Jewgenij Gulakowski Planeta 412 bis Przełożył Tadeusz Gosk Płaneta dla kontakta Wydanie oryginalne: 1976 Wydanie polskie: 1979 Rozdział 1 Gwiazdolot badawczy leciał w nadprzestrzeni. Załoga znajdowała się w głębokiej anabiozie, statkiem zaś kierował centralny automat. Tylko jego mózg pozbawiony jakichkolwiek emocji mógł funkcjonować w takich warunkach: ignorować absolutną pustkę otaczającą gwiazdolot, która zdawała się przesączać przez jego powłokę i wypełniać wnętrze niewidzialną mgłą. W sześciowymiarowej przestrzeni, oddzielonej od statku potężnymi polami ochronnymi, nie mogło istnieć nic materialnego. W tej przestrzeni nie było ani cząstek, ani kwantów energii, ani pól magnetycznych, kiedy więc w maszynowni statku rozległ się dźwięk wywołany przyczynami zewnętrznymi, automat centralny nie mógł prawidłowo zinterpretować uzyskanej informacji. Wibracja objęła zrazu tylko fragment czwartego generatora, ale bardzo szybko ogarnęła całą maszynownię. Automat centralny dwukrotnie zażądał danych od całej aparatury kontrolnej. Błyskawicznie zanalizował uzyskane informacje, wyłączył czujniki wibracji jako niesprawne i wysłał roboty naprawcze, aby je skontrolowały. Na statku nie było nic, co mogłoby powodować wibrację, oddziaływanie środowiska zewnętrznego należało wykluczyć, gdyż owo środowisko po prostu nie istniało dla pęcherzyka zwyczajnej przestrzeni, jakim był statek i otaczające go pola ochronne. Każde zjawisko musi mieć jakąś przyczynę. Ponieważ wibracji po prostu nie ma, zostały więc uszkodzone przyrządy, które należy naprawić. Rozumowanie było logiczne i bezbłędne. Zgodnie z programem wprowadzonym do automatu załoga miała spać jeszcze cztery doby. Program nigdy nie był przerywany i określał obowiązujące prawa na czas wielu miesięcy lotu. Nakazywał on wprawdzie w razie niebezpieczeństwa lub nieprzewidzianej sytuacji wyjście z nadprzestrzeni i przebudzenie dyżurnego nawigatora, w sytuacjach krytycznych nawet całej załogi. Ale nie groziło żadne niebezpieczeństwo, nie wydarzyło się też nic nieprzewidzianego. Po prostu nawaliły czujniki w maszynowni. Robot rozebrał je, zameldował automatowi centralnemu o ich całkowitej sprawności i ponownie zmontował. Tymczasem wibracja rozszerzyła się na trzy sąsiednie przedziały i wprowadziła w rezonans płyty fundamentowe generatorów. Na całym statku włączyły się syreny alarmowe, zamigotały lampy ostrzegawcze. Wibracja potężniała i trzęsła już całym statkiem. Pękały kwarcowe szybki przyrządów, skręcały się i rwały na strzępy schody i ściany wewnętrzne. Automat centralny walczył z nieoczekiwanym zagrożeniem najlepiej, jak potrafił. Był jednak tylko maszyną, która w dodatku zbyt późno przystąpiła do walki. Program nie zawierał żadnych wskazówek co do tłumienia wibracji występującej bez powodu, ale automat centralny mógł w wyjątkowych sytuacjach wykorzystać rezerwowe bloki analityczne do wypracowania dodatkowego programu. Gigantyczna pamięć maszyny zawierała dane o niezliczonych awariach, jakie wydarzyły się w całej historii żeglugi kosmicznej. Wystarczył ułamek sekundy, aby automat podjął samodzielną decyzję. Uznał, że trzeba natychmiast zmniejszyć szybkość, i w tym celu rozpocząć hamowanie silnikami głównymi. Aparatura kontrolna nie potwierdziła jednak wykonania rozkazu. Blokujące urządzenia awaryjne uruchamiały się jedynie wówczas, gdy dalsza praca silników groziła wybuchem i zniszczeniem całego statku. Miały sterowanie autonomiczne, niezależne od automatu centralnego. Silniki nie włączyły się. Wibracja wyginała poszycie, przesuwała wielotonowe zasobniki z paliwem jądrowym, rwała na strzępy instalacje. Wszystkie automaty remontowe pracowały z maksymalnym obciążeniem. Trwała walka o przeżycie statku, o kabiny mieszkalne, gdzie w wannach anabiotycznych spoczywały nieruchome ciała ludzi. Włączyły się silniki awaryjne, dysponujące niewielkim zapasem paliwa, ale nie zdołały zmniejszyć gigantycznej prędkości statku. Po zużyciu paliwa silniki te zostały natychmiast wystrzelone w przestrzeń. Wibracja nieco zmniejszyła amplitudę i teraz zniszczyła mikrostrukturę kryształów. Pękały i wybuchały elementy elektroniczne automatu centralnego i po chwili cała sieć informacyjna przestała istnieć. To był koniec. Po utracie łączności i sterowania roboty naprawcze, najwytrzymalsze urządzenia na pokładzie statku, zaczęły miotać się bezładnie, niszcząc wszystko, co napotkały na swojej drodze. W końcu i one znieruchomiały. Chrypiały porozrywane rurociągi, ze szczelin wewnętrznego pancerza sączył się płynny hel. W żółtym świetle lamp awaryjnych wirowały płatki śniegu, ale wkrótce one również wyparowały. Wreszcie zgasło oświetlenie awaryjne. *** Praktykant Rajkow śnił. Był to bardzo dziwny sen, gdyż w anabiozie ludzie nie miewają snów, a Rajkow był pewien, że znajduje się w głębokiej anabiozie. Wydawało mu się, że na podłodze kabiny leży zwinięty w kłębek ogromny biały wąż, który od czasu do czasu unosi ogon i z potworną siłą wali nim w ścianę. Praktykant drgnął, jakby starał się odpędzić koszmar. Wąż eksplodował i rozpadł się na tysiące błyszczących odłamków. - No i co z nim? - Wraca do siebie. - Zbyt długo. Potrzebuję całej załogi. Zrób mu jeszcze jeden zastrzyk! - Nie mogę, Nawigatorze. Trzeba poczekać albo zaczynać bez niego. Okropnie mu się nie chciało otwierać oczu. Leżeć było wygodnie, niemal przyjemnie, ale świadomość włączyła się wbrew jego woli, więc już zrozumiał, że Nawigator nie nalegałby na drugi zastrzyk bez poważnego powodu. Sprężył się i otworzył oczy. - W porządku. Teraz jesteśmy w komplecie. Miałeś niesprawny automat budzący. - Nawigator powiedział to takim tonem, jakby Praktykant umyślnie uszkodził aparaturę. - Zostało nam trzydzieści minut, potem będzie już za późno na hamowanie. Jeśli przeskoczymy orbitę, nie uda się już zawrócić. - Jaką orbitę? - szepnął Praktykant. Kabina wyglądała tak, jakby przeszedł przez nią potężny huragan. Widok ten zmusił Rajkowa do ponownego zamknięcia oczu. - Trzeba będzie mu wytłumaczyć - powiedział twardo Fizyk. - Tak sądzisz? Ale to zajmie trochę czasu. - Powinien wszystko wiedzieć. Ma do tego prawo. - Dobrze - poddał się Nawigator. - Ale sam mu to wytłumacz. - Nasza sytuacja jest bardzo zła. Fizyk położył rękę na ramieniu Rajkowa i mocno je uścisnął. Praktykant ucieszył się, że w kabinie pali się tylko blade światło awaryjne i nikt nie może zauważyć, jak bardzo ten uścisk był mu potrzebny. Fizyk tymczasem ciągnął bardzo cicho, niemal szeptem, nisko pochylony nad Praktykantem: - Automat centralny jest teraz kupą złomu, ale zdążył wypchnąć statek w normalną przestrzeń. Nie mogę zrozumieć, jak to zrobił dysponując tylko silnikami awaryjnymi. Nie znamy przyczyn katastrofy i nie wiemy, w jakim punkcie wyszliśmy z nadprzestrzeni. Przy nie zakończonym skoku współrzędne przebicia zawsze są nieznane. Może uda się je wyliczyć z kształtu konstelacji? - zapytał nagle z nadzieją w głosie, zwracając się do Nawigatora. Ten jednak pokręcił głową. - Zbyt daleko. Prawie dokładnie dziesięć lat świetlnych... zresztą nie mamy kalkulatora. - A po co nam w ogóle te współrzędne? - zapytał z irytacją Energetyk. - Mnie na przykład byłoby miło, gdybym wiedział, z której strony mamy Słońce - odparł Doktor, ostrożnie wkładając do apteczki popękane ampułki. - Mówicie tak, jak byście planowali... - Niczego nie planuję! - odpowiedział mu ostrym tonem Doktor. - Po prostu chcę znać sytuację. I dobrze byłoby zdecydować, czy lądujemy na tej planecie, czy też nie! - Na jakiej planecie? - zapytał Praktykant. Rozdział 2 Trudno powiedzieć, co umożliwiło im wylądowanie - szaleńcza praca czy łut szczęścia. To, że w zasięgu rozbitego statku znalazła się gwiazda z układem planetarnym, było chyba dziełem przypadku, chociaż później, już po wylądowaniu, przestali wierzyć w jakiekolwiek przypadki. Zresztą racjonalna ocena wszelkich zjawisk na tej planecie do niczego nie prowadziłam Tego jednak dowiedzieli się znacznie później, bo najpierw było lądowanie, jeśli lądowaniem można nazwać bezwładny upadek statku, który utracił prawie cały napęd i stery. Nawigatorowi czterokrotnie udało się go wyprostować i wówczas z dysz rufowych tryskał oślepiający niebieski płomień. Cała załoga siedziała w sterowni w ciężkich skafandrach, mocno ściśnięta pasami bezpieczeństwa. Nie działały antygrawitatory ani urządzenia obserwacyjne dalekiego zasięgu. Prowizoryczny pulpit sterowniczy był pospiesznie i niedbale zmontowany z ocalałych układów sterowania generatorem. Przez dwa miesiące hamowali, a potem wlekli się w kierunku planety na tym jedynym generatorze, który udało im się sklecić ze złomu. W porównaniu z dotychczasowymi przeciążeniami teraz miał on do spełnienia względnie łatwe zadanie. Za każdym razem kiedy Nawigatorowi udało się skierować oś dysz rufowych w stronę powierzchni planety, szybkość natychmiast spadała do zera i statek zwalał się na bok. Silniki nadświetlne nie nadawały się do przeprowadzenia manewru lądowania, a napędu planetarnego nie udało się naprawić. Gdy tylko Nawigator włączał silniki, Energetyk głosem ochrypłym ze zdenerwowania odliczał biliergi mocy pozostające jeszcze w kondensatorach. Gdzieś było przebicie i generator dawał ledwie jedną trzecią koniecznej energii. Jeśli kondensatory wyładują się całkowicie, antyprotonowa plazma rozerwie płaszcz magnetyczny i przekształci statek w chmurę radioaktywnego gazu. Nawigatorowi po raz ostatni udało się naprowadzić linię pionu na wskaźnik pola grawitacyjnego planety około czterdziestu tysięcy metrów nad jej powierzchnią. Trochę widać przesadził, gdyż statek podskoczył, pchnięty potężnym impulsem silników. Nawigator nerwowo przesuwał pokrętła sterów bocznych, starając się wyrównać gwiazdolot. Podłoga sterówki wibrowała zgniatana ogromnymi przeciążeniami. Nagle rozległo się żałosne, jakby zduszone wycie syreny alarmowej. Energetyk pochylił się nad mikrofonem i powiedział spokojnie: - Płaszcz się rozpada. - Wszyscy do szalupy! - zakomenderował Nawigator. Praktykant nie potrafił później zrekonstruować dalszego przebiegu wydarzeń. Zapamiętał jedynie poczucie nieuniknionej zagłady i kilka nie związanych ze sobą szczegółów, które najbardziej nim wstrząsnęły. Energetyk zignorował rozkaz. Wyjął z kieszeni chusteczkę i zaczął powoli wycierać nią dłonie, jakby nigdzie się nie spieszył, jakby nie miał już dokąd się spieszyć... Pędzili do włazu. Praktykant obejrzał się i zobaczył pusty korytarz. Nawigator i Energetyk zostali w sterówce! Powiedział o tym Fizykowi, ale ten bez słowa wepchnął go do szalupy, a Doktor, już po zatrzaśnięciu włazu, zaczął rozwlekle opowiadać o drugiej szalupie ratunkowej, zapominając, że ogołocili ją przecież ze wszystkich w miarę sprawnych urządzeń i paliwa. Praktykant chciał mu o tym przypomnieć, ale nie zdążył. Ryknęły silniki i wyrzuciły ich w przestrzeń, a kiedy Rajkow ocknął się z szoku grawitacyjnego, od statku macierzystego dzieliło ich co najmniej czterdzieści mil. Krzyknął i chciał wyskoczyć z uprzęży pasów bezpieczeństwa, ale nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na jego szamotaninę. Na ekranie rufowym pęczniała oślepiająco biała kula, która po chwili rozprysnęła się niczym bańka mydlana. Momentalnie zgasły wszystkie ekrany i szalupa zadygotała jak od uderzenia mechanicznego młota. Praktykant pomyślał, iż rozbiła się o skały i że to już naprawdę koniec, ale stateczek przestał w końcu wibrować, zrobiło się zupełnie cicho i w tej ciszy Fizyk powiedział, że Aleksy od początku był przeciwny całemu temu lądowaniu. Praktykant dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, że mowa o Nawigatorze, oschłym mruku, którego nie zdążył właściwie poznać i którego teraz już nigdy nie pozna. - Czterdzieści mil od epicentrum... Nie rozumiem, jak im się to udało? - mruknął Cybernetyk. - Kiedy włączyła się syrena, płaszcz był już w strzępach. - Dwóch ludzi mogło to zrobić. Wyłączyli automaty i ręcznie sterowali generatorami magnetycznymi. Myślałem nawet, że zdołają zastopować silniki... - Wraz z ubytkiem mocy zmniejszał się strumień energii na magnesach. To nie mogło zbyt długo trwać... Wylądowali bez kłopotów. Nawet silniki hamujące, które miały złagodzić wstrząs, włączyły się we właściwym momencie. Wydawało się, że nic szczególnego nie zaszło. Ot, zwyczajna wyprawa zwiadowcza na powierzchnię nowej planety. Tyle tylko, że nie świeciły panoramiczne ekrany obserwacyjne i tam, gdzie zawsze płonął rubinowy indykator stałej łączności ze statkiem macierzystym, teraz było pusto. - Od razu wysiadamy? - zapytał Cybernetyk. Fizyk wzruszył ramionami: - To właściwie nie ma żadnego znaczenia. Nie mamy wyboru. - Moglibyście przynajmniej zaczekać, aż skończę analizy - zirytował się Doktor. Rajkowa zdumiewała i wręcz przerażała powszedniość tego wszystkiego i sposób, w jaki starsi członkowie załogi traktują sytuację, jak o niej mówią. Doktor, czerwony z wysiłku, kręci kołem sondy, ale nikt mu w tym nie pomaga. Wszyscy unikają rozmów o wypadku, wszyscy jakby już pogodzili się z beznadziejnością położenia i dlatego krzątają się automatycznie po szalupie, analizują próbki, zakładają skafandry, rozpakowują wyposażenie... Po co to wszystko? Czego zamierzają szukać na planecie? Co zamierzają robić dalej? Nie wiadomo dlaczego krępował się zadać teraz te pytania i bez słowa włączył się do wspólnej roboty. We względnej ciszy, jaka zapadła w sterówce po wylądowaniu, uporczywie rozlegały się jakieś dziwne, natrętne szmery - pierwsze dźwięki obcej planety. Początkowo Rajkow sądził, że są to po prostu trzaski stygnącego pancerza, ale teraz, kiedy kadłub już ostygł, ów dźwięk zaczął mu się kojarzyć ze zgrzytem papieru ściernego o szkło. Fizyk przytknął ucho do ścianki. - Piasek i wiatr - powiedział. - Przynajmniej jest tu atmosfera. - Dwadzieścia procent tlenu! - zareagował natychmiast Doktor. - I nie ma bodaj żadnych trujących składników. - A bakterie, wirusy? - Jeszcze nie wiem, przecież dopiero zabrałem się do analiz! Musimy poczekać, aż wyrosną posiewy. - Co to, to nie! - zaprotestował Cybernetyk. - Nie mam najmniejszej ochoty siedzieć dłużej w tej żelaznej trumnie. - Gdyby nie ta żelazna trumna - powiedział spokojnie Fizyk - już by cię nie było. Ale czekać istotnie nie ma sensu. Analizy zakończymy na zewnątrz. Pokrywa włazu odchyliła się z nieoczekiwaną łatwością i wszyscy znaleźli się za progiem śluzy wejściowej. Rajkow nie pamiętał, który z nich pierwszy zstąpił na chropawą, pokrytą rudymi plamami tlenków żelaza powierzchnię obcej planety. Ten dziki krajobraz wydał im się w pierwszej chwili całkiem zwyczajny chyba dlatego, że właz otworzył się tak łatwo. Niewysokie szare wzgórza, oświetlone zielonym blaskiem obcego słońca, nie zasłaniały linii horyzontu, gdyż szalupa stała na kopulastym szczycie jednego z nich. Wzgórza obniżały się stopniowo i przechodziły w szarą równinę, która na granicy widnokręgu zmieniała barwę. Coś tam słabiutko pulsowało, ale odległość nie pozwalała stwierdzić, czy to istotnie był ruch, czy też tylko złudzenie wzrokowe. Teraz już wiedzieli, skąd się wzięło zaskakujące wrażenie zwyczajności. Sprawił je wiatr, którego napór czuli nawet przez skafandry. Wiatr, zupełnie jak na Ziemi, pogwizdywał w mikrofony. - Długo tu będziemy sterczeć? - warknął Cybernetyk. Posłusznie ruszyli w dół, ku podnóżu wzgórza. Fizyk pochylił się i podniósł szary kamień. Praktykant wpatrywał się z napięciem w jego twarz. Fizyk zamachnął się i odrzucił daleko odłamek skały. Ten zwyczajny gest sprawił, że Rajkow poczuł bolesne ukłucie w sercu, ale jeszcze nie stracił zupełnie nadziei, bo spytał: - Bazalty? - Dość niski teren. Dalej mogą być inne skały. Praktykant nie uwierzył, bo wiedział, że bazalty na równinie oznaczają młodość planety, a więc najprawdopodobniej brak życia na niej. Wprawdzie za wcześnie na wyciąganie ostatecznych wniosków, bo przecież jest tutaj tlen, a skąd mógłby się wziąć, gdyby glob był martwy? Z drugiej jednak strony przypomniał sobie niezliczone raporty wypraw badawczych na planety pozbawione życia, gdzie zawsze napotykano takie właśnie bazalty. Martwa planeta... Jeśli to prawda - przegrali i całe to lądowanie nie zdało się na nic. Łatwiej byłoby zginąć tam, razem. Czterdzieści megaton i jedna kula plazmy, wspólna dla wszystkich. Fizyk najwidoczniej domyślił się, co mu chodzi po głowie. - Widzisz te zwietrzeliny? To erozja wodna. Mamy więc wodę i atmosferę, a to już jest coś. - A gdzie jej nie ma? Wszystkie planety tego typu mają atmosferę. - Ale to nie są atmosfery tlenowe. Mieliśmy piekielne szczęście. Wiesz przecież, że tylko jedna na dziesięć tysięcy gwiazd ma w swoim układzie planetę typu ziemskiego. A myśmy ją znaleźli. Jestem fatalistą i wierzę, że taki przypadek zaistniał tylko po to, aby... Jednym słowem coś tu musi być! A bazalty są również na Ziemi. Doktor zatrzymał się i zaczął ustawiać statyw analizatora. Pozostali usiedli na piasku i czekali na wyniki analiz. Fizyk gapił się w niebo. Czego na nim szukał, czego wypatrywał - ptaków czy chmur? Niebo było jednak zupełnie puste i oślepiająco szmaragdowe. Słońce znieruchomiało nad horyzontem jak przyklejone. Planeta obracała się bardzo wolno. Wszystko można wytłumaczyć, ale najbardziej szczegółowe wyjaśnienia niczego nie zmienią. Jakiś tydzień przetrwają, jeśli powietrze nadaje się do oddychania. Ziemski tydzień, który tutaj trwać będzie najwyżej cztery dni. - Czterdzieści rentgenów na godzinę! - Doktor oderwał się od analizatora. - Nie rozumiem, skąd tu takie promieniowanie? - Zapominasz o nas. Najpierw silniki, potem... To z pewnością tło radioaktywne. - Nie. To jest jakiś promieniotwórczy izotop argonu. Jeden ze składników tutejszej atmosfery. - Fizyk gwałtownie wstał i podszedł do przyrządu. - Nigdy nie słyszałem, żeby argon miał takie izotopy. - To jest niebezpieczne? - W skafandrach oczywiście nie, ale jeżeli promieniuje istotnie składnik atmosfery, nigdy nie będziemy mogli ich zdjąć. Tu wszędzie musi być wtórna radioaktywność. Atmosfera zawiera dwadzieścia procent tlenu i blisko osiemdziesiąt procent tego dziwnego argonu. Doktor złożył analizator i wszyscy bez słowa ruszyli do szalupy, która była namiastką domu, bezpieczną, ale zbyt małą. - Po co idziemy do szalupy? - zapytał Praktykant. - Spróbujemy pobrać próbki w innym miejscu, bo to jednak może być wtórna promieniotwórczość. To nie było wtórne promieniowanie. Odlecieli jakieś dwadzieścia kilometrów. Fizyk nie chciał ryzykować dłuższego lotu, gdyż w akumulatorach zostało zbyt mało energii zasilającej silniki grawitacyjne. Krajobraz planety w nowym miejscu wyglądał niemal tak samo, a wyniki analiz całkowicie pokrywały się z poprzednimi. Atmosfera planety okazała się radioaktywna. Szalupa stała w lekkim przechyle. Praktykant usiadł w jej cieniu. Pozostali członkowie załogi rozeszli się w różne strony. Doktor zdrapywał szary nalot z kamieni. Fizyk bezmyślnie przesuwał pokrętła analizatora. Tylko Cybernetyk, zajęty był rozsądną robotą. Wyładował z szalupy skrzynkę zawierającą część wyposażenia planetarnego i teraz zdzierał z niej powłokę ochronną. Zaczął od skrzynki oznaczonej numerem dziesięć. Oddychać było coraz trudniej, chociaż czyste powietrze nadal krążyło w przewodach skafandra. Syntronowa błona wydawała się okropnie ciężka niczym średniowieczna zbroja rycerska. Oczywiście był to efekt psychologiczny, ale nie zmieniało to postaci rzeczy. Nie można zdjąć skafandra. W ogóle nie uda się go zdjąć. Nie uda się zdjąć do końca. Ale właściwie dlaczego? Praktykant jeszcze nie zdążył tego pomyśleć, gdy odezwał się Doktor: - Możemy zrobić filtry z aktanu. Aktan całkowicie wytłumi promieniowanie. - Wodę też przesączysz przez te filtry? - mruknął ironicznie Fizyk. - Wodę? Nie pomyślałem o tym. Cybernetyk rozbił wreszcie skrzynkę i teraz usiłował włączyć robota planetarnego. Rajkow nie mógł zrozumieć, po co im teraz ten robot, a Cybernetyk, jakby odgadując jego myśli, powiedział nagle: - On przynajmniej nie potrzebuje wody - i zamilkł, jakby to zdanie cokolwiek wyjaśniało. Cybernetyk miał jakieś trudności z uruchomieniem robota, który drgał pod wpływem wyładowań elektrycznych jak żywa istota zwijająca się z bolą. Zresztą był niemal żywym stworzeniem. Nie miał wprawdzie samoprogramującego mózgu, w który wyposażano tylko skomplikowane automaty pokładowe, ale za to dysponował zdumiewającą wytrzymałością i mógł regenerować uszkodzone części, jeśli częściami można nazwać włókna syntetycznych mięśni. Nagle robot poderwał się i popędził przed siebie, wznosząc całe tumany kurzu. - Dokąd on poleciał? - zdziwił się Doktor. - Niech sobie pobiega. Trochę dodatkowych informacji nie zawadzi. - A wodę - odezwał się nieoczekiwanie Fizyk - moglibyśmy zsyntetyzować z atmosfery. - Jak to? - zapytał Doktor. - To bardzo proste. Trzeba tylko przepuścić powietrze przez filtr aktanowy, a potem przez syntetyzator. Jeśli zużyjemy całą energię pozostałą w akumulatorach, uzyskamy około dwóch tysięcy litrów czystej wody. Zaczął omawiać z Cybernetykiem szczegóły projektu, pisać na piasku jakieś wzory, ale Rajkow już tego wszystkiego nie słuchał. Myślał, że można walczyć z planetą do końca. Oddychać przez maskę, wodę cedzić po kropelce z syntetyzatora, zdobywać każdą minutę życia. Tylko po co? Żadna wyprawa nie dotrze w te okolice. Co najwyżej nadleci automatyczna sonda, która dostarczy do bazy wiadomość o martwej planecie. Zresztą kiedy to będzie, za tysiąc lat? Nikt nie będzie ich tu szukał. Statek znalazł się w nie znanym punkcie przestrzeni. Może nawigator potrafiłby określić ich współrzędne. Ale po co współrzędne, skoro nie ma statku? Dlaczego tutejsze słońce jest zielone, a w atmosferze odczuwa się parowanie? Może to sole strontu? Śmiercionośna planeta i taki miły wietrzyk, takie jasne słońce. W dolinie przezroczysty strumień zdaje się zapraszać do skosztowania jego wody. Zatruta promieniotwórcza woda płynie do rzeki. Tuż przed wylądowaniem na nowym miejscu, o jakieś cztery kilometry stąd, Rajkow zauważył jakby linię brzegową. Morze? Nie mają czasu na zajmowanie się jakimś morzem, bo muszą produkować filtry i robić wiele innych pozbawionych sensu rzeczy, zbierać okruszyny, resztki życia - sekundy, minuty, godziny... Fizyk odrzucił kamyk, którym kreślił wzory na piasku, i gwałtownie wstał. - W takim upale długo nie wytrzymamy. Musimy poszukać osłoniętego miejsca na stały obóz. - A po co? - zapytał leniwie Cybernetyk. - Cóż to za różnica? - Zbyt wysoką cenę zapłacono za to, abyśmy mogli teraz wylegiwać się na piasku. Dość tego! - Cóż więc proponujesz? - wciąż tym samym leniwym tonem zapytał Cybernetyk, ale Praktykant zauważył, że pod szybką hełmu jego twarz przybrała gniewny wyraz. - Będziemy zbierać dane i szukać wyjścia. - Jakiego wyjścia? - Powiem ci, kiedy sam będę wiedział. A teraz wraz z Doktorem odprowadzisz szalupę pod zachodni łańcuch wzgórz, znajdziesz osłonięte miejsce i oznaczysz je świecą dymną. Ja z Rajkowem pójdę zbadać sektor wschodni i linię brzegową. Poczekamy na powrót robota i wieczorem przyjdziemy do obozu. - Czy rozdzielanie się nie jest zbyt ryzykowne? - zapytał Doktor. - A co nie jest ryzykowne? Mamy zbyt mało czasu, aby działać razem. W dwóch grupach będziemy mogli zbadać większy obszar. - Czego ty właściwie chcesz szukać? - niemal krzyknął Cybernetyk. - Nie wiem. Jakiego punktu zaczepienia, szansy lub chociażby cienia szansy. Ta planeta jest bardzo dziwna. Skąd się wziął tlen, jeśli nie ma biosfery. Skąd taka silna promieniotwórczość? Z czym zetknęliśmy się w nadprzestrzeni? A może jednak jest tu jakieś życie? Co z tymi twoimi posiewami? Doktor wzruszył ramionami i powiedział: - Nie ma nic, nawet wirusów. - Właśnie. A tlen jest. W naszej sytuacji nie warto lekceważyć takich sprzeczności. Poza tym czuję, że coś tu nie jest w porządku. Przecież nie weszliśmy na orbitę kołową, nie mamy zdjęć, w ogóle nic nie wiemy o planecie. Rajkow nie czekając na koniec dyskusji wszedł do szalupy i zaczął pakować do plecaka niezbędne rzeczy. Natknął się na blaster, zważył go w ręku i odłożył na bok. Nie stracił jeszcze chłopięcego zamiłowania do tej broni, ale wiedział, że Fizyk nie pochwali go za zbędne obciążenie. Drobne kłopoty chyba im tu nie grożą, a przed większymi ta zabawka ich nie uratuje. Kiedy wreszcie wszystko spakował, tyle czasu zmitrężył przy montowaniu zapasowej butli z tlenem do skafandra, że musiał biegiem dopędzać Fizyka. Zza szczytu wzgórza nie było już widać szalupy, ale wyraźnie dobiegało miękkie dudnienie jej silników. Odwrócili się jak na komendę. Na tle szmaragdowego nieba dysk siateczka wyglądał jak obce ciało brutalnie zakłócające harmonię tego świata. Kiedy wreszcie znikł i kiedy umilkł głos silników, poczuli, że są sam na sam z planetą. Podobne uczucie ogarnia czasem człowieka w polu lub w lesie, gdy znajdzie się tam zupełnie sam, gdy o niczym nie myśli, tylko chłonie zapachy, barwy i rytm kipiącego wokół życia. Tu jednak nie było żadnego rytmu. Była cisza zakłócana martwymi dźwiękami i martwe barwy. Cienka warstwa piasku pod nogami ustępowała czasem miejsca pasmom szarego pyłu, z którego gdzieniegdzie wystawały rudawe kamienie, pokryte żółtymi plamami pustynnej opalenizny. Upał coraz bardziej dokuczał nawet ludziom ubranym w klimatyzowane skafandry. Obaj, nie umawiając się, skręcili w stronę potoku. - Płytkie koryto. W otwartym terenie i przy takiej temperaturze... Dlaczego nie wysycha? - Może zasilają go podziemne źródła? - Ile tych źródeł musiałoby być? Aż po horyzont biegł srebrzysty wężyk wody, rozcinający pustynię na dwoje. Fizyk pochylił się i zanurzył w wodzie lejek przenośnego analizatora, po czym uważnie odczytał w okienku przyrządu symbole pierwiastków i liczby ich wartości procentowej. - Prawie ziemska woda. Trochę więcej soli strontu i żelaza. - Promieniowanie? - Mniejsze niż w powietrzu. Fizyk zaczerpnął pełne garście wody i chlapnął nią na szybkę kasku. Woda ciemną oleistą plamą rozlała się po skafandrze. Było coś dziwnego w tej plamie, jakieś niezwykłe odbicie światła, jakby skafander pod wilgotną plamą posypany był cienką warstwą mąki. Praktykant zrozumiał, że są to sole. Zbyt wiele soli. Woda wysycha i pozostawia warstewkę minerałów. Za przykładem Fizyka wszedł po kolana do strumienia, wyłączył termoregulatory i natychmiast poczuł zimne dotknięcie wody na cienkiej błonie skafandra. - Zaledwie piętnaście stopni! Rzeczywiście muszą tu być gdzieś podziemne źródła. Popatrz, co to? - Praktykant zanurzył rękawicę skafandra, na której przed chwilą utworzyła się matowa błonka soli, i stwierdził, że pod wodą błona nie zniknęła, lecz jakby stawała się grubsza. Rajkow energicznie pocierał rękawicę, zdzierając ze śliskiego syntronu cienkie, postrzępione łuski. - Wyjdź z wody! - krzyknął Fizyk. Było już jednak za późno. Praktykant usłyszał gwizd powietrza uchodzącego ze skafandra. Syntronowa błona, która wytrzymywała bezpośrednie trafienie promienia laserowego, przekształcała się w brudne strzępy, rozpadała się i znikała. Instynktownie wstrzymał oddech, ale zobaczył, że Fizyk zrywa z siebie resztki skafandra i zachłystuje się powietrzem planety. Dostał ataku kaszlu, ale chyba dlatego, że nie był przygotowany. Powietrze było bardzo ostre, lecz już po chwili wydało się smaczne, ledwie uchwytnie pachnące suchą ziemią. Każdy oddech rozlewał po całym ciele ciepło, jakby pił gorącą herbatę. Zbliżył się Fizyk. Bez skafandra wydawał się niższy. - Co to było - bardzo cicho, niemal szeptem zapytał Praktykant. - Bakterie? - W wodzie nie ma żadnej materii organicznej. - Fizyk ze złością cisnął na ziemię but od skafandra, który do tej pory obracał w rękach. - Tu w ogóle nic nie ma! Nic podejrzanego! Nic niezwykłego! Nic takiego, co mogłoby zniszczyć syntron. - To ostatnie zdanie powiedział już spokojnie, z odcieniem zadumy, jakby odkrył coś ważnego. - Ile mamy czasu? - zapytał cichutko Praktykant. - Masz na myśli promieniowanie?... Przez jakieś sześć godzin nic nie będziemy odczuwać. - A potem? - Na potem mamy anestezynę. - Fizyk pochylił się, pogrzebał w stercie łachmanów, w które zmieniły się skafandry, i wydobył spod nich nie tknięty plecak. - Tkanina nie uległa zniszczeniu. Tak to wygląda... Dalej szli w milczeniu, każdy zagłębiony we własne myśli. Praktykant nie pytał, dlaczego Fizyk nie skręcił na zachód, tam gdzie teraz znajdowała się szalupa. Chyba miał rację. W ciągu sześciu godzin nie zdołają tam dotrzeć, a zresztą nie miałoby to sensu. Nawet Doktor już im nie pomoże. Na to po prostu nie ma lekarstwa. Wolno, lecz nieodwracalnie rozpadają się komórki ciała, umierają z każdym oddechem, z każdą sekundą... Dokuczały upalne promienie zielonego słońca. Jego czterdziestostopniowe promieniowanie biło w niczym nie chronioną, odzwyczajoną od upału skórę. Po jakimś czasie nieco przywykli do nowej sytuacji. Oddychało się łatwo. Dokuczały im tylko zawroty głowy i kłuło światło bijące w oczy. Teren stopniowo opadał i wyrównywał się w miarę zbliżania do morza. Obnażony przedtem bazaltowy szkielet planety teraz całkowicie skrył się pod płaszczem zwietrzeliny i piasku. Za Praktykantem i Fizykiem ciągnęły się dwa łańcuszki śladów - pierwszych ludzkich śladów na tej planecie. Rajkow starał się iść możliwie energicznie, aby ślady były jak najgłębsze. Oddychał też głęboko, chociaż nie zapominał ani na chwilę o tym, że z każdym oddechem do jego płuc wdzierają się nowe miliony radioaktywnych atomów, które zaczęły już swoją niszczycielską robotę. Można o tym nie myśleć, nie sposób jednak zapomnieć. Fizyk zaproponował krótki odpoczynek, a Praktykant pomyślał, że to bardzo dobrze, iż się nie spieszą. Rozłożyli na płaskim głazie papierowy obrusik, odpieczętowali pudełka ze śniadaniem. Nie byli wcale głodni, pewnie z powodu upału, ale mimo wszystko coś przegryźli - z rozsądku i z przyzwyczajenia. Praktykantowi wydawało się, że Fizyk dlatego się nie odzywa, iż nie może sobie wybaczyć nieostrożności, błędnej oceny tej zwariowanej wody, która żywiła się skafandrami przypadkowych kosmonautów. Cóż mogło być głupszego od sytuacji, w jakiej się znaleźli, i któż właściwie mógłby przewidzieć skutki swojego postępowania, nawet gdyby był najostrożniejszy? Czyżby wszystko tu było takie? Nieznane niebezpieczeństwo za każdym kamieniem? W każdym łyku powietrza i wody? Cóż to za planeta? Nawet z zamkniętymi oczyma umiałby określić jej typ wedle wyników analiz i nielicznych znanych im faktów. Poza radioaktywnością i tą historią z rozpuszczonymi skafandrami. Ale może akurat w tym kryje się rozwiązanie tajemnicy? Żeby przerwać ciążącą mu ciszę Rajkow zaczął z podejrzanym zapałem przekonywać Fizyka, że cała ta przygoda wyszła im na korzyść, bo i tak nie wytrzymaliby długo w skafandrach, a teraz przynajmniej mogą czuć powiew wiatru i oddech bliskiego już morza. Fizyk nie odpowiedział, tylko popatrzył na niego ironicznie i ruszył dalej. Zrobiło się znacznie chłodniej. Czasami, teraz już zupełnie blisko, błyskały zza wzgórz niebieskie plamy wody. Rajkow starał się nie patrzeć w tamtą stronę, jakby obawiał się zepsuć, zakłócić spotkanie z morzem. Kiedy wreszcie za ostatnim wzgórzem ukazała się linia dalekiego horyzontu, morze dosłownie ich ogłuszyło. Nie hałasem, gdyż rozciągało się u ich stóp zupełnie spokojnie; oślepiająco niebieskie wśród szarych brzegów w promieniach jaskrawozielonego słońca. Nawet nie przestrzenią, od której odzwyczaili się w ciągu wielu miesięcy lotu. Chyba jednak tym, że przebywszy całe miliony kilometrów, straciwszy statek i towarzyszy, w tę swoją ostatnią godzinę stanęli na brzegu zwyczajnego, niebieskiego jak na Ziemi, morza. Nie, jednak nie całkiem zwyczajnego. Zdumiewały niewysokie, niezwykłe grube wały fal, jakby to była nie woda, lecz rtęć. Zdumiewał też przybój, który nie atakował brzegu, jak na Ziemi, lecz ostrożnie, delikatnie lizał szare kamienne brzegi. Praktykant ruszył wolno na spotkanie fali z rękami wyciągniętymi przed siebie, ale w ostatniej chwili zawahał się, odwrócił i spojrzał pytająco na Fizyka. Fizyk milczał. Rajkow zaczerpnął garść wody i chlapnął nią sobie w twarz. Nic się nie stało. Nie czuł ani pieczenia, ani bólu. Normalna woda, tyle tylko, że ta cząstka morza w jego dłoni nie zblakła, nie utraciła swej barwy. Wydawało się nawet, że jeszcze bardziej pociemniała, przesyciła błękitem, jakby ktoś rozpuścił w niej sporą porcję ultramaryny. - Wygląda jak stopiona sól lub przesycony roztwór. Zerknął na Fizyka, który obserwował go z zainteresowaniem zabarwionym niewczesną teraz ironią. W tej ironii było coś niejasnego. Jakaś myśl, oczywista już dla Fizyka, lecz niepojęta dla niego. Jakby w proteście przeciw ironicznemu milczeniu starszego kolegi podniósł garść niebieskiej wody do warg. Daj spokój! - przemknęła myśl. - Nie wygłupiaj się! - Zaraz jednak wróciła: - A co teraz nie jest głupie? Czekać, aż minie sześć godzin, a potem łykać anestyzynę? Woda miała orzeźwiający zapach górskiego strumienia i nie była słona. Dziwny szorstki posmak. Może właśnie zaufania oczekiwała od nich planeta? - No i jak, smakuje? - zapytał Fizyk. - Nie wiem. Niesiona, trochę przypomina... właściwie niczego nie przypomina. Fizyk ściągnął koszulę. Ciężko oddychał, po jego plecach spływały krople potu. Zaczął niezgrabnie biec i z rozpędu wskoczył do wody. Fale rozstąpiły się jak elastyczna guma i wyrzuciły go na powierzchnię. Niebieska błona uginała się pod ciężarem jego ciała, jakby Fizyk był igłą ze szkolnego doświadczenia demonstrującego napięcie powierzchniowe cieczy. Fizyk zaczerpnął wody i opryskał sobie pierś. Woda rozsypała się lśniącymi kulkami. - Dziwna rzecz, nie uważasz? Wygląda na to, że nie można się w niej wykąpać. Szkoda. Ale i tak leży się przyjemnie, zupełnie jak w hamaku, a ręka swobodnie przechodzi przez wodę. Ma jakąś wybiórczą gęstość, różną dla różnych przedmiotów. Szkoda, że nie mamy większego analizatora, bo nasz sobie tutaj nie poradzi. No dobra, właź. Na powierzchni morza istotnie leżało się całkiem przyjemnie. Aby zmoczyć sobie głowę i pierś, trzeba było czerpać wodę dłońmi. Później spróbowali usiąść, co się nie od razu im udało. Teraz woda sięgała prawie do pasa, choć nie wszędzie przylegała do ciała. Utworzył się pod nimi dość głęboki lejek o ściankach z niby-gumy. Kiedy wreszcie znudziła im się ta dziwna kąpiel i wyszli na brzeg, nie musieli się wycierać, bo woda nie zwilżyła im skóry. Fizyk wybrał niewielki kamyk i rzucił w morze. Zniknął bez najmniejszego plusku, a na gładkiej powierzchni wody nie ukazała się nawet zmarszczka. Przez jakieś dwie godziny szli brzegiem bez celu. W głowach im wirowało od upału lub promieniowania. Chciało się spać. Wreszcie Fizyk zatrzymał się w cieniu wielkiego głazu i wyrównał miałki suchy piasek. Usiadł i wyjął z kieszeni pudełeczko z czerwoną kreską na pokrywce. - Jeśli źle się poczujesz, zażyj jedną tabletkę... - A czy to nie wszystko jedno, ile ich zażyję! - Nie. Nie wszystko jedno. Do tej pory wciąż się spieszyliśmy, a teraz spróbujmy poczekać. ...Wszystko można sprowadzić do absurdu, nawet ów demonstracyjny brak pośpiechu... Czy on naprawdę zdoła usnąć? - pomyślał Rajkow. - Upłynęły co najmniej cztery godziny, a więc zostało najwyżej dwie. - Fizyk odwrócił się i oddychał równo i głęboko. Pewnie tak trzeba, trzeba te ostatnie dwie godziny spędzić sam na sam ze sobą. Może istotnie zbyt się ostatnio spieszyli, jakby ktoś ich popędzał, tak kierował wydarzeniami, że nie było już czasu na zastanawianie się nad tym, co właściwie zaszło, dlaczego tak głupio skończyła się ich doskonałe zaplanowana i bez zarzutu zorganizowana wyprawa ku gwiazdom... W ostatnich dziesięcioleciach ginął tylko ułamek procenta wypraw kosmicznych. Trzeba było mieć wyjątkowego pecha, aby znaleźć się wśród tych, którzy nie wrócili, którzy zaginęli bez wieści. Od czego właściwie zaczęło się to w ich wypadku? Automat prowadził statek dokładnie wytyczonym kursem, bo nie mógł inaczej. Statek zboczył albo raczej na coś się natknął... Na co jednak można się natknąć w nadprzestrzeni, gdzie nie ma środowiska materialnego? Zagadka numer jeden. Zdarza się. Przypuśćmy, choć to mało prawdopodobne, że automat się rozregulował. Awaria z nie znanej przyczyny. Niemal wszystkie awarie mają to do siebie. Z drugiej jednak strony sam fakt awarii, która doprowadziła do zagłady, wydawałoby się, niezniszczalnego statku jakoś nie mieści się w głowie. Automat nie zdołał jej opanować. Nie zdołał, czy nie chciał? Nie, to czysty absurd, automat nie może postąpić wbrew programowi. Mamy więc zagadkę numer dwa. Nowoczesny gwiazdolot, nafaszerowany automatami zdolnymi do regeneracji, zostaje uszkodzony. Zauważmy przy okazji, że mimo wszystko statek nie ginie, a załoga wychodzi z tego bez szwanku, za to całkowicie rozpada się na skutek wibracji automat centralny. Przypuśćmy. W każdym razie wypada z gry jeden z najważniejszych elementów. Nie ma automatu centralnego, więc realizacja programu zostaje przerwana. Na scenie zjawia się wreszcie załoga. W punkcie wyjścia z nadprzestrzeni, w zasięgu okaleczonego statku, znajduje się nie znana gwiazda... W ten sposób tworzy się dość długi, ale jeszcze w miarę prawdopodobny łańcuch przypadków. Popatrzmy co będzie dalej. Podczas lądowania rozpada się płaszcz magnetyczny generatora... Uznajemy, że to skutek awarii. Statek jest tak poharatany, że w tej ostatniej awarii nie ma już nic tajemniczego. Dziwne jest tylko to, że zdążyliśmy wystrzelić szalupę ratunkową, bo zazwyczaj wybuchy reaktorów następują natychmiast. Inna rzecz, że nie wszyscy się uratowali. Nawigator i Energetyk coś jednak musieli zrobić... Teraz planeta. Ciśnienie, grawitacja, skład atmosfery, tlen, zakres temperatur, brak wrogiej biosfery, wszystko to mieści się w owym wąziutkim przedziale warunków, w którym może egzystować niczym nie chroniony człowiek. Niczym nie chroniony... Może właśnie dlatego straciliśmy skafandry? Tylko to promieniowanie... Rajkow oblizał suche wargi. Obawiał się ciągnąć swą myśl dalej, gdyż uświadomił sobie, że doszedł do punktu, w którym objawi mu się coś niezmiernie dla nich ważnego, decydującego. A jeśli założyć, tylko założyć, że to wszystko nie jest dziełem przypadku? Przecież ten ciąg zbiegów okoliczności układa się w klarowny schemat, w którym nie mieści się jedynie promieniowanie. Ale może i ono się w nim mieści? Jeśli po prostu nie rozumieją jego znaczenia? Krótko mówiąc, jeśli jego domysły są słuszne, radioaktywność jest dla nich nieszkodliwa. Poderwał się na równe nogi i zapatrzył na intensywny błękit morza. Piękne? Tak, chyba nawet zbyt piękne jak na dziką planetę. Trzeba obudzić Fizyka. Tak, ale właściwie nie ma mu nic do powiedzenia. Żadnych konkretów, tylko głębokie przekonanie, że to wszystko, co ich otacza, i wszystko, co im się dotychczas przydarzyło, musi mieć jakiś sens, którego do tej pory nie dostrzegali. Ktoś kierował wszystkimi wydarzeniami. Ale to przecież zakrawa na szaleństwo! To prawda, że nie ma żadnych dowodów, ale niedługo już będzie je miał. Za godzinę, za dwie, za dziesięć. Trzeba tylko poczekać, jeszcze trochę poczekać. W najgorszym razie, jeśli się myli i już się nie obudzi, nikt nie będzie mu wytykał ostatniej pomyłki. Praktykant jeszcze usiłował walczyć ze snem, ale powieki ciążyły mu coraz bardziej, ciało domagało się wypoczynku. Śniły mu się sosny. Prawdziwe ziemskie sosny z długimi igłami, w których pogwizduje wiatr. Nawet we śnie zdawał sobie sprawę z tego, że tu nie może być żadnych sosen, ale widział je jak na jawie. Widział trawę rosnącą wokół ich pni, gładził szorstką korę, na której lśniły krople żywicy. Obudził go Fizyk. Wokół stała zwarta ściana sosnowego lasu. Na brunatnej korze drzew błyszczały złociste nacieki żywicy. Światło z trudem przedzierało się przez potężne iglaste korony. O dwa kroki od ich piaszczystego posłania kwitły dmuchawce, które w gęstej zielonej trawie wyglądały jak cząsteczki ziemskiego słońca. Rozdział 3 Jeśli można było ufać kursografowi, szalupa leciała niemal pionowo w górę. Nie działał ani jeden ekran obserwacyjny. Cybernetyk z irytacją przerzucał manetki sterów poziomych. - Wysokość jest odpowiednia, ale nie mogę przecież prowadzić szalupy po omacku. Ktoś musi korygować lot. Możesz mnie zastąpić? - Zdałem egzamin z pilotażu, ale wolałbym... - Nie kryguj się, tylko zajmuj moje miejsce. Cybernetyk z trudem otworzył pokrywę włazu i zobaczył pod sobą rudawą powierzchnię planety. Odetchnął z ulgą, bo nie czuł się już jak ślepiec zamknięty w pędzącej gdzieś żelaznej klatce. Doktor prowadził szalupę nierównymi szarpnięciami i Cybernetyk musiał z całej siły trzymać się poręczy, aby nie wypaść. Wyłączył na chwilę intercom skafandra i zaczął głośno przeklinać Doktora, planetę, szalupę, upał i całą resztę. Krajobraz w dole zmieniał się stopniowo. Pofalowana pustynia ustąpiła miejsca pogórzu. Coraz częściej trafiały się ostre szczyty samotnych skał. W pewnej chwili jedna z nich znalazła się wprost na kursie. Cybernetyk musiał włączyć intercom i poprosić Doktora, aby zmniejszył szybkość i skręcił. Zamiast tego Doktor dodał gazu i tylko cudem nie rozbili się o skałę. Tym razem Cybernetyk zapomniał wyłączyć mikrofon, więc Doktor obraził się i powiedział, że nie będzie dalej prowadził. To nie miało większego znaczenia, gdyż i tak trzeba było lądować, bo kondensatory były już prawie puste. Cybernetyk wybrał niewielki wąwóz, a Doktor, naprowadzony przez niego, wcale zgrabnie usiadł tuż pod urwistą ścianą. Było to znakomite miejsce na obozowisko, bo skalisty wąwóz osłaniał szalupę z trzech stron, a słońce, wedle obliczeń Cybernetyka, zaglądało tam tylko o świcie, co oznaczało, że teraz przynajmniej upał nie będzie już ich męczył. Poza tym urwiste ściany stanowiły rodzaj naturalnej fortecy i w razie jakiegoś napadu trzeba będzie bronić się tylko z jednej strony. Cybernetyk nie bardzo wierzył w całkowity brak biosfery. Uważał wniosek Doktora za zbyt pośpieszny, gdyż wiedział z doświadczenia, jak wiele niespodzianek mogą kryć takie nowe, nie zbadane planety. Urządzenie obozu postanowili odłożyć do powrotu Fizyka i Praktykanta i tylko o umówionej godzinie zapalili świecę dymną. Minął pierwszy termin kontrolny i stopniowo niepokój o los towarzyszy zaczął wypierać wszystkie inne myśli. Wzięli lornetki i ruszyli w stronę wyjścia z wąwozu. Nie uszli daleko, bo po jakichś stu metrach wąwóz skończył się, odsłaniając szeroką panoramę równiny, nad którą niedawno lecieli. Słońce płonęło tuż nad horyzontem. Wiatr ucichł i teraz w całej tej martwej przestrzeni nie było nawet śladu ruchu. Czekali w milczeniu cztery godziny. Zrobiło się ciemno, gdyż mimo wolnego ruchu planety słońce zdążyło się prawie zupełnie skryć za widnokręgiem. Kolejny termin kontrolny upływał za dwadzieścia godzin, a zresztą jakiekolwiek poszukiwania przed nastaniem świtu nie miały najmniejszego sensu. Wrócili do obozu i pożywili się koncentratem z tuby. Ciała paliły ich pod pancerzem skafandrów, regulatory temperatury pracowały niezbyt precyzyjnie. - Czuję, że zamieniam się w żółwia - poskarżył się Doktor. - Wyjdźmy na zewnątrz - poprosił. Noc była jasna i mglista, rozjarzona fioletowym blaskiem atmosfery tak, że nawet nie było widać gwiazd. Kontury skał były niejasne i rozmyte, a ich cienie nieustannie zdawały się zmieniać kształt, poruszać się przy akompaniamencie niewyraźnych szmerów. Chyba przez dwie godziny starali się zasnąć, aż wreszcie Doktor zaproponował powrót do szalupy. Cybernetyk nie zareagował na to, gdyż na samą myśl, że znów znajdzie się w ciasnej sterówce zatłoczonej kanciastymi aparatami, cuchnącej spaloną gumą i plastykami, dostawał mdłości. Minęło kilka godzin, ale jeszcze nie świtało, a oni wciąż czuwali, więc Cybernetyk postanowił zabrał się do urządzania obozu. Choć należało oszczędzać energię, postanowił jednak zapalić reflektor. Błękitny stożek światła padł na spękaną ścianę wąwozu. Doktorowi wydało się, że w momencie zapalania światła przy wejściu do wąwozu coś się poruszyło. Jakaś wielka masa ledwie widoczna w rozproszonym blasku. - Poświeć w kierunku wyjścia - poprosił Cybernetyka. Promień trysnął w bok i Doktor zobaczył pośrodku wąwozu dziwnie gładką skałę. Mógł przysiąc, że wczoraj wieczorem nie było tam żadnej skały. Zauważył też, że między dnem wąwozu a głazem jest szczelina szeroka na jakieś pół metra. Skała unosiła się nieruchomo w powietrzu, nie zdążyli jeszcze przyjść do siebie ze zdumienia, gdy skała zaczęła dygotać, jakby była wycięta z ogromnego bloku galarety i bardzo wolno, nieomal niedostrzegalnie ruszyła w ich stronę. - No i masz swój brak biosfery! Zanim Doktor zdążył odpowiedzieć, zanim zdołał zapobiec nieszczęściu, błękitny promień blastera rozpruł ciemność. Błękitna chmurka pojawiła się w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą poruszał się nie znany przedmiot i zapadła ciemność. Reflektor zgasł. - Zapal reflektor! - krzyknął Cybernetyk, nie wypuszczając blastera z ręki, ale Doktor mu nie odpowiedział. Nie odpowiedział, bo gorączkowo naciskał wszystkie guziki na pasie skafandra, choć rozumiał już, że to nie ma sensu: całe wyposażenie energetyczne odmówiło posłuszeństwa, nie zapaliła się nawet awaryjna lampa na kasku i tylko intercom nadal pracował. Doktor wyraźnie słyszał ciężkie sapanie Cybernetyka, trzaski przełączników i ciche przekleństwa. Cybernetyk szarpnął zamek blastera, obrócił się do ściany i pewien, że to na nic się nie zda, nacisnął spust. Ale blaster nie zawiódł. Widocznie jego automatyczny reaktor nadal pracował, i choć wyładowanie było znacznie słabsze od normalnego, w jego złotym blasku zdołali zobaczyć, że wokół nie było już żadnych ruchomych skał. - Daj spokój - powiedział Doktor. - Chodźmy do szalupy. Może przynajmniej tam coś ocalało. Wracali w milczeniu. Było ciemno, choć oko wykol pewnie dlatego, że oślepił ich rozbłysk blastera. Zrobili dziesięć, piętnaście kroków, a szalupy wciąż nie było. - Jesteś pewien, że dobrze idziemy? - zapytał Doktor. - Zaraz sprawdzimy! Cybernetyk znów szczęknął zamkiem, ale Doktor chwycił go za rękę. - Daj spokój - powtórzył. - Twoja iluminacja tylko nas dekonspiruje. W plecy uderzył ich poryw wiatru, w powietrzu zatańczyły jakieś nikłe ogniki. - Chyba mieni mi się w oczach... - powiedział Doktor. - Widzisz te iskierki? - To pewnie wyładowania. Nic dziwnego, tutaj wszędzie jest piekielnie dużo energii radioaktywnej i dostarczanej przez to zwariowane zielone słońce. Ale gdzie jest szalupa? - Może byśmy wrócili? - Lepiej nie, bo już na pewno zabłądzimy. Dlaczego oni nie atakują? Teraz mają najdogodniejsze warunki, bo na otwartej przestrzeni jesteśmy bezbronni i ślepi, a nocne drapieżniki zazwyczaj znakomicie widzą w ciemności. Jeśli spróbują jeszcze raz, rąbnę protonami... - Co spróbują? - Jak to co? Napaść na nas! - Dlaczego sądzisz, że nas atakowali? - A twoim zdaniem bawili się w ciuciubabkę? Po co pędzili prosto na nas? Nie mogli sobie gdzie indziej pobiegać? - Wiesz przynajmniej, do kogo strzelałeś? - Do kogo? Dlaczego „do kogo”? To było jakieś ogromne zwierzę! - A jeśli nie? - No wiesz... - speszył się Cybernetyk. Doktor nie miał najmniejszej ochoty na kontynuowanie tej rozmowy, a mimo to powiedział: - Nie sądzisz, że w naszej sytuacji wypowiadanie wojny całej planecie jest niezbyt rozsądne? - Nie przesadzaj, Piotrze Siemionowiczu! Kto tu mówi o wojnie? Napadło na nas nie znane zwierzę, ja do niego strzeliłem, i to wszystko! - A jeśli to nie było zwyczajne zwierzę? - Mówisz tak, jakbyś tu już odkrył cywilizację! Wobec tego mogłeś wcześniej mnie oświecić. - Doskonale wiesz, że nic nie odkryłem, ale uważam, że należy postępować tak, jakby tu taka cywilizacja istniała, a w każdym razie nie zapominać, że nie jesteśmy u siebie. Nie ma sensu od razu chwytać za blaster. Jestem pewien, że to coś nie miało wrogich zamiarów, gdyż w przeciwnym razie już by nas nie było. Jesteśmy tylko dwójką intruzów, przeciwko którym mogły się zjednoczyć w obliczu zagrożenia wszystkie miejscowe istoty, choćby były najbardziej prymitywne. - No i widzisz! Mówiłeś, że na tej planecie nie ma biosfery, twoje analizy wykazały nawet brak wirusów! Doktor uśmiechnął się. - Człowiek ma to do siebie, że chętnie wytyka błędy innym, zwłaszcza wtedy, kiedy sam nie jest bez winy. A co do biosfery, to zgadzam się z tobą, że wydałem pochopną opinię. Chociaż, czy ja wiem? To wszystko jest bardzo dziwne i niezrozumiałe. Może Fizyk i Praktykant znajdą coś nowego? - Oni nawet nie wzięli broni! - Broń tu na nic się nie zda. - To się jeszcze zobaczy! Lepiej od początku okazywać siłę, a nie słabość. Doktor zamilkł na długo. Wiatr stopniowo wzmagał się i teraz trudno było utrzymać się na nogach. Na zewnętrznej powłoce skafandra zgrzytały strumienie miotanego przezeń piasku. - Dobrze byłoby usiąść i przeczekać, aż ucichnie wiatr - zaproponował Doktor. - Górne krawędzie skał są zwietrzałe. Jeśli wiatr nasili się jeszcze bardziej, zacznie strącać w dół kamienie. Musimy odnaleźć szalupę lub chociażby jakąś kryjówkę. Poczekaj! Wiatr wieje wzdłuż wąwozu, więc skręcimy tak, aby dmuchał nam w bok, i dojdziemy do urwiska. Tam z pewnością znajdzie się jakaś rozpadlina. Jeśli się nam poszczęści, doczekamy w niej świtu. Pal diabli szalupę! Nie wiadomo, gdzie teraz jest bezpieczniej. Mieli szczęście. Znaleźli coś więcej niż rozpadlinę, bo owalne wejście do jaskini. - Wczoraj zbadałem najbliższą okolicę i nie widziałem tu żadnej jaskini - powiedział z irytacją Cybernetyk. - Nie mogliśmy przecież odejść daleko! Weszli i zatrzymali się blisko wejścia. W jaskini było zacisznie, oczy powoli przywykały do ciemności i zobaczyli ciągnące się w głąb skały ściany i wysokie kamienne sklepienie oraz jasną plamę wejścia zasnutą rojem tańczących w powietrzu ognistych punkcików. - Przez to iskrzenie w ogóle nic nie widać. - Wyjmij baterię z blastera i podłącz ją do reflektora na hełmie. - No i będziemy bezbronni. - Daj spokój, gdyby to był jakiś drapieżnik, nie zdążylibyśmy zrobić nawet dwóch kroków. Tym bardziej że zwierzęta nocne zazwyczaj nie polują w pojedynkę. - Uciekły po moim strzale. - Rzeczywiście, okropnie strachliwe zwierzątka. Ze strachu gaszą reflektory, przenoszą z miejsca na miejsce szalupy kosmiczne, podtykają zbłąkanym ludziom pod nos jaskinie... - Przestań, Piotrze Siemionowiczu - powiedział Cybernetyk ściskając ramię Doktora. - Nie musisz mi tego wszystkiego tłumaczyć. - W porządku, ale wyjmij jednak baterię z blastera i zapal światło. Mam już dość tej ciemności. Warto byłoby obejrzeć lokal, do którego zostaliśmy zaproszeni. Zauważyłeś, że ściany są ciepłe? - Nagrzały się w ciągu dnia. Spróbuję podłączyć reflektor do blastera nie wyjmując z niego baterii. Błękitny krąg światła padł na ścianę jaskini. - Poświeć dookoła. Chcę się rozejrzeć. - Zwyczajna jaskinia... - Chyba nie masz racji... - Doktor podszedł do ściany. - Skała wygląda na stopioną i jest ciepła. Kamień we wnętrzu nie mógł nagrzać się tak od słońca. Poza tym te nacieki... Wygląda to tak, jakby pieczarę ktoś wypalił w skale. - Pewnie po to, żebyśmy mieli gdzie się ukryć! Przez dłuższą chwilę Cybernetyk szukał czegoś w pasie skafandra, a Doktor, trzymając w wyciągniętych rękach blaster i zwój przewodu tkwił nieruchomo przed ścianą i nie mógł oderwać od niej oczu. Wreszcie odwrócił się i powiedział: - Wiesz, ta jaskinia jest dosyć głęboka. Trzeba ją będzie obejrzeć. - Rano obejrzymy, jeśli z szalupą nic się nie stało... Bardzo dziwna historia. Rozładowały się tylko zewnętrzne baterie skafandrów. Promieniowanie selektywne, które zjonizowało akurat miejsce, gdzie były baterie? Ale dlaczego w takim razie dozymetry niczego nie wykazały? Sami tego nie rozwikłamy, ale kiedy wrócą nasi... - Cicho! - szepnął Doktor. - W głębi jaskini mignęło coś niewielkiego. Podaj blaster. - Po co? - Chcę jeszcze raz obejrzeć ściany. Czy możesz przełączyć go na mój reflektor. - Trzeba było zabrać swój - warknął Cybernetyk, ale spełnił prośbę Doktora. Doktor zabezpieczył broń, skierował reflektor w stronę zauważonego przed chwilą ruchu i nacisnął wyłącznik. W promieniu latarki błysnęła żółto para oczu. Pod ścianą, oślepione reflektorem, siedziało jakieś zwierzę wielkości jagnięcia. - Stój! - krzyknął Cybernetyk. - Nie podchodź do niego! Doktor nawet się nie obejrzał. - Nasze skafandry wytrzymują promień lasera. Czego ty właściwie się boisz? Zdumiewające, to zwierzę nie ma pyska ani nóg! Jak ono się odżywia i porusza? Doktor zrobił jeszcze jeden krok, żeby z bliska obejrzeć przedstawiciela obcego świata, i w tejże chwili rozległ się głuchy, mlaskający dźwięk, jakby ktoś uderzył otwartą dłonią w dobrze wyrobione, pulchne ciasto. „Jagnię” skurczyło się, wcisnęło w ścianę i zaczęło wolno znikać. Przez moment istota wyglądała jak płaskorzeźba, wykuta w skale przez starożytnego artystę. Płaskorzeźba stawała się coraz bledsza, jej zarysy rozpływały się, aby po paru sekundach zniknąć w gładkim kamieniu. - Widziałeś? - nie odrywając oczu od miejsca, gdzie przed chwilą siedziała nieznana istota, zapytał Doktor. - Widziałem... - odparł szeptem Cybernetyk. - To zwierzę dało nurka w kamień. Doktor dotknął ręką skały. Kamień był miękki, podatny jak glina i parzył przez rękawicę. - Może roztopiło skałę? Jakaś wysokotemperaturowa forma życia? - Nie. Mam przeczucie, że sprawa jest znacznie bardziej złożona... Doktor nie pomylił się. W kilkanaście sekund po zniknięciu nieznanej istoty znowu rozległo się głuche mlaśnięcie, ściana drgnęła, wolno zaczęła się zapadać, jakby wsysała ją ogromna kamienna gęba. Najpierw powstał niewielki lej, a właściwie regularne półkuliste wgłębienie, które poszerzało się błyskawicznie i zapadało w głąb skały. Po chwili powstał wąski długi korytarz biegnący o jakieś pół metra nad dnem jaskini. Korytarz miał wystarczającą średnicę, żeby swobodnie mógł nim przejść wyprostowany człowiek. Światło reflektora niknęło w głębi tunelu. - Wygląda na to, że zapraszają nas do środka... - Wcale nie mam ochoty wchodzić. Przeciwko istotom dysponującym takimi masami energii potrzebne jest ochronne pole siłowe, a my... - A my nie mamy niczego do stracenia, wejdziemy więc, ale tę zabawkę zostawimy na progu. - Doktor zerknął na blaster. - Tylko w ten sposób możemy zyskać ich zaufanie. Wyjął baterię z blastera i rzucił broń na ziemię. Cybernetyk nie oponował. Przeszli co najmniej dwieście metrów. Podłoga miękko uginała się pod nogami. żeby zrównoważyć temperaturę zewnętrzną musieli włączyć na pełną moc chłodzenie skafandrów. - Zauważyłeś, że kamień nawet się nie świecił? Gdyby topili skałę, żadne chłodzenie by nam nie pomogło. Ciekaw jestem, jaki jest mechanizm tego zmiękczania. - Może rozluźnienie przyciągania międzycząsteczkowego? - Nie sądzę. Do tego potrzebne byłyby tak niesłychane ilości energii, że... - Niepokoi mnie coś innego. Ten tunel jest zdecydowanie za długi. Nie rozumiem, po co im to było potrzebne? - Chyba dochodzimy do końca. Mylił się. To nie był koniec. Po prostu tunel rozgałęział się. Zastanawiali się przez chwilę, w którą stronę skręcić. Wreszcie ruszyli, a pięćdziesiąt metrów dalej korytarz znów się rozdwoił. Wrócili i zaznaczyli pierwsze rozgałęzienie. Potem Cybernetyk zaproponował: - Będziemy zawsze skręcać w lewo, żeby nie zabłądzić. Zaraz za zakrętem reflektor oświetlił nowe rozwidlenie. - Niezbyt prosta droga, nie uważasz? - Wcale mi się to nie podoba - powiedział Doktor. - Może teraz spróbujemy skręcić w prawo? - Prawe tunele kończą się ślepo. - Skąd wiesz? - Wiem, ale możemy sprawdzić. Sprawdzili. Doktor miał rację, ale wcale go to nie ucieszyło. Wrócili do zaznaczonego rozwidlenia i znów skręcili w lewo. Doktor teraz prawie się nie odzywał, z coraz większym trudem powłóczył nogami i głośno dyszał. - Czemu tak się wleczesz? - zapytał Cybernetyk, - Filtr źle działa? - Po prostu zapomniałem zmienić butlę z tlenem, kiedy wyskakiwaliśmy z szalupy. - Ciekawe, w jaki sposób udało ci się zdać egzaminy trzeciego stopnia - powiedział Cybernetyk sprawdzając uważnie rozdzielacz swojego aparatu tlenowego. - To znaczy, że powietrza mamy tylko na pół godziny. Trzeba będzie się pospieszyć. - Odkręcił rezerwową butlę i podał Doktorowi. - Szkoda, że nie jestem Nawigatorem. Dałby ci do wiwatu za takie dowcipy! - Dziękuję - powiedział Doktor. Po kilku minutach wyczuli jakąś zmianę: pojawił się nieznaczny ciąg powietrza. - Zgaś światło - powiedział Cybernetyk. W ciemności dojrzeli przed sobą jasną plamę. - Chyba jest wyjście! - Naturalnie. W labiryncie zawsze można dotrzeć do wyjścia, jeśli zastosuje się regułę lewej ręki. - O czym ty mówisz? - zdziwił się Cybernetyk. - O ziemskich labiryntach. - Ale przecież nie jesteśmy na Ziemi! - Właśnie! I to mi się nie podoba. Za bardzo znany labirynt i zbyt prosty... Tunel rozszerzył się i przekształcił w podłużną salę. W jej przeciwległym kącie połyskiwała mętnie jakaś kałuża, za którą skały rozstępowały się na boki i ukazywały znajome dno wąwozu. - Popatrz, już świta - powiedział Cybernetyk. - Jednak długo błądziliśmy. Doktor nie odpowiedział. Zatrzymał się i patrzył z nienawiścią na kałużę, która przegradzała im drogę. - Idziemy! - zawołał Cybernetyk. - Dobrze, że wyszliśmy na wąwóz. Zdążymy dotrzeć do szalupy. - Nie, Misza, nie pójdziemy tędy; - Dlaczego?! - Zaraz ci wytłumaczę... - Wytłumaczysz, kiedy wymienimy butlę z tlenem! - Wtedy będzie za późno. Ten labirynt, ten basen i deska... O tam, widzisz? - Jaka znowu deska? Widzę kamienną płytę, z której łatwo da się przeskoczyć przez kałużę! - Właśnie o ten skok chodzi... - Przestań mówić zagadkami! - Mówiłem ci, że w labiryncie trzeba zawsze skręcać na lewo, prawda? Tę salę też znam. - Niby skąd? Przecież jej nie widziałeś? - Widziałem, ale na Ziemi. Czuję się tak, jakbym to ja sam wymyślił te doświadczenia... - Jakie znowu doświadczenia?! - wrzasnął Cybernetyk. - Albo powiesz wszystko od razu, albo siłą zaciągnę cię do szalupy. Tlenu zostało nam najwyżej na piętnaście minut! - No to słuchaj. W takiej sali demonstrujemy studentom doświadczenia ze szczurami, aby sprawdzić ich najprymitywniejsze odruchy. Tam jest labirynt, tutaj skocznia, a tam przynęta. Kawałek słoniny lub wyjście, niewielka różnica. Naturalnie wszystko zostało powiększone w odpowiedniej skali. - Chcesz powiedzieć, że teraz my występujemy w roli szczurów? Doktor przytaknął i usiadł. Wybrał możliwie wygodny kamień i rozsiadł się na nim jak w fotelu. Wszystko wskazywało na to, że podjął ostateczną decyzję i nie zamierza się nigdzie spieszyć. Cybernetyk, aby widzieć jego twarz, usiadł obok. - To znaczy, że badają nasze pierwotne instynkty... wielka szkoda, że zostawiłeś blaster! Doktor popatrzył na niego wymownie. Cybernetyk zmieszał się, ale zaraz poderwał się na równe nogi. - Przecież to nie ma sensu! Oni musieli widzieć naszą szalupę! - Naturalnie, że widzieli i naturalnie wiedzą, że nie jesteśmy szczurami. Wątpię zresztą, aby wiedzieli, jak wyglądają szczury, natomiast jest pewne, że znają nasz stosunek do nich. - Skąd? - Z tego samego źródła, z którego dowiedzieli się o schemacie tego stanowiska prób. Z mojej pamięci. Cybernetykowi wydawało się, że po tych słowach zaczęło brakować mu powietrza, jakby piętnaście minut już upłynęło... - Sądzisz, że oni potrafią czytać myśli?! - Nie przypuszczam. Człowiek myśli symbolami, słowami. Ten system znaków umownych! nie może być zrozumiały dla każdego obcego rozumu, tym bardziej że nie tylko sposób gromadzenia informacji, lecz także jej kodowanie jest z reguły w takich wypadkach odmienne. Pamiętasz Betę Oriona i tamtejszy język zapachów?, Wydaje mi się, że myśli nie potrafią rozszyfrować, natomiast mogą sięgnąć do naszej pamięci. Pamięć to przede wszystkim obrazy. Umieją też zapewne odczytać zabarwienie emocjonalne poszczególnych obrazów... To zresztą tylko wstępna hipoteza, bo nie zdołaliśmy przecież zebrać wystarczająco dużo faktów. - Jeszcze zdążymy to zrobić - powiedział machinalnie Cybernetyk i nagle zrozumiał, co Doktor miał na myśli. - To znaczy, że chcesz przez to powiedzieć, iż nie mamy innego wyjścia poza odmową udziału w tym całym cyrku? - Cieszę się, że to zrozumiałeś. Pewnych rzeczy nie da się wytłumaczyć. - Chwileczkę. Przecież możemy obejść skocznię bokiem albo wrócić! Labirynt może mieć jakieś inne wyjście. Nie sprawdziliśmy wszystkich rozgałęzień. Uważasz, że powinniśmy tak siedzieć, aż skończy się tlen? - Widzisz, Misza, znam tylko jedną cechę, która z pewnością różni człowieka od szczura... Zapadła cisza, zakłócona jedynie pluskiem sączącej się gdzieś wody i sykiem powietrza w reduktorach skafandrów. Ponieważ Cybernetyk nie pytał, jaką cechę ma na myśli, Doktor wreszcie wyjaśnił: - Poczucie własnej godności. Zanim padły te słowa, Cybernetykowi wydawało się, że zdoła przekonać Doktora lub w najgorszym razie pobiec do szalupy po nowe butle. Nawet teraz, przyznając rację Doktorowi, powodowany jakąś dziwną przekorą, warknął: - Przecież nie zeszczurzę się przez to, że przejdę po tej desce! - Oczywiście, że nie. Ale wtedy zaaprobujesz reguły narzuconej gry. Szczury zawsze się na nią godziły. Znów zapadła cisza. Światło reflektorów stopniowo żółkło i Cybernetyk pomyślał, że najwidoczniej bateria blastera też została uszkodzona, a więc wkrótce zostaną w całkowitej ciemności. Może zresztą to i lepiej! Doktor położył mu rękę na ramieniu. - Uważasz, że zrozumieją? - W każdym razie czegoś się o nas dowiedzą. A zresztą chodzi głównie o to, abyśmy sami nie poczuli się doświadczalnymi królikami. Doktor nie zdążył jeszcze skończyć zdania, gdy za ich plecami rozległ się jakiś łoskot. Obejrzeli się gwałtownie. Ściana zniknęła, tworząc wyłom o powierzchni kilku metrów kwadratowych. Na wprost wyłomu, zupełnie blisko, stała szalupa ratunkowa. Rozdział 4 Dmuchawce w gęstej zielonej trawie wyglądały jak cząsteczki ziemskiego słońca... Na moment ogarnęła go szalona nadzieja, że to Ziemia. Za tą znajomą sosną biegnie ścieżka do sanatorium... Ale ścieżki nie było. Praktykant stwierdził to, gdy tylko się podniósł. Poczuł nagle, że trawa pod nogami jest zbyt kłująca, zbyt twarda, jak na prawdziwą trawę. Fizyk poderwał się na równe nogi i patrzył na Praktykanta pełnym napięcia, pytającym wzrokiem. - Sądzę, że to nie jest halucynacja ani miraż - powiedział Praktykant, z trudem wydobywając słowa ze ściśniętego gardła. Wspominając później tę scenę, doszli do wniosku, że w ich odczuciach najmniej było zdziwienia. Wcale nie dlatego, że mieli przytępioną wrażliwość, lecz po prostu dlatego, że podświadomie wciąż czekali na cud, a w momencie kiedy cud istotnie się dokonał, uznali to za coś oczywistego. Za rzecz oczywistą uznali też brak ujemnych skutków promieniowania. Wprawdzie Fizyk był zdania, że mogą one wystąpić później, lecz Praktykant odparł na to, że na planecie, gdzie rosną kamienne sosny, radioaktywność też może być nietypowa... Fizyk nie zrozumiał, o jakich kamiennych sosnach mówi, więc Praktykant podał mu kawałek gałązki. W miejscu złamania zamiast drewna był ciemny kamień. - Od razu się tego domyśliłem. Ani jedna gałązka się nie porusza, chociaż wiatr jest silny. To nie są prawdziwe drzewa, tylko ich idealne kopie. - A skąd oryginały? - Z mojej pamięci... Sylwetki drzew, a na dalszym planie wszystko się rozmywa. W tym miejscu nie ma nic, bo nie pamiętam, co tam u nas stało: altanka czy fontanna. Stąd ten bezkształtny kamień. W ogóle wszystko to jest znakomicie podrobione w kamieniu. - Po co? - Nie mam pojęcia. Może oni w ten sposób porozumiewają się ze sobą. - Dobre sobie! My piszemy na papierze, a oni wykuwają listy w kamieniu. - A jak to inaczej wytłumaczysz? - Na razie nie wiem. Popatrzmy, co tu jeszcze jest. Kamienne kopie drzew stały w czterech półkolistych rzędach wokół kotlinki, w której spali. Za drzewami na pustej bazaltowej równinie nic się nie zmieniło. Fizyk osłonił ręką oczy i długo patrzył tam, dokąd odleciała szalupa. - Chyba powinniśmy już wracać. Oni pewnie do tej pory nie zdjęli skafandrów. - Sądzisz, że Doktor ci uwierzy? Jego aparatura wykaże, że dostaliśmy co najmniej trzy tysiące rentgenów, a z nieboszczykami lekarze nie lubią rozmawiać. Dopiero pod wieczór znaleźli wzgórze o znajomych konturach. Praktykant był przekonany, że to zupełnie inne miejsce i spierał się z Fizykiem, dopóki nie znaleźli w piasku resztek skrzynki, w którą opakowany był robot planetarny. Praktykant patrzył, jak wiatr zlizuje dołek, wygrzebany przed chwilą przez Fizyka w bazaltowym pyle. Wolno pełzające słońce skryło się za horyzontem i natychmiast powiał zimny wiatr. Fizyk tymczasem starannie zbierał kawałki silikatowej skrzynki. - Po co to zbierasz? - W nocy zrobi się jeszcze zimniej. Silikat bardzo trudno się pali, ale gdy już się to uda, będziemy mieli niezłe ognisko. - Chcesz tu zanocować? - Tak, po ciemku nie znajdziemy przecież obozu, a poza tym musimy zaczekać na robota... - Zgodnie z programem powinien tu być już od paru godzin. Mogło się coś wydarzyć. Wprawdzie sądzę, że raczej się już nie zjawi, ale na wszelki wypadek zaczekajmy. To przecież nasz jedyny automat... - A co z terminem powrotu? - Wyznaczyłem drugi, awaryjny; - Nie wydaje mi się, żeby tu było bezpieczniej niż w marszu, a poza tym chyba nie zdołamy usnąć. - Poczekajmy jednak, przecież coś powinno się wyjaśnić. Te drzewa i trawa nie pojawiły się bez powodu. A więc Fizyk również na coś czeka. Czeka na następne ruchy w tej grze. Pewnie ma rację, że należy czekać z otwartą przyłbicą. Nie mają skafandrów. Nie mają robota. Nie mają broni. Dwaj bezbronni ludzie na obcej planecie i to ognisko. Jakby byli na wycieczce i rozbili obóz po wyczerpującym dniu. Pewnie tak trzeba. Kiedy ciemność zwartą ścianą otoczyła ognisko, zostawiając maleńki strzępek oświetlonej przestrzeni, noc przyczaiła się za ich plecami, czekając cierpliwie na swoją godzinę. Silikatu nie było zbyt wiele, a kiedy spłonął ostatni kawałek, kiedy ostygły czerwone ślepia węgli, i zgasły ostatnie iskry, coś się wydarzyło. O jakieś czterdzieści metrów od nich leżał głaz wielkości czteropiętrowego domu. Przed zmierzchem Praktykant wdrapał się na górę, aby rozejrzeć się po okolicy, i doskonale zapamiętał szorstkie popękane boki skały. Teraz ten głaz wyraźnie rysował się na tle horyzontu, z którym jeszcze przed chwilą całkowicie się zlewał. W pierwszej chwili pomyśleli obaj, że za skałą rozbłysła jakaś łuna, ale już za moment zrozumieli, że to świeci sam kamień. Jego masywne cielsko wypełniło się światłem, zmieniającym barwę od ciemnoczerwonej przez wiśniową do różowej. Długie faliste języki przebiegały po głazie w górę i w dół. Jednocześnie barwy nabrały głębi, a kamień stał się przezroczysty. Teraz przypominał ogromny kryształ różowego turmalinu podświetlony od środka. W jego przezroczystej głębi pojawiły się lekkie zmętnienia, nitki białawej mgły, jakby ktoś do szklanki wody wlał kroplę mleka. Te zgęstki nieustannie poruszały się, kurczyły i ciemniały, aby po chwili rozpaść się na skomplikowane, niepojęte konstrukcje i abstrakcyjne wzory, w których nie dawało się uchwycić żadnego rytmu ani symetrii. Po krótkiej chwili białawe kontury wewnątrz kamienia zaczęły się zwielokrotniać, zagęszczać i coraz szybciej wirować. Nagle cały kamień przecięła po przekątnej jakaś niesłychanie złożona iglasta konstrukcja, która rozrastała się wszerz i w głąb, aby zaraz potem rozpaść się na barwne iskry i zniknąć. Światło wewnątrz kamiennej bryły zaczęło słabnąć, a głaz skurczył się, jego kontury zaczęły migotać i zanim zgasła ostatnia iskra, zanim wszystko ponownie ukryło się w ciemnościach nocy, ludzie zdążyli jeszcze zauważyć, jak kamień przechyla się na bok, jakby układał się wygodniej do snu. Nie zmrużyli oczu aż do świtu, ale w nocy nic więcej się nie wydarzyło. Ledwie słońce wychynęło spod horyzontu, stali już u podnóża tajemniczego głazu. Nie znaleźli tam nic niezwykłego. Powierzchnia skały była martwa i zimna. Fizyk odłupał kilka próbek, ale również na świeżym przełomie struktura kamienna nie różniła się niczym od struktury zwykłego bazaltu. Odrzucił na bok kamyki i wzruszył ramionami: - Po prostu zrobiło mu się niewygodnie i postanowił obrócić się na bok. Gdybyśmy mieli kamerę filmową... - I mózg pokładowy, który mógłby zinterpretować uzyskane w ten sposób dane... Nie, na tej planecie do wszystkiego trzeba będzie dochodzić samemu. Długo spierali się, co robić dalej. Fizyk nalegał, aby wrócili do obozu, Praktykant zaś uważał, że nie mogą odejść, zanim nie rozszyfrują nocnej przygody. - Jak to zamierzasz zrobić? Załóżmy, że dzisiejszej nocy kamień znów zamigoce i ukaże jakieś struktury. Co z nich zrozumiesz? - Istota zdolna do tworzenia takich skomplikowanych układów potrafi z pewnością znaleźć sposób, porozumiewania się. - Po pierwsze, nie wiadomo, czy zechce. Po wtóre, musiałaby najpierw nas zrozumieć. A po trzecie, spójrz. - Fizyk wytrząsnął resztki okruszyn z plecaka. - Nie możemy jeść kamieni. A poza tym skąd masz pewność, że ten układ został zbudowany dla nas? A może to samodzielny homeostat, ów tajemniczy czynnik, który zajmuje się wyłącznie własnymi sprawami, a na nasze wpływa jedynie przypadkowo? - Właśnie dlatego nie możemy stąd odejść. Jeśli to spotkanie jest przypadkowe, możemy zaprzepaścić jedyną szansę, spędzić na tej planecie całe łata, kryjąc się w jaskiniach i żywiąc zupą z chlorelli, do końca naszych dni patrzeć na martwe bazaltowe skały i żałować... - Kto ci broni wrócić tu, kiedy już odnajdziemy naszych? - Żeby zobaczyć kamień? Zwyczajny złom bazaltu? To, co widzieliśmy, przychodzi i odchodzi. Nie wiadomo, jak długo tu będzie. - No dobrze, może masz rację. Nie jestem przekonany, że jeszcze jeden dzień głodówki dobrze nam zrobi, ale i tak nie zachowywaliśmy się dotąd rozsądnie. Dzień ciągnął się nieskończenie długo. Wymęczeni upałem i bezsensownym, zdaniem Fizyka, oczekiwaniem, pod wieczór już prawie się do siebie nie odzywali, pogrążeni we własnych myślach i wspomnieniach. Na długo przed zachodem słońca obaj poczuli nieprzepartą senność. Praktykant, aby ją zwalczyć, co chwila unosił się na łokciu i wpatrywał się w tajemniczą skałę. Najprawdopodobniej nic więcej się nie zdarzy i czekają na próżno... W twarz uderzył ostry poryw wiatru i Praktykant unosząc głowę zobaczył, że słońce wreszcie zaszło. Kamień wznosił się przed nimi milczącą zimną ścianą. Zerknął na Fizyka i stwierdził ze zdziwieniem, że ten śpi. No cóż, będę musiał czuwać sam. Przecież ktoś musi czekać choćby przez całą noc. Czekać i pamiętać o najważniejszym - nie zasnąć, nie przegapić... Ale jednak zasnął. Uświadomił to sobie w momencie, gdy w zamknięte oczy uderzyło go ostre białawe światło i uniósł powieki. Zobaczył półokrągłą jasno oświetloną salę i gładką piaszczystą polepę pod nogami. Przeraził się, gdyż pamiętał, że nie powinien był zasnąć, a jednak zasnął. Może więc w takim razie ta sala również mu się śni? Nie. Mózg pracował zbyt precyzyjnie, chociaż pozostało niejasne wrażenie, jakby ktoś wyłączył mu na moment świadomość i w tym czasie przeniósł go do tej sali. No tak. Trzeba zachować spokój i przyjąć to za coś oczywistego. Skoro były już kamienne drzewa, dlaczego niby ta sala miałaby dziwić? Ale gdzie jest Fizyk? Dlaczego go tu nie ma? Poczekajmy, aż coś się wyjaśni, bo przecież takie sale nie śnią się bez powodu. Policzmy ziarnka piasku przyklejone do dłoni. Czterdzieści trzy... Można liczyć dalej, ale to nie ma sensu, bo i tak już wie, że to nie jest sen. Ta myśl wyzwoliła falę strachu. Zamknięta przestrzeń bez wyjścia. Co może oznaczać ta sala? Dlaczego jest tak widno? Skąd bierze się światło? Światło płynęło zewsząd i zdawało się, że świeci nawet powietrze. Ściana oddalała się półkoliście i mknęła w tym tęczowym migocie. Co robić i czy w ogóle coś należy robić? Może po prostu czekać? Nie, w tej sali czekać nie potrafi. Czuł, że jeszcze chwila, a zacznie łomotać pięściami w ścianę i krzyczeć, żeby go wypuścili. A tego pod żadnym pozorem nie należało robić. Trzeba policzyć do czterdziestu, odprężyć się, uspokoić. Wyobraził sobie piękny słoneczny dzień na Krymie, oślepiający błękit nieba i mewę... Właśnie tak. Dobrze. Teraz można już otworzyć oczy i jeszcze raz wszystko spokojnie prze| myśleć. Przypuśćmy, że zechce gdzieś pójść. Wybór niewielki. Jedynym punktem odniesienia jest ściana. Ściana, bazaltowa ściana bez śladów mechanicznej obróbki... Pójdźmy na prawo; Trzeba liczyć kroki, żeby potem wrócić do punktu wyjścia. Czterdzieści kroków, pięćdziesiąt... I proszę bardzo, są drzwi. Najzwyklejsze drzwi, jakie bywają w standartowych domach na Ziemi... Błyszcząca klamka w bardzo porządnych drzwiach, wyglądających idiotycznie w ślepej bazaltowej ścianie. Skoro są drzwi, to należy je otworzyć. Praktykant wyciągnął rękę, otworzył drzwi i znalazł się w sterowni statku kosmicznego. Nastąpił błyskawiczny przeskok pamięci, który sprawił, że zapomniał o wszystkim, o czym myślał przed chwilą stojąc w sali. Znakomicie pamiętał za to, po co biegł do sterowni i jak chwilę przedtem Fizyk usiłował wepchnąć go do szalupy. „To znaczy, że jednak udało się wyrwać” - przemknęła spóźniona myśl. Nawigator i Energetyk stali w milczeniu przy pulpicie. Musieli przed chwilą wyłączyć syreny alarmowe, gdyż cisza była niemal dotykalna. „Do szalupy! Szybciej” - krzyknął. A może wyszeptał? Praktykant nie usłyszał własnego głosu. Zajął miejsce przy pulpicie. Nawigator i Energetyk zniknęli, nie miał czasu o tym myśleć, zastanawiać się, gdyż teraz rzeczą najważniejszą jest ten maleńki jasny punkcik na jedynym ocalałym ekranie. Trzeba pozwolić jej odejść jak najdalej, wypchnąć ją ze sfery wybuchu... Wycisnąć jeszcze dziesięć, piętnaście sekund... To jest bardzo trudne, gdyż płaszcz magnetyczny reaktora podtrzymywany jest tylko ręcznym sterowaniem... Czy sam da sobie radę? Musi, skoro się podjął. Regulator rozkładu pól jest bardzo daleko, a nie wolno odejść od głównego pulpitu... Czyżby koniec? Nie, to niemożliwe! Zapłonął sygnał: „Druga szalupa gotowa do startu!” Skąd się wzięła? Przecież wymontowali z niej wszystkie urządzenia, więc nie mogła wystartować! Ale sygnał palił się, a więc jeszcze może zdążyć, tylko że wybuch wciąż zagraża pierwszej szalupie, w której znajdował się Fizyk, Doktor, i wszyscy pozostali. Wszyscy, którzy zawierzyli mu swoje życie. Szalupa nie wiadomo dlaczego leciała wciąż wzdłuż kursu statku. „Czy oni powariowali?” Musiał hamować, zmieniać tor lotu i nie miał czasu myśleć o drugiej szalupie... Świat pękł na dwoje, błysnął biały płomień i wszystko się skończyło... Ocknął się w sali. Po twarzy spływały mu strugi potu, brakowało powietrza. Pierwszą myślą było: a więc to tak się stało, tak czuli się ci, którzy naprawdę uratowali wówczas ich szalupę, podarowali owe piętnaście sekund. Lepiej by pomogli zamiast teraz eksperymentować. Dość tego! Ile to przeszedł wzdłuż ściany? Zdaje się pięćdziesiąt kroków... A może to jest kontakt? Jaki znów kontakt? To po prostu koszmarny sen i trzeba obudzić się albo odejść... Dokąd? Przecież nie można wyjść ze snu, przechodząc pięćdziesiąt kroków w lewo. To jednak nie jest sen, bo wszystko jest zbyt logiczne, zbyt konkretne. W zwyczajnym śnie kolejne sceny nawarstwiają się, a tutaj było wyraźne następstwo wydarzeń. Oni czegoś chcą; może zrozumieć lub wytłumaczyć. Trzeba będzie jednak wrócić pod te cholerne drzwi. Ciekawe, jaką niespodziankę przygotowali mi tym razem? A że nie pomogli?... No cóż, powiedzmy, że nie umieli albo nie zdążyli... Pod drzwiami nic się nie zmieniło. Tak samo skrzypiał piasek pod nogami. Tak samo błyszczała metalowa klamka. Można się było nie spieszyć, bo nic nie wskazywało tu na upływ czasu, wszystko zamarło jak w zatrzymanym kadrze. To samo światło, ten sam kamień, piasek i drzwi... Praktykant zdecydowanym ruchem nacisnął klamkę. Tym razem była to sala egzaminacyjna, kopia uczelnianego audytorium, a właściwie jego części. Tam, gdzie na uczelni znajdowały się wznoszące amfiteatralnie szeregi ławek, tutaj nie było nic. Gładka, wypolerowana ściana z czarnego kamienia zacierała szczegóły. Została tylko katedra wykładowcy i pulpit procesora, na którym podczas egzaminu można było zmodelować każdą sytuację o dowolnym stopniu komplikacji. Obok pulpitu widniał ekran, na którym maszyna wyświetlała wyniki. Praktykant ostrożnie, jakby szedł po cienkiej szybie, zbliżył się do ekranu. Na pulpicie nie dał się wcisnąć żaden klawisz. To była tylko makieta maszyny, taka sama, jak kamienne drzewa z jego snu. Aby ostatecznie się o tym przekonać, podszedł do katedry. Tu było tak samo. Przełączniki na pulpicie repetycyjnym też nie dawały się poruszyć. Czego ode mnie chcą? Co to za egzamin, na którym nikt nie zadaje pytań i nie wiadomo komu odpowiadać? Ktoś jednak zbudował tę salę i egzamin odbędzie się, jeśli zdołam się w tym wszystkim zorientować... A jeśli nie potrafię? Wielobarwna mozaika wskaźników klawiszy i przełączników pulpitu wykładowcy była martwa i dopiero teraz Praktykant, rozejrzawszy się uważnie, wsłuchawszy w milczenie, zdał sobie sprawę z tego, jak gęsta cisza go otacza i jak wnętrze to jest odległe od wszystkiego, do czego przywykł na Ziemi. Nie otworzą się drzwi, nie wejdzie wciąż spóźniający się Kaledincew, ani Gurowski, który uczył go samodzielnego myślenia, i nie zapyta o definicję swobody decyzji w warunkach niepełnej informacji. Martwy ekran maszyny egzaminacyjnej rozbłysnął rubinowym światłem. Błysk był tak krótki, że po chwili zwątpił, czy go oczy nie myliły, czy istotnie ekran się rozjarzył. Podszedł do ekranu... Nie, to był tylko kamień. Ale tamten głaz przecież świecił... Nie trzeba się rozpraszać, lecz myśleć o tym, co interesuje tę skrzynkę. Czy oni nie mogą znaleźć prostszego sposobu porozumiewania się? Czy muszą podsłuchiwać cudze myśli, urywki słów? A może oni inaczej nie umieją się porozumiewać, może rzeczy dla nas oczywiste po prostu nie mogą przyjść im do głowy, jeśli naturalnie mają głowy... Praktykant kilkakrotnie obszedł katedrę i stanął przed pulpitem. Sala wciąż jeszcze na coś czekała... Może na wykładowcę... Dobrze by było... Praktykant wiedział jednaka że to niemożliwe. Gdyby oni potrafili zwyczajnie, po ludzku porozmawiać, nie musieliby budować ani tej sali, ani stawiać fałszywych drzew. Ale rzecz właśnie w tym, że oni nie są ludźmi, że to, na co się natknęliśmy, jest bardzo złożone i całkowicie nam obce. Nie chodzi o to, jak oni wyglądają, lecz o to przede wszystkim, co o nas myślą. Skoro tak, to ten egzamin potrzebny jest nie tylko im, ale również i nam. No cóż... Każdemu studentowi daje się czas na przygotowanie odpowiedzi. Praktykant usiadł na stopniach katedry, podparł głowę i zamyślił się. Przede wszystkim trzeba zdecydować, w jaki sposób odpowiadać. Nie ulega wątpliwości, że oni czekają na odpowiedź, choć nie potrafią zadać pytania, a więc chyba trzeba samemu zadać sobie pytanie. Przypuśćmy, że zacznę rozmawiać ze ścianami, krzyczeć do nich... Nie, to na nic. Przecież oni mogą nie znać pojęcia mowy. Cóż zresztą należałoby mówić? Opowiedzieć, jacy to my jesteśmy dobrzy, szlachetni i mądrzy? Tego akurat bardzo łatwo się domyślić przy odrobinie dobrych chęci. Słowa są tu zbędne, a zresztą musi ich interesować coś niezmiernie ważnego... Co? Co mnie zainteresowałoby na ich miejscu? Załóżmy, że mam planetę, po której spacerują świecące kamienie. I nagle spada na nią obcy statek kosmiczny, a pewien sympatyczny dwudziestoczterolatek nie może zakończyć praktyki i wrócić do domu. Ale czyż powrót jest najważniejszy? Czyż dziesiątki ziemskich statków nie po to od wielu lat latają w kosmos, aby doszło do takiego oto spotkania? Szukamy braci w rozumie. Czasami znajdujemy rozumne rośliny lub prymitywne ameby i nagle stykamy się z czymś, czego nawet w pierwszej chwili nie można określić. Ale to coś zaciąga człowieka do sali egzaminacyjnej, zadaje nie wypowiedziane pytanie i czeka na odpowiedź... Nic się przecież nie stanie, jeśli nie zdam tego egzaminu. Pojął nagle, że ten egzamin zdaje nie na swój rachunek, a właściwie nie tylko na swój rachunek, i natychmiast ogarnęła go znajoma trema przedegzaminacyjna. Nieważne, że nie ma wykładowcy, nie ma kolegów, w ogóle nie ma nikogo. Musi zdać ten egzamin, więc go zda. Co wie o ich środkach informacji? Modelowanie. Może po prostu czytają myśli, posługują się telepatią, której homo sapiens wciąż jeszcze nie ujawnił. Ale w takim razie modelowanie byłoby niepotrzebne. Wówczas nic nie byłoby potrzebne. Wystarczyłoby zajrzeć do mózgu - i po egzaminie... A poza tym człowiek myśli najczęściej słowami, czyli symbolami, które mogą być dla nich całkowicie niezrozumiałe. Więc jednak modelowanie... W takim razie procesor znalazł się tu nieprzypadkowo, gdyż najlepiej nadaje się do realizacji kontaktu taką metodą. Komputer na ekranie monitora może zmodelować rozwój niemal dowolnej sytuacji, przedstawić ów model w ukonkretnionej postaci obrazów. To dla nich powinno być zrozumiałe. Szkoda, że procesor nie działa... A może jednak działa? Trzeba sprawdzić jeszcze raz, bo innego sposobu chyba nie ma. Praktykant wstał i znów podszedł do ekranu. Nie, to nie jest ekran tylko polerowany kamień. Atrapa ekranu. Szkoda. Zaraz bym im zmodelował... A właściwie co? No, chociażby odpowiedź na pytanie z kosmopsychologii, zadane kiedyś w prawdziwej sali. Swoboda wyboru w warunkach niepełnej informacji... Zaproponował wówczas Gurowskiemu model rozwojowy prymitywnej cywilizacji kosmicznej, bardzo logiczny i spójny wewnętrznie. Wymyślił nawet wygląd swoich hipotetycznych kosmitów. Były to sympatyczne torbacze żyjące na drzewach. Odżywiały się liśćmi. Susza zmusiła je do zejścia na ziemię. Prawdopodobnie wprowadził do maszyny nieprecyzyjne założenia, gdyż torbacze nagle zaczęły chodzić na rękach i okropnie, się tym męczyły. Wydawać by się mogło, że najrozsądniej by było przyznać się do błędu, stracić punkt i spróbować od początku. Zamiast tego trwał przy raz podjętej koncepcji i zaopatrzył swoje torbacze w oczy na końcu ogona, co znacznie zwiększyło pole widzenia każdego osobnika, co, jak utrzymywał podręcznik ewolucji, stanowiło decydujący czynnik rozwoju zdolności umysłowych. Maszyna przełknęła gładko wszystkie dane wyjściowe i sama, bez jego udziału, modelowała przez jakiś czas rozwój systemu. To było tam, w audytorium uczelni. A tutaj? Odniósł wrażenie, że ekran leciutko się rozjarzył. Pochylił się nad nim i ujrzał, jak wyrasta na nim z wolna kula wymyślonej przez niego planety, jakby oglądał ją na ekranie lokatora statku kosmicznego. Tak właśnie było na Ziemi, kiedy maszyna zakończyła obliczenie i przedstawiła wynik końcowy, którym był wizerunek modelowej cywilizacji na określonym etapie jej rozwoju. Ależ ze mnie kretyn! - pomyślał ze zgrozą. Jeśli ta maszyna w ogóle może działać, to wyłącznie właśnie tak, sterowana bezpośrednio myślą człowieka. Bezpośredni kontakt! Niepotrzebne są żadne przełączniki, klawisze, indykatory, wszystkie te nasze dekoracje... A więc maszyna działa, oni zaś oczekują ode mnie odpowiedzi, a egzamin powtarza się. Uczelniany komputer podał mu wówczas informacje nader skąpe i niepełne. Na ich podstawie powinien wprowadzić do maszyny dalszy program, instrukcję oddziaływań pozytywnych, które sprzyjałyby rozwojowi cywilizacji, pomoc dla tych, którzy jej potrzebują... Tylko w ten sposób ludzie wyobrażali sobie spotkanie z obcym rozumem i do tej pory nic ich w tym przekonaniu nie zachwiało. Ludzie byli niemal pewni, że znacznie wyprzedzili w rozwoju inne cywilizacje, a co za tym idzie, mają obowiązek pomagać im, podciągać do własnego poziomu, zaopatrywać w niezbędne materiały, narzędzia, lekarstwa, Praktykant otrząsnął się ze wspomnień. Był już najwyższy czas, aby wprowadzić do maszyny nowe dane, podjąć decyzję... Nieszczęście polegało na tym, że jakiekolwiek oddziaływanie, jakakolwiek ingerencja w układ tak złożony, jak rozwijająca się cywilizacja, była bronią obosieczną, że skutkom pozytywnym zawsze towarzyszyły następstwa ujemne. Weźmy najprostszy przykład. Wydać by się mogło, że nie ma nic bardziej humanitarnego niż likwidacja niezliczonych chorób trapiących społeczeństwo, unicestwienie na całej planecie wszystkich drobnoustrojów chorobotwórczych. To jednak prowadziłoby do stopniowej degeneracji spowodowanej unieruchomieniem mechanizmu doboru naturalnego. Takie kardynalne zmiany możliwe są dopiero wtedy, gdy cywilizacja nauczy się sterować genetyką, a na razie trzeba po prostu pomagać w leczeniu, w rozwoju medycyny hamującej epidemie, w zrównoważeniu czynników ujemnych oddziaływaniami pozytywnymi, nie przekraczając jednak niewidzialnej granicy, za którą zaczyna się regres i rozpad. To istotnie było zadanie na swobodny wybór przy niepełnej informacji... Jeśli tam, w audytorium ziemskiej uczelni, od jego rozwiązania nic właściwie nie zależało - w razie pomyłki maszyna po prostu wyświetliłaby długi szereg zer i zaprosiła na poprawkę - tutaj raczej powtórnego egzaminu nie będzie. Tutaj egzaminator nie kieruje się ludzką logiką, a w dodatku nie wiadomo, jakie kary przewiduje się tu właśnie dla oblewających studentów... Takie myśli przeszkadzały w kontakcie. Wystarczyło pozwolić sobie na chwilę rozluźnienia, aby na ekranie pojawiły się mętne pasy, zygzaki i zakłócenia. Kierować taką maszyną było łatwo i niezmiernie trudno zarazem. Praktykant starał się skupić, wyrzucić z głowy niepotrzebne myśli. Stopniowo nabierał wprawy i wyniki jego rozważań pojawiały się na ekranie coraz wyraźniej, coraz konkretniej. Model jego cywilizacji rozkwitał, przezwyciężał stany kryzysowe, rozwijał się. Nie to zresztą było najważniejsze, chodziło przecież głównie o unaocznienie chęci niesienia pomocy, ukazanie dobrej woli. Chodziło o to, żeby „egzaminatorzy” poznali istotę człowieka, który nigdy nie pozostaje obojętnym na czyjeś nieszczęście. Żeby wiedzieli, iż uczymy się pomagać tym, którzy pomocy potrzebują, pomagać rozważnie, ostrożnie i bezinteresownie. Żeby nareszcie zrozumieli, że ludzie uczyniliby wszystko, aby pomóc kosmicznym rozbitkom, gdyby tacy przypadkiem trafili na Ziemię. Wprowadził do maszyny ostatnie dane, ostatnie punkty programu. Był z siebie zadowolony. Ziemska maszyna z pewnością wystawiłaby mu niezłą ocenę. Tutaj nie dostanie żadnego stopnia, ba, nie dowie się nawet, czy dotarło do nich to, co uważał za najistotniejsze w swym przesłaniu. Nie dowie się, czy zrozumieli, czy zdołali zrozumieć? No cóż, zrobił wszystko, na co go było stać. Egzamin dobiegł końca. Praktykant wyprostował się i odszedł od pociemniałego ekranu. Sala milczała, wciąż niezmiennie zimna i obojętna. Szkoda, że nie ma tu żywego ducha i nie widzi tych, przed którymi składa swój dziwny egzamin. Pora wracać. Podszedł do drzwi i nacisnął na klamkę. Ani drgnęła. Cóż to może znaczyć? Czyżby uważali, że egzamin jeszcze się nie skończył? Chcą jeszcze zadać jakieś pytania? A może wystawili ocenę niedostateczną i dlatego zamknęli drzwi? Metoda prosta i niezawodna. Wyczuł za sobą jakiś ruch. Odwrócił się gwałtownie i sala znieruchomiała, jakby złapana na gorącym uczynku. Praktykant zobaczył nieco skrzywione ściany o lekko zmienionych proporcjach i zmniejszonej wyrazistości, jakby to on sam, siłą swojej wyobraźni utrzymywał na miejscu wszystkie ściany i przedmioty znajdujące się w sali, jakby wystarczyło się odwrócić, żeby całe otoczenie rozpłynęło się, zaczęło przekształcać w amorficzną masę kamienia... - Czego chcecie?! - krzyknął. - Na co czekacie?! - Nikt nie odpowiedział. Nawet echo. Sala jakby połknęła jego słowa. Praktykant podszedł do katedry. Może tam, przy pulpicie wykładowcy, znajdzie jakąś odpowiedź, jakieś wyjście z tej kamiennej nory, którą coraz trudniej było mu utrzymać w pierwotnym kształcie. Teraz za jego plecami rozpływały się i zapadały drzwi, przez które tu wszedł. Kiedy je „naprawiał”, katedra przekształciła się w zwyczajną bryłę kamienia. Zaczynało brakować powietrza. Najwidoczniej zatkały się przewody wentylacyjne. Najgorsze było to, że zmiany były nieodwracalne. Wystarczyło, że przestawał myśleć o jakimś przedmiocie, aby natychmiast zaczynał się on deformować. „Materia dąży do entropii - przemknął mu przez głowę znany aksjomat. - Tylko stały dopływ energii może przeciwdziałać chaosowi”. Najwidoczniej energia dopływała na skutek jego przypadkowych sygnałów myślowych i teraz chyba już niedługo potrwa ta walka z rozpadającą się falą. Nagle wydało mu się, że znalazł wyjście z sytuacji. Jeśli układ jest zbyt złożony, aby nim sterować, należy ten układ uprościć, skupić uwagę na rzeczach najważniejszych, - odrzucić szczegóły. Najważniejsze są ściany i powietrze. Tylko ściany i powietrze. Zaraz potem przyszła ulga. Sala jakby odetchnęła. Powiał świeży wietrzyk, znieruchomiały zapadające się ściany. Nagle zwalił się na niego potworny ciężar. Nadal mógł się poruszać, ale coś ścisnęło mu skronie, parło na potylicę. Głowa zdawała się być pełna ołowiu. Pojawiły się jakieś dziwne,. obce myśli. „Uspokój się. Nie ma powodu do zdenerwowania. Najważniejszy jest spokój. Rozluźnienie. Identyfikacja z otoczeniem. Beztroska”... - zdawał się szeptać ktoś w samo ucho. Nie, nikt nie szeptał. To były myśli rodzące się w jego mózgu. Wystarczyło osłabić opór, a już nic nie ściskało skroni, ustępował ból w potylicy i łatwiej się oddychało. „Precz!” - krzyknął Praktykant i szept ucichł, przekształcił się w niewyraźne mamrotanie, za to napłynęła nowa fala bólu. Wtedy przypomniał sobie to, czego go uczono w szkole ostatniego cyklu na zajęciach z psychologii i samoanalizy. Najważniejsza była umiejętność skupiania się, niepoddawania się zewnętrznym naciskom. Najlepszą metodą w takich wypadkach było - „najpierw odprężyć się, a potem jednym rzutem...” „Poczekaj - szeleścił głos - po co tak od razu... Czy nie lepiej zrezygnować z indywidualności, połączyć się we wspólnotę... Widzisz tę ścianę? Jej jest dobrze, bo składa się z jednakowych cegiełek. Albo ul. Pszczoły żyją w zgodnej rodzinie. Tylko potrzeby wspólnoty mają znaczenie. Jednostka jest niczym. Zrezygnuj z walki, chodź do nas. Połączymy się w jedność. Sam nic nie znaczysz i dopiero w jedności myśli odnajdziesz spokój. Nie powinieneś należeć do siebie...” „Precz! Jestem człowiekiem! A człowiek to osobowość. Precz!” Szept ścichł, oddalił się, ale nagle obca wola zwaliła się nań takim ciężarem, że przed oczami zamigotały czerwone kręgi i Praktykant zrozumiał, że jest u kresu sił, że jeszcze chwila takiego nacisku, a zdarzy się coś potwornego, straszliwego, nieodwracalnego. Wówczas ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem zablokował świadomość, wyłączył ją, zapadł się w nicość. Z wolna rozpalała się mętna iskierka. Z początku bardzo niewiele widział przez wąską szczelinę przed oczami, ale stopniowo przestrzeń zaczęła się poszerzać. Wówczas zobaczył siebie. Nie zdziwił się, nie przeraził. Zimna nieludzka obojętność zamroziła uczucia. Przy kamieniu leżało dwóch ludzi: Praktykant i Fizyk, Ludzie leżeli nieruchomo z szeroko rozrzuconymi rękami pogrążeni we śnie lub nieprzytomni, a on stał obok i patrzył. Kim jednak był, czyimi oczyma patrzył na świat, skoro, widział siebie i zdawał sobie z tego sprawę? Odpowiedzi nie było. Myśli niemal natychmiast rozbiegły się, eksplodowały niczym kolorowe race. Obce, zupełnie niezrozumiale myśli. Kiedy, uchodząc przed tym potopem zatapiającym jego świadomość, ocknął się i gwałtownie poderwał na równe nogi, w pamięci zostało jedynie wspomnienie o czymś niezmiernie skomplikowanym, niedostępnym, skonstruowanym wedle przyrażająco obcej logiki. Pozostało jednak również poczucie utraty i żalu... Nikogo nie było tam, gdzie z pewnością stała nieznana istota, której oczyma patrzy sam na siebie. Przed chwilą zapewne usiłowała ona wtargnąć do jego świadomości, aby nawiązać kontakt, do którego on sam dążył, ale w ostatniej chwili cofnął się, przeraził, wyłączył świadomość, a wówczas istota podjęła jeszcze jedną, ostatnią, również nieudaną próbę. Włączyła jego mózg do swojej świadomości, ale to też niczego nie dało, bo nic nie zrozumiał i nic nie zapamiętał... Zresztą nie było aż tak źle, bo coś przecież zostało... Nawet nie myśl, lecz raczej ulotne wrażenie, emocja, której brak tak go z początku zaskoczył. Silne przeżycie. Ale jakie? To trzeba było koniecznie sobie przypomnieć! Żal? Tak, chyba jednak to był żal. Czego jednak dotyczył? Z pewnością nie zerwanego kontaktu. Niejasne wrażenie, że istota pragnęła za wszelką cenę zrobić coś, czego zrobić się nie da. No dobra. Nie udało się za pierwszym razem, więc spróbujemy stopniowo gromadzić informacje, opracowywać metody kontaktu, które byłyby do przyjęcia dla obu stron. Początek został zrobiony. Chęć podzielenia się swoim odkryciem była tak silna, że Praktykant postanowił obudzić Fizyka. Fizyk poderwał się gwałtownie, rozejrzał się dokoła i dopiero wtedy zapytał, patrząc uważnie na swego młodszego kolegę: - Widzę, że i ty miałeś niespokojne sny. - To były niezupełnie sny, chociaż z początku myślałem, że wszystko dzieje się wyłącznie w mojej wyobraźni. Czyżby oni budowali te wszystkie skomplikowane konstrukcje tylko do przeprowadzenia jednego doświadczenia? Jakież ta cywilizacja musi mieć wobec tego możliwości! - Nie mów zagadkami, opowiadaj. Kiedy Praktykant zakończył drobiazgową relację, Fizyk nie odzywał się przez dłuższą chwilę. - Ze mną coś im nie wyszło. Najprawdopodobniej mój mózg jest zbyt odporny na działanie zewnętrzne. Przypuszczam, że oni stosują dwa rodzaje modelowania: przedmiotowe i w świadomości człowieka, a ja wolę rzeczy realne, dotykalne, dzienne, że się tak wyrażę. Ale miałeś niewątpliwie rację, że nalegałeś na pozostanie tutaj. Kontakt nastąpił. Praktykant siedział chmurny, gapiąc się na zagłębienie w piasku, które zastąpiło im tej nocy posłanie. - Nie mogę opędzić się wrażeniu, że to wszystko były na razie jedynie eksperymenty wstępne, szukanie metody, nie zaś sam kontakt. To niemożliwe, żeby sprawa na tym się skończyła... Opowiedz, co ci się przydarzyło. Fizyk po chwili wahania odpowiedział: - Bardzo bym chciał, żebyś miał rację. Ale wiesz, wszystko wskazuje na to, że prawdziwy kontakt jest chyba niemożliwy... - Dlaczego? - Mamy zbyt odmienne systemy myślenia i percepcji. Obawiam się, że oni nas zupełnie nie rozumieją, a nawet boją się... Z pewnością boją się... - Boją się? Jak można się nas bać? Nie mamy przecież nawet statku i jesteśmy całkowicie w ich władzy! - Tak. Naturalnie... A jednak oni najwyraźniej czegoś się lękają. Jest to jedyna rzecz, która nie budzi we mnie wątpliwości po moich nocnych przygodach. Cała reszta jest mętna i zwariowana. Możliwe, iż podświadomie silniej od ciebie opierałem się tego rodzaju oddziaływaniom. Nie wiem. Mam na to zbyt mało danych. Chyba teraz jesteś już zadowolony, więc ruszajmy. Jeśli dziś nie wrócimy, Cybernetyk i Doktor zaczną nas szukać. Weźmy tylko wody na drogę, tu niedaleko jest źródło. - Źródełko jest na zachodzie, a szalupa na wschodzie, więc i tak trzeba będzie wracać. Mogę tu na ciebie zaczekać? Fizyk popatrzył na niego z pobłażliwym uśmieszkiem: - Oczywiście. Właśnie w ciągu tych paru minut nastąpi coś najbardziej interesującego. Życzę powodzenia. Mniej więcej w minutę po odejściu Fizyka kamień znów stał się przezroczysty. Tym razem nic tego nie zapowiadało. Praktykant patrzył na równinę, a kiedy przeniósł wzrok na kamień, w jego szklistej głębi już tańczył korowód znanych białych płatków. Gdy tylko na nie spojrzał, taniec ustał, a gdy odwrócił wzrok, znów wszystko ruszyło. Białe płatki zastygały mniej więcej po sekundzie. Była to pierwsza reakcja kamienia na zachowanie się człowieka. Praktykant podszedł bliżej i białe struktury wewnątrz kamienia zwolniły pulsowanie. Dotknął ręką powierzchni skały. Wszystkie struktury ruszyły do tego miejsca, jakby ludzka ręka je przyciągała. Utworzył się jakby stożek utkany z białej koronki. Kamień był ciepławy i kłuł słabymi wyładowaniami elektrycznymi, choć nie było widać ani iskierki, ani gry opalizujących odcieni. Niewykluczone, że tłumił je blask słońca, ale Praktykantowi zdawało się, że ta iluminacja dziś po prostu była zbędna, bo kontakt już się rozpoczął, a migotanie barwnych plam mogłoby tylko przeszkadzać w rozumieniu przekazywanych treści. Był przekonany, że ruch i budowa struktur służy jedynie przekazywaniu jakichś informacji, stanowi system symboli, oznaczających nieznane pojęcia i zjawiska. Niestety, nic nie rozumiał. Wewnątrz stożka nieustannie odbywały się ledwie uchwytne przesunięcia i zmiany. Spróbował kierować tymi ruchami siłą myśli, ale nic z tego nie wyszło. Ruchy struktur wewnątrz kamienia absolutnie nie poddawały się wpływom jego świadomości. Chciał już odsunąć rękę, aby sprawdzić, jak na to zareaguje jego dziwny rozmówca, gdy nagle o jakieś pół metra od białego stożka pojawił się jakby jego cień. W miejscu, gdzie wierzchołek cieniowego stożka dotykał powierzchni kamienia, pojawiła się biała plama o zarysie dłoni. Najwyraźniej chciano, aby przyłożył tam drugą rękę. Po co? Może kamień uzyska od niego w ten sposób niezbędną informację? Nie od rzeczy będzie pokazać, że człowiek nie lubi ślepo wykonywać rozkazów. Zamiast przyłożyć drugą dłoń, zbliżył ją jedynie do plamy i natychmiast gwałtownie cofnął. Kamień niezmiernie gwałtownie zareagował na ten prosty gest. Rozszalała się zamieć drobniutkich punkcików, która starła wszystkie zbudowane uprzednio struktury. Nieoczekiwanie wszystko znieruchomiało. W pierwszej chwili Praktykant nie rozpoznał nic znajomego w rysunku zastygłych plam i linii, gdy nagle zauważył przesuwającą się figurkę człowieka z kanistrem w rękach. Postać była zaznaczona schematycznymi kreskami, ale dość wyraźnie, aby ją rozpoznać. Natychmiast rozpoznał całą resztę. Miał przed sobą przestrzenną mapę okolicy. W środku, obok jasnej plamki, znajdowała się jeszcze jedna figurka. To był on i jeśli Fizyk istotnie znajduje się tam, gdzie przedstawia go schemat, to najdalej za minutę jego głowa wyłoni się zza grzbietu pobliskiego wzgórza. Nic więcej Praktykant nie zdążył wy patrzeć, gdyż nagle wokół poruszającej się figurki Fizyka zawirowały długie, cienkie igły. Sylwetka człowieka stała się nieostra i po chwili znikła, a w miejscu, w którym przed chwilą stała, pulsował jaskrawy ognik. Nie usiłując nawet zanalizować znaczenia tego wszystkiego Praktykant popędził w tamtym kierunku. Płucom brakowało powietrza, serce wściekle kołatało, nogi z najwyższym trudem znajdowały oparcie na osuwających się piargach. W tym miejscu, gdzie na mapie widział po raz ostatni Fizyka, teraz leżał kanister z wodą. Dojrzał jego biały bok z daleka i już nie miał najmniejszych wątpliwości, że stało się nieszczęście. Szukał Fizyka przez cały dzień. Obszedł wszystkie okoliczne wzgórza, schodził do urwistych wąwozów - na próżno. Jedynym śladem był porzucony kanister. Człowiek po prostu zniknął. Niepewność losu, poczucie własnej bezsilności przyprawiało go niemal o szaleństwo. Chwilami Praktykantowi wydawało się, że słyszy głos Fizyka wzywającego pomocy, ale za każdym razem był to jedynie świst wiatru. Zaczynał żałować, że nie zabrał blastera, mógłby przynajmniej rozbić na proszek przezroczysty głaz. Był głęboko przekonany, że tam była nie tylko maszyna informatyczna. Nie ma nic gorszego od poczucia własnej bezsilności. Po raz pierwszy doznał go, po raz pierwszy zrozumiał, że nie może przeciwstawić się ślepej i najwidoczniej potężnej sile władającej planetą, gdzie ludzie byli zaledwie nieproszonymi gośćmi, a może wręcz królikami doświadczalnymi. Wrócił na miejsce noclegu. Głaz nadal był przezroczysty. W jego wnętrzu wyraźnie widniały dwa stożki z plamami o zarysach dłoni na powierzchni, jakby kamień przez cały czas cierpliwie czekał. No dobrze, jeśli nawet założyć, że jego postępowanie miało jakieś znaczenie i nie odpowiadało gospodarzom planety, to co z tym wspólnego ma Fizyk? Jeśli A postąpi w sposób niepożądany dla B, wówczas zniknie C. Czy to aby nie nazbyt skomplikowane na etapie pierwszego kontaktu? Może po prostu chciano zawiadomić go o niebezpieczeństwie grożącym Fizykowi? Ale w takim razie wiedzą może, co się stało, i potrafią pomóc? Kamień jakby ucieszył się z jego powrotu, bo białe gwiazdki zawirowały szybciej. Jak go zapytać? Słowami. Śmieszny pomysł. Na wszelki jednak wypadek coś krzyknął i przekonał się, że kształt i ruch struktur zupełnie nie reaguje na dźwięk. Spróbował narysować na powierzchni kamienia figurkę człowieka idącego z kanistrem, ale to również nic nie dało. Za jego ręką biegł sznureczek ułożony z białych iskier i nic więcej. Po jakimś czasie gwiazdki znów ułożyły się w dwa stożki z zarysami dłoni na powierzchni. Tym razem Praktykant już się nie zastanawiał. Przyłożył obie dłonie do kamienia i w tej samej chwili wstrząsnęło nim potężne wyładowanie. Poczuł się tak, jakby w jego głowie wybuchła bomba. To jeszcze nie wszystko, bo z każdej szczeliny kamienia do ramion i rąk człowieka biegły błękitne, krzaczaste wyładowania. Człowiek upadł i czas dla niego jakby się zatrzymał. W tym ułamku sekundy zdążył poczuć i zrozumieć miliony rozmaitych rzeczy. Jego percepcja rozszerzyła się na cały świat. Na ułamek sekundy... Człowiek leżał u podnóża głazu z skrzyżowanymi rękami, a wewnątrz kamienia nadal wirowały białe gwiazdy. Ich taniec stopniowo stawał się coraz wolniejszy, wnętrze skały mętniało i zaczynało przypominać gigantyczny kryształ opalu. Po chwili był to już tylko martwy głaz leżący na powierzchni martwej planety. Rozdział 5 Ze szczeliny w skale tryskała strużka zimnej. czystej wody, dość obfita na to, aby kanister napełnił się w ciągu paru minut. Fizyk wracał bez pośpiechu, ciesząc się ciepłem poranka i podziwiając malownicze głazy rozrzucone dokoła. W końcu pewnie przyzwyczają się do tego nieruchomego krajobrazu, przystosują się do tajemniczego obcego życia, które umie przekształcać skały i hodować kamienne lasy. Chyba go jednak nie zrozumieją, gdyż organizacja, cele i drogi rozwojowe tej myślącej substancji zbyt różnią się od celów człowieka. Możliwe, że uda się egzystować obok siebie, nie przeszkadzając sobie nawzajem. Wszystko uspokoi się, potoczy utartą drogą, a wówczas zaczną z wolna zapominać. Zapominać, kim są, skąd przybyli i jak tu się znaleźli. Codzienna troska o wodę, chlorelle i kamienny dach nad głową staną się celami naczelnymi ich życia po prostu dlatego, że nie będą mieli innych. Potem nastąpi powolna degradacja... Stopniowo zapomną wszystko, co wiedzieli, przestaną być ludźmi i przekształcą się w zwierzęta wygrzewające się w zielonym słońcu. Jest ich zbyt mało, by stworzyć kolonię zdolną do pełnowartościowego życia. Uratować ich może tylko nawiązanie kontaktu z obcym rozumem. Ale jak to zrobić, skoro nie wiadomo, do czego ów rozum dąży, co może, w imię czego żyje? Czy zna pojęcie humanitaryzmu? Kontakt jest jednak ich jedynym wyjściem. Jeśli się nie powiedzie, jeśli nie uzyskają pomocy, wtedy wszystko straci jakikolwiek sens. Fizyk nie mógł oczywiście wiedzieć, że właśnie w owej chwili rozpoczęła się druga i ostatnia próba kontaktu, próba zakończona niepowodzeniem. Nie mógł też wiedzieć, że tylko krok dzieli go od udziału w tej próbie, od konieczności odpowiadania na zadawane im pytania. Obcy też chcieli wiedzieć, jacy są ludzie i czy znają pojęcie humanitaryzmu. Nie wiedział, że na te pytania odpowiedzieli już wszyscy jego koledzy, że niedawno błękitny rozbłysk blastera przerwał próbę nawiązania kontaktu z Doktorem i Cybernetykiem, którzy w wyniku tego nieprzemyślanego strzału znaleźli się w szczurzym labiryncie, że Praktykantowi przekazano wiadomość, iż jemu, Fizykowi, przytrafiło się nieszczęście, chociaż nic się nie stało, i że Praktykant już spieszy mu na pomoc. Tego wszystkiego Fizyk nie wiedział, a jeśliby nawet wiedział, nie potrafiłby zorientować się w skomplikowanej sytuacji, gdyż jemu też już dano zadanie do rozwiązania i musiał odpowiedzieć na pytanie, chociaż nie słyszał go i nawet nie przypuszczał, że w ogóle jakieś pytanie zostało zadane. Próba, jakiej go poddano, była niezmiernie prosta. Ci, którzy ją wymyślili, znali już całą głębię i złożoność psychiki ludzkiej, dlatego więc nie chcieli ryzykować. Warunki tego zadania były następujące: jeśli podróżny C idzie z punktu A do punktu B i po drodze natrafia na dwie całkowicie równorzędne trasy, to którą z nich wybierze? Jaką drogę wybierze, skoro trasa L niczym nie różni się od trasy - K? Niczym, poza tym jedynie, że idąc trasą K człowiek spowoduje zagładę kolonii znacznie różniących się od niego i zupełnie nie znanych mu istot żywych. Wąwóz, którym szedł Fizyk, rozdzielił się na dwa odgałęzienia. Był niemal pewien, że wcześniej był tu tylko jeden wąwóz i teraz nie wiedział, w którą stronę ma skręcić. Oba jary biegły dokładnie na północ, w kierunku równinki, na której oczekiwał go Praktykant. Sprawdził ich kierunek na szkicu, który sporządził raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby, gdyż źródełko znajdowało się o jakiś kilometr od obozowiska i doskonale pamiętał drogę do niego, Ani na szkicu, ani w pamięci prawego odgałęzienia nie było, Skręcił w ten jar właśnie dlatego, że ciekawość jest jedną z dominujących cech ludzkiego charakteru, czego nie mogli wiedzieć ci, którzy układali warunki zadania. Pod nogami wśród drobnego piargu pękały z suchym trzaskiem jakieś kulki. Fizyk pochylił się. Krągłe białe ciałka pracowicie przesuwały się w poprzek wąwozu. Żywa rzeka o szerokości jakichś trzech metrów, składająca się z tych dziwnych owadów, przegradzała mu drogę. „Jakieś pajączki. Ta kolonia przypomina mi migrujące ziemskie mrówki - pomyślał. - A więc Doktor się mylił, są tu jednak prymitywne formy życia”. Stworzonka zwinnie wdrapywały się na stromą ścianę wąwozu. Miały po trzy giętkie łapki zakończone pazurkami, nie miały zaś oczu. Jedna kończyna z przodu i dwie z tyłu. „Trzeba będzie schwytać parę sztuk i zasuszyć dla Doktora...” Nie było rzeczą możliwą ominięcie tej żywej wstęgi, ale Fizyk nie miał najmniejszej ochoty wracać. Ostrożnie przeskakując z kamienia na kamień zaczął przesuwać się do przodu, starając się wyrządzić jak najmniej szkody istotom mrowiącym mu się pod nogami. Własne cele zawsze wydawały się człowiekowi o wiele ważniejsze od celów istot, które spożywał na obiad lub które deptał na leśnej ścieżce. W każdym razie przyzwyczaił się do tego u siebie na Ziemi i nie przypuszczał nawet, że niektóre istoty mogą mieć w tej sprawie własny punkt widzenia. Fizyk już niemal przekroczył żywą wstęgę, rozgniatając przy tym najwyżej dziesięć owadów; gdy noga obsunęła mu się na chwiejnym kamieniu. Zachwiał się i upuścił kanister w sam środek żywej wstęgi. I tego już było za wiele. Świat pękł na dwoje, w uszach zagwizdał wiatr, a Fizyk poczuł, że znajduje się w jakiejś ciasnej i zupełnie ciemnej rozpadlinie skalnej. Znalazł się tam niemal bezboleśnie i tak szybko, że po prostu nie zdążył pojąć, co się właściwie stało. Wygramoliwszy się z trudem z rozpadliny znalazł się na jakimś zupełnie nie znanym płaskowyżu. Skały były tu tak spiętrzone i przemieszane ze sobą, że nawet nie mógł odnaleźć głównego działu wód, aby bodaj orientacyjnie określić kierunek, w którym znajdowało się morze. Oddychało się tam o wiele trudniej niż na równinie, co świadczyło o wielkiej wysokości. Fizyk nie bał się, nie lękał się nie znanego terenu, gdyż podświadomie miał nadzieję, że ci, którzy go tu przenieśli, zatroszczą się również o bezpieczny powrót. Znalazł wygodne miejsce między głazami i czekał, ale minął dzień i nic się nie zdarzyło. Dziwiło go tylko to, że wcale nie czuł głodu, chociaż ostatni raz jadł z Praktykantem trzy dni temu. Nie chciało mu się nawet pić. Najwidoczniej w organizmie nastąpiło spowolnienie przemiany materii. Być może był to uboczny skutek promieniowania. Nocą męczyły go koszmary. Świecące skały zbliżały się ze wszystkich stron i przygniatały go, a kamienna trawa jakby wyrastała z głowy Doktora. Parę razy podrywał się i nasłuchiwał, ale z ciemności nie dobiegał żaden dźwięk. Ogromne błękitne gwiazdy układały się w nieznane konstelacje. Od domu dzieliły go dziesiątki lat świetlnych i chyba dlatego jego obecna sytuacja zbytnio go nie przerażała. Cóż to w końcu za różnica, gdzie jest? Czy siedzi razem z Praktykantem obok przezroczystego głazu, czy tutaj? Różnica jednak była. Szczególnie boleśnie odczuł ją przed świtem, kiedy obudził się i pomyślał z rozpaczą, że być może został sam na tej planecie pod obojętnymi gwiazdami. Usiłował przekonać siebie, że to po prostu przygnębiający wpływ ogromnej, pustej nocy, martwych barw wczesnego brzasku, nic jednak nie mogło odpędzić atawistycznego zwierzęcego strachu. Poderwał się na równe nogi i ruszył gdzie oczy poniosą. To było czyste szaleństwo, gdyż w ciemności mógł w każdej chwili zwalić się w przepaść. Miał jednak szczęście, bo nawet nie zwichnął sobie nogi. Świt zastał go w drodze. Przez cały dzień szedł na południowy wschód, starając się iść w cieniu skał, aby ukryć się przed palącymi promieniami zielonego słońca. Z nastaniem nocy ułożył się w jakiejś rozpadlinie i zasnął, a rano, jeszcze niezupełnie przytomny, z uporem ruszył w wybranym kierunku. Ze wszystkich następnych dni wędrówki zapamiętał jedynie wskazówkę kompasu, przytłaczający upał i rozpaczliwe pragnienie zaprzestania bezsensownej walki. Czasami natykał się na zimne źródła i to było jedyną pociechą. Pił, zwilżał głowę, na moment odzyskiwał pełną świadomość. Wtedy jednak z nową siłą opadały go wątpliwości. Był przekonany, że idzie w złym kierunku, ale niby skąd miał wiedzieć, gdzie jest „dobry kierunek”? Przeklinał w głos skały i tych, którzy tak podle go potraktowali, ale skały pozostawały obojętne i nikt nie odpowiadał na jego wrzaski. Nocą ze szczytu wysokiej skały dojrzał daleko za horyzontem błękitną elektryczną łunę. Z radości omal nie stracił zmysłów, ale widocznie był tego bliski, gdyż nie zmierzył kompasem azymutu i rano stracił kierunek. Cały dzień przeleżał zagrzebany w kamiennym pyle i przysiągł sobie, że jeśli w nocy znów nie zobaczy tej łuny, rzuci się ze skały. Wybrał sobie nawet pod wieczór najodpowiedniejsze miejsce, gdzie kamienne złomy u podnóża były szczególnie ostre. W nocy znów zobaczył łunę i tym razem wydrapał azymut na płaskim kamieniu. Pod koniec drugiego dnia, zszedłszy ze stromej skały pokrytej śladami młotka i strzępkami plastikowej liny, znalazł się u wylotu wąwozu; w którym Cybernetyk i Doktor rozbili obóz. *** Cybernetyk włączył reflektor, gdy tylko dotarł z Doktorem do szalupy, chociaż nie miało to większego sensu. Wstawał już dzień. Byli przekonani, że światło elektryczne rozproszy nocne koszmary, na zawsze je od nich odpędzi. Zapalił się tylko reflektor awaryjny, gdyż najwidoczniej drugi, główny, znalazł się w zasięgu strumienia nieznanej energii, który rozładował baterie skafandrów. Nie mieli sił ani na rozmowę o nocnych przygodach, ani na badanie skutków stoczonej batalii. Zamknęli właz, wymienili butle tlenowe, ostatkiem sił dobrnęli do swoich posłań i natychmiast usnęli. Obudzili się na sygnał zegara pokładowego. Zegar szalupy, wciąż jeszcze nastawiony na cykl podróżny, nadawał wciąż bezsensowne teraz sygnały regulujące czas snu i posiłków. Zaduch, z którym nie mogły sobie poradzić układy klimatyzacyjne skafandrów, sprawił, że nie chciało im się jeść ani pić. Chcieli tylko jednego, wykąpać się. Ale czerwone światełko na pulpicie wskazywało, że promieniowanie przeniknęło już do wnętrza szalupy. Nie patrząc na siebie sprawdzili napięcie baterii blasterów. Po labiryntach, szczurzych pułapkach i nocnej strzelaninie nie wiedzieli, co ich tym razem może czekać na zewnątrz siateczka. Właz otworzył się łatwo, chociaż Doktor obawiał się, że może to nie nastąpić. Na ścianach urwiska rozlewały się matowe odblaski nisko stojącego słońca. To znaczy, że przespali niemal cały dzień i dziś już chyba nie zdołają wyjść na poszukiwanie kolegów... Ogromnie zaskoczeni stwierdzili, że w miejscu, gdzie nocą strzelał Cybernetyk, nie było żadnych śladów prócz ciemnej plamy na żółtawej glinie. - Co jest u diabła! Przecież w coś trafiłem! - Ale skoro ślad po wyładowaniu znajduje się na ziemi, musiałeś strzelać w pustkę. Halucynacja? Nie, tego rodzaju halucynacje zbiorowe raczej się nie zdarzają... Doktor urwał w pół zdania, gdyż ciemna plama na ziemi nie była śladem po wyładowaniu. Około dziesięciu metrów kwadratowych gliny pokrywała gruba warstwa ciemnoszarego, delikatnego jak mąka pyłu. Analizator wykazał, że był to bazalt rozdrobniony niemal na pojedyncze molekuły. - Stąd wniosek, że strzelałem do skały? - Wcześniej nie było tu żadnej skały. Mam doskonałą pamięć wzrokową i jestem pewien, że tutaj nie było nic. Dno wąwozu też się obniża, a więc nawet przypadkiem nie mogłeś o nie zaczepić. - Chcesz powiedzieć, że tutejsze skały lubią sobie w nocy pospacerować? - Całkiem możliwe. - Tak. Po tym, co widzieliśmy, wszystko już jest możliwe. - Pewniki przyjęte na Ziemi wcale nie muszą być pewnikami tutaj. Poza tym, gdyby to była zwyczajna skała... Widziałeś chociażby jeden odłamek? - A słyszałeś, żeby strzał z blastera mógł rozpylić skałę na drobiny? - A więc, co to było? - Nie wiem, ale obawiam się, że jeszcze to coś poznamy. Na razie jednak musimy sprawdzić, co się stało z naszym głównym reflektorem. Tam, gdzie jeszcze wczoraj był reflektor, teraz zobaczyli tylko głębokie wgniecenie pancerza. Powierzchnia metalu była nadtopiona i pokryta drobnymi pęknięciami. Cybernetyk zerknął z wyrzutem na Doktora: - Czy to aby nie ty strzeliłeś? - Mój blaster został w sterówce. - Ale przecież wystrzeliłem tylko raz i z tej strony nie było rozbłysków. Skąd taka temperatura? - Sądzisz, że to strzał z blastera? - W każdym razie bardzo go przypomina. - Wobec tego musimy przyznać... -...że skały na tej planecie na swoje nocne przechadzki zabierają blastery. Dobra. Mam dość tych zagadek. Trzeba wziąć się do roboty. Cybernetyk ruszył zdecydowanym krokiem w stronę głównego włazu, a Doktor zawahał się, zawrócił i jeszcze raz obejrzał wgniecenie w pancerzu. Nie znalazł nic podejrzanego poza białawym nalotem, pokrywającym metal w miejscu. gdzie ubiegłej nocy trafił strumień nieznanej energii... To mógł być tylko kurz, zwyczajny pył przyniesiony przez wiatr, chociaż... Doktor był niemal pewien, że ma do czynienia z nowym nieznanym zagrożeniem, z atakiem, którego nie zdołają odeprzeć. No cóż, to ludzie pierwsi rozpoczęli działania wojenne i odmówili udziału w pertraktacjach... Inna rzecz, że szczurzy labirynt nie jest najlepszym miejscem do prowadzenia rozmów pokojowych. Do południa zdołali zmontować układ filtrów i wreszcie mogli zrzucić skafandry. Wykąpali się, wypili po szklance napoju wzmacniającego i położyli się w łóżkach, z niesłychaną błogością wdychając chłodne powietrze. Zajęci pracą zdołali niemal stłumić dręczące ich obawy, ale teraz myśleli już tylko o niebezpieczeństwie grożącym pozostałym członkom załogi. - Kiedy zaczniemy poszukiwania? - zapytał Doktor. Cybernetyk potarł dłońmi zarośnięte policzki i popatrzył na niego. - Uważam, że należy poczekać do rana, po to chociażby, żebyśmy się nie rozminęli. - A jak tam u nich z tlenem? - Fizyk zabrał filtry molekularne, więc mają czym oddychać. - Powietrze to nie wszystko. W skafandrach długo nie wytrzymają. - Wydaje mi się, że my wszyscy długo tu nie wytrzymamy. Doktor popatrzył na niego uważnie. Pomyślał, że Cybernetyk chyba jeszcze raz obejrzał uszkodzony pancerz, ale zaraz potem przypomniał sobie, że nie rozstawali się przez cały dzień. - Widzisz... - Doktor zdawał się szukać odpowiednich słów - za wszelką cenę musimy przetrwać jak najdłużej, walczyć o każdą godzinę. - Ciekaw jestem dlaczego? - Mówiąc szczerze, sam tego nie wiem, ale czuję, że zaczęliśmy z planetą pojedynek, w którym każda chwila jest niezmiernie ważna chociażby dlatego, iż zdobywamy coraz to nowe informacje, które zwiększają nasze szansę. - Nie mamy żadnych szans. Mnóstwo nowych danych i żadnej nowej szansy. Nie sądzę, aby udało się spożytkować informacje, których nie rozumiemy. - I ty to mówisz? Przecież każdy układ cybernetyczny nasyca się informacją do określonej pojemności, a dopiero wtedy, gdy zyska nową jakość, potrafi ją wykorzystać... - Charakter informacji musi zawierać się w granicach możliwości danego układu, gdyż w przeciwnym razie... - Wiem, ale znajdujemy się na planecie, na której istnieje wysoko zorganizowane życie, co chyba ustaliliśmy ponad wszelką wątpliwość. No dobrze, ale sam mi wielokrotnie mówiłeś, że każde życie, a tym bardziej życie o wysokim stopniu zorganizowania, może rozwijać się jedynie w zespole. - Mówiłeś też, że na tej planecie będziemy musieli odrzucić wiele ziemskich aksjomatów. Przecież wgniecenie w pancerzu jest faktem, tak samo zresztą, jak próba nawiązania z nami kontaktu, uzyskania jakichś informacji... Podejrzewam, że oni pragnęli przekonać się o tym, iż jesteśmy zdolni analizować skomplikowane sytuacje nie tylko logicznie, lecz także emocjonalnie. Rozumiesz, po ludzku nielogicznie! - A po co im to potrzebne? - Nie mam pojęcia... Dobrze byłoby jeszcze raz obejrzeć dokładnie jaskinię. - No cóż, spróbujmy. Do zmierzchu pozostała co najmniej godzina. Bez trudu znaleźli owalne wejście, zupełnie nie przypominające naturalnej rozpadliny w skale. Teraz jednak wnętrze jaskini nie miało nic wspólnego z nocnym labiryntem. W miejscu, gdzie jeszcze niedawno zaczynał się tunel, teraz była ślepa ściana. Doktor przesunął po niej rękawicą skafandra. Nie było tam najmniejszej drobiny pyłu, a poza tym był to najzwyklejszy w świecie bazalt. Blaster leżał tam, gdzie go Doktor położył. Obaj instynktownie oczekiwali na jakieś nowe przygody, ale nic się na wydarzyło, więc napięcie stopniowo słabło. Poszukiwanie drugiego wejścia, przez które wypuszczono ich do szalupy, nie dały niczego - po prostu go nie było. Odprężeni, ale i trochę rozczarowani wrócili do obozu. - To dziwne, że przestali się nami interesować. Wciąż na coś czekam i chyba czekam na próżno. - Musimy liczyć tylko na siebie. Pracowali do późnej nocy. Skontrolowali wszystkie maszyny, aparaty i narzędzia i sporządzili ich listę. Następnego dnia rano wyruszyli na poszukiwanie kolegów i nie znaleźli żadnego śladu. Planeta wydawała się zupełnie pusta i martwa. Po powrocie Doktor wciąż zerkał na fragment ściany, za którym znajdowało się wgniecenie w pancerzu, wokół którego wciąż rozpełzała się biała plama. Jakiś niewidoczny kwas wolno rozpuszczał pancerz. Nie było żadnych śladów związków organicznych, żadnych przejawów życia organicznego lub nieorganicznego. Cóż w takim razie rozrywa siatkę krystaliczną? Skąd bierze się kolosalna energia niezbędna do jej zniszczenia? Może powinien powiedzieć o wszystkim Cybernetykowi? Może tam, gdzie metody geologiczne nie skutkują, on znajdzie jakieś inne rozwiązanie, jakąś inną metodę walki? Doktor jednak doskonale wiedziała że takich metod nie ma, gdyż najpierw trzeba zrozumieć. Zrozumieć, kto lub co? A co najważniejsze - po co? Wszystko wskazuje na to, że stracą szalupę i będą musieli gołymi rękami walczyć z tą niepojętą, wrogą planetą. Cóż wówczas dadzą im te chwile, te godziny, o które kazał bić się Cybernetykowi? - Nie sądzisz, że nie zostało nam zbyt wiele czasu? Doktor spojrzał uważnie na Cybernetyka. - Co masz na myśli? - Ze już za długo odpoczywamy. Może będzie lepiej znów wziąć się do roboty. Co myślisz o zainstalowaniu czujników układu obronnego przy wylocie wąwozu. - Doktor wprawdzie uważał, że to nie ma najmniejszego sensu, ale nie oponował i przez dwie godziny przenosił wraz z Cybernetykiem ciężkie urządzenia. Cybernetyk został nareszcie sam i zerkając co chwila na Doktora instalującego opodal czujniki, przytknął ryjek analizatora do pancerza szalupy. Biały nalot pokrył już grubą warstwą duży fragment poszycia. Nie znane promieniowanie poraziło całą lewą stronę szalupy. To nie mógł być blaster, a w każdym razie nie tylko blaster. Pancerz ledwie się trzymał. Najdalej za dwie godziny do wnętrza szalupy zacznie przesączać się atmosfera planety, a po dalszych paru godzinach ze stateczka zostanie jedynie szkielet. Trzeba powiedzieć o wszystkim Doktorowi i spróbować ocalić choćby wyposażenie, jeśli w ogóle ma to jakikolwiek sens. Ile dni mogą wytrzymać nie zdejmując skafandrów? - Wiesz, Misza - rozległ się nagle głos Doktora - nasza jaskinia może się jeszcze przydać. Jeśli spróbujemy nieco ją poszerzyć i zabezpieczyć wejście... Cybernetyk odwrócił się gwałtownie i ujrzał Doktora stojącego tuż za nim. - A więc wiesz?... Doktor wzruszył ramionami: - Po prostu nie chciałem cię niepokoić... Jednego nie mogę zrozumieć: dlaczego oni to zrobili? - Jacy oni? I w ogóle czy pytanie „dlaczego” w tej sytuacji ma jakikolwiek sens? - Zaczynam odnosić wrażenie, że wszystko, co nam się na tej planecie przydarzyło i co się jeszcze przydarzy, ma jednak dla kogoś oczywisty sens. - Bardzo bym chciał, żeby i dla nas był on oczywisty - warknął Cybernetyk. - No cóż, obejrzyjmy sobie jeszcze raz tę jaskinię. Nie zdążyli jednak odejść od szalupy, gdy jeden z czujników zainstalowanych przez Doktora włączył syrenę. Obejrzeli się i u wylotu wąwozu dostrzegli sylwetkę Fizyka. Rozdział 6 Praktykant ocknął się o świcie, kiedy zimna rosa zbiera się w grube, ciężkie krople. Po omacku znalazł kawałek mokrego kamienia i przytknął go do spękanej wargi. Kamyk wyglądał jak landrynka, ulubiony przysmak z dzieciństwa. Oprzytomniał i przypomniał sobie wszystko, co się wydarzyło i gdzie się właściwie znajduje. Tuż przy jego policzku wznosiła się stroma kamienna ściana pociemniała od wilgoci. Spróbował wstać. Bez powodzenia. „To przejdzie - pomyślał - musi przejść. Nie trzeba się rozklejać. Prawdopodobnie było to wyładowanie elektryczne, zwyczajny strumień elektronów. Najwyżej pięćset woltów. Znam ludzi, którzy wytrzymali więcej. Nawet rąk sobie nie poparzyłem. Ale sprytnie mnie załatwili... Teraz leżę jak trup, a oni się gapią...” Ta myśl sprawiła, że poderwał się i usiadł, opierając się plecami o skałę. Serce mu kołatało jak szalone. Umysł miał jasny, tylko ciało nie bardzo słuchało jego rozkazów. Powoli, ostrożnie odwrócił się i zerknął na kamień. „Bazalt. Zwyczajny bazalt. To znaczy, że nie doszliśmy do porozumienia. Zdarza się... A ja myślałem, że kiedy się spotkamy, od razu was poznam, zdążę przygotować się, wymyślić jakieś piękne i ważne słowa... No i masz ci los! Zwyczajny bazalt i pięćset woltów! Dlaczego to zrobiliście? Milczycie. Wiele bym dał, żeby się dowiedzieć. Ale nie. Dokoła kamienie i niebo. Nic się nie zmieniło. Nie ma tylko Fizyka... I pomyśleć tylko, że jakiś głaz...” Ścisnął kamyk z taką siłą, że palce mu zbielały. „Gdybym mógł zetrzeć cię na proszek, rozpylić...” Kamień ustąpił pod naciskiem palców. Praktykant otworzył dłoń i podniósł ją do oczu. Na dłoni leżała garstka szarego proszku. Nie wiedział jeszcze, co to znaczy, nawet z początku się nie zdziwił. Dmuchnął i szary pył posłusznie zleciał z dłoni. Spróbował przypomnieć sobie, jak wyglądał kamyk przypominający landrynkę... Szorstki, kanciasty odłamek zaciążył w ręku, jakby nieznana siła podporządkowała się jego pragnieniu, ale jeszcze i wtedy nic nie zrozumiał. Gapił się na kamyk szeroko otwartymi oczami i starał się nie myśleć o niczym, lękając się spłoszyć swoimi myślami ten niespodziewany, maleńki cud. „A niby czemu się tu dziwić? Jeśli na tej planecie kamienie potrafią tak wiele, dlaczego nie miałyby latać? Ciekawe tylko, po co rozsypują się na proszek? Ciekawe też, co się stanie, jeśli znów go ścisnę?” Ścisnął kamień z całej siły, tak że ostre krawędzie boleśnie wbiły mu się w dłoń. Kamień jak kamień. Może to była halucynacja albo jakiś inny kamyk? Nie, doskonale pamiętał spiralne pęknięcia i nikłą żyłkę kwarcu... Wszystkie kamienie są tu jednakowo szare. Na Ziemi bywają błękitne jak morze, czerwone jak krew, białe jak śnieg, zielone jak trawa... Gdyby Rajkow patrzył w tym momencie na kamyk zaciśnięty w ręku, zobaczyłby, jak po jego powierzchni przebiegły wszystkie barwy tęczy, ale patrzył już na dalekie szczyty gór i myślał o tym, iż nawet te szczyty nie przypominają ziemskich wierchów pokrytych białymi czapami lodowców. Wytężył wzrok, aż wreszcie wydało mu się, że za zielonkawą mgiełką gęstego powietrza widzi na obcych szczytach czapy śniegu. Wrażenie było tak silne, że mimo woli odwrócił wzrok, nie wiedząc, że w tym samym momencie gdzieś tam, w kłębach mgły, zaczęła narastać warstwa śniegu. Rosła mimo trzydziestostopniowego upału i natychmiast przekształcała się w burzliwe potoki... Praktykant zerknął na kamieni który wciąż trzymał w ręku, na zwyczajny odłamek zwyczajnego szarego bazaltu i przypomniał sobie, że przed minutą wydał mu się on garstką pyłu. Uśmiechnął się pobłażliwie, ale w tej samej chwili twarz mu stężała, gdyż na dłoni znów leżała szczypta pyłu... Kamień, który czyta myśli? Praktykant oparł się o głaz i wstał. Poryw wiatru zdmuchnął szary proszek z dłoni. To musiało być znacznie więcej niż pięćset woltów. Inaczej nie miałby przywidzeń. Trzeba koniecznie dotrzeć do strumienia, łyk zimnej wody dobrze mi zrobi. Praktykant poruszał się z najwyższym trudem, jakby jego własne kończyny zmieniły się w jakieś nieznane urządzenia, którymi nie bardzo potrafił sterować. Przez moment wydawało mu się, że kiedy leżał tu nieprzytomny, ktoś przebudował jego organizm. Obce stało się ciało, tak samo jak obce myśli, zbyt wyraźne, zbyt ostre i zagęszczone, jakby ktoś przetaczał mu w głowie stalowy śrut, ale strach minął, gdy tylko dotarł do strumienia. Zawsze tak było, wystarczyło, aby się znalazł nad wodą. Napił się i długo siedział nad potokiem w zupełnym bezruchu, pochłonięty niewesołymi myślami: skąd bierze się ta dziwna pewność, że nic więcej już się nie wydarzy, że kontakt już nastąpił? Skąd przekonanie, że teraz zostali sami, zupełnie sami na tej obcej, obojętnej planecie, wśród martwych kamieni rozsypujących się w proch? Chwileczkę! Skoro kamienie zachowują się tak dziwnie, to może jeszcze nie wszystko jest stracone? Tak, teraz wiedział, wiedział z całą pewnością, że zostali sami. Sami, lecz bezpieczni. Gdzieś w zakamarkach mózgu rozpraszała się mgła, która wciąż jeszcze coś ukrywała, coś bardzo ważnego, ale nie będzie teraz tego dociekał. Teraz ma czas. Teraz nie ma już na co czekać, gdyż ci, którzy nawiązali z nim kontakt, odeszli, zawiadamiając go o tym. Praktykant nie wiedział tylko, że przed odejściem uczynili dla niego wszystko, co mogli, wszystko, co od nich zależało. Uczynili więcej, niż mógł przypuszczać w najśmielszych marzeniach: spośród czterech ludzi wybrali jednego i jemu właśnie przekazali swój dar. Nie wiedział, że ten jedyny spośród dziesięciu miliardów ludzi siedzi teraz nad brzegiem strumienia i tęskni za odległą planetą, na której rosną zielone, żywe drzewa, za planetą, którą kochał tak mocno, że porzucił ją dla gwiazd. Tego wszystkiego nie wiedział i o gwiazdach nawet nie pomyślał, myślał bowiem o tym, że buty całkiem mu się podarły, że nie zdoła ich naprawić, zanim nie znajdzie Fizyka i nie wróci z nim do obozu. Usiłował zapomnieć o tym, ze wracać będzie musiał raczej sam. Wolno wstał i ruszył w drogę. Nie miał po co wracać do głazu, zanim nie znajdzie miejsca, gdzie Fizyk brał wodę. Raz już przeszedł całą trasę, ale teraz postanowił uważnie obejrzeć każdy poruszony kamień, każdą rysę na skale. Przecież człowiek nie może zniknąć bez śladu. Około stu metrów przeszedł bez większych przeszkód, jeśli nie liczyć tego, że każde stąpnięcie odzywało się bólem w krzyżu i szumem w głowie. Koło miejsca, gdzie leżał kanister, postanowił wdrapać się na zbocze wąwozu, żeby z góry rozejrzeć się po okolicy. Jedyną drogą było strome usypisko piargu, który rozjeżdżał się przy każdym kroku. W pewnym momencie oderwana podeszwa zaczepiła o jakiś kamień, Rajkow zachwiał się i przewrócił. Nic mu się nie stało, ale jego ciało naruszyło równowagę kamiennego usypiska ledwie trzymającego się na stromym zboczu. Całe piarżysko drgnęło i runęło w dół. Kilka ciężkich złomów skalnych osunęło się z krawędzi wąwozu. Głazy pędziły wprost na niego. Praktykant zobaczył kwadratowy złom skalny, który zbliżał się do niego skokami godnymi gigantycznej ropuchy. Zobaczył i zrozumiał, że to już koniec. Krzyknął coś i wyciągnął rękę, jakby chciał zatrzymać wielotonowy głaz. Kamień jakby natknął się na niewidzialną przeszkodę, zatrzymał się o kilka metrów od niego. Nie był cięższy od poduszki. Praktykant czuł miękki, elastyczny nacisk, jakby wyrosła mu gigantyczna ręka, o której dłoń opierał się zatrzymany kamień. Jeszcze niezupełnie zdając sobie sprawę z tego, co zaszło, rozkazem myślowym zatrzymał resztę kamieni i odskoczył w bok. Będąc już w bezpiecznym miejscu zwolnił całą lawinę ważącą co najmniej dwadzieścia ton i patrzył, jak spadające kamienie rozbijają skałkę wznoszącą się na jej drodze. Aby sprawdzić swoje możliwości, aby do końca zrozumieć ich mechanizm, skupił się i wyobraził sobie, że ogromny głaz leżący o jakieś sto metrów od niego, wolno unosi się w górę. Głaz uniósł się posłusznie. Wówczas natężył wolę i rzucił go niczym zwyczajny brukowiec. Złom skalny zawirował, wzbił się w powietrze i zniknął mu z oczu. Po chwili spadł, wywołując lekkie trzęsienie ziemi, a kiedy do jego uszu dobiegł grzmot upadku, Praktykant zwalił się na piasek. A więc tak wyglądał ów pierwszy kontakt, a więc po to potrzebny był ów egzamin, który chyba zdał na celująco... Nie umiałby opisać słowami zmian w swoim postrzeganiu świata, postrzeganiu tak dotykalnym, jakby z otoczeniem łączyły go rozedrgane struny. Te niewidzialne więzy wydawały się bardziej złożone, a zarazem prostsze od normalnych związków skutkowo- przyczynowych. Wynikiem tych nowych, niepojętych na razie więzi z otoczeniem była potęga, którą przed chwilą poczuł, potęga urzeczywistnionego pragnienia. Zdolność dokonywania cudów? Ale cudem jest to, co przeczy prawom natury, jednak najczęściej cudem nazywa się raczej to, co jedynie wydaje się sprzeczne z tymi prawami. Prawdopodobnie jego siła opiera się po prostu na jakichś jeszcze nie znanych ludziom prawach... Ta myśl uspokoiła go. Próba zanalizowania sytuacji pomogła mu opanować podniecenie, wywołane strachem. Przypomniał sobie laboratorium uniwersyteckie i doświadczenia, które przeprowadzał tam w ramach ćwiczeń na temat „przemieszczanie mas pod wpływem pól siłowych”. Tutaj było niemal to samo. Wprawdzie do wzbudzania i podtrzymywania pól niezbędne są jakieś urządzenia... Ale może nie jest to konieczne, może to po prostu rodzaj rezonansu? Skoro most czasami rozpada się pod wpływem odgłosu kroków, to kto wie, do czego zdolny, jest rezonans pola energetycznego myśli ludzkiej z polami materii... Praktykant poczuł, że zaczyna rozumieć, że zbliża się do rozwiązania tajemnicy, do poznania wszystkich możliwości. Na przykład ta skała znajduje się bardzo daleko, o kilka kilometrów stąd, ale wystarczy pomyśleć, że stoi się na jej szczycie, wystarczy tylko bardzo silnie zapragnąć... Świat eksplodował. W uszach zagwizdał wiatr. Otaczające go przedmioty rozmazały się, znikły i w tej samej chwili ukazał się, niczym na błyskawicznie wywołanym zdjęciu, zupełnie nowy krajobraz. Daleko w dole, tuż nad horyzontem, u podnóża łańcucha górskiego unosiła się w powietrzu cieniutka strużka dymu... Rozdział 7 Ognisko dopalało się z wolna. Rozniecili je z resztek opakowań po sprzęcie planetarnym, który teraz starannie posegregowany leżał na półkach w jaskini, do której po uszczelnieniu wejścia przeniósł się Doktor z Cybernetykiem. Zabezpieczyli jaskinię niejako z rozpędu, gdyż po powrocie Fizyka wiedzieli, iż nie jest to potrzebne, teraz więc siedzieli przy ognisku bez skafandrów. Doktor gotował jakąś zupę z chlorelli i konserw mięsnych. To było ich pierwsze małe święto od momentu wylądowania na planecie. Praktykant siedział w najdalszym kącie, opatulony w swoją starą kurtkę i patrzył, jak po stropie jaskini rozpełza się dym ogniska. Miał dreszcze wywołane pewnie zdenerwowaniem i podnieceniem, którego nie potrafił w sobie stłumić. W pierwszych godzinach po powrocie do obozu, godzinach wypełnionych radosnymi powitaniami, wymianą nowin i rozgardiaszem, przemilczanie rzeczy najważniejszych było niemal naturalne, ale teraz z każdą chwilą tajemnica coraz bardziej go przytłaczała. Musiał się nią podzielić z kolegami. Czuł, że rozpościera się przed nim nowa, ogromna kraina, że wystarczy niewielki wysiłek, aby się w niej znaleźć, wkroczyć w nieznany wymiar. Ale na razie milczy, słucha, jak Doktor beszta Cybernetyka za to, że nie chciał w czasie swojego dyżuru gotować zupy, patrzy na uśmiech Fizyka, zaplątany w jego gęstej rudej brodzie... Teraz jest jeszcze jednym z nich, ale gdy tylko wszystkiego się dowiedzą, każdy z nich mimo woli zada sobie pytanie: „Kim jest teraz praktykant Rajkow? Nosicielem dziwnego, potężnego daru innej cywilizacji, a może jej agentem?” Chcąc nie chcąc będzie musiał przemawiać w imieniu gospodarzy planety, bo taki już był ów pierwszy kontakt, niepodobny do opisywanych w instrukcjach i podręcznikach, w ogóle niepodobny do niczego, co znała ludzkość... Informacje wprowadzone bezpośrednio do jego pamięci w trakcie kontaktu zawierały odpowiedzi na wiele pytań, które chcieli zadać gospodarzom planety. Praktykant nie od razu się w tym zorientował, gdyż tych informacji było zbyt wiele, jak na pojemność mózgu ludzkiego. Włączyły się jakieś mechanizmy ochronne i w pierwszych godzinach po odzyskaniu przytomności nie zdawał sobie sprawy z tego, co teraz będzie musiał przekazać... Zbyt wysoka cena za ten dar... Rozumni, lecz beznamiętni twórcy planety, na której ludzie znaleźli przytułek, czegoś jednak nie uwzględnili. Po raz już nie wiadomo który z rzędu przepowiadał sobie reguły dziwnej i okrutnej gry, którą narzucali im obcy, gry, w której stawką między innymi było ich życie. Analizował sytuację i nie znajdował żadnego zadowalającego rozwiązania. Chyba dlatego tak trudno było mu zdecydować się na opowiedzenie wszystkiego kolegom, chociaż w końcu będzie musiał to zrobić. Reguły gry stały się prawem bez ich wiedzy i zgody. No cóż, niech teraz inni myślą, bo on już nie ma siły dźwigać samotnie ciężaru odpowiedzialności, niech teraz inni decydują. Powie im o wszystkim, gdy tylko dopali się ognisko... Fizyk zgarnął na kupkę żarzące się węgielki, popatrzył uważnie na Praktykanta i powiedział cicho: - Wydaje mi się, że już najwyższy czas porozmawiać. Cybernetyk ożywił się, ale zerknąwszy w stronę, gdzie jeszcze niedawno wznosiła się zgrabna bryła szalupy, a teraz sterczały tylko resztki poskręcanego szkieletu, skrzywił się i rzucił z irytacją: - O czym tu gadać! Straciliśmy statek, straciliśmy ostatniego robota, straciliśmy szalupę. Wszystkie nasze materiały rozpadają się w atmosferze tej planety. Musimy chyba pomyśleć o produkcji kamiennych toporków. - Jest jednak również inny aspekt całej sprawy. - Doktor uważnie napełniał filiżanki smakowicie pachnącą zupą. - Zauważyliście z pewnością niemal całkowity brak apetytu. Zrobiłem parę doświadczeń, które naturalnie wymagają powtórzenia, ale już teraz skłaniają do paradoksalnych wniosków. Moim zdaniem ta radioaktywność w jakiś nie znany mi sposób, na poziomie komórkowym, zaopatruje nasze organizmy w energię z pominięciem wszystkich układów metabolicznych. - Chcesz przez to powiedzieć, że tutaj w ogóle można obejść się bez jedzenia? - Właśnie, chociaż ja sam nie bardzo potrafię w to uwierzyć... „No tak, oczywiście, tak właśnie powinno być... - pomyślał Rajkow. - To również należy do reguły gry. Musimy skoncentrować się na rzeczach najważniejszych, a nie myśleć o zaspokajaniu głodu”. - Kolejny dziwny przypadek? Co o tym sądzisz? - zapytał Fizyk zwracając się do Praktykanta. - Nie. To nie jest przypadek. - Już od dawna podejrzewałem, że ty coś wiesz. Może już czas, abyś nam to powiedział? Była druga próba kontaktu? Teraz głos Fizyka brzmiał sucho, niemal oficjalnie. Po śmierci Nawigatora niejako samo przez się rozumiało się, że do niego należy podejmowanie decyzji w najtrudniejszych sytuacjach. Praktykant odpowiedział krótko i skwapliwie, połykając końcówki słów, jakby starał się gwałtownie je z siebie wyrzucić. - Kontakt był i wzajemna wymiana informacji zakończyła się sukcesem. Cybernetyk, nie spodziewając się takiej odpowiedzi, sparzył, się zupą i upuścił filiżankę w ognisko, zalewając ostatnie węgielki. Doktor odwrócił się gwałtownie i tylko w twarzy Fizyka nie drgnął nawet jeden mięsień. - Mów dalej, słuchamy. - Trudno mi będzie ułożyć wszystko w jakąś logiczną całość, gdyż sam jeszcze wielu rzeczy nie rozumiem. Zbyt wiele informacji, zbyt niezwykły sposób ich przekazywania... - Sposób?! - krzyknął Cybernetyk. - Rozmawiałeś z nimi? Dlaczego więc milczysz do tej pory?! - Chwileczkę, Misza - przerwał mu Fizyk. - W jaki sposób przekazano ci informacje? Zacząłeś rozumieć język wzorów strukturalnych? A może znów miałeś jakieś nocne widzenia? - Nie. Informacje zostały zapisane wprost w pamięci. Potężny strumień energii, szok, jak pod wpływem silnego wyładowania elektrycznego. Potem ocknąłem się i przypomniałem sobie... Nie od razu... Rajkow potarł sobie skronie, spuścił głowę i zagapił się na zgasłe ognisko. - Co sobie przypomniałeś? - Pytajcie mnie o konkretne sprawy, bo w przeciwnym razie stracę wątek. Mówiłem przecież, że sam nie wszystko rozumiem... - O co mamy pytać? - O jakie sprawy ci chodzi? - rzucił Doktor. - Pytajcie o to, czego chcielibyście się dowiedzieć od gospodarzy planety. Może potrafię, a w każdym razie spróbuję odpowiedzieć. - Dlaczego zginął Nawigator i Energetyk?! - krzyknął Doktor. - Jaki był powód awarii? - dodał sucho Fizyk. - Nie wiem, a właściwie oni tego nie wiedzą. Zauważyli nas dopiero po eksplozji statku. Prawdopodobnie przypadkowo natknęliśmy się na jakąś ich transmisję w nadprzestrzeni... - Do kogo adresowana była ta transmisja? - To jest cywilizacja międzygwiezdna, jednocząca kilkadziesiąt gwiazd i około stu planet utrzymujących ze sobą regularną łączność. - Czy ty aby nie bredzisz? Może ci się to wszystko przyśniło? Gdzie znalazłeś cywilizację na tej pustynnej planecie?! - zapytał Cybernetyk. - Ta planeta została sztucznie stworzona kilka tysięcy lat temu jako miejsce kontaktów z inną cywilizacją humanoidalną. Oni tu nie mieszkają. - A więc stąd ten brak biosfery przy obecności tlenu i radioaktywnego argonu... Mieliśmy szczęście. - Ale po co budowali całą nową planetę i czy to w ogóle jest możliwe? - Jest to planeta-hotel, planeta-poligon, a może uniwersyteckie laboratorium z królikami doświadczalnymi. Słowem, miejsce do kontaktów. Oni mogą sobie na to pozwolić... - Mogą sobie pozwolić na budowanie sztucznych planet? - Mają pełną kontrolę nad materią, mogą kierować wszelkimi procesami materialnymi bez pośredników, bez mechanizmów, korzystając z wewnętrznych zasobów energetycznych samej materii. - Wynika z tego, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych? - zapytał Doktor. - Brak informacji. - Praktykant wzruszył ramionami. - Nie znam granic ich możliwości. - Jak wyglądają? - Nie mają stałego kształtu. O ile dobrze zrozumiałem, ich indywidualne struktury myślowe i emocjonalne utrwalone są w jakichś polach siłowych. Jest to ich powszednia, że tak powiem, pasywna forma. W razie potrzeby mogą posłużyć się każdym ciałem materialnym, przebudować jego strukturę molekularną i wytworzyć z niego organizm o niezbędnych właściwościach. - Całkowita kontrola nad materią - powiedział w zadumie Fizyk. - To znaczy, że mogą przemieszczać w przestrzeni dowolne masy bez użycia jakichkolwiek pojazdów... Rozmawiałeś z nimi o pomocy? - W ogóle o niczym z nimi nie rozmawiałem. W momencie kontaktu byłem po prostu nieprzytomny, a oni wtłoczyli mi do mózgu tylko te wiadomości, które uznali za stosowne przekazać. - Musimy więc powtórzyć kontakt... Z samego rana wyruszymy na poszukiwanie i gdy tylko... - To nic nie da. Oni opuścili planetę. - Jak to opuścili? Dlaczego? - Żeby nie ingerować, nawet niechcący. Mówiłem przecież, że oni tu nie mieszkają. Cała planeta jest wyłącznie do naszej dyspozycji. - To bardzo uprzejmie z ich strony - powiedział Doktor. - Nie bardzo jednak rozumiem, do czego w takim razie potrzebny im był ten kontakt? Żeby rozbudzić nadzieje, zademonstrować swoją potęgę, a potem odejść? A my wciąż powtarzamy, że humanitaryzm wzmaga się wraz z rozwojem rozumu! - Według mnie humanitaryzm jest pojęciem wyłącznie czysto ludzkim lub szerzej humanoidalnym - wtrącił Fizyk. Praktykant pokręcił głową: - Wiele tysięcy lat temu natknęli się w kosmosie na inny rozum. Była to młoda cywilizacja humanoidalna, nieco przypominająca naszą. Nawiązali z nią kontakt i w zamian za informacje zgromadzone przez tamtą cywilizację przekazali im swoją umiejętność bezpośredniego sterowania materią. Właśnie wówczas, do nawiązania tamtego kontaktu, zbudowali tę planetę. - Zdaje się, że rozumiem. Dar okazał się zbyt hojny. - Tak, cywilizacja zginęła. Sprzeczne rozkazy, starcie różnych interesów, nawzajem wykluczające się zmiany form - materialnych, Ignorancja niektórych osobników, zwyczajne błędy... - I w rezultacie całkowita entropia. - Tak. Materia ich układu rozpadła się wraz z nimi. - A co to ma z nami wspólnego? - zapytał z irytacją Cybernetyk. - Nie chcemy przecież ich potęgi, tylko statku, żeby wrócić do domu. - Na pewno byś wrócił? - zapytał żywo Fizyk. - Nie rozumiem? - Zadowolisz się powrotem, jeśli będziesz mógł wybierać między kontaktem z tą cywilizacją a statkiem? Innymi słowy, co jest ważniejsze: powrót czy próba przekonania ich, iż ludzkość godna jest takiego daru? - A czy jesteś pewien, że istotnie jest godna? - zapytał Doktor. - O tym niech decyduje ludzkość, ale ja chcę wybierać tylko między tak zwanym kontaktem a powrotem! - Widzisz, Misza, dla nich jesteśmy przedstawicielami ludzkości, przy czym są. przekonani że dobro ludzkości jest dla nas ważniejsze niż własne bezpieczeństwo. Chyba nawet nie przyszło im do głowy, że może być inaczej. - Mimo to nie życzę sobie, żeby o moim losie decydowały jakieś tam spacerujące skały. - Przestań, Znacznie ważniejsza jest sprawa tego hipotetycznego daru. Proponowali - go nam? - Sądząc z tego, że kiedyś, podzielili się swoimi umiejętnościami z inną cywilizacją, my też moglibyśmy ich w jakiś sposób przekonać... - Poczekajcie! - Rajkow poderwał się na równe nogi. - Sprawa tego daru wygląda zupełnie inaczej. Chodzi o to... Ze zdenerwowania tak zaschło mu w gardle, że nie mógł wydobyć z siebie więcej ani słow. Reszta też milczała. Nawet Fizyk nie pospieszył mu z pomocą. Wówczas ochrypłym, zdławionym głosem opowiedział im wszystko... - Oni już ofiarowali ludzkości swój dar. Pod jednym warunkiem. Sami musimy znaleźć sposób przekazania go na Ziemię. - Wytłumacz to nieco jaśniej - bardzo cicho poprosił Fizyk. - Tak, Dima, bardzo cię o to prosimy - poparł go Doktor.; - Grasz na zwłokę - burknął Cybernetyk. - Wygląda to następująco - powiedział Praktykant monotonnym głosem automatu. - Pozostawiają nas samych na planecie. Przekazują jednemu z nas zdolności do sterowania materią i czekają, co z tego wyniknie, powstrzymując się od jakiejkolwiek ingerencji. Jeśli zdołamy w jakiś sposób wrócić na Ziemię, tym samym dowiedziemy im, że ludzkość potrafi rozumnie korzystać z ich daru. Wtedy pozwolą przekazać go całej ludzkości lub niektórym jej przedstawicielom, zostawiając to do uznania naszej cywilizacji. Istnieje bowiem jakiś sposób przekazywania tych zdolności różnym osobnikom. Nie zrozumiałem jego opisu. - Żeby jednak przekazać umiejętność sterowania materią jednemu z nas, będą musieli się z nami spotkać! Musimy się na to spotkanie dobrze przygotować, a wówczas może uda nam się ich przekonać, że taki eksperyment jest bezsensowny i okrutny, że postawione nam zadanie nie ma rozwiązania! - powiedział Fizyk. Doktor i Cybernetyk patrzyli na niego, nic nie rozumiejąc. Tylko Praktykant skinął głową: - A więc zrozumiałeś. Oni chyba też tak uważają... - Ale dlaczego?! - krzyknął Cybernetyk. - Dlatego, że sterowanie materią możliwe jest jedynie w granicach jej praw, a skoro tak, rozum ludzki nigdy nie zdoła stworzyć nic ponad to, co już wie... Aby zbudować statek, niezbędna jest wiedza zgromadzona przez ludzkość w trakcie całej jej historii. Żaden człowiek nie dysponuje taką wiedzą, więc za wszelką cenę musimy ich skłonić do rezygnacji z eksperymentu - zakończył Fizyk. - To niemożliwe - odparł mu cicho Praktykant. - Eksperyment już się rozpoczął. Oni odeszli i już nie wrócą. - To znaczy, że nadal możemy liczyć tylko na siebie. - Na siebie i na to... Praktykant popatrzył uważnie na zgasłe ognisko. Pojawiła się tam najpierw cieniutka strużka dymu, potem kamienie wokół paleniska zaświeciły malinowym światłem, a resztki węgli buchnęły jaskrawym płomieniem. Wszyscy siedzieli jak skamieniali, tylko Fizyk podszedł do Praktykanta i położył mu rękę na rannemu. - Ostrożnie, Dima. Wyobraź sobie, że masz na ramionach plecak z bombą atomową, tylko jeszcze o wiele groźniejszą. Rozdział 8 W ciągu tych paru dni obóz bardzo się zmienił. U wejścia do jaskini Rajkow za zgodą Fizyka usunął skały i zrobił obszerną werandę. Potem połączył werandę z dnem niewielką windą. Skonstruowanie prymitywnego mechanizmu zajęło mu cztery dni. Sama jaskinia również została poszerzona i wyposażona w kamienne meble, dlatego kamienne, że przekształcania materiałów Fizyk kategorycznie zabronił, lękając się, że może to doprowadzić do nie kontrolowanej reakcji łańcuchowej. Najlepiej Praktykantowi udawało się przemieszczanie mas i zmiana kształtów kamieni. Na werandzie z resztek wyposażenia szalupy i sprzętu ekspedycyjnego urządzono zaimprowizowane laboratorium. Już pobieżna obserwacja dowiodła, że przy oddziaływaniach telekinetycznych na materię znikała część jej masy. Za wszystkie więc „cuda” materia płaciła swoją energią wewnętrzną. Nie udało się ustalić, w jaki sposób zachodziło przekształcanie masy w energię, gdyż brakowało odpowiednio precyzyjnej aparatury pomiarowej. Można się było domyślać jedynie, że to przekształcenie zachodziło na poziomie procesów wewnątrzjądrowych. Dla Praktykanta zaczęły się dni wyczerpujących ćwiczeń wedle skomplikowanego programu opracowanego przez Fizyka. Zgodnie z jego założeniem należało najpierw bardzo ostrożnie sprawdzić granice możliwości Rajkowa i dopiero wtedy ustalić plan dalszego działania. Niemal od razu stało się oczywiste, że odtworzyć w materiale można tylko to, co posiadało precyzyjny model w mózgu Rajkowa. Powstawał „odlew” tego modelu i nic więcej. Im bardziej złożony był model, tym trudniej dawało się utrzymać w pamięci wszystkie jego szczegóły i tym gorszy, toporniejszy przedmiot uzyskiwano. Ten wniosek z każdym dniem był coraz bardziej oczywisty i ludzie coraz otwarciej demonstrowali swe niezadowolenie. - A więc te stworzonka wszystko przewidziały - powiedział wreszcie Cybernetyk. - Nie mamy wyboru, żadnego wyjścia. - Tak, wygląda na to, że postanowili dowieść nam bezużyteczności telekinezy. Z pewnością też nas stąd nie wypuszczą, gdyż zbyt wiele już wiemy... Gdyby zachowała się biblioteka pokładowa! Nie, nawet wówczas nic by z tego nie wyszło. Mózg ludzki po prostu nie jest w stanie utrwalić w pamięci bardziej złożonych urządzeń oraz materiałów, z których zostały one skonstruowane. Wieczorem Praktykant śmiertelnie zmęczony jałowymi dyskusjami teoretycznymi, nie pytając o zgodę Fizyka, poleciał w góry. Niemal każdy jego krok wymagał teraz aprobaty dowódcy. Pełne wyobcowanie, którego tak się z początku obawiał, wprawdzie nie nastąpiło, ale i tej odrobiny obcości, która oddzielała go od reszty załogi, wystarczało, aby stracił równowagę psychiczną. W wąwozach gwizdał zimny wiatr, a szczyty pobliskich gór rzucały dziwne, ostre cienie. Praktykant zwalił się na wąską półkę skalną, na której przed chwilą wylądował i długo leżał bez ruchu, wsłuchując się w świst wiatru. Potem nagle wstał, rozejrzał się, wypatrzył odpowiednią skałę i zamknął oczy. Otaczający go świat przestał istnieć. Przez moment miał wrażenie, że, stracił kontrolę nad własną świadomością. Skupił się jednak i wyobraził sobie, że skała znika, a na jej miejscu zjawia się ich gwiazdolot w takim kształcie, w jakim zapamiętał go w momencie startu z Ziemi. Udało mu się. Udało mu się odtworzyć barwę pancerza, kolorowe plamy w miejscu świateł sygnalizacyjnych i rzeźbiarski kształt gwiazdolotu naturalnej wielkości. Stworzył zupełnie niezły pomnik z bazaltu. Precyzyjny pomnik z ażurowymi czaszami anten i wąskimi szczelinami dysz reaktorów pomocniczych... Tylko - właz nie chciał się otwierać... Nie zniszczył swojej rzeźby, tylko nakrył ją kamiennym stożkiem ogromnej skałyr z której uprzednio usunął rdzeń. Ukryty pomnik. Nikt go nigdy nie zobaczy i nie dowie się o nim, ale pomnik jego marzenia i głupoty zostanie, będzie trwał przez całe wieki. Stopniowo życie w obozie zaczynało toczyć się utartym trybem, a następujące po sobie dni właściwie niczym się nie różniły. Widocznie planeta wyczerpała cały zasób niespodzianek, ale potęga, którą dysponował teraz mózg Praktykanta, była nadal bezużyteczna dla ludzi. Wciąż na coś czekali, dmuchali na zimne, bez końca powtarzali te same doświadczenia, słowem udawali, że nic jeszcze nie jest stracone, że praca dopiero s»ę - zaczęła i że rutyna badań, setki rysunków, wykresów i wzorów zaowocują w końcu czymś nieoczekiwanym. Praktykant siedział w jaskini z Doktorem i z wielkim wysiłkiem starał się zachować spokój, nie zwymyślać go za rozwlekłe, hurraoptymistyczne dywagacje o wspaniałej przyszłości, jaką zapewnią ludzkości, jeśli potrafią wrócić na Ziemię. Aby przerwać rozważania o powrocie, Praktykant spróbował zrobić wedle wzoru strukturalnego narysowanego przez Doktora trochę skrobi. Otrzymał rzadki, dziwnie przezroczysty krochmal. Doktor starannie zanalizował go i wreszcie postanowił spróbować. Praktykant osiągnął swój cel: Doktor przestał głędzić o świetlanej przyszłości, gdyż dostał silnego rozstroju żołądka. Fizyk i Cybernetyk wrócili późnym wieczorem. Byli milczący, zmęczeni i przygnębieni. Cybernetyk natychmiast położył się spać, a Fizyk zerknął na Praktykanta i zaproponował: - Może się przejdziemy? Rajkow w milczeniu skinął głową. - Ostatnio zupełnie przestałeś pracować. - Tak. - Prosiłem cię, żebyś prowadził dziennik, ale i tego ci się nie chce robić. - Wczoraj go uzupełniłem. - Przeczytałem te notatki. Nie ma w nich analizy twoich odczuć w trakcie eksperymentów. - W czasie eksperymentów nic nie czuję. Zapewniam cię, że nie czuję prawie nic. - O to „prawie” właśnie chodzi. - Nie rozumiem, co ci to da. No więc najpierw muszę wyobrazić sobie wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, potem wysiłkiem woli staram się obraz myślowy zmaterializować i w pewnym momencie to następuje. Materializacja wymaga dużego napięcia woli i uwagi, dlatego też przypadkowe obrazy nie mogą się materializować. - Milczał chwilę, a potem dodał z irytacją: - To nic nie da. Wymyśliliście sobie zabawę, ale ona mi się znudziła. - Dla Ziemi nie jest zbyt ważne, czy wrócimy - powiedział Fizyk kładąc mu rękę na ramienia. - Co zatem jest ważne, co powinniśmy zrobić? - Zachować i przekazać ludziom twój dar. - Ale przecież nie wiem, jak ja to wszystko robię, a gdybym nawet wiedział, to i tak muszę najpierw wrócić... - Albo przekazać. Przekazać tym, którzy kiedyś tu przylecą. Zachować i przekazać. - Ale co w końcu mam przekazać?! - To właśnie staram się zrozumieć. Wciąż szukam odpowiedzi na to pytanie. Chciałbym też pojąć, po co oni to wszystko zrobili, bo nie wierzę, aby wynik doświadczenia był dla nich zupełnie obojętny. - A jeśli Misza ma rację? Jeśli chcieli przekonać nas o ludzkiej bezradności? - Nie należy zapominać, że nie kierowali się w tej sprawie naszą logiką, a więc chyba nigdy nie zrozumiemy w pełni ich motywów. Jest jednak dla mnie oczywiste, że w tej dziwnej grze musimy zdobyć przynajmniej kilka punktów. Dzisiaj szukaliśmy robota. Nie znaleźliśmy go, a teraz jest nam potrzebny jak nigdy dotąd. - Chcesz go użyć jako magazynu informacji dla tych, którzy tu po nas przylecą? Fizyk przytaknął. - Może już się rozpadł jak szalupa? - Nie sądzę. Nasze mechanizmy raczej ich interesują. Poza tym sam powiedziałeś, że opuścili planetę, aby nam nie przeszkadzać w czasie przeprowadzania eksperymentu. A jeśli wprowadzimy informacje do pamięci robota, eksperyment będzie trwał nawet wtedy, gdy my już zejdziemy ze sceny. - Na razie nie mamy co do niego wprowadzać! Nie mamy żadnych konkretnych informacji. - Słusznie. Ale przecież tutaj żyła kiedyś cywilizacja humanoidów, a w każdym razie byli tu jej przedstawiciele. Jeśli twoje dane są ścisłe, to właśnie tutaj uczyli się kierować materią, musiały więc zostać jakieś ślady tej nauki. Przydałby nam się jakiś pojazd... - Mógłbym sobie wyobrazić łazik, nawet gwiazdolot, ale to będą zabawki, makiety. Już próbowałem. - Wiem. - Skąd? - Widziałem, jak za jednym zamachem chciałeś zrobić nasz statek. - Może mi powiesz również, dlaczego mi się to nie udało? - Sam to wiesz. - Może wobec tego trzeba zaczynać od fragmentów, od jakichś części, detali. Przecież wspólnie moglibyśmy sobie wszystko przypomnieć! Przecież znamy każdą śrubkę statku! Trzeba zrobić poszczególne części, a potem je zmontować. - Nawet gdyby to było możliwe, nie starczyłoby nam życia. Ale to niemożliwe. Weźmy na przykład generator pola ochronnego, urządzenie dość proste, w istocie zwyczajny wielowarstwowy kondensator... Poszczególne okładki ułożone są jednak co pół długości fali alfa, żeby uzyskać jej interferencję. Pamiętasz długość tej faŁi? - No, w przybliżeniu... - Jak ci się udało zdać egzamin? Nieważne, ja pamiętam ją z dokładnością do ułamków angstrema. Możesz sobie wyobrazić wielkość angstrema? Nie, nie możesz. Nawet nie próbuj, to jest wielkość zbyt abstrakcyjna, gdyż nieuchwytna dla ludzkich zmysłów. - Ale przecież na Ziemi wytwarza się takie kondensatory! - Tak, ale robią je wyłącznie automaty. Zgrzytnęła kabina windy i po chwili obok nich stanął Cybernetyk. - Tutaj jesteście!... Moim zdaniem nie ma sensu szukać robota. Nigdy go nie znajdziemy. - Dlaczego tak myślisz? Przecież dopiero zaczęliśmy poszukiwania? W końcu mógł gdzieś utknąć ze względu na jakieś nieznaczne uszkodzenie. Cybernetyk pokręcił głową: - Doskonale wiesz, że roboty tego typu potrafią regenerować zużyte lub uszkodzone części, a więc o żadnej drobnej awarii nie może być mowy. Zadanie, które nam postawiono, nie może mieć rozwiązania. Dlatego nie będzie robota z pozostawioną informacją. - Skąd ten czarny pesymizm? - To jedynie żelazna logika. Nasi gospodarze Już sparzyli się, gdy spróbowali przekazać władzę nad materią innej cywilizacji. Wątpię, aby chcieli to powtórzyć. Najprawdopodobniej postanowili nie ingerować w rozwój innych cywilizacji. Zresztą nasze prawo kosmiczne też zabrania takiej ingerencji. Reszta jest jasna. Porzucenie nas na pastwę losu, odebranie wszelkiej nadziei wydało im się pewnie zbyt okrutne, dlatego postanowili zapewnić nam rozrywkę w postaci tego zadanka, Będziemy łamać sobie nad nim głowy, na coś liczyć, szukać rozwiązania, słowem nasze życie pełne będzie pozornego sensu. - Twoja logika wcale nie jest taka żelazna, jak ci się, wydaję. - Dlaczego? - Mogli przecież zataić swoje nadzwyczajne możliwości i po prostu pomóc wrócić na Ziemię. - Ale czy wtedy ludzkość zostawiłaby ich w spokoju? Przecież zawieźlibyśmy na Ziemię wiadomość o istnieniu cywilizacji zdolnej do nawiązywania kontaktów międzygwiezdnych i wszystkie krążowniki Federacji natychmiast zleciałyby się w ten rejon. - Przy ich możliwościach nie tak znów trudno byłoby uniknąć niepożądanych kontaktów, ale jeśli nawet masz rację, pozostaje niewielka szansa. Jeśli mimo wszystko znajdziemy wyjście ze ślepego zaułka, znajdziemy sposób rozwiązania tego nierozwiązalnego z ich punktu widzenia zadania, jestem pewien, że dotrzymają słowa i pozwolą ludzkości korzystać z nadzwyczajnego daru, jakim jest panowanie nad materią. - W to akurat nie wątpię. Ja również jestem pewien, że umowa zostanie dotrzymana. Właśnie dlatego musieli wszystko przewidzieć, postarać się a to, aby zadanie nie miało rozwiązania. Nigdy nie zdołamy się stąd wyrwać i ludzkość nigdy się nie dowie, co nam się przydarzyło. Oto jedyne możliwe rozwiązanie. Innego nie będzie. Zamilkli. W ściany wąwozu uderzył pierwszy poryw wiatru. Wieczorem zawsze tu zrywa się wiatr, który niesie tumany pyłu i rozbijając się o skały pozostawia na nich grubą warstwę szarego, puszystego kurzu pokrywającego wszelkie ślady... Kiedy ich już nie będzie, wiatr bardzo szybko zatrze wspomnienia o nich. Jeśli Cybernetyk ma rację, to wszystko jest bez sensu, gdyż nie pozostała nawet nadzieja. Nie mógł się z tym zgodzić, bo czuł, że coś jednak w całej sprawie się nie zgadza. Cybernetyk wyjął z kieszeni strzępy jakichś kabelków i rzucił je w piasek. - Doktor poczuł się gorzej - powiedział. - Ma wymioty. - Niepotrzebnie jadł ten klajster! Przez chwilę Rajkow gapił się bezmyślnie na Fizyka. W jego mózgu zachodził jakiś ważny, nie uświadomiony proces. Przemknęła niejasna myśl i rozpłynęła się, pozostawiając wrażenie czegoś niezbędnego, kardynalnego. - Doktor poprosił mnie o zrobienie skrobi; Narysował schemat przestrzenny drobiny. To było bardzo trudne i skomplikowane. Wciąż szukamy skomplikowanych rozwiązań: im trudniejsze zadanie, tym trudniejsze rozwiązanie. Ta droga prowadzi donikąd. Spróbujcie zmusić wszystkie automaty na Ziemi do zmontowania jednej jedynej komórki roślinnej! Z pewnością nie zdołają tego zrobić, a natura potrafi prostymi metodami konstruować niezmiernie złożone układy. - Ta prostota jest wynikiem milionów lat ewolucji. - No i co z tego? Chcę tylko powiedzieć, że metoda rozwiązywania skomplikowanego problemu nie musi być bardziej złożona niż sam problem! Istnieje więc jakaś inna, nie znana nam i zaskakująca droga. Fizyk popatrzył z zainteresowaniem na Praktykanta. - Od kiedy to nawiedzają cię takie mądre myśli? - Poczekaj! To bardzo ważne. A co powiesz, Jeżeli właśnie to mieliśmy zrozumieć, zanim... Jeśli właśnie w tym tkwi sens całego eksperymentu? - Obrócił się do Cybernetyka, ze zdumieniem wsłuchującego się w jego monolog i zapytał: - Słuchaj, masz przy sobie blaster? - Mam, ale po co ci blaster? - Zaraz zobaczysz. Nastaw go na maksymalną moc. A teraz patrz. Odwrócił się od nich i natychmiast pośrodku piaszczystego dna wąwozu zaczął wyrastać rozżarzony do czerwoności ogromny pęcherz roztopionego piasku. Zanim rozproszyła się chmura jadowitego dymu, ujrzeli gigantyczne jajo ze stopionego kwarcu. Jego skorupa drżała, zmieniając kształt pod naciskiem pól wytworzonych siłą woli Praktykanta. Potem dym opadł i ujrzeli zupełnie przezroczyste, puste wewnątrz jajo o średnicy około dziesięciu metrów. - W porządku - powiedział Praktykant. - Teraz możesz strzelać. - W co? - W to jajo. - Po co? - Strzelaj, to zrozumiesz. Cybernetyk wzruszył ramionami i wypuścił całą serię. Fioletowe wstęgi wyładowań pomknęły w dół i natychmiast wybuchły oślepiającymi kulami plazmy, wydawało się, że w piekielnej temperaturze wyparują ściany wąwozu, ale gdy opadły chmury kurzu, wszyscy znów zobaczyli kryształowe jajo, pływające w jeziorku stopionego bazaltu. Nawet się nie nagrzało, bo po cienkiej skorupie przemykały zimne lodowate odbłyski. - Może powtórzysz? - na twarzy Praktykanta malował się wyraźny triumf i było widać, że ma ochotę na zrobienie jeszcze jakiegoś większego psikusa. - Co ty z nim zrobiłeś i jak ci się to udało? - Nie mogę zrobić generatora pola neutrinowego, prawda? - Naturalnie, sam się z tym zgodziłeś. - Nie mogę zrobić generatora, ale mogę wytworzyć pole. Rozumiecie?! To przecież bardzo prosta funkcja cząstki! Generator jest niezmiernie skomplikowany, a pole zupełnie proste. No to wytworzyłem je i umieściłem w środku kwarcowy pęcherz. - Pole bez generatora?! Ale w takim razie musisz je nieustannie podtrzymywać! - Nic podobnego! Związałem je z materią pęcherza. Atomy krzemu przy oddziaływaniu czynników zewnętrznych rozpadają się i przekształcają w energetyczne pole neutrinowe. To wszystko. Pójdę sobie, a wy możecie strzelać choćby do jutra. Fizyk zbladł i wypuścił z ręki blaster, który machinalnie wziął od Cybernetyka. Broń z głuchym stukiem upadła na kamienie. - Zdaje się, że ten dzieciak jednak zrobił statek kosmiczny... - powiedział. - Jaki statek? Gdzie ty tu widzisz statek? - To przezroczyste jajo może poruszać się z szybkością podświetlną... - Co ty bredzisz? Bez silnika, bez paliwa?! - Tam jest pole neutrinowe. Wystarczy raz zmienić jego znak... A paliwem może być dowolne ciało materialne. - Zwariowaliście! Obaj. Ta butelka będzie latać? Prędzej mi... - Spójrz - przerwał mu Praktykant. Szklane jajo uniosło się i zawisło o jakieś cztery metry nad ziemią. Rozległ się wysoki dźwięk pękniętej struny, jajo drgnęło, rozmazało się w powietrzu i zniknęło za horyzontem, znacząc swoją drogę cząstkami rozżarzonego gazu. Rozdział 9 Stopniowo, w miarę przebijania atmosfery, niebo zmieniało barwę. Najpierw było ciemnozielone, potem seledynowe, bladoniebieskie, granatowe i niemal czarne. Wykluły się pierwsze punkciki gwiazd. Oślepiająca kula słońca wisiała po prawej burcie. Dziwnie się czuli wisząc nad planetą w tej zupełnie przezroczystej, niemal niewidocznej kabinie. Ruch był niewyczuwalny, tylko słońce wschodziło nad horyzontem znacznie szybciej niż zazwyczaj i pod nogami kłębiła się zielonkawa mgiełka atmosfery. - Teraz można szybciej - powiedział Fizyk; Praktykant kiwnął głową i hełm jego skafandra śmiesznie się zakołysał niczym główka porcelanowego Chińczyka. Fizyk zmusił wszystkich do założenia zapasowych skafandrów i zabrania dodatkowych butli z tlenem. Horyzont skrzywił się lekko, gdyż Praktykant przechylił dziób kabiny, i natychmiast ogromne przeciążenie wcisnęło wszystkich w oparcia foteli. - Nie możesz ostrożniej? - zapytał Cybernetyk. - Nie mogę - warknął Praktykant. - I tak dałem zaledwie trzysta metrów na sekundę. - To prawie dziesięć „g”! - Nie przejmuj się - cicho powiedział Fizyk. - Coś na to poradzimy, a zresztą takie przeciążenia można wytrzymać. Praktykant był zrozpaczony. To wszystko przypominało labirynt. Ledwie udało się znaleźć wyjście, gdy natychmiast wyrastała nowa ściana. Statek nie miał amortyzatorów przeciążeniowych, bo nie potrafił ich zbudować. Wynikało z tego, że tylko w stanie głębokiej anabiozy ludzie mogliby znieść potworne przyspieszenia konieczne do rozpędzenia gwiazdolotu. Praktykant nie mógł zbudować aparatury anabiotycznej, nie mógł też zmienić podstawowych praw mechaniki, a to znaczyło, że rozpędzanie statku musi trwać wiele, wiele lat... - Mamy statek - powiedział Fizyk, jakby słysząc jego myśli. - Najważniejsze już zrobiłeś. Rajkow wiedział jednak, że to nieprawda. Jeśli nawet zdołają w jakiś sposób przystosować się do przeciążeń lub nawet poświecą całe swoje – życie, to i tak nic to nie da. Ludzie uczyli się latać do gwiazd przez parę tysiącleci, planeta zaś tak łatwo nie wypuści swojej zdobyczy. Mimo to udało mu się poprowadzić statek, planeta. leży tam głęboko w dole. - Jesteśmy na orbicie stacjonarnej - powiedział spokojnym głosem. - Co dalej? - Wznieś się jeszcze o jakieś dziesięć tysięcy - poprosił Fizyk. Praktykant uśmiechnął się, posłusznie przesuwając os i kierunek poła. Domyślił się, że Fizyk chce sprawdzić, czy statek będzie go słuchał tam, gdzie nie ma już tajemniczego promieniowania. Wznieśli się na te dziesięć tysięcy. Teraz planeta wyglądała jak malutka jasna piłeczka bez nazwy. - Dlaczego do tej pory jej nie nazwaliśmy? - Kogo? - zapytał zdumiony Doktor. - Nie była naszym domem - odparł Fizyk. - A więzienia są zwykle bezimienne. Praktykant obrócił statek w ten sposób, aby słońce znalazło się za ich plecami, i teraz zdawali się wisieć wśród gwiazd jak bezbronne grudki protoplazmy. - Potrafisz zbliżyć się do drugiej planety tego układu? - A ty potrafisz rozwiązać bez maszyny zadacie z ruchu trzech ciał? - Może więc pójść po optycznej i stopniowo zbliżać się do planety? - To zbyt niebezpieczne. Nie znamy jej masy. Pole grawitacyjne może okazać się tak potężne, że nie zdołam wyrwać z niego statku bez śmiertelnych dla nas przyspieszeń - Trzeba obserwować i liczyć. - Przecież mówiłem, że nie należy się z tym spieszyć! Zbyt wcześnie wyszliśmy w otwarty kosmos - mruknął Cybernetyk. - Co zamierzacie teraz robić? - zapytał Doktor. - Oblecimy planetę wzdłuż równika, a potem w kierunku południkowym. Zejdziemy niżej i do domu. - Nie o to mi chodziło. - Doktor przetarł rękawicą szybkę hełmu. - No, jak by ci tu powiedzieć... - zaczął Fizyk. - Pozwól, że ja to zrobię - poprosił Praktykant. - To jest jak drabina - długa, może bez. końca. Nie wiemy, gdzie znajduje się Ziemia, ale gdybyśmy nawet wiedzieli, nie mamy maszyn niezbędnych do wyliczenia kursu. Nie mamy antygrawitatorów do zmniejszenia przeciążeń, nie mamy wanien anabiotycznych, w których moglibyśmy spędzić długie lata lotu, nie mamy automatów, które mogłyby sterować statkiem w czasie naszego snu. - Automaty nie są nam potrzebne - powiedział Fizyk. - Dlaczego? - zapytał Praktykant. - Wystarczy wprowadzić statek na właściwy kurs, nadać mu odpowiednie przyspieszenie i stworzyć pole ochronne. Cała reszta zrobi się sama. - I tak będzie się robić przez dwadzieścia lat. - Może nawet trzydzieści, ale przecież nie o to chodzi. - Nie rozumiem! - krzyknął nagle Doktor. - Nie rozumiem, czy możemy w końcu lecieć na Ziemię, czy nie?! Nikt mu nie odpowiedział. Praktykant pochylił dziób statku i tak nim szarpnął, że przeciążenie znów wszystkich niemal rozpłaszczyło. Lecieli tak przez kilka minut, zanim nie zaczepili o ogon gazowy planety. Morze płomieni otoczyło pole ochronne, kwarcowe jajo zawibrowało. - Przestań - poprosił Fizyk. W obłoki stratosferyczne weszli z mniejszą szybkością. „W świecącej mgle nic nie było widać. Na powierzchni pola ochronnego co chwila pojawiały się krzaczaste wyładowania, a czasami zimny płomień ogarniał cały statek. - Jak wysoko jesteśmy? - zapytał Cybernetyk. - Może pięć, może dziesięć tysięcy metrów. - Wspaniała dokładność, prawda? A może przed nami są skały albo jakiś zabłąkany asteroid. Nie wiem, nic nie wiem - powiedział Praktykant. - Masz pole. - Jeśli masa przeszkody będzie równa masie statku, on sam zamieni się w pole. Razem z nami. Chmury rozstąpiły się i w dole ukazał się narastający błyskawicznie krajobraz planety. Praktykant jeszcze zmniejszył szybkość. Dostrzegli łańcuch górski, za nim krętą linię brzegową i gładką, niebieską powierzchnię morza, która ciągnęła się pod nimi blisko godzinę. Potem znów aż po horyzont rozlała się szara pustynia. Ta monotonia działała przygnębiająco na ludzi, zeszli więc jeszcze niżej i lecieli teraz zakosami na wysokości zaledwie trzech kilometrów. Nagle Doktor podskoczył i zamachał gwałtownie rękami: - Tam coś się porusza! Między wzgórzami! Nikt poza nim niczego nie zauważył. Wzgórza mignęły i zostały w tyle. Teraz pod stateczkiem rozciągał się gładki bazaltowy płaskowyż. Praktykant ostro zahamował, zawrócił i popędził z powrotem. Na kursie nie widać było żadnych wzgórz, zaczęli więc szukać ich po spirali. Bez skutku; wzgórza jakby zapadły się pod ziemię. Cybernetyk mimo woli przebierał rękami po nie istniejącym pulpicie koordynacyjnym i klął cicho przez zęby. Płaskowyż przecinała długa czarna szczelina. Nieoczekiwanie na jej krawędzi ukazał się podskakujący cień. - Skręć w prawo, dwadzieścia! - krzyknął Fizyk. - Zajdź go od rozpadliny, nie pozwól mu się ukryć! Ruchomy przedmiot nie zamierzał się ukrywać, bo popędził prosto w pustynię. W kłębach kurzu ginęły zarysy tego, co poruszało się z szybkością około dwustu kilometrów na godzinę po zawalonej głazami, popękanej powierzchni rozpadliny. - No, teraz nam nie ucieknie! Gonitwa przypominała polowanie. Kwarcowe jajo, lecąc tuż nad powierzchnią, co chwila wpadało w chmary pyłu. Nie udawało się podejść do ściganego przedmiotu bliżej niż na sto metrów, gdyż uciekinier nieustannie zmieniał kierunek biegu. Z góry nie znany przedmiot wyglądał jak strzała lub pług przeorujący pustynię, odrzucający na boki skiby gęstego pyłu i piasku, które całkowicie przesłaniały widoczność. „Strzała” gwałtownie skręciła na północ, ku pasmu górskiemu, nad którym przelecieli godzinę temu. - Tam go na pewno zgubimy - powiedział pozbawionym nadziei tonem Cybernetyk. Wówczas Praktykant zaczął płynnie obniżać lot. Z początku nie wiedzieli, co ma zamiar zrobić. Stateczek miękko przejechał około stu metrów i zatrzymał się. Niedbałym gestem Praktykant wyciął otwór w monolitycznej ściance jaja i wyskoczył. Wciąż jeszcze nie pojmując, co zamierza, wyskoczyli za nim i dopiero na widok jego skupionej twarzy i ogromnego kłębu kurzu toczącego się w ich stronę, zrozumieli, że użył pola siłowego. To był ich własny robot, który nie zwracając najmniejszej uwagi na ludzi wyrywał się na pustynię, gdzie pędził go zadany program. - Wyłącz go - poprosił Praktykant. - Trudno mi go trzymać. - Pewnie! - powiedział Cybernetyk z dumą w głosie. - Prawie czterdzieści ton uciągu. - Rzucił się pod manipulatory robota, wcisnął jakiś guzik i wszystko ucichło. - Może ruszymy dalej - zaproponował Fizyk. - Wrzućcie go do statku, i lecimy. Jest JUŻ bardzo późno i obawiam się, że w ciemności nie odnajdziemy obozu. Jednak nie zdążyli dolecieć przed zmrokiem. Ciemność zastała ich nad brzegiem morza. Musieli - wylądować i zanocować w statku. W środku nocy Praktykanta obudził Cybernetyk. - Z robotem coś jest nie w porządku, wstawaj. - Może zaczekamy z tym do rana? Cybernetyk jednak tak długo potrząsał go za ramię, aż Praktykant uniósł się ze swego posłania. - O co ci wreszcie chodzi? - Robot się rusza. - Jak on może się ruszać, skoro go wyłączyłeś? - Nie wiem. - Masz halucynacje? - No to sam posłuchaj. Z bagażnika, dobiegały jakieś szmery i westchnienia. - Robot najwyraźniej zwariował, Nic dziwnego, prawie miesiąc biegał po pustyni. - Wymontowałem z niego baterie. Wszystkie. Chciałem je sprawdzić i ewentualnie podładować. On nie ma żadnego zasilania. - Nawet w ciemności widać było, jak Cybernetykowi drżą nogi. W przedziale bagażowym, wśród, porozrzucanych skrzynek i worków robot drapał ścianę. Jego długie manipulatory wolno przesuwały się na przemian po tym samym miejscu, jakby zamierzały przepiłować powłokę. - Zobacz, co się z nim dzieje. Praktykant uniósł latarkę nad głową, ale Cybernetyk nie ruszył się z miejsca. - Potrafię obchodzić się wyłącznie z takimi robotami, które do poruszania się potrzebują energii. - Może czerpie ją z baterii słonecznych? - W środku nocy?! A poza tym wyłączyłem go! - Słońca istotnie nie ma. Praktykant zbliżył się wolno do robota i uchylając się przed rytmicznymi zamachami potężnych manipulatorów, zaczął uważnie przypatrywać się jego korpusowi. - Mógłbyś roi przynajmniej pokazać, gdzie on ma wyłącznik! - Przecież ci mówię, że go wyłączyłem! Widzisz, ta dźwigienka po prawej jest w pozycji stop! Nawet nie zatrzasnąłem klapki ochronnej! - Skoro w tej pozycji jest włączony, to znaczy... Zanim Cybernetyk zdążył zaprotestować, Praktykant już przesunął dźwignię na pozycję start. W tej samej chwili robot zamienił się w rozszalały wiatrak. Praktykant ledwie zdążył odskoczyć. Na wzbudzenie pola potrzebował około pięciu sekund i w tym czasie robot zdążył trzy razy niczym taran walnąć w ściankę siateczka. Cybernetyk wykrzykiwał ochrypłym, histerycznym głosem wciąż te same słowa rozkazu: „Całkowite zatrzymanie!”, „Całkowite zatrzymanie!” Ale robot nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Wreszcie Praktykantowi udało się spętać jego manipulatory polem siłowym, lecz robot nadal szarpał się i walił całym kadłubem w podłogę. Do przedziału bagażowego wpadli Fizyk i Doktor. Coś krzyczeli, ale ich rady przemieszane z przekleństwami wzmogły jedynie zamieszanie. W końcu Praktykant uniósł robota, innym polem siłowym wybił część powłoki statku i wyrzucił go przez ten wyłom na zewnątrz. Robot natychmiast poderwał się i popędził na pustynię. Nie ruszając się z miejsca Rajkow uniósł statek i zawahał się. Teraz potrzebował światła, wiele światła. Najlepsze będzie wyładowanie w parach rtęci. Najprostsze rozwiązanie nie wymagające nowych materiałów... Pod dnem statku zapłonął oślepiający reflektor. Natychmiast dostrzegli robota. Z wysokości, na której się znajdowali, przypominał zająca uciekającego przed myśliwymi. Kwarcowe jajo popędziło za nim. W wyłomie gwizdał wiatr, więc trzeba go było zatkać dodatkowym polem siłowym. Po chwili statek znalazł się już nad robotem. Pościg ułatwiało to, że tym razem nie zmieniał szybkości ani kierunku biegu. - Zrób coś! - powiedział Fizyk. - Po co nam te nocne wyścigi? - Warto się dowiedzieć, gdzie mu się tak spieszy... Pościg trwał przez całą noc. Nad ranem, kiedy Praktykant poczuł, że nie zdoła dłużej utrzymać statku w powietrzu, wylądował, schwytał robota i zamknął w kokonie pola siłowego. Za jego niewidzialnymi ścianami robot niezmordowanie kontynuował swój bieg w miejscu. - Odpocznę ze dwie godziny, a potem wypuścimy go i ruszymy za nim. - Wytłumaczcie mi przynajmniej, w jaki sposób on się porusza bez baterii i z zablokowanym programem? - zapytał Doktor. - Niech ci to Misza wytłumaczy, bądź co bądź jest fachowcem. - Teoretycznie jest to niemożliwe - powiedział Cybernetyk ponuro. - Może jednak masz jakieś przypuszczenia? - Energię może otrzymywać tylko z zewnątrz. Jeśli nie są to baterie słoneczne, to znaczy, że znalazł sobie jakieś nowe źródło. Co się tyczy programu, to ten model jest dość autonomiczny i mógł sobie wypracować własny program, który dotychczas był niejako uśpiony, a teraz, po wyłączeniu programu głównego, zaczął dominować. Nie mogę jedynie zrozumieć, dlaczego przestał reagować na rozkazy słowne. - Przecież mówiłem, że zwariował z gorąca. - My chyba również. Pogoń za zwariowanym robotem w celu poznania jego życia wewnętrznego... To przecież o czymś świadczy - zauważył spokojnie Doktor. - Musimy dowiedzieć się, dokąd on tak pędził! Po dwóch godzinach robot został wypuszczony na wolność i statek popędził za nim nad pustynią, a po następnych dwóch godzinach na horyzoncie ukazało się morze. W dole leżał zmów znany krajobraz niskich bazaltowych wzgórz pokrytych warstwą pyłu. Stopniowo teren stawał się coraz dzikszy i robot co chwila niknął między złomami skalnymi, by wreszcie ostatecznie zniknąć. Chyba z godzinę krążyli nad skałą, przy której widzieli go po raz ostatni, a potem wylądowali i przeszli ze dwa kilometry po szerokim łuku, zanim odnaleźli ślady łap, doskonale widoczne w miękkim pyle. Przeszli tym śladem jeszcze jakieś trzy kilometry i po zatoczeniu - pełnego koła znów znaleźli się przy skale, od której zaczęli poszukiwania. Tam ślad się kończył. Dalej biegła gładka kamienna powierzchnia, na której nie odkryli nawet najmniejszego zadrapania. Skałę ze wszystkich stron otaczał teren pokryty grubą warstwą drobnego piasku i pyłu. Widniał na nim tylko jeden ślad. Robot jakby się zapadł pod ziemię. - No i tu go pożarli. Połknęli razem z jego metalowymi bebechami. Ale skoro już to wiemy - ciągnął Doktor - najwyższy czas się trochę przespać. Usnął tylko Cybernetyk. Doktor z Fizykiem zaczęli liczyć, ile lat potrwa rozpędzanie statku z największymi dopuszczalnymi przyspieszeniami. Praktykant nie uczestniczył w tej dyskusji. Wstał i ruszył wolno wprost przed siebie. Cóż to w końcu za różnica, dziesięć czy dwanaście Lal?... Przecież ludzie latali tak u zarania ery kosmicznej! Dlaczego więc i oni nie mieliby spróbować? Można wykorzystać tę znikomą szansę, którą mają. Rozpędzić statek w kierunku... Tylko w jakim kierunku. W dowolnym. To lepsze niż spędzić tu resztę życia, zmieniając się stopniowo w dzikusów. Pewnego pięknego dnia wsiądzie do kwarcowego jaja i nie będzie w nim sam. Jeśli nawet Fizyk postanowi zostać, Doktor z pewnością poleci... Dziesięć lat, dopóki statek się nie rozpędzi, będą żyć w miniaturowym szklanym światku pośród obojętnego świata gwiazd, przytłoczeni podwójną siłą ciężkości... Potem, kiedy minie owe dziesięć lat i następne dziesięć lat hamowania, statek zatrzyma się. W pobliżu nie będzie żadnej gwiazdy, gdyż w kosmosie nie można podróżować bez dokładnie wyliczonego kursu, gwiazdy są zbyt od siebie odległe. Dzielą je całe oceany pustki. Wtedy otworzą statek. Po prostu rozprują jego ściany jak puszkę konserw i wszystko się skończy. Takie rozwiązanie jest lepsze niż wegetacja bez cienia nadziei. Przez długie dziesięć lat rozpędzania i następne dziesięć lat hamowania będzie im się wydawać, że lecą na Ziemię. Będą o niej myśleć... W zamyśleniu nie zauważył, że zatoczył koło i znów znalazł się pod skałą, gdzie zniknął ślad robota. Zatrzymał się. Chwila skupienia i niewielki wysiłek woli. Pole musi być szerokie i ostre jak nóż. Najpierw podetnie skałę od dołu, uniesie ją i odrzuci na bok żeby sprawdzić, czy nie ma w niej jakichś jaskiń lub grot. Szeroki wał pyłu poderwanego polem siłowym dotoczył się do podnóża skały i stanął. Praktykant wiedział, jakie potworne siły działają tam teraz i zdumiał się, że pole zatrzymało się na takiej znikomej przeszkodzie, jak ten złom bazaltu. Nie usiłując nawet zanalizować sytuacji, zwinął pole w kulistą bryłę, zamachnął się i uderzył. Ognisty meteor przemknął nad jego głową i walnął w skałę. Ziemia zadrżała, ale od dziwnej skały nie odprysnął nawet malutki odłamek. Praktykant wyłączył pole i podszedł do skały. Z przeciwnej strony zbliżał się do niej Fizyk i Cybernetyk. Tylko Doktor nie wykazał najmniejszego zainteresowania i spokojnie siedział przy statku. - Zaraz sprawdzimy, co to za bazalt, bo do tej pory jakoś mi to nie przyszło do głowy. Na oko skała niczym nie różni się od innych... - Na oko wszystko tu jest zwyczajne. Świder do pobierania próbek pękł już po paru sekundach. Nie zrezygnowali jednak i po jakimś czasie w miejscu, gdzie uderzyło pole, znaleźli kawałek czystej powierzchni z wyraźnie widoczną strukturą. Bazalt sprawiał wrażenie przesyconego jakąś szklistą substancją. - Może spróbujemy z blastera? - Nie ma sensu - Fizyk pokręcił głową. - Tutaj uderzył ładunek energii paręset razy silniejszy niż wyładowanie blastera. - Czego wy tam szukacie? - krzyknął Doktor. - Chodźcie tutaj, znalazłem jakąś szczelinę. Z początku nic nie wskazywało na. sztuczne pochodzenie chodnika, wyglądającego jak. zwykła grota lub rozpadlina skalna. - Możliwe, że kamień pęki po uderzeniu pola - warknął Fizyk. Schodzili po dość stromej pochyłości i sądząc z czasu marszu znajdowali się dość głęboko pod powierzchnią gruntu. Nieoczekiwanie chodnik gwałtownie skręcił i urwał się. Znaleźli się na progu gigantycznej groty lub hali słabo oświetlonej rozproszonym światłem dziennym. W tym półmroku nie można było dojrzeć przeciwległych ścian ogromnej podziemnej kawerny. Tuż przed nimi leżał dziwny labirynt wielkich prostopadłościanów, półkul i ściętych piramid. W szarym świetle płynącym z góry wśród plątaniny brył geometrycznych coś jakby się poruszało. - To miasto... - szepnął Doktor. Rozdział 10 To nie było miasto ani w ogóle coś, co dałoby się określić, sprowadzić do znanych pojęć. Bryły geometryczne, które, widziane z góry, sprawiały wrażenie niezbyt wielkich, miały po trzydzieści metrów wysokości. - Może to jest skupisko gigantycznych kryształów? - zastanawiał się Fizyk. - Możliwe. Na przykład te pasiaste, złoto opalizujące sześciany przypominają kryształy pirytu. Dziwne tylko, że nie ma tu wcale pyłu i odłamków skalnych - powiedział Cybernetyk z powątpiewaniem. - Nader schludne miejsce - zgodził się Doktor. Okrążyli następną gigantyczną piramidę zagradzającą im przejście. - To źle, że nie ma pyłu - mruknął Cybernetyk. - A po co ci pył? - zdziwił się Doktor. - Nie będzie śladów robota. - Wydaje mi się, że on już wykonał zadanie... - powiedział cicho Praktykant. - Myślisz, że umyślnie zmienili mu program? - Sądzę, iż uznali, że można już nam pokazać to miejsce. - Po co? I w ogóle co to jest? - Nie wiem - odparł zgnębiony Praktykant. - Ale w przekazanych informacjach jest wzmianka o jakimś miejscu na tej planecie, które musimy odnaleźć. Prawdopodobnie ma ono jakiś związek z eksperymentem... Ścianę piramidy, wzdłuż której szli, przecinała szeroka, postrzępiona szczelina. Zobaczyli ją nie od razu, gdyż ich słabe latarki oświetlały zbyt małą przestrzeń. Kiedy jednak stanęli przy niej, okazało się, że grubość ścian piramidy nie przekracza pół metra. - A więc są w środku puste... To nie kryształy... W żółtawym świetle latarek wnętrze rozłupanej piramidy wyglądało jak mozaika ułożona z jasnych i ciemnych plam. - Przypomina budynek bez frontowej ściany, - A mnie to przypomina preparat żywej tkanki pod mikroskopem - zaoponował Doktor z nieoczekiwaną zapalczywością. - Widzicie, tu są błony komórkowe, a tam dalej naczynia. - W takiej komórce bez trudu zmieszczą się dwa słonie. - Sądzisz, że to skamieliny? - zapytał Fizyk. - Gdyby nie wymiary, mógłbym w to uwierzyć. Dolny rząd komórek przypominał niewielkie pokoje o regularnych kształtach. - Ośmiościany. Żywe komórki wyglądają chyba inaczej, co? - Tak... - zgodził się Doktor. - Żywa komórka nigdy nie bywa symetryczna, a poza tym te komórki są zbyt do siebie podobne. - Nie całkiem - mruknął Cybernetyk. - W drugiej z brzegu jest przejście. - Gdzie? - Tam, bardziej na lewo. - Może starczy na dziś? - zaoponował Fizyk. - Odłóżmy dalsze badania na jutro. Wszyscy padali ze zmęczenia, więc z radością przyjęli jego propozycję. W środku nocy Doktor obudził Praktykanta. - Nie mogę zasnąć - poskarżył się. - Wciąż stoi mi przed oczyma ten „ul”. Coś mi przypomina, tylko nie mogę dociec, co. Chodźmy tam, dobrze. - Nie możesz poczekać do rana? - Co ci za różnica! Naturalnie, jeśli nie masz ochoty, to pójdę sam. Muszę zrobić to koniecznie teraz, bo wydaje mi się, że przypomnę sobie coś ważnego, a rano będzie na to za późno. Kto wie, może rozszyfrujemy tę nową zagadkę! - Zawsze wszystko ja! Dlaczego nie obudziłeś na przykład Fizyka? Praktykant pozrzędził jeszcze chwilę, ale w końcu wygramolił się ze śpiwora. Noc była tu bardzo jasna, znacznie jaśniejsza niż w wąwozie, gdzie rozbili obóz. Powietrze świeciło widmowym, fioletowym światłem i zacierało kontury przedmiotów. Do piramidy dotarli bez kłopotów. Głucha cisza podziemia działała przygnębiająco i Praktykant zaczął żałować, że dał się namówić na tę wyprawę. Doktor wpatrywał się bez słowa w kamienne komórki. - No i co - zapytał niecierpliwie Praktykant - może już starczy? Wracamy? - Zauważyłeś, że od krawędzi ku środkowi geometria brył stopniowo się komplikuje. Zrazu są to piramidy i stożki, a potem wielościany coraz wyższego rzędu... - Nigdy nie lubiłem matematyki, a te kształty na mnie działają, wywierają silne wrażenie. Nie czujesz tego? Jest w tych kształtach coś wspaniałego, jakaś zamrożona melodia lub zapis jakiegoś rozwiązania. Ktoś zamiast wykresów sporządzał bryły. Mylił się. Zaczynał od początku. Zbliżał się do rozwiązania, ale nie zdołał dokończyć swej tytanicznej pracy... Może dlatego nie możemy zrozumieć, jak sądzisz? - Nie wiem. Poza kamiennymi ścianami nic tu nie widzę, nie dostrzegam jakiegokolwiek sensu. - Szkoda... Wydawało mi się, że właśnie ty powinieneś to zrozumieć... - Sądzisz, że po kontakcie stałem się inny? - Taki silny wstrząs nie mógł minąć bez śladu. Ich logika, ich rozum powinien stać ci się bliższy. Widocznie się pomyliłem. Ale to nic. W końcu to rozszyfrujemy. Musimy, dla dobra Ziemi. - Wciąż jeszcze wierzysz, że wrócimy? - Nie wiem, ale jestem pewien, że się nie zatrzymamy. Będziemy do końca walczyć o przekazanie Ziemi wszystkiego, co już wiemy i czego się jeszcze ha tej planecie dowiemy. Poczekaj tutaj. Chcę zobaczyć, jak te komórki wyglądają od środka. - Chodźmy razem. - Czuję, że człowiek powinien wchodzić tam samotnie. Doktor wszedł w wyłom i niemal natychmiast zniknął w ciemności. Praktykant usiadł na kamieniu. W absolutnej ciszy i bezruchu podziemia nawet czas chyba się zatrzymał. Doktor zdecydowanie skręcił w lewo, jakby od dawna dobrze znał drogę. Minął długą galerię jednakowych cylindrycznych komórek i skręcił w prawo. Niewielkie ośmiościenne pomieszczenie, w którym się znalazł, niczym nie różniło się od poprzednich. Poza jednym. Na środku coś stało. Doktor skierował na ten przedmiot promień latarki. - Przypomina kamienny fotel... - powiedział półgłosem. - Musi być wygodny, choć zimny... Uniósł latarkę i spostrzegł, że strop komórki przypomina sferyczne zwierciadło, czarne i błyszczące. Oceniwszy na oko krzywiznę lustra, Doktor pomyślał, że jego ognisko znajduje się akurat na poziomie głowy człowieka siedzącego w fotelu, jeśli naturalnie właśnie człowiek miał w nim zasiąść... No cóż, tylko to pozostało mu do sprawdzenia, po to tylko tu przyszedł... Dobiegł go jakiś bardzo znajomy dźwięk, dźwięk z dalekiego dzieciństwa. Nie od razu go rozpoznał, mimo to uśmiechnął się, usiadł w fotelu i dopiero wtedy pomyślał, że dźwięk przypomina szkolny dzwonek. Usadowił się wygodnie. Dźwięk stał się głośniejszy i niższy. Teraz przypominał pełne irytacji buczenie trzmiela zaplątanego w trawie. Jednocześnie w suficie poruszył się jakiś cień. Nie cień. Raczej mglista plamka jaśniejsza od czarnej powierzchni zwierciadła. Potem zjawiły się następne... Biegły od krawędzi ku środkowi, tam gasły, a na ich miejsce nadbiegały następne. Zarysy niewyraźne, rozmyte, jasność na progu spostrzegania. Doktor poruszył głową i natychmiast stwierdzał, że ton dźwięku wiąże się z położeniem jego głowy, a po chwili ustalił, że jest najgłośniejszy i najczystszy, gdy głowa znajduje się dokładnie w ognisku kamiennego zwierciadła. Dźwięk stopniowo narastał i przypominał teraz ryk syreny okrętowej. Jasne plamy na suficie nabrały wyraźnych kształtów, ale nie stały się przez to bardziej zrozumiałe, gdyż nadal w ich zarysach Doktor nie mógł odnaleźć ani jednej znajomej linii. Plamy toczyły się rytmicznymi falami od krawędzi zwierciadła ku jego środkowi i z powrotem. W rytm ich ruchów cichł i potężniał ryk syreny. Doktor pojmował niejasno, że to po prostu halucynacja słuchowa, gdyż odbierał dźwięk owej syreny nie uszami, lecz jakby całą czaszką, co zresztą nie miało żadnego znaczenia. Doktor jeszcze nie utracił kontroli nad sobą i wysiłkiem woli mógłby z pewnością przywrócić jasność myśli, ale wówczas nic by nie zrozumiał... Trzeba siedzieć spokojnie, wsłuchiwać się w potężny pulsujący dźwięk, wpatrywać się w bieg plam na suficie i o niczym nie myśleć... Prawdopodobnie ich rytmy mózgowe niezupełnie pokrywają się z ludzkimi. Całe szczęście... To była jego ostatnia myśl. Świat zmienił się, jakby ktoś zmienił ostrość obiektywu. Tak bywa, jeśli długo wpatrywać się w jeden punkt jakiegoś rysunku w książce: najpierw rozmywa się, a potem rozdwaja. Tak samo rozdwajała się teraz jego świadomość. Jej połową widział siebie tak, jakby obserwował obcego człowieka w bezlitosnym świetle reflektora. Człowiek siedzący w kamiennym fotelu był śmiertelnie zmęczony i stracił już nadzieję, że kiedykolwiek wróci do domu. Ten maleńki, słaby człowieczek maskował swoje zmęczenie żarcikami, aby tylko koledzy nic nie spostrzegli. Obok niego kłębiły się tajemnice ogromnej planety, ale te tajemnice nic go nie obchodziły. Widział obrazy ze swego życia, dalekie obrazy, o których chciał kiedyś zapomnieć, żeby móc wybaczyć sobie mimowolne błędy. Okazało się jednak, że w istocie nie zapomniał ich i właśnie ta ukryta pamięć czyniła go silniejszym. Obrazy wyłaniały się kolejno, wyraźne, pstre i jaskrawe, niemal materialne. To zabawne, przyszedł do kina, żeby obejrzeć zasoby swojej pamięci... Nie, przegląda nie całą pamięć; lecz tylko to, co niezbędne. Niezbędne? Do czego? Tego na razie nie wie. Najpierw musi przypomnieć sobie rozżarzony piasek obcej planety. Lekko pochylony dziób szalupy i dwóch ludzi, dwóch straszliwie samotnych ludzi... Przemawiał do Cybernetyka bardzo mądrze i rozsądnie, dodawał mu otuchy, a sam tymczasem zwijał się ze strachu o swe bezcenne życie. Nie było w tym nic złego, lecz złe było to, że zwyczajne, zrozumiałe pragnienie przeżycia maskował bardzo poważnymi i szlachetnymi wywodami na temat walki z planetą, godności ludzkiej i wielu jeszcze innych rzeczy... Teraz wymiatał z pamięci wszystkie te śmieci, aby uczynić ją klarowną i precyzyjną, żeby wiedzieć, co naprawdę czyniło go silnym, a co poniżało i przytłaczało jego ludzką godność, o której tak wiele mówił. Kiedy w jego oczach rozproszyły się ostatnie niewyraźne cienie, latarka już prawie nie świeciła. Tliło się tylko czerwone włókno żarówki... Bateria niemal zupełnie się wyładowała, a więc to wszystko musiało trwać kilka godzin... To była jego pierwsza świadoma myśl. Od podłogi ciągnęło przenikliwe zimno. Dziwne, że w ogóle może coś czuć po paru godzinach spędzonych nieruchomo na kamiennym fotelu. Nic już nie poruszało się po stropie komórki i nic nie zakłócało ciszy. Spostrzegł ze zdumieniem, że kiedy był nieprzytomny, fotel uniósł się, wyszedł z ogniska zwierciadła wraz z podłogą, jeśli tylko to wszystko mu się nie przyśniło. Zdarzają się przecież halucynacje... Wiedział jednak, że to nie była halucynacja ani trans. Przekonał się o tym raz jeszcze, gdy spostrzegł, że podłoga zasłania teraz wyjście z komórki. Jakoś wcale go to nie zaniepokoiło. Jeśli będzie trzeba, wyjście się znajdzie. Istotnie, gdy tylko to pomyślał, podłoga bardzo wolno płynnie i bezszelestnie zaczęła opadać. *** Silne wiatry dały się we znaki zielonemu zagajnikowi na brzegu morza. Wyglądał teraz jak zapomniana dekoracja teatralna. Nadal nie można było się kąpać i łowić ryb w tym obcym morzu, ale mimo to właśnie tutaj przylatywali zawsze, kiedy chcieli omówić coś szczególnie ważnego. Doktor lepił z piasku skomplikowane bryły geometryczne i bez pośpiechu opowiadał o swojej przygodzie. Dopiero pod koniec wstał, żeby rzucić do morza ostry kamień, na którym dotąd leżał, ale nie zdążył tego zrobić, gdyż Cybernetyk zaskoczył go niespodziewanym pytaniem. - Czy pod podłogą był jakiś mechanizm, który ją poruszał? Nie zauważyłeś? - Tam nie było żadnego mechanizmu, a w każdym razie tak mi się wydaje - odpowiedział Doktor, który teraz unikał wypowiadania kategorycznych sądów. - Nie przypuszczam, aby tam był jakiś mechanizm. Oni prawdopodobnie w ogóle nie znają pojęcia mechanizmu. Mechanizm to tylko pośrednik między naszymi pragnieniami a naturą, w której pomaga nam dokonać odpowiednich zmian, ale żąda za to zbyt wysokiej ceny. - A twoim zdaniem przyroda nie żąda od nich żadnej zapłaty? - Oni potrafią obchodzić się bez pośredników. - Ale przecież ty chciałeś, żeby podłoga opadła, a nie oni - powiedział cicho Fizyk. Przez kilka sekund Doktor patrzył na niego nieruchomo. Twarz mu zbladła. Nagle ostrożnie otworzył rękę ściskającą do tej pory ostry ciężki kamień. Kamień zawisł o metr nad ziemią, potem uniósł się i Doktor ponownie go chwycił. - Właśnie to chciałem powiedzieć - dokończył Fizyk równie cichym głosem. - To znaczy, że i ty również. To znaczy, że w ogóle może to każdy... Każdy człowiek... Tytoń już dawno się skończył, więc Doktor palił suszoną chlorellę. Praktykant odszukał go wśród skał po zapachu zjadliwego dymu tego siana. Na widok chłopca stary człowiek wzdrygnął się, gdyż wiedział, że już dłużej nie będzie mógł unikać decydującej rozmowy. Ale Praktykant nie śpieszył się i przez chwilę stał w milczeniu obok niego i przyglądał się dalekim szczytom, ledwie widocznym z miejsca, gdzie teraz leżał ich obóz. - Jak myślisz, dlaczego się ukrywali? - Nie rozumiem - odparł Doktor... - Dlaczego kryli się pod ziemią? - Może chcieli zachować naturalny krajobraz tej planety. Piękno to przede wszystkim naturalność. Z pewnością owo naturalne piękno było czymś ważnym dla istot, które tu się uczyły. Wcale się więc nie ukrywali, lecz tylko oszczędzali planety. Troszczyli się o jej zielone niebo i te szare kamienie... Troszczyli się, strzegli, gdyż kochali... - Pewnie masz rację - Praktykant znów zamilkł na chwilę, jakby musiał zebrać całą odwagę do dalszych pytań. - Pamiętasz, wtedy na pustyni mówiłeś o starcie... nie rozmyśliłeś się? - Ja nie polecę - Doktor wyrzucił to z siebie, jakby bał się reakcji. - Nie polecisz?... - Rajkowowi wydało się, że świat pociemniał i zawalił się z trzaskiem. - Powiedziałeś, że nie polecisz? - Nie mogę. - Ale przecież sam ciągle pytałeś, kiedy wreszcie wystartujemy, przecież tak bardzo tego chciałeś! - Widzisz, teraz to nie zależy ode mnie. Przepraszam cię. - A od kogo? - zapytał Praktykant niemal szeptem. - Od tych, którzy czekają na Ziemi. Nie mogę ryzykować, - Wytłumacz - poprosił cicho Praktykant. - Spróbuję... Ludzie nic jeszcze nie wiedzą i wciąż produkują miliony niepotrzebnych przedmiotów. O tym, że można żyć inaczej, wiemy dziś tylko my. Właściwie wiem naprawdę tylko ja, gdyż miałem szczęście zapoznać się nie z gotowym wynikiem, jak to było w twoim wypadku, lecz z procesem, z drogą, którą może przejść każdy. Ludzkość nie może liczyć na gotowe. Ziemia musi otrzymać tę wiedzę, musi w nią uwierzyć i dlatego ja nie mogę ryzykować. - Ale jeśli tu zostaniesz, Ziemia tej wiedzy nie otrzyma... - zaczął gorąco Praktykant, ale Doktor przerwał mu, gdyż poczuł, że właśnie znalazł rozwiązanie tego dylematu. Znalazł właściwie nie rozwiązanie, lecz drogę do niego. Praktykant coś jeszcze krzyczał, ale Doktor nie słyszał go, gdyż już wiedział, co należy zrobić. Wiedział to z grubsza, niezbyt jasno, ale wiedział. Pojął nawet, że właśnie rozpacz i ból tego chłopaka były tu ostatnim impulsem... - Przestań wreszcie krzyczeć! - zawołał Doktor i Praktykant zamilkł. - Poczekaj chwilkę... - dodał już cichym głosem. - Bijemy głową o mur, wciąż szamoczemy się i niemal zapomnieliśmy o Ziemi. Kilka lat świetlnych odizolowało naszą świadomość, stworzyło iluzję samotności we wszechświecie, ale to przecież nieprawda. Nie mamy statku zdolnego do pokonania tej przestrzeni, ale Ziemia ma ich pod dostatkiem... - Czy musisz się nade mną znęcać?! - Mamy wyjście! Całkiem proste. Zamiast lecieć na Ziemię i narażać się na niemal pewną śmierć, możemy ją zawołać. - Jak to?! - Wystarczy po prostu wysłać sygnał. To znacznie prostsze, a przede wszystkim pewniejsze, gdyż wiadomość można posyłać wielokrotnie, a my sami możemy lecieć tylko razi - Jak to zamierzasz zrobić? - Tego nie wiem. To raczej Fizyk powinien podsunąć jakiś pomysł. Ale skoro jesteś pewien, że zdołasz przenieść do Układu Słonecznego cały statek z załogą, to spróbuj wysłać tam sygnał. To powinno być o wiele łatwiejsze. - Nie mamy przecież nadajnika! - Po co ci nadajnik, jeśli potrafisz wytworzyć pole bez generatora? Możemy przecież przekształcić materię bezpośrednio w strumień fal radiowych lub modulowanego promienia rentgenowskiego! Rozdział 11 - Kategorycznie zabraniam wszelkich doświadczeń z przekształcaniem materii w energię na powierzchni planety - powiedział twardo Fizyk. - Reakcja może wymknąć się spod kontroli i wówczas cały glob zamienicie w promieniowanie radiowe. Nie jestem zresztą pewien czy nawet w tym wypadku moc będzie wystarczająca. Dziesięć lat świetlnych... Możliwe, że jakiś statek przypadkowo odbierze naszą transmisję, ale szansę na to są znikome. Oczywiście należy próbować, ale, powtarzam, nie na planecie. Zbudujemy sztucznego satelitę poza atmosferą i dopiero stamtąd... Pamiętajcie jednak, że nawet nie wiemy, w którą stronę trzeba kierować sygnał. - Będziemy wysyłać go we wszystkie strony - powiedział z determinacją Cybernetyk. - Zbudujemy dziesięć, sto satelitów i będziemy wywoływać Ziemię... *** Doktor i Praktykant stali na złomie skalnym, który był częścią sztucznego satelity krążącego wokół planety. - Nie mogę uwierzyć, że jednak nam się to udało... - powiedział Doktor zmęczonym głosem. - Może niepotrzebnie przenosiliśmy tu te skały pojedynczo? Trzeba było chyba spróbować za jednym zamachem wprowadzić na orbitę całą niezbędną masę. - Im większa masa, tym trudniej ją przemieszczać. Nie zauważyłeś? - Praktykant wzruszył lekceważąco ramionami. - Dla mnie to nie ma znaczenia. Ja po prostu nie czuję masy przedmiotów, wysiłek woli jest w każdym wypadku jednakowy. - Widocznie zaszedłeś wyżej... - Słucham? - Mówię o szkole. Czasami czuję się jak student, który przerwał naukę w połowie. Przez dłuższą chwilę patrzyli w milczeniu na zielone słońce, które stąd wyglądało jak kosmata kula. Na czarnym tle pozbawionego atmosfery nieba nawet przez filtry ochronne widać było wyraźnie ostre zarysy korony. Doktor wzdrygnął się. - Cóż za piekielna gwiazda! Stale czuję potężny nacisk na pole... - Fizyk mówi, że ona bardzo intensywnie promieniuje w twardym, zakresie rentgenowskim. Wystarczy osłabić pole i nie pomogą żadne skafandry. - Bardzo trudno pracować z wielkimi masami, kiedy jednocześnie trzeba sterować polem. Z początku myślałem, że nie dam sobie rady. - Ty teraz wszystko potrafisz. Za godzinę te skały przekształcą się w strumień fal radiowych. W obliczeniach nie ma pomyłki, jak sądzisz? - Fizyk i Cybernetyk robili je oddzielnie, a potem porównali wyniki. Szerokość stożka fal będzie dwukrotnie większa od rozciągłości rejonu, w którym może znajdować się Słońce... Szkoda, że nie udało się precyzyjniej określić kierunku, gdyż promieniowanie byłoby wówczas silniejsze, a tak trzeba będzie wystrzelić stożek falowy o średnicy co najmniej dziesięciu lat świetlnych. - No, na nas już czas. - Zaczekaj. Widzisz, że satelita jeszcze trochę wiruje, a musimy go precyzyjnie zorientować. Asteroid zachwiał się. Planeta z prawej strony nieboskłonu przetoczyła się na lewą. Gwiazda nad ich głowami opisywała skomplikowaną krzywą, aż wreszcie się uspokoiła. - Chyba tak będzie dobrze... Możemy ruszać. Jednocześnie odepchnęli się od skały i pomknęli w przestrzeń. Obie figury na tle satelity wyglądały jak garbate karzełki z powodu ogromnych plecaków wypełnionych kamieniami, służącymi jako paliwo dla indywidualnych pól ochronnych. Doktor przed każdą wyprawą starannie je ważył. Po chwili wchodzili do nowej, znacznie większej kwarcowej kapsułki, wiszącej na orbicie o dwadzieścia kilometrów nad satelitą. Praktykant przeszedł do przedziału dziobowego, oddzielonego od reszty statku grodzią i tak osłoniętego, żeby w czasie pracy widoczny był jedynie właściwy wycinek nieba. Przez kilka sekund wpatrywał się uważnie w kanciastą skalną bryłę, której sklejenie zajęło im dwa miesiące katorżniczej pracy i którą miał teraz zniszczyć. Na powierzchni satelity rozbłyśnie najpierw malutka iskierka świadcząca o początku rozpadu, potem całą jego energię trzeba będzie przesunąć w niewidzialne widmo z zakresu radiowego, i skały zaczną rozpuszczać się, niczym cukier w szklance, przekształcając się w tryliony megawatów energii pędzącej ku ziemskiemu Słońcu... Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za dziesięć lat ziemskie radioteleskopy z ogłuszającego trzasku i pisku zakłóceń kosmicznych wyłowią tę transmisję... Jeśli dobrze pójdzie... - Pora zaczynać. Powtórzył to sobie dwa razy, aby lepiej się skupić. W trakcie operacji będzie musiał równocześnie regulować kilka parametrów i pamiętać o dziesiątkach najrozmaitszych rzeczy. Wyobraził sobie niewidzialną iskrę wybiegającą ze statku w kosmos. Iskierka zbliżała się już do satelity, opadła na powierzchnię skał... Nic się nie stało, tylko wokół pola ochronnego zalśniły tęczowe blaski. To znaczy, że pole całkowicie ekranuje satelitę przed oddziaływaniem zewnętrznym. Trzeba spróbować jeszcze raz. Przecież chwycił skałę upuszczoną przez Doktora, nie zdejmując pola ochronnego! Wokół asteroidu pojawiła się cała seria oślepiających rozbłysków, ale kanciasty cień nadal wisiał nieruchomo o dwadzieścia kilometrów od nich. Rajkow chciał już zrobić niewielki otwór w polu, kiedy przypomniał sobie, że reakcja będzie trwać co najmniej godzinę i że przez ten czas nie wolno odsłaniać statku, gdyż wszyscy zginą od promieniowania. A więc jest tylko jedno wyjście. Będzie musiał działać z otwartego kosmosu. Będzie to o wiele trudniejsze i nieporównanie niebezpieczniejsze, ale jeśli odpowiednio wyreguluje pole i będzie trzymał się w cieniu skał satelity, ekranującego promieniowanie gwiazdy, nic strasznego się nie stanie. Wstał i przeszedł do centralnej kabiny. Z twarzy kolegów wyczytał, że nie musi im nic tłumaczyć. Sądził nawet, że uda mu się w milczeniu założyć skafander i bez przeszkód wyjść na zewnątrz, ale Fizyk jednak go zatrzymał. - Ciekawe, co zrobisz, jeśli promieniowanie rentgenowskie gwiazdy przebije się przez asteroid? - Zobaczę... - A konkretniej? - Jeśli mówić konkretniej, to przecież i tak musimy nadać tę wiadomość. - Wobec tego pozwólcie, że ja spróbuję - powiedział Doktor niepewnie. - Będzie bardzo trudno kierować polem, a poza tym do zainicjowania reakcji należy wywołać silne oddziaływanie. - Dlatego właśnie chcę spróbować. Do tej pory tylko pomagałem, a teraz chcę spróbować sam. Pozwólcie mi - powiedział Doktor i sięgnął po skafander. - Nikt tam nie pójdzie - powiedział twardo Fizyk. - Wymyślimy coś innego. - Nie - odparł Praktykant. - Nic już więcej nie wymyślimy. Dziś nadamy ten sygnał. Wyminął ich i już otwierał właz śluzy, kiedy Fizyk krzyknął: - Wróć! Praktykant obejrzał się i chciał coś powiedzieć, ale w tej samej chwili statkiem zatrzęsło, a kiedy wszystko już ucichło, w kabinie nie było już Doktora. Nie od razu pojęli, co się stało, a nawet gdy zauważyli iskierkę opadającą na asteroid, nie mogli zrozumieć, jak Doktor to zrobił. - Możesz go zawrócić? - zapytał Fizyk. - Nie wiem. Nigdy nie próbowaliśmy przeciwstawiać sobie tych sił. Pewnie potrafię, ale będę musiał zdjąć pole. - Jak on to zrobił? - Ja też potrafię przenosić się błyskawicznie bez silnika. Wyszedł więc, a potem uderzył statek swoim polem. Było co najmniej 8 g. Na jakieś dwie sekundy straciliśmy kontrolę. - Praktykant wzruszył ramionami. - Zaraz spróbuję go dopędzić... Urwał, bo na jednej ze skał asteroidu pojawił się oślepiający błękitny płomieni który natychmiast zgasł, a satelita zaczął wolno tajać. Cybernetyk podskoczył do Praktykanta i szarpnął przełącznik radiostacji przymocowanej do jego skafandra. Ściany statku drgnęły od przenikliwego ryku. - Wiedziałem, że nie poradzi sobie z częstotliwością - szepnął Praktykant. - Żeby tylko nie przeszedł na transmisję impulsową, żeby tylko nie wpadło mu to do głowy... Spostrzegł jednak, że na asteroidzie tryska czerwony kłąb ognia tuż obok jasnej plamki, która w owej sekundzie była jeszcze Doktorem. Zanim nastąpiła kolejna sekunda, w której Doktora już nie było, Praktykant zdążył rozerwać pole ochronne. Pomknął w kosmos, tak jak latał pod zielonym niebem planety, nie pomyślawszy nawet o ochronie. Jakieś pole musiało jednak powstać, gdyż wiedział, że nic mu nie grozi. Nic mu się nie może stać, zanim nie znajdzie się tam, obok Doktora. Ognista kula rosła mu w oczach, wypełniała cały jego horyzont, całą przestrzeń... Bo właśnie w tej chwili poczuł, jak rozpacz zamienia się we wściekłość na ślepe, potworne siły, szalejące przed nim, wyprzedzające jego ruch, jego myśli. Nagle zatrzymał się gwałtownie w tym pędzie, gdyż uwierzył, że myśl może być szybsza i silniejsza od atomowego ognia zalewającego horyzont. Wyciągnął mu naprzeciw swe ogromne silne ręce, i to było tak, jakby chwycił w dłoń rozżarzone węgle; poczuł nawet ból od oparzenia, ale nie poczuł łez wysychających mu na policzkach... Żar można rozgnieść, zdusić w dłoniach... Wiedział to, po prostu to wiedział i nie zdziwił się, kiedy znikły jęzory płomienia, a zamiast nich zakłębiła się zimna mgła rozpylonego kamienia. Wśród jej drobinek zostało w wirze atomów to wszystko, co jeszcze przed sekundą było Doktorem. Nigdy już nie usłyszy jego spokojnego głosu, nigdy nie dowie się, co naprawdę miał na myśli, gdy mówił, że nie wolno mu ryzykować, bo Ziemia musi się o wszystkim dowiedzieć... Wiadomość... Ale teraz nie mają nawet asteroidu, lecz tylko tę gwiazdę, ognistą kulę plazmy, przeszywającą kosmos śmiercionośnymi promieniami. Praktykant obrócił się twarzą ku gwieździe. Nie widział już martwego zimnego pyłu, w który przed chwilą przekształcił się asteroid. Widział ognistą kulę gwiazdy i jej zieloną koronę wyrzucającą w kosmos strumienie energii. Energii, która była tak potrzebna Doktorowi do nadania jego wiadomości, która go zabiła... Jeszcze nie zdając sobie dokładnie sprawy z tego, co robi, Praktykant wyciągnął ręce ku gwieździe, jakby była ognistą piłeczką, kulką plazmy, zabawką, asteroidem, eksplozją, którą niedawno zdławił... Głowa pękała mu z wysiłku. Jak długo to trwało, Sekundę, wieczność? Czas się zatrzymał. Praktykant czuł, że się dusi, że nie wytrzyma, osłabi pole i wówczas, gigantyczna moc promieniowania gwiazdy zwiali się na nich jak lawina, przytłoczy, zabije. I właśnie wtedy coś się zmieniło. W otaczającej go przestrzeni drgnęły niewidzialne struny, niewidzialne ręce wyciągnęły się do niego ze wszystkich stron... Niesłyszalne głosy szeptały: „Jesteśmy tu, z tobą. Powiedz, co trzeba jeszcze zrobić. Teraz nie jesteś już samotny na gwiezdnych szlakach, Człowieku...” Praktykant stał się ośrodkiem i sternikiem jakiegoś ogromnego systemu, do którego włączały się wciąż nowe ogniwa, zwiększając moc niezbędną do realizacji tytanicznego zadania, które rozwiązał sam, ale sam nie mógł mu podołać. Przez przestrzeń i czas, przez nieskończone otchłanie kosmosu leciały słowa, słowa lapidarnej wiadomości, której Doktor nie zdążył przekazać: „Do wszystkich! Do wszystkich! Do wszystkich! Załoga gwiazdolotu „Zeta” woła Ziemię. Nawiązaliśmy wstępny kontakt z cywilizacją międzygwiezdną. Natychmiast wyślijcie statki w rejon nadajnika”. *** Operator dyżurny obserwatorium astronomicznego na Księżycu zdębiał, gdy bezimienna gwiazda numer 412 bis w konstelacji Wodnika zaczęła nadawać zwyczajnym ziemskim alfabetem Morse’a.