Iwona Maria Pieńkawa „Otago”,„Otago na zdrowie!” Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1976 Okładkę projektował Zdzisław Walicki Zdjęcia wykonali: Zygmunt Choreń Zdzisław Pieńkawa Zbigniew Puchalski Redaktor Bohdan Kubicki Redaktor techniczny Agnieszka Obst Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1976 Wydanie II. Nakład 40 000 + 250 egz. Ark. wyd. 8,44 Ark. druk. 9,5. Papier druk. mat. V kl. 70 g. Klisze wykonały Łódzkie Zakłady Graficzne. Druk i oprawa: Zakłady Graficzne w Gdańsku, ul. Świętojańska 19/23. Podpisano do druku i druk ukończono w kwietniu 1S76, Zam. 1050 O-7. Cena zł 20,— Franciszkowi Bogdanowi Motto: Nie ma początku, środka ani końca, nie ma sensacyjnej fabuły, morału, przyczyn ani skutków. My cenimy w naszych książkach głębię, jaką daje jednoczesne oglądanie wielu pięknych momentów życia, (Kurt Vonnegut Rzeźnia numer piąć) 1. Nagle zdałam sobie sprawę, że będę tęskniła nawet za zapachem świeżego chleba. Moje miasto objawiało się rano... Zapach z piekarni, słońce zalewające nas przez katedralne witraże, żółte i czerwone, po koncercie dżezowym, kwiaty, owoce. Wypływaliśmy późnym wieczorem 25 sierpnia 1973 roku z Nowego Portu. Noc nie była ciepła, wiał zimny wiatr, czułam się „wypluta”: zmęczenie, niewyspanie, niesmak w ustach po zjedzeniu jakichś czekoladek i jeszcze udawanie, że jestem chętna do każdej pracy na jashcie i w ogóle w doskonałej formie. Danka, Maciek, Zdzichu i August pozostali do końca, żeby mnie pożegnać. Należy zostawać do końca, przynosić jak najwięcej kwiatów. Przed oddaniem cum wypaliliśmy, każdy z naszej piątki, pół sporta, a pół zostawiliśmy, żeby wypalić jak wrócę do kraju. I to było pożegnanie. Już w morzu. O czym myślałam? O zeszłorocznym rejsie. Ten moment, kiedy siedziałam za sterem. „Otago” w słońcu. Ale wtedy było inaczej. Teraz chciałam upaść na pokład, krzyczeć! Tak właśnie było ze mną jak u Witkacego: „Chce mi się bicia w mordę, wbijania na pal — nie wiem czego”. Stasio wydziwia, zrobił herbatę z morskiej wody, klaruje grota zamiast foka. Dzisiaj” gotuję. Czy lubię to? Nie wiem, ale robię to dobrze, a raczej staram się: frytki, ryż zapiekany z owocami, kurczaki. — Bosman! — Co tam!? — Chodź tu! — Co „chodź tu”?! — Jeść!!! — A, to mogą iść! Ustaliliśmy, że na jedno posiedzenie zużywamy siedemdziesiąt pięć centymetrów papieru toaletowego. Bosman maluje pokład i przy okazji smaruje sobie głową farbą, zawsze to jakaś odmiana w zwykłych żeglarskich zajęciach. Kucharz moczy nogi i pisze, to znaczy: ja piszę. Prawie flauta, fordewind, myślę sobie, że zawsze mam szczęście do słabych wiatrów, do żeglugi spokojnej, pogodnej. Dlatego chciałabym, żeby wreszcie przywiało. A może żeglowanie rzeczywiście jest takie? Proste, ciche i nikt nie ma odwagi powiedzieć, że na morzu jest zwyczajniej niż w pantoflowym życiu domowym. A te wielkie przygody są tylko w opowiadaniach. Niebo szare, morze szare. Południe było złote, pod czerwonym spinakerem, zupełnie jak w Jamie Michalikowej. Rude i brązowe kiełbasy dyndały na tle czerwieni. Tęsknię za lądem? Nie! Wydaje mi się, że już od lat tak żegluję. Warto pościelić koję, zasłać białym prześcieradłem, przecież jeszcze długo tu zostanę, trzeba uczynić swoje miejsce ciepłym. Nie mam czasu na „łapanie obrazów”, ciągle kukuję. Czym różnię się od zwykłej gosposi? Obsługuję ośmiu panów. Co zapisywać? Jak każdy rozpoczyna jedzenie, o czym mówi najczęściej, powiedzonka załogi? Witold: — Pilnik do paznokci! I to obok kompasu! Przecież nasza dewiacja będzie zupełnie nieprawidłowa! Zapisywać nowe przeżycia. Myślę dużo o tych, co zostali, czuję, że są mi potrzebni, ale najgorsze jest przeczucie, że do wszystkiego można się przyzwyczaić, do samotności, do zapomnienia. A jak bardzo my, załoga, będziemy się znali po rejsie? Ciekawe, czy ostatecznie? Stoimy w Kilonii, naprawiamy silnik, tutejsi żeglarze sporo nam pomagają. Nareszcie wpadłam w trans, wymyślam nowe potrawy; gulasz schabowy, sos a la Kieł do kaszy gryczanej. To jest dobre na jachcie, że nie można udawać, że jest się lepszym niż w rzeczywistości. Nie zależy mi już na wyglądzie zewnętrznym, nie mogę domyć rąk, pojawiły się skaleczenia, zadrapania. Chcę mieć silne, umięśnione plecy, ręce z nabrzmiałymi żyłami, dać z siebie wszystko, wszystko przetrzymać, żyć jak na scenie. Już godzina 16.00, przed kolacją może napiszę listy, przeczytam jedną stronę z Ulissesa. Zamknąć powoli swoją osobowość, pracować, uśmiechać się. Przede wszystkim ważne, żeby się zacząć normalnie odżywiać, nie można ciągle na piwie i sezamkach szorować. A jednak żyję tak i lubię to. Wiem, wrócę do filmów, książek, ogródka. Chłodnym rankiem pojadę do lasu, żeby nazrywać wrzosów. No, dosyć już na dzisiaj! Z Kanału Kilońskiego: Dwie krople słońca, dwa małe kajaki w dwóch kroplach słońca. Mały Niemiec na złotym salingu jachtu swoich rodziców macha nam ręką na pożegnanie. Silnik jest naprawiony, kończy się dzień, wypływamy na śluzę. W Brunsbütlelkoog znów widziałam taki rodzinny jacht. Kolorowe ubranka i ręczniki suszyły się pod bomem. W kokpicie leżała piłka — nadmuchiwany globus. Chciałabym kiedyś tak żeglować. Na Morzu Północnym jest spora fala. Kiwa nas trochę. Kapitan woła: Człowiek za burtą! Załoga na dek!!! Człowiek za... Ja w śmiech. Nie wiem dlaczego, ale nie potraktowałam tego alarmu poważnie. Alarm został odwołany. Stasio znalazł się w maszynowni. Dziś dzień wolniejszy — piątek. Trochę przywiało i gaz w butli się kończy, nie muszę gotować, rozdaję załodze czekoladę. Czytałam stare listy, które wzięłam ze sobą, i te które napisałam. Za każdym razem, gdy je czytam, co innego myślę. Przeglądać je nieskończoną ilość razy? Rzeczywiście w rejsie wspomina się wspólne chwilę spędzone na morzu, w porcie: panny boje w kolorowych sukniach i duńskie miotły, i Kopenhaga. Ktoś wymówił nazwę: Helgoland. Pamiętam wyprawę na rowerkach pod rudy wysoki brzeg. Stasio śmieszy mnie swoimi powiedzonkami: — Jest bardzo przyjemnie zatańczyć z kobietą, zagrać w szachy i goodbay. Albo: — I leje się przez ten maszt, leje i od razu mi do łóżka. Dzisiaj obcinałam sobie paznokcie. — Jakie małe paluszki! — krzyknął. Później zaczął opowiadać, jak to śpiewał harcerkom o tym, że tulił ciemne główki małych dziewczynek i że był wtedy w krótkich spodenkach. Przypomniał mi się Koziołek Matołek. Siedzę sobie w kingstonie i wściekam się. Po cholerę mi to wszystko?! Każde siusianie przedstawia problem, obliczyłam, że trzeba wykonać trzynaście, wprawdzie nieskomplikowanych, ale trzynaście czynności, a poza tym jest ciasno i boczek głaszcze mnie po tyłku. Szukanie żółtego sera łączy się z przerzuceniem pięciu żagli, zupy są w zęzach, na koję trzeba się wspinać i w ogóle jest niewygodnie. Chciałabym rozerwać się w Portsmouth. Za dużo się obżeram, to już ostatni sucharek. Po kolacji Ciechol, nasz Mistrz Ceremonii, przyrządza black whisky and soda. To poprawia mi humor. W mesie wytwarza się nastrój jak w marynarskiej tawernie, długo rozmawiamy, to znaczy oni mówią, ponieważ ja nie znam tylu erotycznych kawałów. Na koniec Witold stwierdza, że będzie nas musiał podszkolić trochę w geografii. Koniec sierpnia. Jutro dzieci idą do szkoły. Koniec lata. Narodziny rejsu. Maluję sobie piaskiem tatuaże: znak pacyfistów i napis „second life”. — O czym myślisz? Co mam im odpowiedzieć? Mówię, że myślę o rzyganiu, lubię to kołysanie z burty na burtę, ale kiedyś chciałabym się przekonać, jak się kisiel przelewa przez usta, czy tak samo smakuje w drugą stronę. Załoga trochę blado wygląda, niektórzy od czasu do czasu wyskakują na pokład i wystawiają za reling głowy z otwartymi ustami. Dzisiaj wiara ma mało fantazji i za dużo narzekania słyszy się na pokładzie, w mesie, w forpiku, w nawigacyjnej. Rozglądam się, Edwin śpi z ręką pod głową, Adam na boku, obejmuje własne ramiona. A jednak regaty to coś innego niż normalna żegluga. Jeszcze nie wystartowaliśmy, ale już przeczuwam, że pośpiech odbiera urok kontemplacji. Dlaczego właściwie wypłynęłam? Dla przeżyć, nowych, silnych przeżyć. Bo tyle mamy z życia, ile przeżywamy (zaczynają się schematyczne stwierdzenia). Siedzę za sterem. Kazio ukazuje się na tle białej zejściówki w pomarańczowym sztormiaku, w czapeczce krasnoludka i w okularach na sznurku. Chłopcy biegną ze swoimi ogonkami — pasami bezpieczeństwa, przez nieuważne sterowanie sprawiam im kąpiel na dziobie, zanurzają się w słone Morze Północne. Bogdan wraca, udaje małpę, a potem psa... ZOO, ZOO! Cała załoga jest przystosowana do podporządkowania się. Jak mam im dorównać? Nie wspominać, przekonać siebie, że na jachcie wszystko zaczęło się od początku. Może właśnie wtedy najlepiej się zaadaptuję? Chciałam obserwować zachowanie załogi — jacy oni są naprawdę? A tymczasem mam kłopoty ze sobą. Ach, moje niebieskolotne życie — napisałam to i stwierdziłam, że wzdycham sztucznie jak dama cierpiąca na migrenę. Staszek znowu nas dzisiaj wszystkich rozśmieszył, gdy okazało się, że zabrał książkę do nauki języka rosyjskiego. Ale to jest właśnie Stasio. Cały on — jakby powiedział Adam. Czy będę jeszcze palić po powrocie? Nie należy myśleć, co będzie po powrocie. Tak marzyłam o rejsie: oderwać się od wszystkiego. Nie rozczarowałam się. Na razie. Niecały tydzień jesteśmy w morzu! Mężczyźni są czasami niedelikatni, ale już się uodporniłam, przyzwyczaiłam, przyjmuję to jako nowy kolor w kompozycji rejsu. Ustaliliśmy dokładnie definicję Jonasza: Jonaszem, który przynosi nieszczęście na statku, jest chłopak, co ostatnią noc w porcie spędził z dziewczynką, nie zapłacił jej i o świcie uciekł na morze. Dzisiaj zwroty robią się same. Przypomina to Witkacego: „Zagadki same się zgadują”. Przyszedł Zygmunt i opowiadał o swojej córeczce. — Ty nie masz dzieci, nie możesz tego zrozumieć. Wyobrażam sobie: Mała, bezbronna dziewczynka. Tatuś wszystko może, wszystko potrafi. Tatuś naprawi drzewo, grube drzewo złamane przez wiatr. Wieczorem będzie kąpiel. Tatuś otuli córeczkę grubym, kolorowym frotowym ręcznikiem, tak że będzie widać tylko jej mały nosek. Ktoś narzeka: — My zatoniemy na tym jachcie, zobaczysz. Od początku wiedziałem, że nic nam się nie będzie udawało. Zdechniemy jak szczury Cholera, ale nastroje... Tymczasem na nasz jacht przyleciał gołąb pocztowy. Nazywamy go Zenuś-Srajduś, ponieważ wszędzie sadzi kupki: na biskwitach, na maszynie do szycia żagli, na kanapkach i sztormiakach. Dwaj kapitanowie gołębiarze usiedli w mesie i przy drinkach karmią Zenka. Stasio, jak zwykle niczym nie wzruszony, czyta nam trochę o oczach ryb głębinowych, cieszy się, że znalazł rybę, której nazwa po łacinie jest dłuższa niż ona sama. Tak powoli mija dzień. Wieczorem pijemy wodę sodową, wino zestawiamy na lepszą okazję. Wiatr ciągle w mordę. Czy Portsmouth w ogóle istnieje? Czy może wszystko zostało wymyślone? Żeby było śmieszniej, ciekawiej i zabawniej. W nocy śniły mi się zęby duże i zepsute. Podobno wróży to chorobę. Ciągle jeszcze kukuję. — Nie, nie stawiajcie żagli! — słyszę głos kapitana. Flauta, silnik znowu zepsuty. Może filtry nie przeczyszczone? Staszek-mechanik, to brzmi dziś jak obelga. Kapitan zamierza zrobić z niego kuka. — Jeśli wy myślicie, że kukiem może być byle fujara, to ja się z tym nie zgadzam — krzyczę głośno z kambuza. Wyraźnie zła passa. Tacie znowu wyskoczyła łękotka, nie może chodzić, farba na burtach nie trzyma, jacht jest odrapany, wiatr ciągle od dziobu. „Nie, nie stawiajcie żagli” — czy to słowa rezygnacji? Na pokładzie jest jednak duży ruch. Edwin i Kazio walczą z żaglami, Bohdan z butlą gazową, Stasio i Adam czyszczą filtry, Witold stoi za sterem, ja myję kubki, a kapitan ciągle próbuje nastawie łękotkę. Zeszłam pod pokład, zobaczyłam Kaziowe nogi zwisające przez forpik. Powiesił się? Płyniemy w słońce do Dover. Piszę drapiąc się w głowę. — Załoga na stanowiska manewrowe! Nie wiem, jakie stanowisko manewrowe ma kucharz, najpierw poszłam do kingstonu. Wpływamy. Angielska mgła, English fogg, spada na Dover jak śmietana. Skąd ja to znam? Holy Island. Zameczek na górze i kraby, i żółte sery, i żółte piwo, i żółte wianki z mleczów. Witold wysiada w Dover, żeby rano dojechać do Portsmouth i załatwić wszystkie formalności związane z naszym startem w regatach. Pomagam mu w przygotowaniach do wyjazdu. Dover. Ładny port pod skałami. Jest silny wiatr, widzę światła portu przez mgłę. Kiedyś kolekcjonowałam nocne wejścia do portów. Każdy jest inny. Właśnie nocą. Po wyokrętowaniu się Witolda zaraz odchodzimy, kapitan w ogóle nie kładzie się spać, jest kuternogą, krzyczy na załogę. Na „Otago” nie ma dzisiaj tej współczesnej żeglarskiej atmosfery, gdy wszyscy są sobie równi. Jest kapitan i on jest Bogiem, nagłe przeniesienie w pirackie czasy. On, którego wszyscy się boją, narzeka, krzyczy, przeklina wściekle, chodzi po pokładzie kulejąc. Jest samotny. 2. Płyniemy do Portsmouth, dzisiaj już piąty, a ósmego mamy start. Whitbread Round the World Race. Pierwsze załogowe regaty dookoła świata wokół przylądka Horn. Trasa podzielona jest na cztery etapy: I Portsmouth — Kapsztad, II Kapsztad — Sydney, III Sydney — Rio de Janeiro, IV Rio de Janeiro — Portsmouth. Gdy przeglądaliśmy listę jachtów startujących w tych regatach, okazało się, że prawie wszystkie — łącznie z „Copernicusem”, drugim polskim jachtem z Jacht Klubu „Stal” Gdynia, na którym kapitanem jest Zygfryd Perlicki — zbudowano w latach 1971—1973. „Otago” liczy już sobie około dwudziestu lat i prawie jest najstarszy (prawie, bo „Peter von Danzig”, jedyny nasz „konkurent”, był zbudowany w 1936 roku). Dane naszego jachtu: 18 m długości po pokładzie, 4 m szerokości, 144 m2 podstawowego ożaglowania. Jest to jacht typu kecz, o stalowym kadłubie Dlaczego „Otago”? To nazwa statku, na którym Joseph Conrad był kapitanem. W Stoczni Gdańskiej zbudowano kilka takich „jachtów Conrada”, pierwszy nazywał się „Conrad”, drugi „Otago”. Nie, to zupełnie nie jest jacht regatowy, wybraliśmy go, ponieważ ma dobrą dzielność w morzu. Oczywiście, trochę dostosowaliśmy go do tego rejsu, pozbyliśmy się drewnianej nadbudówki, żeby nie zrzuciła nam jej fala w ryczących czterdziestkach, wymieniliśmy takielunek, uszczelniliśmy pokład, zostało zainstalowane hydrauliczne urządzenie sterowe, maszt skrócono, uszyto nowe żagle. Większość prac była robiona w Stoczni Gdańskiej, która zresztą finansuje przy pomocy Zjednoczenia Przemysłu Okrętowego całą imprezę, jako że „Otago” i my reprezentujemy Jacht Klub Stoczni Gdańskiej. Czasu było niewiele, bo „Otago” wrócił z rejsu ca Wyspy Kanaryjskie trzy tygodnie przed naszym wypłynięciem. Trzy tygodnie na przygotowanie rejsu dookoła świata! Zdążyliśmy nawet zamontować urządzenia elektroniczne wymagane przez organizatora: log, echosondę, wiatromierze — wskaźniki prędkości i kierunku wiatru, radiostację (marconi falcon II), ale większość tych przyrządów jest jeszcze nie przygotowana do pracy, mamy nadzieję, że specjaliści w Portsmouth (Service of Race) zrobią nam to w ciągu jednego dnia. Przepisy organizatorów dotyczące wyposażenia są dosyć wygórowane jak na nasze możliwości, ale mniej więcej wszystko mamy. Whitbread Round the World Race — to pierwsze w historii światowego żeglarstwa regaty załogowe tego rodzaju. Jachty są klasyfikowane po każdym etapie, jak również po wszystkich czterech etapach, według przepisów IOR i ich wartość regatowa nie może być mniejsza niż 33 stopy. Minimalna liczba członków załogi — 5 osób. „Copernicus” jest jachtem najmniejszym, „Great Britain II”, jacht pary królewskiej (na którym kapitanem jest jeden z najsłynniejszych żeglarzy, który samotnie opłynął świat i z przyjacielem przewiosłował Atlantyk — Chay Blyth) — największym. W ogóle płyniemy w doborowej kompanii — Eric Tabarly, Lieslie Williams... Nasza załoga liczy dziewięć osób. Kapitanem jest Zdzisław Pieńkawa, a ja jestem jego córką. Spełniałam warunki klasyfikująca do rejsu: odpowiedni staż żeglarski, stopień sternika morskiego, przynależność do Jacht Klubu Stoczni Gdańskiej, pozytywny wynik badań lekarskich. Zdawałam w tym roku na studia i dostałam się na Wydział Architektury Politechniki Gdańskiej, może dostanę urlop dziekański, wtedy nie musiałabym zdawać w przyszłym roku, ale nie wiem i nie myślę teraz o tym. „Nieznane zawsze jest warte, aby dlań opuścić coś przewidzianego”. 3. Portsmouth. Noc 5 września. Wpływamy... Trudne wejście. Boje podobne są do bram kościelnych. Cumujemy w basenie Royal Navy. Stoimy w otoczeniu innych jachtów, jest ich kilkanaście: angielskie, francuskie, włoskie, jeden meksykański. Dostałam listy od Bąbla i od Augusta. Bardzo, mnie ucieszyły. Co nas czeka jutro? Wywiady, spotkania, praca na jachcie, przyjęcia. Za bardzo się na to wszystko szykuję. Czy w tak dużym napięciu zdołam wszystko pochłonąć? Lepiej inaczej: chłodna obojętność. Patrzeć stojąc z boku. Idąc się myć, spadłam z pomostu pontonowego do brudnej i słonej wody, a tak chlubiłam się, że tylko ja mam suche kotwy. Wreszcie kąpiel w wannie. Gorąca, jedna, druga... Rozkosz. Wracam. Żółte światła na nabrzeżu sprawiają, że ciała mają kolor niebieskawosiny, wyglądają wręcz trupio. Z nabrzeża biorę karton piwa przeznaczony dla naszego jachtu. Idę chlupiąc wodą w kaloszach, w długim podartym swetrze, włosy też mam mokre, chyba wyglądam jak topielec. Piszę przy świeczce, chce mi się spać, ale czuję, ze muszę pisać. Załoga chrapie, Zygmunt mówi przez sen: — Weź dwa komplety tego. Oddzielnie. Plażowa żegluga. Wieczorem wyjdziemy na Atlantyk, już teraz jest długa, majestatyczna fala. A jednak trzeba pisać wszystko na gorąco, bo tylko wtedy nastrój jest uchwytny. Płyniemy na dwie wachty: wachta pierwsza — kapitan, Bohdan, Edwin, Kazio; wachta druga — Witold, Zygmunt, Adam i Staszek. Zmiany wachty są co sześć godzin, ja kukuję, nie chciałam początkowo, ale Bohdan mnie przekonał mówiąc, że w załodze regatowej powinna być specjalizacja i że w końcu bardziej jestem przydatna w kambuzie niż na pokładzie w ciężkich warunkach. Pomyślałam, że prawdopodobnie tylko jako kucharz będę się czuła pełnowartościowym członkiem załogi. Przypomniało mi się wtedy, że już na Bałtyku, gdy żeglowaliśmy pod czerwonym spinakerem, przeczuwałam, że właśnie tak będzie. Śniadanie przygotowuję na godzinę 06.00, obiad na 12.00, na 13.00 kolację, są to godziny zmiany wachty. Uzyskałam jednak zgodę na tydzień urlopu w każdym etapie, poza tym codziennie mam messboya, który zmywa naczynia i sprząta mesę. Załoga dzisiaj trochę krzykliwa: — Ty palancie, to ma być lewy, chcesz, żeby ci się “W głowie światło zapaliło!?” Ale dla mnie, o dziwo, są mili. Kręcimy 9 we.?Iów na Atlantyku pod dużą genuą, spinakerem, apslem, bezanem i grotem „paradnym”. Szósty, siódmy, ósmy... Trzy dni, a tyle wrażeń, można je rozciągnąć na rnlasięce. Od czego zacząć? Przecież to labirynt. Pomyliłam się, zaczęłam pisać papierosem, a nie długopisem. Palę znowu. Ostatni papieros? Tak jak ostatni sucharek! Ha ha ha!!! Opisanie nocy w Portsmouth: Pijani ze zmęczenia śmiech histeryczny grzebień listy do drugiej w nocy przebudzenie i mycie. Wywiad z Amerykanami. Przeprowadzali wywiady ze wszystkimi dziewczynami, które płyną w ten rejs. Witold zawołał mnie spod pokładu, tylko wystawiłam głowę. — How do you do! — powiedziała spokojnie ta pani, była bardzo dystyngowana i uważała, żeby się niczego nie dotknąć. Słusznie, mogłaby się pobrudzić albo w ogóle rozsypać. Kusiło mnie zachować się tak, żeby odniosła wrażenie, że jestem źle wychowana, niemożliwa, niekobieca. Tak przez sentyment do Kolebki na głębinie. Tymczasem pan i pani zaczęli zasypywać mnie pytaniami w rodzaju: — Jakie bierzesz ze sobą kosmetyki? — Czy stosujesz krem podczas opalania? — Jak często myjesz włosy? — Czy na jachcie chodzisz w spódnicy? Podobały mi się dziewczęta, które siedziały na pokładzie „Taurangi” i haftowały koszulki. Płynie jeszcze kilka kobiet oprócz mnie, chociaż nie wszystkie na całą trasę. Wojna jajkowa. Jacht meksykański „Sayula II” stojący przy nas rozpoczął atak. Marynarze w kolorowych czapeczkach rzucali napełniane wodą prezerwatywy, rozpryskiwały się o twarze naszej bandy. Chłopcy z „Otago” zaczęli rzucać jajkami. Niestety, nie było popsutych. Przez cały dzień zamieszanie. Ktoś podawał mi chleb do sztauowania, przewróciłam karton z pomarańczami. — Iwonko, przywitaj się z panem — usłyszałam głos taty. — Iwonko, podaj czyste szklanki. — I czekoladę. — Zrób kanapki! Wieczorem w mesie było dużo gości, dużo dymu... Wszyscy byli zmęczeni, ale przedłużały się banalne, nic nie znaczące rozmowy, ponieważ koniec wizyt nie oznaczał wcale, że pójdziemy spać, ale że trzeba będzie w dalszym ciągu klarować jacht. Ten dzień i następny niczym się nie różniły, tylko siódmego wieczorem byliśmy zaproszeni na pożegnalne przyjęcie w klubie oficerskim. Weszliśmy do bordowej sali. Drinki — sherry, cherry, whisky and soda, gin and tonie water, kanapki z czarnym kawiorem, długie papierosy. A potem duża sala, fortepianowa muzyka, przemówienie, toast za królową, kraby z koniczyną, białe i czerwone wino. Pewien starszy pan siedział przy mnie, pochylał się w moją stronę i wypijając moje wino, dziesięć razy mówił: „I love you”, a jedenaście „what’s your name?” Słowa rozmywała mu ślina. Zbierałam autografy: Alec Rosę, Erik Pascoli, Eric Tabarly. Na koniec było brandy. Szaleństwo ostatniej nocy. Przebrałam się w baltonowskie spodnie. Założyłam długie, czerwone skarpety, czerwoną taśmę przykleiłam sobie na czole. Kapitanowie „Copernicusa” i „Otago” radzili nad mapami. Podawałam im piwo, sztauowałam angielską chlebowatę, siedziałam na podłodze, piłam pinni colę. Otępienie, zmęczenie. O drugiej w nocy położyliśmy się spać. I wtedy Stasio włączył agregat. Kołysanka do snu! Było duszno. Bohdan wybierał się do umywalni, gorączkowo zaczął szukać grzebienia. O drugiej w nocy! Po co?! Kości mnie bolą. Rano kac od niewyspania. Taaak? Trzeba wstaaaawać? Idę się umyć. Tam goły facet pod prysznicem, szukam damskiej umywalni, wspinam się gdzieś po schodach. Jest tabliczka „Ladies from Whitbread Round the World Race”. Otwierają się drzwi, wylatuje stamtąd chmara małych chłopaczków, kadetów z Royal Navy. Bałam się? Ponieważ silnik nie działał, godzinę przed startem zostaliśmy wyholowani z basenu. Witold: — Co ci Anglicy pomyślą o nas? Przypłynęli dzień wcześniej i robią generalny remont jachtu, przerabiają żagle, ładują żywność, stroją radiostację, kupują bloczki, szekle, liny na fały, szoty, cumy. Kolorowe motorówki, małe i duże jachty, wśród nich te znane już w żeglarskim świecie „Vendredi 13” czy „Lively Lady”, na której Alec Rosę zrobił samoster z rysunkiem czerwonej róży. W niedalekiej odległości od linii startu stoi na kotwicy imponujący jacht „Samuel Whitbread” Poza tym kajaki, kuterki, pontony... Kluczymy wśród tej szarańczy, utrudniają nam fotoreporterzy przepływając za blisko jachtu. Na odległym nabrzeżu tysiące ludzi. Dużo hałasu: warkot helikopterów, łopot żagli, wrzaski i okrzyki we wszystkich językach. Między innymi wołanie Alana (naszego opiekuna z Portsmouth): — „Otago”, „Otago”, na zdrowie!!! Na nic nie zwracamy uwagi. Jeszcze pięć sekund. Cztery. — Żagle! — Sternik! — Trzy. — „Copernicus” jest tam, bardziej na dole. Nieważne. — Dwa, jeden. — Start!!! Nadeszła pierwsza noc. Przyjemnie. Znikli przeciwnicy, których jachty budziły w naszej załodze mieszane uczucia zazdrości i podziwu. Nie widać nawet „Petera von Danzig”, który złościł nas swoim białym spinakerem z herbem Gdańska. Dobrze już. Płyniemy. Nie wolno nam wchodzić do żadnego portu, chyba że w nadzwyczajnych wypadkach. Prosto do Kapsztadu! Dowiedzieliśmy się jeszcze, że załogi i kapitanowie mogą być wymieniani po każdym etapie, ale to i tak dla nas nieistotne. Organizacja regat na wysokim poziomie, obsługa zapewniona, podobno w Kapsztadzie umożliwione będzie dokowanie jachtu. Codziennie jest łączność z innymi jachtami, raz w tygodniu mamy obowiązek podać pozycję do Race Control, a dwadzieścia cztery godziny przed “we jściem na metę musimy zawiadomić Race Control w danym porcie, że kończymy etap. 4. Kanał Angielski* przyjął nas przyjaźnie. Płyniemy pełnym wiatrem pod spinakerem. Taki rejs jak msza. Nie trzeba nic wymyślać. Taki rejs jest muzą. A jednak myślą coraz mniej, nie piszę już wierszy, czasami notuję to, co opowiada załoga, często są to kawały erotyczne. * kanał LaManche Załoga je pomarańcze, rozchylają się skórki wzdłuż okrągłego owocu. Flauci. Mieliśmy łączność z domem. Dowiedziałam się, że jestem na studiach w przyszłym roku, dostałam urlop dziekański. To dobrze. Książki od matmy chowam, jak mogę najgłębiej. Noc łapie nas u wylotu na Atlantyk. Prawie pełnia, przypomina mi się opis Teligi, który również nocą na jachcie czuł się jakby zawieszony we wszechświecie, obserwując niebo nad sobą i niebo odbijające się w oceanie. Przed świtem niebo robi się szare, smutne, wzrasta siła wiatru, niespodziewany krzyk zaskakuje nas leniwych i śpiących. To Kazio głośno popiskuje: — Wachta na dek! Skały! Za dużo lawirowania. Załoga wyciągnęła spinakera z wody, kuk przypalił zupę, kapitanowie nie mogą dokładnie obliczyć pozycji. Wkrótce staruszek dojdzie do formy. Wierzę w niego. Załoga opracuje zestaw żagli na wszystkie wiatry, a ja nauczę się gotować zupy mleczne. Godzina 13.30 „Copernicus” przód nami! Przyrządzam bigos z czerwonym winem. Musi się udać! Rozmawiamy. Nie lubię, jeżeli ktoś mi zadaje pytania, na które odpowiedź jest jednoznaczna. Chłopcy wymyślają mi od kochanej, bigos się udał. Przyjdzie dzień, kiedy wszystko się znudzi: soki, jabłka, wino. Nie będzie chciało się czytać, spać ani wstawać. Co wtedy wpadnie mi do głowy? W mesie mamy ładną lampkę naftową, ja na razie jeszcze nie śpię na swojej koi, ale na ławeczce. Na koi leżą zasztauowane moje ciuchy i maszyna do pisania. Najważniejsze, żeby rzeczom było wygodnie. Wariacje przy kukowaniu: Być Makaronem Wić się wśród innych klusek Tak ciepło w okrągłej aluminiowej wannie Tak miło Że czuję jak się gotuję Wyciągam się i przeciągam Grubieję też trochę Robię się miękka rozmarzona Okrągła Kluska. Młynek do kawy przy mieleniu turkocze: „Otago”, „Otago”, „Otago”. Dopinguje nas. Mamy na jachcie termosy. To ważna rzecz — zostawiam kawę i herbatę dla wacht. Biały pasek — herbata, czarny pasek — kawa. — Edwin, spójrz, jaki księżyc! — Wyłączę go, jak zejdę z wachty! Wyłączyć księżyc... Cóż, jest elektrykiem. Adam: — Żegnam was ozięble z domieszką ironii. Adam jest prawdziwym marynarzem, każdą wolną chwilę wykorzystuje na spanie. Poza tym pisze tasiemcowy list do swojej dziewczyny, na razie ma dosyć żeglowania: — Jak ja nie lubię rejsów, a już szczególnie rejsów dookoła świata. Płyniemy przez Zatokę Biskajską. Noce są ciepłe, pełnia, upajające szybkie żeglowanie. Tak, jestem tutaj, gdzie powinnam być! Lecimy 10 węzłów. Stasio stoi przy sterze, będzie zaraz jechał na księżyc. Wachta na księżycu. Zdarza się. — Dobrze płynie ten ponton — stwierdza bosman. Mamy pełny wiatr. — Na bejdewindzie jest to okręt podwodny z napędem nadwodnym. Załoga odetchnęła, kapitan nie wychodzi na dek, zasztauował się w koi. Marzy? — Stasiu, szybko bierz pas, kochany. — Nie ma sensu. — Bierz pas, kurwa. — Ja myślę... — Nie ma czasu na myślenie. — Powiem wara, jakie jest najgorsze więzienie: zamknąć dziewięć osób w klatce osiemnaście metrów długiej i cztery metry szerokiej, polewać od dołu i z góry -wodą i dać im jeszcze trochę środków do życia. — Złota myśl Adama z 15 września. W Zatoce Biskajskiej kręcimy już 11 knotów. Spinaker strzelił, możemy sobie z niego uszyć kurteczki. Biskaje dają nam w kość. Jestem wypruta intelektualnie. Na jachcie potrzebne jest pełne zaangażowanie. Bohdan powiedział: — Ja chcę po prostu pożeglować. Nie chcę, żeby mnie traktowali jak dziecko, ale nie chcę się zestarzeć. Pamiętam, zbudziłam się kiedyś w nocy. To było tego dnia, kiedy była golonka z jasnym piwem, a potem pierwszy atlantycki sztorm. Kapitanowie i wyżsi oficerowie palili papierosy. Mnie nie poczęstowano, polecenie Zbysia (nie komentuję). Nie słyszałam już tej komendy: „Grot w dół!” Zbudziły mnie natomiast głośne przekleństwa Stasia: — Kurwa mać... — i tak dalej. Chciałam to zapamiętać. Nie wierzyłam własnym uszom. Stasio? Staszek ostrzygł się na pałę. Wymalujemy mu na czaszce trasę regat i będzie żywą reklamą Whitbreada. Wszystko w tych regatach jest pod znakiem reklamy, zaczynając od nazwy regat. Whitbread, właściciel jednego z największych koncernów piwa w Anglii, częściowo pokrywa koszty organizacyjne (głównym organizatorem jest Angielska Marynarka Wojenna), dostarcza piwo na każdy jacht w ilościach dowolnych, które my mu reklamujemy na świecie. Jachty też żeglują pod patronatem różnych firm, które reklamują w zamian za finansowanie imprezy. „Kriter” — jacht francuski i nazwa jednej z największych wytwórni win i szampanów we Francji. „Burton Cutter” — wełna angielska, „Tauranga” ma na nadbudówce napisy „Epoea” — nazwę włoskiego czasopisma, „33 Export” reklamuje piwo francuskie, „Coala” stocznie włoskie, „Sayula II” to jacht króla pralek w Meksyku, jachtom angielskim zaś patronują: „Adventure” — Royal Navy, „British Soldier” — angielskie wojska lądowe, „Great Britain II” — wojska spadochronowe, no i my również reklamujemy: „Otago” — Stocznia Gdańska, „Copernicus” — Stocznia Gdyńska. Witold powoli odzwyczaja się od jedzenia. Kazio kokietuje mnie swoim chudym brzuchem i białymi nogami. Ja miałam się odzwyczaić od palenia, odzwyczaiłam się od jedzenia. W niedzielę jest kakao i tak się odmierza czas. Mamy swój mikroświat jachtowy, zegarki chodzą tak, jak chcemy. Od czasu do czasu nawiązujemy łączność z Gdynią-Radio. Wygląda to tak: kapitan klęka przed radiostacją, wszyscy klękają za nim, Edwin z Biblią. Kapitan składa ręce, załoga również... Minuta ciszy. Kapitan (błagalnie): — Gdynia-Radio, Gdynia-Radio, Gdynia-Radio. Tu „Otago”. Tu woła „Otago”, „Otago” woła Gdynię-Radio. Słucham 8356. Over! Ceremonia trwa do późnych godzin nocnych. Jeżeli nawet ktoś się połączy, to i tak niewiele się słyszy i rozumie. Brzęczą stereotypowe zdania: „Jestem zdrowy, czuję się dobrze. Jak u ciebie? Co z dziećmi? Co z pieniędzmi?” Rano jak zwykle łączność między jachtami. Dobra zabawa, bo niektórzy oszukują i podają fałszywe pozycje poza „Pen Duickiem VI”, który połamał maszty, ale i tak nie Wiadomo, czy płynie do Rio czy do Kapsztadu. Zyga z „Copernicusa” pewnej doby zrobił 400 mil, ale przy jego fantazji nietrudno coś takiego wymyśleć. Dla różnych ludzi powinny być różne kartki z pamiętnika. Żeby mnie ktoś zaakceptował taką, jaką jestem naprawdę. Obrazek kambuzowy: Edwin chciał w nocy na wachcie pojeść chleba z miodem. Dla kambuza był akurat hals wypadający. Otworzył szafkę, najpierw wyskoczyła inka, a później wszystkie miody ruszyły do ataku. Z daleka wydawały się małe, rosły w oczach do pokaźnych rozmiarów i rozbijały się na twarzy. Żółte, słodkie, lepkie miody... Stasio; — Ja się mocno trzymam kupy, Adam: — Czyjej? 25 września minęliśmy wyspę La Palma z archipelagu Wysp Kanaryjskich. Pięć dni później: z lewej burty skały! To Przylądek Zielony. Żeglujemy od skały do skały. Zbliżamy się do przedrównikowego pasa ciszy. Zalecają w locjach i wynika to z map pogodowych, że najbardziej optymalne przejście jest na 32° W. Jednak z codziennych łączności między jachtami wiemy, że niektóre („Burton Cutter”, „Kriter”, „Adventure”) popłynęły blisko brzegów Afryki skracając sobie w ten sposób drogę. Wybieramy złoty środek, idziemy na zachód do 26° W. Tymczasem życie na jachcie biegnie sobie samo. Kapitanowie prześcigają się w noszeniu białych koszulek. Czyja brudniejsza. Załoga jest dosyć zgrana, Zygmunt przeniósł się do mesy, generalicja urzęduje w nawigacyjnej. Witold i kapitan uzupełniają się, raz jeden ma dobry humor, raz drugi. Dzisiaj pierwsza ryba na kolację. Makrela. Miała w środku małe makrelki. Bliżej równika mamy też ryby latające, które lądują na naszym pokładzie i zaraz potem idą na moją ulubioną patelnię, mam dwie patelnie — dużą i ulubioną. Jeszcze jeden obrazek kambuzowy: Podczas dużej fali rozbił się słoik z kompotem jeżynowym. Czerwona ciecz zaczęła ściekać po kuchence, szafkach, szufladach. Zamiast omletów na śniadanie zrobiłam dzisiaj chińską potrawę, tak zwaną wyspę, wyspę — ohydę. Słony pasztet, niedopieczone słodkie naleśniki na zgniłych jajkach, boczek, ser stopiony, wszystko posypane bułką tartą z kminkiem, wbite słone paluszki miały przypominać palmy. Wyglądało bardzo ładnie, ale chłopcy grzecznie mnie poprosili, żebym więcej nie robiła wyspy. Marzenia o świeżej bułeczce z masełkiem i odrobiną twarożku. Coś jak wspomnienie śniegu w noc tropikalną. Polewamy się wiadrami. Ja u taty zamówiłam pięć bez głowy (bez moczenia głowy), mam prysznic za darmo, a kapitan striptiz. Pierwszy leży w pozycji chrystusowej, to znaczy wygląda na tak zmęczonego, jakby go dopiero z krzyża zdjęli. Dzisiaj był wprawdzie na maszcie. Na niebie ukazuje się chmura w kształcie palca bożego. Stasio wziął do brązowych butów czarną pastę. Czyta ABC dobrego wychowania. Stasio nie lubi płukać zębów w słonej wodzie, ponieważ używa słonej pasty salux. Kazio robił wczoraj wieczorem pozycję z gwiazd, zmierzył sekstansem wysokość, obliczać, obliczał,,. — Ni cholery, co to za gwiazda? Edwin: — Kaziu, a może to było światło topowe? Adam wstaje na wachtę: — A teraz pośpimy sobie na oku rufowym, co? Tak jak w pracy! Gdy więcej mówię, to mniej piszę. Nie pisze się tego, o czym się myśli, ale to, co się chce pisać. I o tym właśnie staramy się myśleć. Znowu tworzę labirynty. Witold opowiadał dzisiaj piękną historyjkę o chłopcu ze swojej załogi, który w czarnym stroju na jachcie udawał Zorro. Ciągle jeszcze mamy wiatr. Dzisiaj już flauta. Jesteśmy na 6° N. Tabliczki z napisem „Pas ciszy — nie hałasować” w dalszym ciągu nie ma i chyba jej już nie zobaczymy. Jest spokojnie. Postanawiamy zażyć kąpieli w atlantyckiej wodzie. Staszek — pływak, płetwonurek, dżudowiec, spadochroniarz i lotnik, człowiek morza i przestworza, decyduje się pierwszy. W płetwach, w masce, z linką ubezpieczającą, wolno, przy samej burcie, spuszcza się do wody. Moment kiedy jest pod wodą. Jeszcze jest. Nagle nad powierzchnią martwej wody ukazują się nogi Stasia. Teraz jedna ręka, którą macha nerwowo. Kapitan rozumie to jako prośbę o wyciągnięcie na pokład. Gdy tylko nasz pływak czuje, że jest uratowany (oczy jego są bardzo okrągłe), krzyczy: — Jaki wielki rekin. Płynął prosto na mnie! Zrezygnowaliśmy z kąpieli, a przez cały wieczór wyciskaliśmy ze Stasia szczegóły tego spotkania. Podobno rekin „wyczuł go” i zaczął ku niemu płynąć. Informacje Stasia były bardzo powierzchowne. Lubię się opalać. Najchętniej chodziłabym bez kostiumu. Nie wstydzę się, ale wypada się wstydzić. Myślałam, że w tropikach będzie rzeczywiście gorąco. Dowiadywałam się, jak jest naprawdę, przeglądałam mapy pogodowe, ale gdzieś w podświadomości rysowało się piekło: siedemdziesiąt stopni w cieniu. Pokład parzy stopy. Na przedmiotach skórzanych wyrastają grzybki, puszki mięsne puchną w oczach. Stoimy na flaucie. Morze jak lustro. Niebo bez chmurki. Zaczyna brakować wody. Ktoś dostał udaru słonecznego. Wszystko gnije. Na stole rozsypano sól, co chwila ktoś podchodzi i liże, ponieważ wskutek pocenia się ubytek soli jest ogromny. Wszyscy leżą i liżą (warto namalować taki obraz). Sternikowi zachodzą oczy, widać tylko przekrwione białka. Załoga wychudła. Nadchodzi tropikalna noc, bez nadziei. Jutrzejszy dzień niczego nie zmieni. Nic z tego. Wprawdzie było ciepło, opalaliśmy się na pokładzie, spaliśmy tylko pod prześcieradłami, ale wiatr chłodził przyjemnie i upał nie był dokuczliwy. Często towarzyszyły nam rekiny, delfiny, ryby latające same spadały na pokład. Pierwszy wieloryb był dużą atrakcją. Jest nawet zapis w dzienniku: „30.09.1973. Godz. 10.05. Spotkaliśmy wieloryba płynącego kursem Nord. Ptaki krążyły wokół nas bezustannie. Albatrosy — młode: pstrokate, ciemne i buroszare oraz dorosłe: zupełnie białe, na ogół ogromne i tłuste. Patrzy się: niby tylko woda, a jednak widzę... rybę. 5. 5 października o północy połączyliśmy się z krajem. Pozostało nam około 10 mil do równika. Rodziny były już zawiadomione, ktoś jeszcze chciał wysłać telegram: „Przyjedź, czekam”. Niektórzy wypatrywali, czy Neptun zapalił zieloną linię przed dziobem. Zygmunt był przygnębiony: — To nie jest zwykły rejs, może to nasza ostatnia rozmowa, może w ogóle nie wrócimy, zawracanie głowy, te całe regaty, cholera. Bohdan wyciągnął chałwę, kapitan wódkę i wino. Przed samym równikiem wszyscy zasnęli. Wyjęłam farbki, pomalowałam sobie twarz, potem Zygmunta na czerwono, a Edwinowi tylko szyję. Wyglądał jak zarżnięty kogut. Pięć minut przed uroczystością wszystkich obudzono, załoga wyszła na pokład. Właśnie teraz przechodzimy. Godzina 02.30. Białe rakiety. Patelnie. Dzwon. Tyfon! Szampan! I noc równikowa, ciemna, bez księżyca, tylko Stasio, który stał przy sterze, świecił swoją glacą. Śpiewaliśmy ballady cygańskie, stare żeglarskie piosenki, każdy taki rozmarzony, to było wydarzenie. Rano — kakao. Kakao — symbol świtu w dni świąteczne i niedziele. Witold jako jedyny, który przechodził już równik, został Neptunem. Neptun zjawił się po śniadaniu w zielonej koronie, białym płaszczu-prześcieradle, do pasa prawie zwisała mu broda zrobiona z rozplecionej liny koloru złota i brudnej zieleni. Na burcie stały butelki ze wszystkimi możliwymi napojami: whisky, dżin, tonie water, keczup, sos moskiewski, przyprawa „erotyczna” do zup, maggi, wino tropik, aqua Atlantici, sos pomidorowo-ogórkowy, piwo itd. Neptun każdemu sporządził miksturę., jeżeli pierwsza szklanka została wyrzygana za burtę, przygotowywał następną i trzeba było chwalić jeszcze boski nektar, całować Króla Mórz po rękach, uśmiechać się... Potem było zlewanie morską wodą, malowanie akwarelowymi farbkami, golenie, strzyżenie... Dano mi przydomek Latającej Ryby. Flying Fish, po angielsku brzmi mniej banalnie. Imiona były różne — nazwy zwierząt morskich, gwiazdozbiorów czy stare przezwiska żeglarskie, jak na przykład dla kapitana imię — Papawa. Przebrałam się za Prozerpinę, Bohdan za diabła, wymachiwał liną-ogonem, na piersiach wymalował sobie słoneczko. Zabraliśmy Neptuna z pokładu i na tym skończyły się uroczystości oficjalne. Piszę, jeszcze nie było zachodu, tyle kolorów, zdjęć, śmiechu. Ten dzień jeszcze nie minął, a już wydaje się ważny, już żal mi przemijania dnia. 6. Już chłodniej, chce się coś robić, na przykład pisać na maszynie. Płyniemy ciągle na południe. Z map pogodowych wynika, że już powinny być wiatry zachodnie, z którymi pożeglowalibyśmy do portu-mety, ale niestety nie ma ich. Jednak Kapsztad coraz bliżej i muszę uzupełnić pamiętniki, dokończyć listy, jest ich około trzydziestu. Śmieją się ze mnie, że postępuję jak chłop, który jedyny raz w życiu ze wsi do miasta pojechał i od razu sto pocztówek wysłał do znajomych, żeby mu inni zazdrościli. Auguście, Maćku, czy mi zazdrościcie? Nie wiem. Czy potrzebujecie moich listów? Nie wiem. Ja jednak czekam na wasze listy, na poezje, na „Nowy Wyraz”. Śmieją się, śmieją się często. Zuziu, panno Zuziu, kuku — tak mnie nazywają. Twoi hippiesi — tak was nazywają. Bananowa młodzież, pokolenie pepsi-coli, ptaki niebieskie. Bo oni wszyscy mają silną wolę i żelazne zasady. A ja wychowana niby w dobrobycie, bez dyscypliny, przyzwyczajona robić tylko to, na co mam ochotę, i to, co mi sprawia przyjemność. I że karmię się literaturą nonsensu. — Tego twojego Ulissesa to ja bym za burtę wyrzucił! Pamiętacie ten wiersz Afanasjewa Po bitwie z antologii Nastolatki nie lubią wierszy: „Czy jest niebo, pyta się noga leżąca na polu po bitwie...” — Ten wiersz, który kiedyś nieświadomie powiedziałam w mesie, stał się symbolem mojej niedorosłości. Pieniądze, rodzina, konkrety, życie. Wydaje mi się, że zrozumiałam, dlaczego tak trudno wejść studentom w środowisko ludzi pracy, wszyscy traktują ich trochę z pobłażaniem. — Tak, Iwona, dorośniesz, jeszcze rok, dwa, zmądrzejesz, zaczniesz wszystko inaczej rozumieć. Ta klatka, te ścieżki. Dom. Praca. Wczasy. Znajomi. Ciocia. Zupełnie nie istnieje dla mnie problem: jedna kobieta, a tylu mężczyzn — ponieważ (może to trochę prestiż ojca-kapitana) bez rozmów, ustaleń, jakoś naturalnie zostało przyjęte, że ja jestem żeglarzem, jednym z nich, i tak mnie traktują. Sama również nie domagam się żadnych przywilejów, staram się wykonywać wszystkie prace, które do mnie należą, łącznie z myciem zęz. Ale oni wszyscy pracują w stoczni i mają poza żeglarstwem wspólne tematy, ja zaś wyszłam z innego środowiska i trochę nie bardzo umiem się znaleźć. Na pewno jest w tym moja wina, bo powinnam się dostosować, czytać tylko dla siebie, a nie jeszcze ich prowokować — jak to czasami robię — do dyskusji o sztuce, o życiu. Noszenie okularków, rysowanie na nodze znaku pacyfistów, na koszulce napisu: Oto miejsce gdzie stał przedmiot, którego nie ma pusty żal zamknięty w czworobok. Tu się tym trochę różnię, choć robię to z nudów tak jak w domu makijaż. A przecież będąc między wami nie wypisywałabym tego wszystkiego. Za tanie. — Iwonko, nie powinnaś przede mną niczego ukrywać. Przecież i tak pokażesz mi te pamiętniki. Tak, mój dobry ojcze, jesteś mi coraz bliższy. Jeszcze sześć miesięcy. Dotrzemy się i poznamy ostatecznie. A jednak kawały erotyczne szybko się nudzą. W końcu wszystko staje się symbolem męskiego członka: i czajnik, i parówki, i sznurowadła. W dalszym ciągu króluje w rozmowach luźno-banalnych rodzina Poszepszyńskich. Ich historyjki śmieszą nas jeszcze, chociaż Adam tak często je opowiada, że znamy już; wszystkie na pamięć. W karty nie gramy. Nie tęsknię i myślę, że mogłabym tak całe życie żeglować. Kąpiele morskie (polewanie wiadrem) i słoneczne bierzemy codziennie, wieczorem pijamy Bloody Mary (sok pomidorowy + czysta) lub orange vodka, po południu mam ćwiczenia i masaż, na kolację gorzką herbatę. Ten etap spokojny, pasaty, żegluga baksztagowa, w pasie ciszy staliśmy tylko dwa dni, od równika był tydzień ostrych wiatrów, teraz zakręcamy do Kapsztadu. Pozostało nam ponad 2000 mil. Dzisiaj w nocy przekraczamy prawdopodobnie Zwrotnik Koziorożca. Jest 14 października 1973 roku, niedziela. Jedzenie coraz bardziej powszednieje, wszystko ma zapaszek puszkowo-jachtowy. — Najedzcie się dzisiaj bigosu, bo jutro ryby i pasztet. Wachta pierwsza jest wachtą inkową, wachta druga — herbacianą. Coraz więcej osób zapisuje się do gangu czosnkowo-cebulowego. Ja chyba też się zapiszę. Na razie jestem w klubie „wiewiórka”. Pamiętam obrazek: Byt sztorm, ale mały. Nagle na deku ukazuje się wojowniczy Adam ze szczoteczką do mycia zębów w zębach, za nim ja w czapeczce i ze szczoteczką do mycia... w zębach, a potem Stasio ze szczoteczką... Księżyc świecił blado i morze ryczało. Auguście, ja też nie jestem, ale tylko bywam. Zauważyłam, że na jachcie wśród samych mężczyzn mimo wszystko bardziej się czuję kobietą, znalazłam u siebie odruchy, których wystrzegałam się gdzie indziej, chcąc mieć opinię dziewczyny o męskim charakterze. Teraz na przykład czeszę się do góry, nos podczas opalania zakrywam papierem toaletowym. Z kingstonu tylko ja korzystam i zrobiłam tam sobie prywatną toaletę, nic ćwiczę już tylko pompek i przysiadów, ale także robię ćwiczenia na biust i talię. Jednocześnie o siostrze, mamie i koleżankach myślę z pobłażaniem. Moja mama ma duże orzechowe oczy. Renata jest biała i miękka. Są słabe, mają takie piękne, delikatne ręce. I jeszcze jedno, na jachcie nie można nic zrobić, nic powiedzieć, żeby ktoś tego nie słyszał, o tym nie wiedział, ale wszystkie sprawy dyskretne są traktowane zupełnie normalnie. Mówię do chłopców: — Nie oglądać się na rufę, myję się — i OK, ale gdy zaczęłam piłować sobie paznokcie, tato zwrócił mi uwagę, że nie powinnam tego robić, bo wzbudzam niepotrzebne zainteresowanie. Gdy mam wszystkiego dosyć, siedzę po turecku i kontempluję. Może uda mi się kiedyś siadać w pozycji lotosu. Gdy rozczulam się nad sobą (podobno wolno dwa razy w miesięcu po półtorej minuty) i szukam oparcia, nigdzie go nie znajduję. Staram się nie zwierzać, chociaż początkowo próbowałam coś powiedzieć o moim rozumieniu życia, o tym, co w rozmowach naszej paczki wydaje się oczywiste. Śmiali się. Kiedyś myślałam, że nie ma rzeczy ważnych. No, może dwie, trzy... To, co czujemy i jak widzimy świat. Lubić życie. Przeglądałam kiedyś dzienniki Camusa i tam właśnie było coś takiego, że świat jest piękny i tylko tyle, że nic nie znaczy umysł, serce nawet, że świat nas przekreśla, neguje bez gniewu. Jacht gra. Agregat. Lejąca się woda. Wiatr. Brzęczenie radiostacji. Szorowanie pokładu. Zapachy. Zapach smażonej cebuli i wilgotnych, pleśniejących koców. Zapach wody kolońskiej i zużytych mokrych szmat. Krojenie cebuli. Szczypie w oczy. Łzy. Płacz, którym nie można wybuchnąć. Na pokład spadła ogromna latająca ryba. Robiliśmy jej zdjęcia. Staszek nie zgodził się, żeby została usmażona, ponieważ na chrzcie równikowym dano mi jej imię. Od równika latające ryby są jak święte krowy. Z narzekania załogi: „Otago” jest nieprzyjemnym jachtem. Nie nadaje się do turystyki, do regat tym bardziej. Kambuz niepraktyczny, nawigacyjna duszna i nieduża. A sternik stoi przy sterze jak bałwan w basenie kąpielowym. — Tak, przed przebudową to siedział! — Siedział, siedział, jak małpa na kobyle. Już coraz chłodniej. Śniadanie: ząbek czosnku i gorzka herbata ziołowa (mięta z dziurawcem). Cisza w eterze, nikt nie podaje już swoich pozycji. „Copernicus” też się nie odzywa. Kapitan założył się z Witoldem o drinka, że jeszcze dzisiaj nawiążemy z nimi łączność. Dwa drinki i dwa drinki. Stasio: — Dobrze pada? Równo? Edwin: — Co? Gówno pada? Nieee... Złota myśl pierwszego: — Co może być porządnego w dzisiejszych, czciach. Nawet deszcz jest nieporządny. Z opowiadań o opowiadaniach: Orki są to bardzo leniwe ryby. Coś między delfinem a wielorybem. Lubią spać. Jak najedzie się na nie jachtem, to mogą zgnieść kadłub. Dlatego stojąc przy sterze należy śpiewać, wtedy budzą się i odpływają. Dzisiaj znowu były manewry „na co to”. Wczoraj, 15 października 1973 roku, mieliśmy na trawersie w odległości około 950 mil Wyspę Świętej Heleny, akurat w sta pięćdziesiętą ósmą rocznicę śmierci Napoleona. Na jachcie robię to, eeego jeszcze nigdy nie robiłam. Uczę się historii i geografii, jem czosnek i cebulę, czeszę się do góry. Spinaker był już raz pod kilem, a dzisiaj nakrył cały jacht, załoga biegała od dziobu do rufy, było jak w namiocie cyrkowym. Moje ogłoszenie: Zamienią pamiętnik na dziennik kapitana. — Żeby już tak za dwa tygodnie być w Kapsztadzie. — Eh, marzyciel, marzyciel... — A Pan Jezus powiedział: Już jutro będziesz ze mą w raju. Płyniemy już zdecydowanie na wschód, baksztagiem prawego halsu. Sztorm 7—8° Beauforta. Duża fala. Mam hals wpadający do koi, ale wypadający z kambuza. Zastanawiam się nad ceremonią nalewania herbaty, przechył na jedną burtę, powrót i właśnie wtedy jest taki moment, kiedy jacht stoi prosto, przed uderzeniem na drugą burtę, wtedy przechylam czajnik, nalewam. Obrazek: Kuk wylatuje z kambuza, za nim garnek niebieski z rosołem. Kuk na prawo, garnek na lewo. Makaron wijąc się wpływa do nawigacyjnej. 7. 18 października. Było już po wschodzie słońca, ale niebo sprawiało wrażenie, że czeka na świtanie. Sztorm. Ktoś krzyknął: — Ster nie działa! — „Otago” wyzwolony, łagodny, swobodnie poddawał się fali, żagle łopotały. Przyczyna została szybko ustalona, zerwał się fundament hydraulicznej maszynki sterowej. Po raz pierwszy od tygodni padła komenda: — Podwachta na dek! Trzeba było rozmontować koło sterowe i zamocować je do awaryjnego urządzenia sterowego. Po niecałych dwóch godzinach normalnie pożeglowaliśmy dalej. 19 października. Dziwny dzień. Taki niepokojący. Rano - o wschodzie słońca chmury utworzyły kościelne witraże. Trudna pogoda. Patrzyłam... Oczy wachtowych spoglądały gdzieś dalej, jakby chciały przeskoczyć horyzont. Chłopcy byli zmęczeni. W mesie nie było dzisiaj ciepła tawerny, ale i tak toczyły się rozmowy. Nikt co prawda nie dyskutował i nie silił się na intelektualizm, mówiło się zwyczajnie, żeby sobie ulżyć: opowiadanie kawałów, marzenia o powrocie, o porcie i te z dużą dawką erotyzmu, wyzwolenie przez snucie historii o tym, co uważa się powszechnie za podejrzane, ale tu było potrzebne i dlatego dozwolone, i dlatego nieistotne. Witkowi udało się usłyszeć przez radio: „Wojska izraelskie...” Potem jui leciała samba i reklama margaryny. Ale z „Peter von Danzig” podali nam trochę wiadomości: Wojna od pięciu dni między Egiptem a Izraelem. Most powietrzny od Stanów... Radzieckie statki wożą broń dla Arabów. Wojna, słowo, które jest dla mnie abstrakcją, tym bardziej, że poza nami nie ma tutaj ludzi tylko ich zapamiętane twarze. Chociaż kiedyś, kiedy czytałam Medaliony Nałkowskiej, wydawało mi się, że rozumiem, co to jest wojna. Zakopałam wtedy na cmentarzu ludzką czaszkę, która leżała na stole jako dekoracja mojego pokoju. „Copernicus” nadal się nie odzywa. Muzyka morza. Jego leniwe przewalanie się. Całość. A jednocześnie drżenie każdej fali. Jej istnienie: teraz, właśnie jest, nie powtórzy się, jej zmarznięcie, gdy naga poddaje się uderzeniem wiatru, chowa pod siebie białą pianą. Jej plecy niebieskie, sine. A potem cisza. Pale umierają. Wieczorem szybko zgasiłam światło. Zostało ich czterech na deku. Niech nie czują, że ktoś jest z nimi. Światło dodaje otuchy... Tak! Czterech. Sami w szalejących trzydziestkach. Samotne morze i samotne niebo. Woda tak słona, gorzka. Niech będzie im źle. Ale już za chwilę zazdrościłam im przeżyć. Cztery głowy wymieszane z wiatrem. To wspaniałe. Być z nimi i powoli poddawać się zaziębieniu. 8. Sztorm. Bejdewind. Noc. Wyszłam na dek dla złapania natchnienia. Dziób uderza o wodę. Sucho. A potem zalewa nas woda. Z góry, z boku wciska się pod swetry na ciepły brzuch. Chłopcy „plują” na takie żeglowanie. — Te aluminiowe bloki na maszcie bez przerwy się wypracowują. Chcę mocnych przeżyć. Żeby było ciężko. A przy tym ta idiotyczna wiara, że w morzu nic mi się nie stanie. Spoglądam na ich twarze. Zamykam oczy... Kapitan i Witold lubią sterować w trudnych warunkach. Stare wygi. Ich twarze deszczowane i wiatrowane, z ostrymi rysami. Odlane w gipsie. Tak myślę. Nasz zegar jachtowy jest potrzebny, ładny i nie popsuty. Przyjemnie na niego popatrzeć. Chodzi szeptem. Godzina wpół do je de nas tej. Trzeba się wziąć za obiad. Jemy witaminy. Chodzę w skarpetkach Bohdana. Powąchałam swoje nogi chcąc stwierdzić, czy nie zmieniły zapachu. Nie śmierdziały wcale. Na jachcie wszystko ma jednakowy zapach. Stasio został nazwany wyrzutkiem. Wyrzucił za burtę podłogę z maszynowni, talerze i żółty ser. Mówi wprawdzie, że ser sam wyszedł. Nie wierzę. Piąć po wpół do je de nas tej. Najwyższy czas zabrać się za obiad. Chciałam zrobić naleśniki. — Zrób Zuziu — mówili. — Będzie coś innego. — Bujało trochę. Ale przecież naleśniki z mąki i wody nie są skomplikowane. Próbowałam różnie, mało wody, dużo mąki, dużo tłuszczu, mało tłuszczu, mało mąki... Wszystkie możliwości. Za każdym razem przyklejały się do patelni. Najpierw ograniczono soki. W tropiku. Teraz nikt nie pije soków, przestały być towarem reglamentowanym. Za to chleb jest wydzielany, ale dzisiaj znalazłam jeszcze cztery bochenki... Nowa żyła chleba! Śmiałam się głośno. Ograniczaliśmy wodę do mycia, ale niedawno spadł deszcz i napełniliśmy zapasowe kanistry. Przypomniałam sobie, że w Portsmouth zwiedziliśmy okręt Nelsona „Victory”, na którym zginął pod Trafalgarem. Był tam kot siedmioogonowy do biczowania. Ktoś zauważył, że przydałby się nam na jachcie, żeby kucharza po piętach smagać. Na „Victory” podobno kucharzem był kuternoga, protezą mieszał zupę w garnku, a można go było smagać tylko po jednej pięcie. Leżę w koi zawietrznej, po raz pierwszy pomyślałam o tym: kilka centymetrów ode mnie — woda. Jacht unosi się i opada. W takt kołysania oddychają koperty, kapoki, ręczniki, ludzie. Przypadkowa fala zaskakuje nas, zbija z tropu, wytrąca z równowagi. Podskakujemy zdziwieni. Adam śpi zwinięty. Twarz jego przypomina naleśnik. Czarne kalesony Adama są tak duże, że mogłyby zmieścić niedźwiedzia albo lwa, który powita nas w Kapsztadzie. Gdy Adam trzyma je w zębach, żeby mu się nie zsunęły, jest doskonałym tematem malarskim. Chłopcy schodzą z wachty pod dek jak do schroniska, czekają na gorącą herbatę. Ten pierwszy moment, kiedy spuszczają się po trapie, nie ogolone mokre twarze, czerwony nos. Są niemal zwierzęcy. Staszek kładzie się do koi, błyska opalonymi plecami, są bardzo umięśnione. To też wydaje się zwierzęce. Adam 500 mil przed Kapsztadem przestaje jeść cebulę i czosnek, przerzuca się na whisky, żeby poprawić sobie chuch. W Kapsztadzie stoją już cztery jachty, „Burton Cutter” jest pierwszy bezwzględnie, ale pierwszy etap wygrał „Adventure”, r.ia bardzo korzystne przeliczenie. Załoga „Adventure”? Chyba sobie przypominam, tacy chłopcy w czerwonych kapeluszach i koszulkach z czarnymi stopami. Byli witani przez prezydenta państwa. A nas powita pewnie kacyk Hotentotów (1,35 m wzrostu). Czeka na brzegu, gotuje wodę i córy podmywa. Najpierw będzie uczta dla nas, a potem z nas. Witold mówi, że kacykowi najlepiej smakuje mieszanka europejska: 1 Anglik + 1 Francuz + 1 Niemiec + 1 Polak mówiący po rosyjsku. Do kotła wsypuje się ryż, a potem wrzuca ofiarę. Jeżeli ktoś zdąży wyjeść cały ryż, zanim się ugotuje, to na ogół kacyk daruje mu życie. Tak sobie właśnie rozmyślamy o Kapsztadzie. 9. Jest spokojnie. Ze wszystkimi jachtami zdążyliśmy się już poznać dzięki radiostacji. „Peter von Danzig” jest raz za nami, raz przed nami. Zdecydowanie za nami jest tylko „Pen Duick” Tabarlego. Urozmaicił sobie ten luj pierwszy etap, połamał maszty, a teraz pędzi prosto na start. A start — trzeciego. Zawsze lepsza sytuacja niż w Portsmouth, Zawsze trzy dni postoju lepsze niż dwa. Prawdopodobnie będziemy trzydziestego. Dzisiaj jest dwudziesty siódmy. Jeszcze około 400 mil. Ponad. Piszę. O coś się zapytałam. — Co za wywiady? Niedługo będziesz się pytała, kto ile razy był na koszu. Podobało mi się. Zapisałam. Robimy klar, czyścimy zęzy, myjemy pomieszczenia. — Dbać o swoje, kurwa. A tu rzygać mi się chce, gdy patrzę, jak dbacie o swój dobytek?! To kosztuje dwa tysiące złotych. Zobacz to! Dotknij! Gaśnica w gnoju leży, miesięc, dwa i za burtę, tak? Zardzewiała. Nie zejdzie do forpiku gnój. Miesiące mijają, a on nie zejdzie... Pierwszemu świecą się oczy, Adasiowi też nielekko. Pocieszają się chłopcy, jak mogą, nadrabiają miną. Trzeba poczekać, aż poprawi się humor staremu. Zygmunt niecierpliwi się, że nie ma łączności z krajem. — Dzisiaj się ogolę, na pewno się połączymy. Dzisiaj mamy ładną pogodę, duży księżyc, założę jeszcze amulet, na pewno się połączymy. — Gdyna-Radio, Gdynia-Radio! Tu woła „Otago”, „Otago”, „Otago”... Wszystko na jachcie w kolorze białym lub bojowym (zielonym). Było malowanie. Ooo! Połączenie z Gdynią-Radio. Dostaliśmy telegram od wojewody Henryka Śliwowskiego z pozdrowieniami. O „Copernicusie” też nic nie wiedzą. Prawdopodobnie zepsuła się im radiostacja, tak przypuszczamy, ale może być gorzej. Najbardziej lubię pisać, gdy jestem w nastroju skrajnie subiektywnym. W ogóle niechętnie piszę o sprawach tak rzeczywistych, że aż istniejących. Jak ładnie mi się powiedziało, tak z filozoficznym odcieniem! Kończy się pierwszy etap, czas na podsumowanie. Czego się nauczyłam? Otwierania puszek nożem, toteż wiem, że jeżeli kawałek blachy zostanie nie odkrojony, to trzeba sto dwadzieścia pięć razy przeginać raz w prawo, raz w lewo, wtedy się oderwie. Umiem już gotować fasolkę po bretońsku. Wiem, jak wygląda Krzyż Południa. Pomyślałam sobie, że mogę każdemu z nich napluć do zupy i tak nie będą wiedzieli, ale właśnie dlatego, że nie będą wiedzieli, nie bawi mnie takie plucie, co robić. Dzisiaj siedziałam przed tabletką witaminy C i kontemplowałam. Później zastanawiałam, się, do jakich celów wykorzystują papier toaletowy, doliczyłam się siedmiu. Opalenizna powoli schodzi, ale schudłam, mieszczę się w swoje najwęższe spodnie. Jacy oni są różni, widzi się ciągle te same twarze, a za każdym razem inne. Edwin zapuścił brodę, zgoli ją 300 mil przed Kapsztadem. Jutro? Chyba tak. Nasi kapitanowie się dopełniają i pewne sprawy neutralizują. Cała załoga narzeka na wino tropik, kapitan je chwali. Wszystkim smakuje jedzenie, Witold wydziwia nad pasztetem, brak mu sera. Każdy nie ma tylu pochwał i nagan, na ile zasługuje, ale każdy ma równo. Jestem krzywdzona czy faworyzowana? Nienawidzę ich, nienawidzę — mówię sobie i robię miny do lustra. Nienawidzę czy lubię? Można odczuwać to tak, jak się chce. Można być takim, jakim chce się być, trzeba tylko wiedzieć kim. Czasami nie należy uzewnętrzniać nastroju, wtedy przychodzi natchnienie, trzeba poddać się myślom, usięść, pisać. Podoba mi się zapis w dzienniku: „01.00 — Pominięto z powodu zmiany czasu”. Dostaliśmy nowe wiadomości: podobno start 10 listopada. Radość na jachcie. Kapitan mniej nieprzystępny, po kolacji każdy pije to, na co ma ochotę, ja wybieram gin and tonie. Jesteśmy już w Kapsztadzie. „Copernicus” też w porcie. Zyga biegnie w kierunku naszego jachtu. Cieszę się, że jesteśmy, cieszę się, że są. Przyszli w nocy, kilkanaście godzin przed nami, są na ósmej pozycji po przeliczeniu, my na czternastej, „Great Britain II” — na dwunastej, dopiero na dwunastej, faworyt regat, nie czujemy się pokonani. Wygrał „Adventure”. Start siódmego. Nie — trzeciego. Nie — dziesiętego. Opisanie dni i nocy w Kapsztadzie. Możliwe? Niemożliwe? Bezkompozycyjne wyrwanie z pamięci... Peter. W dzień przed startem był na „Otago” polski dzień. Zaprosiliśmy wszystkich naszych przyjaciół. Peter przyszedł z Maćkiem Waligórą, bardzo smakował mu bigos. Ko... ko... ko... — ciągłe zapominał, jak sieniowi „kochana Iwona”. Śmieszył mnie tym swoim „ko... ko... ko,..” 10. Piszę znowu w morzu. Pierwszy dzień żeglugi, Spokojny. Nie, musze, zacząć inaczej. Kapsztad. Pięćdziesiątego trzeciego dnia żeglugi zobaczyliśmy ląd. — Ląd! Afryka! Zbliżały się Góra Stołowa i Głowa Lwa. Był to jedyny lew, jakiego widzieliśmy w Afryce, a pomyśleć, że marzyło nam się safari. Chociaż to był właśnie ten, o grzbiecie porośniętym trawą, miał nam podać łapę. O godzinie 16.35 przekroczyliśmy linię mety przebywając w regatach 7663 mile morskie. Było już dobrze po południu, gdy wpłynęliśmy na żaglach do basenu jachtowego. Na nabrzeżu — kocia muzyka, dzwonki, okrzyki, wymachy rąk. Witały nas załogi innych jachtów. Jeszcze wieczorem cieszyliśmy się listami z kraju, świeżym chlebem, mlekiem. I wreszcie wanna: Zuzanna w kąpieli”. Przyjemnie wspominam przyjęcie przez Polonię. Byliśmy w centrum zainteresowania, troszczono się o nas, rozchwytywano nas, proponowano zwiedzanie miasta, wycieczki, przyjęcia. Oczywiście, godziliśmy się tylko na niektóre atrakcje, dając do zrozumienia, że większość czasu powinniśmy poświęcić pracy na jachcie. Ale i tutaj Polonia stanęła na wysokości zadania — zakupy, lekarz, poczta. — Jesteśmy do waszej dyspozycji — mówili przyjaźnie, ze zrozumieniem. Najważniejszą sprawą było dokowanie jachtu (umożliwione przez organizatora). Należało oczyścić i pomalować podwodną część kadłuba, naprawić urządzenie sterowe, przeprowadzić drobne naprawy. Do malowania przydzielono nam kolorowych robotników stoczniowych (na marginesie — bardzo leniwi). Dużo natomiast pomogła nam załoga polskiego statku m.t. „Tukana”. Zamówiona w Baltonie na drugi etap żywność, która miała przyjechać jakimś polskim statkiem, nie została nam dostarczona, trzeba było całe zakupy zrobić w Kapsztadzie, chociaż takie rzeczy, jak cukier, mąkę, mięso puszkowe, ogórki dostaliśmy z „Tukany”. Oderwanie się od zajęć dawało odprężenie. Z przyjemniejszych chwil pamiętam spotkanie z Jerzym Świechowskim, uczestnikiem wyprawy na jachcie „Dal” przez Atlantyk, z Bohomolcem i Witkowskim. Minęło już tyle lat, a Jurek pieczołowicie chowa pamiątki i wspomnienia Z tamtego rejsu, dom swój postawił tak, żeby mieć widok na morze i też nazwał go „Dal”. Inni Polacy? Trudno wymienić wszystkich. Pamiętam, obierałam buraki, gdy Edwin podał mi pudełko czekoladek. — To od tej pani dla ciebie, ona tam stoi na brzegu. Byłam zajęta i zabrudzona i nie chciało mi się wychodzić, dziękować. Myślałam: Znowu trzeba będzie się silić na uśmiechy, opowiadać jak było w rejsie. Ta pani to była Ewa Sachse. Tyle życzliwości, ile okazywali mi ona i jej mąż Bronek, wprawiało mnie czasami w zakłopotanie. Było to starsze, bezdzietne małżeństwo, przez cały czas pobytu w Kapsztadzie traktowali mnie jak córkę. Mer miasta zorganizował przyjęcie dla załóg startujących w regatach. Impreza odbyła się w lesie wieczorem. W programie przewidziano podanie ręki burmistrzowi, wręczenie upominków dla jachtów, tańce przy magnetofonie. Wszystko to wypełniało czas między jedzeniem i piciem. Ogromne stoły zakryte białymi obrusami, za którymi stali kolorowi chłopcy i nalewali drinki. Pieczona nad ogniem baranina. Przyjęcie połączone ze smażeniem i jedzeniem mięsa na świeżym powietrzu jest bardzo rozpowszechnione w Afryce i nosi nazwę — braaivleis. Kapsztad. Dużo Polaków i dużo Murzynów. „Drogiej Iwonie, która podbiła wszystkich Kapsztańczyków” — napisała Ewa dedykację na książce. Prezenty... — Jak to nie masz sukni?! Chociaż na lądzie musisz się od nich odróżniać. Pamiętam, jak rozebrałam się z moich dżinsów w przymierzalni. Pięć balowych, długich sukien... — Myślę, że ta będzie najlepsza. Stój prosto, biust do przodu! Masz krem nawilżający? Powinnaś włosy czesać inaczej. Jak miałam wytłumaczyć, że być może po dwóch miesiącach w morzu nie wyglądam na specjalnie zadbaną, ale i tak przez trzy dni Ewa nie zrobi ze mnie królowej piękności, co zresztą zupełnie mija się z celem, bo niedługo mamy start. Prezenty. Torba z kosmetykami. Gdzie je zasztauować? Karton wina od Afrykańczyków, przyjaciół Ewy, którzy zaprosili nas na farmę na braaivleis. Ciuchy... To było aż żenujące. Biedna mała Iwonka. Zostawiłam sobie tylko kostium bikini. Część zawinęłam w dużą torbę i wyrzuciłam w noc księżycową za burtę. Po cholerę mi to? A Ewa jeszcze tak bardzo chciała mi kupić srebrne pantofelki... Kapitanowie piją koniak remy martin i jedzą czekoladki z mojego dużego pudła (I m na 70 cm). — Picie wódki w dużych ilościach, to nie ma tej przyjemności. Tak samo jak z dziewczętami — słyszę strzęp rozmowy. Akurat teraz, kiedy tak przyjemnie mi się pisze, muszę smażyć rybę. Dostaliśmy z polskiego statku „Tukana”. Słucham Ewy Demarczyk, nie mam zresztą więcej nagrań, jeszcze tylko Okudżawę. — Zuzia, naczynia!!! — Zuzia! Daj kawałek papieru! Smażyłam rybę cały wczorajszy wieczór. Z obiadem się spóźniłam. Zaspałam. Nawet nie czułam zmiany halsu. Przebudzenie jak codziennie w porcie. Zaropiałe oczy, ślina cieknąca z ust i zaschnięta na policzkach. Zmarznięte stopy. W Kapsztadzie za dużo piłam. Long drinki! Dużo, za dużo papierosów. Obok mnie działy się rzeczy zwyczajne, które zajmowały mi czas. Klarowanie jachtu do drugiego etapu. Reporterzy. — Co? Nasza Zuzia gwiazdą? Gwiazda brukowej gazety. Zdjęcie, na którym wyglądam jak herod baba. Latająca Ryba! Pierwsza polska dziewczyna, która płynie w podróż dookoła świata! Chce nieć jedenastu synów! Trututututut tu tut. A więc smażę rybę. Bułka tarta. Mąka. Jaja. Przybyło iowych kolorów w kambuzie. Żółte i niebieskie miski. Czerwone róże od Nitosławskiego, najbogatszego Polaka v Kapsztadzie, dużego i w krótkich spodenkach. Pokazał ni różowy hotel w stylu kolonialnym. Czas płynie tam wolniej. Te róże, ryby, kolorowe tace, piwo srebrzyste i żółte. Nowe łyżki. Za okrągłe. Nowe widelce. Za długie. Patelnia jest okrągła. Ziemia też. Przez ten kambuz zostaną filozofem. Może będę miała tydzień urlopu, ale najpierw muszę zużyć świeżą żywność. Przyrządzić baraninę, usmażyć rybę do końca, ugotować kilka zup. Mleka mamy teraz dużo. Chłopcy chodzą w nowych, kolorowych sztormiakach od Henia Lloyda (zakupione były w Portsmouth, przysłał do Kapsztadu). Piwo turla się po mesie. Wykałaczki, czekoladki, zapałki, gazety. No i właśnie na przyjęciu u Świechowskich w domu dużym i ciekawie urządzonym. Taras. Morze, księżyc, tango. Niby głupie, romantyczne. Jak ze snu długiego. Taniec do księżyca. Uwolnić się... Może tak właśnie musi być, namiętność do drżenia ud. Wyzwolenie. Zobojętnienie. A potem śmiech. Chciałam już wypływać... Takie ładne listy dostałam. Czterdzieści dni do Sydney. Czy uda mi się odpisać? Wracam jeszcze do Kapsztadu. Fioletowa jacaranda, czerwone proteje. Białe domki dla kolorowych i białe domki dla białych, ale w innych dzielnicach. W Afryce nie ma dyskryminacji, ale jest separacja. Osobne szkoły, kawiarnie etc. — Nie zaczynaj tylko z jakąś Murzynką, bo możesz mieć kłopoty — przestrzegano naszych chłopców. Białe domki w kwiatach. „Kokpit II” — dom architekta Maćka Miszewskiego, jego opera. Z wierzchu brak lekkości, w środku — funkcjonalnie, luksusowo. Zresztą nie wiem, nie studiuję jeszcze architektury. Uniwersytet w Kapsztadzie tonie w winoroślach... — Załoga na dek!!! Spinaker rzuciło na rufę! Wleciał do wody! Wiatr się wzmaga, załoga na pokładzie. Zygmunt w piżamie. Stasio w kąpielówkach, ja — panna z mokrą głową. Deszcz. Miasto z dużą przyszłością. Morze, góry... Góry zmieniające kolor. Skaliste i inne, zielone, pluszowe. Ludzie bogaci, białych jest tylko dziesięć procent. Brak tylko artystycznego tchnienia. Me wiem.,, Szaleństwa, radości,, teatru, snu... Młodzieży? Ludzie mówią językiem afrycaans-(staroholenderski) i angielskim. Kolorowi chodzą w kolorowych czapeczkach, kolorowe na wysokich, obcasach, szczególnie Murzynki — nieładne, za grube, z ustami na pół twarzy. W restauracjach — kuchnia angielska, mdłe, nie doprawione żarcie. Orzechy i ananasy. Czegoś brakuje. Afryka — czarodziejka. Ten kraj jednak, przyciąga, może dlatego na starcie, mieliśmy taką flautą? Kapitan niewyspany, przez trzy wachty był na pokładzie. Dryfowało nas na miasto. Niektóre jachty stawały na kotwicy. Miasto pod Górą Stołową i Lwem. Miliony podziwiały ten widok, a jest on dla mnie tak pierwszy, tak zamknięty. Ewo, dlaczego myślisz, że kto będzie mi się bardziej podobało? Nie odzywaliśmy się wczoraj, gdy była łączność między jachtami, byliśmy tylko na podsłuchu. „Copernicus” do „Petera von Danzig”: — Na pewno stoją pod Kapsztadem i piją ostatnią butelkę wina! Ale nas już Kapsztad opuścił. Jeszcza tylko wspomnienia. Pamiętam, zawisłam jak czarownica, gdy szłam po drabinie na pokład. — Moja suknia! — Zakręciłam się. — Moja suknia jest czerwona. — Byłam pijana. U nas Boguś przyjmował załogę z „Petera”. Też był pijany. — Czy mogę cię poszczypać? Chciałam pójść spać. Mesa była pełna brodatych mord. Położyłam się do koi Zygmunta w nawigacyjnej. Zasnęłam, jakbym nigdy dotąd nie spała. Tato przyszedł później: — Wszyscy do swoich koi! Spać!!! — budził mnie. — Dlaczego? — Do swojej koi! — Nie! Przecież jestem taka śpiąca, co za różnica?! — Nie mogłam zrozumieć. Łzy, płacz skrzywdzonego dziecka. Było to tego wieczoru, kiedy najpierw byliśmy zaproszeni do szwedzkiego armatora, który poczuł się w obowiązku wyprawić dla nas przyjęcie, skoro nie mamy w Kapsztadzie przedstawicieli Polski (oficjalnej placówki), a on przecież kupuje od nas statki! Potem bawiłam się na dyskotece w naszym klubie. Tak, to był ten wieczór,.. — Zuziu! Zrób zdjęcie złamanego spinakerbomu! Cholera, to papier, to zdjęcie, to rybę... Chłopak Ba posyłki! Kupiłam sobie pierścionek w Kapsztadzie, włos słonia. Na szczęście. Włosy słonia chyba są szare. Ten był czarny. Chyba spod ogona. Nawet tak pachniał. Zgubiłam. Na przyjęciu u meraw lesie mer powiedział: — Nawet jeżeli wasz statek rozbije się, nie traćcie głowy. Postąpcie jak Żydzi: sprzedajcie. — Żydzi zawsze opowiadają kawały o sobie. Kończę z Kapsztadem, nawet jak mi się coś jeszcze przypomni, nie napiszę. 11. Zyga powiedział, że przez Atlantyk mógłby płynąć na solingu. Zobaczymy, co powie po tym etapie, jest za bardzo pewny siebie. Przyszedł wiatr. Początkowo słaby z północnego zachodu, później zmienił się na południowy. Nie chcieliśmy płynąć blisko Przylądka Igielnego, ze względu na tworzący się wokół niego silny prąd. Większość jachtów popłynęła na południe, my nie zdążyliśmy się dostatecznie oddalić przy korzystnym wietrze. Gdy wiatr zmienił kierunek, byliśmy zmuszeni żeglować na wschód, pchając się w sztorm i prąd. To był początek trudnej żeglugi na Oceanie Indyjskim. Popiół rozsypał się z popielniczki. Taka ładna kompozycja szarokremowa, zapałki wypalone, niedopałki, jeden, szklany bezpiecznik. Myśli coraz bardziej urywane. Trzeba jeszcze zaparzyć herbaty (Z Białoszewskiego) Trzeba przesztauować mięso Trzeba wyjąć po jednej z dwóch par misek I pomyśleć o wielu, wielu sprawach. Zapaliłam papierosa. Dmucha regularna jedenastka. Wiatromierz wskazuje 60 węzłów. Koniec skali. Można powiedzieć patrząc na niego — mamy sztil. Jacht ślizga się na fali, ale zahamowany nagle, upada ciężko dziobem w dół. Płyniemy na foku i bezanie. Dwie chusteczki. Buja cholernie, ale wywrotek nie robimy. Najgroźniejsza jest fala. Jeżeli wiatr rośnie, redukujemy żagle, jeżeli spada, stawiamy, nie może ich być za mało, bo wtedy trzaskamy o wodę, a „Otago” przypomina powstrzymywanego koguta. — Zasztauj, do cholery, te łyżki w kambuzie, żeby tak nie dzwoniły! — Bosman, szybciej z tym żaglem! Ocean Indyjski daje się we znaki. Wiatr mamy z południowego zachodu, prąd płynie na południowy zachód z prędkością 4 węzłów. Na morzu tworzą się fale-piramidy. To to, o czym mówił Krzysiek Baranowski. Ktoś znowu coś wrzeszczy, łyżki przestały dzwonić, ale ruszyły się kartony z piwem zasztauowane w koi żywnościowej. Nie wejdę tam teraz, bo mi na głowę pospadają, niech najpierw zmienią hals. Na obiad przesolona baranina i pyszna botwinka. Patrzę na kiwające się garnki w kambuzie. Siedzę w mesie, na swoim ciele czuję kształt każdej fali (najbezpieczniejsza żegluga, skośnie 30° do fali od rufy — poinformowano mnie, gdy zapytałam). Oszczędzono mi w nocy białego szkwału i zielonego deszczu. Szkoda. Trzeba przewidywać. Potem morze mści się, wylewają się soki, wina, tłuką miody. Dzisiaj, o dziwo, mam klar jak na flaucie. Palce rozmiękły mi w wodzie. Potrzebuję silnej woli. To daje wyzwolenie. Żeglować. Na nic nie czekać. Nie myślę o przyszłości, o przeszłości. To wspaniałe takie uczucie, gdy się o niczym nie myśli, tylko poddaje swoje ciało nakazom woli. Zygmunt dzisiaj mi dogryzł, że za mało pracuję. Bardzo proszę, chętnie się z nim zamienię od poniedziałku, marzę o ubieraniu się w czerwony sztormiaczek od Lloyda 1 wychodzeniu na pokład. Tato poczęstował mnie papierosem. Chyba się odzwyczaję. Czyżby przepalenie? Łączność. Rozmawiałam z Zygą: — Ucałowania dla ciebie. Pozdrowienia dia załogi. Zyga również pod koniec rozmowy z ojcem przesłał dla mnie kilka miłych ołów. Niby nic, a poprawia humor. Wiatr maleje, ilość żagli wzrasta. Chłopcy siedzą w mesie, szyją. Przetrwaliśmy to pierwsze uderzenie, zyskaliśmy nawet będąc znacznie dalej na wschodzie niż inne jachty. Wszyscy jednak kierują się na południe biorąc pod uwagę skrócenie trasy. Na „Burton Cutter” pękło poszycie. Wycofuje się z regat i wchodzi do Port Elizabeth. — My nie regacimy się z takimi średniaczkami, same asy wyprzedzamy, w pierwszym etapie „Pen Duicka” teraz ten „karton”. Adam zmoczył ostatnie wilgotne ubranie, górę na koseu„ dół w mesie. Wina pierwszego, bo otworzył bulaj, chciał: mieć świeże powietrze! Dzisiaj miły dzień, 12 listopada. Imieniny Witolda. Serwuję jego ulubione potrawy: budyń, ser zapiekany, omlety. — Orgia smakowa — stwierdza Zygmunt. Rano tylko kapitan wyzwał mnie od leserów i gwiazd filmowych. Zebrało się szeryfowi w najmniej odpowiednim momencie, bo od rana bardzo się starałam. Kropla na twarzy. Słona. Łza czy kropla oceanu? Kochliwi chłopcy wspominają dziewczęta z Kapsztadu: — Taaaka noga — Co jeszcze? Chwilami flauci. Pijemy manhattan (białe wino + remy martin + woda sodowa: dla wymieszania). I znowu specjalizacja. — Coś przynieść. Coś wyrzucić? — reklamuje się Stasio-wyrzutek. Apel: wszyscy mają jeść pomarańcze. Edwin ciągle się martwi: — Znowu za duża iluminacja, będę musiał włączyć klekota. Niektórym to na rękę, ponieważ podsuszą sobie rzeczy na rurze od agregatu. Tymczasem granica lodowa blisko: 38° S. Znowu dmucha. Żegluga na Atlantyku, chociaż spokojna, wzmocniła nas i zahartowała. Ale tęsknimy za tropikalnymi nocami, pasatami, słońcem. Na Oceanie Indyjskim — bardzo silne wiatry, duża fala, niska temperatura (7, 9°C) dobra tylko ze względu na żywność, która nie psuje się w tej naturalnej lodówce. Prawie przez cały czas warunki sztormowe. Ciągle wieje. Jak siódemka, to dla nas już flauta, Chowamy głęboko „paradnego” grota i spinakery, nie będą. nam szybko potrzebne. Załoga wychodzi na dek w pasach bezpieczeństwa, jeżeli nie ma manewrów, wszyscy oprócz sternika siedzą pod pokładem, susząc własnym ciałem wilgotne koce czy swetry. Powietrze w mesie jest duszne, wypełnione zapachem zęz, czosnku, cebuli, pleśni. Zapaszek jachtowy, nikt na to już nie zwraca uwagi. Teraz Edwin płynie dookoła świata. Jego wachta. Na pewno wszystkie myśli skupiają się na tej chwili, kiedy za dwie godziny zejdzie pod pokład. Słono, mokro, gorzko. O myciu, praniu, suszeniu w ogóle już nie ma mowy. Mam wprawdzie możliwość kąpieli słodkowodnej w kambuzie czy w kingstonie, przydział: cztery litry na tydzień! Ostatni raz? Kilka dni temu kąpałam się naga na deku. Było zimno, nagle otworzyło się niebo, wyszedł księżyc, niepełny, złoty. Coraz zimniej. Sztorm za sztormem. Z małymi przerwami. Na papierosa. Chociaż myślałam, że będzie gorzej, że trzeba będzie wodę wiadrami z mesy wylewać! Żegluje się zwyczajnie, to znaczy przyzwyczaja się. Robię budynie i piszę na maszynie. Tylko zimno w tych kaloszach w nogi. W Australii musimy kupić ocieplane buty, rękawice, szale, czapki i skarpety. Te, które mamy, wkrótce się zużyją. Kapitan zszedł ze steru. Potłukł się dzisiaj, przyniosłam mu do koi gumową poduszkę z gorącą wodą. 24 listopada na włoskim jachcie „Tauranga” wypadł człowiek za burtę. Utonął. Erik Pascoli, kapitan „Taurangii” podawał przez radiostację: „Uwaga, uwaga! Tragedia dla wszystkich jachtów!...” Piszę o tym, bo jeszcze nie zapisałam, a dzisiaj następna wiadomość: 28 listopada na „33 Export” wypadł kapitan jachtu. Załoga wyłowiła go z morza, już nie żył. Kapitan Dominiąue Guillet, taki młody chłopak z długimi, brudnymi włosami. Pamiętam go dobrze, bo w Kapsztadzie „33 Export” stał burta w burtę z „Otago”, dostaliśmy od nich nawet oranżadę w proszku i wino stołowe. „Great Britain II” złamał maszt, „Burton Cutter” się rozbił, na „Adventure” piją wino, bo im się woda wymieszała z ropą. Bilans pierwszej połowy drugiego etapu. W kraju będzie szum jak cholera, na pewno się martwią, nie możemy się połączyć z Gdynią-Radio. Kapitanowie raają dosyć. Żeby już w Sydney. Żeglować jak najszybciej, już nie ze względu na regaty, ale żeby po prostu uciekać stąd. Chciałam wyjść na dek, żeby nabrać wody. — Iwona, Iwona, nie chodź bez pasa, Iwona!!! — zaryczał kapitan. Wieje znowu coraz bardziej. Oni umarli. Nie żyją, a jednak ich życie jest tutaj nie zakończone, chociaż bolesne i przypominające się jak rozstanie. „Śmierć, która grze i bohaterstwu nadaje jego prawdziwy sens”. Nie, nie, spłaszczę wszystko. Te najgłębsze, mądre wynurzenia na ogół się nikomu nie udają. Śmierć. Na jachcie niepokój, przygnębienie. Nie wiemy, co nas może spotkać. I chociażby jutro miało się wszystko skończyć, dzisiaj jeszcze muszę zrobić kolację. Tak. A może jutro będzie takie samo jak wczoraj? „Narzeczona” Zygmunta, biały worek z ciuchami, który zawsze przenosił do mesy, gdy szedł spać, teraz zasztauowana w forpiku. Nikt już jej nie depcze, ale w forpiku. zimno jak w lodówce. A my schodzimy jeszcze niżej na południe. Już jesteśmy na 45° S. — Ta ara na „Second Life” musi ich ochrzaniać, że pingwina z niej robią. — Witold stara się przywrócić dobry humor załodze. Głupio jest. Ciemna noc. Deszcz. Gdy to piszę, wydaje-mi się, że ta noc to preludium niezwykłych wydarzeń. Za cicho jest, fale tłuką o burty. Ciśnienie spada. Wiatr silniejszy. Niedługo andrzejki. — Co mówisz? — zapytałam Adasia. — Gówno — odpowiedział. 12. — Czyja to czapeczka z czarnym pomponem? — Stasia. — Czyja to czapeczka z białym pomponem? — Moja. — Czyj to magnetofon bez pompona śpiący na mojej koi? — Kapitana. Ptak złapał się na wędkę. Wszystkie ptaki mordujemy. Najpierw Zenuś-Srajduś został przyciśnięty maszyną. Potem wróbelek Cola pofrunął w niewłaściwym kierunku — nie w stroną lądu, lecz w morze. Teraz mewa jakaś na wędce. A więc jest spokojniej, skoro łowimy ryby-ptaki. — Gdynia-Radio, Gdynia-Radio woła „Otago”, „Otago”,. „Otago”... — Znowu to samo nasze cygańskie życie. Gdzie jest droga, którą nocą w deszcz jechaliśmy całą bandą na rowerach? Mój biały dom obrośnięty różami, jezioro z koncertem żab. Gdzie? E tam. W Brazylii świnie jedzą pomarańcze. Zjadłam grejpfruta, wypaliłam papierosa, mam ciepłą wodę, idę myć głowę. Tea time. Siedzimy, leżymy. — Wiecie, że kiedy jego dziewczyna usłyszała przez Gdynię-Radio, że ma zapalenie płuc, to mu przysłała dziurawiec. — I co? — I nic. — Dziurę to on potrzebował, ale „wiec”? — Eee, te ryczące czterdziestki to bujda, zaszumiało, zaryczało i przestało. Staram się dobrze kukować, bo wtedy chłopcy są mili. Odruch warunkowy. Od poniedziałku mam urlop. Adam kukuje. Jemy duże grejpfruty. Żółte. Gorzkie. Tak ładnie układają się w rękach — miękki kształt. Mleko wylało się w zęzie. — Co? Krowę drugi tam zasztauował?! Teraz nurkuje po mleko, tylko pięty mu wystają. Żyła mleka! Żyła mleka! — Ilu was jest na jachcie? — Osiem osób i jedna dziewczyna, moja osiemnastoletnia córka Iwona. — Fragment rozmowy „Otago” — m.s, „Ludwik Solski”. Nie lubię tego podkreślania, że jedna dziewczyna. I to moja córka, Iwonka właśnie, ma dopiero osiemnaście lat. Co z tego, że osiemnaście lat, ale wiem więcej niż niektórzy mając dwa razy tyle. Pomyślą: bambino, pasażerka. Dziewięciu żeglarzy jest na „Otago”. Koniec. Kapitan łączył się z „Westerplatte”, statkiem idącym z Sydney i z „Ludwikiem Solskim” — idącym do Sydney. Wysłał dwa telegramy do dyrektorów, wolałabym żeby do rodzin! Boję się pisać. Nie umiem. Ciągle się powtarzam, piszę o sprawach banalnych. Bo i moje życie stało się inne. Nie chwytam już wrażeń tak jak dawniej. Czasami jakaś klamka, jakaś pomarańcza. Kompozycja, którą chciałabym namalować. Żeby pisać, trzeba przeczuwać, co jest ważne, trzeba mieć coś do powiedzenia, wierzyć w siebie. Nie chwytam już wrażeń, robię to, co jest moim obowiązkiem. Gotuję rano, w południe i wieczorem. Robię to, do czego się przyzwyczaiłam: myję ręce i rozmawiam. To życie jest zwyczajne i jest uboższe, jest prawie wegetacją. Moje marzenia. O chłopakach. Moje stałe obowiązki. Praca i sen. Praca i sen. Złości mnie radość innych. Taka dziecięca radość. Pamiętam tatę na przyjęciu u Afrykańczyków — biegał z dziećmi, bawił się z psem, śpiewał, tańczył z dziewczętami. Coś się zamknęło przede mną. Brak czasu? Zmęczenie? Muszę zacząć czytać moje Książki, jakieś poezje, nawet pod przymusem. Nigdy nie przypuszczałam, że do tego będę się musiała zmuszać. Śniło mi się, że dobijamy do nabrzeża, nie było żadnej liny na pokładzie i sama zaczepiłam się jako cuma, duże, akwarelowo-niebieskie fale podrzucały jacht. Rozciągałam się i kurczyłam, śmiałam histerycznie. — Zygmunt! Znajdź jakąś cumę, bo ja już nie wytrzymam dłużej! — Spojrzałam na siebie. Miałam oberwane piersi. 13. Tylko Whitbread daje pełnię zadowolenia. Minimum kosztów, maksimum szczęścia. Stasio robi ceremoniał mycia zębów: Wychodzi do zejściówki Wraca po pastę do zębów “Spogląda w lustro Jeszcze raz wraca Zdejmuje sweter, wciąga brzuch, napina mięśnie, ogląda się z boku Potem spogląda na kark Szczerzy zęby. Chłopcy prowadzą rozmowy o seksie i małżeństwie, potem zaczynają się tematy bardziej osobiste: — Ja to właśnie jestem romantykiem, sam się na tym przyłapałem. Bardzo podobają mi się góry. Są piękne. Jak się na nie patrzy... Wyrzuciłam poduszkę za burtę. Jest wilgotna i... — Iwona, możesz wyjść na pokład poświecić latarką!? ... i nie chcę się nabawić... — Iwona masz plaster? A gencjanę możesz podać?! ... reumatyzmu. — Nie ten, ten jest za wąski. Trochę szerszy. I gazę przy okazji. A nożyczki tam masz? Wyrzuciłam poduszkę za burtę. Czerwona była. Pożeglowała po Oceanie Indyjskim. Zygmunt poskarżył się kapitanowi, stwierdził, że wyrzucanie poduszek za burtę to marnotrawstwo. Zygmunt, nie pytaj: „Gniewasz się?” — bo wcale nie jestem zaskoczona, wiem, co się po kim można spodziewać, taki jesteś i muszę to znosić, niestety! Zaczęłam pisać listy. Natchnienie przyszło, gdy siedziałam na deku. Chociaż listy to bujda, tak nagle wyrwana cząstka życia, nastroju, pogody... List o niczym nie mówi, a chcemy, żeby powiedział wszystko. Od wczoraj rzuciłam gary. Adam kukuje. Jak sobie radzi? Dobrze — kuk ocenia kuka. Adam serwuje może mniej wymyślne potrawy, ale wszyscy go chwalą. Żeby się nie zniechęcił. Może mu trochę współczują. Dlaczego? Wczorajsza noc to uczucie dużej radości, takiej dziecięcej, to znaczy takiej, kiedy się mocno wierzy w świętego Mikołaja. O drugiej w nocy zaczęłam sterować. I wtedy przyszedł wiatr. Jakby dla mnie. Byłam zasmarkana. Jasno było od łysego. Śpiewałam. Dziś do ciebie przyjść nie mogę, przegrałeś swe serce i jesteś sam, czerwony pas, czerwony paaas..., wiej, wietrze, wiej przez całą noc, swe serce daj i wrażeń moc, szkoda twoich łez, dziewczyno, wszystko ma swój kres, dziewczyno, wiej wietrze, wiej. — Patrzyłam na wiatromierz. — Wiej wietrze wiej — powtarzałam jak zaklęcie. — Ciężko się steruje? Dasz sobie radę? — Czyjaś blada twarz pojawiła się w zejściówce. Kochani chłopcy, za dużo się o mnie troszczycie. Co mnie tak straszyliście? Wilków morskich przede mną nie musicie grać. Byłam trochę zmęczona po wczorajszym dniu. Schudłam w czasie sztormu. Trzeba utrzymać linię, nie można sobie ułatwiać. Nie jeść chałwy, to znaczy NIE JEŚĆ. Napisać listy. Jestem po wachcie, chce mi się spać. Mogę obserwować, jak oceniany jest kuk z boku, jak razi każda brudna rzecz, podanie chleba i sera łapą, jedno niegrzeczne odezwanie się, popędzanie itp. Jedzenie dla każdego jest na swój sposób uroczystością, szczególnie na jachcie i nikt nie ma ochoty tolerować wtedy złego humoru kucharza. Po zejściu z wachty czuję się jak po wyścigu na regatach: Mój finn już na brzegu, ja jeszcze w spodniach sztormowych, grubym swetrze, mile zmęczona piję gorącą herbatę, za parę godzin następny bieg. Wczorajsze niebo przed wschodem słońca. Był różowy księżyc, niebo żółte na wschodzie, czekaliśmy ze stoperem na wyskoczenie słońca, żeby zrobić dewiację. Jeszcze minuta... No już... Teraz... Niebo się zazłociło. Jeszcze... Już powinno. Słońce się spóźnia! Nooo... Jest!!! Zielone?! Chciałam przedłużyć tę chwilę, to było nie do zapamiętania. Ale słońce zaraz zrobiło się pomarańczowe, żółte, wreszcie słoneczne. Więcej teraz zajmuję się nawigacją. Płyniemy najkrótszą drogą — po ortodromie. Na wysokości wyspy Amsterdam, chcemy zejść trochę poniżej 48° S, a później znowu do góry, do brzegów Australii. Prąd na Oceanie Indyjskim pomaga nam w żegludze od 16 do 20 mil na dobę. Dzisiaj mamy dobry wiatr, z dobrego kierunku. Rano wpływanie w otwarte słońce. Ojcze Nasz, któryś jest w niebie, Święć się Imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje... Tak, modlitwa. Po raz pierwszy od wielu tygodni. Adam: marzenia o zapuszczeniu brody. Opis spodenek marynarskich Kazia: brązowe, łaty na tyłku, jedna nogawka dłuższa, jedna krótsza, szmatki wystają z rozporka, paseczek sznurkowy. Wczoraj Adam z Edwinem robili jajecznicę z jajek w proszku, które kupiliśmy w Kapsztadzie — cebulka z tłuszczem z wodą i z tym proszkiem pomarańczowym, nic się nie ścięło, kolor tylko zmieniło na ognistoczerwony. Jak róże przed opadnięciem. Bez zapachu. Bez smaku. Wygląda jak barszcz — rzadkie i bordowe. Ale wszyscy próbowali, mieli od tego żółte buzie i brązowe zęby. — Teraz jak ktoś będzie chciał sobie robić jajecznicę, od razu go nakryją, po zębach, Edwin, po zębach! Mamy tego ze trzydzieści puszek, cały ocean można by zajaić na żółto. Wczoraj łączność z „Copernicusem”, może ostatnia, ponieważ mają kłopoty z radiostacją. Trzeba wykorzystać. Kapitan: — Macie jajka w proszku? A jak je przyrządzacie? Jak wyglądają? — Nasze normalnie. — „Copernicus”, „Copernicus”, woła „Otago”. A jajecznica wam wychodzi? — „Otago”, „Otago” tu „Copernicus”. Jajecznica nam wychodzi! — A bo nasze wyglądają jak czerwona farba. — Aha, no to co? Stasio idzie myć ząbki. — Umyj za mnie Stasiu! — I za mnie. — Dobra. — Tylko porządnie, szczególnie dolną lewą stronę, bo mi tam mięso wlazło. I możesz zwyczajną pastą, nie marnuj tej swojej za trzy dolary. Kilka dni ciężkiej pogody, zaciskam zęby, nie narzekam. Jakbym wróciła do siebie, do małej Iwonki, zawodniczki Startu. Dwie osoby muszą być “na deku”. Jedna steruje, druga stoi. Wolą sterować. Kiedy stoję, to marznę, nie chce. się przeziębić. Wiatr 40 węzłów, „Otago” ślizga się po fali jak finn, upaja mnie takie żeglowanie, ta żeglarska pogoda, może tylko dlatego znoszę ją równie dobrze jak chłopcy. Sklarować do zatracenia, a potem położyć się do koi. I nie myśleć. Bo może wszystko, o czym myślę, roztłucze się wkrótce. Przegram wtedy czy wygram? Rozłamują się fale, woda gorzka, ręce zmarznięte, pomarszczone, oczy bolą... Skoro i tak wszystko jest chwilą, jeżeli marzenia zawsze przeciekają przez palce, jeżeli słowa, które mogłabym teraz napisać, są tanie i wszystko przemija... Niech wieje! Ten, sztorm, wiatr, fala. Wejść w to jak w zapomnienie... Widziałam siebie — moja sraczkowata czapeczka z białym pomponem, ciemne oczy, opalona twarz, złote kolczyki, czerwonopomarańczowy sztormiak i zielone rękawice. Tato w nocy wyskoczył na dek: — Iwona! Iwona! Gdzie jest Iwona? — Boi się o mnie, a może mu się coś śniło. Znowu kukuję. Kuchenka kopci, czarno, ciemno od nafty. Brudno, kiwa, zimno... — Obiad, chłopcy! Ostatnia gorąca zupa w tym etapie! Chciałam posolić, wypadło wieczko od solniczki. Ostatnia gorąca zupa idzie za burtę. Zimno. Zrobiłam budyń z pomarańczami. To jest właśnie to, co tygrysy lubią najbardziej! Jedna wachta to lwy, druga — tygrysy. Jakoś mi się czas dłuży w tym etapie. Bez przerwy jednakowa pogoda, chodzę ubrana w czarne, wełniane kalesony Marynarki Wojennej, noszę trzy swetry, czeszę się w dwa warkoczyki. Zimno. Przydałby się piecyk, pod pokładem 6, 7°C, Sen mój. Taki dziwny. O człowieku, który się nadział na rożen i piekł sam siebie jak barana. — Wiecie, co będę robił, jak wrócę do domu? W pierwszą noc... Wiadomo. W drugą noc — to samo, a trzeciej nocy zdejmę buty przed położeniem się... — słyszę rozmowy mesowe. „Co się stało? Wylało się kakao, a teraz bardzo płacze, bo ono naprawdę nie chciało”. Wczoraj pod wieczór trochę przycichło i ociepliło się, tak że mogłam umyć głowę w kambuzie, i zmienić bieliznę, W Zygmuncie obudził się duch regatowy. — Im grot wyżej w górę, tym szybciej będziemy w Sydney — wyznaje teraz taką dewizę. Trochę mnie dziwi taka zmiana postawy u niego, zawsze był dosyć ostrożny, co zresztą jest pozytywną cechą u żeglarza. — Stary, przecież to są regaty! — Zygmunt chciał koniecznie rozrefować grota. Żeby tak umieć pokazać, jak na przemian budzi się duch regatowy raz w jednych, raz w drugich. Podobne rozmowy, tylko zmieniają się strony. Wiadomo, że kiedyś i każdy znajdzie się w takiej sytuacji, w takim nastroju i postąpi tak, czemu niedawno sam był przeciwny. Bohdan, który najbardziej „ze wszystkich rzeczy na świecie” (jak powiedział) lubi spać i nie znosi, jak mu ktoś przerywa sen, sam budzi Adama: — Adasiu, gdzie szpilorek? Po jakimś czasie znowu: — Adamie! co to? Dlaczego tak piwo porozrzucane? Boguś trochę nie w formie ostatnio. Sam był na deku za sterem. — Edwin! Kazio! Na pokład! Grot się moczy, trzeba coś zrobić! Szybko na pokład! Spokojnie... spokojnie... Napisałam listy. Nie robię tego, czego nie muszą. Ostatnio nie myślę. Czasami tylko o tym, jak się ubiorę, jak będę wyglądać w porcie. Pamiętam jedną noc w Kapsztadzie, gdy przymierzałam nowe rzeczy,, na dresy, po ciemku, przed lustrem. Załoga spała. Nie wiem, co mi się stało. Dzisiaj urodziny Witolda. Na stole remy martin, pomarańcze, obiad — prawie uczta. Czekam na noc. Wczoraj śniło mi się, że latałam na „Otago”, a potem wyglądałam przez okno starego mieszkania na ulicy Danusi. Myślałam sobie wtedy: No, podróż dookoła świata już z głowy, co jeszcze zaplanowałam na dzisiaj? A potem znowu „Otago”, druty wysokiego napięcia, przez które nie mogłam przelecieć, turlałam się razem z jachtem z górki. W końcu świat snów wydaje się ważniejszy i ciekawszy. Moje zainteresowanie przeniosło się na sny, wydają się bardziej rzeczywiste niż monotonia żeglugi dookoła świata. Ostatnio miewam sny kolorowe i bardzo wyraźne. Dziś sen o Hance i Gośce, to jeszcze ze starej szkoły podstawowej (jeśli tak będę się cofać, to przyśnią mi się koledzy z przedszkola albo jak byłam w brzuchu matki). Kochały się, leżały obok siebie. Ja przyszłam później, widziałam, jak Hanka dotyka moich ud, brzucha, nagich bioder... Byłam chuda. Prawie same kości. Ubrałyśmy się. Gośka w szorty, Hanka w długą niebieską suknię. Ja też miałam suknię, czarną, frywolną, z rozcięciami po obu stronach, taką robioną na szydełku. Patrzyłam w lustro, nie podobałam się sobie. To chyba wina tej sukni — pomyślałam. Wyszłam z białego długiego baraku, droga była błotnista, ale byłam już sama. Spotkałam małego chłopczyka z obciętą nogą, zaczęłam się śmiać. — Co tobie? — zapytałam go. — Amputowali mi nogę i rękę również, dlatego mam dziurę na wylot. Barometr spadł 4 milibary w ciągu godziny. Coś się szykuje, przywiało od dziobu, fale tłuką o pokład. Gdybym nagle wyskoczyła na pokład krzycząc: — Utopię się, utopię! Chcę się utopić. Tak! Tak! — Co by pomyśleli, czy potraktowaliby to poważnie? A może powygłupiać się? Pytam siebie niepotrzebnie, ba bez “względu na fantazję jest jeszcze tak zwana etykieta żeglarska, którą szanuję. Tak, na pewno. Zyga przesuwa godzinę łączności: —” Mam silny wiatr, mam silny wiatr do 50 węzłów, muszę zrzucać żagle. Umówmy łączność na 13 00 GMT „Otago”, „Otago”, umówmy łączność na 13.00 GMT. „Otago”, „Otago”, słuchaj, Zbysiu, najpierw mieliśmy flautę, było słońce. Było słońce. A potem przywiało — nagie i mocno. Front.., — Przygotować grota do zrzucenia! — padła komenda kapitana. Profilaktycznie? Tato, nie wzoruj się na Zydze, płyńmy na całego. Kapitan jest ostrożny, ale to dobrze. Dowiedzieliśmy się, że „Great Britain II” złamała maszt. Czytałam o wyprawie w lody na „Endurance“. Rozmawiałam z Edwinem, też mu się podobało. On również szuka przygód, ma chłopak fantazję, chce popłynąć z Boguckim w rejs dookoła dwóch Ameryk. Teraz śpi. — Hej tygrysie! Kolacja! Kapitan dzisiaj ochrzanią! Zygmunta, ponieważ pierwszy komentował każda polecenie starego. Należało mu się? Może, za często miewa ostatnio humorki. Nie lubię oceniać, kto miał rację, chociaż właściwie jestem wewnątrz naszego jachtowego życia i mam prawo. Ciśnienie przestało spadać, Flauta. Jakbyśmy siali w oku. Ale oko mruga... — Jak barometr spada, zawrze jest sztorm. — Albo pogoda... — Albo pogoda sztormów? — dodaje Bohdan. Fala szarpana, morze z małymi piramidkami. Gwiazdy... — Kaziu, nie robisz pozycji? Położyłam się do koi. Pierwsza wachta szyła żagle, nie mogłam usnąć, chociaż miałam hals wpadający. Coś wisiało w powietrzu. Potem słyszałam, jak budzono drugą wachtę. Ktoś krzyknął: — Pierwsza trzydzieści! — Jeszcze nie śpią? Uderzenie wiatru! — Grot w dół! Bezan w dół! Ja wyostrzę. Jej. Teraz. — Poszedł, kurwa! Fał kliwra trzymaj! Topennanta! — Sklarować grot, do cholery! Wiało ponad 60 węzłów, regularna jedenastka, w porywach do dwunastu. — Trzecia trzydzieści. Jeszcze godzina snu. Nie spałam przez całą ncc. Może zasnę.,, — Zuziaaa wstawaj! Zimno, brudno, aż szaro, twarze chłopców czerwone, mokre, płaskie. Stanęłam na dywanie, przemoczyłam skarpety. Usiadłam. Jak marznę, to zawsze najpierw w uda, lotem marzną mi stopy w kotwach. Ta noc była biała od kotłującej się wody, czarna od nadciągających chmur. Zaraz szaro. Tylko gromady albatrosów krążą wokół naszych nagich masztów. Już po śniadaniu. Była zupa mleczna, przesłodzona. Dzień ponury. Dopiero później wyszło słońce. Robiłam zdjęcia, filmowałam. Kapitan miał „mowę” do załogi. Znam to: — Ja jestem kapitanem (tak jak „Ja jestem twoim ojcem”). Absolutne posłuszeństwo, to was obowiązuje. Nawet każda moja prośba ma być traktowana jako polegnie. Bez dyskusji. I nie denerwować mnie, proszę... — Położył się do koi z ciepłą wodą w gumowej poduszce. żąda kropli walerianowych. Czyżby tato wrócił do lekarstw? Niedobrze. Skończyć rozdział. Wyjąć mleko. Zapakować filmy. Dobrze mamy: jest piwo, żółty ser. A tu ciągle słyszę: — żeby już w Sydney. — Sztućce zupełnie nie dzwonią, owinęłam je w szmatki. Drobna rzecz, a cieszy. W kingstonie innowacja: założono papier toalatowy. Adam: — Co ty, Zuzanno, zapisujesz, przecież nic nie mówię. Jestem kukiem, czarną kanaką na tym okręcie i już się Jo tego przyzwyczaiłam, że na mnie się psy wiesza. Dzisiaj tylko nie mogłam się pogodzić, że kapitan każe mi skończyć pisanie na maszynie. Dlaczego? Z trudem się powstrzymałam, żeby nie zacząć dyskusji ni ten temat. — Kuku, szklankę do piwa. — Proszę bardzo. Tak. Co zrobię na obiad? Może rzeźby z ziemniaków albo wyspę. Kończę przy latarce Wyprawę „Endurance”. To, co przeżywa .załoga Shackeltona, to rzeczywiście szczyt możliwości ludzkich. Przypomniało mi się, jak kiedyś uczyłam się przy latarce historii, jeszcze w szkole podstawowej. Miałam klasówkę następnego dnia. Nie wolno mi było palić nocą światła, wlazłam pod kołdrę, nie było powietrza, czułam tylko zapach moich nie domytych nóg. Z Wyprawy: „Najgorsza rzecz to konieczność zabijania czasu. Wydaje się to wielkim marnotrawstwem, ale nie mamy nic innego do roboty”. Ernest Shackelton — dowódca wyprawy. Trudno mi coś powiedzieć o tej książce. Prosty język, czyta się lekko. Ale... coś jak wtedy gdy pierwszy raz czytałam Medaliony. Nie wiem, może dlatego ze mamy teraz ciężkie warunki, lepiej potrafię się wczuć. Kazio powiedział, że nigdy nie czyta morskich książek na morzu, ja natomiast tylko wtedy, gdy jestem w rejsie. Dziwne, nie bałam się o tych rozbitków, kiedy płynęli w łodzi, chociaż wszystko obrastało im lodem. Dryfowanie na krze miało dla mnie większy posmak grozy, może dlatego, że do morza mam zaufanie. Warto by zrobić sztukę — ich jeden dzień albo noc. Lubię moich tygrysów, szczególnie wtedy, gdy wewnętrznie czuję się silniejsza od nich, kiedy sobie wmawiam, że mam lepsze warunki pracy niż oni, że jest mi łatwiej i tak mimo wszystko wtedy rzeczywiście łatwiej się mobilizuję, bardziej się staram. Poczucie winy? Zygmunt dużo mówi o domu, o córeczce, o Oli. — Żeby już w Sydney. Opisywać każdą rzecz na jachcie? Dywan w mesie — uosobienie wilgoci i szarości. Ciągle sztormy, mamy teraz wypróbowany zestaw żagli: kliwer, mała genua, trajsel, bezan. Grot „rejsowy” jest sklarowany na bomie, jak tylko przycicha, stawiamy go zamiast trajsla. Studnia na barografie po wczorajszej nocy. Pachnie lekko przypalony groch. Mamy na trawersie wyspę Amsterdam. Obierając ziemniaki myślałam, jak zareaguje załoga, jak przyjmie zrobione z nich rzeźby? Czy uzna to za ciekawy pomysł, czy w ogóle nie zwróci uwagi? Zrobiłam osiem rzeźb, chciałam zrobić jeszcze jedną zapasową. Może po prostu powiedzą, że nie chciało mi się iść po większą ilość ziemniaków do forpiku i dlatego robię makaron, a z ziemniakami się wygłupiam, albo że nie chciało mi się ich do końca obierać. Jedna jest nawet prowokacyjnie ciemna, tylko wydłubane oczy. A ta babka z kokiem ma urocze ząbki. Facet będzie z brodą, nos mu odpadł, od syfka. Uszy? Nie, nie zrobiłam, tylko jeden ma jedno ucho. Witold zawsze zostawia na talerzu trochę drugiego dania, choćbym nie wiadomo jak mało nałożyła. Robi to z dużą wprawą. Kapitan: — Jedyna nasza możliwość, to jak najszybciej uciekać z tych zakazanych szerokości. Boguś podał mi wiadro z góry. Na tle pomarańczowego sztormiaka żółte dno wiadra, niebo gdzieś bardzo daleko. Przypomnienie słońca — kiedy ostatni raz je widziałam? Dzisiaj po śniadaniu położyłam się do koi. Najpierw parę, przypadkowych, banalnych marzeń, coś o nowych butach. A później jak dziesięć lat temu, dziecięce marzenia! Iwonka bohaterka. Jacht się rozbija, wszyscy toną, tylko ja cudem się jakoś ratuję, płynę na tratwie na północ, bo wiem, że jachty, które są za nami, są wyżej. Padam z wycieńczenia, dostrzegają moją tratwę na jakimś jachcie, schodzą z kursu, wyławiają już nieprzytomną, pokaleczoną. Proszę, żeby mnie zabrali, że i tak jacht zatonął, niech wszyscy myślą, że zginęłam, a ja tak bardzo chcę płynąć w całą podróż dookoła świata. Z Portsmouth po zakończeniu regat nie wróciłabym do domu, tylko uciekła gdzieś indziej na wpół zwariowana, niesamowita. O cholera, dawno tego nie było, takie marzenia pomywaczki. Góra grota na stole. Adam i Stasio szyją. Sen. Tkałam konia. Nie zrobiłam górnej części głowy. Wytkałam napis na szyi. Pamiętam: Ten koń nie ma mózgu, Poruszałby gdyby mógł, Lecz koń przecież nie ma nóg. Kem mi się przypomniał i poplątał widać przez sen. Myślę o Sydney, tak często myślę o niektórych sprawach, że w porcie trudno mi się opanować. Tak samo jak w Kapsztadzie. Listy. Rozrywałam nerwowo, niestarannie koperty, wszystkie naraz, szybko, nie czytając do końca. Albo chleb. Pierwsza kolacja ze świeżym chlebem, napchałam się, zjadłam chyba pół bochenka. Jak tego uniknąć? 14. Dzisiaj andrzejki... Optymalne warunki do żeglugi dla „Otago”. Wczoraj o 24.00 siedziałam przed lustrem w otoczeniu dwóch świec, ale nic nie zobaczyłam, chłopcy mnie rozśmieszali. Potem położyłam się do koi, rano wyciągnęłam spod poduszki karteczki: jedna była pusta, a na drugiej było napisane: „Jacht się rozbije, wszyscy zginiecie”. Coś trzeba robić z nudów. Chyba August wyprawia dzisiaj imieniny. Dni teraz takie dziwne. Sen miesza się z rzeczywistością, dni na jachcie podobne, że aż niedostrzegalne, sny bardzo kolorowe; piosenki, które nucę, więcej mówią o moich nastrojach niż rozmyślania i rozmowy. Szpital, sala szpitalna, pielęgniarki, a potem w malignie długi tunel, kiedy z niego wyszedł, znalazł się w bezkresnym wąwozie ciszy i nocy... Był ślepy i głuchy. Jest to ostatni obraz, jaki zapamiętał niewidomy i głuchoniemy, kiedyś czytałam o tym w „Ty i ja”, sam ten opis oddaje atmosferę moich ostatnich dni. Zygmunt uczył się angielskiego, kapitan, Boguś i Edwin - czytali Sagą o Jarlu Broniszu, ja kręciłam kawę. Petem robiłam porządki w moim worku. Zanim wyciągnę ten worek, muszę sobie przekinąć: kurwa! Kapitan spojrzał na mnie złym wzrokiem: — Nie zapominaj się! „British Soldier” blisko nas, trzeba wychodzić na oko. Robi się mglisto. Poleciało stereotypowe pytanie do Kazia: — Co trzymasz? Lałam wosk z pięciu afrykańskich świec, powinnam była przez dziurkę od klucza, ale nie było, wobec tego przez szeklę. Co wyszło? Wyspa, jakieś zwierzęta, kangury, nosorożce, ptaki, kobieta z dużym brzuchem. W ciąży? Mały kawałek wosku z ogonkiem oderwał się. Myszka Miki. Na papierze napisałam kilka życzeń, szczęśliwego dopłynięcia i miłego pobytu w Sydney. Kartka spaliła się od razu, to dobry znak. Z cienia wyszły kwiaty, orchidee czy tulipany. Bohdan i Edwin śmiali się. — No, Iwona, zapal światło, narobiłaś smrodu, inni śpią, ja chcę czytać książkę. No już. Mój dobry ojcze, trochę więcej fantazji. Ciągle mnie strofuje — twarde życie. Robię to, co muszę, — Iwona, kawę. — Proszę bardzo, tylko się woda zagotuje. — Szklaneczki... — Już, już. — Wyjdź na ster, — Dobrze. Ale piszę to, co chcę Czytam to, co chcę Myślę to, co chcę. Czy to mi wystarcza? Coś się zepsuto znowu ze snami. „Copernicusowi” udało się nawiązać łączność z Gdynią-Radio. Zbyszek Puchalski podał ich i naszą pozycję, poinformował, że wszyscy są zdrowi i żeglujemy bezpiecznie. Ta wiadomość była potrzebna. Dla mamy i nie tylko. Zabijamy czas gadaniem o głupotkach. Zrobiłam sałatkę jarzynową na zimno. Marchewka, fasolka, ziemniaki, ogórki, groszek, grzybki, jeszcze tylko majonez, skąd wziąć? Zmieszałam musztardę ze śmietaną i dodałam dosłownie pół łyżeczki jajecznego proszku, wtedy wszystko zrobiło się koloru minii — pomarańczowe. Kapitan znów na mnie krzyczał, że psuję jedzenie. Przepłukałam wszystko przez durszlak, pomarańczowy kolor zrobił się tak słaby, że przypominał majonez, ale tato i tak nie tknął sałatki, robił wrażenie, jakby mnie nie znosił. Kiedy zaspokajam jego ambicje, to w porządku... Nieważne, no już, uspokój się. Piszę żółtymi rękami, gra muzyka... Martwię się, że za dużo jem czekolady w granulkach. Dzisiaj, 1 grudnia, po raz pierwszy odczułam ogromną potrzebę zobaczenia matki, rozmowy z nią. To było tak silne, że aż sprawiało ból. Mamo! Mamo! Czułam się obco wśród tych mężczyzn, wśród wszystkich mężczyzn. Inteligencja, siła, wiedza — wszystko kasza. Mit o rycerzu. żeby mnie ktoś przyjął taką, jaką jestem. Nie umiem być ani nad, ani pod. Szkoda, że nie ma tu kobiety. Mamo, twoje miękkie włosy i chłodne, szczupłe ręce. Ciepłe światło świecy, Adam mówił o swojej dziewczynie tak przyjemnie. Nie wiem, na czyni zatrzymać myśli. To bardzo męczące. Duża fala. — To nie jest lala od tego wiatru! Zmienimy grota na trajsła! Profilaktycznie. Nikt nie śmie protestować. „Copernicus” zestal mocno w tyle. — Wiecie co, chciałabym umrzeć. — O Boże, pokarałeś mnie takim głupim dzieckiem. Po co wypłynęłaś w ten rejs? Boguś: — Co?! Mając osiemnaście łat. To są dekadenckie myśli! Silisz się na oryginalność. — Przed wami nie muszę. — Palnęłam głośno głupstwo i muszę się bronić. — A co, ty nie miewasz takich myśli? — spytałam Bohdana. — Ja? Chciałbym żyć co najmniej jeszcze pięćset lat. Pomyśl, jaki świat będzie ciekawy za sto lat, jak wszystko się zmieni! Tak, ale człowiek się nie zmieni. Tak, zasnąć i nie obudzić się... Jutro znów wstanę, będę robić kakao. Żeby chociaż przyśniła mi się trumna. Całą noc turlałam się z boku na bok, swędziały mnie plecy od szorstkiego swetra. Rano szybko wlazłam do kambuza. Praca — co za parszywy sposób ogrzewania się! Śpiewam kolędy w kambuzie. Nie piszę już o załodze. Nudzą mnie. Muszę się opanować, bo pomyślą, że jestem chora. Dadzą termometr. No, już. Zwariować, co za rozkosz. Śni mi się ostatnio, że się wściekam, złoszczę. Po śniadaniu śniło mi się, że poszliśmy na obiad i nie musiałam gotować. Zaspałam, spóźniłam się z obiadem. Sny są zbyt rzeczywiste. Od czasu do czasu robię takie potrawy, jak wyspa, śmierć kontrabasisty, miejsce opuszczone przez dzięcioły. Dzisiaj znowu przywiało, spałam z mokrą głową i marzły mi uszy. Z kapitanem miałam przyjemną rozmowę, przygotowujemy Mikołaja. A może tak — życie wierszem? Pomyśleć, że po obu stronach trzykrokowej drogi są Książki, kwiaty, dzbanki i zegary cykające jak im się podoba i kawa w złotej filiżance i dużo okrągłych rzeczy jabłka włóczki kamienie Wyrwać się stąd Tak bym chciała. Stasio choruje, ponieważ się potłukł. — Stasiu, jak się czujesz, jak tam serduszko? — Jak nie pracują, to nie boli, ot, cholera. Apsla zmyła nam fala. „Tauranga” chce wejść do portu w Adelaide, nie mogą sterować w tych czterdziestkach na rumplu, mają zepsute urządzenie sterowe. „Peter von Danzig” przybliżył się, „British Soldier” trochę nas wyprzedził. Co jest?!! Czytałam to, co dotychczas napisałam. Dziwne, czasami pisałam tak, jakbym była zupełnie kimś innym, chociaż wiem, że właśnie „to” chciałam napisać i w takim byłam nastroju. Bardziej siebie analizuję, niż cenię (odkryłam to po przeczytaniu Prousta) i dlatego bywam, a nie jestem, i powtarzam się. Czasami irytuję się sama sobą. Kazio i Boguś szyją żagiel, Edwin za sterem. Topwanta zerwała nam antenę, nie było łączności. Chłopcy czytali swoje dzienniki: „13.40 Postawiliśmy grota, o 18.00 silniej przywiało, zmieniliśmy grota na trajsla”. Tylko tyle? 15. 5 grudnia 1973 roku. Zapisałam i zasnęłam. Zwykle jak jest jakieś niecodzienne wydarzenie, przypominają się nagle wszystkie wydarzenia poprzedzające, są one niemal zwiastunem czy symbolem, a przynajmniej tak się wydaje. Wieczorem czytałam o don Juanie, potem zasnęłam snem głębokim bez snu, obudziłam się około 02.00 i zaczęłam gwałtownie kaszleć, kaszel mnie dusił, drapał, był nie kończący się. Im bardziej kasłałam, tym bardziej chciało mi się kaszleć. Wstałam, zagotowałam mleko i wypiłam z miodem. Witoldowi zrobiłam kawę. Mówił coś o niebie, gwiazdy, chmura-welon, niebo ciemne, ale niebieskie i taka jakby poświata. Położyłam się do koi, męczyła mnie myśl, do czego miałam zużyć butelkę po miodzie. Spałam już, gdy nagle odczułam powolny przechyŁ Uświadomiłam sobie, że kładziemy się na burtę. Samo uczucie, którego wtedy doznałam, wydawało mi się nienowe, jakkolwiek nigdy jeszcze tego nie przeżyłam. Wiedziałam, że jestem na koi od nawietrznej strony, ale nie wypadałam. Gdy zapalono światło w mesie, pamiętam obrazki: Kazio przewalający genuę w poszukiwaniu swoich okularków,. Bohdan stojący i drapiący się w głowę (przechył był na nawietrzną, domyśliłam się od razu po obudzeniu), Edwin przeleciał na koję Bohdana i trochę się potłukł. Wydłużona twarz Adama, jakby bez tułowia, przeleciała przez mesę: — Bezanmaszt poszedł — szepnęła. I to już było coś. — Kaziu, okularki są tutaj! Na mojej koi! Przechył musiał mieć co najmniej 90°. Byłam przekonana, że w kambuzie nic się nie stało, ale niestety, whisky i olej rozbiły się na podłodze. Woda z zęzy pod nawigacyjną, cuchnąca i czarna, zalała Witoldowi koję i Książki. Akurat obliczał, nawigował, rzuciło go na jego koję i zaczął się dziwić, dlaczego nogi wędrują mu do góry. Po wywrotce zameldował kapitanowi, który wylądował na suficie: — Kapitanie, sternik żyje, bezanmaszt złamany, płyniemy dalej. Na pokładzie był tylko Zygmunt; podobno, że gdy zobaczył nad nim wiszącą falę, kucnął w kokpicie i czekał,. aż woda przewali się, trzymał się koła sterowego, cały byt pod wodą. To się ciągnęło, nie było końca... Bezanmaszt wyglądał niecodziennie, wisiał na wantach złamany (wanty nie zostały zerwane). Żagla akurat nie było, zmiotło nam gretingi, a koło ratunkowe z kosza rufowego ścięło jak piłą. Na złamanym kikucie powiesimy naszą banderę. Na ironię losu. Robienie klaru na jachcie odbywało się zaskakująco spokojnie. Czuliśmy, że te godziny są ważne i wszystko zależy od nas. Część załogi wylewała wodę wiadrami z nawigacyjnej, część wyszła na pokład, początkowo kapitan zamierzał uciąć wanty, ponieważ wiszący przy burcie kawałek bezanimszlu w każdej chwili mógł przebić kadłub. W końcu jednak zdecydowano się wyciągnąć go na pokład, zdjąć olinowanie i dobrze zamocować. Zygmunt w dalszym ciągu stał za sterem, często oglądał się do tyłu, patrzył na. fale. — Chciałaś, Iwona, przygód, to masz, ty cholero! Zbywam ich krótko: — Co wam się stało? Jesteście rozsądni, chyba nie wierzycie w przesądy? — Poczułam jednak jakąś siłę. Żyć kosztem zła. Tylko wtedy, gdy coś się stanie, umiem się ostatecznie zmobilizować. Jeszcze trwał klar na deku. Wyszło słońce, filmowałam. Kapitan ostrzegał: — Uwaga! Fala! — Ale żadna fala nie była już falą. Przygotowywałam gorący posiłek. Szybko sklarowałam kambuz. Nawet zaczęłam obierać ziemniaki na obiad (o szóstej? Zło działało jak zaklęcie). Nastrój w mesie był wesoły, chociaż wesołość ta była wymuszona. Witold miał rozciętą rękę, Kazio stłuczone biodro, kapitan — palec, Bohdan podrapany nos. Każdy opowiadał, co przeżył. Obowiązkowo wczoraj wieczorem każdego męczyły złe przeczucia. Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, że w Sydney będzie więcej roboty, że wolniej teraz pożeglujemy i to nas rzeczywiście przygnębiało. — Teraz rozumiem Baranowskiego — rzekł Kazio. — W końcu czy przechył wynosi 90, 100 czy 120°, co za różnica? — Zupę, Zuziu! Z ostatniej chwili: Analizowaliśmy, jak mógł się złamać maszt, skoro nie pękła żadna wanta, najprawdopodobniej przy pierwszym przechyle na wietrzną tylko się zgiął, dopiero potem, gdy jacht się prostował (prostował się szybko), został złamany pod naporem wody. Barometr idzie w górę, świeci słońce, fala maleje, wiatr nadal wieje z prędkością około 30 węzłów. 5 grudnia — to data ostatniej strony naszego dziennika jachtowego, najciekawsza... Jutro Mikołaj, wystawiamy kalosze. Gdyby spotkanie z falą zdarzyło się jutro (odpukać), mielibyśmy prezent od miłego świętego. Woda w kaloszach, woda w kaloszach, woda... 16. Zupełnie zatracam poczucie spraw ważnych, wszelkie hierarchie ustanowione w normalnym życiu tutaj nie istnieją, myśli się zupełnie innymi kategoriami. Wydaje mi się, że zawsze piszę prawdziwie, ale już wiele rzeczy w tej chwili przypomina bujanie w obłokach. Kończy się dzień. Dzięki Bogu wszyscy jesteśmy po tej stronie relingu. Przebudowa jachtu jeszcze w Gdańsku była mądrze pomyślana, prawdopodobnie od dzisiaj żeglowalibyśmy bez drewnianej nadbudówki. — Dlaczego właśnie w nas trafiła ta fala? — Załamała się, ponieważ mieliśmy za dużą szybkość. — Nie, to tylko przypadek, tego nie sposób było uniknąć. — Przypadek... Dzisiaj z tej okazji, że Szurkowski został mistrzem świata, piliśmy remy martin; wiadomość stara, dla nas nowa, żyjemy przecież w innym czasie. Chłopcy są często niegrzeczni i nieprzyjemni. Jestem traktowana jako jeden z nich. To dobrze. Ale czasami gdy mówią różne rzeczy o kobietach, czuję, że przez szacunek dla mnie — nie powinni. Na przykład dzisiaj chciałabym się wykąpać, ładnie uczesać. Wygląd zewnętrzny to zawsze jakaś rezerwowa zaleta, która zmusza drugą płeć do (chociaż często nieszczerej) pewnej uprzejmości. Takie rozmyślania wokół tego, że chciałabym dobrze wyglądać. Kapitan wyłowił swój dziennik z zęzy. Umówiliśmy z „British Soldier” łączność na godziną 07.00 GMT, a nie jak dotychczas na 11.00 GMT, kiedy jest zachód słońca i przez to łączność wypada słabo. 6 grudnia o 03.00 minęliśmy przylądek Leeuwin w odległości około 800 mil. Udało mi się zaobserwować, jak zachowuje się załoga, gdy ma zły humor. Kapitan żąda absolutnego posłuszeństwa albo sam bierze się do roboty. Niektórzy zaraz po zejściu z wachty kładą się do koi, odmawiają jedzenia, odzywają się półsłówkami. Można siedzieć w kącie mesy i patrzeć złym wzrokiem, który wyraża kwintesencję krzywdy — to też sposób. Można zrządzić, próbować się odciąć, ale nie wszystkim to wychodzi. Dobre jest milczenie albo taka niebezpośrednia krytyka stosowana przez Witolda, wszyscy wtedy wiedzą, że jest zły i nie można go drażnić, na przykład mówi: — Dookoła świata płynie bałwan jeden z drugim, wydaje się takiemu, że dokonuje cudów, a ledwo nos spod pierzyny wysadził. Przekleństwa i „brzydkie” wyrazy już na nikim nie robią wrażenia. Nie lubię ordynarnych, odżywek typu: „Dawaj, no herbatę! Nooo.., szybciej!” Adam (od niedawna księżę Adam) nawet jak jest zły, jest zły i wesoły. — Cholera, te ryczące czterdziestki. Dosyć już na dzisiaj! Żegnam was ozięble z domieszką ironii — powtarza często. Dzisiaj żegluga spokojna, nie czuje się fali. Ostatnie dwa dni miewam krańcowo różne nastroje. Dzisiaj rzuciłam palenie. Dlaczego? Po pierwsze znudziłam się tą przyjemnością. Po drugie bawi mnie samo odzwyczajanie się. Po trzecie i tak kiedyś będę musiała to zrobić, więc lepiej od razu. Żeby chociaż ktoś wyskrobał małe skrzywione serce na drzwiach od forpiku, byłoby coś nowego. Czuję się poniżana. Ten ich przeciągający się głos: — Co z tą herbatąąą? — albo gdy zwracają mi uwagę, kiedy jestem za sterem, lub patrzą, jak na kolanach ścieram brudną podłogę... Właśnie teraz, a oni piją piwo. Nie odczuwałam tego dawniej, każdy ma swoją robotę, którą musi zrobić, dzisiaj inaczej wszystko widzę. Płyniemy ostro na wiatr. Fala rzuca nagle i mocno, ląduję na szafkach, obijam biodra, ręce. Wszystkie garnki, talerze i sztućce przesuwają się na prawą burtę pod butelki. Ta siła tak beznamiętnie rzuca. Zbił się ocet, skaleczyłam się lekko. Od razu okład octowy. Kuchenka kopci. A zatem żeby stać się zupełną męczenniczką, przestałam palić. Nie pamiętam nawet dlaczego. Nie rozumiem, choć to przecież nałóg, od którego chcemy się uwolnić. Jeżeli Się nie uwolnimy, możemy kiedyś żałować. A teraz się męczę. Powtarzam tylko: „nie palić”, jakby chodziło o dotrzymanie tajemnicy. Tak czy inaczej, gdy minie mi ten błękitnoobłąkany stan, będę musiała przyznać, że miałam silną wolę. Spać albo czytać! Żeby nie widzieć tych zielonych kanapek, mokrego szarego „tchórza”, który leży pod stołem i jest już tylko imitacją dywanu. Tych smutnych panów i kiwających się garnków, i kosza na śmieci, który może się wywrócić! Była łączność z „Copernicusem”. Mają zerwany sztag, nie mogą postawić genui i iść ostro pod wiatr, który trochę zmienił kierunek, jest baksztag, ale flauta. „Pen Duick VI” wygrał bezwzględnie drugi etap. Do wczoraj (8 grudnia) przypłynął również „Kriter”, „Great Britain II”, „Second Life”, „Sayula II”. Kolejność na mecie po przeliczeniu: „Sayula H”, „Second Life”, „Kriter” „Pen Duick VI”, „Great Britain II”. Kilka dni nie pisałam. Trzy dni jakby wymazane z naszego rejsu, prawie nie poprawiliśmy pozycji. Zimno. Żeglujemy pod wiatr. „British Soldier” już ze 100 mil przed nami i „Peter” się zbliża. Niedokładnie płyniemy, kompas ma bardzo zmienną dewiację, jest uszkodzony po przechyle. Będziemy w Sydney później, niż przypuszczaliśmy. Zyga też załamany. Dzisiaj w nocy miał wiatr od 5 do 50 węzłów. Szaro i ponuro. Tato w złym humorze. Dwoje ludzi w tych samych warunkach, Czasami inaczej wszystko przyjmuję, nie jestem odpowiedzialna tak jak on, projektuję urządzenie pokoju i czytam Rękopis znaleziony w Saragossie Potockiego. Obudziłam się rano Wypełniłam mgłą senną Boże, jestem obłąkana. Robiłam porządki przedświąteczne w kambuzie, docierałam do najgłębszych zakamarków. Odkleiłam jakieś wielomiesięczne wafelki z marmoladą przylepione do zapleśniałej deski, sączyła się ciemnoczerwona ciecz, przyszło mi na myśl: jak odrywanie plastra i otworzenie zabliźnionej rany. Zapachy grzybów, octu, oleju, ryb, sera. Niektóre miejsca odżywają, pachną, nabierają koloru. Edwin: — Dzisiaj nie postawimy bezana. Na noc nie warto. Może rano... Może rano? Gdzie ręką nie sięgniesz, wszędzie piwo. Ja, ponieważ nie lubię piwa, używam go tylko do płukania włosów. Czasami brakuje mi słowniczka ortograficznego, zupełnie nie wiem, jak coś napisać, nikt nie może mi powiedzieć, wtedy odczuwam, że ten nasz świat-jacht jest rzeczywiście ograniczony. Nie ma ani lodówki, ani pralki, budzika czy żelazka. Można przeszukać wszystko i się nie znajdzie. Czasami oczywistość zaskakuje. .Przy kręceniu ziarnek kawy: Cokolwiek robię, miewani wesołe i smutne nastroje. Ta różność nastrojów czasami ronię zaskakuje. Wtedy przy wywrotce tak potrafiłam się zmobilizować, a czasami jedno zdanie rzucone przez kogoś przypadkowo wprowadza mnie w przygnębienie i nadają mu tyle znaczeń. Trzeba dużo pisać, żeby zdawać sobie sprawę, jak przeżywam każdą chwilę. Przemijalność wszystkiego tworzy spokój, myśl, że wszystko może nam się zdarzyć. Zaakceptować życie. Radość życia tak jak radość pisania. Wpłynęliśmy w Cieśninę Bassa. Chłopcy wypatrują brzegów Australii. Nagroda: paczka papierosów. Wygrał Zygmunt. 16 grudnia trochę przed 16.00 czasu lokalnego zobaczył ląd. Fala duża, od jutra znów mam przerwę w kukowaniu. Teraz już widać wyraźnie pierwsze światło. Latarnia! Ląd! Ląd! Wszystko się zgadza co do mili. Jakie podniecenie na jachcie, gdy po miesiącu żeglugi widzimy wreszcie ziemię. Australia naprawdę istnieje. Przez radio grają melodie taneczne. Znów przeglądam Herberta: Pogrzeb młodego wieloryba: O różowa góro słodkiego mięsa — żegnaj, O melonie przedwcześnie zerwany Ze szklanej gałęzi oceanów — Wyszłam na pokład. Wachta. Z prawej burty latarnia Hogan, z lewej Cliffy Island, już wkrótce przylądek Howe, a potem Sydney. Cieśninę Bassa przelecieliśmy w ciągu osiemnastu godzin. King Island zostawiliśmy po prawej burcie (wejście północne). Grupę wysp-skał mijaliśmy w odległości 4,5 mili. Pamiętam szarobrązową wyspę — kopułę Rodondo. Dobrze, że zdążyliśmy przejść cieśninę przed zmrokiem. Śniło mi się wczorajszej nocy, ze Cieśnina Bassa była polną drogą, po obu jej stronach stogi siana, było tak wąsko, że zatrzymaliśmy się na podwórzu, a stara kobieta przyjechała trzema białymi drabiniastymi wozami, żeby nam pomóc. Stałam za sterem, olbrzymi niebieski dziób „British Soldier” zawisł nad naszym masztem. Kaso uratował sytuację włączając silnik. Mnie z powrotem strącono do kambuza. Nie było ziemniaków, nie było ryżu, nie było kaszy. Przyrządziłam papkę ze starych biskwitów z parówkami, do tego podałam ogórki w małych słoiczkach, w słoiczkach po witaminie. Godzina 24.00. Moja wachta. Stoję z& sterem. Morze spokojne, ciemno, wyszła połówka księżyca, zasrebrsyła. 67 Mamy jeszcze ponad 500 mil przez Morze Tasmana. Pogoda poprawiła się znacznie, ale chyba za wcześnie na przedportową gorączkę: mycie głów, pranie, strzyżenie, golenie, dylematy panów: zostawić brodę, a może tylko wąsy? Płyniemy wzdłuż brzegów Australii, chcemy dopłynąć przed świętami, żeby mieć wystarczającą ilość czasu na przygotowanie się do trzeciego etapu. Wiatr ciągle od dziobu, w dodatku — słaby. . Dzisiaj wiatr wzmógł się do 7°, ale w dalszym ciągu wieje od dziobu, prąd cofa nas jeszcze, przebiegi beznadziejnie małe. 50 mil, które przepływaliśmy w ciągu jednej wachty (sześć godzin), teraz wydają się nieosiągalne. Minęło kilka dni. Zniechęcenie, zobojętnienie wreszcie. Jak opisać beznadziejność? Żeglujemy pod wiatr. Nie możemy się wydostać na przylądek Howe. Od trzech dni: Trzysta mil do Sydney Trzysta mil do Sydney. Trzysta mil do Sydney. Płyniemy z prędkością 3 węzłów i wcale nie w prostej Unii do celu, prąd znosi nas jeszcze do tyłu z prędkością około 1,5 węzła. „Copernicus” przybliżył się znacznie w ciągu ostatniej doby. Chłopcy wątpią, że w takiej sytuacji mogę mieć dobry humor. Ich nastroje są bardzo ponure, a mnie po prostu wszystko jedno, cieszę się, że nie kukuję. — Oszukujesz sama siebie i w końcu w to wszystko wierzysz — powiedzieli, gdy zaczęłam im tłumaczyć, że można żeglowanie potraktować inaczej, jak prażenie się w saunie czy ćwiczenia joga. Nie znoszę, gdy szafki w kambuzie zacinają się, ale huśtanie, długa fala biegnąca po pokładzie, uderzająca w twarz, sól, wiatr — to atrakcje, których oczekiwałam. Tylko jak długo może to być zabawą? Tak, sztucznie to sobie tłumaczę, to znaczy, że oni mieli rację. Ale gdy siedzę na pokładzie, mogę patrzeć na morze godzinami. Nie widzę w nim siły niszczącej. — To twoja wina, gdybyś nie wychodziła na pokład, wiatr by się nie zmienił, teraz musimy szaleć z żeglugą w mordę! — Samanta pokładowa... — ktoś dodał wesoło, ale z pogardą. Musiałam się odciąć: — Wiecie co, śmieszą mnie te wasze przesądy. Nie wierzę... Nie wierzą? Nie. I nie widzę w morzu siły niszczącej, utrudniającej mi życie. Nie potrzebuję silnej woli, żeby żeglować. Co oni czują, gdy mówią, że mają dosyć? Pamiętam „tempówki” — pływanie na czas — wtedy też mówiłam: — Nie, nie mogę, nie mogę. Tutaj praca fizyczna nie jest tak wyczerpująca, zresztą z czasem do warunków fizycznych wszyscy się przyzwyczajają do tego stopnia, że muszą sobie przypomnieć, na czym polega nadzwyczajność życia na jachcie, natomiast zmęczenie psychiczne narasta proporcjonalnie. Mijają dni, tygodnie, miesięce i jest coraz trudniej, drobne przyzwyczajenia każdego z nas nabierają takiej rangi, że wydają się nienormalne, niemal bliskie jakiejś manii czy chorobie, zboczeniu. Port tylko pozornie jest wyzwoleniem. Ale dzisiaj nie przejmuję się tym, czego i tak nie mogę zmienić, prawdopodobnie bardziej bym się zmartwiła tym, że zjadłam za dużo czekolady, niż faktem, że jeszcze nie jesteśmy w Sydney. A tak blisko są już brzegi Australii, widzę jasne płaty, tak jak polany obsypane śniegiem. To chyba plaże i żółty, gorący piasek, po którym ciężko biec. Kapitan bezwiednie rysuje widelcem po dawno już pustym talerzu, staramy się nie robić żadnych przepowiedni. Już wiem, czego najbardziej tutaj nie lubię: BYCIA na wachcie w pogotowiu, gdy nie mogę się zabrać za jakąś robotę, nie mogę też wypoczywać, muszę czekać. Nie lubię też robienia rzeczy, które wytrącają mnie z mojego porządku dnia, na przykład dzisiaj myłam nawigacyjną, co robię bardzo rzadko, raz na etap, przed wejściem do portu. Gdy mówię słowo „morze” nie kojarzy ml się już z niczym dodatkowym, jest zamknięte, wyrażalne tylko przez jedno. Powoli przyglądając się naturze można wprowadzać się w różne nastroje, doszukać się w kompozycji z chmur własnego profilu. W dziwny sposób przychodzą do mnie wspomnienia, dzisiaj na przykład apsel uderzył mnie w policzek, przypomniały mi się sztuczne lilie, które miałam na pierwszą komunię. Sydney tak blisko i tak daleko. Stasio stał przy sterze. Byliśmy niedaleko od jakiegoś statku: dwa światła białe, jedno zielone... — Ty bałwanie, jak sterujesz? — krzyczał Witold, Staszek przekazał mi ster, bezpiecznie przepłynęłam obok statku, sterowałam prawie do rana. Gdy wyszedł Adam, Stasio powiedział: — Wiesz, od dzisiaj nie nazywam się już Jakubczyk, ale bałwan, bałwan. Sydney tak blisko, a tak daleko. Wczoraj pogoda dopisała, robiliśmy pranie. Okazało się, że znowu jesteśmy 10 mil do tyłu. Witold poczęstowany papierosem powiedział, że ostatniego to nawet prostytutka nie bierze, kapitan zszedł po nową paczkę, tak na siłę stara się przywrócić dobry nastrój, na próżno, te usiłowania tylko śmieszą załogę. Płyniemy, ciągle jeszcze płyniemy, mieliśmy być 17 grudnia, dzisiaj już dwudziestego drugiego, przedwczoraj zgłosiliśmy do Race Control wejście na metę na 21 grudnia rano. Robię śniadanie. Ile jeszcze posiłków w morzu? Obiad, a może nawet kolacja? Wiatr jest, ale z niekorzystnego kierunku, halsujemy. Wszyscy bardzo rozdrażnieni, niektórzy siedzą bezmyślnie i dłubią w nosie, nadrabiają miną, czytają. Sytuacja nie jest jeszcze tak tragiczna, żebyśmy nie mogli mieć nadziei, że dopłyniemy, ale chcemy by? jak najszybciej, a wcale się nie zbliżamy, tak ciągle płyniemy, płyniemy... Cieplej... 22 grudnia o godzinie 10.07 czasu lokalnego przekroczyliśmy metę drugiego etapu. W porcie Jackson, w klubie RANSA zacumowaliśmy między „Grand Louis” a „Sayulą II”, która wygrała ten etap, „Grand Louis” był drugi, wśród nich „Otago“... — Trzy najlepsze jachty! — żartujemy. Sydney... Jak inaczej, spokojniej niż w Kapsztadzie przyjmuję wszystkie wrażenia. Jest już dobrze p« południu, trochę straciliśmy czasu, gdy czekaliśmy przed wejściem do portu na lekarza, który patrzył nam na ręce i oczy. Stoimy. — Tak, tak, trzy najlepsze jachty! — śmiejemy się. Cieszymy się, dzień jest słoneczny, wypełniony spełnieniem naszych oczekiwań,” kąpiel, świeży chleb, listy. Załogi innych jachtów witały nas przyjaźnie, szczęśliwe, że dobrnęliśmy. W końcu łączy nas wspólna niedola, nigdy jednak bardziej nie czułam, że jesteśmy razem, niż wtedy gdy Erik Pascoli podawał przez radiostację: „Uwaga, uwaga, tragedia dla wszystkich jachtów, wypadł za burtę...” Jeszcze 22 grudnia była odprawiona msza za tych, którzy zginęli na morzu. Dzwony kościelne... Nie to nie to samo... „Pen Duick VI”, mimo że pierwszy wpłynął do portu, nie wygląda na jacht sklarowany. Tabarly siedzi na maszcie (jego ulubione miejsce). Jacht jest wychudzony jak szkapa, poszycie przez rozwijanie nadmiernych szybkości w „surfingu” na fali zostało wgniecione na wręgach. Na innych jachtach też nie widać końca prac, my prawdopodobnie nie zdążymy na start. Mimo to następnego dnia wieczorem załoga ma czas wolny, ja jadę z tatą na plażę. Zupełne odprężenie, nie myśleć teraz o niczym. Chmury, wiatr, niebo... Jak mnie to zupełnie nie obchodzi, nie trzeba się martwić, czy wiatr będzie z korzystnego kierunku, czy słońce wyjdzie zza chmur w czasie kulminacji, nic mnie i nikogo nie obchodzi, czy barometr spada, zupełne wyzwolenie, leżę na plaży, silne słońce wprowadza mnie w stan bezwolnego otępienia, zapomnienia. Woda jest słona, bardzo niebieska i świeża, poddaję się jej bez pamięci, z rozkoszą, jaką daje mi zanurzanie się z głową, tracenie równowagi, gdy nadchodzi fala i wciąga w swój prąd, miota dosyć gwałtownie, coraz łagodniej... Potem przychodzi następna, początkowo czuję tylko krople bryzgów na twarzy, wtapiam się w nią i znów mnie opuszcza. Na horyzoncie dostrzegliśmy jakiś jacht. — Taki mały bezan, to chyba „Copernicus”. Zatrzymałam się, tak dobrze ich rozumiałam, że nie mogłam nie myśleć: niecierpliwa, wymęczona żegluga do celu. Przypłynęli w nocy, półtorej doby po nas, zmęczeni, ociekający morzem. Uzyskali jednak lepszą pozycję po przeliczeniu, po dwóch etapach jesteśmy na dwunastym miejscu, „Copernicus” na jedenastym. Bardzo miły i życzliwy jest dla nas konsul morski w Sydney, Janusz Chomeniuk i jego rodzina. Mają akurat przeprowadzkę, ale starają się nam maksymalnie pomóc. Najważniejszy jest bezanmaszt, nie wiadomo, czy zdążymy na 28 grudnia na start, tak dużo rzeczy do załatwienia: roboty stolarskie, szycie żagli, wymiana fałów, naprawa salingu. Żywność trzeba przewieźć z Melbourne samolotem, polski statek m.s. „Pekin”, który wiezie nam żywność z Polski, stoi właśnie w tym porcie, a w Sydney ma być dopiero 8 stycznia. 8 stycznia! Jeżeli 8 stycznia, to nawet nieważne którego roku! Chociaż i tak lepiej o nas zadbano niż w Kapsztadzie, przynajmniej te wszystkie zamówione mielonki i gulasze w ogóle wypłynęły z kraju. Trzeba było jak najszybciej rozpocząć przygotowania. W pierwszy dzień świąt „Copernicus” i my zacumowaliśmy przy burcie m.s. „Ludwik Solski”, marynarze ze statku pracują na naszych jachtach dzień i noc, zresztą w nocy się lepiej pracuje, nie jest tak gorąco stołujemy się i śpimy również na statku, kapitan Jerzy Thun odstąpił mi swoją koję, tacie — swój gabinet, a sam śpi w pilotówce. Na zakup nowego bezanmasztu nie mamy pieniędzy, jedynym rozwiązaniem jest oddanie go do spawania. We wszystkim pomaga nam pan Chomeniuk podtrzymując jednocześnie na duchu naszych kapitanów, którzy zastanawiają się, czy płynąć dalej. Czasu jest rzeczywiście niewiele, admirał Stainer ogłosił start na 28 grudnia o godzinie 12.00. Dlaczego w piątek? Istnieje tradycja, że żeglarze nie wypływają w ten dzień tygodnia w morze. Jednak na prośbę wszystkich kapitanów (przewodzili w tym kapitanowie jachtów polskich) o przesunięcie terminu ze względu na niemożliwość zakończenia przygotowań, admirał przełożył start na 29 grudnia o godzinie 18.00. Zyskaliśmy trzydzieści godzin! Polonia również nam pomaga, wzruszająca była scena, kiedy stolarz, który prawie codziennie pracował na naszym jachcie, przyniósł kawałek złamanego bezanmasztu odciętego przy spawaniu i poprosił o autografy załogi „Otago”. Ciągłe, całonocne i całodzienne zajęcia na jachcie. Temperatura sięgająca 40°C. Jestem zmęczona i rozczarowana tym portem. Wolne chwile wykorzystuję nie na zwiedzanie miasta, ale na odpoczynek na plaży, to wydaje mi się ważniejsze. Leżę w koi, żuję gumę, jest duszno, wilgotno. Wstać i pisać? Teraz? Spać, tak bardzo chcę spać! Codziennie, gdy kładłam się wreszcie do łóżka kapitana „Ludwika Solskiego”, myślałam, że przecież trzeba zapisać zdarzenia, tych kilka dni w Sydney. I nie umiałam, i kładłam się mokra po kąpieli, i budziłam po trzech godzinach, bo już było śniadanie — jajecznica. Wieczór. Nikogo nie było w kabinie. Tylko muzyka taneczna. Zgasiłam światło, wyjrzałam przez okno: statek,, światła portowe... A tutaj na aksamitnym obrazie twarz Murzyna. I jego oczy jakby żywe. A może powiesić się w łazience kapitana? Nie, nie, inne myśli mnie wtedy nachodziły... Życie, tak podobne przeżycia, przeżywamy więcej ilościowo, a nie jakościowo. Świat się kończy, gdy umieram. Poza moim światem żaden inny nie istnieje. Dobrze, że pracuję, że kocham, że żyję mocno — to ważne. Czy tak? I gdy po wyjściu w morze położyłam się na pokładzie, pomyślałam, że będzie mi brakowało życia, które teraz prowadzę, tych uczuć i wrażeń, które mnie wewnętrznie rozrywają. Każdy wieczór. I właśnie tamten. I myślałam. Nie pozwolić się zawładnąć uczuciom, tak ciężko żyć... Te światła portowe jak kraty i ta świadomość, że nic się nie zmieni, że nic się nie traci umierając. Chciałam żyć mocno i jakże trudno mi teraz narzucić sobie obojętność, nie umiem stanąć obok, szarpię się bez powodu. Żyć, ale życie mnie zabija... Tak wtedy myślałam. I ten Murzyn, u którego zapaliły się oczy pod wpływem tanecznej muzyki. Wyzwanie. Ogień, busz afrykański. Za czym tak tęsknisz? A potem gdy położyłam się spać, jak dokładnie czułam moje ciało i istniejącą chwilę. Jakiś żal. Dziwny. Nostalgia przyszła wcześniej, w wigilię — w rodzinne, kameralne święto. A nas zawiózł bezzębny młody człowiek do dużej, obskurnej sali. Polskie Towarzystwo Łączności z Krajem przygotowało dla nas wigilię. Sala była mocno oświetlona, długi stół i tak dużo ludzi! Cieszyłam się, że przynajmniej nasze załogi są razem. Podano do stołu i zaczęliśmy jeść, — Tato! Tato! A opłatek? Brakowała mi czegoś, zawsze poszczę cały dzień i kolację zaczynam od podzielenia się opłatkiem, zresztą tak jak u nas wszyscy. Dzieliliśmy się między sobą opłatkiem przysłanym przez rodziny do Sydney. Prezenty natomiast były rozdawane tylko między Polonią. Głupio. Piłam, musiałam pić, bo łzy stawały mi w oczach. Tato spojrzał na mnie tak prosto: — Iwonko... Iwonko... pomyśl, zostawiliśmy naszą rodzinę, pomyśl o mamie, Kaziu, Renatce. — Piłam, żeby nie pamiętać, żeby móc rozmawiać o czymkolwiek, o wodzie albo o zupie mlecznej.. Ta duża sala, z której nie wychodziło się wcale do lasu, tak jak sobie wymarzyłam; były tylko australijskie ulice i jednakowe domki, jednakowe do obłędu. Nie, nie mogłabym tutaj zostać. Polonia jest trochę dyskryminowana, skłócona wewnętrznie. Niektórzy zupełnie wyrzekają się kraju, niektórzy tęsknią, bojąc się jednak powrotu, ponieważ pamiętają Polskę przedwojenną. Pan hrabia, pan generał — tytuły jeszcze odgrywają rolę. Nudne wydawało mi się życie tych wszystkich „kangurów”, chociaż właściwie za mało czasu, żeby cokolwiek móc zaobserwować, wiem trochę raczej z rozmów, opowiadań. Młodzież od czasu do czasu wpada do siebie na party, nie tańczą, słuchają muzyki, piją drinki, pepsi-colę, która psuje zęby, kąpią się w ogrodowych basenach, śpią razem na trawie. Australijska dziewczyna od czternastu lat ma boyfrienda. Widziałam młode, śliczne ciała leżące na plaży. Ona szczupła, z długimi, platynowymi włosami, ze spojrzeniem anioła, z buzią niewinną, dwanaście, może trzynaście lat, on leżący przy niej, na niej, też młody. Czy naprawdę coś wiedzą o prawdziwej miłości. Jeżeli tak, to dlaczego ona tak niecierpliwie patrzy, czy ktoś się za nimi ogląda? Nie, nie mogłabym tutaj mieszkać, zawsze czuć się obco, zawsze nie u siebie. Pracować? Dla pieniędzy? Czasami to nie wystarcza. Można zapomnieć, ale nie warto. Chyba mogłabym się nie przyznać przed sobą, że brakowało mi domu w wieczór wigilijny. Nie trzeba. I gdy śpiewaliśmy wtedy Jeszcze Polska nie zginała to po raz pierwszy miało to dla mnie sens. Siedziałam w mesie z praktykantami, studentami Wyższej Szkoły Morskiej z „Ludwika Solskiego”, pomagali mi sztauować żywności Piosenki... Słuchałam też piosenek nagranych na taśmę przez moich przyjaciół, którą przysłali mi do Sydney. Dobrze im wtedy było; te przepite głosy: „Szkoda twoich, łez, dziewczyno...” czy „Ach te noce, te noce “nie przespane, byle jak, byle gdzie, byle z kim, ach te mordy, te mordy zarzygane...” To, że pracowaliśmy, że sztauowaliśmy żywność, że robiliśmy naprawy na jachcie — to miało sens. Że prałam, robiłam zakupy — to miało sens. A nasz rejs, nasze pływanie? Od czasu do czasu przychodziły chwile wątpliwości. I jeszcze ci niepokonani reporterzy, ich pytania: — Może mi pani opowiedzieć najśmieszniejsze wydarzenie? Najprzyjemniejszy dzień? — Kiedy się pani najbardziej bała? Naj, naj, naj, najlepsze, najbardziej plugawe, najbardziej głupie. Przeszkadzam chłopcom pisząc na maszynie, wobec tego spróbuję trochę pisać długopisem. Trzeba unikać tego, co drażni, oczywiście, że wszystko drażni, nawet śmiech. W Sydney przyszła wreszcie ta obojętność, niezależność od ludzi; nie dostrzegałam ich, dni i noce też wydawały się nierzeczywiste. Wieczór, gdy chodziłam boso po nabrzeżu w kolorowej długiej sukni, chciałam się wykąpać, wskoczyć do wody. Zapach nocy miał w sobie coś zwierzęcego, to było wtedy po wigilii, nie mogłam położyć się spać, bo u nas ciągle było dużo ludzi. Trwaj chwilo... I wszystko jest tak odwieczne. Kobieta i mężczyzna. W nocy po wyjściu w morze czuję krańcowe zmęczenie, sztaujemy chleb i biskwity. Widzę Bohdana, jego stopy. Leży na żaglach, ładuje na dziób suchary, które mu podaję. Świeci sobie latarką. Jego twarz odbita w metalowej puszce, kawałek ręki, jakaś lina. Jest śmieszny, bo jest poważny. Puszka, puszka, puszka... Trzecia, dziesiąta... Zapach cebuli, duszno, twarz mam spoconą. Dużo kolorów: pomarańczowych, zielonych, czyjeś papierosy, chleb, który się wysypał, maszynowo pokrojone kromki. Obawa, że nadejdzie chwila, kiedy pakując chleb do plastykowych worków będę tak śpiąca, że położę się spać, a raczej: zasnę. Część załogi już śpi, gdziekolwiek, na kartonach z piwem, na dywanie. Beznadziejność; ta robota nigdy się nie skończy? To był teatr, w którym uczestniczyłam, grałam i który oglądałam. Ta przytłaczająca ilość piwa i chleba! Było mokro i wodą ciekła mi po plecach i wszystko się kiwało i przewracało i było mi za gorąco. I pytałam się tak jak inni: „Za co? Czy myśmy oszaleli?” Wyjście w morze wydawało się wyzwoleniem, ale do ostatniej chwili trzeba było harować. Gdy wszystkie jachty odeszły już od nabrzeża, my jeszcze tankowaliśmy wodę. Gdy skończyliśmy, nie było akurat kapitana. Ktoś krzyknął: — Kapitanie! — Usłyszał, pobiegł w stronę swojego jachtu, skoczył do wody, dopłynął i dopiero wtedy dał rozkaz oddania cum. Potrzebny był mu taki czyn niepoważny i przekorny. Grupka Polaków długo machała za oddalającą się rufą „Otago”. Pierwsza noc po starcie, słaby wiatr, światła portowe długo nie znikały, krótki sen na pokładzie, że dopiero dochodzimy do mety, odwracam się we śnie, widzę morze i drewniane, pływające, duże tabliczki z nazwami jachtów: „Great Britain”, „Copernicus”, „Pen Duick”. W naszej załodze jest jeszcze jedna dziewczyna, ciemnowłosa, o bladej cerze, bardzo niska, do nikogo się nie odzywa. Idę zmywać do toalety, a tam ladies szykują się na party, poprawiają makijaże: powieki na czerwono, rzęsy jak grabie, patrzą na mnie ze zgorszeniem, co ja tu robię z tym garnkiem po grochówce... To chyba Kapsztad, a gdzie my dopływamy... Sydney? — Iwona! Iwona!!! Sztaujemy chleb!!! Pod pokład! 18. — Adam, chcesz gumę? — — Nie. — A papierosa? — Nie. — A co chcesz? — Do domu, tylko do domu. W Sydney wczuwałam się całą sobą w jedzenie twarożku, czytanie listów, kąpiele, dużą radość sprawiała mi świadomość, że domowe święta, które zawsze wydawały mi się czymś nudnym i przymusowym, nagle tak zyskały aa wartości. Australijskie dziewczyny, nieładne i bardzo szczupłe, chodziły w długich sukniach. Była plaża i mali chłopcy uprawiający surfing, była choinka na King Cross, sztuczna, dwudziestometrowa, z bombkami wielkości ludzkiej głowy. Inny świat. Zacząć patrzeć normalnymi kategoriami. Praktykanci z „Solskiego” pomagali nam w sztauowaniu. Najpierw rozbijaliśmy skrzynie przewiezione samolotem z Melbourne, spuszczaliśmy kartony na pokład... Mycie zęz — bo oczywiście żywność ładujemy w zęzy — trzeba najpierw je wymyć, śmierdzą zgniłymi łuskami cebuli, trzeba powyrzucać zardzewiałe puszki z sokiem pomidorowo-ogórkowym, niektóre „wybuchają”, unosi się odór. No, niby zwyczajnie, a jednak pakowanie żywności w koje, upychanie, zawijanie w plastyk, trzeba się przeciskać, przewracać, potykać, gorąco, duszno i tak mało czasu. — Dziewczyno, ty się zamęczysz. Ten młody chłopak, który uważał, żebym się nie skaleczyła. Wydało mi się to tak inne, że spojrzałam na niego ze zdziwieniem, a gdy nasze słone od potu twarze otarły się przypadkiem o siebie, to było w tym coś pierwotnego. Nie zależało mi, żeby cały czas pracowali, żeby bawili mnie rozmową, chciałam, żeby byli. Wydawało mi się, że przeczuwam, rozumiem marynarzy i ich stosunek do kobiet. A swoją drogą chociaż na statku mają znacznie lepsze warunki, żrą się między sobą. Może dlatego na jachcie jest inaczej, że cały czas wiemy: jeszcze kilka miesięcy i wszystko się skończy. To jest jednorazowa próba i dlatego staramy się maksymalnie do siebie dostosować. Tych kilku chłopców ze Szkoły Morskiej i ja. Co pijemy? Piwo z lodem, wino tropik i sherry. Gdy kapitan „Ludwika Solskiego” razem z kapitanami wznosił toast na pożegnanie żubrówką, nie piłam, bo nie było sherry. I lubiłam siebie w tej roli, że umiałam odmówić, chociaż nie wypadało. Jak dobrze wtedy wiedziałam, czego chcę. Przypomniało mi się, gdy kąpiąc się, zobaczyłam z plaży płynącego „Copernicusa”. Jak dobrze wtedy wiedziałam, co oni czują. Za godziną w kraju Nowy Rok, Szampan, popłynie J nr Myśl: Trzeba się mocno trzymać ziemi, żeby z niej nie wypaść. Dostaliśmy od firmy Wirgleya w celach reklamowych pięć kilogramów gumy do żucia. Jesteśmy już wypoczęci i wszystko na jachcie ma znowu swoje miejsce, przyjazne przyjęcie przez Morze Tasmana umożliwiło nam szybkie zrobienie klaru. Siedzimy przy stole już trochę odprężeni, toczy się ostatnia rozmowa Starego Roku, strzępy rozmowy... — Wiecie co? To jest cyrk straceńców, cyrk straceńców... Mówię wam. A kiedy Tabarly'ego windowali na maszt, to poobijał się o saling. A potem tej liny nie zaknagowali nawet porządnie, tylko raz założyli. — Oni się wcale nim nie przejmują, a Tabarly jest dla nich grzeczny, musi być, a jakże... — Jakie oni warunki mają na tym „Pen Duicku” — ta bęben w środku, słychać uderzenie każdej fali, i na pokładzie to samo, oszaleć można. — A na „Sayuli” ten milioner płaci im dodatkowo po sto dolarów za postawienie sztaksli w ciężkich warunkach. — A wiecie, jak „Copernicus” z durszlakiem dookoła świata płynął? Opowiadali o tym... — A podobno Zyga raz wyrzucił za burtę swój ręcznik, który się suszył na relingu. Ze względu na opór, żeby nie zmniejszać szybkości. — Wariaci. — Tu się tylko obieżyświaty wybrały albo tacy, co chcą zarobić, nikt się regatami nie przejmuje, w dupie to mają. Ale przecież im porządnie płacą, nawet „Peter” dostał pięćdziesiąt kilo tytoniu fajkowego i inne rzeczy z różnych firm, bo zrobili awanturę w kraju, że biedni studenci wyruszyli w świat bez pieniędzy. — A jak mieli wyruszyć? Oni się niczym nie przejmują, chociaż to najgorsze więzienie; puścić takiego, zamiast dwudziestu lat więzienia, niechby sobie płynął dookoła świata. — A najśmieszniejsze jest to, że nam zazdroszczą. — Boże! Wiecie, co Baranowski napisał na końcu tych swoich reportaży? Że w maszynie usadowiły się dwa ptaszki i ćwierkają, dobrze, że nie w głowie. Tak napisał! — Widzieliście, jak się wszystkie załogi cieszą, gdy któryś jacht z naszej bandy wchodzi do portu, dużo nas łączy, nawet te luje się cieszą. — A „Otago” to przecież muzeum, jak się — odpukać — rozbije, to tej tratwy nawet nie ma co otwierać. Będziesz 2000 mil od lądu, co tam zrobisz na takim gównie? — Zawody sobie urządzimy, kto dłużej będzie gwizdał na tych gwizdkach od sztormiaków, zanim zniknie pod powierzchnią wody... Nowy Rok obchodzimy dwa razy, o północy czasu lokalnego i o północy czasu środkowoeuropejskiego. Siedzimy w mesie, nastrój jak w piwnicy, pijemy... Wesołe toasty: Za Rio Za dopłynięcie do kraju Za rodziny Za żony i kochanki, żeby się nigdy nie spotkały (Z Wyprawy „Endurance”) Za całą ferajnę żeglującą dookoła świata Za „Copernicusa” Za Neptuna na Hornie Za tego luja Za tamtego luja Za kapitana. Mała naftowa lampka pali się w mesie, Witold jest wzruszony, mówi o wojnie i śmierci, o wieczności i przemijaniu. Trochę śpiewamy... Rano słoneczna wyżowa pogoda, uporządkowaliśmy już wszystko na tyle, że możemy nawiązać łączność z jachtami. » — Happy New Year! Happy New Year 1974! Dokonało się. A jednak czas ciągle płynie. I my płyniemy, też płyniemy... Bohdan: — Ale kanada dzisiaj, każdy wstaje, kiedy chce, na śniadanie. Tabarly złamał maszt 200 mil od Sydney, wraca do portu. Pech go prześladuje. Wiedząc, że ma księdza na pokładzie, który nawet odprawiał mszą za tych, co zginęli z „33 Export” i „Taurangi”, chłopcy mówią, dedykując to mnie: — Sutanna i spódnica zawsze nieszczęście na jachcie przynoszą.— Czy chociaż przez chwilę w to wierzą? Muzyka. Piosenka mówi o szarotce, że sama rośnie w górach, piękna i nikomu niepotrzebna. Długie melodie, smutne. Odessa, błąkanie się po pustym lotnisku, spacer rano po plaży, ci chłopcy, którzy pomagali mi w Sydney, i ta chwilowa radość, której wtedy nie czułam, nie rozumiałam, że ktoś był dla mnie życzliwy, a nie tylko podziwiał mnie, bo żeglowałam w ryczących czterdziestkach, hołdy są sztuczne. Zapomniane twarze, przemijające wspomnienia... Noce w porcie czy w morzu, wszystko jedno, skoro i tak to nie to. Wydaje mi się teraz, że nie potrafię powiedzieć: Wszystko, co najpiękniejsze, jest jeszcze przede mną. „Hm... Pewnie to on, ten wariat, ich wypuścił, Czarną gołębicę i srebrnego kruka” Kalejdoskop. Tyle rąk machających na nabrzeżu. A leżąc w pokoju przy otwartym oknie, w kolorowej pościeli będę nieraz myślała o koi, o tych ośmiu mordach. Miłych. I właśnie dlatego, że jesteśmy na siebie skazani i właśnie dlatego, że jest nam ciężko, staramy się być mili. Zyga chciał zmienić jednego członka załogi, im tam ciężko na „Copernicusie”. Nasz kapitan się nie zgodził, poznaliśmy się dobrze, tolerujemy siebie, szanujemy, płyniemy dookoła świata, płyniemy, jeszcze płyniemy. Jeszcze... Jeszcze teraz... Jacht chodzi ciężko na fali, jest przeładowany, długo nie wraca do pionu, gdy przechyli się na burtę. Pięć dni w morzu, już się wyspałam, zmęczenie minęło. Zwykły dzień, tyle chwil zapisanych niestarannie. Jak wygląda zwykły dzień? Nawet w filmie, w teatrze można pokazać jednostajność, oczekiwanie. Z tego, co piszę, mogłoby się wydawać, że coś się dzieje, a przynajmniej, że ja dużo czasu poświęcam na myślenie, obserwacje i tym sobie wypełniam dni. Pracuję z nawyku i śpię, to wszystko, czym się zajmuję, zasadniczo jest dokładnie tym, o czym nie piszę, bo musiałabym pisać ciągle o tym samym. Zrobiłam takie zdjęcie, jedno tylko: do połowy niebo, od połowy morze... I robiłam dużo innych zdjęć, ale żeby zachować proporcje, tych jednakowych „do połowy niebo, od połowy morze” powinno być znacznie więcej. Ktoś w liście do mnie napisał, że życie na jachcie nie jest chyba monotonne. Jest monotonne! Te same przedmioty i ludzie ci sami, których twarze są już niemal przedmiotami. Gotowanie, sterowanie, w południe, Witold bierze kulminację, łączność między jachtami (teraz o 09.00 czasu lokalnego) Każdy robi to, co musi, i prawie nic poza tym, nie ma tu miejsca na bohaterstwo. Edwin włącza agregat, Stasio obraca wałem silnika... Morze, zawsze morze... Niebo czasami zmienne, od czarnego fioletu do lustrzanej białości w dzień. Przyjemności, te nasze małe radości, te drinki, kremy owocowe, budynie, piwo, papieros z kawą, kawa z papierosem, czas odmierzany przez kakao w niedzielę, a przecież ciągłe jest lato. Patrzymy na barometr, na wiatromierz, na morze. Żujemy gumę. Przeliczyliśmy, że całość w złotówkach jest warta około dwudziestu tysięcy. Żujemy gumą rozrzutnie. Adasiowi przypomniało się, śa oglądał western, w którym szeryf co kilka minut pluł gumą i wyciągał nową, a on zazdrościł szeryfowi, bo sam żuł jedną przez kilka dni Teraz już nie musi tak oszczędzać. Przeżutą gumą uszczelniamy pompę zęzową. Czytałam Baranowskiego. Dobrze porównał ryczące czterdziestki — że dla laika te fale to jakby ktoś Tatry zmienił w wodę i rzucił na Zakopane. Żeglarze — taki malarski, kolorowy temat — czerwone dresy, pomarańczowe koszule, czapeczki, bransoletki, długie włosy. Na zewnątrz nasze spotkania z innymi załogami wyglądają zwyczajnie, nawet nieciekawie, tandetnie, a jednak przyjaźń między nimi jest prawdziwa. I dlatego to, co chcę napisać, też musi być takie jak noc w tawernie, jak przekrwione oczy mężczyzny — i jedno zdanie inne, jakby o wnętrzu choinkowej bombki. Płyniemy już z górki, połowę drogi mamy za sobą. Będę musiała ograniczyć rozmyślania o swoich przeżyciach. Za bardzo mnie to absorbuje, utrudnia życie w sensie moich ambicji. Przynajmniej w tym etapie chcę się przede wszystkim uczyć żeglowania. Wolę nie przypominać sobie zdania z Witkacego: „Ałe pan się nic nie zmienił panie Bungo. Zdaje mi się, że tych paru lat nie było wcale!” Chociaż czy mogę „zamknąć przeżywanie” — pomyślałam — skoro nie mogę nie pisać. Płyniemy, nastroje w załodze dobre. Wczoraj próbowaliśmy połączyć się z Gdynią-Radio. Nie udało się. Dzisiaj filmowałam, czytałam o Borgesie. Wolałabym, żeby trzeci etap kończył się w Buenos Aires, wydaje mi się, że Rio już znam, może dlatego, że Witold dużo opowiada o tym porcie, o Brazylii, Argentyna zaś jest ojczyzną Borgesa i Cortazara i dlatego chyba wydaje mi się niepokojąca, i tango jest takie piękne. Dzisiaj chłopcom zebrało się na swaty, — Wiesz, Iwona, to byłoby wspaniałe. Ty ze Stasiem. Na razie narzeczeństwo, no a ślub w Rio. Ten księdz z „Pen Duicka” udzieliłby wam ślubu albo jakiś najgłówniejszy biskup w Rio. — Kapitan też wam może ślubu udzielić, oczywiście tylko cywilnego. — A jako twój ojciec jeszcze by was pobłogosławił. — Stasiu, szybko do teścia z jakąś łodygą, marchew jest w afterpiku. — Oboje młodzi, silni, kształty opływowe, sami pływają. — A wyobrażacie sobie nagłówki w prasie: „Poznali się w rejsie dookoła świata”, „Przedślubna i poślubna podróż na s.y. „Otago”. — Gdy minęli Przylądek Igielny on po raz pierwszy spojrzał na nią inaczej, przy mijaniu przylądka Horn było już po zaręczynach! — Iwona, Adam ci swoją koję odstąpi, będziecie razem w for mesie. — Stasiu, idź przygotuj wszystko! — Zygmunt nawet go z wachty zwolni, żeby mógł pełnić obowiązki... — Jak tam Zygmunt, prawda? — Oczywiście, damy sobie radę we dwójkę z Adamem. — No, Stasiu, mów coś do niej! Edwin: — Kaziu, jak myślisz, kiedy my zjemy dobrego halibuta? Kazio: — W czerwcu, może w czerwcu... Edwin: — Kaziu, przecież ty nigdy nie brałeś halibuta w „Krewetce”, tylko jakieś suche ryby, dorsza na przykład. — Prasa, radio, telewizja, wszystko wyłoby z zachwytu, taka romantyczna historia. Jeszcze nie skończyli, jeszcze męczą ten temat. On, ona i oceany. — Stasiuuu! Co tak siedzisz? Mów coś do niej! — Stasio jest zdecydowany, prawda? — A ona ma się prawo wahać, w końcu jest kobietą... Tak, a jednak przy całym moim traktowaniu życia jako sztuki, teatru czy gry nie potrafiłabym tego uczynić, wyjść za mąż dla dobrej zabawy. Powtarzam za Borgesem ze smutkiem: „Świat jest, niestety, rzeczywisty i ja, niestety, jestem rzeczywista. 5 stycznia. Co będzie za rok o tej porze? Dzień zwyczajny. Rano zrzuciliśmy spinakera, o potem zmieniliśmy hals. Temperatura wody już tylko 14°, powietrza — 16°. Zostało nam około 200 mil do cieśniny Foveaux i opuszczenia Morza Tasmana. W czasie łączności z jachtami byliśmy tylko na nasłuchu. „Copernicus” jest 80 mil przed nami, odzywaliśmy się, ale nikt nas nie słyszał. 19. Dzisiejsza łączność. Zyga: — „Otago”, „Otago”! Tu „Copernicus”! Co z tobą? C z tobą „Otago”? Dlaczego się nie odzywasz? Kapitan: — „Copernicus”, „Copernicus”! Odzywam się, ale ty mnie nie słyszysz? Dowiedzieliśmy się o następnych wypadkach na innych jachtach. „Peter von Danzig” stanął w jakiejś nowozelandzkiej zatoczce, zamówiona wcześniej przez radiostacją motorówka zabrała z pokładu rannego człowieka, podobno złamanie nogi, przewrócił się przy obsłudze windy falowej. Nasze informacje takie niepewne: coś, ktoś, gdzieś... Żeglujemy dobrze, ale zapowiadają sztorm. Chcieliśmy przejść między Wyspą Południową a Stewart Island i zostawić Stewart Island po prawej burcie, niestety s po wykreśleniu pozycji z wysokości słońca, zorientowaliśmy się, że prąd zniósł nas za bardso na południe, wiatr też skręcił na południe i prawdopodobnie będziemy musieli halsować. Chcemy teraz Stewart Island zostawić po lewej, ale nie możemy przechodzić zbyt blisko, bo tam są kamienie i skały podwodne, to znaczy nie możemy za szybko skręcać na wschód. Tymczasem wiatr rośnie do siły sztormu. Załoga jest zła: — Gdyby stary poszedł przez cieśninę Foveaux, to byśmy już teraz ładnie południowym wiatrem gnali na wschód. Nasi przeciwnicy,.. — Nie mów mi o przeciwnikach. Kapitan: — Wszystko jest względne, panowie, przechodząc przez cieśninę Foveaux, nie skracamy tak znacznie drogi, akwen jest tam co prawda osłonięty, mniejsze fale, prawdopodobnie zyskalibyśmy na czasie przez szybszą żeglugę, chociaż... Wszystko jest względne, może akurat musielibyśmy halsować. Sztormujemy pod wiatr, noc jest trudna, kapitan przez cały czas stoi na deku i patrzy w ciemność, czy nie ma skał. Jest coś groteskowego i wzruszającego, wzniosłego zarazem w jego postawie: człowiek i morze. Dzisiejszej nocy wszystko się rozegra. No i co? Paliłam papierosy w Sydney. A jednak sama się na tym złapałam, że nie chciałam tego napisać. Kaczego? Przecież mogłam to wyciąć przed wysłaniem pamiętników, żeby nie wiedzieli, jaką mam słabą wolę. Kogo chciałam oszukać? Siebie? Sztorm. Już rano chłopcy zrefowali grota, ja trochę filmowałam, ale potem zacięła się kamera. Bezan rozdarł się wzdłuż brytu, szycie było do wieczora. Obrazek dnia: Zygmunt wyszedł na dek w rozdartej piżamie, ostrzyżony na pałę, zarośnięty, bosy, pił piwo. Edwin: — Piżama Zygmunta bardziej się rwie niż nasze spinakery. Żujemy gumę. A jednak tak właśnie jest — mogę czegoś w ogóle nie robić, ale jeżeli już, to z pełnym zaangażowaniem, z chorobliwym nienasyceniem. Nie umiem też niczego zostawiać na później, drażnią mnie jakiekolwiek zapasy, czy to papierosy, czy teraz guma. Ta jakaś pasja zniszczenia, zawładnięcia od razu, dojścia do końca. I to we wszystkim, w robieniu zdjęć, w czytaniu książek , w pływaniu, w żeglowaniu. A jednak i Tasman zdenerwował się w końcu naszym długim żeglowaniem i dał nam kopniaka. Wysuwać! Wczorajsza noc. Wiało do 12° Beauforta, duża fala, rzuciliśmy grota. Mijaliśmy jakiś statek, świateł początkowo nie można było rozpoznać. — Tutaj, z prawej burty! — Co to może być? Noe ciemna, że aż gęsta. Nagle huk, — Najechaliśmy na minę — wrzasnął Stasio, który stał za sterem. Pomarańczowe błyski. — Strzelają!!! Rufę urwało! Nie... To zerwana pławka świetlna narobiła tyle zamieszania, nagłe rozładowanie napięcia. Śmiech. Kapitan stał przez całą noc na deku, rano poszedł spać, nie jadł śniadania. Są duże fale i przechył ma czasami ponad 40°. Tamta noc na Oceanie Indyjskim, ta z tą FALĄ, niby nie była groźna (tak się wtedy wydawało), ale jednak pozostawiła w podświadomości pewien uraz, gdy nas mocno przechyla na burtę, wyczekujemy z napięciem. Zygmunt sterując często ogląda się na rufę. Wypchnięci, wykopsani na Pacyfik, żeglujemy w kierunku Hornu jak puszczeni z prądem rzeki. Staramy się, ale czy wiele od tego zależy? Jedna fala, silne uderzenie wiatru! Może szczęście coś znaczy? Murzynowi przypiąć dechy i puścić po nartostradzie. Nie można się zatrzymać. Szczególnie dzisiejsza noc, gdy kliwer i genua unosiły z krzykiem dziób spod wody, szarpanie szotów, pisk takielunku — wydawało mi się, że w każdej chwili żagle wyjdą z siebie. A jednak nie można myśleć, że gdy raz udało mi się przełamać siebie, na przykład dzisiaj, to później wszystko ułoży się tak, jak chcę. Każda następna chwila, w której muszę sobie odmawiać, jest związana z takim samym wysiłkiem. Czytam Prousta. Pod jego wpływem wnikam coraz bardziej w siebie. Wiem, że wszystkie uczucia, o których tak często mówimy, są prawdziwe, tylko słowa są już wytarte. Nic bardziej głupiego niż formy. Pisać na widokówce po tygodniu pobytu gdzie indziej: „Tęsknię bardzo”. Napełnić słowa nową treścią... Nie, wtedy nawet nie potrzeba słów. Radość jest zawsze u mnie taka sama i rzadko się zdarza, taka sama — nagła, przypadkowa i pełna. Nie umiem cieszyć się z tego, co mam, szukam ułomności, raczej kwestionuję wszystko, wszystkich i siebie też... Chociaż spotykałam ludzi, którzy mają w sobie coś, czego inni uczą się latami, którzy jakby od początku znaleźli siebie, a wszystko, co robią i mówią, jest tak bardzo ich własne, nie do naśladowania. Jakby to nazwać? Może są szczęśliwi. Niektórzy uważają, że jestem szczęśliwa. A ja taka tylko bywam, za szybko żyję, za szybko. Wprawdzie jest to w pewnym sensie wolność, kiedy spotykamy się z ludźmi pierwszy i ostatni raz, możemy wtedy grać każdą z naszych ulubionych ról. Ale podróż to nie tylko przenoszenie się z miejsca na miejsce, to właśnie spotykanie ciągle nowych łudzi. I zawsze mimo naszych starań jesteśmy kimś innym. Raz za mądra, raz głupia, chuda, gruba, raz milcząca, raz powierzchowna, raz biedna... Tak, tak, właśnie o to chodzi — a człowiek chciałby siebie w jakiś sposób potwierdzić. Ja też. Czasami czuję, że moja wartość nie zależy od innych i wtedy w pewnym sensie też jestem wolna. Kiedy myślę, jestem sucha. Maszyna do myślenia. Często sprawy, o których czytałam lub wiem, rozumiem dopiero później i wtedy stają się one moje. Nie boję się banalności ani oczywistości tego, o czym myślę, boję się tylko naśladowania. Czytam teraz Prousta i jest tak, jakby on mnie samą sobie odkrywał, ja czytam — on myśli we mnie. Marzenia. Rzeczywistość nigdy nie daje takiej przyjemności. Krótka chwila rozkoszy. Tak nierzeczywista... Ale ja nie zamazuję tej chwili, wprost przeciwnie, odnawiam ją ciągle, rozciągam na wiele wieczorów i gdyby przyszło mi zmieścić ten kalejdoskop marzeń w kilku godzinach, to rzeczywistość pękłaby może... Tak sobie myślę typowo, jak się myśli o sobie chcąc nazwać pewne sprawy, znajdując w tym przyjemne odprężenie. Chociaż czasami trzeba umieć NIC nie myśleć, wtedy się mocniej przeżywa, bez rezerwy. Czuję się tak, jak można się czuć w letnie popołudnie w sadzie — spokojna, mile zmęczona. Letnie popołudnie — chociaż jest jedenasta w nocy! Jutro znów wstanę, zajmę się czymś, gotowaniem najprawdopodobniej, znów będę chwytać się innych zajęć, szukać, pospiesznie przerzucając wzrok z jednego przedmiotu na drugi. Pogoń za radością! Zawsze lubię kąpiel w morzu, ciszą kościoła, ale to też jest jakoś obok życia, bez krwi. Czy dorosłość to pogodzenie się? 2O. — Iwona, szybko plaster, rozwaliłem sobie łapę przy stawianiu trajsla. — Czekaj, mleko... Pada deszcz, trochę się uspokoiło i dostawiliśmy żagla, fale są łagodniejsze, ale i tak, gdy jacht jest w dolinie, szczyt fali sięga salmgu bezanmasztu. Jesteśmy na 17O°E. Za kilka dni będziemy na 180° i zdublujemy jeden dzień własnego życia. Ciekawe który? Baranowski miał dwia niedziele. Jeżeli chodzi o nawigację, to nie ma problemu, ponieważ wszystko obliczamy w GMT, teraz mamy czas wcześniejszy od GMT o dwanaście godzin (w związku z omijaniem, „przesuwaniem” czasu przy żegludze na wschód), po tych dwóch dniach będziemy mieli czas późniejszy o dwanaście godzin w stosunku do Greenwich, stopnie długościowe będą schodziły ze 180°. Na tym południku przebiega międzynarodowa linia zmiany daty. Na „Great Britain II” utopił się człowiek, podczas sztormu wypadł za burtę. Neptun na razie równo dzieli nieszczęścia między bandery. „Tauranga” spotkała się z jakimś okrętem, żeby oddać chorego, nie wiemy dokładnie, wszystkie wiadomości takie wyrywkowe, antena po zamocowaniu jej na bezanmaszcie nie jest dostrojona. Niedobrze. „Copernicus” dziś tez się nie odzywał. Edwin krzyknął: — Halo! Mam ster na lewej burcie, a jacht ostrzy! Początkowo myśleliśmy, że to znów coś z urządzaniem sterowym, ale tylko wysunął się klin, Stasio wyszedł na dek usunąć awarię, czekaliśmy w napięciu, trwało to kilka minut, żagle w łopocie, jacht na kursie bejdewindowym, fala rąbała o pokład. Czekaliśmy, niepokojąc się trochę. Wachta była na deku. Przez lufcik ktoś spojrzał na banderę: — Wiatr od rufy! Płyniemy. Żagle wypełniły się wiatrem. Witold: — No, teraz idę do tego przybytku męczarni, do tego apartamentu po lewej. Muszla jest. Nawet biała, Adaś: — Nie jest to wprawdzie muszla koncertowa... Dziwiłam się, że Knox-Johnson ciągle pisał w swojej książce Mój własny świat o awariach. Przez to odnosiłam wrażenie, jakby jego jacht miał się zaraz rozpaść. Teraz, gdy żeglujemy na Pacyfiku w tych zakazanych szerokościach, mam takie samo wrażenie patrząc na „Otago” i czując „Otago”. „Peter von Danzig”, mimo że oddawał człowieka, jest 150 mil przed nami, szedł przez cieśninę. „Zawsze się płaci frycowe” — zapisał w swoim dzienniku Bohdan. Statystyczny limit dni sztormowych na ten akwen mamy już za sobą. Czy to nie jest pocieszające? Pogoda parszywa, „syfiasta” — jak mówi Zygmunt. Wieje niby od 15 do 20 węzłów, ale jak przyjdzie chmurka, dochodzi do 40. Płyniemy na genule III, kliwrze, trajslu i sztormowym bezanie. Nie ma zupełnie odprężenia. Warunki cały czas ciężkie, spięcia, które powstają między nami, też wynikają z tego powodu. Dobra ryba na kolację, drinki wieczorem nie zawsze są w stanie poprawić atmosferę. Zygmunt: — Bez żalu pożegnałem się z Oceanem Indyjskim, bez żaki pożegnałem Morze Tasmana i bez żalu opuszczę Pacyfik. Kapitan: — Zasada taka sama jak na Indyjskim: żeglować jak najszybciej. Nie przewidywaliśmy, jak będzie. Właściwie nawet może usiłowaliśmy przewidywać, ja nawet wyobrażałam sobie, że będzie trudniej, ale mimo to nie znałam siebie, myślałam, że jestem silniejsza. Dlatego nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie takiego rejsu, szczególnie w tych szerokościach. Mimo wszystko żeglowanie mnie jeszcze (lubię te słowo) bawi. Nie powinnam za dużo czytać, gdy piszę, bo mimo woli zaczynam patrzeć oczami autora i myśleć jego myślami. Dzisiejsza łączność udała się. Na „szóstce” złapaliśmy „Grand Louis” i przekazaliśmy pozycję. Po obiedzie kapitan chciał mieć męską rozmową z załogą i poprosił, żebym wyszła na ster, miał mi potem wszystko powtórzyć, ale ponieważ sam tego nie zrobił, nie nalegałam. To miała być taka zabawa w szczerość, żeby poprawić atmosferę na jachcie. Stałam za kółkiem. Oczywiście: męska rozmowa, mężczyźni to lubią: dyskusje, narady, zebrania. Fale były ogromne. Akurat wzdłuż jachtu przechodziła granica chmur, naświetlenie słońca też pomogło, także lewa strona była brudnoszara, a prawa oślepiająco niebieska. Wydawało mi się, że rozmawiają o najbardziej interesujących rzeczach. Pod tym obdrapanym bączkiem, a potem pod mokrym pokładem wśród papierosów i piwa toczyła się najciekawsza rozmowa na świecie. A może już się pobili, pocięli nożami i teraz żegluję samotnie. Bez samosteru?! Ciężko będzie, a i tak ,,Otago” nie jest przystosowany do samotnej żeglugi. Wiatr siada, będę musiała zmienić bezana. Wyobrażałam sobie i wcale nie wydawała mi się to wszystko takie niemożliwe. Żegluga w dziewiątkę jest łatwiejsza, prace są podzielone, tylko kuk ma dziewięć razy więcej roboty! Najgorsze są napięcia psychiczne, nikomu niczym już nie można zaimponować, nikogo niczym zaskoczyć. W normalnym życiu te dwie rzeczy sprawiają dużo przyjemności. Marzłam powoli, ale marzłam. W końcu było mi tak zimno, że nie czułam własnych rąk, ubrałam się przecież na piętnaście minut, a już stałam za sterem trzy godziny. Nie wołałam jednak wachtowych, jest chyba takie niepisane prawo, że nie przerywa się męskich rozmów. Rozmowa przedłużała się. Woda stawała taką ażurową ścianą przy burcie i waliła się na pokład, nie chciałam patrzeć, zamknęłam oczy, cała energia potrzebna rei była na ogrzanie się, trochę tupałam nogami... W mesie było dużo dymu, piwo i wódka stały nie dopite w papierowych kubkach. Jeszcze rozmawiano. O Żydach, o szlachcicach, o pieniądzach. Mówiono też o dziewczynkach — nie lubię ich wtedy, odczuwam, że jakby chcieli mnie zadziwić swoimi przeżyciami, jakby zwracali się sio mnie: „Chciałaś płynąć w ten rejs, być między mężczyznami, tutaj się porusza różne sprawy, no, jak to ci się podoba, smarkulo?” Na pewno tego mi nie dedykują, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że jest inaczej. Cały czas pamiętam, że zgodziłam się na wszystko, byle tylko zabrali mnie w ten rejs: — Mogę być czarną kanaką, kukiem, wszystkim się podporządkować, tylko mnie zabierzcie — tak mówiłam. Teraz to się trochę mści. Towarzystwo — męskie i dorosłe, trudno prowadzić rozmowy takie, jakbym chciała. Jeszcze o czymś myślałam przy sterze: Siedzieć sobie w ciepłym pokoju na białym krześle, być ubraną w białe bermudy, mieć rude włosy. Te rozmowy naszej załogi są nieistotne, ale czasami, gdy przy piwie, przy wódce odkrywają płaskość swojego życia, mam wrażenie, że moje przeżywanie jest piękniejsze i silniejsze, odczuwam wtedy nie pogardę ani nawet nie żal, że się zawiodłam. Przyjemność, że przez moment są w moich oczach odkryci, nie tak interesujący (jak wydawali mi się przed rejsem), przeszłość ich nie jest tajemnicza. Chociaż przez chwilę nie cenię ich wyżej niż siebie. Trzy dni po wyjściu na ocean mieliśmy flautę, w tym czasie inne jachty mocno nas wyprzedziły, czołówka była przed nami około 700 mil. 9 stycznia mijamy Wyspy Bounty. Witold opowiada nam historię buntu na „Bounty”. Skałki te wyglądają ponuro, jest dobra widoczność, pogoda wyżowa, ciśnienie 1026 milibarów. Rozpoczął się wyścig jachtów na południe, żeglujemy na wschód pełnymi żaglami, też lekko schodząc na południe, nie chcemy jednak płynąć na dużych szerokościach, ponieważ istnieje niebezpieczeństwo spotkania gór lodowych. Na 57° S załogi innych jachtów widziały góry lodowe, siła wiatru też na ogół rośnie proporcjonalnie do szerokości, chociaż to również czasami zawodzi, na 62° S „Tauranga” miała zupełną flautę! Przypomniała mi się rozmowa między kapitanami a Steinerem, którą tato nam powtórzył. Jeszcze w Kapsztadzie admirał dodawał wszystkim otuchy mówiąc, że na trasie Kapsztad — Sydney — Rio de Janeiro pływają całe rodziny, z małymi dziećmi nawet. Tak! Tylko że żeglują między 30 a 40° S najniżej, my na Oceanie Indyjskim zeszliśmy w końcu tylko na 47° S, teraz kilka dni po wyjściu na Pacyfik jesteśmy już na 48° S, a z wykreślonej przez Witolda trasy widać, że prawie cały czas będziemy żeglowna 55, 56° S. Inne jachty płyną nawet bardziej na południe. Żegluga na Oceanie Spokojnym przypomina Ocean Indyjski, chociaż jest mniej sztormów, ale również zimno. “Wokół naszego jachtu morze. Odczuwamy już bardzo monotonię żeglugi, ale to się będzie nasilało tylko do pewnego momentu, potem znowu przycichnie, żeby odrodzić się w mocniejszej formie, przebiegać będzie takim falowym rytmem. Na „Copernicusie” czas jachtowy zawsze odpowiada czasowi Greenwich, zaskakująco miły musi być fakt, że słońce zachodzi o godzinie 02.00, ale my dostosowując nasz czas do czasu lokalnego, dublujemy jeden dzień własnego życie gdy przechodzimy przez 180 południk. Czwartek, 10 stycznia. Dzisiaj nic się nie wydarzył. Może dlatego dzisiejszy dzień będzie powtórzony. A może to będzie jeden długi dzień. Adam i Edwin przylepiają sobie gumę do żucia do włosów. Ja upadłam nisko, gumę rozdzielono i żuję nawę przeżutą. Czasami, gdy czytam pamiętniki, robi mi się głupio. Niepotrzebnie: nie wyobrażać sobie, uwolnić się od tego co inni o mnie pomyślą. Jesteśmy w strefie gór lodowych, oczywiście nie naprawdę, tylko według mapy pogodowej. Z Nowej Zełandii podano, że tegoroczne lato będzie ciepłe, to zmniejsza naszą szansę spotkania z górami. Boguś i Kazio szyją spinakers Przypomina to nasze żeglowanie: krok za kroczkiem, krok za kroczkiem. Jemy omlety, opalam się. Nie, nie w kostiumie — temperatura 10°. Filmuję. Znowu fłauta. Udało nam się nawiązać łączność z „Copernicusem” ns częstotliwości 6204, na dwójce nie mamy wyjścia, prawdopodobnie ten młody człowiek z „Solskiego” nie dostroili nam anteny do małych częstotliwości. Teraz, kiedy jachty oddaliły się i zmieniono częstotliwość z 2156 na 6204, znów mamy łączność. „Copernicus” jest kilka stopni przed nami, podczas sztormu też mieli przechył do 60, 70°. Większych awarii nie było, tylko ogólny bałagan: potłuczono szklanki, naczynia. Rysiek, który stał za sterem, wyleciał z kokpitu, ale zatrzymał się przed relingiem na pasie bezpieczeństwa. Poza tym wylała się im nafta do zęz i teraz muszą oszczędzać to, co pozostało w kanistrach, palą pół litra dziennie, ja zużywam półtora litra do dwóch. Kapitanowie piją dżin z wermutem. Witold: — Adam, cheesz drinka? Adam: — Nie odmawiam. Pacierza i drinka nie odmawiam. Kapitan jeszcze odsypia noc, w którą wypatrywał Wysp Bounty, zobaczył je nad ranem. Gdy są takie sytuacje, nie może spać, całą noc czuwa na deku, odpowiedzialność jest chyba bardzo męcząca. Chłopcy szyją spinakera, idzie im to tak wolno, ze już nie przypomina żeglowania „Otago”, ale ten szczególny rodzaj: „Otago” w żegludze pod wiatr. Jesteśmy na „czwartej” półkuli. Jesteśmy na końcu. Ale nie należy się przejmować. W każdych regatach tylko pierwsze miejsce jest wygraną, ale w tych — wygraną jest szczęśliwe dopłynięcie do końca. Tak powiedział książę Filip przed startem. Pocieszamy się, jak możemy. Muszę zacząć coś pisać do Gdańska. W listach, które otrzymałam, czytam: „Piszcie nawet, czy schudliście, czy jesteście opaleni”. Chociaż tutaj nic się nie dzieje, ci, co pozostali w kraju, spragnieni są wiadomości od nas, ale czasami trudno wyłowić chwile warte zapisania. My też po przypłynięciu do portu czytamy listy, przeglądamy polskie gazety, nieaktualne. Oczywiście: tam też nic się nie dzieje. Tak. pewnych rzeczy na jachcie nie ma. Wtedy zostaje zdziwione, stłumione pragnienie, zanim zdam sobie sprawę. NIE MA? Niemożliwe. Zostaje smutek, ale nawet nie męczący. Nastroje w załodze dobre, chłopcy czytają Kierdziołka. Piliśmy grog. „Grand Louis” płynie pod wiatr między lodami. Zszedł aż na 59° S. Witold: — Gdzie ta banda lujów się wepchała? Z Zygą połączyliśmy się na 2182. Oni rozmawiają za pomocą awaryjnej radiostacji, ich marconi ma zepsuty nadajnik, są trochę przed nami, ale na tej samej szerokości. Nie mają prawie nafty, zaproponowaliśmy im, że jak będziemy ich mijać — chyba kiedyś wreszcie — to możemy im trochę nafty odstąpić. Płyniemy jeszcze na południe. Witold: — Wiecie, mnie zawsze w szkole uczyli, że im dalej na południe, tym cieplej, a tu płyniemy, płyniemy i zimno jak szatan. Adam: — Założę czapką, każdy ma prawo mieć swoje dziwactwa. Zastanawiamy się, czy nie można było wybrać lepszego jachtu na te regaty, na przykład typu antares. Uczymy się angielskiego, — Która godzina? — Czwarta. Edwin: — Jak się mówi: czwarta czy człarta? Wieczorem widzieliśmy foki i delfiny. Pływały blisko naszego jachtu i było ich bardzo dużo! Wspomnienia oceanów: Atlantyk — opalanie się na deku, żegluga pod spinakerem, brak cienia w południe. Ocean Indyjski — piżama z czarnych marwojowskich kalesonów, czesałam się wtedy w dwa warkoczyki, kopcąca kuchenka, bardzo zimno, ciągle sztormy, wszyscy wychodzili na dek w pasach bezpieczeństwa. Wydawało mi się, że wspomnienie z oceanu będzie jakoś zabarwione portem docelowym, ale nie. Ocean Spokojny — sztorm albo flauta, teraz morze na przykład wygląda jak lustro. Stoimy. „Copernicus” też stoi. Inne jachty mają dobry wiatr: 20 do 25 wiatroknotów. My płyniemy-stoimy na końcu. Zygmunt: — Najlepiej wpływają na zdrowie spacery przy sztormowej pogodzie. Wtedy jest dużo wody morskiej w aerozolu. Adam: — Dlatego Zygmunt co sześć godzin ubiera się w sztorniak i wychodzi na dek! Plapitan bardzo miły ostatnio, chętnie wszystkim pomaga, przy tym jest dowcipny. Rozmyśliłam się (nie w sensie, że zrezygnowałam z czegoś, ale tak jakbym napisała: rozmarzyłam się). Czytam Prousta — myśli, o których nie wiedziałam, przeczuwałam tylko ich istnienie. Tutaj na jachcie mam więcej czasu na przemyślenia. Pamiętam, jak zapisywałam wrażenia w porcie (a jednak Proust zachwycił mnie swoją umiejętnością obserwacji, spojrzeniem z „boku”, tak że mimo woli się tłumaczę), byłam w stanie zapisać tylko to, co czuję. A czasami nawet i z tego nie zdawałam sobie sprawy i nie wiedziałam, co jest dla mnie przykre, co miłe. Dopiero później, gdy ochłonęłam, jeszcze raz przeżywałam pobyt w Sydney. Wspomnienia są trochę bledsze, wiemy, co zostało, i można już ocenić rzeczywistość, która czasami zupełnie otępia. Jest wiatr. Na razie 15 do 20 węzłów. Ale się wzmaga. Chłopcy zrzucili spinakera. Wściekam się, że brak u nich zacięcia regatowego. „Sayula II” jest 30° przed nami przebyła dwa razy dłuższą drogę od Sydney niż my. Inne jachty też mocno przed nami, Zyga podał nam dzisiaj pozycje niektórych Kapitan się skarży: — Biednemu zawsze wiatr w oczy. A jak nie w oczy, to go w ogóle nie ma. „Copernicusa” nie dogoniliśmy, „Guia” zrobiła przez: wczorajszą dobę 6°, nasza norma przy dobrych warunkach 4°. Ten etap mamy zupełnie do tyłu, przez tankowanie wody spóźniliśmy się na start osiemnaście minut. Witold: — Co do mili pozycja obserwowana zgadza się ze zliczoną. Szkoda. Szkoda, że nie zgadzała się, gdy chcieliśmy przejść przez: cieśninę Foveaux. 13 stycznia. Za minutę północ. Nasza pozycja: 49°53'S 170° 30' W. 14 stycznia. Bohdan zauważył, że rejs mi się po prostu znudził. Tak wiele rzeczy potrafię sobie wmówić i tym samym wytrwać przy takim czy innym postępowaniu, narzuconym sobie niemal sztucznie. Ale teraz, gdy dni na jachcie są tak podobne, monotonne, nie potrafię już znaleźć niczego, co mogłoby zadowolić mój zmysł artystyczny (może to zbyt górnolotnie ujęte) i w końcu uciekam się do książek, robię to, co muszę, i przychodzi mi to bez trudu, ponieważ się przyzwyczaiłam. Ale w końcu staje się widoczne, mimo że nie chcę, że swoje obowiązki wykonuję od niechcenia, że się po prostu nudzę, nie włączam do rozmów. Niepotrzebne jest mi Rio ani powrót do domu, chcę, żeby coś się działo. Czytam, tylko czytam. Nie martwi mnie taki stan rzeczy. Wiem, że nie nauczyłam się jeszcze znajdować przyjemności w tym, co trwale i ustalone. Czytani i mam czas na czytanie, dobrze, że wzięłam te Książki, o których myślałam, że w domu nigdy nie doczytam ich do końca: W poszukiwaniu straconego czasu, Ulissesa, Odyseję, Biblię... Tutaj mogę sobie każdą stronę studiować dziesięć razy, mogę sobie wypisywać, co mi się podoba, mam czas, czytam wolno, pięćdziesiąt stron dziennie, i czasu ciągle jeszcze tak dużo. To chyba musi być przyjemne w żegludze samotnej, ze się wypływa i wiele spraw można wtedy dokończyć, domyśleć. I wraca się po miesiącach do życia szybkiego, gdzie nawet pory roku się spieszą. My mamy teraz ciągle łato... Ale ja lubię ten codzienny pośpiech, w końcu jestem dzieckiem tego wieku i kto ma to lubić jak nie ja? Samotny rejs jest też sprawdzianem siebie, poznaniem, i to mnie kusi. Ja nawet teraz jestem często zaskoczona, nie przypuszczałam, że wiem o sobie tak mało. Wypłynąć w poszukiwaniu przygody, na wyspy, turystycznie, spokojnie, z całą bandą. Wierzę, ze może być taki rejs. Ten nasz trudno nawet nazwać regatami, na regatach wszyscy mają podobne warunki wietrzne, żeglują blisko siebie obserwując każdy ruch przeciwnika — zacięta walka. My po pierwszej dobie żeglujemy już samodzielnie. — To rajd, wcale nie połączony ze zwiedzaniem świata — porty są cztery, sześć dni postoju, w każdym pięć spędza się przy pracy, a jeden przy drinkach. Żeglowanie jest przygodą. Przygoda? Wiedziałam, że na jachcie prace są nieskomplikowane i bezpośrednio widać sens tego, co się robi. Gotowanie — zwykłe, nudne zajęcie, a jednak gdybym nie zrobiła obiadu, gdyby Edwin nie wyszedł na ster, gdyby druga wachta nie zmieniła grota... Widać wyraźnie potrzebę tego, co się robi, i to ułatwia życie na morzu. Zaskoczyła mnie radość, z jaką witałam każdy port, rzadko umiem się tak cieszyć. Atmosfera żeglarskiego światka jest bezpośrednia, nie trzeba wybierać, szukać udziwnień, sensu, ucieczki w sztukę, jak to robiłam dotychczas, wszystko się robi odruchowo, sprawy najprostsze zyskują na wartości i cieszą. Biała pościel, kąpiel w wannie... A jednak mocno tkwię w cywilizacji. Nie umiałabym chyba na stałe od niej odejść. Przyzwyczajenie do warunków fizycznych, przychodzi na morzu szybko, tym bardziej że ma się świadomość, że to tylko warunki czasowe. Rejs rozgrywa się w kategoriach psychicznych. Tak. Wystarczy się dłużej zamyślić, żeby przeżywać mocniej lub chociaż zrozumieć, jak silne mogą być pragnienia i jak często przedtem znałam tylko namiastki tego stanu. I tak jak czas sprawia, że coraz łatwiej wykonujemy wszystkie prace żeglarskie (więcej mamy praktyki i wiedzy o żeglowaniu), tak też ten sam czas zaostrza problemy psychiczne i tu działa w odwrotnym kierunku. Na pewno niektórzy z naszej załogi: Witold, kapitan — byli już w takich sytuacjach i wiedzieli, jak to jest. Ja poznaję wiele spraw po raz pierwszy, chociaż właśnie tego oczekiwałam od rejsu: przeżyć. Nie miał to być krok do mojej kariery żeglarskiej, raczej mam inne zainteresowania, chciałam jednak popłynąć, zrealizować jedno ze swoich marzeń. Bohaterowie! Królowie mórz. Jeżeli jest się 2000 mil od lądu, to nie ma miejsca na bohaterstwo. Może w samej decyzji trochę tego było, ale nikt nie wie, na co się decyduje. Teraz każdy robi to, co musi, i nic poza tym, nawet nikt nie chce pomocy od kogoś drugiego, żeby potem nie musiał się rewanżować. A jeszcze w pierwszym etapie wachty sobie tak ładnie pomagały. 21. 15 stycznia wtorek. Cały dzień jak niedzielne popołudnie jesienią. Pochmurno. Wiatr umiarkowany,, pada drobny deszcz. Siedzimy w mesie, czytamy Książki. Przygotowałam podwieczorek: czekolada, herbata i kawa specjalnie dla Witolda, żeby mnie poczęstował papierosem, owoce. Jesteśmy na antypodach Gdańska, stykamy się podeszwami, dzieli nas tylko średnica ziemi. Zaczęłam na jachcie poważniej traktować czas, bo pewne rzeczy mogę robić tylko w określonych godzinach, przepisywać na maszynie mogę tylko zaraz po obiedzie, wachty śpią na zmianę i na ogół zawsze komuś przeszkadzam. Czytać mogę właściwie jedynie w dzień, w nocy nie palimy światła, żeby oszczędzać akumulatory, tylko małą lampkę naftową, do pisania zapalam świeczkę. W czasie gdy ktoś nie musi robić tego, co należy do jego obowiązków, może robić to, co chce. Wtedy najczęściej załoga śpi. Nawet jak jest wyspana. Na zapas. W końcu wszystko, Co daje mi żeglowanie, stało się jak chleb powszedni. Ba, chleb, gorący, z zapachem piekarni... Tęsknię za nim. Rozmawialiśmy, co byśmy zjedli na obiad. Wieczorem o godzinie 09.00 udało się Kaziowi „złapać” Warszawę, audycję dla Polaków za granicą. Myślałam: Co teraz robią nasi w domu? To jedno, MÓJ DOM, byłam sobie w stanie wyobrazić: Jest godzina dziewiąta rano. Kazio i Renatka w szkole, mama w pracy, Kana śpi na dywanie, na stole na nowej ceracie stoją kubki z nie dopitym mlekiem, żółty ser, twarożek, świeże bułeczki (po które o siódmej Kazio pobiegł do pasiaka). W pokoju Renaty nie posłane łóżko, ubrania walające się na krześle, na dywanie, Książki w ostatniej chwili zrzucone z półek w poszukiwaniu jakiejś jednej — leżą gdzieś na podłodze. W pokoju Kazia w miarę porządnie, ale też nie zdążył posłać łóżka. Pierwszy wróci ze szkoły, zadzwoni do mamy, powie, że wygasło w piecu. Potem wróci Renata, będzie wracała tą samą drogą, którą chodziłam przez cztery lata, koło stawu. Będzie już szaro, zimno, śnieg roztopiony w południe trochę przymarznie. Będzie zła, smutna, zamyślona. Może niepowodzenie w szkole wywoła u niej taki nastrój, może fakt, że nie schudła, albo głód, zmęczenie, zadane lekcje, które nie będą odrobione, czy wreszcie miłość, żal za czymś nieosiągalnym, jednocześnie zniechęcenie, że to jest banalne, a mając piętnaście lat, nie chcemy być pospolici. Kazio wybierze się z kolegą na łyżwy, mama wróci późno z zakupami: ser, szynki wędzona, owoce, może kupi Renacie rajstopy, a Kaziowi rękawiczki (znowu zgubił!). Około szóstej będą wreszcie wszyscy razem. Rozmowy przy dużym stole w dużym pokoju: O szkole, może o nas, o tym, co jutro na obiad, co w telewizji... Kto bardziej ode mnie zna mdłą słodycz i jednostajność tych rozmów? Wieczorem mama może odwiedzi panią Hanuszkiewicz, Renatka pójdzie do teatru, a może wszyscy będą oglądać film w telewizji. Dzisiaj środa — jakiś odcinkowy... Zasną nieświadomi, że wiem o nich tak wiele. I wtedy gdy będą spali najgłębszym snem, ja zacznę przygotowywać obiad. 17 stycznia. Nasza pozycja 52° 57’ S, 154° 01' W, barometr wskazuje 1002 milibary. Płyniemy baksztagiem na podstawowym ożaglowaniu. Martwi mnie, że „Peter von Danzig” jest przed nami ponad 10°. Nauczyć się przegrywać? Postanowienia: nie palić, uczyć się, filmować. Chcą Schudnąć i ciągle się waham między kanapką a szczupłymi biodrami, między dumą, żeby nie prosić Zygmunta o papierosa, a chęcią zapalenia, między snem a czytaniem. I każda chwila zmienia się w końcu w rozmyślania nad podjęciem tych samych decyzji. Wewnętrzne tanie rozdarcia... Czasami wydaje mi się, że potrafię przeciąć łańcuszek niepewności o samej sobie. Czasami to się udaje.. Może jutro? Piątek — post zupełny. Tak sobie myślę, że mogłabym być przyjemniejsza dla wszystkich. A może zamknąć się w sobie i coraz bardziej oddalać? Ta praca w kambuzie jest taka inna, wbrew temu, co mówią — uważają pracę na deku za trudniejszą i ważniejszą. Nieważne, czy oni, ja tak uważam. W krytycznych momentach na pokładzie potrafię się zmobilizować, a kukowanie? Nic się nie dzieje, nie może się zdarzyć nic gorszego niż kopcąca kuchenka i nic lepszego niż udane omlety. Leżałam w koi, gdy tak myślałam, ale nawet położenie moje nie dawało mi żadnej satysfakcji. Podia wegetacja. Miałam okazję udowodnić sobie i innym, a tymczasem... Kambuz-Hades. Nigdy więcej! Wszystko, co przeżywam na morzu w związku z żeglowaniem, stało się uboższe. Patrzenie na morze nie daje już tej radości, a pamiętam, że na początku rejsu na Biskajach było inaczej. Teraz, gdy wychodzę na dek nocą obserwując morze i niebo, muszę sobie przypominać, że ktoś, kiedyś uważał je za piękne, że nawet ja sama znajdowałam w tym obrazie coś niepojętego, tak że wprawiał mnie on w stan fascynacji (może to za mocno powiedziane, lepiej: radości, niepokoju, głębokiego rozmarzenia). Teraz muszę sobie to piękno narzucać. Po dłuższej chwili, gdy patrzę, kontempluję, wyciskam z trwającej chwili kilka małych chwilek upojenia, kiedy w otaczającej mnie szarości znajdę coś nowego. Ale to wszystko, ta operacja jest sztuczna, budzi niechęć. Morze i żeglowanie nie są już otoczone mgłą tajemnicy, nie kryje się w tym żaden niepokój. Dłuższy pobyt na lądzie na pewno coś zmieni. Teraz ocean jest przestrzenią wodną, którą trzeba pokonać, a jacht środkiem lokomocji. Ile jeszcze mil? — pytamy. Nie trzeba się oszukiwać, szara woda pod szarym niebem. Myślę, że nawet w moim pokoju potrafiłabym znaleźć więcej nowych obrazów aniżeli na „Otago”. Dlaczego nagle znudziłam się obecnością tej wody? A może tak jak nie zdawałam sobiegsprawy, że domowe wigilie będą kiedykolwiek powodem mojego wzruszenia, tak nie zdaję sobie sprawy, że będę tęskniła do tego rejsu. Zaczęłam jednak nagle się skarżyć przy Edwinie i kapitanie. — Ależ Zuziu, przecież u nas też są nudy. Stoisz za sterem albo szyjesz żagle, albo leżysz tak jak ja teraz. Baranowski przecież kukował... — No tak, ale ja jestem dziewczyną i... — Zuziu, przecież każdy wie, jak trudno wytrwać w kambuzie. Pół roku! Nikt z nas nie uważa, że masz lżejszą pracę. Powiedzmy, niech będzie, jestem jednym z nich, tak myśląc łatwiej żeglować, współżyć, zwracać się do nich przyjaźnie. Nie narzekać, ta zwyczajność i nuda są łatwe do przetrwania i tak bardzo przypominają życie normalne, chyba warto o tym powiedzieć. — Ależ Iwonko, wiadomo, że wszyscy są sobą znudzeni, od początku było wiadomo, że kiedyś będziemy mieli siebie dosyć. No tak — wiedzieliśmy, ale ja znowu wyobrażałam to sobie inaczej, a tymczasem to do złudzenia przypomina szare domowe życie albo nudę snującą się po szkolnych korytarzach. Wszystko jest podobne, żadnych nadzwyczajności. Rejs. Kurs życia w tempie przyspieszonym. Myślałam kiedyś, że potrafię znieść sztorm i kiwanie, i ciężką pracę w porcie, w morzu. Bo to jest trudne. Ale zniechęcenie i nuda? A zatem to jest najtrudniejsze, skoro się żalę. I zrobiło mi się przykro, że dałam się zwieść pozorom. Po przeczytaniu Historii filozofii — napisać artykuły do „Głosu Wybrzeża”. Tak. I wyleczona ze wszystkiego zasnęłam snem bez snu, wstałam przed godziną 05.00, miałam trochę, czasu, zapaliłam papierosa. Z pozycji wynika, że jesteśmy bardzo blisko „Copernicusa”. Wczorajsza niedziela: dobry wiatr, dobre nastroje i dobre jedzenie: placuszki z jabłkami. Czułam się właśnie tak jak zawsze chciałam, byłam jednym z nich i ceniliśmy siebie nawzajem. A jednak gdy piszę, to zawsze: ja i oni. I na pewno nie oni dokonują takiego podziału. Argentyna o kształcie NIEZNANEGO, Argentyna — ojczyzna Borgesa, znów mi żal, że nie wpływamy do Buenos Aires. — Pas. — Trefle. — Pas. — Dwa trefle. Pierwsza wachta gra w brydża. Jest przyjemnie, spokojnie. Ten spokój dzisiejszego wieczoru i świadomość, że jeszcze tyle dni przed nami, sprawia, że wydaje mi się on zastygły, trwały. Jesteśmy już przed „Copernieusem”. Nasza szerokość 54° S, długość 131° W. Płyniemy szybko. Szybko? Niektóre jachty są 20° przed nami! Wczoraj, 25 stycznia, na zmianie wachty była uroczystość przekroczenia 20000 mil, minęło również pięć miesięcy od chwili wypłynięcia z Gdańska. Dwudziestotysięczną milę przekroczyliśmy przy szkwale dochodzącym do 50 węzłów, potem Eol się uspokoił. Boguś nazywa mnie Albertyna. Do jachtu, do pewnych rzeczy na nim czujemy bezinteresowną, ludzką sympatię. Ja mam w kambuzie mój ulubiony nóż, załoga — jedyne wełniane rękawiczki, połatane i brudne, które jednak sternicy przekazują sobie jak kurs kompasowy i starannie cerują, gdy je porwą. Jest to rodzaj zaufania do rzeczy, które są dla nas dobre i przez to cenimy je bardziej niż rzeczy. Wiatr się Wzmaga. Chłopcy czytają w mesie. Nagle przechył. — Czy ktoś coś mówił? — pyta Adam. 1 lutego. Długo nie pisałam, może dlatego, że dużo czytam. Dzień za dniem. Podobne. Wstaję rano, po zrobieniu śniadania piję herbatę. Potem karmelek z carmenem, później śpię do godziny 10.00 (w dzień sny są jaśniejsze), robię obiad, po obiedzie czytam. Kiedy marznę, to zapalam kuchenkę, rozgrzewam się pracą, kawą, herbatą, po kolacji czytam do godziny 11,00 i znowu śpię, a o 04.30 słyszą: — Zuziuuu!!! Wstawaj już! Szybko! — Czego nie znoszę, czasami nawet trzeba mnie ciągnąć za nos przy budzeniu. Powoli kończy się chleb, bywa, że z całego bochenka wybiorą tylko jedną, nie spleśniałą kromkę. Natomiast owoce i jajka trzymają się dobrze. Łączyliśmy się z „Copernicusem”, ale oni pracują na awaryjnej radiostacji i teraz, gdy ich bardziej wyprzedziliśmy, nie słyszymy ich zupełnie, choć codziennie przekazujemy im informacje: „Minęła godzina dwudziesta pierwsza czterdzieści piąć, mówi rozgłośnia polska »Wolne Otago«. Nadajemy audycję dla Polaków na Pacyfiku. Dzisiaj w programie: Nasza pozycja, Wiadomości ogólne, Ekspresem przez świat, Z ostatniej chwili”. Na koniec podajemy prognozę pogody aa najbliższe dwanaście godzin. Zabroniono palenia w mesie, palę w kambuzie siedząc na klapie, patrzą w dół: kosz od. śmieci jak plac, kolorowe głowy przechodniów, żołnierzy czy naparstki ogórków? Ja siedzę na dachu... Kilka dni temu barometr spadł do 959,5 milibara, Niektórzy w uszach czuli nawet niskie ciśnienie, wszyscy przepowiadali, że dmuchnie, jak tylko barometr, zScznie się podnosić, ale raczej spadał jeszcze. Profilaktycznie na noc pierwsza wachta zrzuciła grota. — Czarne chmury. Tam, o taaam — mówili, A wiatr? 15 węzłów. Barometr podnosił: się wolno i pokornie bez wiatru. Na Oceanie Indyjskim, na pewno by dmuchnęło, tutaj niże są bardziej rozległe. Dzisiaj rano: 1005 milibarów. Teraz znowu ciśnienia spada, Zaufać mu? Jeszcze 500 mil do Hornu, Sztorm. Ciśnienie spada. Dmucha od 35 do 40 węzłów. Słyszeliśmy rozmową „Taurangi” z „British Soldier” (płyną blisko siebie): — Jak sto dobrze, że my już jesteśmy za Hornem. Teraz dopiero się zacznie. — Siły asekuracyjne wycofały się pod Falklandy. „Manueva” przekazała nam, że mogą nas usłyszeć na częstotliwości 6204. 4 lutego. Pozostało nam jeszcze 70 mil do Hornu. Płyniemy półwiatrem. Wieczorem po lewej burcie w odległości 12 mil zostawiliśmy Ildefonso Island. Jesteśmy ea bardzo na północ, wiatr z południa, odkręca na południowo-wschodni, już piłujemy ostro do wiatru. — Cholera, co tu się dzieje. Mamy chyba Jonasza. Zawsze przy takich zakrętach sztorm i w mordą, a już wydawało się, że chociaż na Hornie będzie inaczej, łagodnie... — Sądziłem, że sztormami przy przechodzeniu innych przylądków zarabiamy na spokojny Horn. — Tak, a zobaczysz, dostaniemy w dupę, że się nie pozbieramy. Miałam niedobry sen po obiedzie: Kana utopiła się w mętnej wodzie za torami kolejowymi. Robiłam jej sztuczne oddychanie. Nie możemy w dalszym ciągu połączyć się ze statkiem asekuracyjnym, żeby przekazać swoją pozycję. „Otago” przechodzi Horn jako trzynasty jacht. Nie mieliśmy dotychczas sytuacji mrożących krew w żyłach, nawet te, które w opowiadaniach wyglądają groźnie, zmęczyły nas, ale przebiegały spokojnie i w miarę łagodnie, może gdyby ktoś znalazł się nagle na jachcie w sztormową noc, poczułby, że żeglowanie przekracza jego siły, ale po długiej praktyce nikt z nas nie sądzi, że wymaga ono od człowieka nadzwyczajnego wysiłku, odwagi czy siły woli. Szykuje się ciężka noc. Wiatr i fale znoszą nas w kierunku Hermit Islapds. Porwała nam się genua III, postawiony następnie kliwer wytrzymał tylko dziesięć minut, dryfuje nas ponad 20°, żeglujemy ostro na wiatr pod zrefowanym grotem i sztormowym kliwrem. Warunki zwykła jak na te szerokości, nie jesteśmy specjalnie zaskoczeni, przez cały Ocean Spokojny było podobnie. A jednak słowo Horn działa jak magia. Kapitan przygotowuje się na najgorsze, zastanawia się, jak dryfowalibyśmy do rana, gdyby złamał nam się maszt lub zepsuło urządzenie sterowe, a południowy wiatr i fala spychałyby nas na wyspy. Naprężenie psychiczne w załodze duże, taki niepokój. Nikt nie kładzie się spać do koi poza sternikiem, który zmieniany jest co dwie godziny, wszyscy czuwają pod dekiem w ubraniach sztormowych. Kapitan jeszcze usiłuje połączyć się ze statkiem, w końcu zaniechał prób, co chwila wyskakuje na pokład sprawdzić, czy wszystko w porządku... — Coś się trzepie! Jakiś żagiel krzyczy, są tylko dwa, pewnie kliwer... Noc wreszcie zupełna, ciężka, matowa, fala rąbie w burtę. Ocean Spokojny wyrzuca nas ze złością. Fala. Fala jest najgorsza, tłukąca, twarda. „Otago” trzeszczy, podskakuje, ciężko upada, dziób z trzaskiem wydobywa się spod wody, czuje się napięcie lin. Część załogi drzemie na ławeczkach. Adam pod stołem śpi na porwanym kliwrze, zwinięty nie kształtnie. Oczekiwanie mieszczące w sobie bezsilność, nadzieję i przewidywanie. Zmęczenie jest silniejsze w końcu. Ale noc długa, nie wiadomo w ogóle, czy się skończy. Mokro, zimno, w mesie pali się nasza mała lampka, ktoś podaje mi do picia bardzo słodką herbatę z sokiem. Czujemy się jak skazani, jakby wszystko było już wiadome z góry i tylko my niepotrzebnie o tym myślimy. Trwać, a „Otago” niech płynie. 22. Pamiętam, nie łudziliśmy się już wtedy, że zobaczymy przylądek Horn. Chcieliśmy zostawić go jak najszybciej za rufą. Marzenia: żeby nam wolno było pluć na nawietrzną, żebyśmy odbijali szampana, i te głębsze o ciepłej koi, suchych rzeczach, spokojnym śnie... Świt odsłonił wszystko, Ą nasze czerwone nosy, zmęczone, przekrwione oczy, płaskie twarze i podłogę brudną od niedopałków i popiołu, podłogę niechętnie przyjmującą turlające się puszki po piwie. Zmieniliśmy kurs na pełniejszy, żegluga stała się spokojna, ale znowu to przerzucanie z burty na burtę, orkiestra garnków, talerzy, sztućców. Zezłościłam się przy robieniu śniadania. Jak nienawidziłam wtedy tych dżemów, marmolad, miodów, musztardy. Tego wszystkiego, co się mogło rozmazać na podłodze, tego wszystkiego, co brzęczało i wypadało i... zapachu cebuli. Nie! Nie wejdę więcej TUTAJ!. Witold włączył radio i dziwnym zbiegiem okoliczności pierwszą melodią, jaką usłyszeliśmy, było argentyńskie tango Madame Yvonne. Uspokoiłam się trochę, ucieszyłam nawet. Dla mnie! Na przywitanie! — pomyślałam. Znowu byliśmy na Atlantyku. Dokładnie o godzinie 05.00 5 lutego minęliśmy Horn. Właśnie wtedy, gdy gotowałam zupę mleczną, Witold po obiedzie jeszcze raz sprawdził pozycję. Ceremonia chrztu odbyła się dopiero po południu, kapitan polewał nam głowę soplicą, a my całowaliśmy Neptuna. Tym razem był mały, gumowy, i z rudymi włosami do pięt. Trudna noc była za nami, ,„Otago” nas nie zawiódł, atlantycka fala wydawała się przyjazna i niemal czuliśmy się jak w Zatoce Gdańskiej, prawie w domu. Zygmunt: — No to ja teraz zmieniam nazwisko — na CapChoreń. Początkowo chcieliśmy przejść między Ameryką Południową a Wyspą Stanów przez cieśninę Le Maire. Jednak ze względu na niekorzystny prąd musielibyśmy czekać do rana, zostawiliśmy więc tę wyspę po lewej burcie nadkładając wprawdzie trochę, ale za to noc była bezpieczna. Ze statkiem asekuracyjnym prawdopodobnie się już nie połączymy. Agregat nie działa i nawet nie uruchairaamy radiostacji. Wyspę Stanów zostawiliśmy po lewej burcie, Falklandy zostawiamy po prawej, wiatr nam sprzyja, dobowe przebiegi wynoszą ponad 200 mil. Jaki człowiek jest naiwny w swoich porywach, smutku, radości. Czy wtedy jestem prawdziwa? Nie wiem. Kiedy oglądam siebie z zewnątrz, wydaję się sobie śmieszna, szczególnie w momentach, gdy chcę, żeby inni myśleli o mnie, że jestem zmartwiona czy szczęśliwa. Poza, jaką przybieram, znów udawanie, chyba się zgrywam. Moja koja obłożona książkami, pod materacem, pod poduszką i w nogach, przy burcie pęta się Słownik wyrazów obcych i W poszukiwaniu straconego czasu, koce są brudne, matowe od popiołu, kurzu, okruchów, wilgotne i zimne. Moja koja. Tak mało miejsca dla mnie. A jednak tu jest najprzyjemniej i gdy wreszcie mogę się położyć, jestem blisko rzeczy, które mam ze sobą, i nawet kwiaty leżą zasuszone między stronicami książek. Wiozę to wszystko dookoła świata, ale staram się zupełnie nie przywiązywać do rzeczy. Chłopcy piją czystą po kolacji. Adam: — Wiecie, wcale mi nie smakuje, — Potrząsa głową. — Łupieżówka! Będę musiał przynieść pół litra do pracy po powrocie. Wypiję tylko jeden kieliszek, a oni wykrzykną patrząc po sobie: „Co?! Widzicie go! Wódki nie chce! A taki porządny był z niego chłop”. A w ogóle to dużo nie pijemy, może dlatego, że alkohol nie jest reglamentowany, żytniówka zawsze stoi w kambuzie, żeby po zejściu z wachty można było się rozgrzać kieliszkiem, ale nikt tego nie nadużywa. 9 lutego. Urodziny Adasia. Kończy dwadzieścia dwa lata. Dla mnie dzień kambuzowo pracowity. Bosman ma gest: — Zapraszam na bankiet urodzinowy na jacht „Otago”. Atlantyk. Na zachód od Falklandów. Drinki skromne, ale urozmaicone, króluje mama z tatą, Mother and Father. Leniuchuję. Tato: — Mogłabyś bardziej wykorzystać czas, uczyć się na przykład. Zawsze chcesz mieć tygodniowe „urlopy”. Wychodź na ster, jak nic nie robisz. Każdy ci chętnie odstąpi. Nie! Oczywiście, że kukowanie jest na swój sposób wygodne, ale nie zależy mi na tym, by sterować, kiedy mam ochotę, lecz chodzi o to, żeby normalnie być w wachcie, żeby prace na deku były moim obowiązkiem. A tato myśli, że mnie demaskuje. Czy rzeczywiście uważa, że ja po tylu miesiącach tak lubię pracę na jachcie, że wolę klarować genuę czy stać za kółkiem niż nic nie robić, patrzeć na morze? Nie, nie będę się uczyć angielskiego czy meteorologii. Nie! Odwrócić się do burty-ściany i tonąć w lenistwie. Szare zajęcie. Płyniemy pod wiatr. Wolno, jak przy zbliżaniu się do każdego portu. Śpię, sny kolorowe, dzienne, po śniadaniu i po obiedzie. O porwaniu przez Murzyna, o jedzeniu pomarańczy, zapach ogrodu, ziemi, małe restauracje na rogu ulicy, zapach pierogów, może to bar? Tutaj na wierzchu: morze, za falami fale, za falami fale, fale — nawet to słowo ma w sobie coś falującego. Kiedy nie mogę spać i marzyć czytam Ulissesa. Studium lenistwa. Czuję się głupio, jestem taka zwykła, nigdy jeszcze w tym rejsie siebie nie przezwyciężyłam, może raz, wtedy gdy rzuciłam palenie. Chociaż wszystko w końcu mija. sprawy dokonane wydają się nieważne i łatwe, a rzucenie palenia jak rzecz dawno zapomniana, wyciągnięta, wytarta z kurzu — błyszczy, zyskało na wartości. Edwin: — Jak ładnie można wymawiać czyjeś imię: Edwinku, Edwinkuuu; a tutaj tylko słyszysz: Trzos! Na ster! Jutro rano znowu zupa mleczna, płatki owsiane koloru przybrudzonego kołnierzyka albo kasza manna koloru plaży, albo ryż o niebieskim kolorze śniegu. Makaron? Nie. I taniec w kambuzie, dziwne ruchy rąk, bioder. Wydawało mi się, że współżycie w załodze dobrze się układa. Pięć miesięcy. Miesiąc — dwa razy po dwa tygodnie. A dwa tygodnie to mało! I nagle... moment kiedy wszyscy się znudzili; te same twarze, te same uśmiechy, te same dowcipy. Może dlatego, że jestem dziewczyną, a może dlatego, że nie zrezygnowałam ze swoich, ich zdaniem dziwnych przyzwyczajeń, znalazłam się ostatnio w centrum zainteresowania: na mnie się krzyczy, ze miną się najżarliwiej dyskutuje, mnie się pochlebia. Przestańcie gadać! Dosyć!. To pewnie moja wina, że podejmuję te rozmowy. Pościć przez cztery dni, a potem pić cherry na urodziny taty. Wesoły nastrój. Uroczystość — 16 lutego. Ustalał się program podobnych uroczystości: szminką na lustrze namalowany jest napis „serdeczne życzenia”, do tego jakieś kwiatki, dzisiaj tulipany, na obiad zwykle robię omlety, a po obiedzie kapitan częstuje cygarami. Adam niedopałkiem cygara zatkał butelkę od wody sodowej. Rozmawiamy. Kapitan: — Korzystając z przywileju, jaki mi daje ten dzień, chciałbym poruszyć kilka spraw......Oczekuję od was więcej życzliwości. O tato, dlaczego ja wcześniej tego nie zrozumiałam? Potrzebny ci jest szacunek i przychylność w formie ludzkiej, a ja nie potrafiłam się zmusić do grzeczności, drażniło mnie twoje spojrzenie — kwintesencja władzy, chciałam być (?) niezależna i o wszystkim zapomniałam. Temperatura podniosła się o 6°, woda już ciepła. Jesteśmy koło Rio de la Pląta w odległości 120 mil od lądu, wiatr odkręcił, płyniemy prawie bejdewindem. Myślałam, a potem miałam sen, wszystko w beżowych, zamglonych, kolorach. Płyniemy. Cały obraz jak na pożółkłych, fotografiach, tak samo powyginany. Wyspy otoczone dziwną wodą, unoszą się nad nimi opary mgły. Na każdej wysepce studenci przygotowują sztuką teatralną, osobliwy festiwal, obok jednej wyspy przepływamy bardzo blisko, ktoś przepowiada nam zgubę. Renata, jedyna osoba ubrana na biało, jest również na naszym jachcie. Wszyscy płaczą, obrazy są przesięknięte smutkiem, żalem. Mówią coś o mnie i do mnie. Iwona — słyszę swoje imię. Młody chłopak z innej wyspy (nie widzą dokładnie jego twarzy, ale wydaje mi się bardzo piękny) krzyczy. Jest to krzyk rozpaczy skierowany do mnie, głos kochanka, który wie, że ginę, ale nie może mi pomóc: kochana! Kto mnie woła? Jaki żal mnie ogarnął wtedy, tak bardzo chciałam być przy nim. 16 lutego był dzień wiosenny. Cały jak spacer po południu W niedzielę — słońce grzeje, ale topniejący śnieg leży gdzieniegdzie, błoto, ciepły wiatr. Za gorąco w zimowym płaszczu. 17 lutego. Letni dzień. Już upalnie, przypomina się gorączka portowa, muszę szybko dokończyć listy, jutro już będzie za ciepło, żeby się chciało cokolwiek robić. Od jutra Edwin kukuje. Wiatr zmienił się dokładnie na przeciwny, gdy kapitan powiedział, że od poniedziałku mam dostać urlop. Dzisiaj od rana wzrosła siła wiatru — sztorm, musieliśmy wyjść na pokład, żeby zarefować grota, trzymamy bardzo niekorzystny kurs, płyniemy w kierunku lądu, ale po zrobieniu zwrotu w ogóle będziemy się cofać. Na razie czekamy, wszyscy patrzą na mnie złym wzrokiem, chociaż w pracach pokładowych staram się, jak mogę. — To przez ciebie, niepotrzebnie chciałaś zmiany. — Nie mówią tak, ale czuję to w ich wzroku, to jest jeszcze gorsze. Czy morze mnie przeklęło? Jeszcze w kambuzie można przechytrzyć Neptuneola, na ogół udaje mi się nalanie do kubka wrzącej Wody, ale na pokładzie? Gdy wychodzisz bez sztormiaka, właśnie wtedy zmoczy cię fala od stóp do głów, na chwilę przed zejściem z wachty wiatr skręci i trzeba robić zwrot, wymarzona szklanka gorącej herbaty oddala się znowu. Wszystkie przewidywania, pragnienia, prognozy podkreślają tylko bezsilność żeglarza. Deszczowe kule, krople, placki gradu zacinają. Czuję to ra twarzy. Basen o powierzchni mili kwadratowej. W środku konstrukcja podobna do jachtu, kiwa się na dwóch stalowych linach. Sztucznie zrobione fale, z sufitu prysznic słodkowodny, ze ścian jest wdmuchiwane powietrze — imitacja deszczu i wiatru. Wyobrażam sobie: dzisiaj w programie — sztorm na oceanie. Codzienna sześciogodzinna porcja żeglowania. Rozrywka dla największych snobów. Gorąco już. Wiatr odkręcił, prawdopodobnie zrobimy zwrot i popłyniemy na południe. 18 lutego. Jestem w wachcie Bohdana. Wyszliśmy na dek, żeby zmienić grota z „paradnego” na rejsowego. “Wiatr ucichł nagle. — Spójrzcie, chyba jesteśmy w oku! Rzeczywiście, zupełnie jak w książkowych opisach, chmury nad nami płynęły w różnych kierunkach, fale różnej wielkości miotały się, same nie wiedząc, co z sobą zrobić. Nie postawiliśmy już grota. Dmuchnęło 50 węzłów. Dokładnie było widać zbliżającą się linię szkwału. Gdyby nie te ćwiczenia z grotami, stracilibyśmy „paradnego”. Wieczorem Boguś zobaczył światło, zidentyfikowaliśmy je jako stałe. Lądowe? Brzeg? Zrobiliśmy zwrot, kurs znowu prawie na południe. Cofamy się. Noc. Staję za sterem, z lewej burty chmury, bliskie, namacalne jak gąbki, te dalsze — zjawy. Chmury-gąbkozjawy z prawej burty ułożyły się jak bryzgi fal wypływające spod kadłuba. Falująca woda, bliska, nie ginie gdzieś na morzu, ale wpływa na pochyłą powierzchnię nieba. Gryzę nerwowo końce swoich włosów. Maszt rysuje freski na niebie. Błyskawice. Ciągle. Ale nie o kształcie krzywej łamanej. O! teraz! Zapalenie się białej kuli, całe niebo szare. Obcoszare. Czuję lekki posmak lęku, jest to lęk przed czymś nieznanym, jakby za chwilę miały zostać zburzone prawa fizyki. Czerwona hucząca masa lawy zbliża się od południa! Pożar morza narasta. Czasami są takie godziny, kiedy nie pamięta się o swoich postanowieniach, nie pragnie się niczego. Przetrwać. Każą ciągnąć za linę, to ciągnę. 19 lutego. Dzisiaj rano wschód słońca — rzeka słońca, chmury żółtobrązowe o jaśniejszych konturach, w ciepłych oparach błyszczy, wynurza się... Ogromne! - Jak się tam zmieściło? Niebo żółknie matowe. Mieć teraz pokój: ściany, sufit i podłogę, wszystko w kolorze brudnobiałych żagli, rama okienna też. Ale klamki muszą być ze starego srebra, wazony siwe lub czarne i kwiaty. Jakie? Bez, może chryzantemy. Stoliczek, dobrze będą pasować złote filiżanki do kawy. Być ubraną w długą, czerwoną, aksamitną spódnicę. Tak, można pomoknąć, pokiwać się przez kilka dni, jeżeli wierzy się, że istnieje świat inny, suchy, stały. Kiedy nie będzie tych zapachów, duszącej atmosfery wnętrza i mokrej pogody o różnych, smakach wody na pokładzie? Można widzieć urok w tarzaniu się w błocie, w kosztowaniu brudów, ale potrzebna jest wtedy świadomość, że istnieje możliwość oczyszczenia. I pozłacając licho tę myśl, dodam: można żyć na ziemi, jeżeli jest niebo. Chłopcy grają w brydża, zawsze to zabija czas, nie trzeba myśleć: skręci, nie skręci, skręci... Znowu taka sama sytuacja jak wczoraj, żeby oddalić się od brzegu, płyniemy w kierunku oddalającym nas od Rio. Zrobiliśmy błąd nie płynąc od razu na wschód. Od Rio de la Pląta wiatr wzrósł i skręcił na północny wschód. Żeglując prawym halsem, płynęliśmy równolegle do brzegu. Ponieważ wiatr jeszcze bardziej skręcił na północny ze względu na niebezpieczną odległość od brzegu ciągle musimy robić zwroty po zwrocie w kierunku południowo-wschodnim, a więc oddalając się od celu! Wiatr od dziobu jest przekleństwem dla „Otago”! — Dziesięć mil na dobę! Mając takie przebiegi możemy płynąć jeszcze dwa miesięce. Bohdan, na ile dni mamy jeszcze zapasów żywności? — pyta kapitan. Teraz zaczęła się flauta albo wiatry zmienne, tak że czasami w ciągu jednej wachty cztery razy zmieniamy hals. Wszystko bardzo przypomina podejście do Sydney. Sterowanie jest wyzwoleniem. Zachód słońca — pomarańczowy, tylko różne odcienie. Do czego można porównać? Znowu ta sztuczna operacja, porównanie nie nasuwa się samo. 20 lutego. Gdy dzisiaj obudziłam się rano na wachtę, było tak, jak chciałam, płynęliśmy baksztagiem pod spinakerem, fala była mała, niebo bez chmur. W południe jednak znowu flauta. Ponieważ jest ciepło, wszyscy pościągali grube swetry i koszule, żeby zakosztować słońca, jednocześnie odczuliśmy potrzebę umycia się, ponieważ dotychczas brud także chronił przed zimnem, A więc zrobił się ruch na pokładzie — mycie, golenie, strzyżenie. Kapitan nawet oczyścił swój dryling, który zabrał przede wszystkim z zamiarem wyjazdu na polowanie na lwy w Afryce. Teraz strzelamy sobie do puszek po piwie, niektórzy robią pranie, wyglądamy jak banda wczasowiczów. Opalamy się nawet. — Zuziu, masz za gruby brzuch! — Ale sobie nos spiekłaś ma różowo! Przez tych chłopaków tylko nabawią się kompleksów. Wieczorem kapitan, zezwala na kąpiel, najpierw kąpie się Stasio, (tym razem nie dostrzegł rekina!) później ja skaczę do wody, spada mi biustonosz, ale na szczęście nie tracę głowy. Dobrze, że wiatr odkręcił, nie jestem już pokładową Samantą. 22 lutego. Dzień szpitalny, nie mam apetytu, leżę, czytam. Czuję się niepotrzebna. Dzisiaj mamy dobry wiatr. 23 lutego o godzinie 06.00 — 350 mil od Rio de Janeiro. Robimy ogólne porządki, pojutrze znowu zostaną strącona do kambuza. Pamiętam, wczoraj wieczorem słońce na zachodzie rozpadło się na dwie połowy, dzisiaj jest nadal podwójne (przez odbicie w chmurze). Wieczorem: jeszcze roznosi się zapach racuchów smażonych przez Edwina. Steruję. Na południowym niebie zapalają się gwiazdy, spadają, zamykam oczy i ciągle powtarzam to samo życzenie. 24 lutego. 190 mil do Rio. Ostatni dzień mojej wachty na deku. Na dziobie, gdy byłam, moczona zimnym deszczem i ciepłym morzem, doleciał mnie zapach cebuli, było to dziwne, bo przez chwilę wydawało mi się, że wokół mnie nic nie istnieje oprócz wody. Gdy myłam kingston, nagle odezwały się grzmoty. Burza z piorunami! — pomyślałam. I zaraz potem usłyszałam: — Do zrzucenia genui! Iwona na dek! Pamiętać — nie dotykać want. Edwin na pożegnanie zrobił placuszki. Pochwalono go. Poprosił, żeby uwiecznić go jako kucharza, ubrał się specjalnie da zdjęcia w czapkę a la kucharską i brzuch sobie wypchał ręcznikami. Ładne to było. Z tygodnia, kiedy jestem na deku, wynoszę więcej wspomnień niż z miesięcy kukowania, z chłopcami na pewno jest odwrotnie, dla nich kukowanie jest pewną atrakcją. Gdy sterowałam, przyszedł do mnie Stasio. — Iwona, oni teraz rozmawiali o tobie i Edwinie, będą patrzeć, jak przygotowujesz posiłki, uważaj. Byłam mu wdzięczna. Tak, tato, grali dzisiaj w karty bez ciebie, uniosłeś się kiedyś i powiedziałeś, że nie chcesz grać. Nie znają ciebie, nie wiedzą, że w takich momentach powinni wszystko łagodzić. Obgadują mnie, ciebie też, nie lubią nas, ja też nie lubię... nikt nikogo... Zajrzałam do mesy po skończeniu sterowania. Pali się świeca, ćmi słabe światło. Dym, zapach alkoholu i prawie nagie ciała mężczyzn. Są w kąpielówkach, piją whisky pod partię brydża. Czy taka jest atmosfera burdelu? Wiatr dzisiaj — miękki. 23. W poniedziałek, 25 lutego, przed zrobieniem śniadania wyszłam na dek. Żeglowaliśmy baksztagiem — szybko! Widok od tylu dni oczekiwany. Pomyślałam, że dzisiaj będziemy już w Rio, inni też tak myśleli, tym bardziej że ja byłam w kambuzie, jednak nikt tego nie mówił, baliśmy się okazywania radości. Ten wiatr jednak zawiózł nas do Rio. Było już późne popołudnie, gdy przekraczaliśmy linię mety, towarzyszył nam „Adventure”, na którym nowa załoga trenowała zwroty. Było pochmurno. Głowa Cukru na chwilę tylko odbiła słońce. — A tam widzisz, te szare i białe pudełka, to Copacabana. — Witold stał przy wantach i tak zachłannie patrzył na dopływające do nas miasto, tyle razy już był tutaj, na pewno darzy ten port dużym sentymentem — pomyślałam. Syciliśmy się widokiem lądu, jego zapachem miękkim. W Jate Clube de Rio de Janeiro witały nas załogi innych jachtów. Był „Peter” i „Copernicus” i dzwonki, okrzyki, wystrzały, wszystko w rytmie samby i jeszcze listy i wiadomości, że bardziej zainteresowano się nami w kraju. Jak przyjazne i otwarte wydawało mi się Rio, nawet Chrystus na Corcovado oświetlony bladożółto też miał otwarte ramiona. Listy czytałam jeszcze wieczorem, najlepsze były od nieznanych wielbicieli: „Szanowna Pani Iwono! Chciałbym z Panią korespondować. Podziwiam Panią, Pani Iwono...” Jeszcze mnie nie zna, a już mnie podziwia, a może właśnie dlatego. Zwróciłam uwagę na nagłówki listów. Jak się zaczynają? „Kochana Córeczko!” — to mama, a inni: „Część Stara Wariatko!”, „Droga Stara!”, „Droga nam wszystkim Iwono!”, „Cześć Zuziu!”, „Kochana I...” — większość bez tytułów, które — jak napisał August — „zamykają” list jak wieko trumnę. Karnawał w rytmie samby, Copacabana, Corcovado, Ogród Botaniczny, Art Modern, Głowa Cukru. Darek pokazywał mi swoje obrazy i obrazy jego przyjaciela, niewiarygodnie chudego Roberta Chińczyko-Polaco-Brazylijczyka, przede wszystkim grafiki. Jeden obraz z ostrym, niestarannie narysowanym krajobrazem gór, a na dole były namalowane żółte głowy. Podobały mi się. Oni również tak jak ja uważali, że malarstwo nie może być tylko rzemiosłem, obraz musi powstawać jak w transie, malowanie musi być przeżyciem. Gdy przelejemy mu swoje wewnętrzne napięcie, zostaje ono utrwalone i wtedy obraz ma wartość i to przeżycie .również. Potrzebowałam towarzystwa ludzi młodych, bo z nimi dyskusje nie wymagały żadnych wstępów, tylko od razu rozmawialiśmy o tym, o czym chcieliśmy rozmawiać. Ciekawy chłopak z Darka, pamiętam, że spędziliśmy kiedyś wieczór na dyskusjach, paląc nieprzytomnie gauloisy, tak że pokój był niebieski od dymu. Był razem z rodzicami w Chinach i w KRLD, teraz siedzi tutaj, ponieważ jego ojciec jest przedstawicielem Polskich Linii Oceanicznych w Brazylii. Zna taniec brzucha, mówi kilkoma językami i tego mu zazdroszczę; nie podoba mu się w Rio: pozorne życie, błyszcząca pustka. Swoboda i tolerancja? Właśnie nie, nie ma takich normalnych kontaktów między chłopakiem i dziewczyną na zasadzie przyjaźni, jak u nas, wszystko oparte jest o formy, konwenanse, opinię, rodziców! — Czy myślisz, że ja mógłbym tak siedzieć na podłodze jak teraz, gdybym był ze swoją dziewczyną? I nie mógłbym być ubrany w podarte bermudy, a ona też nie siedziałaby na stole... Nie wiem, czy dobrze mi wszystko naświetlił i czy ja dobrze zrozumiałam, ale wywnioskowałam, że miasta europejskie są jednak inne dlatego, że młodzież ma swój świat, swoją sztukę, swoją modę, teatry, literaturę, swoje kluby i taniec, i sport. Tutaj i również w Sydney czy w Kapsztadzie nie ma takiego kultu dla sztuki jak u nas, a w każdym razie poza filmem inne formy sztuki, na przykład teatr lub opera, są rozrywką ekskluzywną, rezerwowaną dla bogatych, snobów. Biedota w Rio ma uliczny karnawał raz do roku przez cztery dni i cztery noce. Karnawał. Na Avenida Rio Branco po obu stronach ulicy ustawione są trybuny, gdzie siedzi publiczność, między innymi my. Środkiem, pod sufitem kolorowych świateł, przechodzą szkoły samby, trochę długie są odstępy między przejściem jednej a następnej, ale wcale to nie przeszkadza siedzącym obok mnie ludziom. To, co rzuca się w oczy: błyszczące kolorowe stroje, wszystko polega na tym, żeby mieć jak najbardziej świecącą konstrukcję na głowie, ramionach, nogach, natomiast między szyją a kolanami nie powinno być prawie niczego, jeszcze gdy szliśmy ulica” — ba! - tańczyliśmy raczej, bo normalnie nie można przejść, ciało jakoś samo się wygina i nogi podskakują — więc gdy tak szliśmy ulicami, widziało się tylko gołe brzuchy w błyszczących kołach strojów. Takt samby słyszy się bez przerwy, nawet teraz, gdy czekamy, ktoś podśpiewuje, a na ulicy za każdym rogiem słychać bęben, kolorowi wyginają brzuchy, grube Murzynki trzęsą tyłkami i głowami, a ich piękne włosy spadają na twarz, tak że widać tylko usta wykrzywione w trudnym uśmiechu. Gdy zatrzymaliśmy się, żeby napić się piwa, kilku młodych chłopców tańczyło akurat obok nas. Jeden Negr tak wywijał bosymi stopami, że zaczęłam mu się uporczywie przyglądać, zauważył to i gestem zaprosił mnie do tańca, panowie byli trochę zgorszeni, ale ja przynajmniej nauczyłam się podstawowego kroku. Niektórzy ludzie zmęczeni tańcem i rytmem spali już na chodnikach, trawnikach, ławkach. Porzucone ciało. Słychać głośno wybijany takt, wszyscy patrzą na prawo. O, idzie następna szkoła samby! Mimo wszystko muszą czegoś się napić, idzie jakiś pan z pepsi-colą. — Pisz teraz, chociaż jesteś zmęczona, później niczego nie będziesz pamiętać — mówię sobie, wyciągam jakieś stare bilety, gdyż nie mam już żadnej innej kartki w torbie. Zapalam tylko papierosa, nareszcie idą przed nami. Tańczą. Około dwóch tysięcy figurantów w jednakowych strojach, mniej więcej pośrodku pani ze swoim partnerem, ma proporzec na kiju, jest to pani, która prowadzi tę szkołę, tak mi powiedziano. Czasami takiej szkole towarzyszą bahjanki, teraz też: stare Murzynki ubrane całkowicie i na biało, toczą się raczej, a nie tańczą, ale to przynajmniej jakaś odmiana, nieraz występują kobiety, które nie należą do zespołu, ale po prostu zapłaciły, żeby się pokazać w swoim stroju, tym razem także jakaś ropucha w niesamowitej konstrukcji z piór, wstążek i bombek drepcze, zmęczona widać, nie dziwię się wcale, jest gorąco, chociaż środek nocy, ja też jestem zmęczona. Przyglądam się tym figurantom, dziewczęta nie są tak piękne jak na ulicach, chociaż trzydziestocentymetrowe obcasy wydłużają im nogi i przez to wydają się nawet zgrabne. Pomyśleć, że to ludność z favelli, która przez cały rok przygotowuje się na ten występ, a na stroje wydaje ostatnie pieniądze. Chłopcy podobają mi się, niektórzy o umięśnionych plecach, teraz błyszczących od potu, bardzo szczupli w biodrach, o urodach diabłów, nadają swojemu ciału co chwila inny kształt, grają ciałem, to nawet podnieca. Patrzę na ludzi siedzących obok, wyją niemal z zachwytu, wydaje mi się, że przyjmują to totalnie, zachłystując się dosłownie, sami są przesiąknięci tą sambą, chłoną wszystko i chyba nie czują już siebie. Mnie zaczyna to powoli nudzić, przyglądam się najwyżej niektórym tańczącym, jakaś Murzynka odwraca się i śmieje do mnie rozdziawiając usta, na tle brązowej twarzy różowa jama ustna — wygląda jak goryl. Dlaczego się do mnie śmieje? Aha, przed chwilą zatrąbiłam na mojej plastykowej trąbce. Karnawał — najczęściej używam słów: wszyscy, błyszczy, takt samby. Wszyscy błyszczą w takcie samby — to jest kwintesencja. Po raz pierwszy chyba w moich pamiętnikach zmuszam się do opisu dla innych, żeby mogli sobie to wyobrazić. Ja to inaczej odebrałam. Nie wspomniałam jeszcze o wozach alegorycznych: tandetne, duże obrazy wiezione na ciężarówkach, jakieś góry, morza, czasami zwierzęta, słoń poruszający trąbą, przy tym panie (żywe) w skąpych strojach, ruszające rękoma i, brzuchami, bo nogami to raczej trudno, kiedy się jedzie i jest mało miejsca. Wszystko to ładne, kolorowe, ale jak się podejdzie bliżej, czuć tylko pot i życie. Niedokładny cytat z jakiegoś „Nowego Wyrazu” czy „Twórczości”, ale trafnie określą karnawał. Karnawał warto zobaczyć, żeby zaliczyć — myślą sobie, chociaż naprawdę ten rodzaj sztuki czy zabawy zupełnie mi nie odpowiada, męczy raczej, jest zbyt krzykliwy, jarmarczny. Lubię sztukę subtelną, przeze mnie odkrywaną, indywidualną albo tak silnie oddziaływującą swoim nastrojem, że wprowadzającą w trans, coś na pograniczu metafizyki. Co innego makumba. Szkoda, że nie widziałem tego w dobrym wydaniu. W lesie albo na plaży palą się świece, dziewczęta przygotowują ołtarzyki z glinianych figurek, sreberek, skorupek od jajek, ubrani na biało ludzie tańczą, śpiewają, zawodzą, klaszczą, palą cygara i plują rumem. Makumba to przede wszystkim nazwa tych ołtarzyków: postawić makumbę można wszędzie — na chodniku, pod drzewem; zepsucie lub zniszczenie tej układanki przynosi podobno nieszczęście, chciałam nawet wziąć jakiś porzucony krucyfiks, ale tato się nie zgodził. Same obrzędy są modlitwami, wiara indiańska połączona z chrześcijańską... Ale wracając do karnawału, zaskoczyło mnie, że na ulicach wielu chłopców miało coś w rodzaju biustonoszy, czasami nawet zastanawiałam się. czy to mężczyzna czy kobieta. Podobno taka moda i nie tylko wśród pederastów, chociaż takich też jest wielu. Jak ładnie panowie wyglądają, gdy mają czerwone paznokcie i kolorowe powieki! W dzień poszłam z Darkiem obejrzeć Muzeum Wojny, architektonicznie ładny budynek, w środku niewiele mają pamiątek, ale to nie najważniejsze, widać, że nie ma u nich wojskowej tradycji, chociażby dlatego że żołnierze pełniący wartę honorową zdejmują hełmy, palą papierosy i rozmawiają z dziewczętami; u nas nie do pomyślenia. Zobaczyłam jeszcze Art Modern, poza kilkoma interesującymi pracami przeważała ekstrawagancja: walizka z wykałaczkami, stół nakryty białym obrusem, a na tym zastawa stołowa. Nie bawiło mnie to nawet, nic mnie nie bawi, może dlatego, że jest gorąco. Darek opowiadał mi jeszcze, że młodzież uniwersytecka przed rozpoczęciem studiów goli się i strzyże na pałę, a potem przez całe studia zapuszcza brodę i włosy. Oczywiście dotyczy to chłopców, może nie wszyscy tak robią, ale podobno jest to w dobrym stylu. W nocy znowu karnawał. Przez pierwsze trzy doby w Rio spałam tylko dwie godziny, dużo paliłam, prawie nic nie jadłam. Piszę o tym dlatego, ze gdy po karnawałowym szaleństwie wróciłam wreszcie na jacht, położyłam się na pokładzie i chciałam zasnąć, ale nie mogłam, nagle uświadomiłam sobie to wszystko i zaczęłam się bać, że mogę umrzeć. Jachty o świcie wyłaniają się z szerokości nocy, są już trójwymiarowe, kolory intensywne, szczególnie — biały. Zmartwychwstałe barwy na krótko przed wschodem słońca. Nie mogę spać, wobec tego piszę, jeszcze nie jest gorąco. 24. Trzy razy nocowałam u państwa Daniewskich (pan Daniewski jest przedstawicielem Centromoru w Rio de Janeiro), była tam maszyna, toteż miałam czas i miejsce na napisanie artykułów, na jachcie w porcie nie można nic zrobić, zawsze przygotowuję już wcześniej bieliznę do prania, całą korespondencję, nawet wkładam filmy do aparatu, bo naprawdę są trudności z dostaniem się na swoją koję, gdyż w mesie mamy ciągle gości. Polonia w Rio? Bardzo przyjaźnie ustosunkowana do Polski, czują się Polakami, ale tutaj również czują się dobrze, pan Kazimierz, który zabrał nas na Corcovado i dużo opowiadał o Brazylii, pan Tadeusz, pan Marian ze swoją kuzynką Marysię, była ona prawie moją rówieśniczką i dużo czasu spędzałyśmy razem. Mieszkania w Rio — ładne, pokoje są duże, wysokie, umeblowane spokojnie, elegancko — ściany pomalowane na jasne kolory, a to, co mnie najbardziej zainteresowało, to różne egzotyczne rzeźby, obrazki, mozaiki z motyli. Pamiętam pokój brazylijskiej rodziny, była to biblioteczka połączona z salonem, szafa z książkami zajmowała prawie całą ścianę, pokój był biały, oświetlony lampami o kształcie kuli, jedyną kolorową rzeczą był tam czerwony bucik szewczyka z obrazu. Prezentowano nam typowo brazylijską kuchnię, ciekawa rzecz, z owoców robi się sałatki, nie je się surowych w całości, ponieważ są zbyt suche przez szybkie dojrzewanie. Inna strona tego miasta: favelle, przycupnięte u podnóża gór, wydaje się — przyklejone klejem, te domki tak kruche, że odniosłam wrażenie, iż gdyby nie konstrukcja sznurków bieliźnianych, które były rozwieszone między favellami, zawaliłyby się natychmiast. Chciałabym jednak malować ten obraz: małe dzieci, które patrzą okrągłymi, czarnymi oczami, suszące się resztki ubrań, dziewczynkę podnoszącą z ziemi cukierka... Aga ładnie powiedziała wtedy: — Jak mi się podoba w Brazylii, tu nawet nędza jest kolorowa. Ludzie w Rio. Można tu spotkać od najgrubszych do najszczuplejszych, od czarnych do białych poprzez wszystkie odcienie, bardzo wysokich i bardzo niskich. Dziewczyny o morelowym i kakaowym odcieniu skóry przyprawiały mnie o kompleksy. Gdy opaliłam się trochę (podobno prawdziwi Brazylijczycy nie lubią się opalać) i na „fejrze” hippiesów kupiłam sobie czarno-czerwoną spódnicę, poczułam się lepiej. Fejra — tak nazywamy rodzaj jarmarku, który odbywa się zawsze w niedzielę. Można tam zobaczyć czy kupić pierścionki, sandały, pasy, suknie, obrazy, figurki, wisiorki etc. Wszystko to, a szczególnie skupiska drewnianych rzeźb czy małych obrazków, ciekawie wygląda. Wśród sprzedających niewielu jest hippiesów, raczej są to dobrze zakonserwowane starsze panie i dziadziusiowaci panowie, którzy traktują to jako formę dobrego zarobku. 4 marca. W Jate Clube de Rio de Janeiro czujemy się świetnie, jest basen, sauna, restauracja, gdzie koncentruje się życie tutejszego żeglarskiego światka. Z innymi załogami regatowymi jesteśmy tak zaprzyjaźnieni, że możemy wejść nie pytając o pozwolenie na każdy jacht, zrobić sobie drinka i zachowywać się jak u siebie. Jesteśmy w lepszej sytuacji niż w poprzednich portach, chociaż nis dorównujemy jeszcze wszystkim załogom: nie mieszkamy w hotelu, nie przylatują do nas samolotami rodziny, ale przynajmniej w klubowej restauracji możemy być „panami” — Bernardo Winkler, dyrektor naczelny firmy Julop, przedstawiciel Centromoru, między innymi w Brazylii, otworzył nam swoje konto, tak że gdy po obiedzie składającym się z zapiekanych krewetek, frytek, ryżu ze ślimakami, mięsa z gotowanymi ananasami, sałatki owocowej, porcji lodów,” melona, dżinu z tonie water, jednego piwka i malutkiej kawy przychodzi kelner i wlepia w nas swoje spojrzenie dając do zrozumienia, że powinniśmy już zapłacić, wtedy wyjmujemy karteczkę, do tej pory nie wiem, co poza moim imieniem i nazwiskiem było aa niej napisane, kelner od razu robi się pogodniejszy, sporządza rachunek, który my podpisujemy i tylko jeszcze rzucamy na stół napiwek z minami milionerów zresztą. Wprawdzie kuchnia na jachcie po sześciu miesiącach stoi już na wysokim poziomie i obiady z puszkowych mielonek są tak przyrządzane że nawet smakują w morzu, ale w porcie jest to ostateczność. Fakt, że możemy się stołować jak wszyscy w klubowej restauracji przyjęliśmy z niepohamowaną radością. 6 marca. W drodze na linię startu. W przedostatnim dniu postoju w porcie był wyświetlany film o naszych regatach, przede wszystkim były pokazane załogi angielskie: Chay Blyth z komandosami na treningach przygotowawczych w górach, załoga „Adventure” ...Najciekawszy jednak był wstęp do filmu: krótki reportaż z regat Admiral’s Cup. Żeglarstwo wydawało mi się zawsze sportem niefotogenicznym, dlatego że trudno jest w nim pokazać walkę. Tymczasem w tym reportażu jachty były filmowane z helikopterów, film został puszczony w przyspieszonym tempie i można było dokładnie zaobserwować jak przez powolne wykonanie zwrotu czy opóźnienie w postawieniu spinakera jacht od razu zostaje w tyle. Czasami pokazywano zbliżenia jachtu, załogi stawiającej żagle albo w żegludze na wiatr, żeglarzy wiszących na burcie, żeby zmniejszyć przechył, zbliżenie twarzy zalewanych wodą, zaciśniętych ust, napiętych rąk. Do tego jeszcze niepokojąca muzyka. Efekt zapewniony: to jest żeglarstwo. Po obejrzeniu filmu poszliśmy na „Taurangę”, gdzie odbywało się party pożegnalne. Zara przygotowała oryginalne włoskie spaghetti — biedna, w taki upał w kambuzie tonęła prawie w pocie. Usiadłam sobie aa pokładzie, ktoś grał na gitarze. Julio w morze. Rano przed odejściem żegnała nas Polonia. Jeszcze ostatnie wpisy do księgi pamiątkowej s.y. „Otago”. Brenek z Rio zaskoczył mnie zupełnie, bo gdy wręczyłam mu tę skórzaną księgę, wyjął karteczkę z tekstem i zaczął przepisywać. — Ja... — odparł na moje zdziwione spojrzenie — wiedziałem, że coś takiego będzie, i już sobie wcześniej przygotowałem tekst. Księżna Radziwiłł buszowała tymczasem wśród skrzyń po żywności, gdzie wyrzuciliśmy stare zapasy: mleko w proszku, makarony, sosy itp. — Ależ Jolu, masz taki barszczyk w domu! — Przyjaciółka księżnej aa próżno usiłowała ją pohamować i przekonać, że te zupy są jej niepotrzebne. Księżna Radziwiłł odparła rozbrajająco: — Ale to takie polskie! Wszyscy byli już na pokładzie, ubrani jak zwykle w białe koszulki i tym razem w kowbojskie, szare kapelusze, kapitan pozostał tylko wierny swojej kapitańskiej czapce, ja też się trochę odróżniałam, bo miałam na sobie koszulkę „Taurangi”, którą dostałam od Żary, i kapelusz koloru czerwonego. Oddaliśmy cumy, pomachaliśmy pa, pa aa pożegnanie... I znowu w morzu. 25, 11 marca. Już w morzu. Gorąco. Cabo de Hornos, Roaring Forties, przejmujące zimno — to wszystko przeszłość? Mniej nawet: słowa, wyrazy, które może „odżyją” jak u Prousta — czas odnaleziony w brzęknięciu łyżeczki, przypomnienie Wenecji... Tak jak dzisiaj, gdy piłam wermut z kubka, przypomniał mi się dzień, kiedy zdawałam maturę ustną z matematyki. Wystartowaliśmy 6 marca — „Copernicus”, „Peter von Danzig” i my. Osiem jachtów startowało ósmego, trzy dziesiętego, a jedenastego ostatnia grupa, największe i najszybsze: „Great Britain II”, „Burton Cutter” i „Pen Duick VI”, jeżeli dopłynął w ogóle do Rio. Żeglujemy na północny wschód, ale wiatr ciągle skręca, Kazio: — W ciągu pięciu minut dwa zwroty, to o dwa zwroty za dużo! Wypoczęłam już dobrze, jestem opalona, przeszedł mi zupełnie kaszel i katar, z czego w porcie mimo lepszych warunków nie mogłam się wyleczyć. Oprócz gotowania trochę ćwiczę mięśnie brzucha, poza tym tonę w lenistwie. Nie udało nam się połączyć z Gdynią-Radio, nie utrzymujemy żadnej łączności, „Copernicus” ma zepsutą radiostację. Trochę denerwuje mnie załoga: Kazio ze swoją wiecznie skwaszoną miną, Bohdan, który drobi, drobi kroki, kroi na talerzu widelcem i nawet gdy czyta, palcami drobno uderza w stół. Kapitan znowu za ciężko chodzi i zawsze mnie potrąci albo nadepnie. Ale wszystko do zniesienia, noce są piękne — pełnia księżyca, tropikalne noce, o których marzyłam. Gdy wystartowaliśmy (spóźniły się na start wszystkie trzy jachty), „Copernicus” był blisko nas, widziałam tylko ciemną sylwetkę „Petera”, bo patrzyłam pod światło, z tyłu Rio, za mgłą odległości, góry matowe na tle słońca, które rozlało się po całym zachodnim niebie. 8 marca — Dzień Kobiet. Chłopcy nie pamiętali o mnie, ja też zupełnie o sobie zapomniałam, jakkolwiek gdy kapitan złożył mi życzenia (dopiero wieczorem), prawie żadne, ale lepsze niż żadne — Zrobiło mi się przykro. Witold wszystko rozstrzygnął, bo powiedział, że kobiety muszą być zamężne i na tym był koniec mojego smutnego humoru i zawstydzenia męskiej części załogi. W sumie — głupio. Adam wyjął właśnie piwko z ice boxa! — Piwo z lodu dla Stasia! Ten lód jest w stanie ciekłym. No, ale to taki specjalny, dla ciebie. Teraz już pora dodać coś jeszcze o porcie Wszyscy byli zachwyceni Rio, że takie kolorowe, słoneczne i piękne, nie wiem, może mnie Darek od razu tak krytycznie nastawił, tyle przecież wiem o Rio, ile mi powiedziano. Widziałam piękno, ale ono mnie nie przenikało, dla mnie to miasto było zbyt męczące i zbyt upalne. Najgorsze te upały. Dlatego dużą przyjemność sprawił mi Stasio, podarowując mi wachlarz w prezencie z okazji szczęśliwego dopłynięcia do Rio. Wprawdzie niczego niezwykłego się nie spodziewałam, pamiętając Sydney, ale miłe było, że tutaj nie mieliśmy wiele pracy, a do moich obowiązków należało zasztauowanie żywności i podstemplowanie kopert dla filatelistów (to wcale nie jest takie proste, jeżeli się weźmie pod uwagę, że kopert tyło około pół tysiąca). To z czego śmiałam się w Rio: — No, Rysiu, a na bankiet do królowej Elżbiety się wybierasz? — A, do Eli? Oczywiście stary! — Co tam Ela, tutaj w mieście, bracie, każda dziewczyna — to pała k! Opowiadają Bogdan i Rysiek z „Copernicusa”: — Nie mieliśmy nafty, każdy na rozgrzewkę dostawał raz na tydzień od Zygi pół litra. Zimno jak cholera, ciągniemy, żeby się rozgrzać, ale potem nikt nie chciał pójść na dziób, bo wszyscy byli pijani i Dżinks musiał sam maszerować. — Dobrze mu tak, po co nas wódką rozpieszcza. — Najpierw chciał, żebyśmy w ogóle na burtach wisieli, jak jest przochył, a teraz taki czuły. — Najlepiej było, że Bogdan nie mógł znaleźć musztardy, dopiero gdy skończyły się wszystkie puszki mięsne i chleb, a zostały tylko biskwity z dżemem, odkrył ją. — Nam zostały jeszcze parówki, a wam? — Wiesz, u nas nikt nie lubi parówek, a już szczególnie Zyga. — Za to lubi zupy. — Aha, opowiedz, jak to było. — Zyga raz prosi: „Zrób, Bronuś, jakąś zupkę wreszcie, do cholery”. No i zrobił Bronuś zupę. Parówkową, do cholery. Bogdan zwraca się do Witolda: — Wiesz Witold, jak ty obsługiwałeś radiostację... Rysio próbuje mnie pocieszyć, widząc że ledwie tu tolerują moją obecność: — Zuziu, oni są teraz pijani i dlatego nie myślą o tobie, wyśpij się (jak można spać w takim hałasie i gdy jest tyle dymu w mesie!), jutro umyj włosy i zobaczysz, nawet Zyga przestanie myśleć o rejsie, nie ciągnij go teraz za kudły, śpij mała. — Zmusza się do grzecznego zachowania wobec mnie, ale to już jest maksimum, na które mógł się zdobyć. Postanawiam się nie odzywać. — Wiesz, Witold, jak ty obsługiwałeś radiostacje... — No skończ wreszcie. — Jak obsługiwałeś, to tak wolno, spokojnie mówiłeś: „»Copernicus«, »Copernicus« woła »Otagooo«, »Otago«, czy mnie słyszycie? Słucham. Słucham 2182, Over!” A potem: „Słyszę was bardzo słabo”. A u nas nikt nie nadawał, tylko chrapanie Bronka mogłeś słyszeć. — A jeszcze lepiej, kiedy Papkin wyszedł na rufą z call-boyem — maleńką radiostacją — chcieli sprawdzić czy działa. I nie mogli się porozumieć. „Zyga, Zyga, Tu Zbyszek, słyszysz mnie?” „Tak, ale nie przez radiostację” — krzyczał Zyga. — Z tej radiostacji to ja już dawno powinienem jarzyniarkę zrobić — stwierdza filozoficznie Bogdan. — Wiecie, w pewnym momencie Zyga chciał w ogóle zrezygnować, powiedział: „Ja z wami dalej nie płynę, wybierajcie nowego kapitana”. No i ja zgłosiłem moją kandydaturę, ale reszta mnie nie poparła.” Nie wiem dlaczego, przecież tylko ja nadaję się na tym jachcie na kapitana. — Dżinks to w ogóle ma zagrania — stwierdza Adam, który najpilniej się wszystkiemu przysłuchuje. — Wiecie, ciekawe, czy ten statek asekuracyjny przy Hornie czeka jeszcze na polskie jachty? — ktoś zmienia temat. — Zdjęć jeszcze nie mamy, wszystkie jachty mają zdjęcia z przejścia Hornu, nam mogą w kraju nie uwierzyć... Zyga: — Wiecie, że ja chciałem wejść na Falklandy, gdy nie odezwaliście się po Hornie. — Ja opowiem, jak to było — mówi Rysio: — Zyga nie chciał wchodzić w nocy do portu, stwierdził, że musimy wolniej żeglować, żeby być na Falklandach rano, toteż kazał zrzucić genuę, „Zyga, po cholerę!?” — pytamy. W końcu zdenerwował się, wyszedł na dek i sam rzucił. Następnego dnia rano Falklandy widać jak na dłoni, słoneczko świeci, flauta, stoimy 30 mil od brzegu. Przestaliśmy do wieczora i pożeglowaliśmy dalej. — To znaczy — Zyga pożeglował! — A kiedy nasz kapitan bywa wściekły tak bardzo, że nikt i nic nie jest go w stanie pocieszyć, wtedy ktoś przychodzi do niego i mówi: „Zyga, powiedz, jak tam było na solingu?” Wtedy Zyga bierze dwie puszki: „Tu Elvstrem, a tu ja, on tak, a ja tak, on robi zwrot, ja go łapię na prawym, a tu jest boja (trzecia puszka), pierwszy jestem przy boi, ale on jest niedaleko, nagle... „— i tak dalej... Zyga przez trzy godziny jest zajęty, nareszcie my żeglujemy spokojnie. — Puszki od piwa? Nie, nie wyrzucamy, używamy jako nocników. Tak, wycinamy, tylko Papkin nie wycina i do takiej małej dziurki robi. — Lekarstwo mamy jedno i na wszystko: maść rybacka — i na ból zęba, i na zatwardzenie. Nie mamy tak jak wy lekarza, Bohdan to dobry lekarz, ale jakie listy napisał: ,,Copernicus” znowu stoi, a my płyniemy, podgoniliśmy czołówkę około 50 mil. — Gdy oni byli 500 mil przed wami! — Ale zwróć uwagę, to się ciągle powtarza: „Copernicus” znowu stoi! — Różnica między „Copernicusem” a „Otago” jest bowiem taka, że „Copernicus” stoi, jak jest wiatr, a „Otago” stoi na flaucie. Opalam się, ćwiczę mięśnie brzucha. Już noc, księżyc jeszcze nie wyszedł, ale Zygmunt świeci romantycznie ogoloną głową. Znalazłam ładną rzecz Herberta: „Nie rozumiem, jak można pisać wiersze o księżycu. Jest tłusty i niechlujny. Dłubie w nosie kominów. Jego ulubione zajęcie to włazić pod łóżka i wąchać buty.” Stasio pokazuje mi na swoim brzuchu jak robić masaż. Wyszłam na pokład. — O znowu Zuzia-lokomotywa! Przecież ktoś pomyśli, jak nas zobaczy, że to statek parowy! Najpierw widać dym, potem długo, długo nic, wreszcie papieros, a na końcu Zuzia — śmieje się kapitan, który dotychczas wierzył, że rzucę palenie, ale już przestał wierzyć. — Odczepcie się, do cholery, nie macie innych tematów!? — Jestem zła, bo noc jest piękna, a oni ją zabierają przez rozmowy na tak błahe tematy. 26. 13 marca. Od pewnego czasu zaczęłam zapisywać daty„ czasami mi tego brakuje. Trzeba wziąć się do pracy nad samą sobą. Tak? A czy w końcu i tak wszystko nie dokonuje się samo. Robimy to, co musimy, albo to, co nam się chce, a czytam i tak dużo. Niewiele jest rzeczy, do których, się zmuszamy wewnętrznie. Ćwiczyć? Dobrze, będę. Ale czy moje muskuły, harmonię na brzuchu ktoś zauważy? Czy będzie to jakaś zasadnicza różnica? Na razie prowadzimy w wyścigu, łączność mamy słabą, ale mniej więcej znamy pozycje innych jachtów. „Copernicus” się nie odzywa. Ciągle halsujemy, duża fala, wiatr — 20 węzłów, przechył, słońce, chłopcy opalają sobie pupy: białe z czerwonymi kropkami, moja taka sama, to od chodzenia w mokrym ubraniu. Nie uprzedzają mnie czasami i gdy wychodzę na dek, leżą golasy. „Copernicusowcy” opalali się już tak w pierwszym etapie, a wtedy kapitan im powiedział, że u nas wszyscy chodzą w spodenkach, tylkoIwona w stroju Ewy. Nie wiem, czy myśleli, że to prawda, ale podobno zazdrościli, że na „Otago” mają nagą dziewczynę, a oni na „Copernicusie” — nie. Dzisiaj znowu leżałam na deku, wiatr palił mojego papierosa. Przeraziłam się nagle. To już ostatni etap! Jak będzie mi brakowało tego wiatru, który opływa moje ciało. Wiatr Niezłamany. Przeczucie żalu. Czy będę potrafiła odnaleźć się po powrocie? A jednak... August przysłał mi poezje, zapamiętałam jeden werset. „A jednak to szczęście, że człowiek powraca”. Chwila, którą czuje się aż do bólu i ten żal dziwny, żal przemijania i ta refleksja: to jest właśnie TO. Życie. Trzeba żeglować dla odświeżenia przeżyć, dla zatrzymania czasu. „Nie ma przyjemności w podróżach... Przyjemność oddala nas od nas samych... Podróż, która jest jak wiedza wielka i poważna, przywraca nas sobie na powrót”. Za często cytuję Camusa, ale zbyt trafne ma myśli, żebym tego nie robiła. Ciągle wracam do tego, czy istnieje drugie życie — możliwość oderwania się od wszystkiego, co było. A może gdziekolwiek byśmy nie byli, jesteśmy zamknięci przez możliwość własnego przeżywania? Więc nie ma wyzwolenia od siebie? Chyba tak... Opalam się. Przypomniało mi się, co Aga powiedziała w Rio na plaży: — Żeby mężczyźni mogli wiedzieć, o co mogą być zazdrośni, kobieta najchętniej oddaje się słońcu. Ten etap dotychczas sprawia wrażenie przyjemnego, słonecznie, wietrznie, wszyscy w dobrych nastrojach, nikt niczemu się nie dziwi, ponieważ zdążyliśmy się poznać. Znowu te same melodie, których słuchałam wtedy... pierwszy etap, żegluga na Atlantyku do Kapsztadu. Gdy przeglądałam wczoraj pierwsze strony pamiętnika o tym właśnie okresie, dziwiłam się, że tak dużo jest spraw banalnych, strzępów rozmów, powiedzonek załogi. To ma swój wdzięk, ale... Czy nie umiałam wówczas odczuć przyjemności żeglowania? A może wszystko wydawało mi się naturalne: tak właśnie powinno być. Nie czułam potrzeby pisania o tym? Teraz nie wiem, ale przecież gdy leżałam na pokładzie po kolacji patrząc na niebo, na morze, byłam nieodłączną częścią tego wszystkiego... Trudno opisać takie wyłączenie się z innych spraw, ale chcę powiedzieć, że pierwszy etap był o tyle przyjemniejszy, przecież nie byliśmy wtedy sobą zmęczeni, nie dręczyła nas chęć i możliwość porównywania portów, ludzi, wydarzeń, nie wiedziałam, kogo spotkam w Kapsztadzie, do nikogo nie chciałam powracać, nie musiałam szukać radości w żeglowaniu, obrazy, przeżycia tworzyły się same. To wtopienie się w żeglującą noc. Ciągle płyniemy pod wiatr, wkrótce wejdziemy w pas ciszy, wtedy Stasio zostanie kukiem. Wczoraj wieczorem: podwieczorek z wodotryskiem. Fala często zalewa mesę, gdy zaś nie otwieramy świetlików — duszno. Teraz mamy mokre kanapki i koje. Wilgoć — ciepła, wstrętna, śliska, cuchnąca pleśnią. Kapitan wczoraj słusznie zauważył, że najczęstszą pozycją na jachcie jest pozycja leżąca. Tylko sternik stoi. Eeszta porusza się od czasu do czasu małpim chodem, żeby zmienić jedną pozycję leżącą na drugą pozycję leżącą. Skończyłam Ulissesa, dzisiaj czytałam otatui fragment — monolog Molly. W jaki sposób Joyce tak poznał psychiką kobiety? Molly Joyce'a jest kobietą płytką, jeżeli, ma jakiekolwiek problemy, to dotyczą one tylko mężczyzn i miłości erotycznej, a jednak może się bardzo podobać, ba wszystko jest w niej tak kobiece, w gorszym, ale kuszącym tego słowa znaczeniu, natomiast Leopold Bloom przy całej głębi swojej duszy, swoich rozmyślaniach jest nijaki, bezpłciowy. A tak w ogóle to nie zastanawiałam się jeszcze poważniej nad tą książką. Adama chwycił reumatyzm, Zygmunt chodzi z obwiązaną szyją —. jest chory na gardło, śmiesznie wygląda, ale on już taki jest, czuły na punkcie zdrowia, przesadny w zaufaniu do ziółek, czosnku, cebuli. — Woda? Ale tylko przegotowana! — Papierosy? — Nie, dziękuję. — Piwo może chcesz? — Nie, piwo szkodzi włosom. Żyć pełnią życia, i tak jest za długie. Noc już. Rano — jajka sadzone. Pokłóciłam się ze Stasiem, wyzwałam go od błaznów, bo wyrwał mi papierosa, gdy zapaliłam w mesie (pozwoliłam sobie na to, bo akurat nikogo nie było). Chciałam go uderzyć. — Ty smarkulo! — krzyknął. Powiedział, że jest obrażony i że nie będzie się do mnie odzywał, a ja i tak wiem, że za kilka dni wszystko mu przejdzie, nie wytrwa przy swoim postanowieniu. Zygmunt ze Stasiem robią ćwiczenia na byczy kark. Z rozmowy: — Wiecie co, w ogóle w Rio powinniśmy dziewczynki zaprosić na jacht, polewać je tym naszym winem tropik, dziesięciozłotówki jeszcze w kraju rozmienić na pięciogroszówki, pieniędzmi je obsypywać. A Zuzię byśmy do kina wysłali! Latająca ryba — wisi na grotmaszcie, solona i wypatroszona, suszy się, piecze na równikowym słońcu. Kapitan jednak zbezcześcił obyczaj nietykalności ryb latających, chce mieć jedną zasuszoną dla swojego syna. Jesteśmy na 6° S. Wczoraj było lato, dzisiaj jesień, a za kilka dni, gdy będziemy na półkuli północnej, znowu powita nas wiosna. 22 marca. Pękł forsztag. Stasio nadal obrażony, odzywa się półsłówkami, me jada posiłków, wziął na siebie rolę męczennika, a mnie przypiął rolę złej dziewczyny, niewyrozumiałej smarkuli. Mówi, że koniec ze Stasiem, teraz jest Stanisławem, zmienił fryzurę i charakter pisma. Zasadnicze zmiany. Wczoraj leżałam na deku. I nagle zobaczyłam odwrócony Duży Wóz, po raz pierwszy od pół roku ten znajomy układ gwiazd, którego codziennie szukałam nad dachem domu, żeby policzyć jego siedem gwiazd i powiedzieć: ,,Niech mi się przyśni, kto o mnie myśli” — a potem kładłam się lewą nogą spać do łóżka. Tak trzeba. Duży Wóz jeszcze tak nisko, jeszcze do góry nogami, ale jest! Jaka radość! Północne niebo jest ładniejsze, bardziej nakropione gwiazdami. Ciekawe, kiedy znowu zobaczę Krzyż Południa, który teraz opuszcza mnie coraz bardziej dostrzegalnie. Kapitan zszedł do mesy po kąpieli deszczowej: — Zobaczcie, zimno mi, mam gęsię skórkę. Na równiku! Kto by uwierzył! 24 marca o godzinie 04.45 przekraczaliśmy równik, kapitan wydał paschalną, byłam zła, ponieważ nie mogłam wydostać mleka w proszku, a nie chciałam się spóźnić ze śniadaniem. Staszek jeszcze nie kukuje, jest zła pogoda. Dlaczego Edwin uważa, że o wymiotach i rozmyślaniach w klozecie nie warto czytać w książkach, bo to mamy w życiu? Niektórzy teraz czytają Ulissesa i ciągle dają mi do zrozumienia, że nie powinnam była tego czytać, a ja chwilami nie umiem uzasadnić swojego zdania, nie mam daru srybkiej, błyskotliwei odpowiedzi! Czytam teraz Historię filozofii. Dzisiaj rano po raz pierwszy od wielu miesięcy usmażono latającą rybę! Było mi przykro. Tak! Zapomnieli o 8 marca! Skoro nie widzą we mnie kobiety, to mogliby chociaż zobaczyć rybę i uszanować przynajmniej to! Żeby tak sobie języki połknęli zamiast ryby! Tacy już są mężczyźni, przyzwyczajają kobietę do swojej rycerskości, kuszą tym, że faworyzują, otaczają opieką, pomagają, a w gruncie rzeczy wymagają od kobiety, żeby im dogadzała. Niech jedzenie będzie dobre, skarpety uprane. Odłożyłam na chwilą książkę o zwyczajach indiańskich, żeby sobie porozmyślać. Myślę i piszę teraz wytartymi, łatwymi zdaniami, żeby sobie ulżyć w przelotnym, nieistotnym zachmurzeniu. Muzyka smutna, ciągnąca się... Na równiku jesienna pogoda: deszcz, chmury, chłodno. Kto tak sobie wyobraża równik? Kto tak sobie wyobraża rejs? Słońce jest wytrwałe w zachodzeniu. Piękno dzisiejszego zachodu przerastało mnie, nie potrafię nic napisać. A więc przyjadę do kraju i będę bardziej chętna, samodzielna, pewna siebie, swobodna, nie dlatego, żebym była taka rzeczywiście, ale dlatego, że tak sobie mnie wyobrażają i ja nie chcę zniszczyć tych wyobrażeń. Chociaż jestem już w dużej mierze sobą. Pamiętam, że dwa lata temu, żeby wyglądać na żeglarkę, paliłam fajkę, „lubiłam” piwo i starannie dobierałam swój strój jachtowy, ta kurteczka, ta czapeczka... Poza. Teraz mi to niepotrzebne, ponieważ w pewnym sensie życie jakoś mnie zdeterminowało, nadało pewną indywidualność, nad którą nie mam kontroli i od której nie mogę uciec, nie muszę się ślizgać po powierzchni, szukając w jakiej formie mogłabym siebie wyrazić, niepotrzebne mi żadne role, stać mnie wreszcie na rolę życiową. To brzmi dumnie, śmieję się z siebie! 27 marca. Płyniemy na północny zachód. 1 kwietnia. Wczoraj, gdy rozrabiałam mleko w proszku, kołowało mi się w głowie, biel kubków, mleka, garnków, wszystko wirowało. Dziwnie się czułam. Dzisiaj kapitan primaaprilisuje od rana: — O, zobaczcie, pęknięcia w podłodze! O, Bohdan, szybko, bezan się rozerwał! Po raz drugi zjechała mi z kuchenki patelnia z tłuszczem. — Kapitanie, od poniedziałku miałam dostać urlop, miała być zmiana kuka! — powiedziałam z wyrzutem. — Ach tak, Witold! Od jutra Iwonka zamiast Stasia wchodzi do twojej wachty — zakomunikował kapitan. Nie wierzyć w przesądy? A jednak gdy tylko zostało zapowiedziane moje wejście na pokład, grot się rozerwał. — Wachta na dek! Do zrzucenia grota! Wyszłam na ster o 24.00. Wiatr wzrósł do 30 węzłów, na białej pianie fal odbijało się światło rufowe i oświet» lało nadbudówkę. Księżyc zaszedł. Latające ryby, wiatr, woda ciężka, jacht grzęźnie, zapada się głęboko. Po dwóch godzinach sterowania zeszłam pod pokład, położyłam się na ławeczce, marzyłam o pościeli, śniegu. Zasnęłam. Wróżyła mi mała, chuda cyganeczka. Z oczu. Wczoraj wieczorem grali jakąś melodię, przypomniał mi się nasz Kazio, jak tańczył w klubie na jakiejś zabawie. Ja też wtedy tańczyłam z Przegubem, w podartych dżinsach zakończonych futerkiem, w kaloszach na obcasie, i w długim, szarym swetrze, w dodatku dziurawym. Tańczyliśmy niestarannie, na pewno wzbudziłam zgorszenie. Co to za dziewczyna? — myśleli niektórzy. Lubię to, a potem okazywać się inną (lepszą?), niż się wszystkim wydaje, że jestem. Stasio nieźle sobie radzi w kambuzie, chociaż mówi, że to praca dla kobiety. Czyżby dyskwalifikowała jego męskość? Adam: — Naucz się, Stasiu, jeszcze tak pytać: Komu kaawa? Komu herbataaa? Z mlekiem czy bezzz? Wtedy już wszystko będziesz robił jak Zuzia. Kapitan jest miły, wstawił się za mną, prosząc, żeby nikt się nie mścił na mnie dając mi dodatkowe prace za to, że „sprowadzam” złą pogodę, gdy zaczynam wachtę na pokładzie. Na trawersie mamy Przylądek Zielony, w odwrotną stronę płynęliśmy z Portsmouth do Wysp Zielonego Przylądka — osiemnaście dni, teraz pewnie potrwa to trochę dłużej. Dobrze się czuję bez kukowania, nocą na wachcie śpię na ławeczce. Witold pozwolił, kiedy nie sterujemy, odpoczywać, ale zajmowanie się czymś innym, na przykład pisaniem na maszynie, jest niemile widziane. Adam był na sterze. Dzień słoneczny dzisiaj. Czytam o Spinozie, myślę o sztuce. Staszek dobrze się czuje w kambuzie. Jest miły dla mnie. A jednak! Witold zrobił mi klasówkę z astronawigacji. Wyszłam na dek, chciałam się pochwalić Zygmuntowi. — Wyszło! Wszystko wyszło! — krzyczę, a tu Boguś myje się w stroju Adama. Speszyłam się, on również. Stoję przy sterze. Staszek ćwiczy pompki, przysiady, wymachy, śmieje się w słońce, na koniec robi sobie masaż, najpierw napręża ciało, potem je rozluźnia, głaszcze i bije się po rękach, stopach, po tych wszystkich zabiegach szczotkuje brodę i już jest gotowy, żeby zacząć przygotowywać kolację. Edwin: — Panowie! W najbliższy czwartek i piątek będę słuchał spowiedzi. Proszę zgłaszać się w forpiku. Pojedynczo! 5 kwietnia. Płyniemy pod spinakerem, Boguś bardzo dba o wszystkich i o siebie, wykorzystując dzisiejszy pogodny dzień, i robi pranie. Kapitan rozgniewał się na Adama za burdel w sprzęcie bosmańskim, zwymyślał go. Stary niepotrzebnie może chciał nadać krańcowy ton swojemu zdenerwowaniu. W sumie znają siebie na tyle dobrze, że wiedzieli, iż to tylko gra słów, niepotrzebna zresztą. Ale Adam ma jednak swój styl — potrafi wybuchnąć, nie myje się i nie czesze, brzuch mu urósł od piwa, fajnie opowiada i pije dużo. Jest dobrym tematem malarskim. Z żeglarzy, których poznałam, jeszcze Doi z „Coali” jest w podobnym stylu, ale on. to prawdziwy wagabunda. Sama „Coala” przypomina jacht hippisów; w środku na ścianach burt są rysunki, na rysunkach napisy, złote myśli, przekleństwa etc, dziennik jachtowy wygląda jak zeszyt niechlujnego ucznia, od Sydney w załodze jest również jego żona, o męskiej budowie, szczupła, ma ujmujące spojrzenie, jest wyjątkowo oryginalna. Pełnia. Pełnia działa na sen. 27. Wiatr znowu wyostrzył, zrzuciliśmy spinakera. Mamy jeszcze jednego, przysłali nam do Rio, taki mały, cienki, zwany cypiskiem. Udała się łączność między jachtami. Czołówka jest daleko przed nami, „Grand Louis” na 10° N,. widzieliśmy go, jak nas mijał, od rana się regaciliśmy i nawet byliśmy dobrzy, bo przez szybsze wykonywanie zwrotów trochę nadrabialiśmy, dopiero w nocy znikł nam z oczu zdecydowanie. Tam też płynie jedna dziewczyna, żona kapitana, podobno, gdy mijali Horn, to postawili ją za sterem, dla mnie chłopcy nie robią takich wyróżnień, ale nie mam o to do nich żalu. Kapitan krzyczy: — Edwin! Na dek! Genuę zwalamy! Jestem po wachcie, jak dobrze, że to nie ja muszę wychodzić. Gra muzyka — hiszpańskie piosenki, przyjemnie. Jutro Niedziela Palmowa, chcemy zostawić Azory po lewej burcie, płyniemy na północny wschód. Jem dużo czosnku. Adam stojąc przy sterze, zagapił się, wziął wodę na pokład i oblał kapitana. — Drobna rzecz, a cieszy — śmieje się. „Wyszłam na dek. Księżyc świecił, stanęłam za sterem, wiatromierz kiwał się raz na prawo, raz na lewo i znowu na prawo” — pomysł Adama co pisać kiedy nie wiem, co pisać. Chcę dołączyć trochę wspomnień, myśli ogólnych o morzu i żeglarzach. Czy taki rejs daje już doświadczenie pozwalające uogólniać? Przypominam sobie Conrada, szkicował ludzi morza, parę kresek, zdań, wynoszących marynarzy w inny świat. Indywidualność, piętno morza, świat niezrozumiały dla laika, kuszący jednak swoją ostrością. U mnie jest wszystko takie rozmazane. Trudno. — Nie chciałbym, żeby polskie jachty przypłynęły witać nas w Portsmouth. Przypłynie Eeeewa i Grażynaaa... W ogóle to będą mieli po pięć dolarów, a my po trzysta i będziemy musieli się nimi zajmować, ja do królowej, oni do królowej, ja na party do Whitbreada, oni.. Wczoraj wieczorem kapitan po raz pierwszy pocałował mnie na dobranoc. Uczę się na całego astronawigacji. Jutro znowu schodzę do kambuza-Hadesu. Mój tydzień się skończył. Stasio zrobił pożegnalną kaszankę i gulasz z czekolady. Muszę przyznać, że był to chyba najprzyjemniejszy tydzień z tygodni pokładowych. Wszyscy mają dziko-dziwne sny przez pełnię. Noce pełne księżyca, szybkie, twarze blade... I zapach tytoniu fajkowego, rozmyślanie nie wiadomo o czym na pokładzie, zapatrzenie w gwiazdy, Czy to jest kwintesencja? Nie. Wszystko zamyka się w napięciu mięśni przy Ciągnięciu liny, tak mało. Błogi moment, kiedy można się położyć do koi, rozmyślać o porcie: porzucenie i czekanie. Zimny wiatr i słońce. Gorzkie morze. To wszystko tłumaczy. Konieczność wypełniająca codzienne wachty i patrzenie na te same twarze. To wszystko usprawiedliwia. A nasza okołoziemska banda, flota admirała Steinera, czy; wyryte jest na jej twarzach piętno morza? Opalone ciała, przenikliwe spojrzenia, długie, potargane włosy, nałóg palenia i żeglowania. Żeglarze. Nie z Conrada, nie z Londona. Tacy mili i bliscy, chociaż często nie znam ich imion, włóczymy się po świecie, w gruncie rzeczy zwyczajni. Żeglarze. Nieobciążeni kompleksami, z fantazją i w kolorowych bermudach, z długimi brodami i brudnymi nogami, rozrzutni, naturalni, weseli. Weseli? Na zewnątrz. Całą trasę oprócz mnie płynie jeszcze Zara i Wendy Hinds z „Second Life”. Wendy jest zupełnym przeciwieństwem Żary, blondynka z dużym biustem, kusząco ładna. Pamiętam, z jaką rezerwą odnosiliśmy się do innych, jachtów, gdy wypływaliśmy z Portsmouth. Byli lepiej wyposażeni, ich jachty to niemal maszyny regatowe. A potem w Kapsztadzie zupełny odwrót, wszyscy się cieszyli, gdy wpływaliśmy, dzwonki, śpiewy, okrzyki, wystrzały rakiet, ktoś przyniósł na „Otago” butelkę szampana, nic się nie liczyło, twoje poglądy, przeszłość, plany na przyszłość czy warunki materialne, jedno było ważne: kim jesteś jako człowiek. Chłopcy z „Petera”, których spinaker oburzył naszą dumę, to teraz najlepsi kumple. Nabrzmiałe, wypełnione morzem dni, dni trudne, nudne, długie, czynią miłymi sprawy proste: ciepło ust i zapach chleba, i kąpiel w wannie, i rozmowy. 28. Z tatą bardzo zaprzyjaźniłam się w rejsie. Ojciec — córka, wypadł z tego układu dystans i został zastąpiony wzajemnym zrozumieniem i poznaniem. Stasio znów robi z siebie centrum zainteresowania, prosił mnie o zaparzenie rumianku, ponieważ chce sobie przemywać oczy. Adam: — No, nacieraj, Stasiu, śmiało, nie o rumianku, mów, co miałeś powiedzieć. Staszek: — Zaraz będę nacierał... sobie rumiankiem oczy. Zbliżają się święta, pościmy, dzisiaj Wielka Sobota, zimno, a aa rozgrzanie: — Ciepły Murzyn od zewnątrz i koniaczek od wewnątrz, stary mandżurski sposób — mówi Adam, zwany ostatnio dziadkiem Jackiem. Myślałam o załodze i stwierdziłam, że cenię Witolda, zawsze jest taki zgodny z „przepisami międzynarodowymi”, a przede wszystkim zachowuje dystans, jest obojętny wobec tego, co go otacza, na tyle akurat stoi obok, że odnosi się wrażenie, iż wie i widział już wszystko. Wydaje mi się, że po rejsie, kiedy już się wszyscy rozstaniemy, z czasem zaczniemy się odnosić do siebie z wielką życzliwością, jesteśmy jednak sobie bliscy: za dużo nas łączy i chociaż wady każdego wyszły na jaw, nikt nie okazał się świnią. To ważne. Staszek stoi oparty o bezanmaszt, ma zamknięte oczy, gdyby je otworzył, patrzyłby w słonce. Trochę cieplej, ale wiatry silne i z niekorzystnego kierunku. Od środy mamy sztorm, znowu to samo co przed Hornem; fale duże, „Otago” jedzie Jak drynda na wybojach, w środku mokro, poruszanie się sprawia trudności, że wiatr nie skręca, ciągle płyniemy bardziej na wschód niż na północ, po zrobieniu zwrotu cofalibyśmy się na południowy zachód niemal. Przymusowe umartwianie się w Wielkim Tygodniu! Filmowałam refowanie grota, psychicznie czuję się nieźle, ponieważ ciągle jestem czymś zajęta. Niektóre jachty na pewno na święta będą już w Portsmouth. Jeszcze tydzień temu czuliśmy, że dobrze płyniemy. Cały czas w tym etapie mamy bejdewind, wiatr odkręcił na początku kwietnia, wtedy pod spinakerem ruszyliśmy na wschód, choć trzeba było żeglować raczej na północ, nawet szybciej byśmy płynęli ostrym baksztagiem. Teraz plujemy sobie w brodę, ale kto mógł przewidzieć. Tych kilka dni znowu pogrążyło załogę w obojętności i rezygnacji, szczególnie kapitan mocno się denerwuje tym niekorzystnym wiatrem, chciał, żebyśmy w Portsmouth nieźle wypadli, przed „Copernicusem” przynajmniej, przed „Peterem”. Dziwne rozrywki ostatnio wszyscy znajdują w przyczepianiu się do każdego, we wtrącaniu się w jego sprawy z dodatkiem odpowiednich epitetów. Szczególnie celują w tym Edwin i Bohdan. Na święta zmienił nam się kierunek wiatru; słońce chłodne, ale jest przyjemnie. Rano kapitan we wzrusza jacy sposób złożył załodze życzenia. Drżącymi dłońmi wziął talerzyk z pomarańczą podzieloną na cząstki, która zastępowała nam wielkanocne jajko, i dawał je każdemu, dodając osobiste życzenia: kawalerom szybkiego ożenku, innym zdrowia, szczęścia, jak to normalnie przy takich okazjach. Potem już była paschalna i szynka wielkanocna z puszki, cherry, dżin, long drinki, chałwa, orzeszki brazylijskie, chowane specjalnie na święta, goplanki, ciasteczka, wafelki w czekoladzie, ryż zapiekany z jabłkami, zupa mleczna; czosnek i cebula też były, bez tego w ogóle nie liczy mi się przygotowanie posiłku. I palić było wolno w mesie. Na lustrze przymocowałam kartkę z bloku nr 2 z narysowanym krzywym jajem i napisami: „Alleluja! Alleluja” — i — „Smacznego jajka!” Płyniemy wolno, ale w dobrym kierunku, przypuszczalnie pod koniec tygodnia powinniśmy być w Portsmouth, jeszcze około 900 mil. Lany poniedziałek się nie udał, wszyscy sobie dużo obiecywali, ale jak przyszło co do czego, to każdy wolał nie zaczynać, zęby samemu nie być oblanym. Zimno już. Staszek mnie tylko pokropił pachnącą wodą kolońską. Kazio nie może zasnąć, hałasują agregat, moja maszyna i radio. Powiedziano mi, że najmniej potrzebną rzeczą w morzu jest maszyna do strzyżenia trawy, maszyna do pisania i oficer marynarki wojennej. To znane powiedzenie, tylko że tym razem aluzja była skierowana pod moim «dresem. Za dużo stukam. Edwin i Adam wychodzą ostatnio na pokład razem. Kiedy jeden z nich steruje lub ma wachtę, drugi mu towarzyszy — nawijają. — Jak to będzie, gdy popłyniemy karolinkami na jeziora, koszulki sobie zrobimy, po jednej stronie nazwa regat, po drugiej imię i nazwisko, moje tak z francuska brzmi; Adam Michel, a twoje za to rzeczowo: Trzos. — Piwa dużo zabierzemy. Dziewczynki będą kukowaly. — Myć się nie będziemy, włosy zawiążemy sobie do tyłu, ja założę te swoje zęby z Rio na szyję. — Tak, żadnych rejsów na morzu, tylko jeziorami. — A jak do knajpy wejdziemy, usiądziemy przy kuflach piwa, koło nas zbiorą się różne luje, wtedy zaczniemy: „Adam, a tam na Hornie, byłeś wtedy na dziobie i fala zakryła.cię z głową, ledwo utrzymałeś się na pokładzie, morze ryczało wściekłe, tak było? Opowiedz coś o tym”. — Ja ci wtedy odpowiem: „Tak było Erwin!” — i zwrócę się do słuchających: „Hola! Piwa zabrakło!” — i pociągnę ostatni łyk, ale już będzie następne. Pojutrze moje urodziny, chyba chłopcy zastąpią mnie w kukowaniu. 17 kwietnia. Kończy się dzień moich urodzin. Dziewiętnaste. Ciągle jeszcze daleko od Portsmouth... Wiatr silny, płyniemy na grocie podwójnie zrefowanym, na genule, kliwrze, bez bezana. A wczoraj było tak ładnie, że opalałam się na deku. Dzisiaj pierwsza wachta za mnie i dla mnie kukowała. Ryż z cynamonkiem i sweet milk — moje ulubione potrawy — były na wszystkie posiłki, wycałowali mnie chłopcy, życzyli: rejsów niekambuzowych, wielu wielbicieli i mistrzostwa Polski na filmie, na laurce był jeszcze dopisek: „Nie życzymy ci, Zuziu, natomiast samotnego pływania pod żaglami”. Od Stasia dostałam korale, był dzisiaj bardzo wytworny, kapitan uczynił go mistrzem ceremonii. Tato też podarował mi korale, pozostała część załogi — słodycze. W żeglarstwie przewidywania są zawodne, nasz sposób myślenia sprawia, że często wyznaczamy sobie cel i czas jego realizacji. Dopłynąć. W piątek będziemy w Portsmouth. Nie można tak powiedzieć. I to jest męczące. Że nie wiesz kiedy... 18 kwietnia. Pogoda się poprawiła, przepłynęliśmy już 30 000 mil od chwili wyjścia z kraju. W ostatnim czasie ciągle mamy uroczystości, ale pęd kapitańską koją jeszcze aa długo (?) wystarczy zapasów. Powiodła się łączność z Gdynią-Radio, mamy trochę pretensji do kapitana, że najpierw zawsze rozmawia z naszymi protektorami: — Co my ich tam obchodzimy, rodziny trzeba zawiadomić! Kapitan. — Wypłynęliście w taki rejs, ale wy sobie nic nie zawdzięczacie, ludzie, którzy teraz pracują w stoczni, myślą: „Cholera, jak im dobrze” Nie zrewanżujemy się nigdy tym, którzy umożliwili nam udział w tych regatach, a telegramy, które wysyłam, to tylko dowody pamięci. Chyba ma rację. Dowiedzieliśmy się, że ciocia Krysia, pani Berggruen, żona Bohdana, i pani Perlicka płyną statkiem do Portsmouth, komandor Czarniawski też będzie nas witał, przylatuje samolotem. Zygmunt wzruszająco rozmawiał z żoną. Założyliśmy totalizator, porobiliśmy zakłady, kiedy dopłyniemy do mety. Stawka — jeden dolar. Ja myślę, że 22 kwietnia. 22 kwietnia. Rozmawiałam z Augustem podczas drugiej łączności z Gdynią-Radio. — U nas nic się nie dzieje, czekamy na ciebie, może coś powiesz? Pytanie: co? Ciągle jeszcze płyniemy, dzisiaj przegrałam swojego dolara, zaczyna brakować nam wody. Na kolację trzy potrawy serowe: rolmopsy z sera, omlet serowy, faworki z sera. Stasia nazywamy dziadkiem, to tłumaczy jego starokawalerskie wymagania: rumianek do mycia oczu, spirytus do mycia rączek, gliceryna do włosów itp. „Wysokoregatowy” kapelusz Kazia wygląda jak ameba. 23 kwietnia. Płyniemy... Wiatr dokładnie od Portsmouth, jakby nas ktoś obserwował i dmuchał prosto w nos. Obraził się na nas Król Mórz, kapitan podał, że będziemy wcześniej w Portsmouth, niz wynikało to z naszych możliwości i przewidywań Neptun tego nie lubi! Godzina 18.00. Zmienił się kierunek wiatru, płyniemy baksztagiem, jeszcze 65 mil, może jutro? Za późno i tak za późno! Prawie nie mamy wody, jeszcze tylko pięć litrów... Adam: — Niczego nam nie brakuje, w tropikach w naszej sypialni była sauna, a teraz mamy lodówkę i łazienkę, z prysznicem. Szkoda, że słony! Podszedł do nas kuter torpedowy, chyba poda pozycję do Komisji Regatowej, tak że będą o nas coś wiedzieli. 24 kwietnia o 10.00 przekraczamy linię mety, czyli dokładnie według prognozy Race Control. Na dziobie motorówki admirał Steiner ze swoim żabim uśmiechem stoi na szeroko rozstawionych nogach i macha rękami na nasze powitanie, jest również kapitan Czarniawski, komandor naszego klubu, jeszcze przed dojściem do basenu Royal Navy dowiadujemy się, że nie ma „Copernicusa” ani „Petera von Danzig”. Dochodzimy, rzucamy cumy. Witają nas jak zwykle. Jest spokojnie... Nagle widzę biegnącą po nabrzeżu ciocię Krysię, jej blada twarz, rozbiegane oczy i wybuch radości poprzedzonej długim czekaniem: — Iwona! Iwona!!! — I to było powitanie. Na naszym jachcie dużo gości, nawet Alec Rose odwiedza „Otago”, jest również Alan, który swoje „Jezusowe buty” do chodzenia po wodzie daje nam w prezencie. Jestem już w Vernon, w Portsmouth. Nie ma „Petera”, nie ma „Copernicusa”. A jednak przed nimi! Cieszę się w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Zyga w Rio założył się z Bohdanem o puszkę dżemu, że ponieważ czwarty etap to etap techniczny i żegluga raczej pod wiatr, przyjdzie przed nami co najmniej tydzień, jeżeli mu się nie przydarzy się jakaś poważna awaria. Wiemy już, że są niedaleko od Portsmouth, awarii nie mieli, Zyga zbyt pewny siebie — będzie teraz wcinał dżem, na tym polegał zakład, kto przegra, ten zjada. Powitanie: blada, zaziemska twarz cioci Krysi i okrzyk indiańskiej radości. Potem jak zwykle rozmowy, między innymi że reperkusje w kraju niekorzystne, została opublikowana w „Tygodniku Morskim” rozmowa jakichś kapitanów, którzy zastanawiali się nad tym, komu potrzebne są takie rejsy jak nasz, że oni też chętnie popłynęliby na Wyspy Kanaryjskie czy na Galapagos etc. Bronek z Polonii napisał w księdze pamiątkowej, że przyjazdy takich ludzi jak my przyczyniają się do podtrzymania więzi z Polonią, bardziej przypominają Polskę niż foldery propagujące osiągnięcia Nowej Huty, złotą polską jesień czy odbudowaną Warszawę, że mogą się nami szczycić. To o czymś świadczy. Byłam z tatą na „Sayuli II”, niewiele jachtów jest zawsze w Vernon, z angielskich tylko „Second Life”, ale „Sayula” stoi — przyozdobiona wstążkami: Meksyk pogodził Anglików i Francuzów, wygrał te regaty, „Adventure” jest drugi, „Great Britain II” przebyła całą trasę w najkrótszym czasie, za ten wyczyn para królewska podarowała jacht kapitanowi. To jest gest! Po przeliczeniu „Great Britain II” jest na szóstym miejscu, „Pen Duick VI” w ogóle się wycofał, popłynął do Francji. W Rio dostaliśmy reprodukcję jakiegoś rysunku z gazety: Tabarly jako kadłub, na jego ptaszku — postawione żagle i dymek z ust: „Płynę dalej!” A na dole napis: „Biedna Francja”. Ładne było. Tabarly trzy razy złamał maszt, cały czas był dumny i uparty, w portach z nikim specjalnie nie rozmawiał, w morzu łączył się tylko z jachtami francuskimi, pozycję swoją podawał bezpośrednio do Francji. Na „Sayuli II” załoga jest międzynarodowa, poza Meksykańczykami jest Amerykanin, Argentyńczyk, Hiszpan, Holendrzy — nie pamiętam, w sumie — osiem narodowości. Opowiadali nam o „Adventure”, podobno rok przed regatami rozpoczęto przygotowania, z trzystu ochotników z Royal Navy w czasie siedmiu miesięcy eliminacyjnych wybrano czterdzieści osób (dziesięcioosobowa załoga na każdy etap) w dalszym ciągu trwało szkolenie z odpowiednim nastawieniem, żeby jak najlepiej wypadli w tych regatach, a więc treningi, starty w mniejszych imprezach, szkolenie żeglarskie itp. „Adventure” też został wybrany drogą eliminacji z dwunastu najlepszych jachtów, jakimi dysponowała Royal Navy. Anglia jest przesiąknięta żeglarstwem, jej kultura morska stoi na wysokim poziomie. Gdy na Atlantyku spotykaliśmy statki angielskie, często podchodziły bliżej z wywieszonymi literami kodu: WAY — życzę wam przyjemnej podróży. Myślę, że załoga statku wiedziała, w jakich regatach startujemy, kim jesteśmy, dokąd płyniemy. W portach dostawaliśmy listy od dzieci angielskich z rysunkami, z fachowymi pytaniami. Jeden chłopiec pisał: „Mój tatuś jest Polakiem, dlatego zaproponowałem, żeby nasza klasa »zaopiekowała« się waszym Jachtem”. Miłe, prawda? Dzisiaj „Otago” odwiedziły dziewczynki. Wszystkie miały buty na bardzo wysokich obcasach i spódnice mini, żeby od razu ludzie widzieli, jak bardzo są dorosłe. Przeprowadzały z nami wywiady, chyba potrzebują ich do szkoły. „Sayula II” jest jachtem, do którego czuje się zaufanie, gdy tylko wejdzie sie, na pokład, wiele nowych patentów {robiłam zdjęcia), w środku artystyczny nieład, taki jaki powstaje, gdy rozrzuci się od niechcenia różne ładne przedmioty. Mają żagle z Kalifornii. Chyba już 27 kwietnia. Piszę. „Copernicus” przypłynął. Znowu „Copernicus”, „Copernicus” — rozmowy mesowe, tym razem bez kapitanów, jeden zajęty siostrą, drugi — żoną, robią zakupy. Rozmowy. Jak to Bogdana handszpakiem na wachtę budzono. Jak Zyga nie mógł spać, bo tak płynęli, że log piszczał i te piski go budziły... Hermanowi i Steinerowi podarowaliśmy kryształy w dowód wdzięczności. Erik Pascoli był wtedy na naszym jachcie i potem opowiadał, że gdy wyszli, admirał był wzruszony, powiedział, ze żadne jachty nie okazały mu tyle sympatii co jachty polskie, nawet Anglicy nie podziękowali mu w ten sposób, chociaż opiekował się nimi szczególnie. Ciocia Krysia szaleje, robi wielkie pranie. Zyga: — Ależ nie pierz tej koszuli, ona jest czysta! Krystyna: Nie szkodzi, łatwiej będzie prać! Ciągle mamy gości, Betty — sekretarka Normana — jest urocza. Wszyscy drinkują, Alan umie już nie tylko: „Otago” i „na zdrowie!” ale także: „na zdrowie, polskie ogórki!” Edwin rano spóźnił się na śniadanie, nucił sobie: „O my sweet Lady Jane, when I see you again” — skórę miał pomarszczoną, jakby prał przez całe życie. — Edwin, co ci chłopcze? — spytałam. — Wiesz, skąd wracam? Z wanny! Adam: — Wyobraź sobie, że Edwin całą noc przespał w wannie, budził się tylko, gdy woda była zimna, i dolewał wtedy ciepłej, nie chciało mu się wracać na jacht! Podobało mi się, że na „Taurandze” w Rio zorganizowano przyjęcie i zaproponowałam tacie, żebyśmy w Portsmouth wyprawili „Otago” party z polskim bigosem, wprawdzie na angielskiej kapuście, ale z polskim winem tropik z Wejherowa. Zaproszenia przygotowałam już w morzu. No i już jest po. Żeglarze — nie wszyscy, dużo znajomych, w sumie przewinęło się przez nasz jacht ponad sto osób, ręką nie można było ruszyć, niektórzy leżeli-siedzieli na kojach, nigdy nie przypuszczałam, że w mojej koi zmieści się na raz tylu mężczyzn! Żona Bohdana i ciocia Krysia (po party już tylko: Cristin) wyręczały mnie w przygotowaniu i podawaniu bigosu Wesoły wieczór. Tłok był wielki, bigosu i wódki nie zabrakło, spirytusu z sokiem wiśniowym został jeszcze galon, party się udało! Podobał mi się jeden wpis do księgi pamiątkowej: See you on 2182” Na „Coali” mają małpkę Lulu, która też przybyła aa party Tylko ona nie nauczyła się toastu: „na zdrowie, stare ochlapusy!” Gdy już się rozluźniło, weszłam do nawigacyjnej. Kapitan i Erik Pascoli rozmawiali po włosku, ale tato mi tłumaczył, usiadłam przy nich. — Nigdy więcej na takie regaty! — Erik powiedział, że czuje się jak na skraju przepaści i nikt nie może tego zrozumieć, bo wszyscy widzą go od tej drugiej strony Stwierdził, że ten rejs to dla niego bankructwo: nie wygrał tych regat („Tauranga” zajęła dopiero dziesiąte miejsce), a włożył we wszystko dużo pieniędzy i przez ten czas we Włoszech zarobiłby dwa razy tyle. Wreszcie utopił człowieka, i to go obciąża psychicznie. Gdy się już tak wyżalił, dyskusja zeszła na tematy bardziej ogólne, rozmawiali o sprawach psychologicznych, które rozegrały się na różnych jachtach.. Na „Great Britain II” był bunt, ponieważ Chay Blyth, żeby nie obciążać jachtu, zabrał minimalną ilość sztućców i gdy pewnego razu przez nieuważne zmywanie wypadły za burtę, załoga stwierdziła, że nie umie jeść palcami i położyła się do koi, a kapitan i pierwszy oficer przez dwa dni żeglowali sami. Był bunt na „British Soldier”, na „33 Export” utopił się kapitan, tragedia Taibarly'ego, kłótnie o dowództwo na „Peterze”, konflikt na „Copemicusie” itd. Eric powiedział jeszcze, że mimo wszystko wewnętrznych przeżyć nikt sio. nie odbierze i chociaż zbankrutował, te duchowo czuje się bogatszy... A ja pomyślałam, że szkoda, że nikt nie nada tym sprawom, które rozegrały się na różnych jachtach, jakiegoś ogólnego sensu, że nikt nie wyniesie ich nad szarość życia, a raczej zatopią się w nim przykryte następstwem zdarzeń. Jak wszystko jest niestrudzone w przemijaniu. I myślałam jeszcze, że szkoda, iż nikt nie wyłowi ich kwintesencji, że nawet jeśli zawierają niepowtarzalną głębię, nikt tego nie wykorzysta, a nawet ci, co znają te sprawy, nie będą mieli czasu i ochoty się nad nimi zastanowić. Bo przodu! Ciągle do przodu! Nie odwracać się, nie zatrzymywać w biegu! Tak mija życie i nawet nie wiemy, kiedy przebiegamy obok spraw niepowtarzalnie ważnych. Byłam im wdzięczna, bo ta rozmowa zmusiła mnie do myślenia; dawno nie myślałam. 3O. Migawki z wycieczki do Londynu. Uczestnicy wycieczki: załoga „Copernicusa”, załoga „Otago”, komandorzy naszych klubów, rodziny. Dojazd: autokarem. Noclegi i śniadania: Qeensberry Court Hotel — hotel polski, nie mieliśmy kłopotów z językiem. Byliśmy przyjmowani przez Polski Klub Olimpijczyka, najpierw zwyczajnie, duża sala, dużo ludzi, kapitanowie opowiadali o rejsie, potem pojechaliśmy do pana Leona, a tam atmosfera jak na przedwojennej majówce warszawskiej. Był doktor, który grał na harmonii, rodzinne ploteczki, koniaczek i kanapki, panie szczebiotały, tańczyły walczyka... Zorganizowanie tej wycieczki umożliwił nam konsul Hara, którego poznaliśmy przed startem do regat, był wtedy w Portsmouth, zapamiętaliśmy go szczególnie, ponieważ przyniósł nam w prezencie jedną czystą i jedno „żyto”. Zwiedzaliśmy razem Windsor Castle, podobały mi się zabawki królowej Elżbiety, cała komnata — dom dla lalek, kości do gry wielkości główki od szpilki, buciki małe jak paznokcie, grzebyk srebrny długości spinki do włosów... Udało mi się też zobaczyć Tatę Gallery i National Gallery — moi wielcy nareszcie w oryginałach! Wyjazd był tylko dwudniowy i chwytałam jak najwięcej nowych wrażeń. Chodziłam po ulicach, londyńska młodzież ubrana tak różnie, że nikt już nie zwraca uwagi na ekstrawagancję. Podobały mi się sklepy hinduskie ze swoimi stosami ciuchów i biżuterii, pękające hałasem i wschodnią muzyką. Architektura Londynu wydawała mi się nudna, przeważały jednakowe domki z ogródkami, w środku mieszkań — kolorowe tapety, ciężkie meble, porcelanowe figurki i specyficzny, angielski zapach. Natomiast sama atmosfera miasta — wspaniała, wszyscy pędzą, korki uliczne, na płocie Hyde Parku artyści-amatorzy wywiesili swoje dzieła, siedzą przy nich na chodniku, palą, żują gumę, czasami sennie podnoszą oczy... Nie zwiedzałam Tower, wolałam pójść do kina i zobaczyć Egzorcystą i Ostatnie tango w Paryżu. Co jeszcze można zaliczyć? — myślałam. Koniecznie Gabinet Madame Tussaud's, stamtąd przyniosłam sobie plakat, który kolorowymi literami informował zainteresowanych, że figura woskowa niejakiej IWONY PIEŃKAWY zostanie wystawiona w galerii już 1 maja. Treść plakatu jest standardowa, a na miejscu za pięćdziesięt penów wydrukowali moje nazwisko, zresztą inni z naszej załogi też kupili sobie w podobny sposób „sławę”. Jeszcze muzea. Muzeum Techniki, prawie biegiem zwiedzane. Natural Muzeum. Zapamiętałam jedną rzecz, na ściętym pniu ogromnej sekwoi namalowane były daty: 1492 — Kolumb odkrył Amerykę 1534 — Henryk VIII założył kościół anglikański 1815 — Bitwa pod Waterloo 1914 — Wybuch I wojny światowej I tak dalej, dużo było tych dat... Pamiętam, pomyślałam wtedy, ile się wydarzyło w czasie, gdy drzewo sobie tylko rosło. Co robić z wolnym popołudniem? Pojechaliśmy metrem do centrum, postanowiliśmy kupić bilety na Oh! Calcutta! a potem zaszyć się w jakiejś knajpie (o dziewiątej zaczynał się program). Padał drobny deszcz, maszerowaliśmy dużymi krokami w sztormowych kurtkach. Gdzie jest ten teatr? Plan miasta niewiele nam wyjaśniał, ludzie odpowiadali, że trzeba iść prosto i na lewo. Przechodziliśmy koło kina. — Słuchajcie, kupmy bilety na Egzorcystę, grają akurat! Poszliśmy dalej w miasto i w deszcz, ulice jakieś puste... — Może ta pani będzie wiedziała? — Excuse me... — Prosto i na lewo... Może ten taksówkarz, w cylindrze i rękawiczkach? A może ten gazeciarz zabijający swoim krzykiem ciszę ulicy? Trafiliśmy wreszcie pięć minut przed dziewiątą, były tylko dwa miejsca, zrezygnowaliśmy. — Szybko, może zdążymy na Egzorcystę! Niestety i tutaj biletów nie było, nie było nawet koników, (ja wybrałam się następnego dnia), poszliśmy na lipny porno-film. I znowu Portsmouth, ciągle jeszcze goście, coraz ciekawsze wpisy do księgi pamiątkowej; w języku chińskim, do góry nogami i odwrotnie, tak że można czytać tylko w lustrze. Siggy Jackson, przyjaciel Witolda, napisał swoje ulubione powiedzenie, które wszyscy mu ukradliśmy: „I like it! I like it! I like it!” Chłopcy z „Sayuli II” gościli na naszym jachcie, jeden z nich zupełnie mnie zaskoczył, bo zdjął kapsel z butelki z wodą sodową... okiem. Tego jeszcze nie widziałam! Jeden pan Polak z Portsmouth, malarz-amator, podarował nam duży obraz fregaty pod żaglami. Tyle ma wspólnego to dzieło z morzeni, że jak się na nie patrzy, to chce się rzygać — zawyrokowaliśmy jednogłośnie, I codzienne wydarzenia w tym stylu. Bronek pośliznął się i uszkodził sobie nogę, nie może zupełnie chodzić, Zbyszek Puchalski wraca już do kraju na „Batorym”, tak że właściwie „copernicusowcy” pożeglują w trójkę. Dostaliśmy zaproszenia od księcia Filipa aa uroczysta rozdanie nagród w Londynie, ale dopiero będzie 6 czerwca, może uda nam się jednak przyjechać, „Cepernicus” dostanie nagrodę za najlepszą robotę żeglarską. Jest to nagroda przyznana w wyniku ankiety przeprowadzonej wśród kapitanów. Wzięto pod uwagę, że jest to jacht najmniejszy, przepłynął całą trasę bez wypadków i awarii, załoga niezawodowa płynęła bez zmian. W końcowej klasyfikacji ,,Copernicus" zajął jedenaste miejsce, „Otago" — trzynaste, jesteśmy jednak przed „Peterem"! Przypłynął już również do Portsmouth, przywiózł sambę — zapach Rio i wino z Wysp Kanaryjskich, zachodzili tam, ponieważ zabrakła im wody. Dziewczyny, które 'płynęły dookoła, też dostaną nagrody. Dopisane później: Moje trofeum — kryształowa karafka ze srebrną szyjką, na której jest wygrawerowany napis: „Whitbread Round the World Race 1973/74 Iwona Pieńkawa, »Otago« — Poland," 31. Dostaliśmy już zawiadomienia o następnych regatach w roku 1975 — 1976. Tym razem regaty będą dwuetapowe: Londyn — Sydney — Londyn, ma być to próba pobicia rekordu kliprów pływających na tej trasie. Nazwa tych regat brzmi: „Financial Time" Clipper Race. Może ktoś z Polaków wystartuje, ale niestety i na szczęście na pewno nie my. 1 Maja — Święto Pracy. Ten dzień uczciliśmy pracą, szykując się do wyjścia w morze. Nie mamy już czasu, żaby wejść do Roiterdarera, ehociai szkoda, chciałam kupić cebulki tulipanów. Trzy jachty — ,;Copernkue", „Otago" i „Peter" opuszczają Portsmouth, jak melodyjnie brzmią słowa pożegnania; — Best wishes! Come back to Portsmoutg! „Otago"! „Otago"? Poaieważ „Peter" nie miał silnika, wyprzedziliśmy go znacznie i czekamy na Helgolandzie, kapitan postawi! wszystkim po piwie, ala wkrótce nie potrzebowaliśmy już jego hojnej ręki, bo gdy dowiedziano się, że startowaliśmy w Whitbread Round the World Kace, barmani częstowali nas drinkami. Życie tu polega na chodzeniu po knajpach. Do Cuxhaven wchodzimy całą trójką, witają nas piwem, a potem jedziemy na basen, gdzie są sztuczne fale. Niektórzy pływali bez czepków, pan basenowy rozzłościł się strasznie, wstrzymał falowanie i kategorycznie kazał nałożyć coś na głową. — Ale moja głowa jest łysa! — dał do zrozumienia Ahim, nakładając czepek na brodę. Do Akademickiego Klubu Morskiego (jest to macierzysty klub „Petera") w Kilonii weszliśmy pod. żaglami, najpierw główny bohater, a potem my: „Otago" i „Copernicus". Kapitan jak zwykle kazał nam się porządnie ubrać w jednakowe pomarańczowe sztormiaki. „Peter" mi się podobał, na dziobie miał galon-kukłę w stroju żeglarskim,, pod grotbomem wisiał stary garnek z napisem: Whitbread Round the World Race First Price. Załoga wyglądała jak banda piratów: przepaski na długich włosach, rudych przeważnie, fajki w zębach, luźne swetry i połatane spodnie. Zastanawiałam się, czy Ahim wylał już wodę z kaloszy, bo w Sydney zrobił to dopiero dziesięć godzin po wejściu do portu, na naszym jachcie zresztą. Obie nasze załogi przeszły na „Petera", żeby odebrać owacyjne powitanie i zaraz potem prezydent miasta zaczął przemawiać. Tymczasem na jachcie uruchomiono beczułkę z winem, poleciała samba,.. — Reinhard, może posłuchamy, co mówi wasz prezydent? — spytał któryś z naszych kapitanów. — Ależ on jest miły i zaraz skończy, a ja mam wam tyle do powiedzenia, nie widzieliśmy się długo! Ba, od Cuxhaven! Bawiliśmy się całą noc w klubowym hangarze, była muzyka i stosy kanapek, zabrakło whisky, ale piwa starczyło do rana. W Melthenou zostaliśmy przyjęci przez burmistrza w klubie, na starym żaglowcu, podarował on naszym załogom mosiężne dzwony mówiąc: — Powinny być one ze złota, ale wtedy nie miałyby tak pięknego brzmienia. Burrnistrzowa zaproponowała mi, żebym zanocowała u nich w domu i porządnie się wyspała w białej pościeli. Wiele razy spotykaliśmy takich ludzi, odnoszę wrażenie, że oni przekroczyli już pewien etap i pieniądze czy stanowisko nie mają dla nich znaczenia, w drugim człowieku szukają człowieka. Przypłynęli też na nasze powitanie przyjaciele Witolda. Erika ze swoim mężem i dwójką dzieci, przynieśli na nasz jacht kosz z owocami udekorowany biało-czerwoną wstążką. Gdy Erika zaprosiła nas na obiad, obie załogi były mile zaskoczone, już nawet nie wysoką jakością kuchni, ale cały stół, serwetki, zastawa, świece były w naszych barwach narodowych! Bałtyk. Duża fala. Przygotowuję obiad. Boże! Jak ja tu wytrzymałam osiem miesięcy! Wszystko mi fruwa w tym kambuzie, wyraźnie się odzwyczaiłam. Jeszcze co najmniej trzy razy po trzy posiłki. Dziewięć, jak dużo! 16 maja. Godzina 15.00, na trawersie najbardziej upragniony przylądek: Cape Rozewie! Razem z Neptunem pijamy szampana. Nareszcie! Chociaż w tej chwili chciałabym być dalej. „Copernicus" już żegluje po zatoce. W nocy dochodzimy do Nowego Portu, na nabrzeżu najbliższa rodzina. Renata z aureolą jasnych włosów. Jak urosła! Kazio się śmieje. — Kaziu! Jakie ty masz ogromne zęby! To nowe? Mama stała bardziej z boku, niecierpliwa, w końcu podeszła bliżej: — No i jak się czujesz Iwonko? — Powitanie... Oficjalne powitanie dopiero następnego dnia na Motławie, trochę głupio, bo nie ma miejsca na powitalne manewry, przycupnęliśmy tak od razu, stoimy, ale jacht wygląda ładnie, postawiliśmy kod flag, od topu faluje trzydziestodwumetrowa wstęga (jeden milimetr oznacza jedną milę) nawet zdążyliśmy rano podmalować trochę burty i pokład, żeby się błyszczało, efekt się liczy, my też ubrani porządnie, jednakowo, „żeby ludzie sobie nie pomyśleli, że banda niechlujów przypłynęła". Renata dopchała się do burty: — Chodź, pocałujemy się, niby że się witamy, tak dla reporterów... Jesteśmy już ubrani pod sztormiakami galowo, żeby po ogólnym powitaniu przejść do ratusza, tam wręczą nam odznaczenia i zaraz potem będzie konferencja prasowa, program jest ułożony co do minuty... Przez moment czuję, że coś jest nie tak, za dużo chyba szacunku i rezerwy w stosunku do nas, brak mi tego, co cechuje żeglarskie powitania, bez sztucznej pompy, ważna jest bezpośrednia atmosfera, no i piwo, ale to już niekoniecznie. To był tylko moment, nie miałam czasu na myślenie, dopchali się wreszcie znajomi, ciocie prosiły o autografy, sąsiadki całowały... Znalazła się i moja banda, koledzy i koleżanki z liceum, nieśli transparent z napisem IWA, mokre to było jeszcze od farby, nie mogłam podejść do nich, ciągle ktoś całował, gratulował mi... Wtedy Marek z Ryśkiem zaczęli mnie podrzucać, upadłam, przewróciłam Marka, w końcu wynieśli mnie na ramionach, jechałam przez całą Długą śmiejąc cię, ciągle się śmiejąc, gubiłam kwiaty po drodze... Nie wiem dlaczego, ale nastawiłam się, że po powrocie nie będą miała żadnych problemów. W morzu jest ciężko, myślałam, ale to się niedługo skończy, trzeba wytrzymać. Wygodnie jest myśleć że wszystko ułoży się samo. Teraz trochę nie mogę się dostosować, pogodzić się z tym, że załatwienie każdej sprawy wymaga tylu starań. Wyjście w morze zawsze jednak było wyzwoleniem od ludzi; zanim zdążyliśmy zepsuć dobre wrażenie, już nas nie było... Teraz nie ma ucieczki, powoli pewne sprawy wygasną, a do innych trzeba się będzie dostosować. Byłam w Parku Łazienkowskim, siedziałam na ławce. Spojrzałam mimo woli na niebo chłodnoniebieskie, niestałe, a potem przeniosłam wzrok niżej... Źle! Nie tak! Nie pasował mi zupełnie do nieba ten zielony park i kwitnące tulipany. Pomyślałam: rejs... Kiedyś popłynęłam w rejs dookoła świata — Whitbread Round the World Race. Ale teraz to, co było, oddala się nieuchronnie, i inne sprawy są znowu ważne. Morze i ziemia „Latającej Ryby” Przeczytaliśmy oto książkę niezwyczajną. Istniejs pogląd, że przeskakując z swym worem reling pozostawia się na lądzie prawdziwe „ja”, aby na jachcie być tylko żeglarzem. Autorka tej Książki zabrała jednak z sobą na „Otago” całą swoją skomplikowaną i wrażliwą naturę. Czytelnik zamykając książkę, może mieć przekonanie, że uczyniła to z zamysłem, wciągając swoją osobowość w obszar nowych doznań, jakby dla eksperymentu, dla sprawdzenia, czy można wyjść z wielkiej próby cało i nie ponieść kieski w sobie samym. Książka nacechowana jest szczerością autentyzmem, na jaki stać, być może, tylko człowieka młodego, poszukującego, wybierającego. Żywiącego się jeszcze cudzym doświadczeniem i mądrością, cudzymi nawet myślami — Camusem, Proustem, Borgesem, Conradem — ale zżymającego się już na to, próbującego wyzwolić się spod obcych wpływów, znaleźć własne punkty odniesienia, nie pozwolić nikomu zagłuszyć kształtującej się indywidualności. Wszystko to wynika z tej oryginalnej Książki i chyba niepotrzebnie o tym piszę. Może niepotrzebne byłoby w gruncie rzeczy i to posłowie, gdyby nie konieczność przywołania kilku faktów, choć pewnie dziesiątki ludzi zrobiłoby to bardziej kompetentnie, znając autorkę dłużej i lepiej. Sam znałem ją przygodnie, z czterech, pięciu konwencjonalnych raczej spotkań. Pomagała mi w potrzebnych kontaktach z ojcem, pomogła w przygotowaniach do powołania Bractwa Kaphornowców. Z tej drugiej okazji miałem z Nią spotkanie najciekawsze i właśnie ono tylko usprawiedliwia fakt, że napisałem to posłowie. Był lipiec, atmosfera przygotowań do gdyńskiej „Operacji Żagiel 1974”. Umówiliśmy się telefonicznie, zjawiła się punktualnie, ubrana ciemno — chyba lubiła tę tonację, zarówno wyróżniającą, jak i skromną. Redakcyjny pokój po remoncie był co nieco ogołocony ze sprzętów, - na jednej tylko ścianie kilka kolorowych plakatów żeglarskich, jakiś proporzec. Wspominam o tym, bo skłonny jestem przypuszczać, że to właśnie zdecydowało o toku rozmowy, jaj pulsowaniu. Teraz, po przeczytaniu Książki Iwony, mogę przypuszczać, że się wówczas nie myliłem. Iwona zdawała sobie sprawę, że wszystko, co powie, zostanie utrwalone na łamach „Głosu Wybrzeża”, a przecież ani na moment — to stało się jasne po kilku zdaniach — nie przestała być sobą. Nie była to właściwie rozmowa. Poczęstowałem papierosem (paliła dużo), powiedziałem jakieś zdanie, zaczęła mówić. Był wyjątkowy spokój, słońce rzucało przez okno jasną jak ekran plamę. Słuchałem jej uważnie, rzadko wtrącałem dwa, trzy słowa, milkła wówczas na chwilę, zaciągała się papierosem, spoglądała na zieleń za oknem i podejmowała zwierzenie. Mówiła: „Sport uprawiam od dzieciństwa, pływałam nawet zawodniczo, w szkole uprawiałam lekkoatletykę i koszykówkę. No i żeglowanie. Nawet jednak cała wspaniałość żeglarstwa nie może mi wypełnić życia. Myślę, że tego mogę oczekiwać raczej po pracy zawodowej. Chciałabym się poświęcić reżyserii, może operatorstwu... Albo jednemu i drugiemu. I tam się w jakiś sposób potwierdzić. Skąd te zamiłowania? Piszę trochę, trochę maluję, to chyba po mamie. Stwarzać świat wyobrażeń, sytuacje, w których człowiek może się nie znajdzie, ale znalazłszy się w nich stanąłby przed koniecznością wyboru, rozstrzygnięć... Czy to nie kuszące?” Napomknąłem pewnie coś o regatach okołoziemskich, bo dalej zanotowałem: „Udział w regatach nie był dla mnie startem do kariery żeglarskiej. Traktowałam go po prostu jako szansę doznań, przeżyć, wzbogacenia życia. Na pewno będę chciała uczestniczyć jeszcze w rejsach pełnomorskich. Z tych samych względów. Może także rejs samotny. Dla odprężenia, dla uzyskania dystansu do nowego kawałka życia, dla dojścia do nowej linii startu. Po rejsie wszystko się odnawia. Jest to powrót do spraw najprostszych, które wydają się nowe. Po tych wielkich regatach było tak samo. Życie na nowo. Znowu rodzinny krąg, teatr, ogródek. Wiele banalnych, spraw wywołujących pierwotną radość. Jakieś ogromne przewartościowanie po tym, co przecież — mimo wszystko — przynosiło trochę zawodu i w czasie trwania wielkiej przygody i po niej. W morzu jest ciężko, ale wszystko można znieść z myślą, że po powrocie znowu zacznie się życie na utartych ścieżkach. Na morzu istnieją proste obowiązki. Dla wszystkich. Istnieje niezależność od skomplikowanych ludzkich spraw, przyjaźń jest spontaniczna i absolutnie bezinteresowna. A tu — ciągłe poszukiwanie, wciąż na nowo staje się przed wyborem. Doznaje się rozterek. Po prostu — tam morze, tu ziemia.” Patrząc na jej delikatną, unoszącą papieros do ust rękę, musiałem coś wspomnieć o kambuzie, bo dalej zanotowałem: „Kobieta na jachcie. To normalna sprawa. Tylko większy przydział wody, żadnych innych wyróżnień. Naturalny, przyjazny stosunek z resztą załogi. Wprawdzie łączyło nas tylko żeglarstwo, ci „wspaniali mężczyźni” mieli swoje sprawy, nawet mówiliśmy nie tym samym językiem; lektury, refleksje — to była moja wyłącznie własność...” Pomyślałem wówczas — a książka to potwierdza — że polubiła swój równikowy przydomek — „Latająca Ryba”. Może intuicja ojca (bo przypuszczam, że to Kapitan wymyślił) zdołała tak trafnie określić jej naturę: zakochanej w morzu i wyrywającej się ku nieosięgalnym przestrzeniom? Szybującej między morską głębią a słońcem. „Żeglarstwo — mówiła — daje bogactwo przeżyć, ale przecież jestem dzieckiem tego wieku, odpowiada mi jego szybkie życie, rozmach, dzianie się, tworzenie. Mam więc swoje merze i mam swoją ziemię...” Książka Iwony Pieńkawy, najosobliwsza z żeglarskich książek, jakie znam, pozostanie, niestety, jedyną, jakże ciekawą i piękną opowieścią o spotkaniu młodej, chłonnej, myślącej dziewczyny z wielką przygodą. O żeglarskiej przyjaźni. O odnajdywaniu ojca w niepowszednich okolicznościach. O wszystkim najprawdziwszym, wyzbytym w tamtych warunkach nawet cienia dwuznaczności. „Przedtem — powie Iwona — nie czułam się do końca, określona, zbudowana...” Jak grom z jasnego nieba uderzyła nas bolesna wiadomość: dnia 31 marca 1975 roku Iwona Pieńkawa zginała śmiercią tragiczną w wypadku samochodowym pod Kanigowem w województwie olsztyńskim. Nie ukończyła jeszcze 20 lat. Urodzona 17 kwietnia 1955 roku w Warszawie, studentka Instytutu Architektury Politechniki Gdańskiej, chluba polskiego żeglarstwa, nadzieja najbliższych. W Jacht Klubie Stoczni Gdańskiej istnieje jeszcze w kartotekach Jej arkusz z fragmentarycznym zapisem: samo tylko imię i nazwisko, data i miejsce urodzenia, adres. Miała go lada dzień uzupełnić dokładniejszymi informacjami żeglarskimi. Żeglowała od 1964 roku, uprawiała żeglarstwo regatowe na „Cadecie”, „Finnie” i „420”. Mając 16 lat została sternikiem jachtowym, była II oficerem w rejsie do NRD, stopień sternika morskiego uzyskała w wieku 18 lat. Odbyła regaty dookoła świata i stała się jedynaczką polskiego Bractwa Kaphornowców. Przygotowywała się do egzaminu kapitańskiego z przeżeglowanyra stażem 36 tysięcy mil morskich. Arkusz ten już nie zostanie przez nią uzupełniony. Jakiż żal, żal tego wszystkiego, co mogła jeszcze osiągnąć ku naszej otusze i pożytkowi. „Latająca Ryba” jak mityczny Ikar wzniosła się ku słońcu i rozbiła na ziemi. Wśród polskich żeglarzy — jak po nim — pozostanie legenda utrwalona w tej niepowszedniej, nacechowanej wielką wrażliwością, często refleksyjnej, nierzadko poetyckiej książce, mówiącej nie tyle o „Otago” i jego udziale w najtrudniejszych regatach świata, nie tyle o wielkiej żeglarskiej przygodzie, ile o poszukiwaniu człowieczego miejsca — na morzu i na ziemi. Żywi muszą żyć dalej Z poczuciem bolesnej straty, z poczuciem żalu. Gdyby jednak mogli zapytać Iwonę, co myśli o młodej śmierci, cóż by im odpowiedziała? „Straszne. Odbiera możliwość poznania życia do końca, sprawdzenia się aż do krańca czasu. Błogosławione. Chroni przed klęską najdotkliwszą: niespełnieniem oczekiwań”. Paweł Dzianisz Iwona Pieńkawa urodziła się w 1955 r w Warszawie O j najmłodszych lat uprawiała żeglarstwo; była jedyną kobietą w Polsce, która należała do Bractwa Kaphornowców Jako studentka I roku Wydziału Architektury Politechniki Gdańskiej uczestniczyła na przełomie lat 1973 1974 w regatach dookoła świata. W czasie tej podróży przygotowała do druku niniejszy dziennik - będący relacją o żeglowaniu, jak i wyrazem osobistego przeżywania świata, pełnego refleksji, świadczącego o żywości umysłu i wyobraźni młodej autorki. Wrażliwość i niewątpliwy talent literacki, którego dowiodła na licznych stronach swojej Książki, znalazły tu swój ostatni wyraz - Iwona zginęła w wypadku samochodowym w marcu 1975 r. Wydawnictwo Morskie Gdańsk