnie określić szerokość rzeki czy głębokiej skalnej szczeliny. Łatwo o pomyłkę. A była tak głęboka, że jej dna nie mogłem zobaczyć. Tonęło w gęstej, nieprzeniknionej ciemności. I oto sąd sprawiedliwy! Szut znalazł dokładnie taką śmierć, jaką chciał zgotować innym. A zginął on — on i jego koń. Nie było możliwe, żeby któryś z nich wpadł w głębię żywy. Mimo to nasłuchiwałem przez chwilę i wołałem. Ale nie usłyszałem stamtąd ani odpowiedzi, ani żadnego dźwięku. Podszedłem do Karego. Zawrócił na miejsce, w którym leżało siodło. Objąłem go za szyję i przytuliłem do siebie jego głowę. Otarł się pyskiem o moje ramię, polizał mi rękę i policzek. Wyglądało to tak, jak gdyby dobrze wiedział, że obopólnie ratowaliśmy sobie życie. Dopiero teraz zająłem się towarzyszami. Nadjeżdżał Ranko na swoim „złocistym”. Nie widział szczeliny, dałem mu więc znak ręką, żeby jechał powoli. Na prawo ode mnie jeszcze trwała galopada za Hamdem el Amasatem. A ten zmieniał coraz to kierunek jazdy, by w ten sposób wyrównać niekorzystną dla niego różnicę szybkości koni pościgu. Moi przyjaciele pozwalali się zwodzić i gonili Ormianina, pędząc za nim zygzakiem, a na przedzie Omar, który chciał pierwszy dopaść mordercę swego ojca. Jeden tylko wykazał więcej mądrości — Hadżi. Przejrzawszy podstęp uciekiniera, starał się z nim spotkać. Ale teraz Hamd el Amasat dostrzegł tego przeciwnika. Widząc, że nie uda mu się tamtędy przejechać, skierował konia na południe, podobnie jak przedtem Szut. Zręcznie przy tym wykorzystywał nieliczne, dające mu osłonę krzaki. Ale tak jadąc, Ormianin musiał dotrzeć do owej niebezpiecznej szczeliny, której zresztą na razie jeszcze nie widział. Był w strachu, a to mu się słusznie należało. Właściwie nie wiedział pewnie, co go czekało. Do tej pory myślał, że jest ścigany za to, jak postąpił z Galingrém i za prześladowanie jego rodziny. Wóz jeszcze stał w miejscu, w którym się zatrzymał, gdy nadjechaliśmy. Byli tam Galingré ze swoim zięciem. Ranko podjechał do szczeliny, spojrzał w dół i ze zgrozą wykrzyknął: — On nie żyje, roztrzaskał się, efendi! O Allach! Jak to możliwe, że ty przeskoczyłeś?! — O tym później! Zostań po tamtej stronie i patrz, żeby Hamd el Amasat tędy się nie przedostał! Ja wyjadę mu naprzeciw. — Przecież nie możesz. Popręg jest pęknięty. — Mam w torbie przy siodle zastępczy. W dwie minuty naprawię uszkodzenie. — Ale nie przejedziesz na drugą stronę do Amasata! — Może znajdę miejsce, w którym szczelina nie jest tak szeroka, a jeśli nie, to moja kula tam poleci. Taki zastępczy popręg składa się z krótkiego kawałka pasa i z dwóch umieszczonych na jego końcach mocnych sprzączek. Pas nakłada się na popręg nad uszkodzonym miejscem, przypina — i gotowe, znów nadaje się do użytku. Tak więc po chwili osiodłałem konia i ruszyłem na wschód po tej stronie szczeliny, podczas gdy Ranko został po drugiej. Jego zadaniem było nie przepuścić Amasata tu, na zachodzie. Na wschodzie połyskiwała kolczuga Halefa. Od północy będą gonili wroga inni, ja zaś znajdowałem się teraz na południu, żeby go tu przyjąć. Był otoczony. Poza tym od południa szczelina nie pozwoliłaby mu uciec. Właśnie zobaczyłem, że Ormianin zatrzymał się i wymierzył ze strzelby w Omara. Omar szarpnął konia, zmuszając go do uskoczenia w bok i dzięki temu nie został trafiony. W chwilę później popędził konia na Amasata, trzymając strzelbę podniesioną w górę dla zadania ciosu. Chciał go dostać żywego, tylko go ogłuszyć. Hamd el Amasat nie uciekał; zatrzymał się. Kiedy przeciwnik zbliżył się, szybko wyjął pistolet i strzelił. Koń Omara stanął dęba i przewrócił się. Hamd el Amasat popędził dalej w stronę szczeliny. Zobaczywszy przeszkodę, przeraził się i zawrócił na zachód, gdzie ja się zatrzymałem. Wyjechałem mu naprzeciw i dotarłem do miejsca, w którym szczelina była nieco węższa. Tu można ją było przeskoczyć, zwłaszcza że brzeg po mojej stronie był wyższy od przeciwległego. Zawróciłem konia dla wzięcia odpowiedniego rozbiegu. Nadjechał uciekinier. Zobaczył, że nie mam w rękach broni i że rozdziela nas szczelina. Nie odważyłby się naturalnie jej przeskoczyć. — Chodź tu! — zawołał szyderczo. — Tobie dam się złapać! — Zaraz! — odpowiedziałem. Jedno zawołanie i Kary wspaniałym skokiem przeleciał nad szczeliną. Hamd el Amasat krzyknął z przerażenia i pocwałował w stronę Ranka, a ja za nim. Teraz pora na lasso. Ułożyłem pętlę, rzuciłem, szarpnięcie, i Hamd el Amasat wyleciał z siodła. W chwilę później stałem już przy nim. Rzut był udany. Pętla zacisnęła mu się wokół ramion tak, że nie mógł się poruszać. Przyklęknąłem i jeszcze kilka razy okręciłem rzemień wokół jego ciała. Upadek z konia na wpół oszołomił Amasata. Wytrzeszczył na mnie oczy, ale nic nie mówił. Nadjechał Omar i zsiadł z konia. — I jak? — spytałem uradowany. — Widziałem, że spadłeś, i myślałem, że zostałeś trafiony! — Morderca źle wycelował — odpowiedział. — Kula rozerwała mi wodze i dlatego koń upadł. Nareszcie, nareszcie go mam! A teraz powinien… — Zamilknij! — poprosiłem. — Zostaw to najpierw mnie, chcę z nim porozmawiać. — Dobrze! Ale on należy do mnie! Nie odpowiedziałem, bo właśnie nadjechał Ranko, a wkrótce po nim pozostali; Halef, który zapędził się najdalej — ostatni. Najpierw została omówiona śmierć Szuta, potem mój skok nad szczeliną. Towarzysze nie mogli się nadziwić, że to mi się udało. Rih zbierał pochwały i wszyscy go głaskali, a on tylko przyjmował to radosnym rżeniem. O Szucie wspomnieliśmy krótko. Najlepsze było to, że nie musieliśmy się już nim zajmować. Co się zaś tyczy Hamda el Amasata, to poprosiłem, aby mu jeszcze nie mówić, kim jesteśmy. Dowie się, kiedy przyjedziemy do hanu Nevera. Tymczasem odzyskał przytomność i został przywiązany do konia. W drodze do hanu Osko i Halef wzięli go między siebie. Również Omar zaoferował w tym względzie swoją pomoc, ale szczerze powiedziałem, że nie bardzo mu ufam. Obawiałbym się, że eskortując pojmanego, mógłby zechcieć bez mojego przyzwolenia zaspokoić swoją żądzę zemsty. Podczas gdy ci trzej najkrótszą drogą jechali do hanu, my wróciliśmy do wozu. Wóz stał zbyt daleko, żeby Galingré i jego rodzina mogli śledzić przebieg naszego pościgu. Obie kobiety i zięć nie domyślali się wcale, z jak niebezpiecznym przestępcą podróżowali. Z największym zaufaniem posłusznie wypełniali wszystkie jego wskazania, albowiem byli przekonani, że tego chciał sam Galingré. Wierzyli, że Galingré znajduje się już w Üsküb i że udzielił Hamdowi en Nassrowi wszelkich pełnomocnictw. A kiedy ten nagle rzucił się do ucieczki, nie wiedzieli, co mają myśleć o jego zachowaniu. Dopiero gdy zjawił się Galingré, dowiedzieli się, jakie niebezpieczeństwo im groziło, ponieważ dopiero on, co prawda pokrótce, ale opowiedział, co mogłoby się stać potem. Zostaliśmy przedstawieni damom oraz zięciowi, Martinovi Rouvierovi. Podróżni zeszli z wozu, aby nas przywitać. I zaczęłoby się opowiadanie, ale poprosiłem, aby przełożyć to na później. Chciałem tylko dowiedzieć się, czy gospodarz hanu Nevera działał w porozumieniu z Szutem. — Z pewnością! — odparł Rouvier. — Ci trzej szeptali ze sobą po kryjomu, a potem Dragojło doradzał nam, by od razu wyruszać w drogę, a dwa pozostałe wozy miały dojechać później. — Czy był powód, żeby te wozy nie wyruszyły razem z wami? — Moja żona nie czuła się dobrze. Jazda bardzo ją zmęczyła, a na polepszenie też nie można było liczyć, gdybyśmy w tym brudnym hanie zrobili dzień przerwy w podróży. Wtedy Pers powiedział, że w następnej wsi mieszka jego zamężna siostra, która serdecznie przyjmie nasze kobiety. Przedstawił nam to w tak korzystnym świetle, że w końcu byliśmy skłonni usłuchać jego rady i jechać do tej siostry. Dwa pozostałe wozy mogły spokojnie dojechać później, bo zamierzaliśmy cały dzień tam zabawić. — Ach, to tak! Szut chciał was zabić, a potem zagarnąć wasze rzeczy. Ale jak mogliście być aż tak nieostrożni i jechać z nim jeszcze wtedy, kiedy niespodzianie zboczył z drogi? — Nie było w tym dla nas nic niespodzianego, ponieważ powiedział nam, że jadąc w tym kierunku, szybciej dotrzemy do celu. Jazda przez tę dolinę była w ogóle wygodniejsza niźli korzystanie z drogi, będącej w bardzo złym stanie. — Mój Boże, kto by to pomyślał! — westchnęła pani Galingré. — Obdarzyliśmy Hamda en Nassra pełnym zaufaniem, a i ten Pers zachowywał się tak, że uważaliśmy go za najlepszego, najbardziej uprzejmego człowieka. Łaska boska sprawiła, że przybyliście w ostatniej chwili, żeby nas uratować. — Tak, mamy tym ludziom bardzo wiele do zawdzięczenia! — potwierdził mąż. — Oni nas wszystkich uratowali od śmierci, a mnie ze straszliwego więzienia. Znaczną część swego majątku już odzyskałem, a to, co wieziecie ze sobą, całe pozostałe mienie, możemy znów nazywać naszą własnością. Słowa nie są podziękowaniem, a ponieważ za życie nie da się zapłacić, przeto na zawsze pozostaniemy waszymi dłużnikami. Tak powiedział teraz. Ale później, kiedy skierowaliśmy wóz w inną stronę i towarzyszyliśmy wolno posuwającemu się zaprzęgowi ciągnionemu przez woły, przyłączył się do mnie, odwołał na bok i powiedział tak, żeby nikt inny nie mógł słyszeć: — Monsieur, teraz dopiero przekonałem się, w jak wielkim niebezpieczeństwie znajdowała się moja rodzina. Uczynił pan dla mnie bardzo dużo. Przede wszystkim przyniósł mi pan wiadomość o moim zaginionym bratanku. Potem uwolnił mnie pan z szybu i zwrócił odebrane mi pieniądze, sumy, której wielkości nawet pan nie zna, albowiem odszedł pan w chwili, gdy ją przeliczałem, by sprawdzić, czy zachowała się w całości. Dalej, wybawił pan też moją rodzinę od niechybnej, okropnej śmierci. Muszę też wspomnieć o majątku, który dzięki temu ocalał. Moja żona miała przy sobie całą gotówkę, jaka mogła zostać upłynniona, to wielka nieostrożność, tak, a równocześnie niewybaczalny błąd w interesach. Ale Hamd en Nassr twierdził, że takie było moje polecenie i tak właśnie należy postąpić. Krótko mówiąc: mamy panu nieskończenie dużo do zawdzięczenia. Czy mam tak przytłaczający ciężar zobowiązania wziąć na siebie i dźwigać przez całe życie? Mam nadzieję, że pozwoli mi pan w jakikolwiek sposób okazać się wdzięcznym. Czy pan ma rodzinę? — Rodziców i rodzeństwo. — A czy oni są bogaci? — Nie, nawet bardzo biedni. Ja dla nich pracuję i sądzę, że ich warunki nieco się polepszyły. — Wobec tego mógłby pan potrzebować pieniędzy? — W istocie. Ale zarabiam je, pracując w swoim zawodzie. Opisuję moje podróże i otrzymuję za to wcale nie najgorsze sumy, wspierając tym też rodzinę. — Wobec tego chciałbym pana usilnie prosić, aby wolno mi było wnieść mój wkład do tego wsparcia. — Dziękuję za pański dobry zamiar. I intencja była dobra, ale ja nie podejmuję się ratowania ludzi za pieniądze. A co najważniejsze, nie ma mi pan nic do zawdzięczenia. Niechaj pan nazwie to szczęściem, przypadkiem, zrządzeniem czy też wolą Boga, że spotkaliśmy pana; w każdym razie ja tego nie zrządziłem. Znaleźliśmy pana w biedzie; mogliśmy pana z niej wydobyć i tak też uczyniliśmy. Radość i satysfakcja, jaką z tego powodu odczuwamy, że dane nam było stać się narzędziem wyższej woli, jest dla nas wystarczającą zapłatą. — Ale, monsieur, jestem bogaty, bogatszy, niż pan chyba myśli. — To mnie cieszy, bo z serca życzę moim bliźnim majętności. Jeśli są bogaci, to mogą zrobić dużo dobrego. Pańskim wierzycielem nie jestem ja, tylko Bóg. Pieniędzy nie może Mu pan dać, ale niechaj zapłaci Mu pan daninę w taki sposób, że stanie się pan dobroczyńcą Jego mniej zamożnych dzieci, dla których ma On zawsze otwarte serce i pomocną dłoń. — Tak uczynię, tak właśnie uczynię — zapewnił głęboko poruszony. — Ale pan jest przecież mniej zamożny niż ja! — Są dobra różne i różne rodzaje bogactwa. Ja nie mam ani złota, ani srebra, ale mimo to jestem równie bogaty jak pan i nie chciałbym się z panem zamienić. — Monsieur, to są dumne słowa, które zmuszają mnie do milczenia, przynajmniej w odniesieniu do pana. Ale gdybym to, czego nie godzi się pan przyjąć, dał pańskim współtowarzyszom, to chyba nie zepsuje mi pan tej radości. Nie. Tego nie wolno panu robić! — Każdy z tych ludzi jest panem siebie. Nie mogę im rozkazywać, mogą robić, co chcą. — To mnie cieszy. Nie będzie pan zatem doradzał im, by nie pozwolili mi okazać im mojej wdzięczności? — Nie. Wiem, że odrzucenie daru serca jest obraźliwe i zasmuca ofiarodawcę. Niechaj pan więc działa wedle własnej woli! Jestem przekonany, że znajdzie pan właściwy sposób i rodzaj wyrażenia tego, albowiem właśnie moi współtowarzysze posiadają cechy, wśród których poczucie własnej godności nie należy do ostatnich. — Wobec tego serdecznie proszę o powiedzenie mi, w jaki sposób mogę spłacić mój dług każdemu z nich. Anglik… — Ten nie wchodzi w rachubę — wtrąciłem. — To jest lord i milioner. Serdeczny uścisk dłoni ceni sobie bardziej niż najcenniejszy dar. Zresztą on nie jest pańskim wierzycielem. Sam został uratowany. — Wobec tego Osko. — Jego córka wyszła za mąż za syna bardzo bogatego hurtownika w Stambule. On tam wraca i będzie mógł zaspokoić wszelkie swoje potrzeby. Zresztą wiem, że zanim opuściliśmy Edirne, został wyposażony przez zięcia w środki przeznaczone na naszą wyprawę. Osko nie potrzebuje pieniędzy. To Czarnogórzec i być może uznałby dar za jałmużnę i poczułby się urażony. — A jak jest z Halefem? — Ten jest biedny. Jego młoda żona jest wnuczką arabskiego szejka, który jednak nigdy nie był majętny. — Sądzi pan zatem, że trochę pieniędzy mogłoby go ucieszyć? — Tak. Jeśli zaoferuje mu je pan nie jako dobry uczynek, ale jako wyraz szacunku dla „najwspanialszej spośród żon i córek”. Umożliwi mu to powrót do domu z dumą i pamięcią o panu. — A Omar? — Jest jeszcze biedniejszy. On, podobnie jak jego ojciec, Sadek, był przewodnikiem po Szott Dżerid, a jest to karkołomny interes, jak mogłem sam się przekonać. Jego ojciec został zastrzelony w drodze przez Szott Dżerid, a zabójcą był Hamd el Amasat, i Omar, znalazłszy się bez środków do życia, opuścił swój kraj, aby odnaleźć mordercę i dokonać na nim zemsty. Niech pan sobie wyobrazi, że przebył drogę z południowej Tunezji przez Saharę, Egipt i dalej do Konstantynopola, a potem z nami aż tu. Bez pieniędzy to prawdziwa sztuka. Kiedy pomści śmierć ojca, będzie musiał się ze mną pożegnać i właściwie zostaje bezradny tu, na obczyźnie, nawet nie wie, jak będzie mógł wrócić do swojej dalekiej ojczyzny. Co prawda mogę mu tyle zaoferować, ile trzeba na zaspokojenie głodu, ale… Celowo przedstawiłem sytuację Omara w gorszym świetle, niż była ona w rzeczywistości. Bogaty Francuz mógł dla tego biednego Araba sięgnąć trochę głębiej do swojej sakiewki. Od razu odpowiedział: — Zadbanie o Omara sprawi mi wielką przyjemność. A co z Osko, czy nic nie mogę mu zaproponować? — Nie pieniądze. Czarnogórzec przyjmie małą pamiątkę. — Dobrze! A czy nie uznałby za obrazę, gdyby ofiarowano mu jakiś cenny przedmiot jako pamiątkę? — Z pewnością nie. — No to mam nadzieję, że pan też się nie pogniewa na mnie, jeśli gorąco poproszę, by przyjął pan tę małą pieczęć na znak pamięci. Nosiłem ją jako brelok i nie kazałem jeszcze wyryć na niej swego nazwiska, łatwo więc byłoby umieścić na niej pańskie. Szut odebrał mi zegarek, a dzięki panu odzyskałem go. Jeśli więc zdejmę z łańcuszka ów skromny brelok, to, mam nadzieję, nie będzie on darem, którego wielkością mógłby pan czuć się urażony. Przy tych słowach odczepił mały brelok od dewizki i podał mi go. Nazwał to skromnym darem. Jednak skromny on nie był. Wisiorek miał kształt oktagonalnej piramidy z pięknego miodowego topazu oprawionego w złoto, ozdobionej na szczycie kulą z szafiru, bądź co bądź podarunek wartości kilkuset marek. Nie mogłem go nie przyjąć, a on był rad, że przyjmuję. Teraz przyłączyliśmy się do reszty towarzystwa. Lindsay z ożywieniem rozmawiał z damami. Cieszyło go, że mógł z nimi mówić po francusku i swobodniej wypowiadać się, co przy jego słabej znajomości języków w kontaktach z Turkami i Albańczykami nie było możliwe. Sir David, mówiąc we właściwy sobie sposób oderwanymi zdaniami, opowiedział im o okropnej drodze stąd do Rugovej, zapewniając, że droga stąd do Üsküb będzie z każdą miejscowością jeszcze gorsza. Wspomniał o brakach i niewygodach, jakie przyjdzie im znosić w ciągu tak powolnej jazdy wozem zaprzężonym w woły, i w końcu zaprosił je, aby zawróciły do Skutari i udały się wraz z nim do Antivari, gdzie zapewne stoi jeszcze na kotwicy francuski parowiec i przewiezie je do Salonik, skąd mogłyby odbyć podróż do Üsküb pociągiem. Zapytany o radę, musiałem, ku niezadowoleniu Lindsaya odradzić im to, albowiem linia kolejowa jeszcze nie została ukończona. Anglik miał z pewnością dość czasu i pieniędzy, żeby obcą rodzinę przewozić do Salonik, a nawet jeszcze dalej. Pod tym względem był prawdziwym Anglikiem, który uważa ziemię za swoją własność i chętnie popisuje się wszędzie swoją wielkodusznością. I tak dotarliśmy wreszcie do hanu Nevera. Damy zsiadły z wozu i udaliśmy się do izby. Tam, już na pierwszy rzut oka widać było, że królował Halef. Z tyłu za stołem siedział handżi ze swoimi ludźmi. Było ich więcej, niż przedtem tu widziałem. Doszło kilku mężczyzn, chyba parobków. Przy stole stojącym z przodu siedzieli też obydwaj woźnice. A wszyscy sprawiali wrażenie, jak gdyby zebrali się tu pod przymusem zadanym im przez Małego. Byli jego więźniami. Jak do tego doszło, nie pytałem. Znałem przecież sposób jego działania. Chodził po izbie dostojnie w tę i z powrotem, podczas gdy Osko pilnował woźniców. Koło siebie miał nabite pistolety. To była siła, dzięki której mogli panować. Tuż przy ścianie leżał Hamd el Amasat na polepie; był ciągle jeszcze związany. Obrzucił nas twardym, wyzywającym spojrzeniem. Woźnice musieli ustąpić miejsca kobietom. Wszyscy usiedli tam, gdzie znaleźli miejsce; tylko ja stanąłem obok Halefa. — Czy Ormianin rozpoznał cię? — spytałem po cichu. — Chyba nie. W każdym razie ja tego nie zauważyłem albo on nie dał tego po sobie poznać. — Nic mu nie powiedziałeś? — Ani słowa, sihdi. Wcale z nim nie rozmawiałem. Ale musiałem mówić z handżim Drogajłą. Nie chciał usłuchać, póki nie pokazałem pistoletu. — A po co? — No, musiałem przecież wszystkich aresztować! — Takiego polecenia nie dawałem ci. — I nie było trzeba. Bez polecenia sam wiem, co trzeba robić. Gdybym pozwolił gospodarzowi i parobkom swobodnie się poruszać, to może wpadliby na pomysł, żeby uwolnić Amasata. Co do tego, chyba miał trochę racji. — Czy mówiłeś gospodarzowi, że Szut nie żyje? — Nie. Ale kiedy przynieśliśmy tu związanego Hamda el Amasata, to chyba sam się domyślił, jak sprawy stoją. Nie bardzo wierzyłem Hadżiemu w tę jego powściągliwość w mówieniu. Zwykle chętnie korzystał z każdej okazji, by mówić o bohaterskich wyczynach. Wszyscy spoglądali na mnie, więc poleciłem Halefowi, aby zdjąć lasso więźniowi i związać mu tylko ręce na plecach, żeby mógł usiąść. I tak się stało. Jednak zamiast okazać mi za to wdzięczność, a przynajmniej zachowywać się spokojnie, jeszcze mnie ofuknął: — Dlaczego się mnie związuje? Żądam, żeby mnie rozwiązano! — Zaczekaj trochę! — upomniałem go. — I mów innym tonem, w przeciwnym razie bat nauczy cię szacunku! Ze złodziejami, oszustami i mordercami nie postępuje się tak jak z uczciwymi ludźmi. — Nie jestem złodziejem! — Nie? A przecież doprowadziłeś Szutowi swego chlebodawcę, żeby mu wszystko zabrał! — Nie znam żadnego Szuta! — Nie łżyj! W ten sposób daleko z nami nie zajdziesz! Nie możesz zaprzeczyć, że jesteś znany w Karanirwan–Han. — Byłem tam tylko raz, kiedy towarzyszyłem Galingrému. — A potem wróciłeś do Skutari i przekazałeś rodzinie twego pana rzekome jego polecenia, o których on sam nie wiedział. Zresztą w Karanirwan–Han byłeś umówiony z innymi podwładnymi Szuta! — To nieprawda! — Nie masz brata? — Nie! — To nie znasz człowieka o nazwisku Barud el Amasat? — Nie. — A jego syna, który nazywał się Ali Manach Ben Barud el Amasat? — Też nie. — A jednak pisałeś do tego Baruda? — Udowodnij to! — Czy rzeczywiście nie znasz treści tej kartki? Brzmi ona następująco: „In pripa veste la karanirwan han ali sa panajir melnikde”? Teraz cień strachu przemknął po twarzy Ormianina i trochę mniej hardo odpowiedział: — Mówisz o rzeczach, które są mi zupełnie obce. Nie poczuwam się do żadnej winy i dowiodę swojej niewinności. Dlatego żądam, żeby mnie rozwiązano! — Dlaczego więc uciekłeś, kiedy zobaczyłeś, że nadjeżdżamy? — Bo ten inny też uciekł. — Ach, tak! Czy znałeś go? — Pewnie! Byłem u niego z Galingrém. Kara Nirwan był gospodarzem hanu koło Rugovej. — A przecież zgodziłeś się, kiedy podał się za kogoś innego, żeby tych ludzi poprowadzić tu nad skalną szczelinę? Hamd el Amasat milczał. — Mnie bezczelnie wzywałeś, żebym cię ujął. To szyderstwo nie wyszło ci na dobre. Potrafiłem lepiej jechać, niż myślałeś, a potem udowodnię ci, że już wcześniej mnie poznałeś jako dobrego jeźdźca. — Ja ciebie nie znam. Kiedy mówił te słowa, widać było, że nie kłamał. Od tamtego okropnego zdarzenia na Szott Dżerid człowiek ten musiał dużo przeżyć, skoro nas sobie nie przypominał. Na ogół zapamiętuje się na całe życie osoby spotykane w podobnych okolicznościach. — Nie tylko mnie znasz, ale i niektórych spośród nas — zapewniłem go. — Chyba jednak w ostatnim czasie dokonałeś tylu przestępstw, że już nie jesteś w stanie pamiętać każdego z osobna. Ale o tym później! Najpierw chcę ci powiedzieć, iż dobrze się składa, że nie masz brata ani kuzyna, bo musiałbym ci przekazać smutną wiadomość, albowiem Barud el Amasat i jego syn nie żyją. Ormianin zrobił ruch, jak gdyby chciał się poderwać, ale ja mówiłem dalej: — Ali Manach został zastrzelony w Edirne. Pewnie o tym nie wiesz? — To mnie zupełnie nie obchodzi. — A spójrz na człowieka, który siedzi tam, przy rogu stołu! Nazywa się Osko i zepchnął Baruda el Amasata z Diabelskiej Skały, ponieważ Barud porwał jego córkę, Senicę. O tym fakcie też pewnie nie wiesz? Zacisnął zęby i przez chwilę milczał. Jego twarz zabarwił ciemny rumieniec. A potem krzyknął rozwścieczony: — Po co opowiadasz mi o sprawach, które wcale mnie nie obchodzą, i o ludziach, których nie znam. Jeśli chcesz mówić, to mów o mnie! Wymień mi powody, dla których uważacie mnie za złodzieja i mordercę! — Dobrze! Mówmy o tobie. Pominę fakt, że Galingré miał zostać zamordowany w szybie w Rugovej, również i to, że chcieliście zabić jego rodzinę. Będę mówił tylko o morderstwach dokonanych przez ciebie. — Chyba zwariowałeś! Tylko szaleństwo może ci podsuwać takie niedorzeczności! — Uważaj! Jeśli jeszcze raz mnie obrazisz, to oberwiesz batem! Czy może monsieur Galingré mówił ci, że miał w Algierii, w Blidzie, brata, który tam został zamordowany? — Tak, mówił mi o tym. — I że syn zamordowanego zniknął w zagadkowy sposób? — To też mi mówił. — A może znałeś tego brata albo jego syna Paula? Przy tym pytaniu Ormianin pobladł. — Skąd miałbym znać któregoś z nich — odparł — skoro nie byłem w Blidzie? Nie znam ani Algierii, ani innych krajów północnej Afryki. Jestem Ormianinem i z mojej ojczyzny wyjeżdżałem tylko do Stambułu i tu. — Jesteś Ormianinem? To dziwne! Bo właśnie akurat Ormianin podobno zamordował Galingrégo. — To mnie nie obchodzi. Są setki tysięcy Ormian. — Tak, to prawda, ale wielu z nich zataja swoje pochodzenie. Na przykład znam jednego, który podawał, że pochodzi z plemienia Uëlad Hamalek. Zagryzł dolną wargę. Obrzucił mnie świdrującym spojrzeniem. Być może uświadomił sobie, że jego przeszłość jest mi dokładniej znana, niż myślał. Widać było, że zastanawia się, gdzie mnie już kiedyś spotkał, ale chyba bez rezultatu, bo gniewnie wykrzyknął: — Mów o rzeczach i osobach, które znam! Plemiona Uëlad Hamalek nie znam. Nie mogłem też mieć brata, który nazywa się Barud el Amasat, bo ja się nazywam Hamd en Nassr. — A nie Hamd el Amasat? — Nie! — A więc nazywasz się Hamd en Nassr. Przypominam sobie człowieka, który nazywał się Abu en Nassr. Czy może go znałeś? Teraz otworzył usta i przerażony wytrzeszczył na mnie oczy. — Odpowiedz! Nie odpowiadał. Poczerwieniały mu białka oczu, żyły nabrzmiały na skroniach. Musiał i to przełknąć, ale nie odpowiadał. Ja zaś mówiłem dalej: Ten Abu Nassr nazywał siebie „Ojcem Zwycięstwa”, ponieważ wyświadczył przysługę wekilowi Oazy Kbili, której wykonanie wymagało pewnej odwagi. Przypomnij sobie! Rysy jego twarzy stężały, bełkotał jakieś słowa, których nikt nie mógł zrozumieć. — Ten Abu en Nassr był mordercą Galingrégo. On też zamordował na pustyni jego syna. Potem zabił przewodnika Sadeka na jeziorze Dżerid. Natrafiłem na zwłoki Paula Galingrégo i… Przerwał mi. Dziko ryknął i poderwał się z pozycji siedzącej, chociaż miał ręce związane. — Skut, uld el bera — zamilcz, synu suki! — wrzasnął na mnie, wyjątkowo po arabsku, w dialekcie okolicy, w której go wówczas spotkałem. — Teraz już wiem, kim jesteś! Teraz ciebie poznaję! Ty jesteś tym cuchnącym Niemcem, który ścigał mnie aż do Kbili! Niech będą przeklęci twoi ojcowie i dziadkowie, a twoje dzieci i dzieci ich dzieci niechaj dotkną wszystkie choroby ciała i ducha! Niech każda godzina przynosi ci nieszczęście i… — A ta chwila tobie uderzenie biczem! — przerwał mu Halef, przy czym doskoczył do niego i z całej siły uderzył. — Teraz i mnie rozpoznasz, ty synu suki i wnuku zgniłej hieny?! Jestem Hadżi Halef Omar, który był razem z Karą Ben Nemsi, z efendim, kiedy cię spotkał! Hamd el Amasat nawet nie drgnął. Przyjął uderzenie, nie ruszywszy się z miejsca. Wytrzeszczył oczy na Małego i wydawało się, że nawet nie czuł razów. — A mnie też nie rozpoznajesz? — spytał Omar, wolno podchodząc i odsuwając na bok Halefa. — Jestem Omar, syn Sadeka, człowieka, którego zabiłeś na Szott el Dżerid i który leży tam pogrzebany pod solą w lotnych piaskach, a nikt nie może odwiedzić tego miejsca, by tam pomodlić się do Allacha i Proroka. Jadę za tobą od Kbili. Allach nie chciał, żebym cię znalazł od razu. Dał ci czas na skruchę i pokutę. Ponieważ jednak pozwalałeś sobie na jeszcze więcej niż przedtem, więc oddał cię wreszcie w moje ręce. Przygotuj się! Godzina zemsty nadeszła! Już mi nie ujdziesz, pod twoimi stopami otwiera się właśnie gehenna, żeby przyjąć twoją duszę przeklętą i potępioną na wieczność! Jaka różnica między tymi dwoma! Omar stał spokojny, dumnie wyprostowany. Na jego twarzy nie było widać śladu pasji, nienawiści, żądzy zemsty. Tylko zimne, poważne zdecydowanie. Hamd el Amasat dygotał, nie ze strachu, lecz ze złości! Jego twarz wykrzywiał karykaturalny grymas. Pierś tylko mu szybko falowała. Dyszał. — Ja mlajiki, ja schijatin laisch ana jasir — o anioły, o diabły — syczał — dlaczego jestem schwytany?! Gdybym miał wolne ręce, to udusiłbym was wszystkich, wszystkich! — Stanie się, jak chcesz! — odpowiedział Omar. — Sam wydałeś na siebie wyrok. Zostaniesz uduszony bez łaski i litości. Efendi, czy chcesz jeszcze z nim mówić? — Nie — odpowiedziałem. — On nie zaprzeczył. Ja z nim skończyłem. — Wobec tego dopominam się, żebyś mnie go pozostawił! — Jeszcze inni roszczą sobie do niego pretensje. — Ale moje roszczenie jest największe i najdawniejsze. Kto wystąpi tu, żeby mnie go pozbawić? Omar rozejrzał się. Nikt nie odpowiedział. Co miałem robić? Wiedziałem, że ani prośba, ani groźba czy rozkaz nie byłyby respektowane. Ale jednak spytałem: — Czy chcesz go zamordować jak tchórz? Chcesz go… — Nie, nie! — wpadł mi w słowo. — Osko też nie zamordował brata tego człowieka, tylko uczciwie z nim walczył. Ja postąpię tak samo. Nie jestem katem. Rozwiążcie mordercę mego ojca! Ja odkładam swoją broń. On chce mnie udusić. Niech tu przyjdzie! Jeśli uda mu się mnie zabić, to niech idzie wolny, dokąd chce! A więc pojedynek! Moje zdanie o pojedynkach, które zresztą odrzucam, było w tym przypadku bez znaczenia. Skoro najwyżsi przedstawiciele cywilizacji dybali na swoje życie z powodu nieopatrznie wypowiedzianego słowa i uważali za ujmę na honorze załatwienie tej sprawy w inny sposób, to czy mogłem potępiać tego prostego Araba, że domaga się satysfakcji od mordercy swego ojca? Nie powiedziałem nic, odsunąłem się. — Tak, zdejmijcie mi więzy! — wrzeszczał Hamd el Amasat. — Uduszę łajdaka, żeby jego dusza mogła polecieć do piekła! Omar odłożył broń i stanął na środku izby. Wszyscy podnieśli się z miejsc przy stołach i przesunęli się do rogów. Damy Galingrégo zniknęły. Ja stanąłem przy drzwiach, żeby uniemożliwić Hamdowi wyjście, gdyby w czasie walki zechciał się salwować ucieczką. Ale wydawało się, że wcale o tym nie myśli. Palił się wprost do zrzucenia więzów i zaatakowania przeciwnika. Halef rozwiązał mu ręce i stanęli naprzeciwko siebie, mierząc się spojrzeniem. Wszyscy milczeli. Hamd el Amasat był wyższy i lepiej umięśniony niż Omar. Ten zaś górował zwinnością i opanowaniem, co pozwalało mieć nadzieję, że to on będzie zwycięzcą. Ran być nie mogło, bo walczyli gołymi rękami. — No, podejdź bliżej! — zawołał Hamd el Amasat, groźnie wyciągając przed siebie ręce, zamiast, jak przypuszczałem, rzucić się na Omara. Wydawało się, że spokój młodego Araba robił wrażenie na Ormianinie. Zaskakujące było, że syn Sadeka nie przejawiał najmniejszego zdenerwowania. Wyraz twarzy i postawa tego człowieka mogły świadczyć, że dobrze wie, iż zwycięży. — Podejdź do mnie, jeśli masz odwagę! — odpowiedział Omar. — Ale przedtem wyjrzyj przez okno. Tam świeci słońce nad lasem. Przypatrz się dobrze, bo już nigdy tego nie zobaczysz, tylko noc. O tu, masz moją szyję, duś mnie. Nie będę ci przeszkadzał, możesz na niej położyć swoje ręce. To było dziwne. Co on zamierzał? Podszedł do przeciwnika o dwa kroki bliżej, podniósł brodę, żeby łatwiej było chwycić go za szyję i założył ręce na plecy. Hamd el Amasat skorzystał z okazji. Doskoczył do Omara i obydwiema rękami chwycił go za gardło. Ledwie to się stało, Omar wyrzucił ręce do przodu i złapał wroga obydwiema rękami za głowę w taki sposób, że cztery palce każdej ręki położył na jego uszach i na tyle głowy, zaś kciuki na oczach. — Psi synu, mam cię! — zasyczał Amasat z diaboliczną radością. — Koniec z tobą! I tak silnie zacisnął ręce na szyi Omara, że ten aż posiniał. Ale widziałem, do czego zmierza Arab. Jeszcze nie dał riposty. Ale jeden ruch kciukami, silniejszy uścisk, i Hamd el Amasat wydał ryk niczym zraniona pantera i rozluźnił palce na szyi przeciwnika; Omar wgniótł mu gałki oczne. Okaleczony sięgnął rękoma do oczu. Był zgubiony. Teraz Omar mógł go spokojnie udusić. To, co musiało nastąpić, było zbyt okropne; odwróciłem się i wyszedłem za drzwi. W duszy buntowałem się przeciw temu, co się stało. Oślepienie, a potem uduszenie wroga wydawało mi się potworne. Jednak czy można było współczuć takiemu człowiekowi jak Hamd el Amasat, który postępował gorzej niż sam szatan? Na dworze słońce świeciło na niebie. Przypomniały mi się słowa ojczystego poety: „Wspaniałe wynurza się słońce zza obłoku swego, lecz od szaleństwa, co wciąż ludzi mami, blaskiem swym nie zdoła odwieść ludu tego; tych, którzy ciągle niszczą siebie sami”. W izbie zrobiło się cicho. Ustało wycie Amasta. Czyżby umarł? Nagle drzwi się otworzyły i wyszedł z nich Omar. Miał znów za pasem nóż i pistolety. A więc walka się skończyła. — Koniec? — spytałem przejęty grozą. — Tak, zemsta została dokonana i dusza mego ojca będzie patrzyła zaspokojona — odpowiedział uroczyście Omar Ben Sadek. — Mogę teraz obciąć swoją brodę i udać się do meczetu na modły, bo zostało spełnione ślubowanie, jakie złożyłem na Szott el Dżerid. — To zabierzcie stamtąd ciało. Nie chcę go widzieć! — Tego ciała nie trzeba zabierać. Samo odejdzie, kiedy zechce. — Jak to? To on żyje? Jeszcze żyje? — Tak, sihdi. Pomyślałem sobie, że ty nie znosisz zabijania ludzi, dlatego oślepiłem Hamda el Amasata. A kiedy stanął przede mną bezradny, nie mogłem już pozbawić go życia. Utracił światło oczu i nie będzie już mógł szkodzić żadnemu człowiekowi. W ten sposób będzie miał jeszcze czas na przemyślenie swoich uczynków i żałowanie za grzechy. Czy dobrze postąpiłem? Cóż miałem odpowiedzieć? Przypomniałem sobie, że nawet dostojni chrześcijańscy nauczyciele prawa występowali z żądaniem, aby zbrodniarzy oślepiać, albowiem w ten sposób, nie pozbawiając ich życia, czyni się ich nieszkodliwymi dla społeczeństwa. W milczeniu skinąłem więc głową i wróciłem do izby. Przy drzwiach spotkałem Dragojłę, który wyprowadzał Hamda el Amasata do studni, aby tam ochłodzić mu oczy wodą. — Już po wszystkim! — zawołał do mnie Halef. — I dobrze, że ten dziesięciokrotny morderca nie został zabity. Życie będzie dla niego gorsze niż śmierć. Ale co teraz zrobić z mieszkańcami tego hanu Nevera. Oni współdziałali z Szutem. — Puść ich wolno! Oni nas nie obchodzą. Już się za dużo stało. To miejsce mnie przeraża. Śpieszmy się z opuszczeniem go! Ale tak szybko to nie poszło. Galingré nie jechał dalej z nami, wracał, podobnie jak Ranko, który miał towarzyszyć wozom do Rugovej. Było więc jeszcze sporo do omówienia. A potem nikt nie chciał być pierwszym, który wypowie słowa pożegnania. Tymczasem ja poszedłem do studni. Wydawało mi się bowiem nieludzkie pozostawienie Hamda el Amasata w niefachowych rękach gospodarza. Jednak ledwie okaleczony usłyszał mój głos, obrzucił mnie przekleństwami i klątwami, co kazało mi natychmiast zawrócić. W ciszy poranka przeszedłem spory kawałek drogi. Wokół nie było słychać ani ptaka, ani żadnego odgłosu. Było to dobre miejsce do zadumy, do wejrzenia w siebie, ale im głębiej to wejrzenie sięgało, tym bardziej było widać, że człowiek jest niczym innym jak tylko kruchym naczyniem pełnym słabości, wad i… pychy! Kiedy wróciłem, żegnano się właśnie z rodziną Galingrégo i z Ranko. Wozy ruszyły, a my staliśmy i patrzyli za nimi, póki nie zniknęły na wschodzie. Później my dosiedliśmy koni. Ani Dragojło, ani żaden z jego ludzi nie pokazali się. Byli radzi, że wyjechaliśmy, woleli uniknąć pożegnania, które nie brzmiało wcale przyjaźnie. Tak więc cicho opuściliśmy miejsce, które było świadkiem ostatniego wydarzenia w naszej długiej, długiej podróży. Po piętnastu minutach jazdy naga równina się skończyła i znów las ogarnął nas swymi zielonymi ramionami. Halef, .Omar i Osko mieli pogodne, zadowolone twarze. Hadżi często spoglądał na mnie z boku, jak gdyby miał mi coś radosnego do zakomunikowania. Osko miał rozpięty mintan obszyty srebrnym galonem, co zupełnie nie było w jego zwyczaju. Wkrótce poznałem przyczynę tego. W ten sposób chciał pokazać gruby złoty łańcuch przy kamizelce. A więc dostał od Galingrégo w prezencie zegarek. Dopiero kiedy zauważył, że spojrzałem na dewizkę, wyraził radość z otrzymania tak cennej pamiątki. To również wreszcie otworzyło usta Małemu. — Tak, sihdi — powiedział. — Francuz jest pewnie bardzo bogatym człowiekiem, bo obdarował nas papierami, na których widać napisy i cyfry. Zapewne miał na myśli banknoty. — Co to za papiery? — zażartowałem. — Z pewnością rachunki, jakie macie zapłacić. — Jak ty o nim myślisz? On miałby nam zostawiać swoje rachunki do zapłacenia? Taki człowiek nie jest w ogóle nic nikomu dłużny. Nie, to, co dostaliśmy, to są papierowe pieniądze, jakie na Zachodzie mają zamiast srebra i złota. Ja mam dużo takich papierków, dał mi je dla Hanneh, najpiękniejszej i najmilszej wśród żon i córek. — I chcesz jej to zawieźć? — Pewnie! — To nie byłoby rozsądne, Halefie. W kraju Szammar i Haddedihn nie możesz ich wymienić na złoto. Musisz to zrobić w Skutari. — Ale czy mnie tam nie oszukają? Ja nie wiem, jaką wartość mają te papierki. — To mogę ci powiedzieć. Pójdę też z tobą do kantoru wymiany. Pokaż mi je! Uśmiechając się, wyjął sakiewkę, otworzył ją i podał mi „papierki”. Były to angielskie banknoty. Galingré dał mu rzeczywiście podarunek znacznej wartości. — I co? — spytał Halef. — Jest tam ze sto piastrów? — Dużo, dużo więcej, mój kochany! Nawet nie zgadniesz, jaka to suma. Te banknoty mają wartość ponad dwunastu tysięcy piastrów. Dostaniesz za to trzy tysiące franków, jeśli chcesz mieć francuskie pieniądze. Ale ja ci radzę wymienić je na talary Marii Teresy, o ile uda ci się je dostać, są one bowiem ważne tam, gdzie pachnie najwspanialszy z kwiatów — twoja Hanneh. Mały Hadżi popatrzył na mnie bez słowa i pokręcił głową. Taki dar przekraczał granice jego wyobraźni. Omar szybko dobył sakiewkę. On dostał jeszcze więcej. Galingré, będąc Francuzem, dał im wprawdzie angielskie pieniądze, ale jak zauważyłem, przeliczył je na wartość francuskich. Omar otrzymał pięć tysięcy franków, niebywale duże sumy dla tych obu skromnych ludzi! Był to prawdziwie książęcy dar. Galingré wychodził prawdopodobnie z założenia, że on i jego rodzina bez naszej pomocy już by nie żyli. A w końcu osiem tysięcy franków dla człowieka posiadającego taki majątek, cóż to było! Obydwaj obdarowani rozpływali się w zachwytach, okrzykom radości nie było końca. — Co za bogactwo! — cieszył się Halef. — Hanneh, ukochanie mojej duszy, jest od tej chwili najznakomitszą spośród niewiast, spośród wszystkich żon i wnuczek Ateibeha i Haddedihnu. Może pytać, ile kosztują stada wszystkich plemion Szammar i ubierać się w jedwabie z Hindustanu, a swoje piękne włosy ozdabiać perłami i szlachetnymi kamieniami. Jej postać będzie pachniała wonnościami Persji, a jej stopki będą chodziły w pantofelkach księżniczek. Ja zaś będę palił najlepsze, najlepsze latakia, a cybuch mojej fajki będzie z różanego drewna aż po cygarniczkę z bursztynu, która będzie tak duża, że nie mógłbym jej zmieścić w ustach! Tego rodzaju przesadne wyobrażenie wielkości uzyskanego majątku mogło łatwo doprowadzić Hadżiego do rozrzutności. Tłumaczyłem mu więc na różnych przykładach, że ten majątek nie jest aż tak wielki, jak myśli. Radość Omara nie była tak głośna. Uszczęśliwiony uśmiechał się i powiedział: — Galingré dał mi to, o czym tak marzyłem; mogę za to nabyć dom. Udam się z Halefem do Haddedihnów i kupię wielbłąda, parę wołów i stado owiec. Potem pewnie znajdę jakąś miłą córkę plemienia, która zechce zostać moją żoną. Hamdullillah! Teraz wiem, że mogę żyć! Lindsay zrozumiał, jeśli nawet nie wszystko, to przynajmniej to, co najważniejsze, i powiedział: — Nonsens! Galingré! Kupiec! Ja jestem Anglikiem i też umiem dawać prezenty. Ale nie musi to być zaraz! Co pan powie na to, sir, że ci dwaj chcą jechać na pastwiska Haddedihnów! Jak tam dotrzeć? Jaką drogą? Statkiem do Jaffy? A stamtąd przez Palestynę do Bosry w Dżebel Hauran! Jak? — To byłoby zapewne najlepsze — potwierdziłem. — Ale gdzie znajdą statek do Jaffy? I pieniądze, jakie musieliby za to zapłacić! — Ha! Mam Francuza na kotwicy w porcie. Płacę za wszystko. Można też zabrać na pokład wszystkie konie i podarować je tym dwóm. My razem do Jerozolimy. — My? Kogo ma pan na myśli? — Pana i siebie, naturalnie. — Ach, tak! Ja wracam do domu. — Nonsens! Musieliśmy Jerozolimę zostawić na boku. Możemy to nadrobić. Kilka tygodni jeszcze nie’ ma znaczenia. Niech pan przybije na zgodę! Wyciągnął rękę. — Muszę to najpierw rozważyć, sir David — zwlekałem z odpowiedzią. — Niech więc się pan zastanowi, tylko szybko, w przeciwnym razie odpłynę do Jaffy, zanim podejmie pan właściwą decyzję. Well! Taki już on był. Pomysł bardzo mi się podobał i w duchu sam przekonywałem siebie, że powinienem się zgodzić. Tymczasem dojechaliśmy do Gori i w niecałe dwie godziny do Skali, a potem ze wzgórza do Skutari, końcowego etapu naszej podróży przez kraj Skipetarów. Lindsay wyłożył swój plan Halefowi i Omarowi słowami i na migi. Plan został przyjęty z entuzjazmem i obydwaj tak energicznie nalegali na mnie, że w końcu musiałem ustąpić, co szczerze mówiąc, nie stało się z niechęcią. Teraz też, jak zawsze, zostawałem z dala od domu dłużej, niż pierwotnie zamierzałem. Zatrzymaliśmy się w zajeździe Anastazja Papaniko, który wprawdzie miał tylko dwa pokoje gościnne dla przyjezdnych, ale na szczęście nie były zajęte. Tu mogliśmy się odświeżyć i pozbyć się uczucia, że staliśmy się na wpół dzikimi ludźmi. Sir David natychmiast skierował posłańca do Antivari, aby powiadomić kapitana statku o nowym planie podróży, ja zaś nie miałem nic pilniejszego do załatwienia, niż udać się do balwierza, a potem zaopatrzyć się w nową bieliznę i odzież. Łatwo się domyślić, że najpierw jednak nam wszystkim potrzebna była kąpiel. A później udawaliśmy panów, każąc się obwozić po jeziorze Skutari, skąd roztaczał się przepiękny widok na miasto. Po powrocie do domu zastaliśmy czekającego na nas policyjnego urzędnika w asyście dwóch na czerwono ubranych saptijelerów; to gospodarz nas zameldował. Urzędnik ów, obejrzawszy moje dokumenty, wycofał się w czołobitnych ukłonach, do czego zapewne głównie przyczynił się hojny bakszysz wręczony mu przez Anglika. Skutari ma charakter na wskroś orientalny. Miasto położone jest po części na urodzajnej równinie, po części zaś na wzgórzach tę równinę okalających, z ruinami zamku w najwyższym ich punkcie. Miasto to składa się właściwie z wielu połączonych ze sobą wsi; dominuje w nim budownictwo drewniane. Osko zatrzymał się tu jeszcze na jeden dzień, a potem pożegnał nas i wyruszył do Aliji, a stamtąd przez Plavnicę do Rieki, gdzie dawniej mieszkał. Przeprawa przez jezioro skróciłaby mu drogę, jednak uznał, że czeków, z których posiadania był tak dumny, lepiej nie zawierzać zwodniczym falom. Rozstanie było trudne dla niego i dla nas. Przyrzekł, że w powrotnej drodze do Edirne i Stambułu przekaże pozdrowienia od nas swoim krewnym i zobowiąże ich, by do mnie napisali. Towarzyszyliśmy mu spory kawałek drogi. Posłaniec skierowany przez Lindsaya do Antivari wrócił dopiero drugiego dnia, gdyż żeby dotrzeć z jednego miasta do drugiego, trzeba było szybko jechać jedenaście do dwunastu godzin. Zakomunikował nam, że kapitan stoi na kotwicy koło Antivari i w każdej chwili gotowy jest nas przyjąć na pokład. W Skutari nic nas już właściwie nie zatrzymywało, przeto następnego dnia wczesnym rankiem wyruszyliśmy w drogę. Byliśmy radzi z posiadania tak dobrych koni, gdyż droga okazała się fatalna. Wodę do picia dla nas i dla koni mogliśmy zdobyć tylko w jednym miejscu, a dotarliśmy tam około południa. Było to na szczycie góry wznoszącej się między jeziorem Skutari i morzem. Ze względu na bardzo od tej strony strome zbocze musieliśmy zsiąść z koni, by oszczędzić ich siły. Miasto Antivari wraz z twierdzą położone jest na niskiej odnodze góry. Nawet o nie nie zahaczyliśmy, zdążaliśmy bowiem wprost do Rivy. Tam, na brzegu, znajdowały się cztery budynki: jeden mieścił kwarantannę, inne dom handlowy austriackiego Lloyda, komorę celną i zajazd. Tu zatrzymaliśmy się. Była godzina piąta po południu. Noc spędziliśmy w zajeździe. Następnego dnia wczesnym rankiem zaokrętowaliśmy się wraz z końmi na parowiec, a wkrótce po tym brzeg kraju Skipetarów zniknął nam sprzed oczu. Jak dotarliśmy do Jaffy i Kudus–i szerîf — Jeruzalem, o tym innym razem. Teraz wypada wspomnieć jeszcze, że Lindsay też bardzo hojnie obdarował Hadżiego i Omara, a ja poprosiłem „mego przyjaciela i obrońcę”, aby do mnie napisał. List mógłby wysłać do Mossulu, skąd z pewnością do mnie dojdzie. W tym celu zabrał ze sobą papier, a ja napisałem mu na kopercie swój adres po turecku i francusku. W dwa miesiące po powrocie do domu dotarło do mnie jego pismo. Halef sądził, że skoro adres został napisany po turecku, to i treść listu powinna być przekazana w tym języku. Jego turecki był zadziwiająco przemieszany z arabskim, zaś ręka przywykła do strzelby, a nie do pióra, palnęła mnóstwo zabawnych błędów, ale list był serdeczny i sprawił mi wielką radość. A oto jego treść w przekładzie: Z łaski bożej bądź pozdrowiony, o Sihdi! Przyjechaliśmy ja i Omar. Radość i szczęście wszędzie! Pieniądze! Pancerz! Sława, zaszczyt, rozkosz! Błogosławieństwo dla Kary Nemsi Efendiego, miłość, pamięć, modlitwa! Hanneh Najmilsza, córka Amszas, córki Maleka, szejka Ateibehu jest zdrowa, piękna i czarująca. Kara Ben Hadżi Halef, mój syn, jest bohaterem. Czterdzieści suszonych daktyli zjada na raz, o Boże! O nieba! Omar Ben Sadek żeni się z Sahamą, córką Hadżiego Szukara esz Szamaina Ben Mudala Hakurama Ibn Saduka Wesilegha esz Szamara, bogatą i ładną dziewczyną. Niechaj Allach da ci bardzo dobrą pogodę i ładną aurę! Rih, ogier, pozdrawia najuniżeniej i uprzejmie. Omar Ben Sadek ma dobry namiot i łaskawą teściową. Ożeń się też wkrótce! Niech Allach cię ochrania! Bądź zawsze zadowolony i nie narzekaj! Ja ciebie kocham! Zapomnij pieczęć: nie mam ani pieczątki, ani laku! Bądź zawsze cnotliwy, wystrzegaj się grzechu i przestępstwa! Przyjedź na wiosnę! Bądź zawsze powściągliwy, skromny, uprzejmy i unikaj opilstwa! Z całym szacunkiem, uniżonością, pokorą i uwielbieniem Twój wierny i szczery przyjaciel, obrońca i ojciec rodziny Hadżi Halef Omar Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawuhd al Gossarah. POSŁOWIE MÓJ RIH Z ostatnimi wierszami poprzedniego rozdziału nasza podróż dobiegła końca i tym samym byłby to koniec książki. Jednak, ku swemu zadowoleniu, czuję się w obowiązku dołączyć posłowie. Powiadam: ku swemu zadowoleniu, albowiem setki listów ze wszystkich stron mego ojczystego kraju, a także z zagranicy, uświadomiły mi, jak ścisła duchowa więź wytworzyła się między mną i moimi czytelnikami. Wszystko, co napisano w gazetach o dotychczas wydanych sześciu tomach, jest bardzo pomyślne i zaszczytne dla mnie; jednak o wiele głębiej poruszyło mnie to, że z tak wielu listów od ludzi starych i młodych, wybitnych i prostych, wielkich i małych, dowiedziałem się, że nie tylko ja stałem się przyjacielem czytelników, ale również moi towarzysze pozyskali sobie ich sympatię i cieszą się wielkim zainteresowaniem. Zwłaszcza mój poczciwy, wierny Hadżi Halef Omar, o którego późniejsze losy bywam często pytany. Mogę śmiało powiedzieć, że ten miły chłopak podbił wszystkie serca. Czegóż to nie chciano by o nim wiedzieć! Mógłbym pisać list za listem i nigdy nie byłoby temu końca, albowiem każdego dnia przychodzą nowe zapytania. Mam jeszcze więcej, dużo więcej opowiedzieć o nim. Mam powiedzieć, czy, kiedy, gdzie i jak znów z nim się spotkam i co tam wspólnie przeżyjemy. Muszę przeto spróbować, na ile się da, spełnić tę prośbę, powiem więc, że w dalszych tomach często jeszcze będzie mowa o Halefie. A co nie znajdzie się w tych tomach, powinno tu zostać opowiedziane. Równocześnie spełnię przy tym życzenia tych, którzy darzą zainteresowaniem ową istotę tak bliską memu sercu, choć było to tylko zwierzę. Mam na myśli Riha, nieporównanego Karego, o którego też pyta wielu czytelników. Otóż znalazłem się znów w Damaszku, skąd miałem zamiar udać się przez Aleppo, Diarbekr, Erserum i rosyjską granicę do Tyflisu. Mój przyjaciel i językoznawca zainteresował mnie kaukaskimi dialektami, ja zaś, jak zwykle, uznałem, że tego rodzaju studia lepiej jest odbywać nie w domu, ale tam na miejscu. Ze zrozumiałych względów nie zatrzymałem się w Damaszku w zajeździe, tylko zajechałem na ulicę Prostą do Jakuba Afaraha, gdzie zostałem przyjęty z radością. Wcześniej nie miałem czasu na poznanie okolic Damaszku i teraz starałem się to nadrobić. Każdego dnia odbywałem wycieczki i wkrótce zwiedziłem tyle, że pozostała mi tylko w północnej części miasta Dżebel Kasjun. Góra ta jest dlatego tak osobliwa, że właśnie tam według wschodnich przekazów Kain podobno zabił Abla. Wybrałem się konno sam, aby w spokoju poddać się urokowi widoku wspaniałego miasta. Był bardzo wczesny ranek, miałem więc nadzieję, że nikt mi w tym nie przeszkodzi. Kiedy jednak dotarłem na górę, zobaczyłem, że dziś nie byłem tu pierwszym gościem. Zobaczyłem młodego poganiacza osłów, który leżał w trawie obok swego zwierzęcia, a kiedy skręciłem za kępę oliwek, zobaczyłem też mężczyznę, którego ten osioł przydźwigał na górę. Był obrócony do mnie plecami, ale sądząc z ubioru, musiał być Europejczykiem, bo niemożliwe, żeby tuziemiec mógł tkwić w takim stroju. Wysoki szary cylinder siedział na długiej, wąskiej głowie, która pod względem ilości włosów była bardziej naga niż Sahara. Chuda, goła szyja sterczała z szerokiego, wykładanego kołnierza doskonale wyprasowanej koszuli, do tego szara marynarka w kratę, szare kraciaste spodnie i getry. Jak powiedziałem, widziałem tego człowieka z tyłu, ale mógłbym przysiąc, że miał również szary krawat w kratę i takąż kamizelkę. Nad krawatem długi, ostry podbródek i szerokie usta o wąskich wargach, a dalej w górę nos kiedyś ozdobiony pryszczem. Wiedziałem to dobrze, ponieważ znałem człowieka, który siedział tu zatopiony w myślach i nawet nie usłyszał, kiedy zbliżyłem się do niego. Zsiadłem z konia, podkradłem się do niego i stanąwszy za jego plecami, zakryłem mu dłońmi oczy. Zmienionym głosem zapytałem: — Sir David, who is there — kto to? Trochę się przestraszył, ale potem wymienił kilka angielskich imion, zapewne imion znajomych osób, które w tym czasie bawiły w Damaszku. W końcu odezwałem się już normalnym głosem: — Nie zgadł pan, sir David! Zobaczmy więc, czy pan mnie pozna? Momentalnie poderwał się z miejsca. — The devil! Niech się zaraz zamienię w konia, jeśli to nie jest ten nieszczęsny Kara Ben Nemsi, który podarował swego karego ogiera, zamiast mi go sprzedać! Uwolnił się od moich rąk i obrócił się do mnie. Zrobił wielkie oczy, uśmiechnął się od ucha do ucha, przy czym jego długi nos poruszał się w sposób trudny do opisania. — Rzeczywiście! — wykrzyknął. — To naprawdę on, ten człowiek! Chodź, niech cię przycisnę do piersi! Wyciągnął długie ramiona i oplótł mnie nimi niczym ośmiornica, pięć czy sześć razy przycisnął mnie do siebie, a potem — have care! — ściągnął wargi w ryjek i cmoknął mnie w usta, co było możliwe tylko dzięki temu, że udało mu się odgiąć nos w bok. Wreszcie odsunął mnie od siebie i z radosnym błyskiem w oczach spytał: — Człowieku, chłopcze, przyjacielu, jak to się stało, że akurat teraz wszedł pan tu na górę? Nie posiadam się z radości, yes! A więc otrzymał pan mój list! — Jaki list, sir David? — Z Triestu. Namawiałem w nim pana do przyjazdu i udania się ze mną do Kairu. — Nic nie wiem o liście. Nie byłem w domu. — A więc przypadek? A może, jak pan to mówi: przeznaczenie! Od jak dawna pan się tu wałęsa? — Od jedenastu dni. — Ja dopiero od czterech. Jutro ruszam dalej. A pan stąd dokąd? — Na Kaukaz. — Kaukaz? Dlaczego? — Studia językowe. — Nonsens! Już pan gada dosyć w obcych językach! Może chce pan się bić z Czerkiesami? Niech pan jedzie ze mną! Nic to pana nie będzie kosztowało. — Dokąd? — Haddedihn. — Co? — Teraz ja się zdziwiłem. — Chce pan jechać do Haddedihn? — Yes. — Skinął potakująco głową, przy czym jego nos kiwnął aż trzy razy już na własny rachunek. — Dlaczego by nie? Ma pan coś przeciwko temu? — Absolutnie nic. Ale jak pan wpadł na taki pomysł? Może znów chce pan odkopywać „uskrzydlone byki”? — Niech pan przestanie! Nie musi pan ze mnie kpić, sir! Dawno porzuciłem tę myśl, ale jak panu wiadomo, jestem członkiem Klubu Podróżników, Londyn, Near Street 47. Zobowiązałem się, że odbędę podróż, osiem tysięcy mil, obojętne dokąd. Przemyślałem to. Wróciłem myślą do naszych wcześniejszych wypraw i postanowiłem odwiedzić znane miejsca. Potem z Bagdadu do Indii i Chin. Chce pan jechać ze mną? — Dziękuję. Nie mam aż tyle czasu. — No to przynajmniej do Haddedihnów. Chciałem stąd wziąć przewodnika. Nawet już zaangażowałem. Ale mógłby tu zostać, gdyby pan jechał. Well! Myśl, żeby odwiedzić Haddedihn, a konkretnie Halefa, była nęcąca. Ale już inaczej zadysponowałem czasem i teraz robiłem uniki. Jednak on wcale mnie nie słuchał, potrząsał głową, przy czym nos mu się kiwał, a wymachiwał rękoma tak, że aż musiałem się cofnąć na bezpieczną odległość, i zasypał mnie tyloma wyrzutami, napomnieniami, że w końcu poprosiłem: — Niech pan oszczędza głos, sir David! Być może później będzie panu jeszcze potrzebny. — Będę mówił tak długo, póki nie usłyszę, że pan się zgadza. — Wobec tego pewnie muszę się nad panem zlitować. Pojadę. Ale z góry powiadam, że nie mam dla pana więcej czasu niż jeden miesiąc. — Dobrze! Wspaniale, wybornie, sir! Jestem już zadowolony. Z miesiąca łatwo się zrobi rok. Ja pana znam. Yes! Znów mnie objął i próbował po raz drugi wycisnąć na mojej twarzy pocałunek, czego uniknąłem chytrym uchyleniem głowy; złożone w ryjek usta cmoknęły w powietrzu. Potem spytałem, gdzie mieszka w Damaszku. — U konsula angielskiego, to mój daleki krewny — odpowiedział. — A pan? — U Jakuba Arafaha. Bardzo go tym ucieszyłem. Ale dlaczego pan go nie odwiedził? — Pomyślałem sobie, że zaraz zechce mnie u siebie zatrzymać. A ja lubię być niezależny. Jednak teraz chętnie wybiorę się tam z panem. Chciałbym zobaczyć fortepian, na którym wtedy pan dał koncert. Miejsce upamiętniające Kaina i Abla już mniej podniecało naszą ciekawość, toteż wkrótce wróciliśmy do miasta. Było to znów jedno z owych nieoczekiwanych spotkań, jakie często miewałem. Skutkiem tego, zamiast planowanej podróży na północ, była wycieczka do zaprzyjaźnionych Haddedihnów z plemienia Szammar. Dwa dni później byliśmy już w drodze, sami, bez przewodników. Przygotowania do tej wyprawy nie kosztowały mnie ani feniga. Lindsay zakupił trzy dobre wielbłądy, w tym jeden przeznaczony był do niesienia zapasów. Zadbał też bardzo rozsądnie o upominki. Nie udało mi się, niestety, namówić go, aby zrezygnował ze swego okropnego ubrania w kratę. Na wszystkie moje sugestie w tej kwestii zawsze słyszałem tylko jedną odpowiedź: — Dajcie mi spokój z waszymi obcymi mi ubiorami! Raz zostałem wsadzony w kurdyjski strój, jeden raz i nigdy więcej! Czułem się jak lew w oślej skórze. Yes! — Naprawdę? Dziwne! — Co dziwne? — To odwrócenie. Znana bajka mówi przecież o ośle w skórze lwa. — Sir! Czy to ma być złośliwość? — Nie, tylko sprostowanie. — Well! Jeśli to wyjdzie panu na zdrowie! Nie potrzebuję żadnej obcej skóry, żeby wykazać się odwagą. Może pan być tego pewien! Ta uwaga z pewnością nie była potrzebna, wykazał bowiem więcej razy niż trzeba, że odwagi mu nie brak. Miał jednak, niestety, pewną szczególną właściwość: zawsze źle się do wszystkiego zabierał. Obraz osła w lwiej skórze skorygowany został przeze mnie jedynie dlatego, że chciałem się przekonać, czy mogę nadal z nim rozmawiać jak dawniej, w sposób poufały. Jechaliśmy drogą, jaką wówczas obrałem, udając się z pastwisk Haddedihnów do Damaszku, i w okolicy Deir przeprawialiśmy się tratwą przez Eufrat. Do tej pory nie zdarzyło się nic, co zasługiwałoby na wzmiankę. Ale w Deir dowiedzieliśmy się, że odtąd powinniśmy być ostrożni, ponieważ Arabowie Abu Ferhan, których stada wypasały się teraz tu i nad rzeką Khabur, poróżnili się z Haddedihnami i potraktują nas, którzy byliśmy z nimi zaprzyjaźnieni, wrogo. Woleliśmy więc trzymać się południowej strony i przeprawić się przez Khabur koło Abu Serai. Znajdują się tam ruiny starego miasta Circesium albo Karkemisz, gdzie w roku 605 przed Chrystusem Nabuchodonozor pokonał króla Egiptu Necho. W dzień później mieliśmy już terytorium Abu Ferhan za sobą i mogliśmy liczyć, że jutro, a najpóźniej pojutrze zobaczymy Haddedihnów. Następnego wieczoru zatrzymaliśmy się na postój na rozległej równinie, teraz podobnej do ukwieconej łąki. Lindsay miał ochotę rozpalić ognisko, ale nie zgodziłem się na to. Obozowaliśmy więc w ciemności. Około północy usłyszałem tętent galopujących koni, ale jeźdźców zobaczyć nie mogłem. Sądząc po odgłosach, jechali na wschód, a więc w tym samym kierunku, w jakim i my podążaliśmy, szukając Haddedihnów. Gdybyśmy zapalili ognisko, zostalibyśmy przez tych jeźdźców zauważeni i pewnie doszłoby do spotkania. O pierwszym brzasku wyruszyliśmy w drogę. Po mniej więcej godzinie jazdy na wschodzie dostrzegliśmy dwie grupy jeźdźców. Pierwsza, licząca sześciu do ośmiu ludzi, kierowała się ku północy i szybko zniknęła nam z oczu. Druga, dwóch jeźdźców tylko, jechała w naszą stronę. Odniosłem wrażenie, że rozdzielili się dopiero przed kilkoma minutami. Początkowo nie mogliśmy nic wyraźniej zobaczyć, byli zbyt daleko, ale kiedy owi dwaj przyśpieszyli i podjechali bliżej, stwierdziliśmy, że jeden z nich jedzie na siwym, a drugi na czarnym koniu. Oni też nas zauważyli, ale nie zmieniając kierunku jazdy, zaczęli wymachiwać rękami, jak gdyby dając nam znaki, i usłyszeliśmy ich pokrzykiwania, które z oddali brzmiały jak: „nadszah, nadszah, nefad!” Jeśli dobrze usłyszałem, znaczyłoby to: „Udało się! Udało!” Wydawało się, że wzięli nas za znajomych. Potem jednak, zobaczywszy dokładniej szarą, kraciastą postać Anglika, jak gdyby się zawahali, ale nie zmienili kierunku jazdy. Kiedy wreszcie zbliżyli się na odległość dwustu długości konia, nie mogłem powstrzymać okrzyku zdziwienia. Rozpoznałem obydwa wierzchowce. Podobnie jak Anglik, który równocześnie zawołał: — The devil! To przecież nasz Rih! Czy ci ludzie są Haddedihnami? — Nie, to złodzieje koni — odpowiedziałem cicho. — Niech mi pan ich nie spłoszy! W każdym razie są to Abu Ferhan, którzy wczoraj wieczorem koło nas przejeżdżali. Uprowadzili Haddedihnom dwa najlepsze konie. Niech pan się zatrzyma, sir David, i zsiądzie! Musimy mieć te konie. Proszę tu zostać, póki nie wrócę! Zatrzymawszy wielbłądy, kazaliśmy im uklęknąć i zsiedliśmy. Rusznicę i sztucer zostawiłem zawieszone na siodle i z pustymi rękoma ruszyłem w stronę dwóch jeźdźców. Oni też się zatrzymali. Jedno spojrzenie w tył powiedziało mi, że Lindsay trzymał w ręce swoją strzelbę. Kiedy zbliżyłem się do nich na około sześćdziesiąt kroków, jeździec dosiadający karego konia zawołał: — Stój! Zatrzymaj się! Kto ty jesteś? — Jestem właścicielem konia, na którym siedzisz! — odpowiedziałem. — Złaź! — Niech cię Allach spali! Chyba nie jesteś przy zdrowych zmysłach! Koń jest mój! — To się zaraz okaże! Zrzuciłem burnus, żeby Kary dobrze zobaczył moją postać, i zawołałem: — Rih, Rih et tajib, ta’al, ta’a lahaun — Rih, kochany Rich, chodź do mnie! Wspaniały koń długo mnie nie widział, jednak rozpoznał od razu. Jeden gwałtowny podskok na cztery nogi, drugi w bok — i jeździec wylądował na trawie. W chwilę później Kary stał przy mnie i rżał radośnie. Wcześniej jego pieszczota polegała na tym, że głową ocierał się o mnie albo mnie lizał. Teraz zachwyconemu zwierzęciu jak gdyby tego było za mało. Chwycił mnie pyskiem za ramię i parskał, tak jakby chciał powiedzieć: kochany, kochany pan, mógłbym umrzeć z radości, że znów mam ciebie! Ale na czułości nie było czasu. Zrzucony z siodła już nadbiegał: w ręce trzymał nóż. A drugi popędził swego konia wprost na mnie. Szybko wskoczyłem na siodło. Wyjąłem rewolwer i mierząc do pierwszego napastnika, zawołałem: — Stój, bo będę strzelał! Usłuchał. — Z konia! — rozkazałem drugiemu. — Bo cię zastrzelę! Zatrzymał siwka i nie mając odwagi zbliżyć się, gniewnie odkrzyknął: — Psi synu, nie masz prawa nam rozkazywać! Te konie należą do nas i ja… — Milcz! — przerwałem mu. — Jestem Kara Ben Nemsi, przyjaciel Haddedihnów, a Kary jest moim koniem! — Kara Ben Nemsi! — zawołał. — Cudzoziemiec z czarodziejskimi strzelbami! Przez chwilę spoglądał na mnie bezradnie, ale tylko przez krótką chwilę, a potem szybko jak myśl pomknął na siwku przez równinę. — Sir David! Niech pan zatrzyma tu tego osobnika! — krzyknąłem do Anglika, a sam popędziłem za uciekinierem. Dosiadał najszybszego konia Haddedihnów. Była to siwa klacz, o której Mohammed Emin powiedział: „Ta klacz odejdzie ode mnie tylko wraz z moim życiem”. Polował na niej na dzikiego osła Sindszaru. Nawet mój Rih nie mógłby dorównać jej szybkości, gdyby dosiadał jej prawowity pan. Ten koniokrad nie znał tajemnicy prowadzenia konia i zachęcenia go do rozwinięcia największej szybkości. Dlatego byłem pewien sukcesu. Położyłem rękę między uszami Karego i trzykrotnie zawołałem: „Rih!” Zarżał głośno i poszedł do przodu, aż zakręciło mi się w głowie. Już po trzydziestu sekundach widziałem, że skracam dystans. Złodziej obejrzał się i zauważył to. Uderzył konia, żeby go przyśpieszyć, ale szlachetna klacz, nie przyzwyczajona do takiego traktowania, zbuntowała się. A ja tym szybciej zbliżałem się do niej. Koniokrad robił, co mógł, i wykorzystując cały kunszt jeździecki, zdołał wreszcie opanować konia i pogalopował dalej. Był doskonałym jeźdźcem. Łatwo się zresztą domyślić, że skoro jedno plemię zamierza innemu ukraść najlepsze konie, to wybiera do tego najdzielniejszych jeźdźców. Ci zaś zazwyczaj nie zabierają ze sobą długiej broni, żeby nie zawadzała, tylko noże. Towarzyszy im obstawa, ludzie, których zadaniem jest ochranianie złodziei. To właśnie była ta druga grupa jeźdźców, która pojechała w kierunku północnym, aby zmylić pościg i odciągnąć go od koniokradów. A jednak i kunszt jeździecki na nic się nie zdał temu człowiekowi. Byłem bliżej, coraz to bliżej niego. Zdecydował się więc na fortel, zmieniał kierunek jazdy to w lewo, to w prawo, niczym lis, który ciągnie za sobą sforę psów. I wszystko na próżno. Podjechałem do niego z boku. — Zatrzymaj się! — krzyknąłem. Dobył noża i zaśmiał się szyderczo — nie usłuchał. Chętnie przeskoczyłbym na jego konia, ale mogłoby to przynieść szkodę delikatnej klaczy. Dlatego trzymając się z boku, wymierzyłem do niego z rewolweru. — Jeszcze raz powtarzam: zatrzymaj się, bo będę strzelał! Znów się zaśmiał. Wycelowałem w rękę trzymającą nóż i nacisnąłem spust. Trafiłem. Krzyknął przeraźliwie i upuścił nóż; był bezbronny. Skierowałem Karego tuż do boku klaczy i stanąwszy w strzemionach, uderzyłem złodzieja pięścią w głowę. Zachwiał się i wypuścił wodze z lewej ręki. Pochwyciłem je. Miałem już konia i jeźdźca. Konie jeszcze przez chwilę biegły obok siebie, zanim zatrzymaliśmy się. Złodziej nie był ogłuszony do nieprzytomności, ale chwiał się w siodle. Jego prawa ręka silnie krwawiła. — Trzymaj się mocno! Zawracamy! Jeśli będziesz próbował ucieczki albo oporu, to cię zastrzelę! Widział, że musi się podporządkować, i pogodził się z losem. Pościg trwał zaledwie pięć minut, ale znacznie oddaliliśmy się od Anglika. Ponad piętnaście minut jechaliśmy kłusem, zanim go zobaczyliśmy. Siedział przy wielbłądach, a obok niego drugi ze złodziei. — Dobrze, że pan wraca! — zawołał do mnie. — To piekielnie nudny jegomość. Chciałem z nim porozmawiać, ale on nie rozumie ani słowa po angielsku. — Chyba nie jest konieczne, żeby sir David wdawał się w rozmowę z koniokradem — zaśmiałem się. — I jak go pan ujął? — Rękoma. Chciał uciec szubrawiec, ale ja też mam dwie nogi. Well! — Ale on przecież miał nóż! — Ja też! — Próbował się nim bronić? — Pewnie. Ale dałem mu klapsa w nos; wkrótce będzie wyglądał tak, jak kiedyś mój z tym guzem. Ale ten też chyba dostał klapsa? Lindsay wskazał przy tym na złodzieja, którego przyprowadziłem. Jego jeniec trzymał się obiema rękami za nos. — Tak — odpowiedziałem. — A teraz my dosiądziemy koni, a ci dwaj dżentelmeni pojadą na naszych wielbłądach. — A dokąd to teraz? — dopytywał się Lindsay. — Niedaleko. Do miejsca, w którym ci złodzieje się rozdzielili. — Rozdzielili? Jak to? — To proste, sir David. Haddedihnowie spostrzegli kradzież o świcie i natychmiast zorganizowali pościg. Złodzieje, dla zmylenia ich, rozdzielili się na dwie grupy, z których jedna pojechała na północ, a ci dwaj ze zrabowanymi końmi na zachód. Pojedziemy do miejsca, w którym się rozjechali, i z pewnością tam wkrótce zobaczymy Haddedihnów. — Well! Zrobią wielkie oczy, że tak szybko odzyskają swoje konie, i to dzięki komu! Obydwaj Abu Ferhan, bo rzeczywiście należeli do tego plemienia, musieli wsiąść na wielbłądy, ale przedtem jeszcze opatrzyłem rannemu rękę. I pojechaliśmy dalej aż do miejsca, w którym ich ślady łączyły się ze śladami kompanów. Tu zsiedliśmy z koni; konie i wielbłądy od razu zaczęły skubać trawę. Lindsay zacierał ręce z zadowolenia. — Chciałbym zobaczyć ich miny — powiedział. — To dopiero będzie żart, prawda? — Tak, ogromne zaskoczenie. Jednym z pierwszych pewnie będzie Halef, przyjedzie też chyba Amad el Ghandur. W tym miejscu trzeba przypomnieć, że kiedy ja z Halefem powróciłem do Haddedihnów z karawany śmierci, Amada jeszcze nie było, nie wrócił do swego plemienia. Uważaliśmy go wtedy za straconego. Później dotarł tam jednak szczęśliwie. Pomścił śmierć swego ojca na Kurdach Bebbeh, jednak trwało to dłużej, niż można było przewidzieć. Teraz, jako następca Mohammeda Emina, piastował godność szejka Haddedihnu. — No i Omar Ben Sadek na srokaczu! — dodał Lindsay. — Cieszę się jak przesiewacz śniegu na sezon ogórkowy. Kiedy się z panem podróżuje, to jednak jest coś innego, sir! Przeżywa się coś. — Niech mnie pan nie wbija w dumę, sir David! Inni ludzie też mają swoje przeżycia. — Ale jakie? Obydwaj pojmani nie odzywali się. Jeden tępym wzrokiem patrzył w ziemię, a drugi bezustannie obmacywał swój nos, który z każdą chwilą zmieniał kolor i wielkość. Anglik widać solidnie mu przyłożył. Po niespełna piętnastu minutach czekania na wschodnim skraju pola widzenia spostrzegliśmy gromadę jeźdźców. — Jadą! Jadą! — zaśmiał się Lindsay od ucha do ucha. — Chciałbym im zaraz podarować tysiąc funtów! Yes, well! Tak, to byli Haddedihnowie. Zbliżali się szybko, jadąc po śladach złodziei. Zobaczywszy nas, zatrzymali się, obserwowali. Zauważyli obok wielbłądów konie. Siwka i Karego. Maść koni zgadzała się. Ale czy mogłyby to być ich konie? Nie, bo w takim razie my musielibyśmy być koniokradami, ale czy ci siedzieliby tu spokojnie i patrzyli, jak oni nadjeżdżają? — Sir, kim jest ten wysoki brodaty mężczyzna na przedzie? — spytał Anglik. — To Amad el Ghandur. Ma równie długą brodę jak jego ojciec, tylko jego broda jest czarna, a Mohammed Emin miał białą jak srebro. — A tamten starzec obok? — To jest Malek, szejk Ateibehu, dziadek „najwspanialszej spośród wspaniałych” Hanneh. — A ten mały obok nigo? — Nasz Hadżi Halef Omar. — Well! Ma pan lepsze oczy niż ja. A czy nie siedzi tam któryś na srokatym koniu? — Tak, Omar Ben Sadek na koniu Alladżich. Jeszcze nas nie rozpoznali. Ale teraz nadjeżdżają. — Well! Zaraz im się pokażę w całej okazałości. Wstał, wyciągnął się na całą długość swojej wysokiej postaci i ruszył im naprzeciw. Wydawali się zaskoczeni. Zdziwiła ich osobliwa, kraciasto odziana figura. I nagle mały Hadżi wydał okrzyk radości, pchnął konia do przodu, wołając przy tym z entuzjazmem w swoim arabskim i tureckim, mieszając do tego kilka niemieckich i angielskich wyrazów, jakie sobie akurat przypomniał: — Maszallah! — Wspaniale! That’s sir David Lindsay! Kejfinnis nedir — co słychać? Podjechał bliżej. Lindsay podszedł do niego. Halef zeskoczył z siodła i spytał: — You, tu u nas! Allach, Allach! How do you do? Czy słyszał pan o moim dobrym sihdi? Jak mu się powodzi? Ożenił się czy jeszcze nie? Co… Hadżi oniemiał; byłem na wpół odwrócony do niego plecami, a teraz wstałem i podszedłem do niego. W pierwszej chwili znieruchomiał. Potem rozłożył ramiona, jak gdyby już z dala chciał mnie objąć, ale nie mógł się ruszyć z miejsca, tylko osunął się na kolana i poruszał wargami. Widać było, że chciał mówić, ale głos odmówił mu posłuszeństwa, a przy tym rzęsiste łzy spływały mu po twarzy. Byłem głęboko wzruszony tym niezwykłym przejawem rozczulenia, podniosłem z klęczek Małego i przygarnąłem do piersi. Objął mnie, przycisnął do mnie twarz i szlochał. Teraz i inni ożywili się. Rozpoznali nas; rozpoznali też ogiera i siwą klacz. W chwilę później zaroiło się wokół nas od jeźdźców, którzy zeskakiwali z koni wśród okrzyków i pytań. Wszystkie ręce wyciągały się do nas. Uścisnąć mogłem tylko niektóre, bo byłem bez reszty zajęty Halefem, który wreszcie uspokoił się na tyle, że mógł już mówić, choć na razie tylko te słowa: — Tak, sihdi, hajati, na’imi, nuri esz szems, ja Allach, ja Allach — o, sihdi, moje życie, moje szczęście, moje słońce, o Boże, o Boże! Przy tym głaskał mnie obiema rękami po twarzy, całował rąbek mego burnusa. W tej chwili było dla niego bez znaczenia, czy obydwa cenne konie zostały odzyskane, czy też nie. Miał mnie i to mu wystarczyło. Tym większy entuzjazm z tego powodu, że zwierzęta były bezpieczne, przejawiali inni. I ja miałem łzy w oczach, widząc ogromne wzruszenie Halefa, mimo to nie mogłem powstrzymać się od śmiechu na widok sposobu i formy, w jakiej szarokraciasty Anglik witał się z Haddedihnami. Wykorzystywał cały posiadany zasób słów arabskich i tureckich, żeby im powiedzieć, jak bardzo się cieszy, że może ich znów zobaczyć, a dysponował dwudziestoma, a najwyżej trzydziestoma wyrazami i można sobie wyobrazić, jakie z tego wychodziły niedorzeczności. Omar Ben Sadek długo czekał, żeby też do mnie podejść. W końcu po prostu ujął Halefa za ramiona i odsunął go ode mnie. — Myślisz, że możesz zatrzymać sihdiego wyłącznie dla siebie? Tu jest ktoś, kto też chciałby go powitać. I zanim mogłem się wybronić, przycisnął usta do rąbka mojej kurtki i nie odszedł ode mnie, póki Amad el Ghandur nie odsunął go, by uścisnąć moją prawicę. — Chwała Allachowi, który dziś znów do nas cię przywiódł, Kara Ben Nemsi, efendi! — zaczął. — W naszym obozie zapanuje wielka radość i szczęście pod namiotami. Nasi wojownicy przywitają was igraszkami z prochem, a z ust kobiet i dziewcząt zabrzmi pieśń pochwalna dla ciebie. Jesteś tak mile u nas widziany jak jeszcze nikt, bo jesteś naszym najlepszym przyjacielem. Już samo twoje pojawienie się przyniosło nam szczęście. Uratowałeś dwa najszlachetniejsze konie naszego plemienia. Czy zechcesz nam opowiedzieć, jak ci się to udało? Dopiero pytanie szejka skłoniło Halefa do odwrócenia oczu ode mnie i spojrzenia na Karego. — Tak! — wykrzyknął. — Sławny Kara Ben Nemsi jeszcze nie postawił stopy na naszym terenie, a już przynosi nam szczęście. O, sihdi, ukradziono mi twojego Riha, konia mojej duszy, mego serca. Co za hańba spadłaby na nas, gdybyś ty nie pokonał rabusiów! Jak to zrobiłeś, że udało ci się dogonić ich konie i te, które skradli, na waszych powolnych wielbłądach? — Zaraz się dowiesz, tylko jeszcze przywitam tego małego Ben Araba i chyba zgadnę, kim on jest. Na trzyletnim może, czarnym ogierze siedział ośmioletni chłopiec. Nie zsiadł z konia; jego duże, ciemne oczy ze szczególnym wyrazem utkwione były we mnie. Podałem mu rękę i powiedziałem: — Nie widzieliśmy się od trzech lat. Ty jesteś Kara Ben Hadżi Halef, syn mojego przyjaciela? — Tak, to ja — odpowiedział i wskazując na swego młodego konia, dodał: — A ten kary ogier to Assil Ben Rih, syn tego, którego podarowałeś mojemu ojcu. — Co? Rih ma syna? — spytałem zdziwiony. — Syna i córkę — odpowiedział Halef. — Czy taki koń miałby nie mieć potomstwa? Nie. Jego potomkowie powinni być podobnej czarnej maści jak on, dlatego dowiadywałem się wszędzie o najlepszą czarną klacz. Ten sławny koń znajdował się na arabskiej pustyni w El Hamada i musiałem pokonać duże niebezpieczeństwa, póki nie dotarłem do jego szczęśliwego właściciela. Spodobał mu się nasz Rih i zawarłem układ. Rih miał, jeśli to możliwe, dać nam syna i córkę; córkę miał dostać on, właściciel klaczy, syna zaś — właściciel ogiera. Tak się też stało. Rih spełnił nasze oczekiwania. Córka ma dwa lata, a syn trzy. Tu widzisz go, sihdi. Jest jeszcze piękniejszy niż Rih i nosi już mojego chłopca, syna najmilszej wśród najpiękniejszych. Oni obydwaj są dniem i nocą razem i nauczyliśmy go już „sekretu”, o którym ci powiem, bo on jest przecież twój, jak i Rih należy do ciebie. — Nie, żaden z nich nie należy do mnie— odpowiedziałem. — Obydwa są twoje. — Nie, twoje! — upierał się Hadżi. — Ty powierzyłeś mi wspaniałego Riha, ponieważ on tylko tu u nas może żyć. Pielęgnowałem go, korzystałem z bogactw, jakie pozyskałem tylko dzięki tobie, mogłem go dosiadać w czasie twojej nieobecności i już tym samym zostałem hojnie nagrodzony za swoje starania. Nie był to zresztą żaden trud, tylko korzyści i przyjemność, jakie z tego miałem. Teraz wróciłeś do nas i będziesz na nim jeździł. Mam nadzieję, że nie odrzucisz mojej prośby. Przecież gdyby nawet twoje prawo było przedawnione, to przez fakt, że uratowałeś konia z rąk złodziei, odzyskałeś je na nowo. A więc powiedz „tak”, sihdi! Weź go! Sprawisz mi tym wielką radość, bo nie chciałbym widzieć mego ukochanego sihdi inaczej, jak tylko na grzbiecie konia, który nosił go i w chwilach wielkich niebezpieczeństw, i do tak wielkich czynów. Tak więc musiałem spełnić życzenie Halefa, nawet gdyby to wcale nie było moim zamiarem. Przyjąłem Riha jednakże tylko na czas mojej tu bytności. Potem opowiedziałem, w jaki sposób pokonaliśmy obydwu Abu Ferhan. Złodzieje zostali przywiązani do wielbłądów i zabrani do obozu. Kradzież tak szlachetnych koni karana jest śmiercią, jednak radość z naszego powrotu sprawiła, że Amad el Ghandur Hadżi Halef i szejk Malek przyrzekli mi, że zostanie im ona złagodzona. Wyruszyliśmy na pastwiska Haddedihnów. Wcześniej wysłany tam człowiek miał zawiadomić o naszym przybyciu. Musieliśmy jechać około trzech godzin. Po upływie tego czasu spostrzegliśmy galopującą z przeciwka chmarę jeźdźców. Nadjeżdżali, czyniąc wielką wrzawę, otoczyli nas i tak napierali ze wszystkich stron, że mogło się wydawać, iż chcą nas stratować. Jeździli wokół bezładnie, wykrzykiwali: „Witajcie!” i „Niech żyją!”, a przy tym w biegu wystrzeliwali ze swoich flint całą amunicję, zużywając bardzo dużo prochu. Stąd takie powitanie nazywa się „la’b el Barud” — zabawą z ogniem. I trwało to tak długo, póki nie zobaczyliśmy namiotów wsi. Już było słychać stamtąd powitalną pieśń kobiet i dziewcząt. Stały przed wejściem do wioski namiotów; na ich czele kobiety, które z dawna mnie znały: pierwsza żona, teraz wdowa po szejku Mohammedzie Eminie, z jego dwiema kolejnymi żonami. To ją spryskałem „świętą” wodą Sem Sem z Mekki, kiedy przybyłem tu po raz pierwszy. Wtedy była to jeszcze młoda kobieta, ale zmartwienia i śmierć szejka sprawiły, że szybko się postarzała. Już nie barwiła ust i brwi, nie malowała kropek na czole i policzkach. Nie nosiła też dużych, złotych kolczyków w uszach i w nosie ani srebrnych bransolet na ramionach, nadgarstkach i kostkach, żadnych korali, pereł, wielobarwnych kamieni i asyryjskich, cylindrycznych pieczątek, jakimi dawniej się przyozdabiała. Obok niej stała Amsza, bohaterka, ciągle tak poważna i dumna, jak wtedy, kiedy spotkałem ją na stepach Dżiddy, a po jej prawej stronie Hanneh, żona Halefa, „najmilsza z kobiet, słońce wśród gwiazd całego kobiecego rodzaju”. Wydała mi się równie młoda i ładna jak wtedy, gdy oddawaliśmy ją za żonę Hadżiemu. Jej ciemne oczy zwrócone były na mnie z wyrazem sympatii i szacunku. Przy śpiewie i tańcach wjechaliśmy w szeroką ulicę między namiotami. Zatrzymaliśmy się, zsiedliśmy z koni i zostaliśmy zaprowadzeni do największego i najlepszego namiotu, przygotowanego dla nas naprędce po tym, jak goniec zapowiedział nasze przybycie. Przygotowano tu dla nas wodę do mycia i kiedy już myliśmy się, Anglik zapytał: — Kiedy rozdać pańskie prezenty, sir? — Moje prezenty? Nie mam żadnych prezentów. — Nonsens! Przecież widział je pan i razem ze mną kupował. — Ale nie płaciłem za nie. One należą do pana. — Ciekawe! One należą do tych, dla których są przeznaczone. Niech pan im je da! — Pan powinien to zrobić. — Nonsens! Jak może David Lindsay obdarowywać te arabskie ladies! — Skoro pan nie może, to mnie też nie wolno. — Ha! Wszystko, co pan robi, ma szyk. Coś takiego lepiej pasuje panu niż mnie. Wolałbym polować na lwy, niż dawać kobiecie prezent. Jeśli pan odmawia, to wyrzucę te wszystkie .głupie rzeczy! Nie były to bynajmniej głupie rzeczy, przeciwnie, bardzo użyteczne, ładne i w większości kosztowne przedmioty. — Dobrze więc — zdecydowałem się. — Zrobię to dla pana, sir David. Jednak nie lubię się stroić w cudze pióra. Dlatego wymienię pana jako ofiarodawcę. — Niech pan wymienia, kogo chce, króla Portugalii albo cesarza Laponii. Niech pan tylko mnie zostawi w spokoju! Wkrótce poczuliśmy w naszym namiocie zapach pieczonego mięsa. Zawołałem Halefa i wręczywszy mu podarunki poprosiłem, żeby je rozdał. Dla niego przeznaczone były dwa ładne rewolwery i kawał jedwabiu na turban. Bardzo się z tego ucieszył. Hanneh, „najwspanialsza wśród wspaniałych”, dostała suknię >z różowego jedwabiu, pierścionek, dwa kolczyki w kształcie kółek oraz naszyjnik składający się ze złotych i srebrnych monet i takąż opaskę na czoło. Zauważyliśmy później, że była tym uszczęśliwiona. Inne kobiety zostały też obdarowane, podobnie jak mężczyźni, z którymi wcześniej zetknęliśmy się bliżej. Biesiada odbyła się na otwartym powietrzu. W większości złożyły się na nią znane nam już potrawy; wcześniej je opisywałem. Po jedzeniu Amad el Ghandur zaprosił nas do swego namiotu, gdzie chciał nam przedstawić pewną prośbą. Zgromadziła się tam starszyzna wsi. Był tam szejk Malek i Halef. Bardzo mnie to ucieszyło, wywnioskowałem bowiem z tego, że potrafił zżyć się z plemieniem i pozyskać dla siebie szacunek. — Efendi — zaczął szejk. — Przybyliście do nas w ważnym momencie. Czy możesz jeszcze przypomnieć sobie, którego dnia zmarł mój ojciec, szejk Haddedihnu Mohammed Emin z rodu Szammar? — Bardzo dokładnie. Było to dwudziestego szóstego dnia miesiąca rabiu’l achir, który tamtego roku odpowiadał dwunastemu dniu czerwca kalendarza chrześcijańskiego. — Tak. Od tego czasu upłynęło osiem lat i nikt jeszcze nie był u jego grobu, aby odprawić tam modły przyjaźni i powinowactwa. To mi nie daje spokoju. Chcę się udać w góry, żeby spełnić swoją powinność, a plemię postanowiło, że powinno mi towarzyszyć iluś dzielnych wojowników, aby modły odbyły się w sposób godny sławnego szejka. Chcemy już dziś wyruszyć, ja wraz z dwudziestoma ludźmi, i to po południu, w porze Asr, dlatego wczoraj wieczorem ucztowaliśmy na pożegnanie aż do późnej nocy. Nasi wartownicy byli zmęczeni uroczystością i dzięki temu udało się złodziejom ukraść nasze dwa najlepsze konie. I oto przybyliście wy. Gościnność nakazuje nam zostać z wami, choć przecież chcieliśmy być przy grobie szejka w rocznicę jego śmierci. Prosimy ciebie o radę, który z tych obowiązków powinniśmy spełnić. — Ten, który zamierzaliście spełnić przed naszym przybyciem — odpowiedziałem krótko i zdecydowanie. — Mówisz, że powinniśmy wyruszyć w góry? Wobec tego z wami pozostaną tylko zwykli wojownicy, którzy nie mogliby wam nic zaoferować. — Mylisz się. Będziemy z najlepszymi z was, to znaczy z wami. — Z nami? Jak to? — O, szejku, jeszcze pytasz? Czy Mohammed Emin nie był mi przyjacielem i bratem? Czy nie walczyliśmy ramię w ramię z wrogami Haddedihnów? Czy nie spędzaliśmy tygodni w siodle, dzieląc dole i niedole, niebezpieczeństwa, niewygody? Czy ja nie zostałem raniony tego samego dnia, w którym Allach powołał go do siebie? Czy nie uczestniczyłem w jego pogrzebie i nie odczytałem nad jego grobem sury o zmartwychwstaniu? A zatem czy nie jest moim obowiązkiem udać się wraz z wami do przyjaciela, który był mi tak drogi? — Kara Ben Nemsi, naprawdę chcesz iść z nami? — wykrzyknął z radością Amad el Ghandur. — W takim razie możemy mieć pewność, że pokonamy wszystkie niebezpieczeństwa. — A czy należy się teraz spodziewać jakichś nadzwyczajnych niebezpieczeństw? — Nie bardziej niż zwykle. — Jaką drogę chcecie obrać? — Taką, która będzie ci odpowiadała. Podporządkujemy się twojej woli. Postanowiliśmy, że nie pojedziemy do tego grobu prostą drogą. Moi wojownicy chcieliby poznać nasz dawny szlak i odwiedzić miejscowości, w których szejk przebywał w ostatnich dniach życia; uważają, że są mu to winni, a ja się zgodziłem, bo takie było też moje życzenie. Udając się w góry Zagros, zamierzamy najpierw jechać do Lasu Czynarskiego, gdzie natknęliśmy się na Heider Mirlam. Był to równocześnie pierwszy stopień pod górę do położonego wysoko grobowca mego ojca Mohammeda Emina. — Zgadzam się, bo i ja chciałbym znów zobaczyć miejsca, w których wówczas znaleźliśmy się przelotnie — powiedziałem. — Ale co się dzieje z Kurdami z plemienia Bebbeh? Byli naszymi wrogami. Pomściłeś na nich śmierć twego ojca. A teraz każdy Haddedihn, którego pochwycą, padnie ofiarą ich krwawej zemsty. Musimy się ich wystrzegać. — Tak, będziemy się wystrzegali. Ale zważ, że o tej porze roku łatwo będzie uniknąć spotkania z nimi, a innych Kurdów, przez których tereny pojedziemy, nie musimy się obawiać. Będzie nas dwudziestu dzielnych ludzi, a do tego ty z twoimi strzelbami, to tak, jak gdyby było nas stu. I wtedy wstał mój mały Hadżi Halef Omar; energicznie podkręcił trzynaście włosów swoich cienkich wąsów, chrząknął, co robił zawsze, ilekroć zamierzał wygłosić mowę, i rzekł: — Słuchajcie wy, mężczyźni, wy, dzielni, niepokonani! Chcę do was mówić. Było to dwudziestego szóstego dnia miesiąca rabiu’l achir, kiedy padł w walce przeciwko Kurdom z plemienia Bebbeh Mohammed Emin, szejk Haddedihnu. Walczyliśmy dzielnie u jego boku, przy czym mój dobry sihdi dostał pchnięcie lancą i postrzał w prawe ramię. Postanowiliśmy uczcić ten dzień w taki sposób, że pojedziemy do grobu szejka i tam odprawimy modły. Przy tym nie chcemy rozlewu krwi, bo śmierć Mohammeda Emina już została pomszczona, zaś ja nauczyłem się od mego sihdi okazywać wrogowi łaskę i miłosierdzie. Nasza wyprawa ma służyć modlitwie i pokojowi. Dlatego proszę was, ułóżmy tak wszystko, żeby uniknąć spotkania z nieprzyjaznymi nam ludźmi, a na naszego dowódcę wybierzcie Karę Ben Nemsiego. On nas tak poprowadzi, że obejdzie się bez walki. Mówię to bez obawy, że któryś z was uzna mnie za tchórza. A gdyby ktoś tak myślał, to jestem gotowy walczyć z nim na śmierć i życie. Usiadł, a ja odpowiedziałem: — Nikomu z nas nie przyszłoby na myśl uważać za tchórza dzielnego Hadżiego Halefa Omara, który tak często dawał dowody odwagi. A to, co powiedział, wyjął mi niejako spod serca. Nasza wyprawa ma być pokojowa. Jednak nie miałbym prawa domagać się dla siebie wielkiego zaszczytu przewodzenia wam, każdy z was bowiem jest równie dzielnym, doświadczonym i rozważnym wojownikiem, a waszym szejkiem jest Amad el Ghandur. Ja, będąc tu gościem, chętnie jemu się podporządkuję. Haddedihnowie jednak na to się nie zgodzili. Sprzeciwili się wszyscy, a Amad el Ghandur oświadczył: — Efendi, słyszysz, że nikt z nas nie godzi się na twoją propozycję. Wtedy byłeś naszym wodzem, bądź nim więc i teraz. — Ja jestem obcy w tym kraju, ty go znasz o wiele lepiej. — Nie, nie jesteś tu obcym, a twój rozsądek pozwala ci znajdować właściwe drogi nawet w okolicach, w których jeszcze nie byłeś; często przekonywaliśmy się o tym. Tego więc nam nie wmawiaj. Powinieneś znów nas poprowadzić! Nie sprzeciwiałem się dłużej i tym samym ten punkt został uzgodniony. Może rzeczywiście lepiej, żeby ci tak popędliwi Beduini słuchali mnie, a nie działali sami, idąc za pierwszym impulsem. W innych, mniej ważnych kwestiach szybko doszliśmy do porozumienia, ostatecznie postanawiając, że wyruszymy pojutrze rankiem. Haddedihnowie woleliby zapewne, aby było to w porze asr — popołudniowej modlitwy, jest to bowiem godzina, o której wszyscy prawowierni mahometanie zazwyczaj rozpoczynają podróż. Ale w końcu zdołałem ich jednak przekonać, że sytuacja nie pozwala nam na tracenie trzech czwartych dnia. Przeciwnie, skoro mieliśmy dotrzeć na miejsce w rocznicę śmierci szejka, należało się śpieszyć. W tym miejscu warto przypomnieć o różnicy między kalendarzem chrześcijańskim i kalendarzem mahometańskim. Jak już zostało powiedziane, Mohammed Emin zmarł dwunastego czerwca, a więc w gorącej porze roku. Tymczasem według kalendarza mahometańskiego zdarzenie to miało miejsce w miesiącu rebîul–ewwel. Muzułmanie bowiem liczą rok według rachuby księżycowej i w kalendarzu księżycowym jest on krótszy o jedenaście dni od naszego roku słonecznego, stąd daty mahometańskie w porównaniu z naszą rachubą czasu przesuwają się każdego roku o jedenaście dni, a po ośmiu latach dało to różnicę pełnych trzech miesięcy. Haddedihnowie, jako prawowierni muzułmanie trzymali się naturalnie swego kalendarza. Łatwo więc zrozumieć, że rocznica śmierci szejka Haddedihnów, który zmarł w czerwcu, teraz po ośmiu latach przypadała na marzec, nawiasem mówiąc, był to najlepszy miesiąc do długiej, konnej jazdy, jaką planowaliśmy. Wśród ludzi wybranych do uczestniczenia w wyprawie był również Omar Ben Sadek. W żaden sposób nie dałby się od tego odwieść, był uszczęśliwiony, że będzie mógł znów uczestniczyć ze mną w takim przedsięwzięciu. Chyba nie trzeba wspominać o tym, że zarówno on, jak i jego żona Sahama zostali też hojnie obdarowani. Halef poprosił mnie, aby wolno mu było tej nocy spać przy mnie, na co chętnie pozwoliłem wiernemu chłopakowi, choć przewidywałem, że ze spania niewiele wyjdzie. I było jak myślałem: musiałem opowiadać, on też miał mi wiele do powiedzenia i zasnęliśmy dopiero nad ranem, a po godzinie obudził nas już ożywiony ruch w obozie. Na śniadanie była zupełnie dobra kawa, a do tego pachnące kebab, małe kawałki mięsa upieczone w ogniu, bardzo smaczne. Później Halef zaprowadził mnie do swego namiotu, ponieważ Hanneh, „najmilsza z żon i córek”, marzyła o tym, żebym przyszedł do nich. Przygotowała dla nas drugie, bardzo smakowite śniadanie; Hadżi był w siódmym niebie, widząc, z jakim szacunkiem i uprzejmością odnoszę się do jego „najpiękniejszej z pięknych”. Po posiłku zapytał: — Sihdi, widziałeś wczoraj Karę Ben Hadżiego Helafa, mego syna na koniu. Jak on jeździ? — Bardzo dobrze — powiedziałem patrzącemu na mnie wyczekująco; znałem go i już wcześniej zauważyłem, że coś go gnębi. Moja odpowiedź nie była dyktowana chęcią pochlebiania jego ojcowskiej dumie; dodałem zgodnie z prawdą: — Jeszcze nie widziałem chłopca w jego wieku tak dobrze trzymającego się w siodle. Jeździ jak dorosły. W oczach Hanneh lśnił zachwyt. — Twoje słowa, sihdi, napawają mnie dumą! Ja byłem jego nauczycielem i dlatego słowa z twoich ust cieszą mnie po dziesięciokroć bardziej. Ale powinieneś też zobaczyć, jak on strzela. Czy będziesz tak dobry i zechcesz wyjść ze mną na zewnątrz? Wyprowadził mnie za obóz, gdzie czekał już na nas Kara Ben Hadżi Halef. Miał dubeltówkę, dwa pistolety i rewolwer. Był tam pal wbity w ziemię. Wskazując nań, Halef powiedział: — Sihdi, jakże często zdarzało się, że znajdując się w niebezpieczeństwie strzelałeś do jakiegoś przedmiotu, żeby pokazać wrogom, jak celne są twoje kule, i że byliby zgubieni, gdyby odważyli się zaatakować ciebie, prawda? Ja później w taki sam sposób ćwiczyłem, a potem uczyłem mego syna. Teraz on może ci pokazać, czego się nauczył. Czy pozwolisz? Nie miałem naturalnie nic przeciwko temu. Chłopiec strzelał do celu znajdującego się w krańcowym punkcie nośności jego broni i ani razu nie spudłował. Każda kula siedziała tak, jak Halef widział, że ja to robiłem: w odległości cala jedna od drugiej w belce namiotu. — No, sihdi, czy ta próba wystarczy? — Z pewnością! — odrzekłem. — Będzie wojownikiem jak jego ojciec, a ja jestem dumny, że nosi moje imię Kara. — Zostanie bohaterem, jakim ty jesteś. Wróćmy do mego namiotu, bo Hanneh, najlepsza wśród kobiet i matek, oraz ja, chcemy wyłożyć ci naszą prośbę. Przeczuwałem, co to była za prośba, i nie pomyliłem się w przewidywaniach; gdy tylko znaleźliśmy się w namiocie, powiedział: — Mój syn powinien uczestniczyć w pierwszej wyprawie do wrogiego kraju nie pod zwykłym dowództwem, tylko pod twoim. Czyż mamy czekać, aż kiedyś tu wrócisz? Czy w ogóle wiadomo, że Allach pozwoli mi jeszcze raz się cieszyć twoją tu obecnością? A teraz jesteś tu i poprowadzisz nas do grobu szejka. Miałbym więc nie skorzystać z okazji zobaczenia spadkobiercy mojej sławy, jadącego w cieniu twojej doskonałości? Pozwól mi więc zabrać go, o sihdi! Moja wdzięczność będzie bezgraniczna! — On jest za młody, mój drogi Halefie! — A czy można mierzyć młodość albo starość liczbami? Są młodzi, którzy postępują jak starzy, i na odwrót, widzi się często starych, którzy wcale nie są mądrzejsi niż niedoświadczone dzieci. — To prawda. Widzę, że Kara Ben Hadżi Halef przewyższa pod wieloma względami swoich rówieśników, ale fizycznie nie jest jeszcze dość silny, żeby mógł wytrzymać tak szybką i długą, męczącą jazdę na koniu, jaka nas czeka. — Nie myśl tak, sihdi! Kara jest zahartowany jak dorosły. W tym roku zabrałem go ze sobą do Basry, to daleka droga na koniu, o wiele dalsza niż ta, którą zamierzamy teraz przebyć, i w drodze powrotnej był tak świeży, jak w chwili, gdy wyruszaliśmy. Mówię ci, że on to wytrzyma o wiele lepiej niż jakiś trzydziesto– albo czterdziestoletni wojownik. Jeśli nie zechcesz spełnić mego życzenia, będzie to dla mnie bardzo bolesne. — O spełnieniu czy niespełnieniu z mojej strony nie może być mowy. Ty jesteś ojcem i sam decydujesz, co wolno, a czego nie wolno twemu synowi. Chodzi więc jedynie o to, czy chcesz go zabrać, czy nie. — Tak mówisz, sihdi. Ale Haddedihnowie będą myśleli inaczej. Przypuszczam, że będą się sprzeciwiali zabraniu chłopca. — Szczerze mówiąc, nie mogę brać im tego za złe, choć oni zamierzoną wyprawę traktują z o wiele mniejszą powagą niż ja. — Mniej poważnie! Uważasz tę wyprawę za trudniejszą, niż oni myślą? — Nie tylko trudniejszą, ale i bardziej niebezpieczną. — Niebezpieczną? Dlaczego? — Powierzyliście mi dowodzenie i dobrze zrobiliście, gdyż ja, będąc człowiekiem Zachodu, działam rozważniej niż wy. Mam zwyczaj przedtem wszystko przemyśleć i uważam za zupełnie możliwe, że dojdzie do starcia z Kurdami. — Ale z powodzeniem możemy przecież ominąć okolicę, w której oni się znajdują. — Nie, przypuszczalnie nie możemy, bowiem należy domniemywać, że oni właśnie tam są, dokąd my chcemy jechać. — Nie rozumiem ciebie, sihdi. Chyba nie wpadną na pomysł odprawienia modłów u grobu szejka, który był ich wrogiem. — Taka myśl z pewnością nie przyjdzie im do głowy. Ale jest tam jeszcze jeden grób, do którego mogą się udać tego samego dnia. Pomyśl o szejku Gasalu Gabodze! — Którego ja zastrzeliłem? — Właśnie. Zginął też tego dnia. Czy teraz mnie zrozumiałeś? — O Allach! O tym nie pomyślałem! Ale przypominam sobie, że tam nie ma grobu, przy którym mogliby odprawiać modły, bo wtedy, kiedy było już po wszystkim, my jeszcze w ferworze walki powrzucaliśmy ich zabitych do wody. Ciało ich szejka też. — Ja bym do tego nie dopuścił, gdybym był przytomny — wtrąciłem. — Trzeba szanować zmarłych! Wtedy tak się nie stało i dlatego nastawienie tamtych będzie podwójnie wrogie. A do tego jeszcze i to, że Amad el Ghandur później pomścił na nich śmierć swego ojca. — Myślisz, sihdi, że oni przybędą tam nad wodę, żeby odprawić modły? — Myślę tylko, że to jest możliwe, i nic ponadto. A jeśli przyjadą, to nie muszą modlić się nad wodą, o tym jestem przekonany. Wówczas kiedy odjechaliśmy, oni z pewnością wrócili, żeby zobaczyć, co się stało z poległymi wojownikami. Powyciągali ciała z wody i je pogrzebali. Z pewnością jest tam więc miejsce, w którym mogą się zgromadzić na modlitwę. Nasi Haddedihnowie nie byli dość przezorni; o tym nie pomyśleli. Mam przeto powód, by sądzić, że nasza wyprawa nie jest bezpieczna. Łatwo może dojść do zderzenia z plemieniem Bebbeh. Jeśli zabierzesz ze sobą syna, to teraz wiesz, na jakie niebezpieczeństwo go narażasz. — Sihdi, ale to żaden powód, żeby go tu zostawiać! Czy on powinien lękać się niebezpieczeństwa, któremu jego ojciec wychodzi z zimną krwią naprzeciw? Właśnie wtedy Kara chciałby być przy mnie. Czy może on jest lepszy niż ja? Czy może w porównaniu z nim jestem tak mało warty, że ja, jego ojciec, mogę dać się zastrzelić, podczas gdy mój syn zostanie tu wśród starych kobiet i będzie dbał o swoje szlachetne ciało, nacierał delikatną skórę wonnymi maściami? Jaki bohater z niego wyrośnie, jeśli już teraz zrezygnuje z pokazania blasku swojej odwagi i dzielności? Czy może powinienem kazać zbudować coś takiego, co wy na Zachodzie nazywacie oszkloną szafą i zamknąć w niej mego syna, żeby nie spadł na niego żaden pyłek, i kazać przez szybę podziwiać jego tchórzostwo? Mały Hadżi był bardzo zirytowany. Mówił bez przerwy, przytaczał wszystkie argumenty, chcąc przekonać mnie, że zezwolenie chłopcu na uczestnictwo w wyprawie jest absolutnie nieodzowne. Bawił mnie zapał tego zacnego człowieka, z jakim zabiegał, aby dać okazję synowi do wykazania się męską odwagą. Przy pierwszych jego słowach skłonny byłem od razu zgodzić się na jego prośbę, więc i teraz zgłosiłem tylko jedno, ostatnie zastrzeżenie. — Rozumiem twoje powody, kochany Halefie. Ale co na to powie Hanneh, matka chłopca? Ona też ma prawo do wyrażenia swego zdania. — Tak, ma i natychmiast powie, co myśli. Hanneh, najulubieńsza, powiedz naszemu sihdi, jaka jest twoja wola i prośba! Hanneh do tej pory siedziała przy nas i nie odzywała się, tylko z wielkim przejęciem słuchała naszej rozmowy. Teraz powiedziała skromnie: — Sihdi, ty możesz postanowić, co zechcesz, a ja usłucham twojej woli, bo kobieta powinna podporządkować się temu, co uradzą mężczyźni. Jednak ponieważ każesz, bym wyraziła moje zdanie, to je usłyszysz. Wiesz, jak bardzo kocham Hadżiego Halefa Omara, mego pana i władcę. Mimo to chętnie zgodziłam się, żeby z tobą jechał, choć wiedziałam, jakie czekają was niebezpieczeństwa i że często jego życie będzie zagrożone. W duchu bałam się o niego i modliłam się, ale odczuwałam dumę z tego, że towarzyszy tobie i może ci dowieść, iż ma wierne i odważne serce. Szczęśliwie przetrwał wszystkie niebezpieczeństwa i wrócił do mnie jako mężczyzna, który doświadczył i dowiedział się więcej niż inni mężczyźni i wojownicy naszych okolic. Teraz zasiada w radzie starszych, którzy chętnie słuchają jego głosu i zgodnie z tym czynią. Napełnia to moje serce wielką radością, mam bowiem małżonka, z którym nie tak łatwo ktoś inny może się równać. Chciałabym być tak samo dumna z mego syna i wiem, że tylko ty jesteś tym, który może szybko poprowadzić go do sławy, tak jak dzięki tobie imię jego ojca jest dziś na ustach wszystkich. Ty możesz być dla niego wzorem na całe życie, ale nastąpi to tylko wtedy, gdy będzie on miał ów wzór przed sobą, gdy będzie go widział, a więc wtedy, gdy znajdzie się blisko ciebie. Dlatego moje życzenie jest takie, jak powiedział Hadżi Halef Omar, spełnij naszą prośbę i zabierz Karę ze sobą! Do końca swoich dni będzie czerpał ze wspomnień, jak się czerpie wodę ze studni, w której zawsze ona jest! Oczy Halefa rozjaśniła duma i radość. — Wiedziałem, że tak powiesz ty, najmądrzejsza z mądrych, ty, żono dzielnego i matko przyszłego bohatera! Czy słyszałeś, sihdi? Ona też tego pragnie, by Kara Ben Hadżi Halef Omar poszedł z nami! Nie sprzeciwiaj się, wyraź zgodę! — Wasze życzenie zostanie spełnione. Kara pojedzie z nami! — Nawet jeśli inni byliby temu przeciwni? — Nawet wtedy, jednak mam nadzieję, że Haddedihnowie uwzględnią moje wstawiennictwo. — O, z pewnością tak uczynią, sihdi. Możesz od nich żądać, czego chcesz, a zrobią wszystko, jeśli tylko to będzie możliwe. Promieniał z radości i Hanneh była uszczęśliwiona moim przyrzeczeniem. Halef wybiegł czym prędzej, żeby powiedzieć synowi o wyniku rozmowy. To, czego się spodziewałem, nastąpiło później. Haddedihnowie dowiedziawszy się, że chcę zabrać chłopca Hadżiego, jednogłośnie temu się sprzeciwili. Nie używając wielu słów, aby uzyskać ich przyzwolenie, powiedziałem tylko, że i moim życzeniem jest mieć przy sobie „chrześniaka” noszącego moje imię, wobec czego poniechali sprzeciwu. Nazajutrz już wcześnie wszystko przygotowane było do drogi. Bez Lindsaya, mnie i chłopca grupa liczyła dwudziestu doskonale uzbrojonych jeźdźców. Kilka jucznych koni niosło zapas żywności; żywność zabieraliśmy z sobą, żeby w drodze nie być skazanymi na kradnące czas polowania. Amad el Ghandur jechał na siwej klaczy, ja na moim Rihu, chłopiec dosiadał Assila Ben Riha. Omar Ben Sadek miał srokacza Aladżich, a Halef wierzchowca pożyczonego mu ze stajni plemienia. Pozostali też mieli tak dobre konie, że o szybkość jazdy nie musieliśmy się martwić. Jak już wspomniałem, najpierw chcieliśmy dotrzeć do gór Zagros. Zamierzony cel osiągnęliśmy w tydzień, bez złej przygody. Odnaleźliśmy Las Czynarski, na którego skraju obozowaliśmy, kiedy doszło do spotkania z Turkmenami z plemienia Bejat; tu zatrzymaliśmy się na noc. Jako że ustalone zostało, iż będziemy podążali drogą sprzed lat i odwiedzimy miejsca, o które wtedy otarliśmy się tylko przelotnie, przeto następnego dnia wyruszyliśmy nad rzekę w pobliże załomu, gdzie napadli na nas Bebbehowie, dowodzeni przez ich szejka Gasala Gabogę. Tu też spędziliśmy jedną noc i, co rozumie się samo przez się, ożywione wspomnienia i wszystko, co tu wówczas przeżyliśmy, zostało przypomniane i omówione aż po najdrobniejsze szczegóły. Tak jak przewidywał plan, nazajutrz pod wieczór dotarliśmy do małej chaty, w której znaleźliśmy owego niedźwiedziowatego węglarza Allo, teraz nie zamieszkanej i zrujnowanej. Kolejnego dnia w południe byliśmy już nad rzeką Berosieh; wtedy zażywaliśmy tu kąpieli. W dzień później skierowaliśmy się na wzgórze Bane, a potem do prowadzącej na południe przełęczy. Po dwudziestu czterech godzinach dotarliśmy do wąskiej doliny, porośniętej pasmami łąkowej zieleni pośrodku; tu wówczas po raz drugi napadli na nas Bebbehowie. Dalej była krzywa, boczna dolina, tam nocowaliśmy z Musafirem, bratem Gasala Gabogi. Następnie dotarliśmy do obozowiska, gdzie obydwaj Haddedihnowie zbuntowali się przeciwko mnie. Tu Amad el Ghandur zatrzymał się i powiedział: — Efendi, mój ojciec pewnie jeszcze by żył, gdybyśmy wtedy nie sprzeciwili się twojej woli i później wskutek tego nie puścili wolno szejka plemienia Bebbeh. Byliśmy wtedy wielkimi głupcami. Wolałem na to nie odpowiadać, gdyż moja odpowiedź mogłaby zabrzmieć jak wyrzut, a to niczemu by nie służyło. Z kolei zajechaliśmy do domu Mahmuda Mansura, szejka Kurdów Dżijaw, i tu zsiedliśmy z koni. Ku naszej radości żyli jeszcze dozorca Dżibrail Hamrasz i jego żona. Rozpoznali nas i zaprosili na nocleg. Zgodziliśmy się chętnie, gdyż mieliśmy czas i byliśmy tu mile widziani. Do tej pory prawie nic się nie wydarzyło. Ja wraz z Halefem i jego synem jechaliśmy ciągle wyprzedzając pozostałych po to, aby rozejrzeć się w okolicy. Haddedihnowie podążali w znacznej odległości za nami. W ten sposób unikaliśmy wszelkich niebezpiecznych spotkań, ale również i spotkania z kimś, od kogo moglibyśmy się dowiedzieć o obecnym stanie rzeczy. O to mogliśmy teraz zapytać Mamrasza. Halef pokazywał synowi po drodze każde zapamiętane miejsce i — może po raz setny — opowiadał, co wtedy tam się zdarzyło. Robił to zawsze we właściwy sobie, obrazowy sposób, który i teraz mnie bawił. Od pierwszego dnia naszej wyprawy wziąłem małego Karę „do szkoły”. Prawie nie odstępował mnie, a okazał się bardzo uważny i pojętny. Uczyłem go, jak trzeba zwracać uwagę na głosy puszczy, a przy każdym śladzie, jaki napotkaliśmy, pokazywałem zasady, według których należy je odczytywać, by były zrozumiałe. Już po upływie pierwszego tygodnia byłem przekonany, że wyrośnie na dzielnego Beduina. Polubiłem go i wiedziałem, że i on darzy mnie sympatią. Okazywał też przywiązanie do Omara Ben Sadeka, którego zawsze nazywał Amm — stryjkiem. Kiedy po raz pierwszy zajechaliśmy do Mamrasza, dowiedzieliśmy się od niego, że w pobliżu nie znajdowało się wielu Kurdów Dżijaw, plemienia, do którego i on należał, i że w okolicy pojawiło się raczej plemię Bilba z Persji. Tak było do dzisiejszego dnia. — A Bebbehowie? — spytałem Dżibraila. — Gdzie teraz mają swoje pastwiska? — Między Kerkuk i Sulejmanije. — A więc trochę dalej stąd. A czy w ostatnich dniach byli tu może jacyś? — U mnie nie, efendi. Ale o jeden dzień jazdy stąd każdego roku popasa w okolicy spora ich gromada. Myślę, że o tej porze też są. — Jak dużo bywa ich zwykle? — Zawsze dziesięciu albo dwunastu ludzi. — I co tam robią? — Wydaje się, że obchodzą tam id el amwat — święto zmarłych. — Ach tak, a czy są tam groby? — Tak, dużo. Na brzegu rzeki Dijala. Są tam kopce usypane z ziemi, a na skale znajduje się jeden grobowiec ułożony z kamieni. — Czy jest dobrze zachowany? — Bardzo dobrze. Tylko usunięto kilka kamieni tak, że można zajrzeć do wnętrza. Widać tam siedzącą postać zmarłego, jego ciało nie rozpadło się, tylko wyschło, wygląda jak mumia. Ma długą, siwą brodę. — Czy domyślasz się, kto mógłby to być? — Dokładnie nie wiem, bo kiedy w ubiegłym roku tam byłem, to jego twarz była tak zasuszona, że rysów nie można było dokładnie rozpoznać, ale myślę, iż jest to szejk, czcigodny starzec, który wówczas był u mnie razem z wami. — Odgadłeś. To Mohammed Emin szejk Haddedihnów. My tu przybyliśmy oddać hołd zmarłemu. Czyjego grób znany jest w okolicy? — Tak, wierni pielgrzymują na wzgórze. Słyszałem, że zmarły walczył z Kurdami Bebbeh i tylu z nich zabił, ilu leży w grobach nad rzeką, ale później pokonali go liczebną przewagą. — W zasadzie i to jest prawdą. Dziwi mnie jednak, że ci Kurdowie przy corocznych odwiedzinach nie naruszyli ani zmarłego, ani jego grobu. — Co znowu, efendi! Są to wprawdzie złodzieje i bandyci, ale wierzący muzułmanin i żaden prawdziwy wierny nie bezcześci grobów, nawet jeśli byłby to grób najbardziej zaciętego wroga. Prorok najsurowiej tego zakazał, tak jest napisane w Koranie. — Wcale nie tam tak jest napisane i nie Mahomet zakazał tego, tylko egzegeta Samachszari powiedział, że profanator grobu wiernego nie będzie mógł w Dniu Sądu Ostatecznego opuścić swego grobu i nie wejdzie do nieba. — Czy mogę się dowiedzieć, jak to wtedy było, kiedy ów starzec został zabity? On przecież był moim gościem. Takiej okazji do zabłyśnięcia talentem opowiadacza Halef nie mógł przepuścić. Natychmiast zabrał głos i zaczął zdawać sprawę z wydarzeń w dniu śmierci Mohammeda Emina. Zacni ludzie robili wszystko, aby nasz pobyt u nich uprzyjemnić i dlatego kiedy następnego dnia opuszczaliśmy ich, zostali hojnie obdarowani. Około południa dotarliśmy do słynnej drogi Szamjan, która łączy Suleimanije z Kirmanszahem, i przeszliśmy przez Czakan Su. Następnego ranka znaleźliśmy się w pobliżu Dijali, nad której brzegiem wówczas poległ Mohammed Emin. Moje domysły, że Kurdowie Bebbeh odwiedzali groby swoich poległych, potwierdziły się, dlatego teraz należało zachować ostrożność. Mogli już tu być, albowiem nazajutrz przypadała rocznica owej nieszczęsnej walki. Teraz ruszyłem przodem sam, nie chcąc narażać syna Halefa na niebezpieczeństwo. Wytężałem wzrok, ale nie znalazłem tu śladów ludzkiej bytności. Bez przeszkód dojechaliśmy do miejsca, w którym wtedy odpoczywaliśmy w południe. Tak jak wówczas, mieliśmy z jednej strony rzekę, z drugiej łagodne wzgórze porośnięte klonami, platanami i kasztanami, a przed nami wznosiła się skała, której popękany szczyt przypominał ruinę dawnego zamku rycerskiego. Moi towarzysze chcieli jechać wprost do miejsca, gdzie doszło do walki. Nie zgodziłem się, wolałem najpierw sam się tam rozejrzeć. Musieli więc pozostać, a ja zsiadłem z konia i wolno, ostrożnie ruszyłem w tamtym kierunku. Nie odkryłem najmniejszego śladu. Ale wysokość traw wzbudziła moje obawy. Dlatego wróciwszy do towarzyszy, powiedziałem: — Moim zdaniem odwiedzenie miejsca walki byłoby niewskazane. Rośnie tam trawa tak bujna i wysoka, że jeśli ją podepczemy, to nie podniesie się wcześniej jak za dwa albo trzy dni. Zatarcie naszych śladów byłoby zupełnie niemożliwe. — Masz na myśli Kurdów Bebbeh? — spytał Amad el Ghandur. — Ich przecież nie musimy się obawiać! — Nie? Czy wówczas nie wyrządzili nam największej szkody? — Wtedy było ich ze czterdziestu, a teraz będzie dziesięciu albo dwunastu. — Czy wiesz na pewno, że tylko tylu ich dziś przyjedzie? Czyż nie jest możliwe, że w tym roku ich grupa będzie liczniejsza? — To niczemu nie przeszkadza, bo jesteśmy przygotowani, a wówczas nie byliśmy. — Ale postanowiliśmy unikać walki! — Tak, to prawda. Ale przecież nie musimy jednak bać się tych psich synów. Jesteś zbyt lękliwy, efendi. Wcale nie wiemy, czy dziś się pojawią. Przyjechaliśmy i brak nam odwagi, żeby pójść w tamto najważniejsze miejsce? Ja muszę je zobaczyć, tam polała się krew mego ojca. Pojadę, żebym nawet miał tam zastać tysiąc Kurdów. A więc naprzód! Do tej pory Amad był spokojny, ale widać bliskość miejsc tragedii tak go wzburzyła; popędził swego konia, a inni pojechali za nim. Nie mogłem sam tu zostać, ale ostrzegłem ich raz jeszcze. — Sami byliście wtedy winni śmierci twego ojca. Skoro i tym razem znów popełniacie nieostrożność, to proszę was, aby odpowiedzialnością za wszystko, co się może zdarzyć, nie obciążać mnie. — Nie martw się! — odkrzyknął szejk. — Nic się nie stanie! A gdyby miało się coś stać, nie będziemy ciebie za to winili. Jechaliśmy skrajem łąki wzdłuż brzegu rzeki, skręciliśmy w załom pasma gór i już byliśmy u celu. Na prawo od nas wznosiła się skała, ta, na której spostrzegłem walczącego Persa. Przed nami plac, na którym Amad el Ghandur oganiał się kolbą od wrogów, mając u swoich stóp martwego ojca. Stąd na lewo znajdowało się miejsce, w którym padł od kuli mego Halefa Gasal Gaboga, a nieco dalej z boku ja zwaliłem się wraz z koniem. Bliżej wody zobaczyliśmy groby Kurdów. Amad el Ghandur zsiadł z konia i ukląkł na ziemi, która piła krew jego ojca. Haddedihnowie poszli za jego przykładem, modlili się. Potem wstali, a szejk opowiedział im o przebiegu walki. Anglik wykorzystał tę chwilę, żeby szepnąć uwagę: — To był okropnie głupi dzień wtedy. Straciłem dwa palce, dokładnie dwadzieścia od sta. Czy to trochę nie za dużo, sir? — Pewnie — potwierdziłem. — Ale to chyba nie wszystko. Czy nie został pan też raniony tu gdzieś blisko rozumu? — Yes. Straciłem trochę włosów i kawałek kości mniej więcej w tym miejscu, w którym się ma tę swoją odrobinę rozumu. — To chyba razem z tym przepadło też trochę z tego rozumu? — Nie sądzę, sir. Taką stratę mógłbym wprawdzie dużo łatwiej znieść niż pan. Miałem bowiem tego akurat tyle w nadmiarze, ile panu brak. Well! Odwrócił się ze śmiechem. Nie uzewnętrzniając tego, dziwiłem się, że Halef nie skorzystał ze sposobności opowiedzenia Haddedihnom o przebiegu walki i pozostawił to szejkowi. Podszedł z synem do kurdyjskich grobów i stanąwszy tam z podniesionymi rękoma, poruszał wargami, szepcząc modlitwę. — Modlisz się? — spytałem udając zdziwienie. — Przy grobach waszych wrogów? — Tak, sihdi. Zmarli nie są naszymi wrogami. Chrześcijanin w ogóle nie zna wrogów, nie żywi nienawiści do nikogo, tylko wszystkich miłuje. Przecież sam mnie tego uczyłeś. — A jaką modlitwę odmawiasz? Czy to „fatiha”? — Nie. Ten, kto ją odmawia, jest mahometaninem. A ja i mój syn Kara stanęliśmy tu jako chrześcijanie i odmawialiśmy święte słowa „abúna” — „Ojcze nasz”, nauczyłem się tego od ciebie. Hanneh, perła wśród żon i matek, często odmawia tę modlitwę razem z nami. Czy to cię dziwi? — Nie, ponieważ wiem, że słowo Boże jest niczym ziarno, które włożone w glebę rozrasta się w wielkie drzewo, a ono pozwala dojrzeć nowym owocom i nasionom. Ty takie ziarno dostałeś ode mnie: rośnie ono w tobie i da owoce. Podaj, Halefie, to ziarno dalej! Spodoba się to Bogu i uszczęśliwisz tym wielu ludzi. — O, wiem, sihdi. Ja sam stałem się szczęśliwy. Czy pamiętasz jeszcze, ile trudu zadawałem sobie kiedyś, chcąc ciebie nawrócić na islam? Tyle ci nagadałem, że wystarczyłoby to dla drugiej głowy wielbłąda, który przecież może mieć tylko jedną głowę. Śmiałeś się tylko, kiedy ja się złościłem, ale pozostawałeś dobry i życzliwy dla mnie. Ta dobroć pokonała mnie. Jedno twoje ciepłe słowo więcej zdziałało niż moje długie mowy. Islam to szauk — oset, który rośnie tylko na jałowej glebie, a chrześcijaństwo jest nachli — palmą, rosnącą wysoko ku niebu i dającą dużo owoców. Tobie mam do zawdzięczenia, że o tym wiem. A wielu jeszcze dowie się tego ode mnie. Teraz, prowadząc konie za wodze, poszliśmy na miejsce naszego obozowania po walce z Persami. Pomyślałem o „domu”, który Halefa i mnie ucieszył wszelkimi możliwymi przysmakami, i poczułem się przy tym tak, jak gdyby ów słodki, orientalny zapach dziś znów mnie owionął. Jakiż straszliwy koniec znaleźli wówczas ci poczciwi ludzie tam na dole, na drodze karawany śmierci. Wspinaliśmy się pod górę na szczyt skały. Stały tam jeszcze resztki chaty Kurda z plemienia Sorana; on sam już do niej nie wrócił, albowiem później towarzyszył Amadowi el Ghandurowi i obawiał się zemsty ze strony plemienia Bebbeh. Niedaleko stąd znajdował się grobowiec szejka. Jak wtedy powiedział mi jego syn, „było to miejsce, które słońce pozdrawia o wschodzie i kiedy zachodzi wieczorem”. Grobowiec był w dobrym stanie, tylko od strony zachodniej, jak mówił Mamrasz, usunięto zeń kilka kamieni. Amad el Ghandur podszedł tam i zajrzał do wnętrza. Ale zaraz cofnął się zaskoczony. — Maszallah, mój ojciec! Czyżby dusza nie opuściła go jeszcze? Kiedy ja z kolei zajrzałem do otworu, pojąłem sens jego słów. Szejk siedział tam tak, jak złożono go do grobu w pozycji siedzącej; długa broda opadała mu na piersi. Jego twarz była zapadnięta, ale jeszcze do rozpoznania. Jakim warunkom czy jakim procesom chemicznym należało przypisywać tak dobre zachowanie ciała — tego nie wiedziałem. W każdym razie był to widok nie do opisania. Haddedihnowie podchodzili do grobowca jeden po drugim i oglądali szczątki ich dawnego przywódcy. Wszystko to odbywało się w milczeniu i z bojaźnią, co wydawało się zrozumiałe. Kiedy ostatni z nich odszedł od grobu, Amad el Ghandur wyjął z kieszeni niewielki kamień i powiedział: — Kara Ben Nemsi efendi i Hadżi Halefie Omarze, wy byliście przy tym, gdy mój ojciec Mohammed Emin został w tym grobie pochowany. Widzieliście też, że sztyletem odłupałem wtedy z grobowca ten kamień i zabrałem go ze sobą, będziecie przeto wiedzieli, co to miało znaczyć. Teraz przynoszę go tu i oddaję zmarłemu. Jego mordercy polegli. Śmierć mego ojca została pomszczona. Ich dusze niechaj się palą w największym ogniu gehenny, a jego dusza niech wędruje wśród palm siódmego nieba i pije wodę z rajskiego źródła po wszystkie czasy! Była to krwawa zemsta: oko za oko, ząb za ząb, krew za krew! Dreszcz mnie przebiegł, ale nie mogłem nic przeciwko temu powiedzieć. Każde słowo byłoby tu daremne. Właściwa uroczystość miała się odbyć dopiero rankiem, w rocznicę śmierci, dziś mogliśmy więc wypocząć. Musieliśmy zatem najpierw rozejrzeć się za odpowiednim na obozowanie miejscem. W tym celu postanowiłem zejść ze wzgórza. Amad el Ghandur wtedy powiedział: — To nie jest konieczne. Ja nigdzie nie pójdę, pozostanę przy grobie ojca. Moje miejsce jest przy nim. — Nie teraz! Okolica jest niebezpieczna, pomyśl też, że mogą tu pojawić się Kurdowie Bebbeh! — Nie powinienem o nich myśleć, tylko o zmarłym. Przyszedłem tu, aby go odwiedzić, a teraz, skoro jestem przy nim, nie odejdę wcześniej, póki nie opuścimy tych stron. — Byłaby to wielka nieostrożność. Teren jest tu tak ukształtowany, że gdyby przyszli, mieliby nas w ręku. Rozejrzyj się po najbliższej okolicy! Od południa, zachodu i północy skała opada tak stromo, że zejść po niej nie można, w każdym razie trzeba by być dobrym wspinaczem, żeby tego dokazać, a z końmi jest to w ogóle niemożliwe. — Wcale nie zamierzamy schodzić na dół — wpadł mi w słowo. — Pozwól mi dokończyć, a zrozumiesz, iż jest zupełnie możliwe, że musielibyśmy szukać stąd drogi do ucieczki. — Uciekać? Przed tymi psimi synami? Nigdy! — wykrzyknął. — Nigdy, nigdy, nigdy! — zawtórowali mu Haddedihnowie. — Pozwólcie mówić mojemu sihdi! — zawołał Halef. — On jest mądrzejszy niż my wszyscy. Często doświadczałem tego, że ten, który go nie usłuchał, później tego żałował. Spojrzałem z uznaniem na Małego i powiedziałem: — Wejście i zejście jest możliwe tylko od strony wschodniej, a i tam w pewnym miejscu, które zresztą znacie, przechodziliśmy bowiem tamtędy, jest przesmyk skalny, ale tak wąski, że mieszczą się tam tylko dwaj jeźdźcy obok siebie. Jest to brama, która może okazać się dla nas niebezpieczna. — Dlaczego? — spytał szejk. — Jeśli Kurdowie ją zajmą, to nie zejdziemy stąd. — A jeśli my ją zajmiemy, to oni nie będą mogli wejść na górę! — odpowiedział po namyśle. — To brzmi pięknie, ale jest w tym błąd. Fakt pozostaje bowiem faktem, że nie moglibyśmy stąd zejść. — Więc ich przegonimy! — Wtedy doszłoby do walki, której chcemy uniknąć. — Wobec tego pozostaniemy na górze tak długo, aż się Kurdom znudzi i odjadą! — Nawet nie przyjdzie im to do głowy. Po pierwsze: zostaną, bo zechcą się zemścić, po drugie: konieczność nie będzie ich nagliła do odejścia tak, jak będzie nagliła nas. Mam na myśli głód. Woda tu chyba jest. Ale co mamy jeść? Czy na tej nagiej skale można coś upolować? Nie. A nasza żywność tak się skurczy, że będę musiał potem jeszcze zejść, żeby ustrzelić coś jadalnego. — Przedstawiasz to tak źle, bo zwykłeś zawsze myśleć o wszystkim, co mogłoby się stać najgorszego. Jesteś zbyt bojaźliwy. — Tu lepiej jest być bojaźliwym niż zbyt ufnym. Ja naprawdę usilnie cię proszę, żeby dziś tu nie zostawać! Musimy znaleźć dla siebie ukryte obozowisko, skąd moglibyśmy obserwować wejście na to wzgórze. — Nie zanudzaj mnie tą prośbą! Nie mogę jej spełnić. Muszę być tu, z moim ojcem. Jeśli wy nie chcecie zostać na górze, to idźcie, wolna wola! — Zostajemy! — jednogłośnie zdecydowali Haddedihnowie. — Słyszysz? — spytał Amad el Ghandur. — Zostaną ze mną, ale ty możesz według własnej woli szukać dla siebie innego miejsca na obozowisko. Halef i jego syn pewnie pójdą z tobą. — Jestem o tym przekonany, bo Hadżi wie, że to, co mówię, jest uzasadnione. Ale jaki z tego pożytek, jeśli od was odejdziemy? My bylibyśmy bezpieczni, podczas gdy wy znajdowalibyście się w niebezpieczeństwie. Mogłoby to być zrozumiane jako tchórzostwo, żeby więc tego uniknąć, zostaniemy z wami. Jeśli jednak zdarzy się to, co przepowiadałem, nie zrzucajcie winy na nas. Wziąłem swój sztucer Henry’ego; chciałem odejść na polowanie. Anglik, widząc to, spytał: — Dokąd, sir? — Po mięso. — Well, idę z panem. — Wolałbym, żeby pan tu został. — Dlaczego? — Chciałbym zostawić jak najmniej śladów. — Jeden więcej nie ma znaczenia. Dlaczego pan ma taką minę? Irytują pana Haddedihnowie? Miał pan sprzeczkę z szejkiem, ale nic z tego nie mogłem zrozumieć. — Jestem oburzony, że chcą zostać na górze, gdy tymczasem ja uważam, że na dole w gęstym lesie jest bezpieczniej. — Zapewne z powodu Kurdów Bebbeh? — Tak. — Nic nie szkodzi! Czy my tu na górze, czy tam na dole się z nimi zderzymy, to obojętne. — Niezupełnie, sir David. Zresztą zostało postanowione, że będziemy się wystrzegali wrogich działań. — Well, nie miałem nic przeciwko temu. Ale jeśli Kurdowie przyjdą, to też dobrze. Mam z nimi stare porachunki. Well! Oko za oko, ząb za ząb, palec za palec, róg za róg. Powinni dostać baty, aż im skóra popęka! A więc teraz z panem iść? — Niech i tak będzie! Z Haddedihnami niezbyt łatwo jest panu rozmawiać, zatem czas by się panu dłużył. — Kto jeszcze idzie? — Halef. — I jego boy? — Prawdopodobnie, ojciec pewnie go nie zostawi. — Well, i ma rację. To dzielny chłopiec i chce się uczyć od pana. Niechaj go pan zabierze. Mały Kara był ogromnie uradowany, że może nam wraz z ojcem towarzyszyć. Schodziliśmy tedy z góry we czterech, ale przedtem poprosiłem Amada el Ghandura, by nie wysyłał swoich ludzi na polowanie, gdyż pozostawione przez nich ślady mogłyby nas zdradzić. Jednak nie mogłem całkowicie na nim polegać, wydawało mi się bowiem, że od chwili, gdy stanął tu u grobu ojca, nie tylko znów zaczął knuć zemstę, ale też przejawiać względem mnie niechęć. Znalazłszy się w dolinie, skierowaliśmy się do lasu, który porastał całe pasmo wzgórz. Wtedy też tu polowałem. Zdecydowałem się iść w tę stronę, ponieważ jeśli Kurdowie nadjadą, to z przeciwnego kierunku. Szczęście nam dopisało. Halef okazał się dobrym myśliwym, Anglik też znał się na sztuce łowów, zaś Kara Ben Hadżi Halef spisywał się wręcz doskonale i wielokrotnie zasłużył na pochwałę. Po czterech godzinach wracaliśmy na górę obładowani trofeami myśliwskimi. A na górze zobaczyłem rozpalone ognisko: piekło się tu świeże mięso. — A więc jednak ktoś od was był na dole? — spytałem Amada el Ghandura. — Przecież prosiłem, żeby tego poniechać! — Może mamy tu siedzieć i leniuchować, podczas gdy wy się męczycie? — odburknął. — Pozwalasz temu chłopcu iść na polowanie, a dorosłym wojownikom miałoby to być zabronione? — Chłopiec był ze mną, miałem więc pewność, że nie popełni błędu. — Czterej ludzie, których wysłałem, też nie popełnili błędu. — Jeszcze nie wiadomo. Byłoby w każdym razie lepiej, żeby tego poniechali. — Nie, efendi! Przeciwnie, ich wypad okazał się dla nas bardzo pożyteczny, bo przynieśli ważną nowinę. Kurdowie Bebbeh nie przybędą tu tego roku. Widzisz więc, że twoja wielka bojaźliwość była bezpodstawna. Amad uśmiechał się przy tym wyniośle. Cała ta sprawa wydała mi się trochę podejrzana, dlatego odpowiedziałem: — O bojaźni nie może być mowy. Jestem ostrożny, ale nie boję się. Ale wróćmy do twojej osobliwej „nowiny”! Użyłeś słowa nowina. Od kogo twoi ludzie ją usłyszeli? — Od dwu Kurdów z plemienia Soran. — A gdzie ich spotkali? — Na dole przy rzece, tam gdzie stoczyliśmy walkę. — Do licha! — wybuchnąłem wbrew swemu zwyczajowi. — Któż im pozwolił iść właśnie w to —miejsce? — Ja! — odpowiedział, obrzucając mnie twardym, wręcz wyzywającym spojrzeniem. — Tak, ty! Byłem już przecież raz przeciwny odwiedzaniu tego miejsca. Mimo to nie posłuchaliście, a chociażby ze względu na szacunek dla mnie przynajmniej tej drugiej wizyty nie należało powtarzać. — Nie będę się z tobą spierał. Jeśli chcesz czegoś się dowiedzieć, to spytaj Battara! On ci powie. Odwrócił się ode mnie, ale ja go zatrzymałem. — Wcale nie mam zamiaru spierać się z tobą. Jednak popatrz na grobowiec, w którym spoczywa twój ojciec! On powinien być dla ciebie i dla was ostrzeżeniem. Mohammed Emin tu pochowany leży w tym grobowcu dlatego, że wówczas nie chcieliście słuchać dłużej moich rad. Wtedy z własnej woli wybraliście mnie, bym wam przewodził, i dopóki stosowaliście się do moich wskazań, zdołaliśmy wszystkie niebezpieczeństwa szczęśliwie pokonać. Jestem chrześcijaninem i jako taki zawsze staram się unikać niepotrzebnej walki. Jednak wy wówczas łaknęliście krwi i zbuntowaliście się przeciwko moim życzliwym radom. To na was się zemściło i musieliście zapłacić za to krwią Mohammeda Emina. Zamilkłem. Nikt nie powiedział ani słowa, więc ciągnąłem dalej: — Teraz znów wybraliście mnie na swego dowódcę, choć tego nie chciałem, ja proponowałem Amada el Ghandura. Byliście mi posłuszni i wszystko przebiegało dobrze. Teraz nagle krew zmarłego szejka nie daje wam spokoju, zaćmiewa rozum, czyni krnąbrnymi wobec mnie. Zastanówcie się dobrze nad tym, co robicie! Wyruszyłem z wami, aby wspólnie dzielić trudy i niebezpieczeństwa, ale kiedy widzę, że nie liczycie się z moją wolą i popełniacie głupstwa, które możemy przypłacić życiem, nie mogę dłużej być waszym przywódcą. Amad el Ghandur odwrócił się do mnie plecami i nic nie powiedział. Ale Battar, Haddedihn, do którego odesłał mnie po informacje, uniósł się: — Głupstwa, efendi! Gdybyś to nie ty powiedział te słowa, odpowiedziałbym sztyletem. Wojownik Haddedihnów nie popełnia głupstw! — Mylisz się — rzekłem. — Mógłbym wyliczyć wam cały szereg wielkich błędów i głupstw popełnianych przez sławnych Haddedihnów. Uważam za swój obowiązek powiedzieć wam prawdę. Nie chcecie jej słuchać, to ja wam pomóc nie mogę. Teraz chciałbym wiedzieć, jak doszło do spotkania z owymi rzekomymi Kurdami z plemienia Soran i o czym z nimi rozmawialiście. Amad el Ghandur nadal nie poruszał się, jego ludzie ponuro patrzyli przed siebie, a Battar, do którego skierowałem ostatnie słowa, nie odpowiadał. Serce mi się ściskało. Byłem przekonany, że nieustępliwość tych ludzi będzie miała złe skutki. A więc jednak w czasie mojej nieobecności nie usłuchali danych przeze mnie zaleceń i rozmawiali z Kurdami Bebbeh. Raz jeszcze zwróciłem się do Battara z pytaniem, zanim się zniżył do udzielenia mi odpowiedzi. — Zeszliśmy w dolinę, żeby nad rzeką zapolować na ptactwo, i wtedy nadeszli dwaj Kurdowie z plemienia Soran. — Wy pierwsi ich zobaczyliście czy oni was? — My ich. — Jak się zachowali, kiedy was zobaczyli? — Byli zdziwieni, zatrzymali konie. Ruszyliśmy w ich stronę i gestami rąk daliśmy znak, że mamy przyjazne zamiary. Pozwolili nam zbliżyć się do siebie. — Jak byli uzbrojeni? — Mieli strzelby, noże i pistolety. — A jakie konie? — Bardzo dobre. Pozdrowili nas przyjaźnie i spytali, kim jesteśmy. — Odpowiedzieliście? — Nie od razu. Najpierw chcieliśmy się dowiedzieć, do jakiego plemienia oni należą. Powiedzieli, że są Kurdami z plemienia Soran. — Czy spytaliście, gdzie obozuje ich plemię? — Tak. Wypasają swoje stada nad kanałem Beledrus. — Tak daleko na południe stąd? Nie do wiary, to byłoby przecież niedaleko Bagdadu. I przyjechali z północy? A gdzie byli? — O to nie pytaliśmy. — A dokąd zdążali? — Do swego plemienia. I dopiero wtedy powiedzieliśmy im, że jesteśmy Haddedihnami. — Powiedzieliście im coś więcej? — Tak, bo Kurdowie Soran są wrogami plemienia Bebbeh. Nie musieliśmy się ich bać. Usłyszawszy, z jakiego powodu tu się znajdujemy, bardzo się ucieszyli, bo i oni wiedzą o sławie Mohammeda Emina. Tak, byli bardzo radzi, kiedy powiedzieliśmy im, że wojownik z ich plemienia został przewodnikiem Amada el Ghandura i towarzyszył mu wtedy w wyprawie dla pomszczenia śmierci ojca. — A więc pewnie opowiedzieliście im wszystko, co tu się wydarzyło? — No tak! Byli tym tak zaciekawieni, jak gdyby sami należeli do naszego plemienia. — A czy powiedzieliście im też, kto tu teraz jest? — Tak, pytali o to. Mówiliśmy o tobie, o Hadżim Halefie Omarze i jego synu, o Amadzie el Ghandurze i o Angliku, który wtedy też został ranny. Byli tak przyjacielscy w stosunku do nas, że nawet zapytali o twego sławnego konia i chcieli wiedzieć, czy znów go dosiadasz. — I udzieliliście również i tej informacji? — Tak. Soranowie chwalili nasze szlachetne konie i młodego ogiera, a także klacz Amada el Ghandura. — A potem? Mów dalej. — A potem? No, potem odjechali. — Dokąd? — Z powrotem. — Z powrotem? A więc na północ, skąd przybyli? Myślałem, że chcieli wracać na południe do swego plemienia. — Z pewnością, efendi. Ale kiedy rozmawialiśmy, to jeden z nich zauważył, że wypadł mu zza pasa sztylet. A był to stary, cenny, odziedziczony sztylet, którego nie mógł stracić. Postanowili więc, że trzeba zawrócić i szukać sztyletu. — A rozmawialiście przecież też o Kurdach Bebbeh. I czego się dowiedzieliście? — Powiedzieliśmy, że jesteśmy przygotowani na przybycie tamtych, bo dowiedzieliśmy się, że przyjeżdżają tu każdego roku. Wtedy Soranowie ujawnili nam, że tamci w tym roku nie mogliby tu przybyć. — Jaki powód podali? — Bebbehowie popadli w spór z Kurdami z Pir Mam, z plemienia Bulba; każdego dnia może dojść do konfliktu, rozumiesz więc, efendi, że nie mają czasu, aby tu przyjechać. — Dobrze, i o czym jeszcze rozmawialiście? — O niczym więcej. To już wszystko, co powiedziałem. Chyba przyznasz, że twoje obawy były bezzasadne i że nasz szejk Amad el Ghandur postąpił słusznie. To pytanie wypowiedział z wyraźną satysfakcją i teraz szejk wreszcie wykonał ruch; wolno się obrócił i omiótł mnie dumnym spojrzeniem. Udając, że tego nie zauważyłem, powiedziałem: — Widzę, że Amad el Ghandur bardzo niesłusznie postąpił. Na to Amad wybuchnął gniewem: — Niesłusznie? Jeśli po tym, co usłyszałeś, tak mówisz, to znaczy, że postradałem rozum i widzę, że lepiej będzie odebrać ci prawo przewodzenia nam. Jeśli bowiem nadal będziemy ciebie słuchali, to łatwo przyśpieszymy naszą zgubę. — Nie irytuj się, proszę! Zachowaj spokój. Nawet jeśli postradałem rozum, to mała reszta, jaka mi pozostała, wystarczy, by zrozumieć, że wy ze wszystkich sił staracie się ściągnąć na siebie wielkie nieszczęście. Jeśli będziecie tak dalej… — Milcz! — wrzasnął i poderwał się z miejsca. — To ty, tylko ty będziesz tym nieszczęściem, jeżeli nadal będziemy ciebie słuchali. Możesz robić, co chcesz, i iść, dokąd zechcesz; my z tobą nie pójdziemy! Nam nie jest potrzebne miejsce na nowe obozowisko. Kurdowie Bebbeh nie przyjdą. Ja powinienem być przy grobie ojca i tu zostanę! Miałem ochotę też wybuchnąć, ale pohamowałem gniew i odpowiedziałem: — Przynajmniej pozwól, że podam powody, dla których… — Nie chcę niczego słuchać! — przerwał mi po raz wtóry. — Zarzuciłeś nam, że wskutek naszego zachowania się wtedy ponosimy odpowiedzialność za śmierć mojego ojca. Jest jednak zupełnie inaczej: gdybyś nam pozwolił wcześniej strzelać i zabić szejka plemienia Bebbeh, Gasâla Gabogę, to oni nie żyliby już i nie mogliby nas ścigać. A więc ty jesteś winien, tylko ty! Ciebie oskarżam o śmierć mego ojca i nie chcę już o tobie słyszeć. Nakazuję ci, abyś od nas odszedł! Mówiąc to, władczym ruchem wyciągnął rękę. Oczy mu błyszczały. Był żywym ucieleśnieniem bezwzględnego, bezsensownego gniewu. Nie mógłbym powiedzieć, że sprawił mi tylko ból, bo to, co teraz czułem, było czymś znacznie więcej. Jego ludzie podnieśli się z miejsc i stanęli przy nim na znak, że podzielają jego zdanie. Tylko Halef, jego syn, Omar Ben Sadek i Anglik pozostali przy mnie. Czy powinienem odpowiedzieć na tak ciężkie oskarżenie, czy nie? Sam jeszcze nie byłem tego pewien i wtedy wystąpił do przodu Halef; jak zwykle chrząknął i zaczął mówić: — Allach, Allach! Co za cuda dzieją się dzisiejszego dnia. Niewdzięczność stroi się w szatę dumy, a zasługi obrzuca się łajnem wielbłądów i owiec. Mój sihdi jest najmądrzejszy z mądrych i najdzielniejszy z dzielnych. Zawsze troszczył się o swoich towarzyszy jak ojciec, czuwał nad nimi i wszystkie niebezpieczeństwa brał na siebie. To nie on stracił rozum, tylko wam go zabrakło. Mój sihdi zawsze wiedział, co mówi. Teraz widzi przed wami wielkie niebezpieczeństwo, niebezpieczeństwo, które was zgubi, jeśli go nie usłuchacie. Do dziś w waszych głowach nie było złych myśli. Ale od chwili, gdy zobaczyliście grób, diabeł krwawej zemsty zawładnął wami, omamił wasze serca i zaślepił oczy. To tak, jak gdyby ogarnęła was gorączka, i mówicie głupstwa oraz działacie jak istoty niemądre. Proszę was, wysłuchajcie, co powie sihdi! W końcu z pewnością przyznacie mu rację. — Nie, nie chcemy więcej o nim słyszeć! — wykrzyknął Amad el Ghandur, wyciągając przed siebie ręce w geście obronnym. — On omamił twoje serce i ty przyjmujesz jego wiarę, dlatego przemawiasz za nim. My nie potrzebujemy ani jego, ani ciebie! Krwawa zemsta jest świętym nakazem, ale ty sprzeniewierzyłeś się Allachowi. Zostań przy swoim dawnym panu! Nie chcemy mieć z wami nic do czynienia. Wtedy Halef postąpił jeszcze krok do przodu i odpowiedział: — Tak, odszedłem od nauki, która zaleca krew i zemstę, i stałem się synem miłości, która ogarnia nawet niegodnych. Dlatego nie chcę się mścić za to, co teraz mówicie i czynicie, tylko nadal będę czuwał nad wami, abyście nie zginęli w waszym błędzie. Tu stoję ja, trzymam z moim sihdi, któremu pozostanę wierny, jak długo żyję, bo jestem Hadżi Halef Omar, który nie chce wiedzieć o waszych okropnych, krwawych prawach! I oto Omar stanął przy mnie i powiedział: — Jestem Omar Ben Sadek, na którego imieniu nie ciąży żadna skaza. Obraziliście Karę Ben Nemi efendiego, ja jestem z nim. A skutki obciążą was! I nagle stało się coś, czego nie oczekiwałem. Mały syn Halefa, stanąwszy przy ojcu, zawołał dźwięcznym, chłopięcym głosem: — A ja jestem Kara Ben Hadżi Halef i też jestem z efendim, którego imię noszę. On jest większy od was wszystkich! — Ruh, ja mesach — odejdź, ty karle! — zaśmiał się szyderczo Amad. — Tym mniejszy ty jesteś! Ktoś, kto znajduje ochronę u chłopca, ten rzeczywiście może być dumny ze swojej działalności i mądrości! — Tak, rzeczywiście jestem dumny, że ten chłopiec, którym zajmuję się dopiero od kilku dni, już widzi wszystko lepiej niźli wy, którzy nazywacie siebie doświadczonymi wojownikami. Oddaliłeś mnie od siebie. A więc dobrze, odsunę się od was, ale nie odejdę zupełnie, bo wiem, że będziecie potrzebowali mojej pomocy. Przedtem w swoim uporze powiedziałeś słowa: „Moje miejsce jest u grobu ojca; ja tu zostanę!” Uważaj, żeby to się nie spełniło, żebyś nie musiał pozostać tu na zawsze. Odwróciłem się i wyprowadziłem swego Riha spomiędzy innych koni; był to znak rozstania. Halef, jego syn i Omar też zabrali swoje konie i wtedy Anglik, który do tej pory tylko przysłuchiwał się rozmowie, podchodząc do swego wierzchowca, spytał: — Słuchajcie, najszanowniejszy Mr Kara Ben Nemsi, co tu się dzieje, u diabła? Chcecie odejść od Haddedihnów? — Tak. — Dlaczego? — Ponieważ pozbawili mnie przywództwa. Ci czterej, którzy wybrali się na polowanie, spotkali dwóch Kurdów z plemienia Bebbeh, którzy podali się za członków plemienia Soran. Radziłem więc, aby wybrać inne miejsce na obozowisko, ale oni tu zostają. — The devil! Może zanosić się na cięgi, prawda? Chce mi pan pewnie powiedzieć, co… — Nie teraz — wpadłem mu w słowo — później! Muszę natychmiast jechać za tymi dwoma Kurdami. Wezmę ze sobą Halefa i jego syna. — Dlaczego nie mnie? — Bo potrzebny mi pewny człowiek tu, przy tych cennych koniach, a panu najbardziej ufam. — Well, dobrze, zostanę! — odparł zadowolony, chociaż właściwie nie chciałem go zabrać jedynie z obawy, że popełni jakieś głupstwo. W kilka minut później znów schodziłem wraz z Halefem i jego synem w dolinę. Na razie nic nie zauważyłem, albowiem droga przeważnie była kamienista, jednak na dole spostrzegłem ślady, które zostawili w czasie polowania czterej Haddedihnowie. Ale obok tych śladów znajdowały się jeszcze inne; szli tędy dwaj ludzie pod górę, przy czym nie korzystali ze skalnej ścieżki, tylko szli obok niej. — Czy domyślasz się, kto tędy szedł? — spytałem Halefa. — Nie, sihdi — odpowiedział. — Nie powiedziałeś mi jeszcze, jaki jest twój zamiar, więc nie wiem, z jakiego punktu widzenia mam je oceniać. — Z takiego, że obydwaj Kurdowie, którzy podawali się za ludzi z plemienia Soran, w rzeczywistości byli zwiadowcami plemienia Bebbeh. — Maszallah! Tak przypuszczasz? Na jakiej podstawie? — Z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że plemię Soran już nie istnieje. — To prawda, sihdi. To plemię zostało wytrzebione przez Kurdów Bebbeh; pozostali tylko pojedynczy ludzie, którzy do dziś muszą się ukrywać. Nie pomyślałem o tym. — Jak zatem plemię Soran może wypasać swoje stada przy starym kanale Beledrus? — Tam nigdy nie było Kurdów, tylko arabskie plemiona. Czterej Haddedihnowie zostali haniebnie okłamani. — I byli tak głupi, że uwierzyli w kłamstwa. Ci dwaj Kurdowie byli zwiadowcami plemienia Bebbeh, którzy dziś, jak co roku, przybędą tu, ale dla pewności wysłali przodem dwóch wojowników. Ci zaś od razu rozpoznali po znakach plemiennych naszych czterech myśliwych; wiedzieli, że są Haddedihnami i dlatego podali się za Sorańczyków. Wypytali o wszystko tych nazbyt ufnych, dowiedzieli się, czego chcieli, i wymyślili kłamstwo o zgubionym sztylecie, żeby móc niepostrzeżenie zawrócić. Potem w odpowiednim miejscu ukryli swoje konie i wrócili tu, by wejść na górę i bezpośrednio nas obserwować. Ich ślady prowadzą pod górę, ale nie ma śladów powrotnych, przypuszczam więc, że jeszcze są na górze! Zostańcie tu! Muszę się upewnić. I znów przekradałem się pod górę wśród zarośli i skał. Na twardym podłożu trudno było wypatrzyć ślady, ale udało mi się. Stwierdziłem, że szpiedzy wrogów obserwowali nas, a może nawet słyszeli i zrozumieli, nad czym debatowaliśmy, rozmawialiśmy bowiem głośno i nerwowo; potem ślady biegły z boku w dół. Rosła tu trawa, było je więc dokładnie widać; wyglądały świeże, oceniłem, że nie miały więcej niż piętnaście minut. Przywołałem na górę Halefa z synem, aby im rzecz wyjaśnić. Hadżi był ogromnie dumny, że jego synowi przypadł zaszczyt uczestniczenia w tych niebezpiecznych podchodach. Tak więc ruszyliśmy razem za tymi śladami. Przecinały one inne, które prowadziły do miejsca pochówku nad wodą i dalej na północ, początkowo stale blisko brzegu. Potem zbiegały się ze śladami pozostawionymi przez dwóch Kurdów Bebbeh, zanim ci jeszcze spotkali czterech Haddedihnów. Mieliśmy zatem przed sobą ślady stare, wiodące w tę stronę, i nowe, powrotne. Niebawem doszliśmy do zarośli, w których Bebbehowie najpierw ukryli swoje konie, potem je stamtąd wyprowadzili i odjechali. A widać było, że odjeżdżali galopem, aby możliwie szybko swoim przekazać ważną wiadomość. Tłumaczyłem małemu uczniowi wszystko, co jeszcze było dla niego niezrozumiałe, i cieszyło mnie, że jest tak pojętny. Od kryjówki koni podążaliśmy chyba dobre pół godziny z biegiem rzeki, starannie wykorzystując każdą naturalną osłonę; w pewnym miejscu las schodził z góry i tworzył nad rzeką porośniętą trawą polanę z trzech stron otoczoną drzewami. — Tu musimy się ukryć — powiedziałem. — Dlaczego właśnie tu? — spytał Halef. — Bo cała gromada Kurdów Bebbeh tu rozbije na noc obóz. — Sihdi, czy ty jesteś wszechwiedzący? — Nie, tylko ze znanych nam okoliczności wyciągam wnioski. Do zachodu pozostała zaledwie godzina, Kurdowie muszą więc rozłożyć się obozem. — A czy nie podjadą bliżej do skały z grobowcem? — Nie, ponieważ tam nie jest jeszcze ciemno; księżyc wschodzi później. Możliwe, że nasi wrogowie wykorzystają światło księżyca, żeby się potem do nas zbliżyć. W każdym razie najpierw zatrzymają się tu. — A dlaczego nie dalej na górze, tak że gdybyśmy chcieli ich obserwować, to musielibyśmy iść jeszcze dalej? — A czy nie widzisz, że obydwaj zwiadowcy właśnie tu zsiedli z koni? Liczne ślady wskazują, że przeszukali to miejsce i graniczący z nim skraj lasu. A zrobili to zapewne przewidując, iż tu właśnie swoich przyprowadzą. — Masz rację jak zawsze, sihdi. Co teraz zrobimy? Podsłuchamy ich, żeby wiedzieć, co zamierzają? — Tak właśnie bym chciał zrobić. Zobaczymy, czy nadarzy się ku temu sposobność. Póki nie nadjadą, ukryjemy się w lesie. Weszliśmy więc z lewej strony do lasu, szukając zarośli, w których moglibyśmy się skryć. Bardzo byłem ciekaw, czy Kurdowie zatrzymają się tu, gdzie się ich spodziewałem. Więcej nic nie mogliśmy zrobić, jak tylko czekać, więc rozmawialiśmy, a tematem była postawa Haddedihnów i ich szejka. Lindsay urągał. Mały Hadżi bardzo się irytował i miotał obelgi na tych nieostrożnych ludzi. Jeszcze bardziej jednak gnębiła go myśl, że ja czuję się bardzo dotknięty. Zapewniałem go bez przerwy, że nie ma we mnie ani gniewu, ani urazy, poczuwam się tylko do obowiązku strzeżenia tych ludzi, którzy stali się ślepi i głusi. On jednak nie wierzył i starał się ze wszystkich sił uspokajać mnie, pocieszać i zapewniać o swoim przywiązaniu i wierności. Leżał przy tym obok mnie, trzymał mnie za rękę i starał się nadać swemu głosowi najtkliwsze brzmienie. Było to wzruszające. A ja nie potrzebowałem ani pocieszania, ani uspokajania, gdyż wcale się tym nie gryzłem i nie irytowałem. Ale dowody wiernej, pełnej oddania sympatii pozwalały mi łatwiej znosić nurtujące mnie obawy. Miałem nieokreślone przeczucie, że niepowstrzymanie zbliża się jakieś smutne wydarzenie, a intuicja nigdy mnie nie zawodziła. Stąd ostatnie słowa, jakie przypomniałem Amadowi el Ghandurowi. Nie obawiałem się o siebie, ale coś mi mówiło, że szejk powinien być czujny. Postanowiłem, że zrobię wszystko, nawet ryzykując życie, aby odwrócić od niego niebezpieczeństwa. Zapadała noc, wokół nas robiło się ciemno i nagle usłyszeliśmy tętent koni. Kurdowie nadjeżdżali. I tętent ucichł; a więc nie myliłem się. Zatrzymali się rzeczywiście we wcześniej przewidywanym przez nas miejscu. — Sihdi, dobrze powiedziałeś, zsiadają z koni — szepnął Halef. — Czy idziemy tam? — Ty i Kara nie. Tylko narażalibyście się niepotrzebnie, bo nie znacie języka Kurdów. Pójdę sam. — Ale jeśli wkrótce nie wrócisz, ja pójdę za tobą! — Nie rób nic nierozważnie, Halefie. Chcę ich podsłuchać, muszę więc tam tak długo czekać, póki nie zaczną mówić o tym, czego chciałbym się dowiedzieć. A może to trwać godziny. — Będę ci posłuszny. Ale biada im, jeśli ciebie złapią! Przemyślałem już sposób, w jaki miałem swój zamiar urzeczywistnić. Wiosenne wody, spływające z góry i przez las wyżłobiły dość głęboką bruzdę. Teraz bruzda była sucha, a przebiegała przez miejsce, w którym właśnie rozłożyli się obozem Kurdowie. Przekradłem się z zarośli do tej rynny i wolno czołgałem się dalej. Kurdowie nie rozmawiali głośno, przewidując, że w pobliżu mogą się znajdować Haddedihnowie. Podpełzłem jeszcze dalej; usłyszałem głos i pytanie: — Czy rozpalimy ogień? — Nie — zdecydował inny głos. — Najpierw szpieg musi pójść dalej w dół i sprawdzić, czy tu jesteśmy bezpieczni. — Jesteśmy, przecież Haddedihnowie są na górze koło grobu i w ciemnościach nie będą się z tego miejsca oddalali. — Tak, Arabowie to głupie salamandry, które nie mają odwagi wyleźć ze swoich nor. Ale ten cudzoziemski diabeł jest wszędzie tam, gdzie być nie powinien, a z nim ów mały pies z rzadką brodą, który zastrzelił Gasâla Gabogę, mego ojca. Ten karzeł dostanie taką zapłatę za swój czyn, że jego wycie z bólu będzie się niosło po górach i dolinach. Mówiący wywoływał swoich ludzi po imieniu i wysyłał ich na dół do spenetrowania okolicy. To, że jeszcze mieli tkwić tu w ciemności, było mi na rękę. Podczołgałem się bliżej na skraj porosłego trawą placu. Konie poszły do wody; Kurdowie przysiedli po lewej stronie rowu i czekali na powrót zwiadowców. Teraz mogli mówić głośno, bo gdyby Haddedihnowie znajdowali się w pobliżu, to tamci prawdopodobnie już by ich znaleźli i o tym zameldowali. Z tego, co do tej pory usłyszałem, należało wnosić, że tymi Kurdami dowodził syn Gasâla Gabogi. Biada nam, gdybyśmy wpadli w ręce tych krwawych mścicieli! Z dalszej rozmowy dowiedziałem się, że nazywa się on Ahmed Asad. Moje przywykłe do ciemności oczy wypatrzyły teraz jedenastu ludzi. Jeśli nie było ich więcej, to właściwie nie musieliśmy ich się bać. — Szczęście — odezwał się Ahmed Asad — że wpadłem na myśl wysłania najpierw dwóch szpiegów! Gdybym tego nie zrobił, to pewnie wpadlibyśmy w ręce Haddedihnów. — A kiedy ich zaatakujemy? — spytał ktoś. — To zależy od tego, jak szybko wrócą zwiadowcy. Najchętniej jeszcze w nocy, bo oni nas nie zobaczą, a my możemy ich tak zaskoczyć, że dostaną się nam żywi. A czy mają cenne konie? — Tak. Przede wszystkim kary ogier cudzoziemca, tego, który się nazywa Kara Ben Nemsi i ma dwie magiczne strzelby, z których może strzelać bez ładowania nieskończoną ilość razy. Potem jest jeszcze młody kary ogier, dosiada go syn tego małego z rzadką brodą. I w końcu jeszcze cenna siwa klacz; ona należy do szejka Amada el Ghandura, jest znakomita. — Myślisz, że są lepsze niż moja czarna klacz perska? — Nie. Twoja nie ma sobie równej. Jej rodowód sięga aż do stajni szacha Nadira! — Mimo to musimy te konie dostać. Nikomu nie wolno do nich strzelać, chyba że ktoś znajdzie się w wielkim niebezpieczeństwie. Co zresztą w żadnym razie nie może się zdarzyć, bo tak szybko uderzymy na te parszywe psy, że nie będą miały czasu kąsać. Tymczasem, niestety, wrócili zwiadowcy i oznajmili, że nie zauważyli niczego podejrzanego. Na to Ahmed Asad powiedział: — No to zapalcie ogień, zjemy coś! Kiedy księżyc wzejdzie, pojedziemy dalej i zatrzymamy się w pobliżu góry, na której obozują Haddedihnowie. Zwiadowca spytał: — Pewnie przed atakiem będę musiał wejść na górę, aby zobaczyć, czy śpią i czy palą ognisko? — Naturalnie, to musimy wcześniej wiedzieć. Ty pójdziesz przodem i powiesz mi. Teraz Kurdowie zaczęli szukać wśród drzew i zarośli suchych gałęzi. Światło ognia mogłoby mnie zdradzić, przeto uznałem, że trzeba szybko się stąd wynosić. Dotarłem do towarzyszy nie zauważony przez Kurdów i razem opuściliśmy to miejsce. Zrazu posuwaliśmy się ostrożnie, starając się nie powodować najmniejszego szelestu. Znalazłszy się poza zasięgiem słyszalności wrogów, nie musieliśmy już na to zważać. Halef był ciekaw, czego się dowiedziałem. Powiedziałem mu. — Myślisz, że już tej nocy zaatakują? — spytał. — Tak sądzę. Tylko trochę zbijają mnie z tropu słowa ich przywódcy, że to zależy od tego, czy posłaniec okaże się dość szybki. Jakiego posłańca miał na myśli? — Kto to wie! — Ale trzeba by wiedzieć. W naszym położeniu nigdy za wiele ostrożności. Doliczyłem się jedenastu ludzi, z posłańcem dwunastu. Czy dowódca wysłał posłańca, żeby sprowadził więcej ludzi? — Wobec tego w pobliżu musiałoby być ich jeszcze więcej. — Dlaczego nie? Gdyby tak było, znaleźlibyśmy się w jeszcze gorszej sytuacji. — Ja się nie boję, sihdi! — Wiem, kochany Halefie. Mam jednak przeczucie, że i tym razem nie skończy się to dobrze. — Nie przejmuj się. Często bywaliśmy w jeszcze gorszych opałach i zawsze szczęśliwie wychodziliśmy z tego. Co zamierzasz zrobić? Zaczekamy na atak Kurdów czy sami zaatakujemy? — O tym ja nie mogę decydować. Przecież wiesz, że teraz rozkazy wydaje Amad el Ghandur. — O Allach! Jest nadzieja, że do tej pory przejrzał. — Wątpię. Znam gorączkę krwawej zemsty. Kogo ona raz opanuje, temu już nic nie pomoże. Przekonasz się, że i teraz myśli tak samo jak w chwili, gdy go opuszczaliśmy. Wyruszyliśmy pod górę do grobowca. Już z daleka, kiedy minęliśmy wspomniany przesmyk, weszliśmy w krąg światła dużego ogniska. — Co za błąd, rozpalać taki ogień! — wymknęło mi się, choć postanowiłem teraz nic nie robić, tylko odczekać. — Zaraz im powiem, co o tym myślę — oznajmił Halef. Zwinny chłopak szybko wbiegł na górę i zawołał do siedzących przy ognisku i biesiadujących Haddedihnów: — Allah akbar — Bóg jest wielki, ale wasza nieostrożność jeszcze większa! Co wam przyszło do głowy, żeby rozpalać taki ogień! — A co to ciebie obchodzi?! — odkrzyknął Amad el Ghandur. — Bardzo dużo. Moje życie może od tego zależeć! — Na twoim życiu nikomu szczególnie nie zależy! — Tak! Gdybyś nie mówił tego zaślepiony żądzą zemsty, to odpowiedziałbym ci bronią. Bebbehowie są tam i chcą na nas napaść, a wy palicie dla nich ogień, żeby ich kule celnie w nas trafiały! — Bebbehowie? Kłamiesz! — Powściągnij swój język! Jestem Hadżi Halef Omar i nigdy jeszcze nie skłamałem. Szpieg tych Kurdów wmówił wam, że są oni z plemienia Soran, i dowiedzieli się od was wszystkiego, co chcieli wiedzieć. A potem zawrócili, żeby sprowadzić mściciela, Ahmada Asada, syna Gasâla Gabogi. Jest niedaleko stąd i chce na nas napaść. To oświadczenie jednak wyprowadziło Haddedihnów z równowagi. Zażądali, żeby Halef wszystko opowiedział. — Co prawda nie zasługujecie na ani jedno słowo — zaczął. — Wyrzekliście się mojego sihdi i dlatego powinniśmy byli właściwie odjechać i nie martwić się o was, ale ja wiem, co jestem winien memu nawróceniu na prawdziwą miłość, i spełnię waszą prośbę. Efendi i ja oraz mój syn Kara Ben Halef byliśmy przy obozie Kurdów Bebbeh i podsłuchaliśmy ich rozmowy. Gdybyśmy tego nie uczynili, to wyrżnęliby was dzisiejszej nocy jak owce pozostawione bez pasterza i obrońcy. Potem opowiedział, co zrobiliśmy, cośmy widzieli i słyszeli, a robił to w swoim barwnym stylu, zawierając w relacji słuszne napomnienia. Już sądziłem, że wypowiedź nie pozostanie bez echa, ale Amad el Ghandur ofuknął go: — Milcz, nie potrzebujemy od ciebie ostrzeżeń, sami wiemy, co mamy robić! A więc naliczyłeś dwunastu Kurdów? — Tak, a jeśli sam chcesz ich policzyć, to idź tam do nich! — I taką wrzawę podnosisz? Dwunastu przeciwko dwudziestu? — Ale może przybyć ich więcej, bo Ahmed Asad mówił przecież o posłańcu. — Niech przybędą! My się nie boimy. A co tak krzyczysz o naszym ognisku? Właśnie ten ogień jest dobry, jeśli nas napadną. My będziemy siedzieli w cieniu i Kurdowie nas nie zobaczą, my zaś zobaczymy ich, gdy tylko przyjdą, i poślemy im nasze kule. — Przecież ta wyprawa miała być pokojowa! — Milcz! Kurdowie przychodzą, żeby się zemścić, więc my musimy się bronić. Te psie syny nie zasługują na to, żeby chodzić pod niebem Allacha, musi ich ziemia pochłonąć! — Dobrze, będę milczał. Wy natomiast będziecie płakali i rozpaczali z powodu tego, co tu nastąpi! Halef odwrócił się i odszedł tam, gdzie siedzieli Omar Ben Sadek z Anglikiem. Wprawdzie postanowiłem nic nie mówić, ale nie mogłem się na to zdobyć. Przecież nadal możliwe było uniknięcie rozlewu krwi. Haddedihnowie mogli modlić się tu, na górze, a Kurdowie na dole przy swoich grobach, zaś zemstę odłożyć na później. Dlatego jeszcze raz podjąłem próbę przemówienia za pokojem: — Amadzie el Ghandur — zacząłem — byłem twoim przyjacielem i towarzyszem, chcę też nadal nim pozostać. Czy nie wrzuciłeś dziś kamienia do otwartego grobu twego ojca i nie powiedziałeś, że został on pomszczony? Dlaczego znów łakniesz krwi? — Zemsta nie umarła — odburknął. — Ona tylko spała, a teraz obudziła się. — Nie, to nie jest tak. Ona jeszcze jest uśpiona i nie chce się zbudzić, ale ty starasz się o to. Kto ogień rozpala, ten musi być ostrożny i zastanowić się nad tym, gdyż łatwo sam może się w nim spalić. — Sądzisz, że twoje dobre nauki są mi potrzebne? — Tak, tak sądzę. Właśnie teraz powinieneś dać im posłuch. Nie chcę się chwalić i nie chcę też zapłaty za to, co uczyniłem. Ale dziś, kiedy tak wiele, a nawet twoje życie od ciebie zależy, muszę ci przypomnieć o karcerze w Amadije, gdzie zginąłbyś, gdybym ciebie stamtąd nie wyciągnął. Gdyby żył jeszcze twój ojciec, który wtedy był z nami, on radziłby ci usłuchać mnie. — Nie — uniósł się — nie zrobiłby tego, bo twoje rady i słowa zaprowadziły go wtedy do zguby. Nie jesteś człowiekiem naszej wiary, nie należysz do nas. Gdy prawowierny słucha chrześcijanina, to zawsze ponosi szkodę. Ja chcę zemsty, chcę krwi i przeprowadzę swoją wolę! — A ja chcę miłości i pojednania. Zobaczymy, czyja wola przyniesie lepsze owoce! Zrozumiałem, że moje wysiłki były daremne, toteż odszedłem do towarzyszy i usiadłem przy nich. Siedzieliśmy w głębokim cieniu, Haddedihnowie też szukali dla siebie ciemnych miejsc, żeby przyjąć atakujących Kurdów kulami. Anglik niewiele zrozumiał z tego, o czym mówiliśmy, musiałem więc mu to wyjaśnić. Wysłuchał, a potem powiedział: — Nieustępliwi. Myśli pan, że Kurdowie Bebbeh są równie nieugięci? — Z pewnością, sir David. — To dojdzie do zderzenia. — Prawdopodobnie. Ale spróbuję zapobiec najgorszemu. — Od czego zaczniemy? — Na razie nie mogę zrobić nic innego, sir David, jak tylko powiedzieć Ahmedowi Asadowi, że wiemy o zaplanowanym ataku. A potem on przypuszczalnie niczego nie przedsięweźmie, przynajmniej w nocy. — I atak przeprowadzić w dzień? — Z tym trzeba odczekać. Może do tego czasu przyjdzie mi do głowy jakiś zbawienny pomysł. — Ale jak Kurd się dowie, że wiemy o ataku? — Od szpiega, którego chce tu wysłać, żeby sprawdził, czy śpimy przy palącym się ogniu. — Jemu powiedzieć? Jak pan chce to zrobić Mr sihdi, efendi? — Złapię go. — Ach, ach, złapać! Mimo ciemności widziałem, że usta Lindsaya z zachwytu ułożyły się w otwarty prostokąt i nos zaczął mu się poruszać. Pochwycił moją rękę i powiedział: — Wie pan co, sir? Do tej pory, w ciągu całej wyprawy nie mogłem nic zrobić, zupełnie nic. Chciałbym jednak moich osiem palców przyłożyć do szyi Kurda. Co pan myśli? Chętnie zapłacę za to sto albo i jeszcze jeden funt więcej! — Może pan to zrobić bez zapłaty, sir David. Nie mam nic przeciwko temu, pod warunkiem jednak, że ja przy tym będę i że zastosuje się pan do moich instrukcji. — Well, zgoda, yes! Kurd Bebbeh, palec, szyja, instrukcja, znakomicie, to jest niezrównane! Nareszcie znów porządne życie! Wykrzykiwał to tak głośno, że musiałem go uspokajać. Po pewnym czasie księżyc wzeszedł, domyślałem się więc, że Kurdowie będą opuszczali swój obóz na łące. Nie powiadamiając Haddedihnów o swoim zamiarze, przeszedłem z Anglikiem niewielką odległość do skalnego przesmyku, gdzie zamierzaliśmy się ukryć. Przesmyk w swej górnej części oświetlony był blaskiem ogniska Haddedihnów, dlatego położyliśmy się na ziemi, przy nie oświetlonym jego końcu, za zaroślami. Mogliśmy domniemywać, że tu, gdzie było ciemno, szpieg nas nie dostrzeże. — A czy on przyjdzie? — spytał Anglik, żądny pochwycenia Kurda. — W każdym razie Ahmed Asad, jego szejk, tak powiedział. Ale teraz bądźmy cicho, żebyśmy mogli nie tylko go zobaczyć, ale wcześniej usłyszeć. Leżeliśmy pewnie przez kwadrans. Z dołu dochodził monotonny poszum lasu, to wzruszające kazanie o wszechmocy nieskończoności, wieczności. Nagle usłyszałem głuchy szmer w dole. — Niech pan słucha! — szepnąłem do Lindsaya. — Nic nie słyszę — odpowiedział. — Ja tak. To stąpanie koni na łące. Idą. — Well! Musi pan mieć długie uszy, sir! Myślę, że sięgają aż tam, gdzie siedzą ci osobnicy. Jest pan cudownym dzieckiem, powinno się pana pokazywać w budzie jarmarcznej. — Dziękuję, sir David! Teraz trzeba uważać, bo nie potrwa długo, a szpieg tu będzie. Upłynęło może pięć minut i usłyszeliśmy odgłos toczącego się kamienia. — Zbliża się — szepnąłem. — Niech pan go chwyta za szyję, ale od razu tak mocno, żeby nie zdążył pisnąć. — A potem? — To już moja sprawa. Teraz usłyszeliśmy ciche kroki, a w chwilę później zobaczyliśmy człowieka. Księżyc jasno go oświetlał, podczas gdy my leżeliśmy w cieniu skalnego przewężenia. Był chyba najlepszym szpiegiem Kurdów, a mimo to złym zwiadowcą. Ja na jego miejscu szukałbym ciemnych przejść za krzakami i czołgałbym się, tymczasem on szedł wyprostowany, stąpał powoli i rozważnie. Niedaleko od nas przystanął i nasłuchiwał. Nie widząc i nie słysząc nic podejrzanego, szedł dalej do przewężenia; musiał przejść obok nas. I wtedy trąciłem sir Lindsaya. Ten wyprostował swoją wysoką postać; Kurd na widok wyrastającej nagle przed nim postaci przerażony cofnął się o krok. Zanim ochłonął i mógł wydać głos, ręce Anglika chwyciły go za szyję. — Mam go! — oznajmił Lindsay. — Co teraz? — Położyć go. Chwyciłem Kurda nogi, a Anglik opuścił go na ziemię. Napadnięty wcale się nie bronił. Wyjąłem nóż i jego ostrze przyłożyłem mu do piersi tak, żeby poczuł ukłucie, poprosiłem Lindsaya o zwolnienie ucisku i ostrzegłem: — Jedno głośno powiedziane słowo, a zabiję cię! Nic ci się nie stanie, jeśli będziesz posłuszny! Przez chwilę rzęził, potem głęboko zaczerpnął powietrza, ale nie odważył się pisnąć słowa. — Widzisz, że nie zawsze dopisuje ci szczęście przy szpiegowaniu — mówiłem dalej. — Raz ci się udało, dziś, kiedy byłeś tu z towarzyszem po raz pierwszy. Ale teraz już będzie po tobie, jeżeli nie zrobisz tego, co ci nakażę. Odpowiedz na moje pytanie, ale tak cicho, żebyśmy tylko my usłyszeli! Czy Ahmed Asad jest z wami tam w dolinie? Nic nie powiedział; pewnie zastanawiał się, jak w tej sytuacji najlepiej byłoby się zachować. Powtórzyłem pytanie i mocniej przycisnąłem nóż. — Chodih, nie zakłuj! — powiedział szybko. — Tak, jesteśmy tam na dole. — Ilu ludzi? — Dwunastu. — Ale przybędzie ich więcej? — Nie. — Przecież wysłaliście posłańca? Po co? — Katera Chodeh — na litość Boga! — wykrztusił. — Wiesz o tym? — Tak. — Kim jesteś, chodih? — Myślę, że mnie znasz. Spójrz na mnie! — powiedziałem, wychodząc z mroku w światło księżyca. — Cudzoziemiec z magicznymi flintami! — wyjąkał. — Tak, to ja. Odpowiedz na moje pytanie! Usłuchał dopiero po chwili namysłu. — Nie mogę pojąć, skąd możesz to wiedzieć, ale to prawda, wysłaliśmy człowieka. Poszedł do Dżibraila Mamrasza. — Ach, do domu szejka Kurdów Dżijaw. To półtora dnia jazdy stąd. Po co tam poszedł? — Prawda, że to trochę daleko, ale też jest to najbliższa miejscowość, gdzie możemy dostać mięso i mąkę. Przybyliśmy tu, żeby się modlić, i nie możemy stąd odjeżdżać i polować. Dlatego woleliśmy kupić żywność u Dżibraila Mamrasza. — U niego! Hm! On należy do plemienia Dżijaw, którego jesteście wrogami. — Już nie, chodih! — Możliwe, ale nie wierzę ci. Uważaj! Chcecie na nas napaść, dobrze o tym wiem. Ale widzisz, że obsadziliśmy to dojście na górę. Kto się zbliży, ten zostanie zastrzelony. — Chodih, my nie chcieliśmy wam nic złego zrobić! — Milcz, ja wiem lepiej. Ale my też przybyliśmy tu dla odprawiania modłów, a nie dla walki. Dlatego chcę z wami postąpić inaczej, niż właściwie powinienem. Dlaczego mamy walczyć ze sobą, skoro zemsta śpi? Dlaczego z miłej Bogu modlitwy miałoby się robić bezbożną rzeź i mordowanie? Wstań! Uwalniam cię. Zejdź na dół do Ahmeda Asada, waszego przywódcy i zanieś mu mój apel. Proponuję mu pokój. Obie strony mogłyby odprawiać modły przy grobach swoich zmarłych, a potem opuścić to miejsce, kiedy i jak chcą. — Nie, to się stać nie może! — usłyszałem głos obok siebie. Amad el Ghandur wyszedł ze skalnego przewężenia, gdzie siedział ukryty, i rozgniewany krzyknął na mnie: — Jak możesz, nie zapytawszy mnie, decydować o nas! Widziałem was obydwu odchodzących; nie wracaliście. Pomyślałem sobie od razu, że planujecie coś, co byłoby sprzeczne z moją wolą, i poszedłem za wami. Dotarłem do przewężenia i usłyszałem wasze głosy, więc zatrzymałem się. I tak dowiedziałem się wszystkiego, ale powiadam ci, że nie masz prawa proponować pokoju. Ja wstydziłbym się prosić o pokój Kurdów! Czy wiesz o tym? — To ja zaproponowałem pokój — ja im, nie żebrząc o to. Czy o tym wiesz? Rozstałeś się ze mną i niechaj będzie, jak chcesz. Ale ja będę robił też, co ja chcę. — Dobrze, rób. Ten Kurd jest jednak naszym więźniem, przekażesz mi go! — Nie, nie przekażę. Jeszcze nigdy nie złamałem danego słowa i tak teraz też będzie, jak powiedziałem. On jest wolny. — Nie jest wolny! — krzyknął Amad el Ghandur, chwytając Kurda za ramię. — On należy do mnie i klnę się na Allacha, że… — Powstrzymaj się, nie przysięgaj! — przerwałem mu w pół słowa. — Nie będziesz mógł dotrzymać przysięgi. — Dotrzymam i mówię ci, że przeprowadzę swoją wolę nawet, żeby broń miała przemówić! — Przeciwko mnie też? — Przeciwko każdemu, kto mi się sprzeciwi! — Dobrze! Jak chcesz! Skoro między nami nie liczy się już przyjaźń, wdzięczność i rozwaga, może rozstrzygać nóż. Dziś stanie się dokładnie tak, jak było wtedy z Gesâlem Gabogą, a ty za swoją nieustępliwość będziesz musiał zapłacić. Powiedziałem, że ten Kurd ma być wolny, i moje słowo nie może zostać złamane. Zabierz rękę od niego! — Nie! — syknął szejk. — Weź rękę, bo powalę cię pięścią! Znasz ten cios! — Uderz! Odważ się! — zagroził mi i nie puszczając Kurda, dobył noża. Podniosłem pięść do ciosu, ale szybko opuściłem rękę, bo właśnie zza krzaka huknął strzał, a potem drugi, Amad el Ghandur okręcił się prawie wokół własnej osi, puszczając Kurda i zatoczył się na skałę. Kurd uciekł. Zza krzaka wyskoczyły dwie postaci, które trzymając za lufy strzelby, rzuciły się na Anglika i na mnie, chcąc nas zaatakować kolbami. To, co się robi w takich momentach, dzieje się o wiele szybciej, niż można o tym opowiedzieć. Skoczyłem do pierwszego napastnika, zrobiłem unik w bok i z całej siły uderzyłem go pięścią w pachę podniesionej lewej ręki. Puścił strzelbę, krzyknął, uciekł pięć, może sześć kroków, a potem jak worek zwalił się na ziemię. Tymczasem drugi, zbliżywszy się do Lindsaya, uderzył, ale nie trafił go, albowiem Anglik też uchylił się przed ciosem. Szybko skoczyłem, powaliłem go i przytrzymałem, póki Lindsay nie wyciągnął mu zza pasa noża i pistoletu. Księżyc oświecił twarz napastnika i rozpoznałem w nim Musafira, wówczas przychylnego mi brata szejka Gasâla Gabogi. To on, jak pamiętamy, winien był mi wdzięczność, gdyż obroniłem go przed Haddedihnami i wypuściłem z niewoli. Gdyby nie ja, zostałby zastrzelony. Drugi napastnik, którego odrzuciłem od siebie, podniósł się i zaczął uciekać. Nie zatrzymywałem go, choć Anglik wołał: — Tam biegnie ten łotr! Niech go pan zatrzyma, sir! — Niech ucieka, sir David! — odpowiedziałem. — Tu mamy ważniejszego człowieka. — Kogóż to? Ach, by God, przecież to brat szejka, ten, którego wtedy stanowczo powinniśmy byli zabić! — Tak. Szybko z nim do przewężenia! Tu może nadejść więcej Kurdów! Ja go zabiorę. A pan niech zabierze Amada el Ghandura! — Nie potrzebuję nikogo, sam mogę iść! — oświadczył szejk, widząc, że Lindsay chce mu pomóc. — Ty jesteś temu winien, efendi, nigdy ci tego nie zapomnę. Chciałeś mnie uderzyć, a teraz jestem ranny. Wszystko skończone między nami na zawsze. Amad, zataczając się, wszedł do skalnego przewężenia. My obydwaj za nim. U wylotu przesmyku natknęliśmy się na Halefa i jego syna, śpieszyli do nas. — Sihdi, słyszeliśmy strzały! Co się stało?! — zawołał Hadżi. — Napad Kurdów. Być może przyjdzie ich więcej. Ukryj się z Karą w przesmyku i uważaj. Strzelaj do każdego wroga, który się zbliży! Zaraz zniknęli obydwaj za skałami. Haddedihnowie też słyszeli strzały. Zgromadzili się przy ognisku wokół rannego szejka i głośno się odgrażali. Nie zwracałem na nich uwagi, chciałem bowiem porozmawiać z Kurdem. Nie przytrzymywaliśmy go już. Stał oparty o skałę i ponuro patrzył przed siebie. — Teraz po raz drugi wpadłem w twoje ręce, chodih. — Tak, i nie jest to dla mnie przyjemne. Wtedy sam mi powiedziałeś, że uratowałem ci życie i honor. Stałem się twoim przyjacielem, a jednak przedtem strzeliłeś do mnie! — Do ciebie? Mylisz się. Wysłaliśmy szpiega, a on zbyt długo nie wracał. Podkradłem się więc na górę z jednym człowiekiem. Zobaczyłem was i usłyszałem twoją pokojową propozycję; później widziałem, że twój przyjaciel wyjął przeciwko tobie nóż. Strzeliliśmy do niego. — A więc wiesz, że nie chcę z wami walczyć? — Tak. — Dobrze. Dziś jak dawniej jesteś moim przyjacielem. Uwalniam cię. Możesz odejść. — Naprawdę, chodih? — spytał Musafir z niedowierzaniem. — Chyba wiesz, że jestem chrześcijaninem. Idź z Bogiem do swoich! Tam leży wasza broń. Zabierz ją! Powiedz Ahmedowi Asadowi, że ja chcę pokoju! Jutro rano przyjdę do waszego obozu i będę z nim rozmawiał. — Odważysz się? — spytał zdziwiony. — To nie odwaga. Dobrze wiem, co robię. Nie boję się was, chociaż macie znaczną przewagę liczebną nad nami. — I to wiesz? — Tak. Wasz szpieg okłamał mnie. Powiedział, że wasz posłaniec udał się do Dżebraila Mamrasza, żeby zakupić żywność. Mógłby to mówić komuś innemu, ale nie mnie! Posłaniec sprowadził wam więcej wojowników. — Tak, to prawda, chodih. Jesteśmy na wyprawie wojennej przeciwko Kurdom z Rummok i Pir Mam. Ahmed Asad zboczył z drogi, żeby odwiedzić groby, i wysłał gońca po szybkie posiłki, ponieważ Haddedihnowie też tu się znajdują. A nasi wojownicy chcieli zemsty. — Ilu ich jest? — Stu dwudziestu. Będziecie zgubieni, bo tu, na górze, macie złą pozycję. — Tak, nie jest to dobre miejsce, ale tym lepsza jest nasza broń, jak wam wiadomo. A to nie zależy tylko od samej broni, ale również od człowieka, który ją nosi. Powtarzam ci, że się was nie boję. Zejdź na dół i powiedz to swoim! Dla nich też będzie lepiej, jeśli zachowają się tak, jak gdyby nas tu nie było. W przeciwnym razie wojenna wyprawa od razu może stać się klęską. — Chodih, nie znam człowieka, który tak myśli, mówi i działa jak ty. Gdybym nie należał do plemienia Kurdów Bebbeh, to chciałbym być chrześcijaninem i mieszkać w twoim kraju. Czy tam wszyscy ludzie są tacy jak ty? — Nie wszyscy. Wszędzie są źli i dobrzy. Ale chrześcijanin nie łaknie krwi swoich najbliższych, nawet swego największego wroga. A więc idź! Jutro przed południem zejdę na dół. Ale powiedz swoim, że my tu w ciągu nocy będziemy się bronili i każdego, kto do jutrzejszego ranka odważy się do nas zbliżyć, zabijemy. — Powtórzę to, chodih, i niech się dzieje, co chce, zobaczysz, że jestem twoim przyjacielem. — Czy i moich towarzyszy też? — Nie, bo oni są wrogami mojego plemienia. Wobec nich do niczego nie jestem zobowiązany. Bądź zdrów! A kiedy spotkamy się rano, to życzę sobie, żebym ci mógł tak usłużyć, jak jesteś ty w stosunku do mnie łagodny i przyjacielski. Musafir odszedł, ja zaś wydałem polecenie Halefowi i jego synowi, żeby przepuścili go bez przeszkód. Anglik nie zrozumiał ani słowa z naszej rozmowy w języku kurdyjskim. Dlatego spytał: — Puścił go pan, sir? Mielibyśmy zakładnika. — Tego nie mogłem zrobić, wszak kiedyś zawarłem z nim przyjaźń i braterstwo. Może pan być pewny, że teraz będzie o wiele bardziej użyteczny dla nas, niż byłby jako zakładnik. — Well! Jak pan chce. Ale ten drugi też wstał i uciekł! A tak ładnie trzymałem go za gardło! Dziwny z pana człowiek! Pewnie chętnie mówiłby dalej, gdyby mu nie przerwano: właśnie zbliżał się do mnie Amad el Ghandur. Szedł szybko, nastawiony nieprzyjaźnie. Od postrzału w ramię miał zakrwawiony burnus. — Nie widzę Kurda! — krzyknął zagniewany, patrzył przy tym na unie pałającymi złością oczami. — Ja też nie — odpowiedziałem spokojnie. — Dokąd poszedł? — Na dół, do swego obozu. — Kto go wypuścił? — Ja. — Efendi, czy powinienem cię zwalić z nóg? Ten parszywy pies strzelał do mnie, a ty puszczasz go wolno? Jeszcze raz pytam, czy powinienem cię unieszkodliwić? — Czy nie pamiętasz już, że wtedy zostałem jego przyjacielem? Musafir nic mi nie zrobił, więc go puściłem. — Ale mnie chciał zabić? Widzisz krew na mojej szacie? To woła o zemstę! — Sam jesteś sobie winien, Amadzie. Musafir nie zamierzał niczego przeciwko nam. Ale kiedy zobaczył, że wyciągasz nóż przeciw mnie, który jestem jego przyjacielem, wtedy do ciebie strzelił. — Powinieneś mnie go oddać! — On znalazł się w moich rękach, nie w twoich. Mogłem więc postąpić, jak chciałem. A skoro ty chcesz go mieć, to go sobie przyprowadź! — Ty naprawdę masz odwagę tak ze mną mówić? Po raz trzeci pytam, czy mam przejść do rękoczynów? — A ja po raz trzeci nie odpowiadam na to pytanie. Sam mówiłeś, że nie mamy ze sobą nic wspólnego, zostaw mnie więc w spokoju! Moje opanowanie zrobiło na nim wrażenie, mimo to czynił wielki wysiłek, żeby nadal udawać gniew. Haddedihnowie się zbiegu i stanęli za nim. Gdyby kazał im ująć mnie, to doprawdy nie wiem, czy okazaliby posłuszeństwo, czy nie. Oni też godzili się na walkę i zemstę. Przeszedłem obok Amada el Ghandura i między jego ludźmi. Nie odważyli się przeszkodzić mi w tym. Potem odwróciłem się do szejka i powiedziałem: — A poza tym ów Kurd powiedział, że czeka nas zguba, mamy tu bowiem złe miejsce. Jego oddział nie składa się już z dwunastu, tylko ze stu dwudziestu wojowników. Pomyśl, jak dasz sobie z nimi radę! — Stu dwudziestu? To kłamstwo! Udałem, że nie usłyszałem tej obrazy; podszedłem do swego konia i tam się położyłem. Później zastąpiłem Halefa i jego syna, czuwając aż do rana w skalnym przesmyku. Nie była to dobra noc. W Haddedihnów jakby wstąpił diabeł. Jakże cieszyli się jeszcze niedawno z mego powrotu! Jaki szacunek i sympatię okazywali mi! A teraz nagle widziałem ich nieomal wrogo względem mnie usposobionych. Było to odurzenie zemstą. Kto sam tego nie doświadczył, temu trudno uwierzyć, jak wielką siłę oddziaływania ma ona na wpółdzikich ludzi. Nierzadko i w naszych, cywilizowanych krajach zdarza się, że człowiek wyzbywa się honoru, osobistego szczęścia dla zemsty, która nie tylko jest sprzeczna z chrześcijaństwem, ale niekiedy wręcz śmieszna. Skoro jednak tak czynią chrześcijanie, to czy wolno wydawać sądy o Beduinie, Indianinie, Hotentocie czy australijskim aborygenie! Tego rodzaju refleksje nurtowały mnie tej nocy. Kiedy wstał dzień, poszedłem nakarmić mego Riha. Lizał mi policzki i ręce, był bardzo czuły, bo w nocy nie było mnie przy nim. Zabrałem ze sobą woreczek z daktylami; do tej pory dawałem mu ich niewiele, bo zawsze znajdowaliśmy trawę. Tu na górze niewiele było zielonej paszy, a ponieważ przeczuwałem, że dziś dojdzie do walki i być może będę miał powód, by zdać się na szybkość i wytrzymałość mego konia, pozwoliłem mu zjeść wszystkie. Mądre zwierzę wiedziało, że trzeba być cicho. Widziałem, że miał ochotę zarżeć z radości. Ale nie miał odwagi i tylko raz po raz wydawał głos, coś pomiędzy parskaniem i cichutkim rżeniem, dający się porównać z kwokaniem kury przywołującej kurczęta pod swoje skrzydła. Mógłbym powiedzieć, że Rih nieomal przeczuwał, co go czekało, i chciał okazać mi po raz ostatni miłość, pożegnać się ze mną. Nie wstydzę się wyznać, że kiedy dziś to piszę, kilka bardzo niemęskich łez spływa mi z oczu. Amad el Ghandur też nie spał. Stał oparty plecami o grób ojca i ponurym spojrzeniem śledził moje ruchy. Odniesiona rana postrzałowa chyba jednak nie była lekka, bo oczy mu płonęły, jak gdyby trawiła go gorączka. Mimo tego, co zdarzyło się między nami poprzedniego dnia, podszedłem do niego, żeby spytać, jak się czuje, i zaoferować mu swoją pomoc. Ale odwrócił się ode mnie gwałtownie i powiedział: — Precz stąd! Żaden chrześcijanin już nigdy mnie nie dotknie! Wysławszy Halefa znów do pilnowania przesmyku, sam przewiesiłem sztucer przez ramię i ruszyłem w dół do Kurdów. Halef nalegał, aby pójść ze mną, ale nie mogłem się zgodzić. Ryzyko było zbyt duże, żeby pozwalać komuś na udział w tym przedsięwzięciu. Przemykałem od krzaka do krzaka, żeby mnie nie zauważono, chciałem bowiem niespodzianie znaleźć się wśród Kurdów. Nagle spostrzegłem jednego z nich, stał oparty o drzewo i spoglądał w górę, jak gdyby czekał na kogoś stamtąd. Był to Musafir. Wiedział, że chciałem przyjść. Czyżby miał mi coś do zakomunikowania? Wyszedłem z zarośli. Zobaczywszy mnie, szybko zbliżył się i powiedział: — Chodih, jesteś moim przyjacielem. Dlatego muszę cię ratować. Odejdź szybko od Heddedihnów, bo w przeciwnym razie zginiesz razem z nimi. Najpóźniej za piętnaście minut zostaniecie zaatakowani. — Nie przejdziecie przez przesmyk, jeśli będziemy go bronili. — Nie z tej strony podejdziemy. — Ach, chcecie się wspinać po skale? — Tak. O pierwszym brzasku dnia znaleźliśmy miejsce, tamtędy wejdziemy. Żaden Beduin, mieszkaniec równin, nie wszedłby tam, ale my, Kurdowie, mieszkamy w górach i dobrze umiemy się wspinać. — Tam też będziemy na was czekali! — Teraz, kiedy ci o tym powiedziałem! Wiem. Widzisz, jak bardzo jestem ci wdzięczny, nawet zdradzam moich towarzyszy. Ale i to wam nie pomoże. Zostaniecie bowiem zaatakowani z dwu stron. Od przesmyku też. — A gdzie obozujecie? Ciągle jeszcze tam pod nami? — Nie. Cofnęliśmy się. Obeszliśmy pół góry. Więcej nie mogę ci powiedzieć. Teraz postąpisz, jak zechcesz! Codeh te bahwesche — niech cię Bóg zachowa! Musafir odwrócił się i szybko odszedł. Ja pośpieszyłem na górę, zapominając o wczorajszym konflikcie i dzisiejszej postawie Amada el Ghandura, i krzyknąłem do Haddedihnów: — Do broni, ludzie! Kurdowie Bebbeh zaatakują nas od przesmyku i od drugiej strony, gdzie jest podejście! W tej samej chwili wyskoczył Amed el Ghandur i spytał: — Gdzie oni są teraz? — Przesunęli się na północ za górę. Musafir mi to powiedział. Dlatego żądam, żeby mu się nic nie stało. Nie strzelajcie do niego! W ogóle oszczędzajcie wroga, na ile to możliwe! Celujcie w nogi! Ja z moim sztucerem… — Milcz! — wrzasnął na mnie Amad. — Nie masz tu nic do rozkazywania! Nie będziemy czekali, aż nas z dwu stron zaatakują. Zaskoczymy ich! Zaatakujemy. Bierzcie broń i konie wy, dzielni wojownicy Haddedihnów! Sprowadzimy konie do miejsca, w którym będziemy mogli ich dosiąść, a potem wjedziemy między te parszywe psy i… — Na litość Boga, tylko nie to! — przerwałem mu. — Musicie wziąć pod uwagę… — Milcz! — krzyknął szejk po raz wtóry. — Myślisz, że nie znam się na wojnie?! Twoje rady i pomoc nie są nam potrzebne! Zostań tu i udław się swoją mądrością i sławną miłością wroga! A jeśli Hadżi Halef zapomniał, że został Haddedihnem, to może tez zostać z chłopcem i nigdy się nam nie pokazywać na oczy! Tchórzy nam nie potrzeba! — Tchórz?! Ja?! — zawołał Halaf. — Tego jeszcze mi nikt nie powiedział! Pokażę ci, czy jestem tchórzem! Jadę z wami! Przewiesił broń przez ramię i poszedł do swego konia; jego syn zrobił to samo. Była to chwila wielkiego napięcia. Wiedziałem, że wszelkie protesty byłyby daremne, i zamilkłem. Anglik zapytał mnie o powód tego poruszenia; powiedziałem mu. — Jedziemy razem? — spytał. — Tu zostać nie możemy. — Well! Wobec tego niechaj ci Kurdowie poznają niejakiego sir Davida Lindsaya. Yes! — Nie tak, sir David! Ani myślę pędzić wprost do zguby wraz z tymi oszalałymi ludźmi! Chciałbym ich powstrzymać, ale widzi pan, że mnie nie słuchają. Pojedziemy za nimi i potem zobaczymy, co robić. Oby Bóg sprawił, żeby to zakończyło się lepiej, niż mówi mi moje przeczucie. Haddedihnowie tłoczyli się przez przesmyk. Halef i jego syn byli ostatni. — Sihdi — zawołał do mnie Hadżi — czy gniewasz się na mnie? Czy Hanneh, najlepsza wśród kobiet, ma usłyszeć, że jestem tchórzem? — Nie. Musisz, niestety, jechać z nimi, tak nakazuje ci honor. Ale zostaw ze mną Karę! — Nie, sihdi! On też zostałby uznany za tchórza jak ja. Hadżi Halef Omar nie pozwoli zniesławiać swego nazwiska. Gdybyśmy mieli umrzeć, to pozdrów moją Hanneh, różę wśród kwiatów, i powiedz jej, że nie lękaliśmy się śmierci! Pociesz ją i bądź zdrów, mój drogi, kochany panie! Szybko odjechał. Omar Ben Sadek pozostał z nami. — No a ty? — spytałem go. — Zostaję z tobą, bo nie zwariowałem — odparł. — Mogą mnie uważać za tchórza. Moja duma nie daje posłuchu takim szaleńcom. — Masz rację. Zresztą i tam nadarzy się jeszcze okazja do pokazania, że nie brak ci odwagi. Chodź, odjeżdżamy. Prowadząc konie za wodze, ruszyliśmy. Kiedy minęliśmy przewężenie skalne, Haddedihnów już nie było widać. Bardzo im się śpieszyło do nieszczęścia. Podążyliśmy za nimi, znów w dolinie dosiadając koni. Zobaczyliśmy, gdzie obozowali Kurdowie. Ślady kopyt ich koni wiodły na północ; okrążały górę. Jej zachodnia odnoga przechodziła w równinę o szerokości jakichś dwóch kilometrów. Jadąc doliną, właśnie skręciliśmy na zachód i nagle usłyszeliśmy strzały, którym towarzyszyła dzika wrzawa bitewna. Walka się zaczęła. Ruszyliśmy szybciej. Strzelanina trwała. — The devil! — krzyknął Anglik, któremu wyraźnie też udzieliła się gorączka walki. — Jeśli się nie pośpieszymy, to wybiją naszych Haddedihnów co do nogi! Naprzód! Naprzód! Lindsay spiął konia ostrogą i pomknął galopem. Omar i ja za nim równie szybko. Teraz strzały nieco ucichły, ale wrzawa rosła. W miejscu gdzie dolina otwierała się na wspomnianą równinę, zobaczyliśmy przed sobą pole bitwy. Tu właśnie przenieśli swój obóz Kurdowie Bebbeh. Atak przez zaskoczenie, jak przewidywałem, był całkowicie nieudany. Widzieliśmy leżących na polu rannych i zabitych. Ci spośród wojowników Haddedihnów, którzy zdołali ujść cało, teraz uciekali przez dolinę, ścigani przez Kurdów. Z lewej strony zobaczyłem Amada el Ghandura; pędził jak burza na siwku, a pięciu Kurdów goniło go. Jadący na przedzie pościgu dosiadał wspaniałą karą klacz perską. Był to szejk Ahmed Asad. Na wprost przed nami uciekał mały Kara Ben Hadżi Halef, ścigany przez Kurda, jadącego na perskim kasztanie. Już na pierwszy rzut oka mogłem stwierdzić, że i ten koń był szlachetnej rasy. Tuż za nim pędził Halef, aby osłaniać syna, jednak jego koń nie był dość szybki, żeby dojść kasztana. Na pozostałych jeźdźców nie zwracałem uwagi, widziałem bowiem, że Kara znajduje się w największym niebezpieczeństwie. Musiałem pójść mu z pomocą. — Za chłopcem! — krzyknąłem do towarzyszy. — Rih, kawam, kawam, kawam — prędko, prędko! Przemknęliśmy przez pole walki. Nieliczni Kurdowie, zajęci tam rannymi, chcieli do nas strzelać, ale nie mieli już w lufach kul. Nie oglądając się na Omara i Lindsaya, przemknąłem koło wrzeszczących Kurdów, którzy uczestniczyli w pościgu, nie patrzyłem na nich, mając na oku tylko chłopca, do którego coraz bardziej zbliżał się perski kasztan. Na wprost przed nami równinę ograniczała góra porośnięta lasem, u której podnóża z lewej strony otwierała się szeroka dolina. Tam zniknął teraz Amad el Ghandur; Ahmed Asad tuż za nim. Tam też skierował konia Kara Ben Hadżi Halef, ścigany przez Kurdów, za którymi pędził jego ojciec. Szybko zbliżałem się do Halefa. Usłyszawszy, że nadjeżdżam, obrócił się w siodle, rozpoznał mnie i zawołał: — Sihdi, ratuj mego syna! Mój koń nie jest dość szybki! — Czy zrobił już użytek z „sekretu”? — Nie. — To w porządku. Jedź za mną i o nic się nie martw! Przy tych słowach wyprzedziłem go. Wyglądało to tak, jak gdyby ekspres minął powolny pociąg towarowy. Już byłem w dolinie, a po chwili w odległości kilku długości konia za kasztanem. Jeździec odwrócił się, zobaczył mnie i zaśmiał się szyderczo: — To ty, giaurze? Dogoń mnie, jeśli możesz! Jestem Nisar Hared, drugi syn Gasâla Gabogi! Dobył zza pasa pistolet i wypalił do mnie. Nie trafił. Wtedy chwycił swego konia za ogon i krzyknął: — Galib, galib, räftä, räftä! Krzyknął po persku, a to znaczyło: zwycięzca, zwycięzca, precz! precz! — A więc posłużył się „tajemnicą” swego konia. Chłopiec, usłyszawszy to, położył rękę między uszami Assila Ben Riha. Widziałem to, ale nie słyszałem, co przy tym powiedział, zobaczyłem tylko efekt. Kary był nieodrodnym synem swego ojca, mojego Riha; „tajemnica” sprawiła, że wyrwał do przodu ze zdwojoną szybkością, ale kasztan prawie równie szybko za nim. Kurd, widząc, że może zostać w tyle, zdjął z pleców strzelbę, żeby naładować ją w biegu. Chciał zatem strzelać do Kary. Wtedy ja krzyknąłem: Rih, Rih! i położyłem memu koniowi rękę między uszami. Kary parsknął, głęboko odsapnął i tak błyskawicznie ruszył do przodu, że w ciągu minuty znalazłem się obok Kurda. Ciosem kolbą zwaliłem go z siodła; padł i leżał jak martwy. Zawołałem na chłopca; zatrzymał się. W tyle za sobą zobaczyłem Omara Ben Sadeka na srokaczu; potem nadjechali Halef i Anglik. — Szybko za mną — nakazałem Karze — i przyprowadźcie ze sobą tego Kurda i jego konia! Ja muszę jechać za Amadem el Ghandurem! Powiedziawszy to popędziłem dalej, znów korzystając z „tajemnicy”. Szczerze mówiąc, wydało mi się niezrozumiałe, że zawsze tak dzielny Amad el Ghandur uciekał przed Ahmedem Asadem bez stawienia mu czoła, ale potem zobaczyłem, że wytrącono mu z ręki strzelbę. A do tego jeszcze zgubił rozerwany pas z nożem i pistoletami. Szejk nie miał więc przy sobie żadnej broni i mógł liczyć tylko na szybkość swego konia. Ten zamiar, niestety, nie ziścił się. Wczorajsza utrata krwi osłabiła szejka, a do tego jeszcze chyba dzisiejsze emocje i gorączka przyranna. Umykając od prześladowcy, musiał pokonać ostry zakręt doliny. I tam nagle zobaczył przed sobą długą i wysoką bryłę skalną, leżącą w poprzek drogi. Nie miał już czasu na ominięcie jej, musiał przeskoczyć. Jednak zabrakło mu siły do udzielenia koniowi przy skoku koniecznej pomocy. Zwierzę zaczepiło tylnymi nogami i wraz z jeźdźcem upadło po drugiej stronie przeszkody; miał szczęście, że mu stopy nie uwięzły w strzemionach i został przy tym tylko wyrzucony z siodła. Ahmed Asad dotarł do zakrętu w dwie sekundy po nim. On dobrze poprowadził konia, zdołał skałę ominąć i zatrzymał się za nią. Już zeskakiwał z siodła, żeby rzucić się na leżącego, na wpół oszołomionego Haddedihna. W tym momencie ja wjechałem w zakręt. I tak zobaczyłem ich obu. Kurd właśnie podniósł nóż nad piersią Amada el Ghandura dla zadania śmiertelnego ciosu. — Stój, nie uderzaj! To będzie twoja śmierć! — krzyknąłem do niego i ściągnąłem wodze, żeby stratować napastnika. Odrzucił nóż i szybkim ruchem zerwał z pleców nabitą strzelbę. — Chodź tu, psi synu! Już jesteś mój! — odkrzyknął. Już nie mogłem powstrzymać Riha, który właśnie rozpędzał się do skoku. Zobaczyłem wylot lufy wymierzonej do mnie Strzał huknał w momencie, gdy mój Kary przelatywał nad skałą. Kurd celował niżej niż ja w chwili skoku się znajdowałem, i kula nie mnie trafiła tylko mego konia. Przez chwilę miałem uczucie, jak gdybym siedział na stołku, któremu nagle jednym ruchem utrącono nogi; błyskawicznie wysunąłem stopy ze strzemion i szerokim łukiem wyleciałem z siodła podczas gdy mój koń przewrócił się i został po tamtej stronie przeszkody. Byłem w rozpaczy, poderwałem się z ziemi i nie zważając na Kurda pobiegłem do mego Karego. Kula ugodziła go w pierś, był nie do uratowania. Ogarnęła mnie furia, uczucie, jakiemu rzadko ulegałem, a teraz ono oderwało mnie po prostu od konia popchnęło do Kurda ale za późno, bo właśnie już wskoczył na siodło. Widząc, że wyszedłem z tego cało, uciekał teraz ze strachu przede mną i moją niezawodną bronią. — Tym razem diabeł cię osłonił, zamieszkaj z nim razem w piekle! — krzyknął jeszcze. I popędził. Wszystko się we mnie gotowało ze złości i złość kusiła do zestrzelenia go z siodła, ale na szczęście usłuchałem głosu rozsądku. Gdybym zabił szejka Kurdów, to jeszcze bardziej roznieciłbym w nich żądzę krwawej zemsty. Co innego, gdybym go dostał żywego, wtedy jako zakładnik miałby dla mnie o wiele większą wartość. Musiałem go więc pojmać. Tylko jak? Karego nie miałem już. Ale obok stała przecież klacz Amada el Ghandura. On sam leżał jeszcze na ziemi i pojękując z bólu próbował się podnieść. — O, efendi, chyba coś sobie złamałem, a twój wspaniały koń nie żyje. Pomścij nas na tym Ahmedzie Asadzie! — Pożycz mi swoją klacz! — zawołałem już dosiadając konia. — Zdradź mi tylko jej „tajemnicę”. Nikomu nie wyjawię. Szybko! Szybko! I Amad zrobił to, co nigdy by mu nawet nie przyszło do głowy. Powiedział: — Przeciągnij palcem trzy razy po grzbiecie jej szyi i za każdym razem wypowiedz słowo „adżal”. Jeszcze coś do mnie mówił, ale już nie słuchałem. Popędziłem za Ahmedem Asadem, który ze ścigającego stał się ściganym. Nie ujechałem daleko, a już go zobaczyłem. Kurd, wiedząc, że Amad el Ghandur spadł z konia, a mój koń został postrzelony, sądził, iż nie będzie ścigany, i jechał stępa, podczas gdy ja galopowałem. Ahmed nie oglądał się i nie słyszał mnie, bo grunt był tu miękki. Żeby go zaskoczyć, posłużyłem się „tajemnicą”. Klacz usłuchała i rzeczywiście w cudowny sposób poszła do przodu tak, że kiedy Kurd usłyszał w końcu uderzenia kopyt, znajdowałem się już w odległości dwudziestu skoków konia za nim. Odwrócił się i krzyknął przerażony. Ogarnięty strachem, przez kilka sekund nie pomyślał nawet, żeby spiąć ostrogami konia, a to już mi wystarczyło. Chwyciłem sztucer i przebiegając tuż obok niego, ciosem kolby zrzuciłem go z siodła. Kiedy udało mi się okiełznać klacz, zawróciłem do Ahmeda Asada. Jego koń stał przy nim, on zaś leżał na ziemi i właśnie próbował się podnieść. Z jego ust popłynął potok obelg i przekleństw. — Milcz, jeśli ci życie miłe! — odkrzyknąłem. — To ty zastrzeliłeś mego konia. Czy wiesz, co to dla mnie znaczy? Taki koń warty jest życia stu Kurdów. Jesteś moim jeńcem. Jeśli będziesz stawiał opór, natychmiast dosięgnie cię mój nóż! Dawaj ręce, żebym mógł ci je związać na plecach! Mimo tej groźby opierał się, a ponieważ nie chciałem pozbawiać go życia ani go okaleczyć, więc namęczyłem się, nim zdołałem go poskromić. Kiedy wreszcie leżał już ze związanymi rękoma i nogami, nadjechali w szaleńczym tempie Halef z synem i Omar Ben Sadek. Halef dosiadał perskiego kasztana Nisara Hareda. Zatrzymali się przy nas i zeskoczyli z koni. Halef chwycił mnie za ręce i powiedział: — O, sihdi, Allach zesłał na nasze serca wielki smutek. Rih postrzelony w pierś, nie żyje! Moja dusza tonie w morzu rozpaczy, ale moje oko nie może uronić ani jednej łzy, bo strata, jaką ponieśliśmy, jest zbyt wielka. Kim jest ten psi syn, którego kula winna jest naszej boleści? Może leżący tu na ziemi powalony przez ciebie Ahmed Asad? Powiedz mi, a zgniotę go i rozedrę na kawałki własnymi rękami. — Halefie, zostaw mnie teraz! — poprosiłem. — Ta kula była przeznaczona dla mnie; Rih za mnie zginął. Gdy upadł, ja musiałem iść szybko dalej. Teraz dopiero mam czas, żeby myśleć, iż straciliśmy go. Tak było, jak powiedziałem; dopiero w tej chwili w pełni uprzytomniłem sobie tę stratę. Odszedłem na bok, usiadłem i ująłem twarz w obie ręce. Chłopiec Halefa głośno płakał. Jego ojciec przysiadł się do mnie i otoczył ramieniem. Omar oddalił się o kilka kroków, skąd mógł widzieć odcinek przebytej przez nas drogi i z pewną urazą powiedział: — Siedź spokojnie, efendi! Będę czuwał, żebyście tu byli bezpieczni. Biada Kurdowi, który ważyłby się zbliżyć do was! Moja kula wyśle go do najgłębszych otchłani gehenny. Po pewnym czasie nadeszli Amad el Ghandur z Lindsayem. Przyprowadzili schwytanego Nisara Hareda. Amad nie miał odwagi odezwać się, wiedział bowiem, że wszystko to stało się z jego winy. Lindsay nie przestawał mówić o śmierci Karego i wydawał przy tym najdziwniejsze okrzyki. Płakał, ale nadrabiał miną, nie chcąc dać poznać tego po sobie, i układał twarz w trudne do opisania grymasy. Już właśnie chciałem wstać z miejsca i powiedzieć, że powinniśmy pójść do Riha, którego w żadnym razie nie chciałem pozostawić Kurdom, gdy Omar nagle krzyknął: — Maszallah, szuf, szuf, efendi, bjidżi, bjidżi — cud, popatrz, popatrz, efendi, on idzie, on idzie! — Kto? — spytałem. — Twój Rih! — Rih? Czyż nie został zabity? Czy rana nie była śmiertelna? Czyżbym się pomylił? — Trzema susami znalazłem się przy Omarze, skąd mogłem spojrzeć na drogę. Tak, to Kary, szedł stępem, chwiejąc się i potykając. Miłość do mnie sprawiła, że się podźwignął i szedł. Był to widok rozdzierający serce. Podbiegliśmy do niego. Broczył krwią z rany na piersi o średnicy palca. Pierwszy dobiegłem do niego i objąłem ramionami jego szyję. Parsknął radośnie, polizał mnie po policzku i szyi, a potem wolno osunął się na ziemię, najpierw zadem, a potem przednie nogi ugięły się pod nim. Po daremnym wysiłku, by jeszcze stanąć, podniósł swoją piękną, małą głowę, spojrzał na mnie gasnącymi oczyma, cichutko zarżał tak, jak nigdy nie słyszałem rżącego konia. Rzuciłem się na ziemię obok niego i tuliłem jego głowę do piersi, podczas gdy Halef usiłował zatamować broczącą krew. Płakaliśmy wszyscy jak przy konającym człowieku. Jego pysk leżał na mojej dłoni, lizał ją bez przerwy coraz to delikatniej i wolniej, póki mógł jeszcze poruszać językiem. Potem jeszcze parsknął po raz ostatni; przeniknął go konwulsyjny dreszcz — Rih nie żył! Zdjąłem kefije, chustę na głowę, którą nosiłem pod turbanem, przyłożyłem ją do rany i otarłem ostatnie, spływające z niej krople krwi. Tę chustę zachowałem do dziś na pamiątkę i nie oddałbym jej za żadną cenę. Potem podałem Halefowi swój sztucer. — Proszę, Hadżi Halefie Omarze, tu masz tę broń — powiedziałem. Prócz mnie tylko ty wiesz, jak się nią posługiwać. Ja jeszcze przez chwilę chcę pozostać przy koniu. Jeśli nadjadą Kurdowie, to nie dopuść tu żadnego! Kulę każdemu! Ty wiesz, że nie łaknę krwi. Ale popłynęła krew Riha; teraz jest mi obojętne, kto jeszcze będzie musiał swoją krew oddać. — Sihdi, zostań tu spokojnie — odpowiedział. — Żaden z tych psich synów nie podejdzie za blisko. Moje oczy zalewają łzy bólu. Mimo to mój wzrok będzie tak ostry, że każda kula trafi do celu! Proszę nie osądzać zbyt surowo mego ówczesnego nastroju. Miłość do zwierzęcia, tak serdeczna miłość, nie jest chyba słabością, zwłaszcza gdy stworzenie jest tak szlachetne, jak był mój Rih. On razem ze mną znosił głód i pragnienie, on niósł mnie poprzez niebezpieczeństwa, tak często ratował mi życie i teraz też, bo zginął od kuli przeznaczonej dla mnie. Z ludźmi, z przyjaciółmi można się poróżnić, można na nich się złościć, smucić się z ich powodu; Rih ani razu nie dał mi powodu do niezadowolenia, do ukarania go czy uderzenia, rozumiał każde moje słowo, gest i mógłbym chyba powiedzieć, że wykonywał polecenia posłusznie i z radością. Ten szlachetny ogier stał się nieomal częścią mnie samego, którą teraz utraciłem na zawsze. Czy zatem było w tym coś dziwnego, że jego śmierć tak bardzo wziąłem do serca, że płakałem jak dziecko i długo przy nim siedziałem, nie troszcząc się o to, co działo się wokół? A tymczasem wrócili do nas Haddedihnowie, którzy umknęli Kurdom; brakowało dwunastu ludzi. Jak potem dowiedzieliśmy się, sześciu z nich poległo, a pozostali byli w rękach wroga; Bebbehowie ponieśli jednak większe straty. Później nadjechali prześladowcy. Zatrzymali się, kiedy Halef posłał im kilka kul. Odgłos wystrzałów wyrwał mnie z otępienia. Wstałem i zabrawszy z rąk Halefa sztucer, wyszedłem Kurdom naprzeciw. Zbliżyłem się do nich na odległość stu kroków, a oni nie odważyli się strzelić do mnie. — Zsiądźcie z koni i zostańcie tam, gdzie jesteście! — krzyknąłem do nich. — Mamy Ahmeda Asada i Nisara Hareda i zabijemy ich natychmiast, jeśli nie będziecie się zachowywali pokojowo. Będziemy się z nimi układali i jeśli okażą się gotowi zawrzeć z nami pokój, puścimy ich wolno. Powiedziawszy to, nie troszcząc się dłużej o przeciwników, wróciłem do moich towarzyszy i skierowałem do Halefa następujące słowa, ale tak, aby słyszeli je obydwaj więźniowie: — Nie mam ochoty dużo mówić, bo Rih nie żyje. Ty porozmawiaj z pojmanymi Kurdami! Żądam, aby wydali pochwyconych Haddedihnów, a także poległych, żebyśmy mogli ich pogrzebać. Dalej żądam, aby Bebbehowie natychmiast opuścili tę okolicę i zatrzymali się nie bliżej niż pół dnia jazdy stąd. I wreszcie za mego zabitego konia muszą mi wydać dwa perskie konie. Daję na to kwadrans synom Gabogi. Jeśli nie zgodzą się na moje warunki, to zostaną powieszeni tu na tym dębie. Tym razem mówię zupełnie poważnie, Halefie! — Tak, sihdi, strata Riha musi być wynagrodzona albo pomszczona — uroczyście potwierdził Hadżi. — Przysięgam ci, że ani minuty ponad kwadrans nie będę czekał. Znów usiadłem przy Karym, nie zważając na to, co mówili jeńcy. Potem zobaczyłem, że wbrew memu zakazowi odłączył się z grupy jeden z Kurdów i zbliżał się do nas. Pozwoliłem mu podejść, był to Musafir, mój przyjaciel. Wziął udział w rozmowie i jego racjom można przypisać to, że moje warunki zostały przyjęte, chociaż obydwu braciom z trudem przyszło pogodzenie się ze zrezygnowaniem z zemsty oraz ze stratą dwu koni szlachetnej krwi. Musafir przyrzekł, że odjedzie stąd z Kurdami jako czasowy ich przywódca. Ahmed Asad i Nisar Hared mieli pozostać z nami w charakterze zakładników do czasu naszego odjazdu. Wkrótce Bebbehowie odjechali, a w chwilę później wrócili do nas uwolnieni Heddedihnowie. Zabici musieli na razie pozostać na pobojowisku. W czasie ucieczki, a potem pościgu zatoczyliśmy koło i teraz znajdowaliśmy się na południowej stronie skalnej groty. Zażądałem, aby tam wnieść Riha i pochować go obok Mohameda Emina. Nikt temu się nie sprzeciwił, raczej wszyscy przyłożyli ręki do wykonania tak ciężkiego zadania. Później przyniesiono też ciała sześciu Haddedihnów, żeby i ich tam na górze oddać ziemi. Rih, przy pomocy drewnianych podpór, został postawiony na nogi, osiodłany i okiełznany, a potem dookoła obłożony kamieniami, w taki sposób, jak kiedyś ciało Mohameda Emina. Zamknąłem Rihowi powieki, albowiem jego otwarte, kiedyś tak pełne życia, rozumne oczy sprawiały mi teraz ogromny ból. Kiedy w końcu grobowiec zamknął się nad nimi, nie chciałem dłużej oglądać tego miejsca. Dosiadłem czarną perską klacz Ahmeda Asada i pojechałem za Kurdami, chcąc sprawdzić, czy dotrzymali umowy. Czy właściwie powinienem wspominać, że śmierć Riha była również ciężkim ciosem dla Halefa? Był w stanie głębokiego załamania nerwowego. To szlochał, aż żal było patrzeć, to obrzucał oskarżeniami Amada el Ghandura i Haddedihnów, przed którymi oni nawet nie mogli się bronić. Obydwaj długo jeszcze byliśmy chorzy z rozpaczy. Tym razem Bebbehowie działali uczciwie; rzeczywiście odjechali. Mimo to wróciłem do skalnego grobowca dopiero około wieczoru. Chciałem być sam i nie miałem ochoty uczestniczyć w odbywających się na górze mahometańskich obrzędach pogrzebowych. Po powrocie dowiedziałem się, że Amad el Ghandur znów dopytywał się o mnie. Leżał trawiony gorączką. Zbadałem go. Rana była brzydka, ale nie zagrażała jego życiu. Kula nie utkwiła w ciele, przeszła na wylot. Założyłem lepszy opatrunek i zadbałem, żeby go ciągle chłodzono. Była to smutna noc. Nie mogłem spać, podobnie jak Halef i Omar. Anglik zarzucał najbardziej obelżywymi słowami Haddedihnów i ich przywódcę. Dobrze, że go nie rozumieli! A tymczasem Amad el Ghandur krzyczał w gorączce, wołając mnie na pomoc przeciwko Ahmedowi Asadowi. Byłem rad, kiedy zaczęło świtać. Tu zostać nie mogliśmy, ale nie mogliśmy też jechać na pastwiska Haddedihnów ze względu na rannego szejka. Zaproponowałem przeto, by wrócić do Dżebraila Mamrasza, w którego domu Amad el Ghandur znalazłby konieczny spokój i opiekę. Zgodzono się, albowiem przy nie okazywanej głośno skrusze znów zostałem uznany przywódcą. Zbudowaliśmy z gałęzi nosze dla rannego, które były niesione przez dwa konie. Po wymarszu ja wraz z Halefem i jego synem jeszcze przez kilka minut zostaliśmy przy grobie Riha. — Tak mi żal, sihdi, tak mi smutno — zapłakał Hadżi. — Chyba już nigdy nie będę mógł się śmiać. Moje serce pełne jest łez, to prawie tak, jak gdyby mi umarła Hanneh, najpiękniejsza wśród kobiet! W milczeniu rozejrzałem się dookoła. Potem ruszyliśmy za tamtymi. Około południa uwolniliśmy obydwu Kurdów, a następnego dnia dotarliśmy do Dżibraila Mamrasza, który z chęcią oddał nam do dyspozycji swój dom. Dwudniowa jazda bardzo zaszkodziła rannemu. Szalał wprost i nieustannie domagał się mojej obecności. Na szczęście jego przeświadczenie, że przy upadku z konia coś sobie złamał, okazało się nieprawdą. Ale prawie na moment nie mogłem odejść od jego łóżka. Kiedy wreszcie po iluś dniach wróciła mu świadomość i rozpoznał mnie, wyciągnął rękę i cichym głosem powiedział: — Chwała Allachowi, że jesteś przy mnie, efendi! Walczyłem z wieloma wrogami, a ty mnie ratowałeś. Nic nie powiedziałem; zatopił się w myślach, a potem ciągnął dalej: — Powiedziałem ci, że już nigdy nie dotknie mnie ręka chrześcijanina. Wybacz mi! Twoja ręka czyni mi dobro jak ręka Proroka. Ja chciałem krwi, ty chciałeś miłości. Za swój upór zapłaciłem własną krwią, a ty utratą Riha. Ale teraz powinieneś zbierać miłość i tylko miłość ode mnie i całego mojego plemienia. Potem znów zasnął. Dopiero po czterech tygodniach stan jego zdrowia polepszył się na tyle, że jadąc powoli krótkimi etapami za dnia, mogliśmy wrócić do domu. Nasze powitanie nie było radosne. Amada el Ghandura zarzucono wymówkami. Wziął sobie to bardzo do serca. Kiedy w dwa lata po tym, co tu opowiedziano, złożył dobrowolnie godność szejka, jednogłośnie wybrano Maleka, dawnego szejka Abteibehu, dziadka Hanneh. Po jego śmierci szejkiem Haddedihnów zostanie zapewne mój Hadżi Halef Omar. Podarowałem mu obydwa perskie konie, z czego był ogromnie zadowolony. Po trzech dniach odjechał Anglik. Omar Ben Sadek chciał go doprowadzić do Bagdadu wraz z oddziałem Haddedihnów. Lindsay pożegnał się ze mną w takich słowach: — Chciałbym jeszcze dłużej z panem zostać, ale nie mogę. Pan chce wracać do Damaszku, ja zaś odjeżdżam na zaplanowany szlak. Jest pan moim najlepszym przyjacielem, ale jednak skończonym durniem! Gdyby pan sprzedał mi swego Karego, to nie zostałby zastrzelony! Well! Mam jednak nadzieję, że wkrótce się zobaczymy! Niech pan będzie zdrów i teraz, jadąc do Damaszku, niechaj pan zafunduje sobie taki pryszcz na nosie, jaki ja miałem. Yes! Następnego dnia ja też odjechałem. Wojownicy Haddedihnów dali mi przez pół dnia honorową eskortę. Halef z synem towarzyszyli mi jeszcze dalej; rozstaliśmy się dopiero na drugim brzegu Eufratu. — Sihdi, mój drogi sihdi, wraz z tobą odchodzi pół mojego życia. Druga połowa należy do Hanneh, mojej żony, i do Kary, mego syna — powiedział Hadżi, ocierając oczy. — Niech Bóg zawsze będzie z tobą i… ja… ja nie mogę… nie mogę… dalej mówić. Szlochając głośno, zawrócił konia i galopem odjechał. Podałem rękę jego synowi i też ze łzami w oczach powiedziałem: — Bądź skromny i dzielny, zostań takim mężczyzną, jakim jest twój ojciec! Może zobaczymy się jeszcze kiedyś. A gdybyś w przyszłości miał się znaleźć w Kurdystanie, to wejdź na górę i pozdrów ode mnie mego Riha! Jego usta drżały z żalu i wzruszenia. Chciał mi coś odpowiedzieć, ale nie mógł, w milczeniu położył obie ręce na sercu i odjechał za ojcem. * Skopje * okka = 1,236 kg * szot — słone, bezodpływowe jezioro na Saharze algierskiej (przyp. tłum.)