Brian Stableford Podróż do Centrum tłumaczył Andrzej Maciejewski BYDGOSZCZ 1991 tytuł oryginału JOURNEY TO THE CENTRE Copyright © 1982 by Brian Stableford Copyright © for the Polish Translation by Andrzej Maciejewski, Bydgoszcz 1991 projekt okładki Janusz TYMECKI redaktor Aleksandra BARTKOWIAK redaktor techniczny Dariusz IDKOWIAK korektor Iwona ANFOROWICZ ISBN 83-85175-13-X Druk okładki: Bydgoska Drukarnia Akcydensowa, tel. 22-44-48 Druk i oprawa: Zakłady Graficzne w Pile, Sp. z o.o. Zam. 261/91 EXPRESS BOOKS, Bydgoszcz 1991 Gdybym posiadał więcej społecznej odpowiedzialności, wydarzenia na planecie Asgard mogłyby potoczyć się całkowicie inaczej. Jak zapewniano, na ostateczne przeznaczenie gatunku ludzkiego miał wpływ mój brak miłosierdzia. Ta myśl działa jak kubeł zimnej wody. Jestem także pewien, że wynika z tego nauka dla nas wszystkich. Nie mam jednak zamiaru prawić morałów, opowiadając tę historię, a także nie chcę pisać pouczających bajeczek. Być może wszystko byłoby inaczej, gdyby telefon nie zadzwonił w środku nocy. Nikt nie czuje się w formie, gdy zostanie wyrwany ze snu mniej więcej o 12.87 znormalizowanego czasu metrycznego. Mamy jedynie telefon ścienny, do którego z łóżka nie można dosięgnąć. Aby odpowiedzieć na wezwanie, musiałem wyplątać się z betów i chwiejnym krokiem przebyć pokój. Po drodze przeważnie potykam się o własne buty, stąd pierwszym dźwiękiem usłyszanym przez dzwoniącego jest zwykłe chrząknięcie bardziej przypominające przekleństwo niż pozdrowienie. Głos, który usłyszałem, nie wydawał się w żadnym razie zbity z tropu. Jego ton pozwolił go błyskawicznie zaliczyć do rasy Tetrów. Pangalaktyczny parole, język będący tetrańskim wynalazkiem, używa całą gamę głosek. Czynią one trudnym mówienie dla kogokolwiek z wyjątkiem swych twórców. Ludzie zachodu brzmią zawsze barbarzyńsko, chociaż tacy Chińczycy dają sobie rade o wiele lepiej. Ja władam trzema ziemskimi językami: angielskim, francuskim i japońskim. Ale parole wciąż wymawiam jak międzygwiezdny odpowiednik wiejskiego przygłupa. — Czy mam przyjemność z panem Michaelem Rousseau? zapytał Tctr. — Prawdopodobnie tak — odpowiedziałem. —•- Czy ma pan wątpliwości co do własnej tożsamości? -- dopytywał się niespokojnie. Mikę Rousseau przy telefonie zapewniłem go znużony. — Nie ma co do tego dwóch zdań. A właściwie o co panu chodzi? Jestem oznaczony kodem Scarion-74. Pełnię służbę w Kontroli Imigracyjnej. Jest u mnie pewna osoba pragnąca otrzymać pozwolenie na pobyt w mieście. Identyfikuje się ją jako pochodzącą z pańskiego gatunku. Nic może otrzymać zezwolenia, jeżeli ktoś tej samej rasy nie zechce zadeklarować odpowiedzialności za jej bezpieczeństwo. Jak pan zapewne wie, pański gatunek nie posiada konsulatu w tym świecie i wygląda na to, że nie istnieją żadne oficjalne kanały, przez które mógłbym nawiązać kontakt. Dlaczego wybrał pan mnie? zapytałem zbolałym głosem. Na Asgardzic przebywa ze dwustu ludzi. A może w waszej wersji alfabetu moje nazwisko figuruje na samym początku kartoteki? — Pańskie nazwisko zasugerował mi Aleksander Sovorov, członek Zarządu Koordynacji Badań. Oczywiście, najpierw skontaktowałem się z nim. Miałem nadzieję, że posiada potrzebne pełnomocnictwa. Poinformował mnie, że nie jest w stanie wziąć odpowiedzialności za kogoś będącego szabrownikicm i poszukiwaczem skarbów. Podobno pan szybciej znajdzie wspólny język z takim indywiduum. - Jak zapewne zauważyliście, nie jestem jedynym na planecie Asgard, któremu nie zbywa na miłosierdziu. Z całą pewnością nie jęknąłem. Słuchaj pan — powiedziałem właściwie czego ode mnie oczekujecie, co niby mam zrobić dla tego faceta? Po prostu niech pan znajdzie dla niego tymczasowe lokum, dopóki nie wynajmie sobie własnego mieszkania i zapozna z naszym prawem i zwyczajami. Proszę być dla niego przewodnikiem, aż nie stanie na własnych nogach. To właściwie wszystko! Wciąż, jeszcze milcząco przeklinałem Sovorova. Zdałem się na instynkt. Tego nie mogę zrobić powiedziałem zdecydowanie. Jestem prawic bez forsy. Za trzy, cztery dni, góra siedem, wyruszam na wyprawę. Do tego czasu muszę skombinować nowy ekwipunek. Moja aktualna sytuacja nie pozwala na zajmowanie się bezpańskimi psami. Nie pojmuję odparł Scarion-74. Oczywiście, byłem zmuszony użyć angielskiego słowa ,,pics". Jak przypuszczam, w rodzinnym świecie mego rozmówcy takie stworzenia nie istnieją. Tetrowie nie znoszą, gdy wtrącamy rodzime określenia do ich przemyślnie skonstruowanego szlucz- nego języka. Uważają to za coś w rodzaju naleciałości. I chyba mają rację. Nie uczynię tego, o co pan prosi rzekłem. Tak czy inaczej nie można go wkręcić pierwszej osobie, która znalazła się pod ręką. Czy potrafię się z nim porozumieć? A właściwie to jakim językiem on mówi? To był dobry sposób na pozbycie się kłopotu. Oczywiście, nie ma w parole słów oznaczających ludzkie języki. Jednakże Scarion-74 nie stracił rezonu. Bo oto nowy głos dołączył, aby odpowiedzieć na pytanie. Moje nazwisko Myrlin, mister Rousseau powiedział po angielsku. Władani angielskim, rosyjskim i chińskim. Ale to nie ma znaczenia. Nie chciałbym się narzucać, jeżeli nie jest pan w stanie mnie zakwaterować. Nikomu nic będę się narzucać, ale ten funkcjonariusz nie wpuści mnie nawet na krok do Skychain City bez poręczenia. Czy może pan kogoś zasugerować? Przemawiał tak uprzejmie, że poczułem się winny. Zamiast zadać sobie pytanie, kogo nie cierpiałem dostatecznie, aby o świtaniu nasłać na niego moich rozmówców, próbowałem przypomnieć sobie, kto byłby w stanic zająć się tym włóczęgą, nie rzucając gromów, gdy się go o to poprosi. Myślę, że znam faceta, k lory mógłby się tym zająć powiedziałem po namyśle w parole, by zrozumiał również Tetr. Nazywa się Saul Lyndr-ach. Mieszka w sektorze szóstym. Nie dalej jak wczoraj widziałem się z nim. Właśnie wrócił z podróży i wyglądał na całkiem zadowolonego ze stanu swoich spraw. To prawdopodobnie oznacza, że przez pewien czas będzie kręcił się po okolicy i, jako że jest wystarczająco zasobny, pewnie zechce panu pomóc. — Dziękuję, mister Rousseau — gładko powiedział Scarion-74. Zaraz zadzwonię do pana Ly-ndracha. Przykro mi, że sprawiłem kłopot. Dopiero gdy odwiesiłem słuchawkę, zaciekawiło mnie, kto to taki ten Myrlin. Tak gorliwie chciałem się go pozbyć, że nawet nie zapytałem, co tutaj właściwie robi, skąd przybył i o tuzin innych spraw, o które normalnie pyta się bratnią duszę ludzką. W końcu, gdy w trzytysięcznym mieście, w świecie oddalonym od Ziemi o parę tysięcy lat świetlnych, żyje niespełna trzystu ludzi, warto zadać sobie trochę trudu i zjednywać przyjaciół. Pomyślałem, że biedny Myrlin prawdopodobnie stawia każdego przedstawiciela rasy ludzkiej na Asgardzie na poziomie Aleksandra Sovorova. Zaraz jednak pocieszyłem się, że Saul Lyndrach wyprowadzi go szybko z tego błędnego mniemania. Postanowiłem spotkać się z Saulem za kilka dni, aby przeprosić go, a także Myrlina, za kłopot. Wyglądało to na słuszny tok myślenia, tak jak ten podczas rozmowy telefonicznej. Wróciłem do łóżka przekonany, że nic zdarzyło się naprawdę nic ważnego. Skąd mogłem wiedzieć, że pan zwący się Myrlinem, władający angielskim, rosyjskim i chińskim nie był człowiekiem w większym stopniu niż Scarion-74 z Kontroli Imigracyjnej, a może okazać się najśmiertelniejszym zagrożeniem, z jakim rodzaj ludzki kiedykolwiek się zetknął. 2 iedy znowu wstałem, światła w Skychain City od pewnego już czasu płonęły jasno. Na zewnątrz kopuły panowały ciemności, ale według rozkładu jazdy Tetrów był dzień, a gdy tetrański plan zarządza dzień, to jest dzień. W rzeczywistości trwa według czasu ziemskiego około tygodnia, co odpowiada sześciu dniom czasu tetrańskiego. Jednak ani my, ani Tetrowie nie potrafili dopasować naszych rytmów do tego rodzaju reżimu. Mierzymy więc czas według własnych ustaleń, a właściwie, żeby być dokładnym, według ich ustaleń. Wszystkie inne stałe bazy na Asgardzie znajdują się pod powierzchnią na pierwszym poziomie, jednak nie Skychain City. Miasto to daje zakotwiczenie Podniebnemu Łańcuchowi (stąd nazwa miasta), który przewozi ludzi i towary na i z stacjonarnego satelity. Satelita, Łańcuch, a także Skychain City są w posiadaniu Tetrów, chociaż Izba Reprezentantów i siły policyjne są wielorasowe. W żartach mówi się, że członkowie wszystkich humanoidalnych gatunków na Asgardzie, aby decyzje podejmować demokratycznie, godzinami przemawiają, a następnie zgadzają się na propozycje Tetrów. Powód jest prosty: jeśli Tetr nie zgodzi się na współpracę, nic nie ruszy z miejsca. Takie jest życie. Po śniadaniu poszedłem na spotkanie z moim dobrym przyjacielem Aleksandrem Sovorovem. Uprzejmie podziękowałem za zarekomendowanie mnie funkcjonariuszom z Kontroli Imigracyjnej, ale tak naprawdę chciałem dowiedzieć się, co się dzieje z podaniem złożonym w ZKB o nowy ekwipunek. Prosiłem, aby wypożyczyli mi potrzebny sprzęt w zamian za procent z czegokolwiek, co znajdę podczas mojej ekspedycji w podziemiach. To nie był dla nich zły interes, ale oczekując na końcowy wynik, nie byłem zbyt optymistycznie nastawiony. — Nie otrzymałem jeszcze żadnego oficjalnego zawiadomienia — oświadczył Sovorov, skręcając Bi-ro między krótkimi poplamionymi palcami. Nigdy nie mogłem zrozumieć, czym je zapaskudził. Czasem podejrzewam, że celowo zanurzał je w jakimś odczynniku, aby móc obnosić kleksy jako urzędowe znamię. Jestem naukowcem, głosiły plamy. Pracuję w laboratorium, wykonując ciężką pracę przygotowawczą, ustalając z czego te wszystkie fantastyczne nieznane przedmioty są wykonane i jak działają. Nie potrzeba chyba dodawać, że Aleksander Sovorov uważał się za jednego z najważniejszych żyjących aktualnie ludzi, a na barkach takich facetów jak on spoczywa przyszłość ludzkiego gatunku. On także nic nie słyszał o Myrlinie. — Czy ktoś może poparł moją sprawę? — zapytałem. — Chodzi mi o to, czy przekazano sprawę elektronicznie, czy też ktoś zadał sobie trud, poszedł do komitetu i powiedział: słuchajcie, koledzy, to dobry interes. Rousseau to porządny gość. Tak, tak, trochę moralnego poparcia ruszyłoby sprawę z miejsca. Sovorov wzruszył ramionami. — Nie znam nikogo skłonnego poprzeć twoją sprawę — oświadczył. — Osobiście nie zrobiłbym tego. Oczywiście, decyzja nie należy do mnie. — Gdybyś zechciał, mógłbyś mi choć trochę pomóc. Więc dlaczego nie? Sovorov stukał Birem w biurko. Ja w tym czasie zastanawiałem się, co jego podświadomość próbowała mi przekazać na swój słodki niemy sposób. Ponieważ nie wierzę w przedkładanie osobistych zobowiązań nad zasady —- powiedział w końcu. Tak się składa, że należymy do tego samego gatunku. Być może jesteśmy nawet przyjaciółmi. Ale to nie zmienia faktu, że sposób w jaki działasz, nie ma nic wspólnego z metodami i zasadami tej instytucji. Chcemy odzyskać wiedzę uwięzioną w przedmiotach, które przetrwały w podziemnych poziomach. Próbujemy postępować rozsądnie i racjonalnie, krok po kroku. Wysyłamy własne zespoły badawcze, doskonale wyposażone, których najważniejszą zasadą jest bezpieczeństwo. Wiedzą dokładnie, co robią i czego szukają. To nie są poszukiwacze skarbów, to są naukowcy. Dla odmiany ty jesteś szabrownikiem. Pracujesz w pojedynkę, włócząc się bezcelowo po niezbadanych rejonach, szukając zejść na nieznane poziomy. Gromadzisz przedmioty, które wpadły ci w oko. Twoim głównym celem nie jest 10 powiększanie zasobów wiedzy, ale zarobek na obiektach, tych jeszcze nie odkrytych, a już znalezionych przez ciebie. Tylko Bóg wie, jakie szkody wyrządzasz gdzieś w odległych okolicach, gdzie buszujesz. Gdybyśmy mieli coś do powiedzenia, szabrownictwo tego rodzaju, które ty uprawiasz, byłoby zabronione. Nie utrzymywalibyśmy z tobą i tobie podobnymi żadnych stosunków. Ale w sytuacji jaka istnieje, jesteśmy, niestety, zmuszeni do współzawodnictwa na wolnym rynku o wiele z trofeów dostarczanych do miasta przez ciebie i twoich kumpli. Zamiast wyeliminować was z tego biznesu, musimy popierać. To wolny świat wskazałem nie bez pewnej dozy sarkazmu. Tetrowie go odkryli i mogli zatrzymać całkowicie dla siebie. Nie musieli się z nikim dzielić. Ale w sytuacji jaka istnieje, nic wydaje mi się, abyście byli upoważnieni do specjalnych przywilejów tylko dlatego, że jesteście wielorasową instytucją poświęcająca się poszerzaniu wiedzy na setkach planet, kosztem niezależnego przedsiębiorcy próbującego zarobić na życie. Nikt nie ma moralnych praw do rozrzuconych po podziemiach pozostałości. Może oprócz istot egzystujących gdzieś głęboko we wnętrzu planety, jeśli w ogóle istnieją. Wszyscy jesteśmy pasożytami pomykającymi po zakątkach i szparach zewnętrznej skorupy Asgarda. Wszyscy usiłujemy zarobić trochę grosza na naszych pasożytniczych przedsięwzięciach. Pracujesz dla dobra ludzkiego rodzaju i setki innych podobnie myślących gatunków. W porządku, ja też to robię, na mój skromny sposób. Założę się, o co chcesz, że cholernie dużo dowiedziałeś się z wykopalisk dostarczonych ci przez szabrowników. Więcej niż z przedmiotów dostarczonych ci przez wasze zespoły, tak dokładne i systematyczne. Nie przeszukują terenu na nasz sposób. Muszą zajrzeć pod każdy najmniejszy kamyczek. Przede wszystkim nie posiadają takiej intuicji jak my. — Niewątpliwie nie przemieszczają się zbyt szybko i nie osiągają tak odległych celów jak wy to czynicie — przemówił Sovorov. — Ale z ich odkryć wytwarzamy sobie stopniowo logiczny obraz huma-noidów żyjących na tej planecie przed Wielkim Mrozem, jak to nazywacie. Z czasem te solidne fundamenty wiedzy dostarczą nam środków do poszerzenia wiedzy o Asgardzie i jego technologii. Mówiąc krótko, urządzenia, które wy, szabrownicy dostarczacie, mogą wnieść więcej do naszej wiedzy, niż bardziej ograniczone, ale logiczne informacje zebrane przez nasze zespoły badawcze. Na długi dystans nasze metody przyniosą jednak znaczniejsze zyski. Gdy opanujemy nowe technologie, wy wciąż jeszcze będziecie jak dzieci włóczące się w poszukiwaniu atrakcyjnych błyskotek. Przyjdzie czas, że nikt nie zechce tych świecidełek, ponieważ będziemy wiedzieli już wszystko, co miały nam do przekazania. — Ale gdy ten czas nadejdzie — powiedziałem zuchwale — wciąż będziecie nadgryzali powierzchnię, tkwiąc najgłębiej na czwartym poziomie. Do tego czasu moja paczka znajdzie się w połowie drogi do jądra. 12 Roześmiał się. Był to śmiech mędrca skonfrontowanego z dawno skompromitowanym pomysłem. Tacy jak on drwili z Galileusza, naigrywali się z Krzysztofa Kolumba. Śmiali się też z całej kupy dziwaków, ale nie ma sensu spierać się o te sprawy. Gdyby nie optymizm geniuszy, to przede wszystkim nigdy nie osiągnęlibyśmy Asgarda. Miałem jeszcze wiele innych nie cierpiących zwłoki spraw. Reszta dnia zeszła mi na dowiadywaniu się, czy któraś z nich posunęła się do przodu. Jak się okazało — żadna. Spędziłem jednak wiele czasu na dyskusjach i targach, zanim uznałem się za pokonanego. Gdy człowiek nie znajduje nikogo gotowego dostarczyć mu potrzebnych gratów, to zaprawdę, pozostaje tylko jedna rzecz, jaką może uczynić. Przemyśleć wszystko i zmienić potrzeby. Były na to dwa sposoby. Na przykład, zrezygnować z działania w pojedynkę i przyłączyć się do któregoś z zespołów. Prawdopodobnie mógłbym zaoferować swoje usługi jednemu z tuzina koncernów utrzymujących swoich pracowników terenowych dobrze wyposażonych w sprzęt do przetrwania. Kłopot w tym, że byłbym tylko szeregowym pracownikiem. Gdyby mój zespół dokonał szczególnie doniosłych odkryć, wszyscy 13 członkowie otrzymaliby premię, ale o zawładnięciu znaleziskiem nie byłoby mowy. Nie chciałem jednak zrezygnować z marzeń o dokonaniu czegoś wielkiego. Nie szło tu o pieniądze, lecz o prestiż. Chciałem, aby ludzie rozpoznawali mnie na ulicy, aby istoty na nie znanych mi planetach wymawiały moje nazwisko z szacunkiem. Chciałem być bohaterem i żywą legendą. Nie jestem całkowicie pewny co do powodu, ale piekielnie tego pragnąłem. Wydawało mi się to ważniejsze od czegokolwiek innego. Inny sposób na zredukowanie potrzeb to decyzja, że przynajmniej część ekwipunku będącego w moim posiadaniu przetrzyma jeszcze jedną wyprawę. Zyski z ostatniej wycieczki pokryły totalny remont mojej gabloty. Mogłem wiec bezpiecznie dotrzeć właściwie do każdego punktu, jaki tylko dusza zapragnie. Kłopoty zaczną się zapewne po opuszczeniu wehikułu i penetracji podziemi. Mój ocieplany kombinezon wciąż jeszcze zaliczał testy bezpieczeństwa, choć tak naprawdę był już stary i znoszony. Temperatura na dziennej stronie Asgarda jest znośna, ale na pierwszym poziomie podziemi rzadko przekracza punkt zamarzania. Na poziomie drugim panuje równa, przyjemna temperatura 140 stopni poniżej zera. Jeszcze głębiej, na czwartym poziomie jest bez przerwy tylko 20 albo 30 stopni powyżej zera absolutnego, jak gdyby Asgard był wciąż pogrążony w mrocznym obłoku, który planeta przebyła kilka milionów lat temu. Tak przynajmniej twierdził Sovo-rov i jego przyjaciele z ZKB. Oczywiście, chciałem 14 dotrzeć do czwartego poziomu, nawet jeszcze niżej, gdybym tylko potrafił zlokalizować przejście. Gdybym potrafił odnaleźć drogę, poszedłbym do samego jądra planety. Natrętna myśl, że wyprawa ze zdezelowanym ekwipunkiem była grą w rosyjską ruletkę z pistoletem o tylko jednej pustej komorze, nic opuszczała mnie. Jeśli się łazi po tlenowoazotowym śniegu, nic można sobie pozwolić, by kombinezon nawalał. Inaczej zamienicie się w sopel lodu w ciągu kilku minut, nawet jeśli kombinezon nie zawiedzie natychmiast. Rozeszły się plotki, że jeśli was kiedykolwiek potem znajdą, pozostanie jeszcze nadzieja, by po rozmrożeniu wrócić do życia. Nic jest to jednak ryzyko na jakie poszedłby ktoś umiejący kalkulować. Widziałem dwie takie próby, w obydwu przypadkach skończyło się na cuchnącej papce. Nawet Tetrowie nie zawsze potrafią czynić cuda na zawołanie. Oczywiście, nie chodziło tylko o kostium, miałem także kłopoty z zaopatrzeniem. Paliwo, pojemniki z gazem, żywność, woda - wszystko musiałem kupić. Moje możliwości płatnicze wpływały na czas, przez jaki pozwolę sobie pozostać na zewnątrz. To z kolei decydowało o prawdopodobieństwie złowienia czegoś wartego zachodu. 7awsze musiałem pamiętać o tym, że jeśli przywlokę nędzne odpady, nie pokryje to moich wydatków. Będę wtedy w jeszcze gorszej sytuacji, gdy zechcę wyruszyć znowu. Jeśli chciałem utrzymać się na powierzchni, powinienem wygrywać. Jedna porażka załatwiłaby mnie na dobre. Oto dlaczego włóczyłem się po Skychain City, wypatrując faceta, który by zechciał na mnie postawić, zamiast od razu wyruszyć na pustkowie, a przedtem co do grosza wybulić kredyt na środki niezbędne do życia. Być może jestem hazardzistą, jak mniema, na przykład, Sovorov, ale na pewno nie głupcem. Nie zamierzałem postawić wszystkiego na jedną kartę, dopóki wszyscy na Asgardzie nie odeślą mnie z kwitkiem. Tej nocy nikt nie zakłócił mojego snu. Dobrze się złożyło, gdyż była to ostatnia okazja, by dobrze się wyspać. Następnego poranka Sovorov poinformował mnie telefonicznie, że moje podanie o dotację na rynsztunek zostało odrzucone. Nawet nie zadał sobie trudu, aby przeprosić lub wyrazić współczucie. Stało się to jeszcze przed śniadaniem i byłem pewny, że już nic gorszego spotkać mnie nie może. Myliłem się. Właśnie umieściłem talerze w automatycznej zmywarce, gdy zabrzmiał dzwonek. Gdy otworzyłem drzwi, stanąłem oko w oko z dwoma Spirellyjczykami. W pierwszym odruchu chciałem zamknąć je z powrotem. Nie żebym miał coś przeciwko Spirellyj- czykom jako takim, jednak obaj odziani byli w jaskrawe szaty głoszące wszem, że są samcami w wolnym stanie bez żadnej jeszcze pozycji. Sposobów, na jakie Spirellyjczyk może osiągnąć znaczącą pozycję w swoim klanie, jest wiele. Większość z nich wiąże się z wykończeniem kogoś. Tetrowie uważają około pięćdziesiąt gatunków za całkowicie barbarzyńskie. Homo sapiens to jeden z nich, a Spirellyjczycy to 16 drugi. Osobiście wydaje mi się, że Spirellyjczycy stoją trochę niżej od nas, ale jestem chyba uprzedzony. Tak czy siak, pozwoliłem im wejść. Aby móc funkcjonować w miejscu takim jak Skychain City, gdzie setki humanoidalnych ras stykają się ze sobą, trzeba nauczyć się panować nad prymitywnymi odruchami. — Moje nazwisko Haleb — przemówił jeden z nich. Jego oczy dokładnie i powoli lustrowały pokój. — Pan Mikę Rousseau, jak sądzę. Wcale na mnie nie patrzył. Byłem na to przygotowany, to po prostu było oznaką uprzejmości. Jeśli się zdarzy, że jeden Spirellyjczyk zapatrzy się na drugiego choć przez kilka sekund, drugi uzna to za wyzwanie i groźbę. — Zgadza się — potwierdziłem. Mówił wyraźnie, ale to nie było bezpośrednio jego zasługą. Spirellyjczycy właściwie nie są podobni do Tetrów. Ich marmurkowa skóra miała błękitnoróżo-wy odcień. Na czaszce zarysowywały się wyraźnie dwa grzbiety, co upodabniało ich właściwie do jaszczurów o skrzydlatych hełmach. Tetrowie natomiast przypominali małpiatki o pyzatych pyskach i skórze jak nawoskowana czarna kora. Posiadali jednak podobnie zbudowane usta, płaskie podniebienia i zwinne języki. — Obiło mi się o uszy, że szuka pan zajęcia — powiedział bez zająknięcia. — Właściwie nie — odrzekłem obserwując uważnie jego młodszego kolegę, gdy ten zwrócił uwagę na l Podróż do Centrurr 17 . książki magnetyczne. Oznakowane były w angielskim albo francuskim, w zależności od języka w jakim były nagrane. Nie mógł zrozumieć tytułów, tym niemniej przyglądał się im bardzo dokładnie. Próbuję wyskrobać wystarczającą ilość forsy na samotną ekspedycję. Nie chcę się wiązać z oficjalnymi poszukiwaczami. Haleb wyszczerzył zęby w Spirellyjskim odpowiedniku uśmiechu, wpatrując się przy tym w jakiś nieokreślony punkt obok mojego ramienia. Mam zamiar zorganizować własną ekspedycję oświadczył. W jej skład weszłoby pięć osób, wliczając także mojego młodszego brata Lenię skinął w kierunku swojego towarzysza. Dysponujemy wystarczająco dużym kapitałem, aby się dobrze wyposażyć. Nic ma jednak wśród nas żadnego doświadczonego przewodnika. Wydaje nam się głupotą wyruszać na pustkowia bez człowieka z odpowiednim doświadczeniem. Z czasem sami je zdobędziemy, ale jak na razie potrzebujemy pomocy. Pewna osoba poleciła pana. Kto taki? zapytałem. Funkcjonariusz z ZKB. Orientował się, że pańskie podanie o pożyczkę zostało odrzucone. Chciał wyświadczyć przysługę. Musiał wiedzieć o tym przede mną wymamrotałem i zwróciłem się do Halcba: Musi pan mi dać czas na przemyślenie tej propozycji. Są takie stworzenia, które nie uznają prawa do dyplomatycznej odmowy. Są skłonni uznać to za 18 obrazę. Haleb spojrzał na mnie spod oka wystarczająco długo, aby dać do zrozumienia, że ta odpowiedź nie zadowoliła go. — Zaprosiłem pana do uczestnictwa w mojej wyprawie — powiedział chłodno. Pańskie wahanie można uznać za zniewagę. — Nie zamierzałem pana obrażać — zapewniłem go uważając, aby nie dotknąć go zbyt natarczywym spojrzeniem. — Myślę, że powinien pan zaakceptować moją ofertę — zauważył. Och, mam jeszcze parę innych — zapewniłem go, kłamiąc w żywe oczy. — Rozpatrzę wszystkie. Niech pan rozpatrzy je dokładnie powiedział z naciskiem. Niespodziewanie skinął na swojego brata, który wciąż wyrażał całkowicie nieuzasadnione zainteresowanie książkami magnetycznymi. Wyszli zamykając cicho drzwi za sobą. Usiadłem na łóżku i zacząłem się zastanawiać, dlaczego los uwziął się na mnie. Ostatnią rzeczą jaką potrzebowałem, był zatarg ze Spirellyjczykiem. l tylko dlatego, że jakiś idiota z 7,KH przekonał go o potrzebie mego uczestnictwa w wyprawie, by la zakończyła się sukcesem. Jeżeli Haleb w to uwierzył, będzie próbował mnie zmusić. Spirellyjczycy przywiązują dużą wagę do postawienia na swoim. Cholernie chciałem, aby ktoś mnie wysłuchał i pocieszył. W końcu zdecydowałem się udać do Są ula Lyndracha, a przy okazji przyjrzeć się bliżej tajemniczemu Myrlinowi. 19 4 Tak się niefortunnie złożyło, że Lyndracha nie było w domu. Dokładnie jak ja, mieszkał w jednopokojowej jednostce w budowli wzniesionej na wzór pszczelego ula, jednej z setek postawionych przez Tetrów na samym początku, gdy budowali bazę, która później rozrosła się i zamieniła w Sky-chain City. Nadzorca budynku nie widział go wychodzącego. Dokładnie mówiąc, to nie widział go od południa poprzedniego dnia, gdy ten wyszedł w towarzystwie olbrzyma. Jak zapewnił mnie uroczyście, olbrzym był o całą głowę wyższy od Lyndracha.-Ten z kolei o głowę przerastał mnie. Wydało mi się to nieprawdopodobne. Lyndrach miał ze dwa metry wzrostu. To było dużo w stosunku do dziewięćdziesięciu ośmiu procent humanoidalnej zbieraniny na Asgardzic. Pomyślałem, że jeśli tym olbrzymem był Myrlin, to stanowi wyjątkową ludzką istotę. Udałem się do lokalnej spelunki Lyndracha, wiedząc, że spędzał tam sporo czasu. Wyglądało na bardzo prawdopodobne, że go tam zastanę, jak opowiada swojemu gościowi niesamowite rzeczy o Asgardzie i jego wnętrzu, o zaginionych urządzeniach, zamiast oprowadzania przybysza po Skychain City. Jak oświadczył barman, Saul nie odwiedzał spelunki przez cały dzień i nigdy nic pokazywał się w towarzystwie wielkoludów. To właściwie mnie zadowoliło, ale pomyślałem, że równie dobrze mogę 20 strzelić sobie jednego. Gdy pociągałem ze szklaneczki, przypomniało mi się jeszcze coś. Panie wezwałem barmana, który był Za-barańczykiem, jak mi się zdaje. Znasz pan Spirel-lyjczyka nazwiskiem Haleb? Ma braciszka Lemę. Pytanie było niewinne. Jednak barmana odsunęło na parę dobrych kroków ode mnie. — A co, jeżeli znam? odparował. Ściągnąłem brwi, nie oczekując obronnej reakcji. — Coś nie pasuje z tym facetem? zapytałem podejrzliwie. Nic mnie to nie obchodzi odrzekł Zaba-rańczyk. — A kogo to obchodzi? — dopytywałem się, czując jak narasta we mnie niepokój. Odwrócił się, aby zająć się innym klientem. Na odchodnym zdążył jeszcze wyjąkać: Guur. Dla nowicjusza nie znaczyło to nic, dla mnie oznaczało imię. Amara Guur vormyr. Niezbyt przyjemna osoba. Wręcz całkiem przeciwnie. Jakbym nie miał dosyć zmartwień z Halebem. Jeśli naprawdę był na usługach Amary Guura, to znaczenie jego wizyty może się okazać o wiele większe, niż sobie dotychczas wyobrażałem. Nie przychodziło mi do głowy, z jakiego powodu Amara Guur interesuje się mną. Jeśli nawet istniała jakaś przyczyna, to było nieprawdopodobne, że wyjdzie mi to na dobre. Całkowicie nieprawdopodobne. Gdy tak sobie pociągałem ze szklaneczki, zacząłem się zastanawiać, czy najlepszym wyjściem nie okaże 21 się opuszczenie Skychain City jeszcze przed wygaszeniem świateł. Opanowało mnie tak silne uczucie paniki jak nigdy przedtem. Nie było to przyjemne. O mały włos poddałbym się impulsowi, a wtedy cała opowieść wypadłaby o wiele krócej i prościej. Jednak przybycie innego ludzkiego rodaka, który podobnie jak Saul Lyndrach rozwijał swoje talenty w tej samej dziedzinie co i ja, odwróciło moją uwagę od obaw. Tym człowiekiem był Simeon Balidar. Prawdę mówiąc, nie lubiłem za bardzo Balidara. Być może mieliśmy ze sobą zbyt wiele wspólnego. Zawsze węszył za informacjami o dochodowych miejscach. Oczywiście, jak wszyscy, ale Balidar wolał raczej spędzić trzy tygodnie na wychwytywaniu szczątek informacji o znaleziskach dokonanych przez innych, niż poświęcić dwa na odkrycie czegoś na własną rękę. Był rzeczywiście szabrownikiem podążającym śladami innych w nadziei zbicia majątku na ich wysiłku. Mimo wszystkich zastrzeżeń nigdy go nie unikałem. Nigdy też nie wdałem się z nim w sprzeczkę. Nie ma znaczenia, jak długo żyjecie wśród obcych istot, czy też jak blisko zaprzyjaźniacie się z członkami innych ras. Wciąż najważniejsze pozostanie dla was towarzystwo własnego gatunku. Oto dlaczego Aleksander Sovorov, tak gwałtownie za zwyczaj wyrażający swoje niezadowolenie ze mnie, szczerze przyznałby, że jestem jego przyjacielem. Nie grało roli, czy ktoś lubił swoich bliźnich, czy nie. Prawdopodobnie nigdy nie poleciałby do gwiazd, gdyby ich kochał. Najważniejsze było, by utrzymy- 22 wać z przedstawicielami ludzkiego rodzaju poprawne stosunki. Mają czasami sporą wartość. Balidar przywitał mnie z taką wylewnością, jak gdyby nikogo innego na świecie nie pragnął spotkać Zapytałem go o Saula Lyndracha, ale nie miał większego pojęcia niż ja, co się z nim stało. Wymieniliśmy parę zdań bez znaczenia. Nie kryłem w sobie żadnych tajemnic, których obawiałbym się zdradzić. W końcu postanowiliśmy przyłączyć się do karciarzy urzędujących w pokoju na zapleczu. Chciałem przerwać naszą rozmowę polegającą na wymianie nudnych banałów. Pozwoliło na to zajęcie, które odwróciło moją uwagę od niepewnej i kłopotliwej sytuacji, w jakiej się znalazłem. Dwóch graczy było Zabarańczykami, pozostałym — Sleath. Wyglądało na to, że znali Balidara. Wszyscy zgodnie potwierdzali znajomość z Saulem Lyndrachem. Jednak żaden nie widział go ostatnio, ani też nie miał zielonego pojęcia, gdzie mógł się podziewać. Nie wiedzieli też nic o olbrzymach. Tak przynajmniej twierdzili. Nie zbywało mi na forsie, toteż zamierzałem opuścić towarzystwo po tym, jak przegram skromną sumkę, którą na początku wyłożyłem na stół. Byłem przygotowany na porażkę. Gra zabaryjska miała dosyć proste zasady, ale wystarczająco skomplikowane, aby dać doświadczonym i zaprawionym graczom sporą przewagę. Jak się jednak okazało, zacząłem wygrywać. Nie decydowała tu moja zręczność. Miałem po prostu 23 fart. Rozdanie po rozdaniu szła mi karta. Szczególnie martwiło to Sleatha. Raz, że stracił kupę forsy, dwa, że nie grał szczególnie źle. Mimo że nie był skłonny do zbytniego hazardu, przegrywał raz za razem. Nawet świętego wyprowadziłoby to z równowagi. Zwielokrotniony początkowy wkład do gry piętrzył się teraz przede mną i poczułem się trochę zakłopotany. Nie żeby mnie naszła chętka na oddanie czegokolwiek z powrotem. Zauważyłem, że Sleath zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie szachruję, a ja się cieszyłem, że większość mojej wygranej pochodziła z zagrywek innych. Balidar stroił sobie żarty z mojego szczęścia w kartach. Można było te żarty odebrać dwojako, ale nie rozumiałem, dlaczego Sleath mógłby mieć powody do złości, pomijając fakt, że nie lubił przegrywać. Ale kto w końcu lubi? Niektórzy faceci, gdy zaczynają tracić, stają się ostrożni. Inni znowu idą na całość. Sleath należał do tych drugich. Zaczął częściej wchodzić, a jeśli tylko się dało, podnosił stawki. To tylko zwiększyło prawdopodobieństwo, że będzie dalej przegrywał. I tak też się stało. Już pół godziny wcześniej wiedziałem, że nic obędzie się bez rozróby. Specjalnie mnie to nie przerażało. Było sprawą Zabarańczyków, aby powstrzymali swojego przyjaciela, gdy strzeli mu jakaś głupota do głowy. Jeżeli okazaliby się niemrawi, powinienem sam dać sobie radę i załatwić Sleatha. Byłem prawie pewny, że ten stwór nie widział na oczy swojej rodzinnej planety. (Ja zresztą też nie). Miał to jednak 24 zakodowane w genach. Był szczupły i zwinny, zaadaptowany do szybkiego poruszania się w otoczeniu o grawitacji wynoszącej cztery piąte ciążenia na Asgardzie. Aby poruszać się po Asgardzie, musiał nosić wspomagający ubiór, co było właściwie sztucznym zewnętrznym szkieletem. Nie mógł sobie pozwolić na angażowanie się w bójki. Szczególnie nie przeciwko komuś, kogo budowa była przypadkowo prawie doskonale przystosowana do wymagań As-garda. Stracił głowę po tym, gdy kolejna przegrana ze mną doprowadziła go praktycznie do bankructwa. Sam był sobie winny, bo zagrał z taką subtelnością mniej więcej, jak człowiek w skafandrze próbujący wykonać taneczną figurę. Zwrócił się jednak do Zabarańczyków i skierował oskarżający palec na rozdającego w tej turze Balidara. Szachrujecie — oskarżył nas. Jesteście ślepi, gracie pod siebie. Balidar przez cały dzień podrzucał najlepsze karty swojemu kumplowi. Zabarańczycy zreflektowali się i spojrzeli na leżące przed nimi stosy żetonów. Obaj przegrywali, ale tak niewiele, że ledwo starczyłoby tego na zapłacenie jednej kolejki drinków. Balidar przegrywał więcej niż ci dwaj razem wzięci. Słuchaj powiedziałem pojednawczo - karty nic okazały tobie żadnych specjalnych względów i ty też nie oddałeś im takiego szacunku, na jaki zasługują. Jeśli poskromisz swój temperament, może los okaże się dla ciebie łaskawszy. 25 — Ty skurwysynu! — powiedział Sleath i wyciągnął nóż. Zerwałem się z krzesła i chwyciłem je w dłonie. Zanim zdążył się zbliżyć, trzymałem je przed sobą w pozycji obronnej. Wystartował. Jedną nogą podbiłem jego przegub, a drugą wpakowałem w lewą gałę. Ryk, jaki wydał, był przepełniony bardziej wściekłością niż bólem. Pomyślałem, że dla zachowania dyskrecji muszę go zaprawić do reszty. Przywaliłem mu w łeb wystarczająco mocno, aby padł jak ścięty. Drzwi za mną otworzyły się, a ja się odwróciłem. Oczekiwałem, że przestrzeń poza mną wypełniona będzie zaciekawionymi twarzami. Rzeczywiście, ale nie wyglądały na specjalnie zaciekawione. Były za to znajome. Jedna z nich należała do barmana, a dwie pozostałe do Spirellyjczyków: do Haleba i jego braciszka. Wciąż trzymałem krzesło i zamiar postawienia go z powrotem momentalnie mi przeszedł. Zerknąłem na Balidara w oczekiwaniu moralnego poparcia. Gapił się w sufit, bezmyślnie tasując karty. Haleb uparcie wpatrywał się we mnie. Nie wyrzekł ani słowa. Nie musiał. — Witaj, Haleb — powiedziałem z takim spokojem, na jaki tylko mogłem się zdobyć. — Szukasz mnie? — zwróciłem się do jednego z Zabarań-czyków. — Wymień mi żetony na forsę, dobra? Zabarańczyk nie ruszył nawet ręką. Barman zamknął drzwi, gdy Haleb i Lema weszli do środka. Wyglądało na to, że jestem zdany na siebie. 26 W pokoju nie było okien, a zresztą tetrańskie szyby są nie do zbicia. Jeśli miałem się wydostać z tej pułapki, musiałem przejść obok niego, a raczej po nim. — Największą ludzką wadą jest barbarzyństwo — powiedział Haleb, czysto akcentując parole. — Są złośliwi i nie okazują respektu zwyczajom obcych ras. Nie mają żadnego poczucia honoru. Nie mogłem się opanować i spojrzałem znowu na Balidara. Ten jednak unikał mojego wzroku. Wyglądało na to, że niektórzy ludzie mają rzeczywiście swoje wady. Balidar wystawił mnie do wiatru. — Morderstwo nie może ci ujść na sucho — kontynuował Haleb. — Nie tutaj. Tutaj panuje prawo, a prawo musi być przestrzegane. Inaczej życie we wspólnocie nie byłoby możliwe. Wciąż się na mnie gapił, ale nie wykonał żadnego podejrzanego ruchu. Sleath przewrócił się na drugi bok, jęcząc przy tym. Jak na zamordowanego, wykazywał dużo energii. — Wymień te przeklęte żetony — powiedziałem ostrym tonem. Tym razem Zabarańczyk trzymający bank zareagował i zaczął przeliczać żetony. Nie spieszył się zbytnio, gdy tymczasem reszta stała jak skamieniała. Rozlegał się tylko brzęk żetonów, a potem szelest tetrańskich banknotów, oficjalnego środka płatniczego w Skychain City. Zanim zdążyłem zgarnąć gotówkę, Sleath przy- 27 szedł do siebie. Właśnie próbował usiąść, a kiedy ujrzał, że zgarniam forsę, sięgnął po nóż leżący na podłodze koło nogi stołowej. Nie miałem żadnych trudności, aby przydepnąć mu palce, gdy sięgał po broń. Wtedy do akcji wkroczył Haleb. Walka ze Spirellyjczykiem to całkiem inna sprawa niż bójka ze Sleathem. Haleb był tak samo doskonale przystosowany do grawitacji jak ja. W dodatku był wyszkolony w ręcznych rodzajach walki praktykowanych przez jego lud. Krzesło trzymałem wciąż w lewej ręce. Zaatakowałem przeciwnika zebrawszy wszystkie siły, na jakie mogłem się zdobyć. Oczywiście, oczekiwał tego. Odparował uderzenie w ten sposób, że dwoma łapami uchwycił krzesło, dodał własną siłę do siły mojego uderzenia. Musiałem wypuścić broń, jeśli nie chciałem fiknąć koziołka i wylądować na ścianie. Trzymając w prawej ręce banknoty, dałem nura w kierunku drzwi. Haleb podciął mnie, a jego braciszek Leina wymierzył zgrabny cios w szyję. Upadłem na kolana oszołomiony, ale wciąż świadomy sytuacji i próbowałem znów rzucić się do przodu. Moje ramię uderzyło o zatrzaśnięte drzwi, które jednak ani drgnęły. Usztywnione palce zacisnęły się na mojej szyi, szukając arterii. Zanim straciłem przytomność, zdążyłem pomyśleć, że ktoś przeprowadzał badania nad ludzką anatomią. 28 Gdy przyszedłem do siebie, miałem cholernego kaca. Zalatywało ode mnie jakimś aromatycznym alkoholem. Bóg jeden wie dlaczego. Wydało mi się lo trochę dziwne, potrzebowałem jednak czasu, aby sobie przypomnieć, że wcale nie piłem. Śmierdziałem też jak kupa gnoju, tak mocno, że wrażliwego człowieka mogło to doprowadzić do torsji. Otworzyłem oczy i w tym samym momencie jaskrawe światło oszołomiło mnie. Pospiesznie mrugnąłem z tuzin razy, zanim oczy przywykły. Gdy w końcu byłem zdolny do rozejrzenia się, stwierdziłem, że znajdowałem się w celi. Była nienagannie czysta, a jedną ze ścian stanowiła szyba. Szkło mieniło się od błysków odbitego światła. Znać było w tym tetrańską rękę. Zwlokłem się z nisko zawieszonej pryczy i próbowałem stanąć. Udało mi się za trzecim razem. Szklana ściana stanowiła jedność z wyjątkiem siatkowej płytki na wysokości głowy, skąd płynął strumień świeżego powietrza. Wziąłem kilka głębokich wdechów, a potem zacząłem walić pięściami w szybę. Minęło kilka minut, zanim pojawił się strażnik. Był to, oczywiście, Tetr, ubrany jak przeciętny tetrański urzędas państwowy. Która godzina? zapylałem. Dziewięćdziesiąt po trzydziestej drugiej odparł. Oznaczało lo, że przckimałem całą noc. 29 — Jak się tutaj dostałem? — Policja pana dostarczyła. — Skąd właściwie? — Nie jestem pewny. Czy chciałby pan, abym spojrzał na raport policjanta, który dokonał aresztowania? — mówił łagodnie i z zainteresowaniem, niezawodnie uprzejmy. — Proszę się nie kłopotać — powiedziałem. — Czy pamięta pan, o co się mnie oskarża? — Morderstwo — odrzekł — przypuszcza się, że zamaltretował pan Sleatha na śmierć. Jęknąłem. Nie zawracałem sobie głowy okrzykami: to kłamstwo, czy też: wrobili mnie. Nic by to nie pomogło. Strażnik po prostu poinformowałby mnie, że będę traktowany jak niewinny, dopóki wina nie zostanie udowodniona. — Czy mógłby pan skontaktować mnie z adwokatem? — zapytałem. — Oczywiście — powiedział. — Czy ma pan na myśli jakiegoś określonego adwokata? — Nie znam żadnego — oświadczyłem. — Czy zechciałby pan zatelefonować do Aleksandra Sovo-rova z ZKB i poprosić go o radę? Z pewnością zna ich z tuzin. — Uczynię to — obiecał strażnik. — Czy jest jeszcze ktoś, kogo mam zawiadomić? — Tak. Niejaki Saul Lyndrach — odpowiedziałem. — Niech pan go poprosi, aby mnie odwiedził. Będę potrzebował wszelkiej pomocy. Mógłby przynieść mi pan wody do picia? 30 — Oczywiście. Czy chciałby pan także coś zjeść? — Nie teraz. Chętnie natomiast pozbyłbym się smrodu idącego z tej ohydnej bryji, którą wlano we mnie, gdy byłem nieprzytomny. — Za przegrodą z tyłu jest prysznic. Jest także maszyna czyszcząca ubrania. Czy mam udzielić panu instrukcji, jak obsługiwać te urządzenia? Znużony potrząsnąłem głową. Strażnik odszedł. Mówi się, że tetrańskie więziennictwo bazuje na wysokiej etyce, że traktują przestępców w najbardziej humanitarny sposób w całej Galaktyce. Więzienie jest całkiej przyjemnym miejscem dla kogoś oczekującego na rozprawę. Jedyny kłopot w tym, że nie przebywa się tam dłużej niż kilka dni. Nie jest przeznaczone dla skazanych kryminalistów. Gdy napiłem się wody, umyłem i wyczyściłem ubranie, poczułem się jak nowo narodzony. Jedyny kłopot w tym, że im lepiej się czułem, tym bardziej świadomy byłem powagi sytuacji, w jakiej się znalazłem. Byłem w pułapce bez wyjścia. Najwyraźniej wszystko co wydarzyło się poprzedniego dnia, nie wydarzyło się przypadkowo. Haleb i Balidar maczali ręce w spisku, którego celem było wrobienie mnie za morderstwo. A poza nimi, jeśli rozpoznałem poprawnie szept barmana, krył się Amara Guur. Nie miałem najmniejszego pojęcia, dlaczego zainteresował się moją personą. Wiedziałem jednak aż za dobrze, że nie wyjdzie mi to na dobre, obojętnie z jakiego powodu 31 to robił. Zbyt wielu facetów, którymi zainteresował się Amara Guur, skończyło na cmentarzu. Mój adwokat pokazał się za dziesięć czterdziesta pierwsza. Zasypał przeprosinami mającymi wyjaśnić jego spóźnienie. Z przykrością wyjaśnił, że okazało się niemożliwym dotarcie do Saula Lyndracha, który najwyraźniej przepadł bez wieści. Była to, oczywiście, jego osobista sprawa, ale z drugiej strony Tetrowie poszukiwali go w związku z ludzką istotą o nazwisku Myrlin, za którą był odpowiedzialny. Prawnik nazywał się Zcnnala-238. Był, oczywiście, Tetrem. Dowody oskarżenia są już w aktach oświadczył. Pozostaje jedynie przygotować pańską obronę. Oczywiście, potrzebuję pańskiej współpracy na każdym etapie. Wydaje mi się jednak, że ostatnia szansą na pomniejszenie wagi przestępstwa, jest powoływanie się na niezdolność rozpoznawania spowodowaną alkoholowym upojeniem. Akurat, do cholery powiedziałem ja tego nie zrobiłem. Jest mi bardzo przykro odpowiedział ale nie zdawałem sobie sprawy, że ten fakt jest dyskusyjny. Czy mógłby pan wyjaśnić swoimi słowami, co dokładnie zdarzyło się krytycznego dnia. Opisałem szczegółowo całe wydarzenie. Przekazałem mu też moje podejrzenia tyczące spisku. Ta relacja różni się dość znacznie od sprawozdania zdanego przez wszystkich innych świadków 32 oświadczył Zennata-238 tetrańskim odpowiednikiem zaniepokojonego tonu. Simeon Balidar przyznał, że rzeczywiście oszukiwał wspólnie z panem. Karty używane w grze zostały złożone do depozytu jako dowód. Oznaczone były strategicznie rozmieszczonymi plamami tłuszczu. Balidar, dwóch pozostałych graczy i Spirellyjczycy twierdzą zgodnie, że ciosy zadane przez pana były bezpośrednią przyczyną pęknięcia jego czaszki i w efekcie zgonu. Nic ma natomiast w ich zeznaniu najmniejszej wzmianki o nożu. Także niejaki Haleb doznał obrażeń cielesnych. Dokonano sporych szkód w wyposażeniu pomieszczenia, w którym odbyła się awantura. Prokuratura ustaliła, że od pewnego czasu próbował pan uzyskać pieniądze na zakup ekwipunku w celu odbycia odkrywczej ekspedycji do podziemi. Ustalono też, że odrzucił pan propozycję pracy złożoną przez Haleba, oświadczając, że jest w stanie uzyskać potrzebną sumę na własną rękę. Za jedyną rzecz jaką mógł mieć pan na myśli, przyjęto zamiar zdobycia pieniędzy, oszukując w kartach przy pomocy swojego wspólnika Balidara. On to potwierdza. Będzie niezmiernie trudno obalić w jakikolwiek sposób takie zeznanie. Wygląda na to, że wszyscy świadkowie są niezwykle jednomyślni. I"ak wygląda powiedziałem głucho. Jest to niezwykle spójny i przemyślany stek kłamstw. Ktoś zadał, sobie sporo trudu, aby to wymyślić. Ależ, panie Rousseau, w jakim celu? W jakim celu ktokolwiek posuwałby się do popełnienia mor- derstwa, by pana skazano za zbrodnię? Jeżeli kryje się za tym spisek, musi istnieć jego przyczyna. Ale jaka? To, oczywiście, było główne pytanie tego teleturnieju. Bez odpowiedzi na nie nawet najbardziej litościwy i ufny Tetr w całej Galaktyce mi nie uwierzy. — Może uda się panu odkryć jakieś konszachty łączące Balidara i Haleba? Przypuśćmy, że uda nam się wykazać, w taki czy inny sposób, ich powiązania z Amarą Guurem. Tetr potrząsnął głową. — Nawet jeśli nam się uda, to żeby udowodnić istnienie spisku, potrzeba czegoś więcej niż wykrycie faktu, że dana grupa świadków zna się wzajemnie. Powtarzam, z jakiego powodu Amara Guur, czy też ktoś inny, pragnąłby, aby skazano pana za morderstwo? —- No więc —- powiedziałem myśląc tak szybko, jak tylko potrafiłem — nie chodzi tu o coś, co mogłem mu uczynić. Nie ma powodów, dla których ktoś chciałby zemścić się na mnie. Jeśli powód nie leży w przeszłości, to musi znajdować się w przyszłości. Guur chce wykorzystać wasz pokrętny system karny, aby w końcu mieć mnie na swoich usługach. Tetr jest tak samo postępowy w traktowaniu osądzonych kryminalistów jak w traktowaniu oskarżonych, ale jeszcze nie skazanych. Tak się przynajmniej mówi. Faktycznie, wszystkie przestępstwa przyjmowane są jako dług w stosunku do społeczeństwa, dług, który 34 musi być spłacony, konkretnie osobom poszkodowanym. W wypadku śmierci prawo do odszkodowania mogą rościć związani z ofiarą zabójstwa: rodzina, pracodawca itd. Gdybym został skazany, sąd zadecydowałby o sposobie wynagrodzenia szkód w zależności od mojej sytuacji. Za morderstwo nie można było wykręcić się grzywną, gdyż umożliwiłoby to zasobnym w gotówkę bezkarność. Automatycznie skonfiskowano by wszystkie moje zasoby pieniężne, a i tak chciano by jeszcze. To jeszcze trzeba by wypracować. Mógłbym zatrudnić się u Tetrów, wykonując pracę, która okazałaby się z pewnością ciężka i nieprzyjemna. O stawce decydowaliby, oczywiście, oni. Spłaciliby całkowicie mój dług, a ja byłbym zmuszony odrobić tę sumę wraz z procentami, których wysokość również ustaliliby oni. Na Ziemi istnieje na to określenie. Nazywa się to niewolnictwem. Tetrański odpowiednik nie niesie właściwie takich emocjonalnych skojarzeń. Jedynym wyjściem z sytuacji byłoby podobnie niewolnicze związanie się z kimś innym. Z kimkolwiek, kto zaoferuje kontrakt za twoje usługi. Umowy muszą być w zgodzie z określonymi przepisami, bo nawet niewolnicy mają prawa dotyczące ich traktowania. Są one jednak dosyć elastyczne. Tak więc, gdybym został skazany, przysługiwałoby mi prawo do akceptacji oferty z jakiegokolwiek źródła zdolnego do natychmiastowego spłacenia mojego długu w całości w zamian za przepracowanie określonej liczby dni, albo raczej lat, wykonując określony rodzaj pracy. 35 Istnieje jeszcze inny wybór, przynajmniej w teorii, a jest to odmowa podporządkowania się. Nikt cię nie zmusi do pracy, jeśli odmówisz jej wykonywania. Wtedy oni zdejmują białe rękawiczki. Tetr wprowadza cię w stan uśpienia, potem używa twego ciała jako fabryczki produkującej różnorodne związki organiczne, a nawet wirusy. Jeżeli nie chcesz działać jak człowiek, zapracujesz na wszystko jako maszyna. To zabiera więcej czasu, a kiedy odsłużysz swój wyrok, przeważnie nie jesteś już tym samym człowiekiem, którym byłeś kiedyś. Niewielu ludzi wybiera tę drogę, chociaż niektóre istoty mające interesujące systemy metaboliczne są tak bardzo poszukiwane, że w ten sposób udaje im się ujść z o wiele krótszym wyrokiem. W każdym razie łatwo jest dostrzec znaczenie tego wszystkiego. Jeżeli jesteś szczególnie podstępnym facetem i jeżeli szczególnie zależy ci na pozyskaniu innego faceta, to możesz rozważyć wrobienie go w szczególnie ohydne przestępstwo. Potem zaoferujesz mu umiarkowanie korzystny przymusowy kontrakt, wiedząc, że inne propozycje będą mniej pociągające. Oczywiście, jeśli domyśli się, że to ty go wrobiłeś, napluje ci prawdopodobnie w twarz bez względu na konsekwencje. Ale musiałby być uparty jak osioł, gdyż Tetrowie żądaliby ze dwadzieścia lat, a ty tylko dwa. - Wciąż nie rozumiem powiedział Zennata--238 w jakim celu Amara Guur potrzebuje pana usług. W Skychain City są setki szabrowników. Dlaczego chce akurat pana? 36 Na tym właśnie polegał cały kłopot. Teoria potwierdziłaby się w praktyce, gdybym mógł tylko wydedukować powód, dla którego Amara Guur potrzebowałby mnie tak cholernie, by spreparować morderstwo i złowić mnie na haczyk. Trudno było doszukać się w tym wszystkim większego sensu. Spojrzałem na Zennatę-238 i zrozumiałem, że on nie widzi w tym niczego rozsądnego. Zbyt uprzejmy, aby to powiedzieć wprost, w głębi serca był na sto procent przekonany, że jestem winny jak wszyscy diabli. Czy można temu się dziwić? Niewolnictwo to ohyda powiedziałem. - Nie powinno tolerować się go w żadnym cywilizowanym społeczeństwie. Właśnie obejrzałem w telewizji moją rozprawę. Wyglądało na to, że Zennata-238 odstawił raczej bezbarwne przedstawienie. Tak naprawdę jednak nie wierzyłem, że ktoś inny zrobiłby to lepiej. Nie potrzebuję dodawać, że wysoki sąd uznał mnie winnym. Odwołanie rozpatrzono i odrzucono w ciągu kilku minut. Teraz musiałem odczekać ustawowe trzy dni, żeby ktoś mógł mnie wykupić. Grałem w karty ze strażnikiem, zwanym Aquila-69. O znaczonych kartach nie puścił pary. Zważcie, że używaliśmy jego 37 sprzętu i on zwyciężał. Graliśmy bez pieniędzy, dla wprawy. Jak się traktuje kryminalistów na twojej rodzinnej planecie? — zapytał. Powiedziałem mu. Roześmiał się. — Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że wszystko co my, niższe gatunki robimy, wam wydaje się barbarzyńskie — powiedziałem. — Powinno jednak do was dotrzeć, że czasami sprawy mają się całkiem odwrotnie. Niektóre wasze zwyczaje są dla nas nie do przyjęcia. U nas niewolnictwo zostało zniesione przed ponad czterystu laty. — To tylko udowadnia, jak zacofana jest wasza kultura — odpowiedział. — Jest cała kupa rzeczy, które powinniście odrzucić. Rezygnacja z nich potwierdziłaby, że osiągnęliście jednak pewien poziom oświecenia. Takie wojny, na przykład. Wiem jednak dokładnie, że nie tylko nie w głowie wam zarzucić je, na dodatek twoi pobratymcy są zaangażowani w międzyplanetarną wojnę przez prawie cały czas, odkąd zaczęliście używać gwiazdolotów. —- Takie są pogłoski — przyznałem — mówisz jednak nie na temat. To wasze postępowanie trzeba poddać w wątpliwość, nie nasze. Kibluję tutaj w oczekiwaniu na ofertę wykupienia. Jeżeli nikt się nie zgłosi, automatycznie zostanę skierowany do przymusowej pracy w charakterze, jaki uznacie za stosowny. Albo to, albo zamienicie mnie w królika doświadczalnego o nieświadomym umyśle na dwa- 38 dzieścia lat. Wydaje mi się, że to dosyć nieprzyjemna sytuacja. Nie powinno się poddawać kogokolwiek podobnym praktykom. Aquila-69 wzruszył ramionami. — To konieczne. Nie tylko konieczne, ale nawet nieuniknione. Tetrowie mają dzięki temu okazję przebadać historyczny rozwój tysięcy humanoidal-nych kultur. Zachodzi pewna prawidłowość w zebranych informacjach, które naukowcy przeanalizowali i wyjaśnili. Istota społecznych stosunków istniejących w humanoidalnym społeczeństwie opiera się w przeważającej mierze na technologii będącej w posiadaniu tej kultury. Ekonomiczna podstawa jej egzystencji zmienia się pod wpływem rozwoju techniki. Na samym początku, gdy nie istnieje jeszcze żadna technologia warta wzmianki i zajęcia wszystkich przedstawicieli, rasy poświęcone są sprawie utrzymania się przy życiu, nie tworzą się jeszcze żadne złożone społeczne organizacje. Podstawowymi grupami są rodziny bądź też plemiona. Brutalna siła zastępuje polityczną władzę. Gdy wiedza osiągnie stan pozwalający relatywnie małej grupie pracowników, trudniących się uprawą roli, wyprodukować wystarczającą ilość żywności, aby nakarmić dwukrotnie liczebniejszą ludność, stwarza to warunki do powstania miast, a co za tym idzie innych, bardziej złożonych organizmów. Władza polityczna jest zawsze całkowicie związana z opanowaniem gruntów uprawnych. Dzieje się tak dlatego, że ten kto trzyma pieczę nad ziemią, kon- 39 troluje także wytwarzane przez nią nadwyżki żywności. A one właśnie są podstawą utrzymania mieszkańców miasta. Kiedy wiedza osiągnie jeszcze wyższy poziom, pojawiają się coraz bardziej złożone technologie, maszyny przejmują większość spraw związanych z produkcją dóbr. Rolnictwo staje się wydajniejsze, a miasta rozrastają się. Pojawiają się fabryki. Istoty kontrolujące maszyny osiągają większą polityczną władzę, pozwalającą im na współzawodnictwo z posiadającymi władzę z tytułu kontrolowania gruntów. To jest właśnie stopień w rozwoju historycznym, którego twoja cywilizacja aktualnie doświadcza. Tobie, oczywiście, się wydaje, że to już koniec przemian. Jeśli masz jednak wyobraźnię, pojmiesz, że tak nie jest. Wy za to jesteście wiecznie zajęci kłótniami o to, komu należy się panowanie nad ziemią czy maszynami albo też, która polityczna instytucja powinna je przejąć. My znamy już przebieg historii wychodzący poza wasz barbarzyński okres. Jednak gdy chcemy wam to wyjaśnić, nawet nie słuchacie. Jest to takie oczywiste, ale wy, barbarzyńcy, jesteście powszechnie znani z głupoty i braku logiki. Tym co wyniknie z waszego obecnego stanu rozwoju cywilizacji, a prawdopodobnie wyłania się już teraz i moglibyście to dostrzec, gdybyście tylko potrafili, jest nowy system stosunków społecznych. Tak jak feudalizm zastąpiono kapitalizmem, tak samo kapitalizm zostanie wyparty przez niewolnictwo. To jest nieuniknione. Wasza technologia już właściwie rozwinęła się 40 do tego stopnia, że zaopatrzenie w nieograniczoną energię jest wykonalne. Odkąd opanowaliście energię podstawową i odkryliście drogę do międzygwiezdnych podróży, sprawa kontroli Ziemi przestała mieć jakiekolwiek realne znaczenie. Jednak głupie terytorialne wojny przeciw waszym barbarzyńskim sąsiadom udowadniają, że jednak nie potrafiliście tego zrozumieć. Podobno posiadacie teraz mechaniczną siłę wystarczającą do osiągnięcia nadprodukcji. Żyjecie więc w materialnym dobrobycie. Z tego co mi wiadomo, w twoim świecie prawdopodobnie niektórzy ludzie głodują. Jeśli tak, przecież nie jest to konieczne. Na planetach zarządzanych przez Tetrów w żadnym wypadku nie spotka się głodujących istot. Tak więc kontrola nad maszynami przestała odgrywać kluczową rolę w walce o władzę polityczną. — Zatem co pełni kluczową rolę we władzy politycznej? Powiem ci: decyduje o niej panowanie nad innymi jednostkami, kontrola pracy wykonywanej dla dobra innych. Prawdę mówiąc, to był zawsze kluczowy element politycznej władzy, to stanowi polityczną władzę, ale na prymitywnym etapie społecznego rozwoju jest osiągana pośrednio, poprzez zastosowanie różnych środków. W ostatniej fazie nie istnieją już żadne zastępcze środki. Końcowy wynik osiągany jest bezpośrednio. Wszystkie społeczne stosunki przybierają zinstytucjonalizowane formy funkcjonujące na zasadzie oddania jednostce kontroli nad pracą innego. Pieniądz oznacza bardziej samą pracę 41 niż produkt. Wszystkie zobowiązania zaciągnięte przez członków społeczeństwa, obojętne, czy dobrowolne, czy też przymusowe, muszą zostać wykonane poprzez umowę o pracę. Jak inaczej można spłacić dług w społeczeństwie dobrobytu, jeśli nie przez sprzedanie siebie samego? Nie ma się nic innego do oferowania. Jeśli chcesz, możesz nazwać to niewolnictwem, ale to i tak będzie nieuniknione. Takie jest przeznaczenie wszystkich humanoidalnych społeczeństw. To fascynująca teoria — powiedziałem. W żadnym stopniu nie poprawia mi to jednak humoru. - Nazywamy to teorią materializmu dialektycznego — oświadczył Aquila-69, sumując punkty z jeszcze jednej gry. Wydaje mi się, że istnieje coś podobnego na mojej planecie powiedziałem. Zaśmiał się. — Jacy śmieszni jesteście wy, barbarzyńcy odpowiedział. — Wszyscy tacy sami. Opowiadamy o odkryciach i jeśli nie jest to sprzeczne z waszą wiedzą, próbujecie nam wmówić, że doszliście do tych samych wniosków. Czyż nie widzicie, jakie to absurdalne? Tylko poprzez skomplikowane porównania historii niezliczonych humanoidalnych ras można się było pokusić o empiryczne uogólnienie. Jak więc moglibyście stworzyć taką teorię bez obserwacji rzeczy wspólnych setkom różnych przypadków? 42 Wciąż twierdzę, że wytworzenie sytuacji, w której jestem zmuszony zaprzedać siebie po najniższej cenie, jest pogwałceniem moich praw jako rozumnej istoty powiedziałem wycofując się na pierwotną pozycję. Dyskusji z Tetrem nie można rozstrzygnąć na swoją korzyść. Jest to po prostu niemożliwe. A ty znów swoje powiedział Aquila-69 — jeżeli nie"potraficie przekonać o autorstwie jakiejkolwiek teorii, po prostu nie chcecie o niej słyszeć. Jesteście uparci jak głupcy i tyle. Jeśli uważacie nas za takich zacofanych, może pasowałoby wam, aby rządzili tutaj vormyrowie. — - Yormyrowie rządzą tutaj jak jasna cholera — powiedziałem mu, chociaż przekleństwa wymówiłem w ojczystym języku. W pangalaktycznyin parole takie słowa nie istnieją. -— Może oficjalnie rządzicie wy, ale Amara Guur sprawuje władzę nad zorganizowaną przestępczością. Wy mnie aresztowaliście, osądziliście i skazaliście, ale to Amara Guur wrobił mnie w to. Jesteście tylko narzędziem w jego grze. Dlatego właśnie narzekam. Tym razem był na tyle przyzwoity, że nie roześmiał się. Zbył uwagę milczeniem, nie biorąc jej poważnie. Mam nadzieję, że nie pogniewa się pan powiedziałem --— ale jest jedna rzecz dotycząca was, Tctrów, której do końca nie rozumiem. Dlaczego właściwie jesteście oznakowani numerami, a nie posiadacie imion? Czascin trzeba mieć się na baczności, zadając 43 obcym istotom osobiste pytania tego rodzaju. Przypadkowo można śmiertelnie obrazić któregoś z nich, spostrzegając, że ich najświętsze obyczaje są dosyć pokrętne. Tetrowie jednak nie są specjalnie obra-żalscy. — Stosujemy numery identyfikacyjne z dokładnie przeciwnych powodów, dla jakich większość gatunków odrzuca zapis liczbowy i żąda imion — gładko odpowiedział. — Obawiacie się zatracenia własnej osobowości. Jesteście zaniepokojeni, aby nie stać się nic nie znaczącą jednostką w wielkiej społecznej całości. Mówiąc „stać się", mam oczywiście na myśli „stanie się" według waszego pojmowania tej rzeczy. Natomiast my odmawiamy zgody na imiona, ponieważ obawiamy się utraty naszego poczucia wspólnoty, naszej przynależności do większego zbioru. Obawiamy się, że inaczej staniemy się nic nie znaczącymi jednostkami wyobcowanymi z otoczenia. W tym wypadku „stanie się" oznacza „stanie się" według naszego pojmowania rzeczy. Wszystko jest kwestią interpretacji sytuacji. Obiektywny opis sytuacji nie ma większego znaczenia, bo przecież zawsze jesteśmy jednostkami i jednocześnie członkami grup w konkretnych gatunkach. Czy to jasne? — Wygląda mi to na wielką bzdurę — rzekłem. — W chwilach egzystencjalnego kryzysu podtrzymuje mnie na duchu to — powiedział — że mimo wszystko musimy być przy zdrowych zmysłach. Dopiero wtedy gdy zgadzasz się z nami, zaczynamy się martwić. 44 Jak już wspomniałem, z Tetrem nie można wygrać dyskusji. W tym momencie nasza podnosząca na duchu rozmowa została przerwana, gdyż rozległ się sygnał z ręcznego telefonu mojego partnera. Popatrzył na ekranik, a potem spojrzał na mnie. — Wygląda na to, że ktoś pragnie zaoferować ci kontrakt — powiedział. — A jednak! zecz jasna nie oczekiwałem, że Amara Guur .przybędzie we własnej osobie. Prędzej spodziewałem się Haleba, który przecież już próbował skłonić mnie do współpracy na sposób bardziej odpowiadający regułom. Po krótkim namyśle uznałem jednak, że ponieważ był jednym ze świadków na moim procesie, przez pewien czas będzie się trzymał z dala ode mnie. Osobą, która faktycznie się pojawiła, aby złożyć mi ofertę, jak przypuszczano, nie do odrzucenia, była niejaka Jacinthe Siani, z pochodzenia Kythnajka. Wszystkie humanoidalne rasy galaktycznej wspólnoty są mniej lub bardziej podobne do siebie. Wszystkie dysponują parą nóg, rąk, jedną głową i sposobem do jako takiego porozumiewania się. To wszystko jednak wciąż pozwala na ekscentryczne ułożenie organów zmysłów, rodzaj skóry itd. Powstały różne 45 systemy klasyfikacyjne polegające na zróżnicowanych ocenach ważności podobieństw i różnic. Upraszczając całą sprawę, można powiedzieć, że istnieje z pół tuzina obcych gatunków tak bardzo zbliżonych do rodzaju ludzkiego, że nie byłoby perwersją współżycie z ich kobietami. Do tej małej, ale doborowej kategorii należą także Kythnajczycy. Powstrzymam się od żartów o nich i im podobnych. Jacinthe Siani była wystarczająco piękna, aby myśl o wykorzystaniu jej uczynić nie tylko znośną, ale nawet wyjątkowo atrakcyjną. Jej skóra miała lekko-zielonkawe zabarwienie. Pomijając ten szczegół, mogłaby uchodzić za kobietę z wyspy Bali. Nie miała jednak spiczastych uszu, a ja to bardzo lubię. — Wraz, z upływem czasu odezwałem się do niej — moja sytuacja wygląda na coraz bardziej surrcalislyczną. Amara Guur zadaje sobie naprawdę sporo trudu, czyż nie? Najpierw Haleb mnie znokautował, a teraz ty przychodzisz pogłaskać. Wiesz, on chyba jednak przesadza. Nie mam pojęcia, o co ci chodzi zamruczała. Jej łagodny, niski głos był bardzo przyjemny. Tak. Nie przypuszczam, że masz pojęcie powiedziałem. Spróbuję zgadnąć. A więc jesteś urzędniczką werbującą osoby do lokalnej farmy hodowlanej? Potrzebuję człowieka z twoim doświadczeniem — powiedziała. — No właśnie. — Doświadczeniem dotyczącym eksploracji podziemi — uściśliła. 46 Ach tak — rzekłem próbując wyglądać na zaskoczonego i rozczarowanego. Nie była to z pewnością najlepiej udana odżywka w moim życiu. Prawdę mówiąc, nie bardzo miałem ochotę na wymuszane przekomarzanie się. Osoby, które reprezentuję kontynuowała przygotowują wyprawę z zamiarem, głębszej niż dotychczasowe, penetracji wnętrza podziemi. Chcemy zlokalizować szlak prowadzący do samego Centrum. Znam takiego człowieka powiedziałem. Wie więcej o Centrum niż jakakolwiek inna istota na Asgardzie. Jest to jego prawdziwą obsesją. Zwie się Saul Lyndrach. Na ułamek sekundy jak gdyby cień przemknął po jej twarzy. Zmrużyła oczy, a gdy na krótko zmarszczyła brwi, biło z niej coś więcej niż tylko zaskoczenie. Nie oczekiwałem kompletnie żadnej reakcji. Po prostu kontynuowałem rozmowę. Słuchaj no powiedziałem czuję pismo nosem. Coś mi tutaj nie gra. Co wspólnego z tym wszystkim ma Lyndrach? Chyba nic cię nie łączy z jego nagłym zniknięciem? A co wiesz na temat tego wielkoluda Myrlina? Znasz go? Na żadne z tych pytań nawet nic zareagowała. Mam pełnomocnictwa na zaoferowanie ci dwuletniego kontraktu powiedziała. Otrzymasz także zwyczajową ochronę od fizycznego nadużycia i wymiernego ryzyka. No jasne. Kiedy tylko znajdziemy się na mrozie, wszystkie paragrafy dotyczące bezpieczeństwa będą miały wartość garści śniegu azotowego. 47 — Nie udawaj głupiego, przecież potrzebujemy twojego doświadczenia. Utrzymanie cię w dobrej kondycji leży w naszym interesie. — Bezwzględnie — zgodziłem się. — Ale przede wszystkim martwi mnie, co się ze mną stanie, gdy już nie będziecie mnie więcej potrzebowali. Dlaczego właściwie zdecydowaliście się na mnie? Skychain City aż się roi od poszukiwaczy skarbów w pięćdziesięciu różnych gatunkach. Z każdych trzech, dwóch zaliczyło więcej wycieczek na mrozie niż ja. Co jest we mnie, biednym Mike'u Rousseau, takiego wyjątkowego? — Jesteś osiągalny — wskazała. — Nie tak tanio — odparowałem. — Musisz mnie wykupić, a ja siedzę za morderstwo. Za mniejszą sumę dostaniesz cały tuzin. Właściwie mogłabyś kupić kogo dusza zapragnie, może z wyjątkiem Saula Lyridracha. Gdybyś jego zechciała, musiałabyś wymyślić coś lepszego, niż wrobienie go w morderstwo na kimś takim jak biedny, ciemny Sleath. Ale ty o tym wiesz, prawda? Z Saulem już spróbowaliście. Co szczególnie pociągającego jest w ludziach? — Lubię pracować z tymi, z którymi czuję się swobodnie — powiedziała. — Jesteś ze mną tak blisko spokrewniony, jak tylko wytwór obcej ewolucji może. — Taaak. W ciągu ostatnich kilku dni sporo się dowiedziałem o tajemniczym funkcjonowaniu potężnego ramienia zbiegu okoliczności. Jeżeli chcesz kogoś za grosze, to mogę polecić pewnego faceta. Zwą go Simeon Balidar. Byłbym zapomniał, on już należy do waszej paczki, czyż nie? 48 — Pierwszy raz słyszę o kimś takim — powiedziała. Wyglądało, że ma sporo praktyki w bezczelnym kłamaniu. — W każdym razie, chcę ciebie. — Pochlebiasz mi — wymamrotałem. Ton wypowiedzi zabrzmiał uwodzicielsko. Ale przynęta jest zawsze pociągająca. — To dobry kontrakt — zapewniła mnie. — Czy masz jakieś inne wyjście? — Mógłbym podjąć pracę u Tetrów. — Na połowę twojego życia? — Nie jest to najlepsze rozwiązanie — zgodziłem się — ale zawsze jakieś życie. Zatrudnienie miałbym zapewnione. — Na twoim miejscu nie stawiałabym na to — powiedziała. — Niektóre z zajęć oferowanych skazańcom przez Tetrów są dosyć niebezpieczne. Mógłbyś nie przeżyć pierwszego roku twojej odsiadki. Jej głos brzmiał swobodnie, ale potrafię uchwycić groźbę, gdy takowa się pojawia. — Naprawdę zadajecie sobie sporo trudu — powiedziałem. — Jakoś sobie z tym radzimy — zapewniła — czasem konieczny jest połów. — Zawsze istnieje możliwość, że otrzymam jeszcze inną ofertę. W końcu, jeżeli powszechnie cieszę się taką reputacją jak u was, może się okazać, że z tuzin wypraw spróbuje mnie skaperować. — Nie wydaje mi się -- powiedziała. Szczerze mówiąc, byłabym bardzo zdziwiona, gdybyś otrzymał chociaż jedną ofertę. 49 Nic obchodzi mnie, jak bardzo byłabyś zdzi-wiona. Mam prawnie zagwarantowane trzy dni i chcę je wykorzystać. Gdy upłynie ten termin, może wtedy podpiszę wasz, gówniany kontrakt. Jak na razie Amara Guur posiada wszystkie asy z talii, ale ja nie mam zamiaru oddać partii walkowerem. Możesz mu to powiedzieć. Zobaczymy się znów, gdy mój czas się skończy. A do tej chwili... Na tym skończyłem. Nie było już do dodania nic, co nie zabrzmiałoby bezsensownie. Uśmiechnęła się. Możesz porozumiewać się z kim chcesz powiedziała. Nikt i tak cię nie wykupi. Nic znajdziesz, żadnego przyjaciela, który pokładałby w tobie lak duże zaufanie. Prawdę mówiąc, byłabym zaskoczona, gdybyś zdołał doszukać się chociaż jednego sprzymierzeńca. Oświadczywszy mi to, wyszła. Wymierzyłem kopniaka w szklaną ścianę, ale wszystkim co na tym zyskałem, był obolały palec. Gnębiło mnie okropne podejrzenie, że miała rację. Pierwszą osobą, z którą chciałem się skontaktować, był Saul Lyndrach. Nie było go jednak w domu. Zadzwoniłem do Scariona-74 z Kontroli I migracyjnej, aby zapytać go, czy ma pojęcie, gdzie 50 się podziewa Myrlin. Niestety. Przyznał się, że trochę go ta sprawa zaciekawiła. Jednak oświadczył także, że żadne oficjalne śledztwo nie zostało wszczęte. Prawdopodobnie jego zainteresowanie polegało na tym, że odkąd Saul przejął odpowiedzialność za Myrlina, Kontrola Imigracyjna umyła ręce od wszelkich związanych z nim spraw. Do kogo jeszcze mogłem zwrócić się po pomoc? Nie czując się zbyt pewnie, zadzwoniłem do Aleksandra Sovorova. Alex powiedziałem poważnie ja tego nie zrobiłem. — Ależ, oczywiście odpowiedział nawet mi to przez myśl nie przeszło. Amara Guur mnie wrobił. Być może zabrzmi to niewiarygodnie, ale wszystko wskazuje, że udziela poparcia pewnej ekspedycji do podziemi. Być może brzmi to niewiarygodnie zgodził się ale wygląda na to, że tak naprawdę jest. Zdajesz sobie sprawę, jak błyskawicznie rozchodzą się tutaj plotki? Wszystkie te bzdurne opowieści o Centrum powróciły do łask. Jak wiem z własnego doświadczenia, zdarza się to mniej więcej raz na rok. Ale po raz pierwszy dali się na to złapać vormyrowie. Sądzę, że tajemnice Asgarda dostaną w końcu nas wszystkich. Wyciągnij mnie stąd powiedziałem. Nie miałem ochoty wdawać się w filozoficzne dysputy dotyczące porażających umysł rezultatów popularnej mitologii. 51 — Chciałbym ci jakoś pomóc — powiedział So-vorov — ale naprawdę nie mam pojęcia, jak mógłbym to zrobić. Ja nie mam pieniędzy. — ZKB dysponuje przecież funduszem. Zaprzedam im się na warunkach, jakie tylko wymyślą. Na dziesięć lat, nawet piętnaście. Ale wyciągnij mnie. — ZKB nie działa na takich zasadach — poinformował mnie. — Alex — mówiłem cierpliwie — to jest sprawa życia i śmierci. W porządku, nie czułeś się na siłach, aby udzielić poparcia mojemu podaniu w sprawie pożyczki na ekwipunek. Doskonale to rozumiem. Ale teraz chodzi o coś całkiem innego. Nic mnie nie obchodzi polityka ZKB. Chcę, żebyś przestał płaszczyć swój leniwy tyłek i zrobił coś w tej sprawie. Musisz bezwzględnie mnie stąd wyciągnąć. — Mikę, ty jednak nic nie rozumiesz — oświadczył — i mógłbym dodać, że nie po raz pierwszy. Zarząd Koordynacji Badań to wyjątkowa instytucja. Tuziny różnych ras przekazują swoje zasoby, swoją wiedzę, swoje wysiłki dla osiągnięcia wspólnego celu. Nie masz w ogóle pojęcia jakie to skomplikowane, jak trudno utrzymać równowagę. Bez względu na rasę, wszyscy muszą odsunąć na bok swoje osobiste i grupowe zasady na rzecz wspólnej sprawy. ZKB ma zawsze pierwszeństwo. Nieistotne są prywatne potrzeby jednostek, czy nawet całych gatunków. Jest to najważniejsza sprawa w jaką my, ludzie, kiedykolwiek byliśmy zaangażowani. Inne rasy nigdy nie przestaną uważać nas za barbarzyńców, jeśli zauwa- 52 żą, że nie udzielamy się stuprocentowo. Bóg jeden wie, że chciałbym ci pomóc, ale nie mogę. Z pewnością sam to rozumiesz? — Słuchaj no ty... — powiedziałem najbardziej racjonalnym tonem, na jaki się mogłem zdobyć. — Jeżeli jakoś się stąd nie wydostanę, wykończą mnie. Będę TRUPEM. Nie potrzebuję pogadanek o cudach międzygatunkowej kooperacji. Potrzebuję pomocy. — Przykro mi — rzekł. Naprawdę słowa te były pełne żalu. — Po prostu nic nie da się dla ciebie zrobić. A właściwie nic co by się wiązało z ZKB. Czy mógłbym coś uczynić dla ciebie, nie mieszając w to tej instytucji? — Nie — powiedziałem wyczerpany — całkiem nic... — Jest mi nieskończenie przykro — powiedział — a przy okazji, jeśli to może być pociechą, wojna się skończyła. — Jaka wojna? — zapytałem. Miałem na głowie ważniejsze sprawy. — No ta wojna. Mój Boże, czy nic nie wiedziałeś, że byliśmy w stanie wojny? — Ach, ta wojna. No i kto wygrał? — No więc, według mojej wyważonej opinii nie wygrał nikt i nigdy nie mógł. Sam fakt prowadzenia walk wyrządził naszej reputacji w galaktycznej wspólnocie szkodę nie do naprawienia. Wydaje się jednak, że pokonaliśmy wroga. Sądzę nawet, że wybiliśmy ich co do ostatniego żołnierza. Okupujemy teraz ich planetę. 53 -- Wspaniale. Naprawdę poprawiłeś moje samopoczucie. Ale tak naprawdę nie poczułem się lepiej. Może to odrażające przyznać się do tego, ale w tym momencie niewiele mnie wszystko obchodziło. Dopiero później zdałem sobie sprawę, jak bardzo powinienem się cieszyć. Bo w końcu, tak naprawdę, nasza zwycięsko zakończona wojna uratowała mi życie. Chyba was to specjalnie nie zaskoczy, że nie było wielkiego ruchu w interesie związanym z wykupieniem mnie. W innych warunkach człowiek mógłby się poczuć szczególnie nielubiany. Tak jak się rzeczy miały, zawsze mogłem odwołać się do idei, że ci którzy autentycznie pragnęli mojej pomyślności, byli albo zbyt biedni, albo zbyt zastraszeni, aby zrobić cokolwiek w tej sprawie. Podczas gdy chwile wytchnienia powoli odpływały, desperacko próbowałem wymyślić wyjście z sytuacji. Wyobraźnia nie spisywała się jednak najlepiej. Cala sprawa była zbyt sprytnie obmyślana. Jedynie zaprzedanie się Amarze Guurowi stwarzało szansę na przeżycie, przynajmniej na najbliższą przyszłość. O niczym bardziej nie marzyłem, jak o pokrzyżowaniu jego podstępnych knowań, cokolwiek by to było. Ale 54 niech mnie diabli wezmą, jeśli pozwolę, aby mnie wykończyli lub zamienili w farmaceutyczną fabrykę. Próbowałem pocieszyć się myślą, że przynajmniej wyniuchałbym o co, do diaska, w tym wszystkim szło. Wydało mi się to jednak zbyt wysoką ceną za usatysfakcjonowanie niewinnej ciekawości. Tak więc gdy wyznaczona godzina nadeszła, jak wszystkie określone chwile nieuchronnie i nieubłaganie zwykły to czynić, miałem dosyć fatalistycznc odczucia związane ze sprawą. Nawet wyraźnie uwodzicielskie pozy zawodowej femme fafule, którą Guur oddelegował do pomocy w przełknięciu gorzkiej pigułki, zawiodły i nie uczyniły moich widoków bardziej ponętnymi, niż były w rzeczywistości. Z celi zaprowadzono mnie do Domu Sprawiedliwości, gdzie w obecności sprawującego urząd sędziego, niezbyt godnego zaufania adwokata i dobrego przyjaciela Aquily-69, miał być podpisany decydujący o wszystkim dokument. Zadaniem zebranych było poświadczenie, że sygnuję kontrakt z własnej, nieprzymuszonej woli. Zezwala się przy lym na pusty śmiech. Podczas gdy sędzia odczytywał w perfekcyjnym parole dokument, mój wzrok spoczywał na zegarze ściennym, obserwując umykający czas. Standardowy dzień tetrański liczy około dwadzieścia osiem godzin, podzielonych na sto jednostek, które z kolei są znowu dzielone na setne części. Tak więc każda najmniejsza jednostka ma w przybliżeniu dziesięć sekund. Obserwowanie jak upływają, przypomina legendarną chińską torturę za pomocą wody. 55 Przygotowali już nawet Biro i poduszkę do brania odcisków palców, kiedy przeznaczenie wyskoczyło ze swojej wyrobionej koleiny i wzięło jeden z tych dramatycznych zakrętów, za które jest słusznie sławione. Rozległ się hałas raptownie uderzających o wy-froterowaną plastikową podłogę butów i do sali wkroczyło pół tuzina ludzi w schludnych, czarnych uniformach — z blondynką na czele. Sprawiała wrażenie, jak gdyby uważała, że jej gniewne spojrzenie zdolne jest zamienić wszystkich w kamień. — Russel — rozkazała — nie podpisuj tego świstka! Nie miałem zamiaru uprawiać słownej szermierki, więc nie zwróciłem uwagi na wymowę mojego nazwiska. Wlepiłem tylko w nią oczy. Nadchodziła maszerując, dosłownie maszerując, przejściem między ławkami. Oddział gwiezdnych gwardzistów podążał za nią. Na samym końcu, aby nadążyć, truchcikiem nadbiegał Aleksander Sovorov. Jacinthe Siani rozejrzała się wokół, jak gdyby szukając moralnego poparcia. Pozostała jednak osamotniona. Nawet gdyby towarzyszyło jej tuzin goryli Guura, nie odegrałoby to większej roli. Po pierwsze byłoby dyplomatyczną gafą wszczynać zamieszki w Domu Sprawiedliwości w obecności urzędującego sędziego. Po drugie gwiezdny kapitan i jej sześciu zuchów uzbrojeni byli w ogniowe pistolety, i wyglądali na takich, którzy wiedzą jak je używać. Gwiezdna kapitan podeszła do podnóża podium, 56 a następnie wskoczyła nań, aby podejść do stołu, przy którym odbywała się nasza mała ceremonia. Zerknęła na Jacinthe Siani, wykrzywiła lekko usta, potem spojrzała gdzieś w bok, promieniując pogardą. Kythnajka zazgrzytała zębami. — Jestem kapitan Susarma Lear z Ziemskiej Gwiezdnej Gwardii — przedstawiła się blondyna. — Żądam, aby tego człowieka przekazano pod moją opiekę. Zapłacę konieczną sumę. — To niemożliwe! — sprzeciwiła się Jacinthe Siani. — Termin upłynął. Ten człowiek podpisze teraz kontrakt, który już zaakceptował. Nie wydawało mi się, aby był to odpowiedni czas na drobiazgi. Porwałem ze stołu sporny dokument, przedarłem go na pół i rzuciłem pod nogi Kythnajki. — Rozmyśliłem się jeszcze przed terminem — powiedziałem. — Zamiast tego mam zamiar zaakceptować ofertę kapitan Gwiezdnej Gwardii. Pełen nadziei spojrzałem na sędziego. Ten popatrzył na Zen-natę- 238. Zennata-238 umiał znaleźć się w sytuacji. — Uznaję — powiedział — że z braku przeciwstawnych dowodów, jesteśmy zmuszeni zaakceptować oświadczenie pana Rousseau, iż rzeczywiście zmienił swoje zamiary przed upływem wyznaczonego terminu. W każdym razie, jeszcze nie potwierdził, że ma zamiar podpisać dokument. Nie można więc utrzymywać, jakoby formalnie zaakceptował kontrakt panny Siani. — Wydaje mi się, że jest to racjonalne podsumo- 57 wanie całej sytuacji zgodził się sędzia. Jeżeli tylko kapitan Gwiezdnej Gwardii usatysfakcjonuje mnie zachowaniem warunków prawnych, nie widzę powodu, dlaczego nie miałaby uzyskać zwolnienia więźnia. Spojrzałem prosto w twarz Jacinthe Siani i uśmiechnąłem się szeroko. — Robię to z bólem serca, ale uwielbiam kobiety w mundurach. Pożałujesz tego wysyczała, tracąc zimną krew pod wpływem stresu. Jeśli będę miał coś do powiedzenia na ten temat zapewniłem ją wyniosę się z tej planety, zanim Amara Guur zacznie ją nadgryzać. Kapitan Gwiezdnej Gwardii podeszła do Zennaty--238 i sędziego. Tymczasem Sovorov przyłączył się do mnie. Gwardziści zostali na dole, spoglądając na Jacinthe Siani, która opuszczając salę wyglądała, jak gdyby się gdzieś spieszyła. Chryste Panie! — powiedziałem. Nie zasypiasz gruszek w popiele. Skąd ją wytrzasnąłeś? Tak naprawdę to nie ja ją wytrzasnąłem odpowiedział. Została mi narzucona. Ten nadgorliwy idiota z Kontroli (migracyjnej zadzwonił do mnie i zapytał, czy ze względu na zniknięcie Saula Lyndracha i z powodu twojego uwięzienia, nie mógłbym odegrać roli sponsora dla kilku krótkoterminowych imigrantów? Miałem już zamiar wepchnąć ich komuś innemu, gdy pani kapitan we własnej osobie włączyła się do rozmowy. Oświadczyła, że ma nie 58 cierpiącą zwłoki sprawę, nic ją nic obchodzą biurokratyczne szczegóły i że mógłbym być uprzejmy zezwolić na błyskawiczną odprawę. Pomyślałem so-hie, że lepiej podporządkuję się jej prośbie. - Doskonale to rozumiem -mruknąłem. Ale jak ją przekabaciłeś, aby mnie wykupiła? Ach, to nie był mój pomysł powiedział. W tym momencie zalew spontanicznego zachwytu, który dotychczas odczuwałem, zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Bo widzisz — kontynuował — gdy ją przepuściłem, pierwszą rzecz o jaką mnie zapytała, było gdzie mogłaby znaleźć Saula Lyndracha. Wyjaśniłem jej, że zniknął bez wieści. Wtedy ona wyjawiła, że tak naprawdę poszukuje obcego, którym Lyndrach zajął się przed kilkoma dniami. Z kolei ja wyjaśniłem, że ten osobnik opuścił miasto przez piątą śluzę wczoraj zaraz po północy, l to w twoim pojeździe. Wtedy... Co zrobił? pisnąłem. Po usłyszeniu tej szokującej wieści moje serce biło jak szalone. Wiadomość, że moja gablota została uprowadzona od razu wybiła mi z głowy postanowienie porzucenia tej planety bez (roszczenia się nawet o zmianę bielizny. Tak mi przykro powiedział Sovorov nic o tym nie wiedziałeś? Jasne, że nie miałem o (ym pojęcia, ty głupcze! Czy mogłem wiedzieć, że nie otrzymałeś informacji powiedział rozzłoszczonym głosem. Nieważne już. kąd o tym wiesz? A więc najpierw zadzwonił do mnie niejaki 59 Scarion-74, facet z Kontroli [migracyjnej. Było to, oczywiście, jeszcze przed przybyciem kapitan Gwiezdnej Gwardii. Facet pyta mnie, czy w pojeździe z obcym przybyszem nie było przypadkiem Saula Lyndracha. Bo widzisz, jeśli go tam nie było, oznaczałoby to naruszenie odpowiedzialności. Normalnie Scarion-74 nie przejmowałby się tym, ale ze względu na fakt, że w całej tej sprawie były pewne niejasności... — Czy Saul był z tym obcym przybyszem? — A skąd mam wiedzieć? — odparł. — Tak czy inaczej, opowiedziałem o tym wszystkim pani kapitan, a także poinformowałem ją, że Lyndracha znałeś tak jak wszyscy inni. Powiedziałem jej też, że jeśli miała zamiar ścigać obcego spoza miasta, ty byłbyś najodpowiedniejszym człowiekiem na przewodnika. Wskazałem, że chyba będziesz chciał odzyskać swój pojazd, jeśli twoje oskarżenie o morderstwo zostanie wymazane poprzez odpowiednią zapłatę. To uczyniłoby z was ludzi związanych wspólną sprawą. Jak na mój zmącony myślami umysł, sprawy toczyły się zbyt szybko. — Jak on właściwie dobrał się do mojej gabloty? — zapytałem. — Klucze powinny być w mieszkaniu. Sovorov wzruszył ramionami. Nie starczyło już czasu, aby zgłębić tę zagadkę. Kapitan Lear dotknęła mojego ramienia. — W porządku — powiedziała — jesteś wolny. Tetrowie otrzymają swoją należność. Pamiętaj o tym, że nie robię tego dla twoich pięknych oczu. Masz u mnie dług. Podpisz tutaj. 60 Zapoznała mnie z plikiem papierów, formularze w trzech egzemplarzach w języku chińskim i angielskim. Nie bardzo docierało do mnie, o co w nich chodzi. — Co to jest? — zapytałem z głupia frant. — Te dokumenty stwierdzają twoją chęć wstąpienia do wojska — powiedziała. — Gwiezdna Gwardia ma zamiar zrobić z ciebie mężczyznę. — Ale ja nie chcę — wyrwało mi się. Zrezygnowałem jednak ze sprzeciwu, gdy spojrzenie jej jasnych błękitnych oczu zamieniło się we wzrok Gorgony, który już wcześniej zmiażdżył Siani. Spojrzałem na papierzyska, zastanawiając się, czy mam powody czuć się przygnębiony. — Czy nie mówiłeś mi przypadkiem, że twój gatunek zarzucił niewolnictwo przed wielu generacjami? — spytał przypatrujący się z zainteresowaniem Aquila-69. — Niby tak — potwierdziłem. — Zdaje mi się jednak, że nie jesteśmy w końcu takimi barbarzyńcami. l© Nie dostałem, oczywiście, patentu oficerskiego. Nie dostałem nawet munduru. Kapitan Gwiezdnej Gwardii Susarma Lear wetknęła pod pazuchę mój akces do wojska i poprowadziła przej- 61 ściem między ławkami pod oślepiający blask łukowych lamp kopuły. Przekazywanie elementarnych wiadomości trwało około pół minuty. — To jest porucznik Crucero — wskazała na jednego ze swoich wesołych zuchów. Jakikolwiek rozkaz wyda, ty masz go wykonać. Jestem kapitan Gwiezdnej Gwardii, Lear. Czegokolwiek zażądam, musisz się podporządkować. Jeśli nasuwają ci się jakieś pytania, lepiej ich nie zadawaj. A teraz powiedz, co wiesz o androidzie? — O jakim androidzie? O tym olbrzymie, który porwał twój pojazd. Znany jest pod nazwiskiem Myrlin. — To on nie jest człowiekiem? dopytywałem się. — Jest androidem stwierdziła. Zadałeś o dwa pytania za dużo. Co o nim właściwie wiesz? Nawet go na oczy nie widziałem - powiedziałem. Poproszono mnie, abym za niego poręczył, a tym samym umożliwił mu wejście do miasta. Przekazałem go Saulowi Lyndrachowi. Próbowałem skontaktować się z Saulem, zanim wrobiono mnie w to ohydne morderstwo, ale nie dałem rady. Zapadł się, z androidem do spółki, pod ziemię, dopóki jakiś durny personel śluzy nic wypuścił go odjeżdżającego moją gablotą. Już się cieszę na myśl, jak ubierze się w mój skafander. To nauczy rozumu tego drania! — A to niby dlaczego? — Wieść niesie, że jest z pół metra wyższy ode 62 mnie. Skafandry przeciw zimnu nie są rozciągliwe. W każdym razie nie do tego stopnia. Staliśmy przed Domem Sprawiedliwości. Więc dokąd się udajemy? zapytała. Na pokład twojego okrętu za pomocą Podniebnego Łańcucha odparłem pełen nadziei. Mam rację? Przybyliśmy tu w pościgu za Myrlincm — powiedziała -- i dostaniemy go. Jest gdzieś na zewnątrz sprzeciwiłem się. - W jaki sposób, do diabła, masz go zamiar znaleźć? Nie jesteśmy w stanie nic zrobić, możemy tylko czekać na jego powrót. I o niebo lepiej będzie nam się czekało na pokładzie twojego okrętu niż tutaj, na dole. Przypuśćmy, że wcale nie wróci? rzekła. - To kłopot sam spadnie ci z głowy, nie mam racji? Znów spojrzała na mnie ciężko. Słuchaj powiedziałem. Wydaje mi się, że źle oceniasz sytuację, w jakiej się znalazłem. A dokładnie, w jakiej się oboje znaleźliśmy. W tej chwili jestem praktycznie ruchomym celem, a ty razem ze inna. Może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale ja mam wrogów. Ratując mnie z paszczy lwa, sama przysporzyłaś sobie nieprzyjaciół. Tutaj nie jest zbyt bezpiecznie. Jej ponury wzrok przenikał najgłębsze zakamarki mojej duszy. Szeregowcu Russell powiedziała zimno 63 wstąpiłeś do gwiezdnych sił. Z pewnością masz wrogów. My też ich mamy. Mój okręt już dziewiętnaście miesięcy, według czasu ziemskiego, przebywa w rejsie bojowym. Przez cały ten czas zwalczaliśmy napastników otrzymujących wsparcie z wielu planet. Zniszczyliśmy ich. Wypaliliśmy całe światy. Perspektywa uczynienia sobie wrogów pośród drobnych kryminalistów Skychain City nie przeraża nas. Czy to do ciebie dociera? — Do mnie, tak — zapewniłem ją — ale do Amary Guura, być może, nie. — W jaki sposób mogłabym się skontaktować z lokalnymi agencjami stojącymi na straży prawa? — zapytała. To był wyjątkowy przypadek. Gdy mówiła, spoglądałem ponad jej ramieniem na zbliżający się odcinek ruchomej drogi. W tym właśnie momencie przebywali na nim trzej reprezentanci prawa: tetrańscy funkcjonariusze ładu i porządku uzbrojeni w paralizatory umysłu. Normalnie nie byłby to widok napędzający stracha niewinnemu obywatelowi, jak ja. Jednak od chwili gdy ich ujrzałem, ich wzrok spoczywał na mnie. Nie odpowiedziałem na pytanie Susarmy. Wtedy ona zerknęła w tym samym kierunku co ja. Wyglądała na zadowoloną. Funkcjonariusze prawa zeskoczyli zgrabnie z ruchomego chodnika, ignorując moją towarzyszkę. Przywódca zwrócił się do mnie. — Czy pan Michael Rousseau? — zapytał. — Ja tego nie zrobiłem - rzekłem. — Na razie nie jest pan podejrzany o-popełnienie 64 przestępstwa — poinformował mnie służbowo. — Prowadzimy jednak śledztwo w sprawie wielokrotnego morderstwa. Fakt, że pańskie nazwisko zostało wymienione w związku z niektórymi ofiarami, zmusza nas do zadania panu paru rutynowych pytań. Nie wydaje mi się konieczna rozmowa w biurze, pod warunkiem, że nie ma pan nic przeciwko rejestrowaniu swoich odpowiedzi na miejscu. Kapitan Gwiezdnej Gwardii spojrzała na mnie dosyć dziwnie, jak gdyby zastanawiała się, czy przypadkowo nie zaangażowała Kuby Rozpruwacza. — Kogo znów wykończono? — zapytałem. — Wygląda na to, że uśmiercono siedem istot — oświadczył policjant. — Trzech vormyrów, jednego Spirellyjczyka, jednego człowieka i dwóch Za-barańczyków. Troje spośród wymienionych składało ostatnio zeznania na procesie, pańskim procesie. Wszyscy trzej zeznali, że w ich obecności, w następstwie sporu podczas gry w karty, zamaltretował pan Sleatha na śmierć. — Balidar nie żyje? — zapytałem anemicznie. Był to z pewnością dzień wielkich niespodzianek. — Simeon Balidar to zmarły człowiek — potwierdził funkcjonariusz prawa. — Spirellyjczyk Lema także zeznawał przeciwko panu. Tak samo uczynił Zabarańczyk, niejaki Shian Mor. Moją pierwszą myślą, muszę się przyznać, było lekkie rozczarowanie, że najwyraźniej wśród trupów nie było Haleba. — Przecież wiecie, że to nie moja sprawka - — 65 powiedziałem. — Siedziałem w pudle. Zapytajcie Aąuilę numer taki a taki. - Już powiedziałem: jest pan poza wszelkim podejrzeniem odparł Tetr, ściągając brwi na skutek niegrzecznego sposobu, w jaki odniosłem się do jego rodaka. — Chce tylko od pana usłyszeć, czy wie pan coś o tej zbrodni? Czy zna pan kogoś, oprócz siebie, kto miałby jakieś porachunki z tymi istotami? - Nie mam nic do powiedzenia na temat tej zbrodni - powiedziałem zgodnie z prawdą. — Ofiary uczestniczyły w spisku mającym zwieść wymiar sprawiedliwości poprzez doprowadzenie do skazania mnie za przestępstwo, którego nie popełniłem. Wydaje mi się, że spisek był dziełem Amary Guura. Być może u niego dowiecie się, kto widziałby korzyść w usunięciu jego agentów. A może przypadkiem jest on jednym z uśmierconych vormyrów? Funkcjonariusz, prawa nie wyglądał na zbyt uszczęśliwionego moim zeznaniem, jednakże pracowicie je zarejestrował. — Amara Guur nie znajduje się wśród ofiar uprzejmie odpowiedział na pytanie. Czy może pan dostarczyć dowodów na potwierdzenie zeznań? - No pewnie odparłem. - Oświadczam ze stuprocentową pewnością, że to nie ja zamordowałem Sleatha, a tylko zadbano, żeby tak wyglądało. Dowodami są: moja własna pamięć i moje zmysły. Innych nie potrzebuję. Kapitan Gwiezdnej Gwardii najwyraźniej uważała, że marnuje swój czas. 66 — Czy macie zamiar wysunąć oskarżenia przeciwko temu człowiekowi? — zażądała wyjaśnień. —- Nie stwierdził funkcjonariusz. — W takim razie nie ma pan prawa przesłuchiwać go bez mojej zgody. Ten mężczyzna jest szeregowcem gwiezdnych sił Ziemi. Jestem jego przełożonym oficerem. Tak się składa, że potrzebuję pewnych informacji, których pan może prawdopodobnie udzielić. Chciałabym wiedzieć, gdzie aktualnie może się znajdować skradziony pojazd. Oczekuję także waszej współpracy w pochwyceniu i ekstradycji złodzieja. Obawiam się -- powiedział funkcjonariusz że ponieważ w tej chwili jestem zajęty prowadzeniem śledztwa o morderstwo, nic pomogę pani. Proszę zadać sobie trochę trudu i zadzwonić z pierwszego lepszego telefonu do naszego biura. Jestem pewien, że chętnie ktoś przedyskutuje z panią tę sprawę. Czy dawała pani do zrozumienia, że nie powinienem dłużej przesłuchiwać tego obywatela? To właśnie miałam na myśli odsz.czcknęła. Mamy własne sprawy do załatwienia. Zostało to dokładnie zanotowane powiedział lekko rozgniewany Telr. Być może skontaktujemy się jeszcze z panią. Odwrócił się, wskoczył na ruchomy chodnik i wraz z towarzyszami odjechał. Kapitan Gwiezdnej Gwardii, Lear, utkwiła we mnie wzrok. Gdybyś mnie pytała o zdanie powiedziałem przyjaźnie zasugerowałbym przeprowadzenie ma- 67 łego śledztwa na własną rękę. Aby zdobyć kluczyki od mojej gabloty, musieli przecież włamać się do kawalerki. Chciałbym tam pójść i rozejrzeć się, co jeszcze skradziono. Może znajdziemy jakąś pomocną wskazówkę. A przy okazji, jestem głodny. Upitrasimy sobie coś u mnie. — Zdawało mi się, że boisz się poruszać po ulicach ze względu na możliwość nastawania na twoje życie? — powiedziała trochę ironicznie. — Zgadza się — zapewniłem ją. — Ale nie zamierzasz wpuścić mnie na pokład swojego okrętu, prawda? Poza tym, wygląda na to, że nie jesteśmy jedynymi dobrymi w tej grze. Ktoś zaczął mordować morderców. Nie mam pojęcia, kim jest ta osoba, ale życzę jej wszystkiego najlepszego w jej przyszłych zabiegach. Więc idziemy do mnie? — Idziemy — powiedziała ponuro. Odniosłem wrażenie, że nie była do mnie całkowicie przekonana, ale jeszcze nie powiedziała mi tego prosto w oczy. Podróż do domu zajęła dwadzieścia minut, a po drodze nikt nie dybał na moje życie. Wprowadziłem kapitan i jej oddział do chaty. Nie zauważyłem żadnych śladów włamania. Właśnie zaczynałem czuć się bezpiecznie, jak zwykle w znajomym otoczeniu, gdy zauważyłem coś zdecydowanie nieoczekiwanego. Ktoś leżał na moim łóżku. Był to Saul Lyndrach. Wyglądał „bardzo martwo". li Nie będę was zanudzał zdawaniem sprawozdania z każdego słowa jakie padło przed wieczorem, w poszukiwaniu wyjaśnienia obecności zmarłego Saula Lyndracha w moim łóżku. Niech wystarczy, jeśli powiem, że Tetr przeprowadził śledztwo z chwalebną dokładnością i doszedł do następujących wniosków. Punkt pierwszy. Zgon Lyndracha nastąpił rano, około dwunastej osiemdziesiąt, gdy ja spałem w celi. Było to mniej więcej dwie godziny po tym, jak Myrlin, kierując moim pojazdem, przejechał śluzę numer 5. Jednak tetrański patolog stwierdził, że ofiara mogła być nieprzytomna już na kilka godzin przed śmiercią. Punkt drugi. Powodem utraty przytomności Saula Lyndracha przed zgonem, był zły stan zdrowia. Natomiast jego zła kondycja była wynikiem poddania go, prawdopodobnie, torturom. Według tego samego patologa, tortury były zadane przed kilku dniami, na krótko po tym, jak Saul wyraził zgodę na przyjęcie do siebie bezdomnego androida. Punkt trzeci. Przed utratą przytomności Lyndrach, za pomocą mojego telefonu, poczynił całą serię ważnych zakupów. Nabył skafander o wyjątkowo dużym rozmiarze i wystarczającą liczbę zapasów do zaopatrzenia gabloty na podróż trwającą kilkaset dni (według czasu tetrańskiego). Właściwie wydał wszystkie posiadane kredyty. Kupione dobra dostarczono do miejsca garażowania mojego pojazdu. 69 Punkt czwarty. Ani Saul Lyndrach, ani osobnik zwący siebie Myrlinem nie wezwał pomocy medycznej. Saul jednak pozostawił na ekranie telefonu adresowaną do mnie wiadomość. Donosiła: Drogi Mikę, nie mamy zielonego pojęcia, gdzie jesteś, dlatego nie możemy zapytać cię o pozwolenie. Pilnie potrzebujemy twojej gabloty. Nie jesteśmy w stanie dostać się do mojego pojazdu, ale po naszym odjeździe ty będziesz mógl to uczynić. Należy do ciebie. Myślę, że to uczciwy interes. Przykro mi, jeśli okaże się inaczej. Saul. Wywnioskowaliśmy z tego, że Saulowi nie było nic wiadomo o moim aresztowaniu. Zamierzał udać się na wyprawę razem z Myrlinem. Ale z jakiego powodu, zastanawialiśmy się, Saul nie mógł użyć własnego statku? To było właściwie wszystko, może oprócz jednego, początkowo nie pozostającego w związku, faktu, który jeden z funkcjonariuszy pozwolił sobie wymienić podczas toczącej się rozmowy. Simeon Balidar i sześć innych powiązanych z nim uśmierconych istot zostali poszarpani niczym szmaciane lalki. Nikt nie użył przeciwko nim broni. Ktokolwiek tego dokonał, musiał dysponować potężną siłą. Nawet jeśli zabierał się do każdego z osobna. Kiedy w końcu złożyłem wszystko do kupy, ułożyłem sobie zgrabną teorię, kto, co i kiedy zrobił. Wciąż jednak nie miałem żadnego pomysłu, dlaczego to zrobiono. Ale i tak wyglądało na to, że funkcjonariusze pozostają o jeden krok w tyle, chociaż z Tetrami nigdy nic nie wiadomo. 70 W moim apartamencie wciąż był tłok, nawet po wyjściu Tetrów, którzy zabrali ze sobą zwłoki Saula Lyndracha. Mieszkanie nie należało do największych, a więc nie było przeznaczone do wydawania przyjęć na dużą skalę. Kapitan Gwiezdnej Gwardii i jej gwardziści nie przejmowali się tym zbytnio. Nie zainteresowali się nawet, czy mi to nie przeszkadza. Jedliśmy rozsiadłszy się na podłodze. Bogu dzięki, gwiezdne siły pokryły koszty posiłku. — Ile czasu będą potrzebowali na ujęcie androida? zapytała kapitan Lear. -— Skąd wiesz, że w ogóle zamierzają go ścigać? zadałem jej pytanie. Wyglądała na zaskoczoną. Zorientowałem się, że naprawdę nie miała wiele pojęcia o tym, jak miały się rzeczy na Asgardzie. Przecież, to morderca powiedziała. Zniknął gdzieś na Ciemnej Stronic ogromnej planety odrzekłem. Schować się może nie tylko na powierzchni, ale także w podziemiach. Telr nie posiada cienia szans na doścignięcie go. Ale po co mają sprawiać sobie kłopot? .leżeli kiedykolwiek powróci, przesłuchają go w sprawie wydarzeń ostatnich kilku dni. A tymczasem łatwiej jest zastosować zasadę: co sprzed oczu to z. głowy. Na rany Chrystusa! rzekła. Wcale nietrudno byłoby go znaleźć. Prawdopodobnie mogliby go wytropić ze stacjonarnego satelity. Nic, jeśli chroni go Ciemna Strona powiedziałem. Jakkolwiek by tam było, dlaczego ma ich 71 to obchodzić? Jest przecież niewinny, dopóki nie udowodni mu się zbrodni. Tetrowie nie mają żadnej pewności, że to on zamordował kogokolwiek. Nawet gdyby byli o tym przekonani, raczej nie zaangażowaliby sił koniecznych do akcji ujęcia go. Kapitan Gwiezdnej Gwardii nie odpowiedziała. Zauważyłem, że nad czymś się zastanawia. — A tak z czystej ciekawości — spytałem — co myślisz, kogo zamordował? — Oczywiście, Saula Lyndracha — odrzekła. — Wszystko ci się pokręciło — powiedziałem. — Zamordował wszystkich oprócz Saula. Balidara, Lemę i całą resztę. Zamordował ich, kiedy zaskoczyli Saula, pewnie wczoraj. Ty to nazywasz morderstwem, ja uważam za heroizm. Zdecydowanie samoobrona. Saula uśmiercił Amara Guur. Oczywiście, nie on sam, ale to jego sprawka. Inaczej być nie mogło. Przyjrzała mi się poprzez zmrużone oczy. — Skąd ta pewność? — Logiczna dedukcja — powiedziałem. — Naprawdę podstawowa rzecz. Wszystko co potrzeba, to wyjściowa przesłanka, mniej lub bardziej w tych okolicach pewna, że gdy zdarzy się coś paskudnego, kryje się za tym vormyr. Ludzie Guura musieli uprowadzić Saula niedługo po tym, jak przejął Myr-lina z rąk Scariona-74. Z pewnością nie spodziewali się obecności olbrzyma, więc albo zabrali go ze sobą na przejażdżkę, albo porzucili gdzieś po drodze. Prawdopodobnie uśpili jego i Saula za pomocą po- 72 cisków z narkozą, aby uniknąć ewentualnego oporu. Jednak z Myrlinem nie poszło im tak łatwo, jak to sobie wyobrażali. W tylko sobie wiadomy sposób udało mu się zrewanżować. Uwolnił Saula, ale ten znajdował się w pożałowania godnym stanie. Z obawy przed gangsterami Guura nie odważyli się udać do własnego mieszkania ani do garażu z jego pojazdem. Zdecydowali się szukać pomocy. Przyszli tutaj, nie mając pojęcia, że Guur dobrał się również do mnie. Saula nazywano złotą rączką, więc potrafił sforsować zamek. Potem rozpoczął przygotowania do ucieczki, wykorzystując do tego celu mój pojazd. Plany się nie powiodły. Po prostu wykorkował, pozostawiając Myrlina samemu sobie. Android powinien wezwać pomoc medyczną, czy coś w tym rodzaju, ale może nie wiedział, jak to uczynić. W najgorszym razie, pozwolił Saulowi umrzeć, nie czyniąc nic, aby go uratować. Ale nie on zabił. — Myślę, że byłoby dobrze, gdybyś wyjaśnił dokładnie, o co w tym wszystkim chodzi — powoli powiedziała Susarma Lear. — A ja chciałbym wiedzieć, czego ty tutaj szukasz — odparowałem. Ujrzałem znowu to jej spojrzenie Meduzy. — Szeregowiec — powiedziała ostro — w ten sposób nie odpowiada się oficerowi w gwiezdnych siłach zbrojnych. To ja zadaję pytania. Zdecydowałem się okazać wielkoduszność i wybaczyć jej. W końcu ledwie przed kilku godzinami uratowała mi życie. 73 — W porząsiu — okazałem rozsądek — powiem ci wszystko, co mi jest wiadome. Niestety, niewiele będę mógł dorzucić do tego, co już powiedziałem wcześniej. Jak przypuszczam, Guur uprowadził Sau-la, podejrzewając, że ten dokonał wielkiego odkrycia w podziemiach. Wiele na ten temat plotkowano na Akademii Mądrości Aleksandra Sovorova. Myślę, że Saul znalazł przejście na niższe niż dotychczas dostępne poziomy. Może nawet odnalazł drogę bezpośrednio wiodącą do samego wnętrza. Na odszukanie tej drogi wielu poświęca całe życie. Powiedziałbym, że Saul miał większe szansę niż ktokolwiek inny na dokonanie tego wyczynu. Jednej rzeczy jednak nie mogę wciąż zrozumieć: do czego potrzebował mnie Guur. Być może wiem o czymś, czego sam nie jestem świadom, jeśli dociera do ciebie, o co mi chodzi. To właściwie wszystko. O jakich to podziemnych poziomach wciąż wspominasz? — zapytała. To pytanie oszołomiło mnie. Nie przyszło mi nawet na myśl, że ona nie wiedziała najważniejszej rzeczy. Przyjąłem, nic zastanawiając się nad tym, że każda istota rozumna we Wszechświecie słyszała o Asgardzie. Powierzchnia tego świata została sztucznie skonstruowana poinformowałem ją. Składa się z całej serii powłok. Nikt tego dokładnie nie wie, ale dopuszczalna jest teoria, że cała planeta jest sztucznym tworem, zlepkiem kolejnych warstw. Bezpośrednio pod powierzchnią, na pierwszym poziomie, jest 74 pięć głównych systemów jaskiń, każdy wielkości kontynentu. Zlokalizowano wiele zejść na poziom drugi. Nie jest także zbyt trudne osiągnięcie poziomu trzeciego i czwartego. Jedyny kłopot w tym, że jest w nich cholernie zimno. Kiedyś żyły tam jakieś istoty, ale wyprowadziły się. Większość uważa, że zeszli w głąb planety, uchodząc przed kataklizmem, który zniszczył zewnętrzną atmosferę i pogrążył w mrozie górne poziomy. Musiało się to wydarzyć dawno temu, bardzo dawno, może przed milionami lat, może przed setkami milionów. Niektórzy wierzą, że nieznajomi egzystują gdzieś w głębi, może w samym Centrum. Zarabiamy na życie, szabrując wśród porzuconych przez nich rzeczy. Dzięki niskiej temperaturze zachowały się w dobrym stanie. Dla nas oznaczają one nową technologię. Instytuty, jak na przykład Zarząd Koordynacji Badań, próbują uzyskać logiczny obraz tego społeczeństwa, a także kryjącej się za technologią wiedzy. Po to tu wszyscy jesteśmy. Rozumiem powiedziała. Ale nie rozumiała. Nie rozumiała nic z wyjątkiem, być może, małego wycinka, o co w tym wszystkim chodziło. Pojąłem, że będę jej musiał sporo wyjaśnić. — Domyślam się — kontynuowała że badałeś podziemia wiele razy. Zgadza się — powiedziałem. — To bardzo dobrze. Będziesz naszym doradcą, gdy ruszymy w pościg za androidem. Dawno już się domyśliłem, że powie lak wcześniej czy później. Było to po prostu nieuniknione. Po- 75 winno mnie wprawić w osłupienie, ale zamiast tego potrząsnąłem tylko głową. — To jest niewykonalne — powiedziałem. — Nie mamy większych szans na wytropienie go, tak jak i Tetrowie. — Musimy spróbować. — Dlaczego? — zapytałem. — Tego nie mogę ci powiedzieć, ale Myrlina koniecznie należy schwytać. — I co zrobisz, gdy już go ujmiesz? — Zlikwiduję — powiedziała beznamiętnie. — Ja nie mam nic przeciwko niemu. Kompletnie nic. — Należysz do Gwiezdnej Gwardii — przypomniała mi. — To wystarcza. Ten android musi zostać zlikwidowany! — Krzyki nic nie pomogą. Jak mówię, że niemożliwe, to niemożliwe. Nie ma sposobu, żeby ustalić, gdzie się podziewa. Żadnego sposobu. Nastąpiła chwila ciszy. Potem usłyszałem: — Szeregowcu Russell, mam wszelkie powody przypuszczać, że Gwiezdna Gwardia, aby unieszkodliwić androida, będzie gotowa rozwalić ten świat na kawałki, jeśli to się okaże konieczne. Spojrzałem na nią, zastanawiając się, czy czasami nie zwariowała. W końcu jedyna myśl jaka mi się nasunęła to sprostowanie: nazywam się Rousseau, a nie Russell. Nazwisko pochodzenia francuskiego. — Czy pojąłeś w końcu ogrom problemu? -- poważnie zapytała. 76 — No jasne — potwierdziłem — po eksterminacji jednego z humanoidalnych gatunków macie teraz zamiar dobrać się do trzystu innych, wliczając w to Tetrów. Stosunek ich sił do naszych, skromnie licząc, miałby się jak wiele milionów do jednego. Mam na myśli żywe stworzenia. Jeśli chodzi o planety, okręty i uzbrojenie, ich przewaga byłaby niebotyczna. Szanowna pani, na tej planecie wystarczy odbezpieczyć swój miotacz płomieni, by przez to wywołać dyplomatyczny incydent. Jeśli przypadkiem powtórzysz komuś to, co mi powiedziałaś, a szczególnie Tetrowi, możesz szybko znaleźć się na pokładzie okrętu lecącego donikąd, z bezterminowym zakazem postawienia stopy na tej planecie. Co tobie się wydaje, że kim jesteś? Zapadła długa, przejmująca cisza. Przysiągłbym nawet, że kawalerzyści wstrzymali oddechy. Znieruchomieli jak zaklęci. Pomyślałem, że kapitan wpadnie w szał, myliłem się jednak. — Otrzymałam rozkazy — powiedziała dosyć uprzejmie — by zrobić wszystko co w mojej mocy, aby pochwycić i unieszkodliwić androida. Dosłownie wszystko. — Jeśli tak sprawy się mają — zauważyłem — to powinnaś dobrze się zastanowić, jak daleko sięga twoja władza, bo z pewnością nie tak daleko, jak to sobie wyobrażasz. Czy pochodzisz z Ziemi? — Tak, z Ziemi. — Czy przebywałaś już na obcych planetach? — Na kilku. Myślę, że wiem, co chcesz powie- 77 dzicć. A więc tak, szeregowcu Ronsseau, nic mam żadnego doświadczenia w paktowaniu z humanoidalnymi kosmitami. No może oprócz wroga, którego niedawno pokonaliśmy. Nie mam jednak zamiaru okazywać nadmiernej nieostrożności. Oświadczenie dotyczące środków jakie ewentualnie może zastoso-wać Gwiezdna Gwardia, miało przekonać cię co do powagi misji. Ten android istotnie zagraża przyszłości całej ludzkiej rasy. — Wydaje mi się, że stosunek jego sił do naszych jest jak jeden do kilku milionów powiedziałem - nawet jeśli ma dosyć pary, aby za jednym zamachem rozprawić się z siedmioma gorylami Guura. Jakimi nadludzkimi siłami może w końcu dysponować? domyślam się, że powołali go do życia nasi pokonani nieprzyjaciele? Zgadza się. W takim razie, logicznie rozumując, ten android nie może być aż tak piekielnie niebezpieczny. Inaczej nie wygralibyśmy wojny. Nie mam racji?' Pozostaje jednak faktem - upierała się - że otrzymałam rozkazy, aby go zniszczyć, nie baczać na nic. Twoim zadaniem z kolei będzie uczynienie wszystkiego, co zapewni wykonanie mojej misji. Czy to jasne? Są takie istoty, do których nie docierają żadne argumenty. Nie są to tylko letrowie. Właśnie miałem oświadczyć, że nawet jeśli od czasu do czasu uda mi się wiele zdziałać, to nie jestem w stanie czynić cudów, kiedy zadzwonił tclclbn. 7H Podniosłem słuchawkę wideotelefonu. Na ekranie ukazała się postać vonnyra. Dla nieprzyzwyczajonego ludzkiego oka każdy vormyr wygląda podobnie. W tym wypadku jednak nie potrzebowałem się długo zastanawiać, aby rozpoznać rozmówcę. Mister Rousseau? Moje nazwisko Amara Guur — powiedział, straszliwie kalecząc język parole. 12 Uprzejmość nakazywała uruchomienie kamery umieszczonej nad telefonem, aby rozmówca także mógł mnie ujrzeć. Nie zatroszczyłem się jednak o to. Pomyślałem, że do szczęścia nie jest mi potrzebna pogawędka twarzą w twarz z Amarą Guurem. Czego chcesz? - zapytałem bez ceregieli. Uśmiechnął się. Pierwotny gatunek vormyrów jest niepoprawnie mięsożerny. Mówiono mi, że mają wyjątkowo nieświeży oddech. W każdym razie ich zęby doskonale pasują do ich diety. Sam Guur wyglądał jak krzyżówka wilka z krokodylem i nie była to zbyt udana kombinacja. Jego uśmiech nie był wcale pociągający. Mam dla ciebie prezent oświadczył. Zatrzymaj go sobie odparłem. Tego nie mogę uczynić rzekł. Według prawa należy do ciebie, jeżeli, o ile mi wiadomo, jesteś spadkobiercą testamentu Saula Lyndracha. 79 — O czym ty, do diabła, gadasz? — zapytałem. W tłumaczeniu wyrażenie to straciło trochę na sile wyrazu, ale wydawało mi się, że ogólny sens pozostał. — Jest to pewna drobna rzecz, którą Saul... oddał pod moją opiekę — tu podniósł coś do kamery, abym mógł się przyjrzeć. Był to czarny notes. Dziennik Saula. Kapnąłem się, że musi zawierać opis przebiegu jego ostatniej wyprawy. Musiała to być autentyczna 24- karatowa mapa wiodąca do skarbów. Zastanowiło mnie, dlaczego Amara Guur z własnej, nieprzymuszonej woli przekazywał mi ją. — Nic nie rozumiem — powiedziałem. — I na to przyjdzie czas — obiecał mi. — Jeśli wyobrażasz sobie, że to wystarczająca przynęta, by mnie zwabić w pułapkę, to się grubo mylisz. — Wcale tak nie uważam — powiedział. — Zostanie ci to wręczone, jeśli tylko zechcesz, w publicznym miejscu w pełnym świetle dnia. Możesz nawet zaangażować ochronę, uzbroić się w miotacz płomieni i co ci przyjdzie do głowy. Ja wyślę Jacinthe, całkiem nie uzbrojoną. Musisz mi wybaczyć, jeśli nie przybędę osobiście. Nie chciałbym, aby łączono mnie z Saulem Lyndrachem, ze względu na jego niefortunną, przypadkową śmierć. Zapewniam cię, że była przypadkowa. — Tak samo jak śmierć Sleatha — powiedziałem. Znów się uśmiechnął. — Najmocniej przepraszam za wszelkie kłopoty, które niechcący mogłem ci sprawić -- oświadczył. — Muszę jednak powiedzieć, że kompletnie nic mi nie wiadomo o sprawie Sleatha. A przy okazji, popełniłbyś gruby błąd, informując funkcjonariuszy pokoju o układzie, jaki być może zawrzemy. Jeśli położą swoje łapy na notatniku, nigdy go nie odzyskasz. Tetrowie posiadają wrodzone poczucie uczciwości, ale potrafią dbać o swoje interesy i rzadko się mylą w tych sprawach. Jeśli cię ciekawi, o czym wiedział Saul Lyndrach, bądź na placu położonym na zachód od Podniebnego Łańcucha jutro, dokładnie o pięćdziesiątej. — Raczej w piekle — powiedziałem mając nadzieję, że uchwyci negatywne przesłanie tej wypowiedzi. — Przemyśl to dobrze, Rousseau — powiedział i przerwał rozmowę. Powoli odłożyłem słuchawkę na miejsce. Kapitan już otwierała usta, szybko uniosłem rękę. — Nie żądaj ode mnie wyjaśnień — powiedziałem. — Sam nie wiem, o co chodzi. Jedno jest pewne: Amara Guur nic nie daje za darmo, chyba że śmierć. Nie ma takiej siły we Wszechświecie, która by mnie zmusiła do udania się na to spotkanie. — Wcale nie musisz tam iść — oświadczyła Su-sarma Lear. — Zamiast ciebie ja się stawię. — A to dlaczego? --- zapytałem. — Ponieważ ten notatnik może nam dostarczyć informacji o miejscu pobytu androida. — Być może — zgodziłem się — ale jeśli tak jest, dlaczego Guur tak po prostu przekazuje to nam? 81 Nie mam pojęcia odpowiedziała ale jeśli to co mówisz, jest prawda, stanowi to nasz;; jedyna szansę na odnalezienie Myrlina i musimy ją wykorzystać. — Rób, jak uważasz — powiedziałem wzruszając ramionami proszę bardzo. — Ty pójdziesz ze mną powiedziała. Przed chwilą mówiłaś coś innego zapro-testo wałem. Zadecydowałam inaczej. Chcę mieć ciebie na oku. Właśnie pomyślałam, że jeśli zostawię cię tutaj, to możesz przypadkiem zaginać. Myślę, że lepiej będzie trzymać się razem, przynajmniej do czasu, gdy będziemy mieli więcej powodów do wzajemnego zaufania. Jutro wszyscy udamy się na miejsce spotkania, a ja odbiorę dziennik. Wydaje mi się, że Guur nic dąży do zlikwidowania ciebie. A to z tej prostej przyczyny: osobiście pojawił się na ekranie, wiedząc, że obok znajdują się świadkowie rozmowy. Wygląda na to, że jego plany są bardziej wyrafinowane. Gdybyś stracił życic bezpośrednio po jego telefonie, nawet gdyby uniknął wyroku skazującego, z pewnością nie uniknąłby oskarżenia o przestępstwo. Czy nie jesteś w stanie wyciągnąć podobnych wniosków? Musiałem przyznać, chociaż sobie samemu, że trafiła w dziesiątkę. Niewiadomo z jakiego powodu, ale Guur zaniechał działań, do jakich był przyzwyczajony i ostrożnie postanowił grać w otwarte karty. Jak na niego, był to już pewien rodzaj gwarancji dobrej woli. Ale co właściwie chciał zys- 82 kac? Piekielnie mnie to męczyło i nie pomogła świadomość, że Guur celowo wszystko tak urządził, żeby mnie zaciekawić. Do diabła z tym rzekłem sprawy zaszły za daleko, żebym mógł się wycofać. Więc podłoże mój durny łeb pod topór katowski, tak jak i ty. Zresztą co można zarzucić życiu na granicy ryzyka? Wreszcie zaczynasz gadać jak prawdziwy żołnierz gwiezdnych sił powiedziała. Automatycznie nasunęły mi się mądre słowa mojego dobrego kumpla Aquily-69: Dopiero gdy przyznają ci rację, zaczynasz, się martwić. 13 Szczęśliwie udało mi się w sąsiedztwie wynająć jeszcze jeden pokój i dzięki temu nie spaliśmy w ośmioro w moim apartamencie. Kapitan l.car uparła się, aby wystawić wartownika na korytarzu. Nie było całkowicie jasno, czy ma on powstrzymać ewentualnych zabójców, czy też mnie od ucieczki, a może dać dobry pretekst dla dzielenia mojego domu z trzema innymi ludźmi. Kapitan Gwiezdnej Gwardii rozlokowała się na łóżku, pozostawiając porucznikowi Cruccro i mnie podłogę. Szarża ma swoje przywileje. 83 Rano kapitan rozpoczęła przygotowania do ekspedycji. Klucze do pojazdu Saula Lyndracha znalazłem w tej samej szufladzie, z której zabrano moje. Tak jak obiecał, zamiana przebiegła uczciwie. Wyjaśniłem pani kapitan, że w żadnym wypadku jedna gablota nie zabierze więcej niż trzech łudzi. Przekonałem ją do dobrania sobie jednego towarzysza i pozostawienia pozostałych dwóch zawadiaków w Sky-chain City. Namówiłem ją na zorganizowanie jeszcze jednego pojazdu, chociaż i tak konieczne było pozostawienie dwóch osób w mieście. Kiedy podałem jej listę potrzebnego ekwipunku, potraktowała ją z dużą podejrzliwością. Ale gdy się już zdecydowało zapłacić za gablotę, nie ma sensu spieranie się o sześć skafandrów chroniących przed niskimi temperaturami, o pełne wyposażenie w zapasy i konieczne narzędzia. Konieczne dla mnie. Kiedy Tetrowie z upoważnienia Gwiezdnej Gwardii zaakceptowali jej weksle, targały mną mieszane uczucia. Z jednej strony naprawdę nie spieszyło mi się do łapania wiatru w jej towarzystwie. Z drugiej jednak, gdyby wszystko poszło po mojej myśli, to pod koniec dnia moje problemy związane z ekwipunkiem byłyby rozwiązane. Przyjmowałem, oczywiście, że dam sobie radę z takimi drobnostkami jak przynależność do Gwiezdnej Gwardii. Nie tylko Myrlin potrafi znikać, gdy zachodzi taka potrzeba. Zbliżało się południe. Udaliśmy się do centrum, na plac przylegający bezpośrednio do doków Podniebnego Łańcucha. Kapitan Lear oddelegowała Crucero do załatwienia spraw związanych z zaopa- trzeniem. Wzięła ze sobą dwóch gwardzistów do roztoczenia opieki nad nami w razie kłopotów. Jeden nazywał się Khalekhan i pochodził z Orientu, drugi, niejaki Serne, był niewiadomego pochodzenia. Z tego co wiedziałem, mieli doświadczenie w naziemnej walce i uczestniczyli w niejednym starciu. Prawdopodobnie do tego ograniczały się ich umiejętności, ale swój zawód wykonywali ze zręcznością i oddaniem. Jednak mimo ich kwalifikacji, nie czułem się bezpieczny. Amara Guur był zbyt wyrafinowany, aby zaplanować coś, w czym ci wojacy mogliby się wykazać. Samo oczekiwanie dłużyło się w nieskończoność. Wszystkie części Skychain City są do siebie podobne. Nawet fakt, że plac stanowił najobszerniejszą otwartą przestrzeń pod kopułą, nie czynił jeszcze z niego atrakcji turystycznej. Sam Podniebny Łańcuch znajdował się, oczywiście, ponad kopułą. Wszystko co było dostępne dla naszych oczu, to konstrukcja wspierająca dolny odcinek Łańcucha. Jedyną rzeczą, która rozproszyła znudzenie, był wypadek na ruchomej drodze spowodowany przez Campanulczyka próbującego w niebezpieczny sposób zmienić kierunek przemieszczania. Stracił równowagę, spowodował upadek trzech istot różnych ras i upuścił coś pomiędzy mechanizmy toczące. Zablokowało to całą maszynerię i uaktywniło wystarczającą ilość urządzeń zabezpieczających, by przelotowe odcinki na półkilometrowym dystansie w obydwu kierunkach zostały unieruchomione. 85 — Wspaniale — skomentowałem. — Jesteśmy skazani na spacer do najbliższego skrzyżowania, zanim użyjemy ruchomej drogi. — Czy zdarza się to często? -— zapytała Susarma Lear, podczas gdy jej stalowe spojrzenie błądziło po całej scenie wypadku, oceniając rozmiary rzezi. — Mniej więcej dwa razy dziennie. Brygady naprawcze opanowały interwencje do perfekcji. W ciągu godziny potrafią doprowadzić wszystko do idealnego stanu. Trochę więcej czasu upływa, gdy jakiś idiota wsadzi rękę albo nogę tam gdzie nie potrzeba. Jacinthe Siani spóźniła się, przypuszczalnie z powodu zamieszania w ruchu drogowym. Nie zauważyłem jej, dopóki prawie na nas nie wpadła, a to ze względu na tłum gromadzący się na chodniku. Kiedy ruchome drogi są zablokowane, chodnik szybko się zapełnia, szczególnie w takim miejscu jak plac. Gdy Kythnajka zbliżyła się, ręka kapitan Lear tkwiła na broni. Ale oczy Jacinthe Siani skierowane były na mnie. Podeszła do mnie i z kieszeni kurtki wyciągnęła czarny notes. — Tak jak było umówione, mister Rousseau powiedziała. — Należy do pana. O ile nam wiadomo, jest pan jedyną istotą w Skychain City, która potrafi go wykorzystać. Prawdziwy z pana szczęściarz. Ostrożnie wziąłem notes do ręki, jak gdybym się spodziewał, że mnie ugryzie. Jacinthe Siani nie zamierzała odejść. Stała w wyczekującej pozycji, z rękami na biodrach. 86 Otworzyłem notatnik na chybił trafił i przerzuciłem parę stron. Olśnienie jakiego doznałem przypominało uderzenie w głowę. Bo oto ostatnia część układanki doskonale dopasowała się do reszty. Saul Lyndrach pisał swój dziennik po francusku. Wśród trzystu ludzi żyjących w Skychain City wielu władało angielskim, rosyjskim, japońskim lub chińskim. Ale spośród ludności Ziemi i jej wszystkich kolonii wybierzcie trzysta przypadkowych osób, zobaczycie wtedy, ilu z nich mówi po francusku. W określonej sytuacji odpowiedź brzmiała: dwie. To właśnie Ama-ra Guur chciał wiedzieć. Posunął się do tortur w stosunku do Saula, ale ten nie pękł, a dodatkowo wyłożył Guurowi, że ze mną opłacą mu się delikatniejsze metody. Spojrzałem na Jacinthe. Obserwowała mnie, a po jej ślicznej twarzyczce błąkał się półuśmiech. Ale dlaczego — zapytałem -— z jakiego powodu mi to oddajecie? Ponieważ nie jest to już taka absolutna tajemnica oświadczyła. Gdybyśmy dysponowali czasem, znalazłby się sposób na uzyskanie informacji. Niestety, spieszno nam. Nie przewidzieliśmy, że wplata się do całej sprawy olbrzym. Lyndrach musiał mu wszystko wygadać. W krótkim czasie, szlak do Centrum będzie tak zatłoczony, jak przelotowa ruchoma droga. Nic przyniesie to nam żadnego pożytku, a pomyśleliśmy, że dla ciebie może mieć znaczenie, jako gest dobrej woli. Zadośćuczynienie, jeśli chcesz. — No jasne -— powiedziałem. Tak naprawdę to myślicie, że wyruszę w pościg za Myrlinem jeszcze przed zapadnięciem nocy. Zgubiliście jego trop. Tym razem, stosując odpowiednie środki przygotowawcze, jesteście pewni, że naszego śladu nie zgubicie. My pochwycimy Myrlina, wy z kolei pojmiecie nas. Siła ognia rozstrzygnie o wszystkim. Ładne zadośćuczynienie. — Niech będzie po twojemu powiedziała Ja-cinthe Siani, uśmiechając się szeroko. Zrobiła nieuważny krok do tyłu i wpadła na spieszącego Noe-mijczyka, co właściwie zwaliło ją z nóg. Zachwiała się i runęła na kapitan Gwiezdnej Gwardii, która chwyciła ją i postawiła z powrotem na nogi. Chociaż raz współgrały wyrazy ich twarzy. Obydwie wyglądały na zaskoczone. Pani Lear działała przed chwilą odruchowo, ale teraz odepchnęła Kythnajkę, jak gdyby broniąc się przed skażeniem. Wymieniły jeszcze jedno współgrające spojrzenie: wrodzonej nienawiści. Potem Jacinthe Siani ulotniła się i przepadła w tłumie. Zerknąłem na panią kapitan, zastanawiając się, czy w pełni pojęła, co się przed chwilą wydarzyło, a także czy powinienem ją uświadomić, jeśli nie. Zadecydowałem, że odpowiedź w obydwu przypadkach jest negatywna. W notatniku najprawdopodobniej umieszczono zminiaturyzowany przekaźnik, a aktualnie co najmniej jeszcze jeden znajdował się na pani kapitan. Nie przejąłem się zbytnio. Jeśli Guur miał w tym interes, to znajdzie tuzin sposobów, aby nas tropić na powierzchni. W głębi podziemi będzie to już całkiem inna sprawa. Jeśli naprawdę istniała trasa do samego środka, to prawdopodobnie znajdę mnóstwo okazji do porzucenia po drodze zarówno dziennika, jak i pani kapitan. Tam będę w swoim żywiole i cokolwiek Amara Guur i Susarma Lear planują, będę miał przewagę. — No dobra — rzekłem do pani kapitan. — Ten notatnik powinien zawierać rozwiązanie zagadki: dokąd udał się android. Możemy wyruszyć, kiedy tylko zechcesz. Opuściliśmy miasto przez śluzę numer pięć. Kilka minut później Tetrowie mieli, zgodnie z rozkładem, wyłączyć światło dzienne i przejść do zredukowanego oświetlenia nocnego. Na zewnątrz pozostało jeszcze dwanaście godzin do brzasku. Skierowaliśmy się na północ. Szliśmy przez, obszerną płaską równinę otaczającą miasto ze wszystkich stron. Serne i pani kapitan podróżowali ze mną. Crucero, Khalekhan i niejaki Yasari podążali za nami w drugim wehikule. Utrzymywaliśmy stały kontakt zarówno z nimi, jak i z jednostką wojenną Susarmy Lear, z kolei połączoną z satelitarnym kompleksem na szczycie Podniebnego Łańcucha. 89 Czerń nocy nie pozwalała dostrzec samego Łańcucha. Światła pojazdu błądziły po niczym nic wyróż-niającym się białym dywanie. Nie padały żadne cienie. - O Boże powiedziała Susarma Lear mniej więcej po godzinie jazdy. Czy wszędzie jest tak samo? - Właściwie tak odrzekłem. Aby poruszać się z dużą precyzją, stosujemy poszukiwacz kierunku. Branie namiarów w środku nocy przy pustym niebie nie jest łatwą sprawą na Asgardzie. Nie istnieją żadne znaki szczególne, a śnieg zalega prawie wszędzie. Nie jest tu, oczywiście, tak płasko, jak na to wygląda. Nie ma wprawdzie gór czy też dolin, ale istnieją płytkie koryta i zagłębienia. Kiedy około południa śnieg się stopi, zobaczysz sama. Siedziała przy mnie, wpatrując się w niebo. - Czy naprawdę jest aż tak czarne i bezgwiezdne? zapytała. Czy tylko teraz jest pochmurno? Jest bezgwiezdne. Znajdujemy się na samym skraju galaktycznego ramienia. O tej porze roku nocne niebo jest prawie kompletnie ciemne, z wyjątkiem kilku gwiazd ukazujących się nad samym horyzontem. Nad naszymi głowami nic ma niczego poza nieskończoną ciemnością. Zauważ jednak, że nie jest pusto, a tylko ciemno. Przez teleskop można dostrzec inne galaktyki. Ale nie tę Czarną, do tego potrzeba radioteleskopu. Jaką czarną? Spojrzałem na nią z ukosa. 90 Ty naprawdę mało wiesz o świecie, nie mam racji? — A skąd mam wiedzieć dużo? odparła ostro. - Naprawdę nigdy nie słyszałaś o Czarnej Galaktyce? Coś niecoś odpowiedziała wymijająco. — Jest to raczej skromny członek naszej małej galaktycznej rodziny — powiedziałem. Oddalona jest o około sto dwadzieścia tysięcy lat świetlnych, a więc znajduje się bliżej niż Obłoki Magellana, ale niezbyt zdecydowanie. Wciąż przybliża się do nas z szybkością około trzydziestu tysięcy metrów na sekundę. Minie jednak ze sto milionów lat, a nawet więcej, zanim znajdzie się w naszym sąsiedztwie. Nie ma się czym specjalnie przejmować. W zasadzie jest to chmura różnorakiego pyłu, podobnie jak chmury pyłowe we wnętrzu naszej Galaktyki, różni się jednak trochę. Posiada bardzo niską przeciętną temperaturę, chociaż istnieją znaczne różnice. We wnętrzu płonie kilka gwiazd, ale przed osiągnięciem nas ich światło jest całkowicie pochłaniane. Na swój skromny sposób jest słynna. Ciemny towarzysz Drogi Mlecznej, galaktyka jak cień, która pewnego dnia pochłonie większą część naszego spiralnego ramienia. Nic oznacza to, oczywiście, że Ziemia, czy też inna planeta, musi koniecznie ulec tej samej katastrofie, której poddał się Asgard w mrocznej i odległej przeszłości. — Co to za katastrofa? - dopytywała się. Westchnąłem. 91 L —• Być może zdążyłaś rzucić okiem na ciśnieniomierz i zauważyłaś, że nie jedziemy przez próżnie. W rzeczywistości, kiedy upał za dnia roztopi śnieg, przekonasz się, że powierzchnia Asgarda nie jest całkowicie pozbawiona życia. Kiedyś, dawno temu (nawet Aleksander Sovorov nie rości sobie pretensji, że zna datę) istniało bujne życie na Asgardzie. Było to dobrze nam znane życie, funkcjonujące za pomocą dobrze znanego procesu fotosyntezy. Atmosfera przypominała to, do czego my i większość humanoi-dalnych gatunków, z którymi potrafimy rozmawiać, jest przyzwyczajona. Powietrze było bogate w tlen. Niespodziewanie dzięki wypadkowi w kosmicznej kolei losów (w każdym razie tak się przypuszcza) Asgard wszedł w zimną chmurę złożoną głównie z wodoru i przyprawioną kosmicznymi odpadkami. Lodowe okruchy komet i tym podobne. Możesz sobie wyobrazić, co zaszło dalej. Z czasem coraz więcej wodoru dostawało się do stopniowo oziębiającej się atmosfery. Słońce Asgarda zaczęło prawdopodobnie niezwykle się zachowywać. Być może nie martwiło to miejscowych istot, ponieważ chmura zmniejszyła jego wpływ. Kiedy atmosfera zapłonęła, temperatura na powierzchni być może podniosła się lekko, ale był to dosyć ulotny żar. Cały tlen został wchłonięty przez gazy znajdujące się w chmurach, następnie opadł z niebios jako mżawka. Wygląda na to, że z czasem cala atmosfera skropliła się. Po długim okresie azot, amoniak i inne gazy śladowe zamieniły się w ciała stałe, przemieszaając się przez pustynię w postaci śniegu. 92 Pomimo tego, że o hibernacji mówi się pozytywnie, ekologia planety zareagowała na rozwój wypadków negatywnie. Kiedy epoka lodowcowa przeminęła, niewiele pozostało z dążącego do powtórnego odrodzenia życia. Możemy być wdzięczni za to, że choć trochę przetrwało. Z niewielką pomocą Tetrów, życie roślinne kwitnie. Doskonale przystosowało się do conocnych mrozów. Powoli także rozwiewa się problem uczynienia atmosfery zdatną do oddychania. Większość wodoru zdążyła ulotnić się już w przestrzeń kosmiczną, a poziom metanu jest dosyć znośny. W ciągu kilku tysięcy lat, a nawet szybciej, jeśli przedsięwzięcia Tetrów się powiodą, humanoidy będą mogły ponownie baraszkować po Asgardzie. W każdym razie podczas dnia. — A, to dlatego właśnie, dla uniknięcia zagłady, tubylcy wydrążyli wnętrze planety? Jeśli o to chodzi, dotykasz sprawy budzącej wiele kontrowersji. Wszystko co dotychczas ci powiedziałem, jest dobrze znane. Istnieje jednak parę zastanawiających zjawisk, o których nie mamy pojęcia. Opinie są zróżnicowane. Na przykład, nie jesteśmy pewni, gdzie znajdował się Asgard, gdy to wszystko się wydarzyło. Nie wydaje mi się, aby Susanna Lear była rzeczywiście zdolna do odegrania prawdziwego zdziwienia. Gdy tylko powiedziałem coś zaskakującego, patrzyła na mnie, jak gdybym dokonał aktu agresji, a mówienie jej o czymś nowym i szokującym, było subtelnym wyrażaniem wrogości dążącej do podważenia jej obrazu Wszechświata. - Chodzi ci o to, że Asgarda nic było w tym miejscu? — zapytała, jak gdyby ta idea była lekko niesmaczna. Tego nie powiedziałem. Niektórzy wierzą, że zawsze okrążał obecne słońce. Jedynym problemem w sporze jest tajemnica znikającej chmury pyłu. Z pewnością nie ma jej tutaj ani pośród najbliższych gwiazd. Więc jeśli się utrzymuje, że Asgard nic zmienił swojej pozycji, trzeba stworzyć pomocniczą hipotezę z uwzględnieniem zaginionego obłoku. Każda taka teoria dotyka problemu, ile czasu upłynęło od kataklizmu. A tego nikt nie wie. W promieniu kilkuset lat świetlnych istnieją obłoki pyłowe. Ale wśród nich nie ma takiego, który oddalałby się trajektorią sugerującą, że być może kiedyś przebył ten system. Jedną albo dwie chmury można jakoś dopasować do całej układanki, przyjmując, że coś zaskakującego przydarzyło im się w ciągu ostatnich kilku milionów lal, ale do lego konieczna jest następna pomocnicza hipoteza. Więc być może, i tylko być może, Asgard znajdował się w innym miejscu, gdy rozegrał się kataklizm. Ale gilzie? chciała wiedzieć. Wskazałem prosto do góry. W Czarnej Galaktyce? zapylała. Wielu tak myśli. Jeśli się już zakłada, że planeta przemieściła się, można od razu przyjąć, że przybyła z naprawdę ciekawego miejsca. Ale przecież, mówiłeś, że Czarna Galaktyka porusza się w naszym kierunku. 94 Bo tak jest. Hipoteza zakłada, że Asgard nadszedł najpierw. Cały pomysł opiera się na tezie, jakoby początkowo planeta orbitowała wokół gwiazdy w pustym rejonie Czarnej Galaktyki, na peryferiach, z których można było dostrzec Drogę Mleczną. Teoria dalej twierdzi, że mieszkańcy przewidzieli nadchodzące pochłonięcie ich świata przez obłok i to, że tak może już pozostać. Dalej twierdzi się, że krótkoterminowe plany nie przyniosłyby wiele korzyści. Opracowano wiec dalekosiężną ideę wyrzucenia planety 7 rodzimej galaktyki i skierowania jej w stronę naszej. Jednocześnie, aby być na miejscu po osiągnięciu przez Asgard celu, inne istoty wycofały się do wnętrza, przedtem wprowadzając się w stan hibernacji. Ależ to czyste szaleństwo! Może i tak zgodziłem się. Nie jest (o jednak tak nieprawdopodobne, jak ten cały hokus--pokus konieczny cło rozwiązania zagadki zaginionego obłoku pyłowego. Jak właściwie mieliby poruszyć całą planetę? Za pomocą napędu rakietowego? -- Nie. Poprzez zastosowanie energii strukturalnej. A dokładnie, użyli wariantu napędu wykorzystującego tunel przestrzenny. Ależ niemożliwe jest wprowadzenie do tunelu rzeczy rozmiaru planety oświadczyła pewna siebie. Teoretycznie nie ma takiego limitu powiedziałem. Jedynym mankamentem jest wysoki koszt zużytej energii. Nie wydają się zbyt ekonomicz- 95 ne gwiazdoloty większe od statków oceanicznych, jednak niektóre rasy mają inne zdanie na ten temat. Ogólnie mówiąc, taniej wypada zbudować sto jednostek dziesięciotonowych niż jeden o wyporności tysiąca ton. W dodatku małe statki zużywają wspólnie mniej energii od lego jednego wielkiego. Ale jeśli ma się ją na zbyciu, można sobie pozwolić na rozrzut-ność. — To śmieszne. Przecież trzeba by zużyć energię gwiazdy dla wprowadzenia całej planety do tunelu przestrzennego. Małej gwiazdy zgodziłem się. Konieczny byłby także duży zapas wodoru dla podtrzymania jej spalania. Ale przecież nawet my, nędzni ludzie, mamy w naszej mocy kilka pomniejszych gwiazd. Przyznaję, że są to karły, ale zawsze są. Niektórzy znani nam kosmici wytworzyli w pewnym sensie sztuczne słońca. — Chcesz mi powiedzieć powiedziała zagniewana przypuszczalnie dlatego, że nie mówiłem zbyt jasno że gdzieś tam, we wnętrzu planety, znajduje się gigantyczny reaktor szczepiający atomy? W rzeczy samej - zgodziłem się. —- Czyżby wypróżnili swój świat, aby zbudować dla niego komorę? A może był już taki? To jest jeszcze jedna kość niezgody. Bo widzisz, ludzie, którzy popierają hipotezę przemieszczenia się planety, nie należą do takich, którzy ślęczą nad nowymi oryginalnymi ideami. Konserwatyści, oczywiście, sądzą, że wnętrze Asgarda jcM całkowicie 96 normalne, a tylko na jego powierzchni skonstruowano pewną ilość sztucznych poziomów. Naukowcy z przeciwnego bieguna twierdzą, że całość jest produktem inteligentnych istot, i to od góry do samego dołu. Uważają, że podziemne pietra sięgają aż do Centrum. Według ich poglądów, planeta jest pewnego rodzaju sferą Dysona zbudowaną metodą: zrób to sam. Utrzymują, że zamiast konstruowania obszernej czaszy wokół istniejącego już słońca, budowniczowie Asgarda stworzyli powłokę bardziej odpowiadającą ich potrzebom, a następnie w jej wnętrzu zapalili gwiazdkę. W ten sposób traci się mniej przestrzeni. Czy na dolnych piętrach nie byłoby czasami trochę za gorąco? Gorąco jak w piekle potwierdziłem. Powstawałyby olbrzymie ilości energii. Ale czyż tego właśnie nie potrzebowali, by cała konstrukcja mogła przebić się przez kosmos do, jak już zdążyłaś nadmienić, zakrzywienia wystarczającej ilości przestrzeni i wprowadzenia planety w materialną matrycę. Zgorzkniała i zadziwiona potrząsnęła głową. Czy w tym wszystkim jest jakiś sens? zapytała, a jej ton sugerował, że w żadnym wypadku nie miało to sensu. Niektórzy mówią, że jest zapewniłem ją. Ja sam uważam się za agnostyka. W końcu, jak dotąd nie ma dowodów potwierdzających, że jest tak albo siak. Ale w głębi serca nie chcę pozbawiać się złudzeń, że nawet najbardziej szalone pomysły spraw- 97 dzą się. Chciałbym poznać prawdę, jakakolwiek jest. A niektóre prawdy są o wiele bardziej ekscytujące od innych. — Aby tego dokonać - powiedziała kapitan Gwiezdnej Gwardii — musieliby dysponować technologią zdecydowanie przewyższającą naszą. I chyba tak było rzeczywiście. W innym wypadku nie kręciłoby się tutaj tylu facetów kopiących w poszukiwaniu jej resztek. — Naprawdę wcale nie był konieczny taki wysoki poziom techniki. Nie musieli przewyższać nas tak zdecydowanie pod względem wiedzy. Przede wszystkim powinni wiedzieć, jak ją zastosować. I w tym byli świetni. Przecież nie szperamy w poszukiwaniu urządzeń czyniących cuda. Po prostu szukamy rzeczy, które wykonałyby pewne czynności i procesy trochę lepiej od tych, które już mamy. Ludzie często uważają, że technologię tworzy się oddzielnie od innych dziedzin wiedzy, a tak przecież nie jest. Przełomowe wynalazki, zdolne zmienić świat poprzez wielostronne zastosowania, bardzo często są pochodną posiadanej od dłuższego już czasu wiedzy. Grecy, na przykład, byli zdolni do skonstruowania maszyn parowych, gdyby tylko chcieli albo potrzebowali czegoś takiego. Baterię elektryczną wynaleziono prawdopodobnie w Epoce Klasycznej, ale później zapomniano o niej, ponieważ nie było na nią zapotrzebowania. Gdybyś z.łożyła wizytę na rodzinnej planecie jednego z dziesięciu humanoidalnych gatunków przeby- 98 wających tutaj, z pewnością doszłabyś do wniosku, że drogi technologicznego rozwoju są bardzo zróżnicowane. Z drugiej strony jednak, ich wiedza o procesach zachodzących we Wszechświecie byłaby podobna. Technologię uważa się za naukę stosowaną, ale słowo stosowana tuszuje fakt, że jest to przede wszystkim sztuka. Istnieje milion sposobów na zaprojektowanie najprostszej rzeczy, jak na przykład: spinki, przełącznika czy też drzwi. Ludzie są tak zahipnotyzowani znanymi sposobami tworzenia produktów, że stają się ślepi na łakt istnienia, być może, tuzina innych metod osiągnięcia tych samych celów, niektórych nawet lepszych. Rozwój technologii nie jest w żadnym wypadku podobny do historii teorii naukowej. Jeśli się temu bliżej przyjrzeć, przypomina raczej ewolucję malarstwa. Weźmy, na przykład, szkoły architektoniczne. Nic są (o jedynie przybytki sztuki opierające się o estetyczne rozważania. Są to także szkoły technologii, uczące różnych sposobów łączenia przyjemnego z pożytecznym. Nic przebywamy na Asgardzie ze względu na to, że miejscowe istoty posiadały większą wiedzę od naszej. Jesteśmy tutaj, ponieważ byli oni doskonałymi artystami, a ich technika może powiedzieć o całe niebo więcej o różnorodnych sposobach zastosowania wiadomości będących już w naszym posiadaniu. Oczywiście, gdyby się jednak okazało, że budowniczowie podziemi dysponują nauką, o której my nie mamy pojęcia, to zmieniłoby postać rzeczy. Po prostu odwróciłoby całą sytuację do góry nogami. Ale nie 99 jest to wcale konieczne, aby usprawiedliwić nasze zainteresowanie wydobywanymi na światło dzienne wytworami. Nie trzeba też od razu przypuszczać, że ich wiedza stała na wyższym poziomie od naszej, by przypisać im umiejętność zbudowania sztucznego świata, nawet tej wielkości, oraz wprowadzenie go w międzygalaktyczny tunel przestrzenny. W tej hipotezie punkt ciężkości leży raczej w innym miejscu. Bo widzisz, jeśli wszystkie podane przeze mnie fakty są zgodne z rzeczywistością, to Asgard osiągnął już swoje miejsce przeznaczenia. W stosunku do obłoku, posiada margines bezpieczeństwa co najmniej stu milionów lat. Więc jeśli cała ta teoria jest prawdziwa, to co oni właściwie osiągnęli? Dlaczego nie opuszczają swoich kryjówek? Jeśli przebywają w stanie hibernacji, z jakiego powodu nie przerywają jej? Milczała przez parę chwil, przyswajając szczegóły tej fantastycznej opowieści. Zauważyłem, że pomimo jej odruchowo nieprzychylnej reakcji, magia teorii podnieciła jej wyobraźnię, tak jak i wszystkich innych. Przypuszczam, że w ostatecznym rozrachunku, dlatego właśnie tutaj jesteśmy. Susarma Lear zwróciła swoje duże błękitne oczy na mnie. Chociaż raz jej spojrzenie nie przypominało wzroku węża próbującego zahipnotyzować mysz. — Być może ich małe prywatne słońce zgasło — powiedziała. Mogło się też. zdarzyć, że nie tylko górne piętra zamarzły w chmurze pyłowej i zimno dotarło do samego Centrum. — Aż do dzisiaj zawsze dopuszczałem taka myśl 100 rzekłem. Nie chciało mi się wierzyć, ale brałem to pod uwagę. Teraz już wiem, że tak nie jest. Skąd ta pewność? zapytała, chociaż sama powinna się domyślić, gdyby tylko przez chwilę się zastanowiła. Postukałem w leżący na osłonie deski rozdzielczej dziennik Saula Lyndracha. Słońce, które przeniosło Asgard przez zakrzywioną przestrzeń, mogło się rzeczywiście wypalić powiedziałem ale gdzieś tam, na dole, reaktory szczepiające atomy wciąż działają. Jest tam ciepło i istnieje życie. Nie tego oczekiwano. 11 Kapitan Lear zmrużyła oczy. Co dokładnie zawiera ten notatnik? spytała. - Po prostu zapis przebiegu ostatniej podróży Saula — celowo niedbale odpowiedziałem. — Kiedy mówię dokładnie, to chcę wiedzieć dokładnie rzekła niewzruszonym tonem. Wiesz, możemy zawrzeć układ zaoferowałem. Powiesz mi, dlaczego zagięłaś parol na Myrlina, a ja wyjawię, co jest dokładnie w notatniku. Nie masz uprawnień do zawierania umów rzekła. Twoim obowiązkiem jest wykonywanie rozkazów. Rozkazuję ci wyjaśnić, co zawiera ten dziennik. 101 Miałem zamiar być uparty jak osioł. Co ona mogła mi w końcu zrobić: oddać pod sąd wojenny i rozstrzelać za niesubordynacje? Postanowiłem być jednak wspaniałomyślny. Osobiste wojny nie mają sensu w tej zimnej krainie. Kłopotów i tak jest bez liku. Saul odkrył jakiś szyb powiedziałem. Za pomocą lin spuścił się na dno. Nie był jednak dostatecznie dobrze wyposażony w sprzęt, aby przebić się dalej. Udało mu się wywiercić otwór w ścianie. Po drugiej stronie dostrzegł światło i oznaki życia. Temperatura wzrosła powyżej punktu zero. Mury uniemożliwiły dojrzcnie czegoś więcej. Budynek, w którym znajdował się szyb, był w opłakanym stanie, ale całość trzymała się dobrze. Lyndrach zauważył jakieś rośliny i owady. Nie mógł wyjrzeć przez okno, ponieważ było zablokowane. Nic nie wskazywało na użytkowanie budowli przez kogoś. Wszystkie, poza kamiennymi, przedmioty uległy zniszczeniu. A więc tam udał się Myrlin? Zabrał ze sobą sprzęt wiertniczy powiedziałem. Zamówił go przez mój telefon. Gdy tylko przedostanie się na drugą stronę, będzie miał cały świat do znalezienia sobie kryjówki. Ale najpierw musi zlokalizować wejście do szybu. Nawet dla nas nie będzie to łatwe, chociaż dysponujemy dokładnymi wskazówkami z notatnika. Po pierwsze, musi osiągnąć czwarty poziom, a następnie wybrać się w daleką wędrówkę przez obszary zimna. Nic posiada żadnego doświadczenia. Jedyna jego pomoc;) 102 będzie słowne sprawozdanie uzyskane od człowieka będącego w stanic agonalnym. To może nie wystar-c%yć do osiągnięcia celu. Jeśli jednak powiedzie mu się, może być zdolny nawet do odkrycia następnego szybu, który zaprowadzi go jeszcze głębiej. Ciepło i światło wymagają energii, więc gdzieś tam, na dole, maszyneria wciąż działa, w tym także reaktor. To by wskazywało, że żyją (am istoty rozumne. Jeśli to się potwierdzi, dni grzebania się tuż pod powierzchnią Asgarda są policzone. Hędziemy w stanic rozwiązać wszystkie zagadki, o których ci opowiadałem. Może się okazać, że to wcale nie są humanoidy powiedziała pani kapitan. Wszystkie te graty, które wydobywamy z górnych pięter, są przeznaczone dla islot nam podobnych. Co do tego, że są humanoidami, nic ma wątpliwości... Niektórzy, szczególnie ci o wybujałej wyobraźni, twierdzą, że mogą to być nawet humanoidy właściwe. Nie pojmuję. W znanej nam części Galaktyki żyje z tysiąc gatunków pokrewnych ludziom. Wszystkie wywodzą się z planet typu ziemskiego. Ich cechy podstawowe są podobne, zarówno fizycznie, jak i chemicznie. Większość teoretyków uważa, że jest (o sprawa zbieżnych ewolucji. Konkretne kwasy nukleinowe są jedynymi molekułami używanym! w systemie reprodukcyjnym, a także przebieg ewolucji, która powołała nas wszystkich do istnienia, zawiera rodzaj deter-minizmu. co powoduje tylko minimalne różnice. Twierdzi się, że istoty podobne nam są jedynymi zdolnymi do przyswojenia tego rodzaju inteligencji. Niepodobne humanoidom rasy, na które się natknęliśmy, charakteryzują się także wieloma cechami wspólnymi. Wywodzą się przeważnie ze światów o podobnych warunkach naturalnych, chociaż w żadnym wypadku nie przypominających ziemskich. Z drugiej strony, według opinii mniejszości, wszystkie gatunki podobne ludziom mają sporo zbliżonych cech, bo posiadają wspólnego przodka. Życie miało przybyć z pewnego niezależnego źródła. Niektórzy naukowcy twierdzą, że podstawowe chemiczne substancje konieczne do zapoczątkowania życia powstają w obłokach międzygwiezdnego pyłu, a następnie zasiewają jednakowym surowcem każde możliwe środowisko. Inni argumentują, że dokonały tego celowo istoty naśladujące własny proces ewolucyjny. Ponieważ nikt nie ma pojęcia, skąd przybył Asgard, czy też od jak dawna przebywa w tym miejscu, czyni to z niego planetę dogodną do uznania jej jako miejsce pochodzenia hipotetycznych proto-humanoidów. — Wygląda mi na to — oświadczyła kapitan Gwiezdnej Gwardii — że ludziskom zachciewa się wymyślania powiastek z tego, co im tylko przyjdzie do głowy. Dla mnie to wszystko jest czystą fantazją. — Masz absolutną rację powiedziałem. Centrum Asgarda doskonale nadaje się na legendarne miejsce, któremu przypisuje się wszelkiego rodzaju mity. Dopóki nikt dokładnie nic wic. co kryje wnętrze, wszystko jest możliwe. W pewnym sensie z tego 104 wynika główna atrakcja. Wydaje się, że wydobywanie technologicznych gadżetów z mroźnych podziemi jest tylko pretekstem do tego, co naprawdę tutaj robimy. W rzeczywistości jest to konfrontacja z tajemnicą. Każda istota uwielbia, a nawet wręcz potrzebuje tajemnic. Ludzie nadali tej planecie imię Asgard, aby jak najwierniej oddać nazwę daną przez Telrów. Asgard oznacza Dom Bogów, chociaż tetrańskie słowo wcale nie narzuca tej interpretacji. Znaczy ono Sedno Tajemnicy, a drugie słowo ma wydźwięk metafizyczny. Większość przebywających tutaj istot, aż pali się, aby zbliżyć się do jądra planety, na ile tylko jest to możliwe. Są prawie pewni, że odkryją tam coś takiego, co przewyższy wszelkie światowe wartości. Coś, co umożliwi wyjątkowe i kluczowe spojrzenie na budowę Wszechświata. Milion innych projektów na tysiącu różnych światów ma prawdopodobnie podobną wagę dla zaangażowanych w nie istot. Odkąd tylko przestaliśmy wierzyć w Boga, próbowaliśmy znaleźć coś w Jego zastępstwie. — Sądzę — powiedziała Susarma Lear, której w żadnym wypadku nie można było zaliczyć do ostatnich wielkich romantyków że wszyscy, bez wyjątku, macie porządnego fioła. Prawdopodobnie tak przyznałem. Dopóki nie przeczytałeś notatnika powiedziała nie miałeś żadnych powodów, aby przypuszczać, że istnieją jeszcze piętra pod tymi, które już spenetrowałeś. Nawet teraz może się okazać, że jest ich tylko dziesięć albo dwadzieścia. A może istnieje 105 po prostu jedna głęboka jaskinia. Całe to gadanie o sztucznym słońcu w samym środku planety, podtrzymywane przez rasę, która miała jakoby stworzyć wszystkie humanoidalne gatunki w Galaktyce, jest bajeczką dla dzieci. Być może -- odparłem pogodnie. Chyba nic wierzysz w te wszystkie brednie przyczepiła się do mnie. No powiedz, tak z głębi duszy? Nie chodzi o to, czy się wierzy, czy nie rzekłem. Wszystko to są przypuszczenia, pobożne życzenia. Ale marzenia powinno się brać serio. Naprawdę zasługują na to, aby traktować je poważnie. Być może są to jedyne rzeczy warte poważnego rozpatrzenia. Wciąż uważam cię za szaleńca. Prawdę mówiąc, ty też nie wyglądasz na osobę będącą przy zdrowych myślach. Obsesja na punkcie polowania na androidy nie wydaje mi się całkiem normalna, a skłonność do utrzymywania powodów takiego postępowania w sekrecie wskazuje na objawy paranoi. Co on do diabła takiego uczynił? Odwróciła się ode mnie i zapatrzyła w czerń nocy. Zabił czy też. nie... powiedziała bezbarwnym tonem. Chodzi o to, co może uczynić, jeśli tylko nadarzy się okazja. Nie mogłem się powstrzymać od uczucia, że jej zachowanie mówiło o wiele więcej o niej samej niż o androidzie. Wydawało mi się, że na jakiś dziwny 106 sposób, wymierzała sobie sprawiedliwość. Bóg jeden wie z jakiego powodu. Pozostało to dla mnie tajemnicą. 16 Gdy słońce wzeszło, wciąż prowadziłem wóz. Pani kapitan przeszła do tylnej części pojazdu, aby trochę odpocząć. Zastąpił ją Scrne, który teraz przygotowywał się do przejęcia kierownicy. Nagle pojawił się brzeg tarczy słonecznej. Po naszej prawej stronie powoli rósł złocisty łuk. Mój towarzysz aż zachłysnął się powietrzem. Przedtem niebo zalał srebrzysty blask, ale to było całkiem coś innego. Światło słoneczne niczym powódź rozlało się po równinie, zamieniając nieskalanie biały śnieżny dywan w morze mieniącego się złota. Z kruczoczarnego, niebo rozjaśniło się do głębokiego, gładkiego błękitu, nie zakłóconego najmniejszym kłębkiem chmury. Serne osłonił oczy i próbował spojrzeć w oślepiające światło, aby przypatrzyć się ognistemu półokręgowi, wspinającemu się po błękicie nieba. Nie mógł jednak znieść blasku. Ze schowka wyciągnąłem dwie pary okularów przeciwsłonecznych i jedną wręczyłem sąsiadowi. Nie patrz prosto w słońce powiedziałem bo zostaniesz oślepiony. 107 Jest takie wielkie... wyszeptał. Większe od ziemskiego --- potwierdziłem. Asgard krąży także po mniejszej orbicie. Ale olbrzymie rozmiary częściowo trzeba przypisać optycznemu złudzeniu wywołanemu przez odbite od śniegu świal-ło. Asgard krąży wokół własnej osi w powolnym tempie. Poczekaj do zachodu, wtedy w powietrzu jest bardzo dużo pary, co na przeszło godzinę zmienia cały ten przeklęty świat w ocean krwi. Serne rzucił okiem na rozświetloną równinę, dopiero teraz ją zauważając. Wciąż nic nie można było dostrzec. Tak pozostanie do czasu, aż śnieg stopnieje i odsłoni płytkie zagłębienia i roślinność. Zdawało się, że płaszczyzna ciągnie się bez końca. Było to z pewnością dla niego coś nienaturalnego. Był przyzwyczajony do drzew i wzgórz, i innych obiektów rozpraszających monotonię krajobrazu, pozwalających na spojrzenie z zachowaniem właściwych proporcji. Tutaj nie było żadnych odnośników. Odległości wydawały się cokolwiek nierealne. Było właściwie tak, jak podczas przemierzania otchłani. Skontaktowałem się z towarzyszącym nam pojazdem i zaleciłem Crucero założenie ciemnych okularów. Zameldował, że wszystko przebiega zgodnie z planem, ale na temat piękna wschodu słońca nic miał nic do powiedzenia. —- A może pani kapitan rzuci okiem zasugerowałem sąsiadowi. Potrząsnął głową. Chyba śpi. Nie przerywa się snu kapitanowi Gwiezdnej Gwardii tylko po to, żeby zameldować o uroczym świcie. Wzruszyłem ramionami. Czy długo jesteś pod jej rozkazami? — zapytałem. Jakiś czas — powiedział niejasno. — To była daleka wyprawa, uwieńczona lądowaniem i wszystkim co się z tym łączy. Wchodziłeś w skład sił inwazyjnych? — Właściwie nie było żadnej inwazji. Daliśmy w kość Salamandrze jeszcze w próżni. Bitwa rozgrywająca się w całym systemie trwała dobry miesiąc. Wylądowaliśmy po to, aby przeczesać teren i to dopiero wtedy, gdy przerwano ogień zaporowy. Nie mieliśmy tam wiele roboty. — Więc na Asgard przybyliście prosto ze strefy walk? — Zgadza się ----- powiedział. — Było jeszcze jedno zadanie do wykonania: przeczesywanie terenu. Dlaczego właściwie tak pilno wam do pochwycenia androida? Jego twarz ani na moment nie zmieniła wyrazu. Mówił niskim, beznamiętnym tonem, a jego kasztanowe oczy penetrowały wnętrze. Wreszcie spojrzał na mnie po raz pierwszy spoza ciemnych szkieł. On jest niebezpieczny oświadczył lakonicznie. Odniosłem wrażenie, że dalsze przypieranie go do muru byłoby przyjęte z niechęcią. Dlatego umilkłem. Kapitan Lear ci to wyjaśni, jeśli uzna za 109 konieczne — niespodziewanie dodał Serne. — Nie próbuj tylko wywierać nacisku. — Taaak. Ona zachowuje się tak, jak gdyby sporo ostatnio przeżyła. — Masz cholernie małe pojęcie o tych sprawach — odpowiedział, a w jego głosie zadźwięczała nagle groźba. - - Nie próbuj przeginać pały, ani w stosunku do niej, ani do kogokolwiek innego. Uważaj, żebyś nie był za sprytny. Nic na to nie odpowiedziałem. Wydawało mi się. że nie ma już. nic ważnego cło dodania. Jednak b\ to jeszcze coś, z czego chciał się wywnętrzyć mój towarzysz podróży. — Myślę, że powinieneś wiedziec i to rzekł łagodnie. —Jeśli w jakikolwiek sposób przysporzysz naszej kapitan kłopotów, skończysz bardzo źle. Przestał mówić i znowu gapił się przez okno. Zastanawiałem się, ilu wariatów właściwie uczestniczyło w tej ekspedycji. W oddaniu Serne'a do bezpośredniego przełożonego wyczuwało się coś więcej niż tylko respekt przed militarni} dyscypliną. Nietrudno dostrzec, co się za tym kryło. Na statku. którym Susarma Lear przybyła na Asgard, prawdopodobnie służyło prawie tyle samo kobiet co i mężczyzn. Nie było ich jednak zbyt wiele wśród oddziałów zaangażowanych bezpośrednio w walkę. Kapitan Gwiezdnej Gwardii Lear była czymś wyjątkowym. Bo o kim innym mógł fantazjować Serne i jego koledzy w trakcie dobierania się do kobiet z technicznej obsługi lub onanizowania się. 110 Żołnierze nie mogą sobie pozwolić na miłość z przełożonymi, ale nie można im zabronić marzyć o tym. — Pochodzisz może z Ziemi? — zapytałem zdając sobie sprawę, że nasze stosunki powinny stać się bardziej przyjacielskie. — Przyszedłem na świat w kosmosie — odparł zwięźle. — W Pasie Asteroidów. — Ja też urodziłem się w Pasie — oświadczyłem. — Mój ojciec pochodzi z Kanady. Przybył na Asteroidy, aby budować statki. W końcu pożeglował w kosmos jako członek misji dyplomatycznej dążącej do nawiązania stosunków z Tetrami. Nie udało się i nie mieliśmy wiele okazji do przyjrzenia się ich planecie. Wtedy też usłyszałem o Asgardzie. Będzie już z dziesięć lat, jak przybyłem tutaj z trzema facetami. Wszyscy nie żyją. Zginęli w katastrofie po Ciemnej Stronie. Mnie wtedy z nimi nie było. Organizowałem zaopatrzenie w Skychain City. Niewiele brakowało, a wszystko bym rzucił i wrócił do domu. Jednak nigdy jakoś nie mogłem zdążyć na statek lecący na Ziemię. — W ten sposób ominęła cię wojna — powiedział bez emocji. Jednak w jego słowach pobrzmiewała nutka krytycyzmu. — No tak, wojna mnie ominęła — rzekłem znużony. Zapadła chwila milczenia. Nigdy nie dolecieli do Ziemi odezwał się Serne. — Pas Asteroidów nie był taki łatwy do obrony. Przebywało w nim z milion ludzi. Lwia część poległa. Zginęli wszyscy moi znajomi, nie licząc Gwardii. Przykro mi — powiedziałem. — Drogo za to zapłacili zapewnił mnie. — Dosłownie zmietliśmy tych skurwysynów z powierzchni. — Tak właśnie mi mówiono — rzekłem sucho. — Wydaje ci się, że powinniśmy się powstrzymać? Wzruszyłem ramionami. — Nie mam pojęcia, jak ani dlaczego wybuchła ta wojna. — I pewnie nic cię to nie obchodzi? — Ależ obchodzi. Celowo patrzył gdzieś w bok, ponad błyszczącą równiną, jak gdyby pragnął się w niej zagubić. Dla mnie zdawał się być już zagubiony. Myślę, że on też tak uważał. 17 anim udałem się na tyły pojazdu na spoczynek, udzieliłem Sernemu dokładnych instrukcji dotyczących obsługi urządzeń ustalających kierunek podróży i przekazałem mapy z zaznaczoną siecią wodną. Dosyć niechętnie zdawałem się na jego pomoc, ale liczyłem na to, że w obecności kapitan Lear nic popełni pomyłki. Byłem pewny, że przynajmniej ona była kompetentna. Chodziło o lo, by posuwać się naprzód, prowadząc na zmianę i mając nadzieję na dościgniecie Myrlina. 112 zanim ten osiągnie punkt, gdzie Sani zszedł pod powierzchnię. Zdobył przewagę nad nami, ale przypuszczalnie był zmuszony do robienia przerw na sen i posiłki. Nie byłem pewny, co się stanie, jeśli zdążymy dogonić go na wolnej przestrzeni. Jedno nie ulegało wątpliwości nie miałem najmniejszego zamiaru wracać, gdy Gwiezdna Gwardia pojmie zbiega. Obojętne mi było, jak się na to zapatrywała pani kapitan, ale miałem zamiar podążyć szlakiem Lyndracha aż do samego końca. Kiedy się przebudziłem, słońce wyszło już spoza horyzontu i wznosząc się sprawiało wrażenie, że w każdej chwili może runąć i spalić nas na węgiel. Śnieg nie tajał, gdyż jego błyszcząca powierzchnia bardziej odbijała, niż absorbowała światło. Zewnętrzna osłona pojazdu pod wpływem promieni słonecznych pociemniała, ale wciąż trzeba było nosić ochronne szkła. Gdy Serne przecisnął się do pryczy, zająłem miejsce obok kapitan Gwiezdnej Gwardii. -— Coś ciekawego? — zapytałem. Statek poinformował nas, że w kilka godzin po opuszczeniu przez nas miasta, konwój pojazdów przekroczył tę samą śluzę. Podążają za nami, prosto jak strzelił. -— Nie jest to dla mnie niespodzianką — powiedziałem. A co my na to możemy poradzić? Absolutnie nic. W każdym razie dopóty, dopóki nie znajdziemy się w podziemiach. Później 113 pomyślimy, jak pozbyć się ukrytych w naszej gablocie czujników, za pomocą których jesteśmy tropieni. A na razie niech myślą, że panują nad sytuacją. — Istnieje jeszcze inne wyjście. — No dalej — powiedziałem — nie każ mi zgadywać. — Mój okręt jest uzbrojony w pociski klasy orbita-ziemia. Jesteśmy w stanie w mig z nimi się rozprawić. — Nie sądzę, aby Tetrowie przyjęli to bez sprzeciwu — oświadczyłem. — Przypuszczam, że uznaliby to za akt barbarzyństwa. Nie zapominaj, że wojna się skończyła. Chyba nie zamierzasz do końca życia terroryzować obce planety strzelaniną. — A co oni są w stanie zrobić? — zapytała odrywając na moment dłonie od kierownicy. — Zadrzeć z dobrze uzbrojoną jednostką? Za pomocą uzbrojenia? Jakiego? Potrząsnąłem powoli głową. — Nawet gdyby nie byli w stanie ruszyć małym palcem, zniszczyłoby to nasze powiązania z nimi na prawie sto lat. Mogłoby się nawet okazać, że bez większych kłopotów potrafiliby pozbawić nasz okręt żądła. Z połową załogi ugrzęzłabyś dokładnie w tym samym bagnie, z którego wyciągnęłaś mnie. Tetrowie nie są zbyt skorzy do walki, ale nie są także specjalnie delikatni w stosunku do tych, którzy ich zaczepiają. Jeśli już musimy zmierzyć się z Amarą Guurem, zróbmy to dyskretnie, gdzieś w mroźnych podziemiach. Wierz mi, to się opłaci. 114 Wzruszyła szerokimi ramionami. — W porządku — powiedziała. — Zrobimy, jak uważasz. Ale nie pozwolę, aby jakiś podrzędny gangster mieszał się do naszych spraw. Jeśli sobie ubzdurał, że jest w stanie zadrzeć z Gwiezdą Gwardią, gorzko tego pożałuje. To było pocieszające. Tak w każdym razie mi się wydawało. Zapytałem ją, czy wrzuciłaby coś na ruszt, ale odmówiła. Przygotowałem więc śniadanie tylko dla siebie i skonsumowałem je bez pośpiechu. Słuchaj zapytała moja partnerka, gdy skończyłem. Gdy osiągniemy wyznaczony cel, to co sądzisz, jak głęboko będziemy zmuszeni zejść? Sani nic o tym nie wspomina odpowiedziałem. Ale nie przejmuj się lym. Nic zamierzamy wędrować aż do samego jądra planety. Nic mamy nawet takiej długiej liny. — Jak uważasz, ile pięter może tam być? Promień planety liczy około dziesięciu tysięcy kilometrów - powiedziałem. Jeśli rzeczywiście składa się całkowicie z wypróżnionych pięter, to może ich być od pięćdziesięciu do stu tysięcy. Nikt tego dokładnie nic wie. Jednakże znamy średnią gęstość tego świata. Przekracza minimalnie trzy i pół grama na każdy centymetr sześcienny. Asgard jest. oczywiście, większy od Ziemi, chociaż grawitacja na jego powierzchni jest porównywalna do naszej planety. Nie mamy pojęcia, jak wyjaśnić tę gęstość, jak również czy jest jednakowa na każdej głębokości. Najprawdopodobniej nie jest. 115 Kapitan Lear na chwile zamilkła, a potem powiedziała: — Jeśli promień Asgarda jest o połowę dłuższy od ziemskiego, to jego powierzchnia musi być dwa razy większa. Nawet gdyby istniało tylko pięćdziesiąt poziomów, każdy o obszarze o połowę mniejszym od zewnętrznego, to wciąż oznaczałoby to tyle przestrzeni pod powierzchnią, ile jest na pięćdziesięciu planetach wielkości Ziemi. — Masz całkowitą rację przyznałem. Ilu zatem pracowników potrzeba do wykonania takiej pracy budowlanej? — Wielu — odpowiedziałem. Jeśli wciąż wszyscy tam przebywają, to jest niezły tłok. Wyprowadzając się tylko z powierzchni planety i czterech górnych pięter, faktycznie ewakuowali siedem albo nawet osiem razy większą przestrzeń od ziemskiej. Liczba istot mogła sięgać miliardów. Być może z tego właśnie powodu wypróżnili całe wnętrze swojego świata, jeśli przybyli z Czarnej Galaktyki, zamiast transportowania populacji w mniejszych statkach. Moja rozmówczyni znowu zamilkła, zastanawiając się nad tym, co przed chwilą usłyszała. Dobrze wiedziałem, że kiedy tylko zaczęła rozmyślać nad wymienionymi przeze mnie liczbami, stawała się podatna na mistykę Asgarda. W końcu zaświtało jej, jak wiele może kryć wnętrze planety. — Czy w Skychain City przebywają Salamandryj-czycy? — niespodziewanie zapytała. 116 Nie wiem nawet, jak tacy osobnicy wyglądają. To ten lud, z którym prowadziliście wojnę, zgadza się? —---- Tak. Dlaczego o to pytasz? korciło mnie, aby dodać także sarkastyczny komentarz na temat prześladowania ich (do ostatniej istoly), ale zmieniłem zdanie. — Zastanawiałam się, z jakiego powodu android tutaj przybył. Salamandryjczycy znają sprawy związane z Asgardem, nawet jeśli żaden z nich tam nie gościł — oświadczyłem. — Tak jak i my, nawiązali stosunki z Tetrami. Może uważał to za dobre miejsce do zamelinowania się? zapytała. — Może — przytaknąłem. Przed chwilą sama wspomniałaś, że w żadnym innym miejscu nie uświadczy się pięćdziesięciu światów w jednym. Jest to najwspanialsze miejsce w Galaktyce do zatarcia za sobą śladów. Powstrzymałem się od uwagi, że jeśli taki miał zamiar, to nigdy go nie znajdziemy. Ostatnim miejscem do jakiego się uda, będzie zejście w podziemia, które wskazał mu Saul Lyndrach, chyba że, co jest także możliwe, wykalkulował sobie, że jest to jedyna droga do pięter, gdzie wykryto światło, życie i powietrze zdalne do oddychania. Nie miałem zamiaru głośno zdradzać swoich myśli, ponieważ istniały przesłanki, że pani kapitan będzie kontynuowała swoje wywody. 117 — Z drugiej strony, może on czegoś szuka? — rzekła. Tak jak my wszyscy, pomyślałem. — Powiedz mi, czy Tetrowie mają sposób na klonowanie istot należących do ras humanoidalnych? Czy są w stanie wytworzyć sto kopii androida, gdyby ten zażądał tego od nich? — spytała. — Sądzę, że tak — odpowiedziałem. — Z pewnością mogą klonować siebie samych, by zemścić się na ludzkim gatunku. Nie jestem wcale pewien tego, czy Tetrowie byliby w stanie podołać takiemu stworowi. Właściwie to wiem, że nie podołaliby. Jej oczy ukryte za ciemnymi szkłami obserwowały mnie nieprzerwanie. Nie wiedziałem jednak, co wyrażały. — On musi zostać zlikwidowany — rzekła. — Chcę, żeby to dotarło do ciebie. Za wszelką cenę musi zostać zniszczony. — Jasne — powiedziałem przez zaciśnięte zęby. — Naprawdę to do mnie dotarło. Poważnie. Ale jednego nie mogę pojąć, w jaki sposób ten piekielny android jest w stanie zagrozić całej ludzkiej cywilizacji. Tym razem jej milczenie wydało mi się szukaniem schronienia w intymnej części jej świadomości, gdzie miała okazję w psychicznym komforcie wylizać zadawnione rany. Sądzę, że udział w wyniszczaniu obcego świata pozostawia coś w rodzaju złych wrażeń w pamięci i to powodowało, że jakaś jej cząstka wciąż była w stanie szoku. 118 Okrążając południowo-wschodnią odnogę jednego z większych mórz północnej półkuli, po dwóch dniach podróży, byliśmy zmuszeni do obrania kierunku wschodniego. Odwilż zdążyła dopiero nadejść. Góry lodowe wciąż sterczały na tle horyzontu jak rzędy połamanych zębów, migocząc w miejscach, gdzie igrały promienie słoneczne. Przez moment gra światła tworzyła przyjemny kontrast z pustą równiną, ale na swój sposób była tak samo niezmienna. — Czy wszędzie jest tak piekielnie płasko mruknął Serne w rzadkim przypływie chęci do nawiązania rozmowy, gdy dzieliliśmy ze sobą szoferkę. — Właściwie tak — powiedziałem. - Morza są płytkie, góry niewarte uwagi. To nie jest Ziemia, gdzie płyty tektoniczne miażdżą się nawzajem, wynosząc na wierzch górskie łańcuchy, a wulkany bryzgają lawą. Tutaj powierzchnia planety została zaprojektowana. Nie ma też żadnych miast. Tetrowie odkryli wprawdzie kilka nieregularnie rozrzuconych skupisk ruin po budowlach, ale żadnych wyludnionych miast, starożytnych świątyń, czy piramid. Wydaje się, że tutejszy lud przejawiał pewną aktywność na powierzchni, ale zamieszkiwał w głębi planety. Kiedy porzucili te miejsca, zabrali ze sobą wszystko, co mogli przetransportować. Pozostawili tylko trochę technicznych urządzeń, mniej niż na poziomach bezpośrednio pod gruntem Asgarda. Większość uważa, że ten lud kretów zdecydował się 119 na podziemne życie na długo przed opuszczeniem górnych pięter. Być może zagospodarowali powierzchnię pod uprawę rolną. Jednak paleobiologowie z ZKB badający nasiona i mikroskamieliny nie znaleźli dowodów na wysokowydajną gospodarkę. Najprawdopodobniej był to po prostu dach tego świata i pozostawiono go własnemu losowi. W najlepszym wypadku stanowił on coś w rodzaju ogrodu na dachu. Morze przypuszczalnie odgrywało rolę rezerwuaru wodnego czy też jeziora, chociaż naukowcy z ZKB uważają to po prostu za kałużę w rowie odpływowym. A przy okazji, wkrótce miniemy stację ZKB. To powinno choć trochę rozproszyć monotonię dnia. — Czy właśnie zmierzamy do stacji pod kopułą? — zapytał. - Właściwie tak — odpowiedziałem. — Pracownicy ZKB są przeważnie w złych humorach. Takim jak ja i ty nie pozwalają korzystać z odkrytych przez nich wejść do podziemnego świata. Jeśli zapuka się do ich drzwi, to nie poczęstują nawet filiżanką herbaty. Są tacy dumni z faktu, że w ich szeregach wspólnie pracują przedstawiciele stu różnych ras, że stali się cokolwiek paranoidalni na punkcie swojego odosobnienia. Tacy jak my wynajdują własne drogi na pierwszy poziom. W tym wypadku skorzystamy z jednego z szybów Saula. Serne spojrzał przez okna szoferki, najpierw na posępne szare fale pluskające łagodnie o pusty brzeg, a następnie na opustoszałą, zamgloną krainę. Aż po 120 horyzont ląd pokrywały rozmyte odcienie bladej szarości. Nie można było natomiast dostrzec ani skrawka zieleni. Mając nawet niezbyt wygórowane wymagania w stosunku do powierzchni Asgarda, nie było to wyjątkowo pociągające miejsce. — Skąd, do diabła, wiesz, w którym miejscu się przekopywać? — kwaśno zapytał Serne. Nie musimy się przekopywać. Są takie miejsca na równinie, gdzie przed milionami lat wiatr zwiał całą warstwę gleby, tworząc wielkie plastikowe pustynie podziurawione drobnymi odłamkami meteorytów. Można tam znaleźć włazy, które kiedyś wykorzystywał kreci lud. Nie jest to jednak takie proste, bo nie można niczego spostrzec poza szczeliną cienką jak włos i praktycznie nie ma zatartych już oznakowań, ani żadnych uchwytów czy zawiasów. Można mimo wszystko tego dokonać, jeśli się wie, gdzie prowadzić poszukiwania. — A ty wiesz? — Cholernie dobrze. Na pierwszym poziomie każdy system jaskiń układa się w przybliżeniu na podobieństwo płatków kwiatu, to znaczy od stosunkowo małego centralnego środka rozchodzą się promieniście ramiona. Oczywiście, wszystkie systemy są często połączone za pomocą mniejszych tuneli, ale wielkie otwarte przestrzenie, które być może były wykorzystane pod uprawę, tworzą taki właśnie wzór. Centrum tego systemu znajduje się daleko na północy. ZKB zbudowała tam swoją stację, ale ta, obok której przejedziemy, umieszczona jest na odnodze bieg- 121 nącej w stronę równika. Tetrowie przebywają tutaj wystarczająco długo, aby móc dostatecznie zgłębić fundamentalne konstrukcje zastosowane przez krecich architektów. Większość włazów jest rozłożona równomiernie. Na przykład, umiejscowienie wejścia Saula ponad sąsiednią odnogą odpowiada włazowi pod mijaną przez nas stacją. Kupę czasu zabrało Lyndrachowi zlokalizowanie go, no ale szukanie kręgu o kilkumetrowej średnicy na obszarze stu mil kwadratowych nie należy do łatwych zadań. Miał to jednak ułatwione, gdyż już przed wyruszeniem wiedział, gdzie rozpocząć poszukiwania. — Uważasz, że mogą wyniknąć jakieś problemy z odnalezieniem tego miejsca? — Nie przypuszczam. Dziennik podaje lokalizację włazu z dokładnością do stu metrów, a do tego miejsca drogę wskaże nam satelita. Tam wszystko wezmę w swoje ręce. Jeśli dopisze nam szczęście, odnajdziemy zachowane do dzisiaj ślady sań Saula. Gdyby jednak zostały zatarte przez śnieżyce, powinienem odszukać czop, którym mój przyjaciel zatkał wywiercony otwór. Tak naprawdę modliłem się o przejściowe porządne pogorszenie pogody w nadziei, że to może nawarzyć piwa pirackiej bandzie wysłanej przez Amarę Guura, w pocie czoła tropiącej nasze ślady. Gdyby tak jedna z ich gablot utknęła gdzieś po drodze, zmieniłoby to obraz całej sytuacji. Na razie nie było sposobu na powstrzymanie ich i sytuacja taka utrzyma się do osiągnięcia „wrót" do podziemnego świa- 122 ta. Jednak mała poprawka stosunku sił na naszą korzyść mogłaby okazać się nader pożądana, kiedy znajdziemy się już we wnętrzu planety. Wciąż liczyłem, że przy sprzyjających okolicznościach uda mi się wydostać z tego bagna cało. Zła pogoda to tylko jeden podarunek, który ofiarować może nam koło fortuny. — Jakiego rodzaju napędu używa się w saniach? — zapytał Serne. Roześmiałem się. — Napęd własnych rąk i nóg! — Chryste Panie! Czy chcesz mi powiedzieć, że szybsza podróż jest niemożliwa? — Tam, gdzie mamy zamiar się udać, czasem jest bardzo zimno. Na trzecim albo czwartym piętrze wszelkie maszyny nie działają szczególnie skutecznie. Jak się trafi dobry dzień, termometry na skali Kel-vina wskazują najwyżej kilka stopni. Ciśnienie atmosferyczne jest nieznaczne, większość gazów skrystalizowała się w śnieg. Jednak człowiek nie czuje się tam jak w przestrzeni kosmicznej. Za każdym razem gdy się z czymś zetknie, podeszwy butów i rękawice wchodzą w kontakt z ciałami stałymi o temperaturze niższej niż cokolwiek w wewnętrznych przestrzeniach systemu słonecznego i z pewnością zimniejsze od kadłubu statku kosmicznego. Pojazdy kołowe są wykluczone. ZKB czasem posługuje się poduszkowcami, jednak i one kompletnie zawodzą w węższych korytarzach, a w dodatku podczas postoju muszą przecież zetknąć się ze stałym gruntem, co oznacza 123 konieczność podłożenia warstwy ochronnej izolacji przy każdej przerwie w podróży. To wszystko nie ułatwia posuwania się do przodu, a wręcz przeciwnie, sprzyja tylko poruszaniu się w zwyczajowym już tempie ślimaka. Mój przyjacielu, jeśli już chcesz włóczyć się po tunelach, musisz polegać na najprostszych sposobach. Własne nogi i dobrze nasmarowane płozy. Ale jeżeli producenci używanych przez ciebie butów i rękawic przereklamowali ich niezawodność, możesz wpakować się w poważne tarapaty. Ta wiadomość, jak również upodobanie z jakim uprzejmie informowałem go o tym, że porządnie możemy dostać w kość, nie wprawiły Serne'a w dobry nastrój. A ile czasu zamierzamy spędzić w podziemiach? — zapytał. Wzruszyłem ramionami. Nie spędzimy tam ani minuty dłużej, niż to się okaże absolutnie konieczne zapewniłem go. Chcę osiągnąć wyznaczone cele tak szybko, jak tylko się da. Jeśli nic nie nawali, obszary zimna powinniśmy mieć za sobą w ciągu paru dni. I co dalej? Urządzenia oczyszczające są zdolne do odnawiania naszego powietrza przez prawie miesiąc. Zestawy te uzdatniają do powtórnego użytku wszystkie odpady i wzbogacają je węglowodanami. To pozwoli nam z pewnością dotrwać do chwili, gdy powietrze ostatecznie stanie się niezdatne do oddychania. Do tego czasu stracimy na wadze, a nasze 124 układy trawienne będą coraz gorzej przyswajały. Sądzę, że jesteś obyty z tego rodzaju efektami ubocznymi. Spojrzał na mnie ponuro. Nie chciałem go indagować, jak długo był zdolny do przebywania w skafandrze podtrzymującym wszelkie funkcje życiowe. Prawdopodobnie w tym względzie nie dosięgał mi nawet do pięt. Ale gdy ustanawiałem mój rekord, na karku nie siedziała mi armia kosmitów próbująca rozerwać mnie na strzępki, usmażyć albo odparować ze mnie całą wodę. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji, aż do dzisiaj. — Coś mi się wydaje, że kombinezony i zestawy oczyszczające zdążyły ci już wyjść bokiem - powiedziałem łagodnie. — W przestrzeni kosmicznej stosowaliśmy tylko ciężkie skafandry próżniowe —jego głos pozbawiony był wszelkiej emocji. Ale walki twarzą w twarz z przeciwnikiem toczyły się przeważnie na stałym lądzie planety. Temperatura była znośna, a powietrze byłoby zdatne do oddychania, gdyby arsenał biotechnicznej broni Salamandryjczyków był trochę skromniejszy. Mam tu na myśli viroidy, bakterie przenoszące neurotoksyny i tym podobne draństwo. Oczywiście, wszystko obliczone na ludzi. Przez większość czasu paradowaliśmy w cienkich sterylnych kombinezonach, które nie utrudniały swobody naszych ruchów i wyglądaliśmy jak wspaniałe plastikowe worki. Opinały ciało i posiadały coś w rodzaju sieci naczyń włoskowatych do odprowadzania 125 potu. Przed ich nałożeniem byliśmy zmuszeni golić całe ciało. Dostarczano nam wprawdzie środek po-wstrzymujący odrastanie włosów, ale na swędzenie, oczywiście, nie pomagał. Po pięciu albo sześciu dniach akcji czułem, jak cierpnie mi skóra. Nie mogłem się nawet porządnie podrapać... Czas schodził nam na czołganiu się po okolicy pod niebem tak błękitnym, jak na żadnym z przyjaznych nam światów lub też pod gwiazdami. Wokół nas pieniła się ładniutka zieleń. Od przypadku do przypadku zdarzało nam się natknąć na opuszczone miasto... W powietrzu przeważnie unosiły się rzeczy zdolne do zamienienia nas w olbrzymie bryły gangreny, gdyby nam przyszło do głowy nabrać je w płuca. Do noszenia kombinezonów byliśmy zmuszeni tak na wszelki wypadek, nawet gdy teoretycznie można było się bez nich obyć. Zdaliśmy się bez reszty na maszynerię podtrzymującą przy życiu stale noszoną przez nas na plecach. Ubrania ochronne właściwie były niezniszczalne; za diabła nie można było ich rozerwać. Jednak prawdę mówiąc, to podczas dotykania czegokolwiek, nigdy nie czułem się stuprocentowo bezpieczny. No bo dajmy na to, że przekłułbym sobie palec u rękawicy i z rykiem odwalił kitę. Nigdy nie przyzwyczaiłem się do tej machiny na plecach. Nie mogłem jej ani zobaczyć, ani dotknąć. Ale ona tam była, nadzorując funkcjonowanie mojego ciała jak jakiś pomniejszy bóg. Zawsze jednak wydawała mi się bardziej oddalona ode mnie niż 126 rakieta na orbicie, czy nawet gwiazdy na nieboskłonie. Gdyby przerwał swoje wywody choć na chwilę, dałbym mu do zrozumienia, że wiem, o co mu chodzi, wiem dokładnie co czuje. Kontynuował jednak wystarczająco długo swój monolog, aby mnie przekonać, że tak nie jest. Bo jego przypadek był jakąś wyjątkową odmianą paranoi. — Teraz będzie inaczej — oświadczyłem. — Rozrabiaki Amary Guura są uzbrojeni w przestarzałą, solidną broń. Tak samo zresztą jak twój przyjaciel android. Pomimo tego, na piętrach gdzie panuje mróz, wystarczy tylko raz oberwać i po człowieku. Na niższych poziomach, tam gdzie Saul natknął się na znośną temperaturę i życie, prędzej można przeżyć jedno albo dwa powierzchowne draśnięcia. Ale uwięzieni bylibyśmy tam na całą wieczność. Kiedy już się człowiek znajdzie w tych czeluściach, nawet nie może nadać przez radiostację wołania o pomoc. — Nie zawracaj sobie tym głowy. Gdy już dojdzie do strzelaniny, z pewnością popędzimy im kota. W końcu nic takiego nie powiedziałeś, co dawałoby mi podstawy do myślenia, że natrafimy na naszej drodze na coś takiego, co może wytrącić nas z marszu. Bardzo mnie korciło, żeby zapytać go, czy nie cierpiał przypadkowo na klaustrofobię. Jasjie, że tam na dole istniało sporo szerokich, otwartych przestrzeni, ale czasem trzeba będzie się przedzierać przez wąziutkie korytarze, tunele zdecydowanie odmienne od tych, które mogą drążyć nasze gwiazdoloty, gdy 127 mkną przez podprzcstrzcń. Lecz im lepiej poznawałem kapitan Gwiezdnej Gwardii i jej wesołą drużynę, tym bardziej nabierałem pewności, że w terenie, który będzie dla nich czymś w rodzaju terra incognito, potrafią stanąć na wysokości zadania. Być może były z nich niezłe świry, ale zarazem niewątpliwie twardziele. Jeśli twierdzisz, że wojna była taka okrutna — wysiliłem się na komentarz — to myślę sobie, że teraz gdy dobiegła końca, powinieneś pospieszyć do domu. Co cię przygnało aż tutaj? — Wojna się jeszcze nie skończyła — jego usta zaledwie drgnęły, gdy to mówił. Nie? Chcesz mi powiedzieć, że cała przeklęta ludzkość znajduje się w stanie wojny z jednym zawszonym androidem? To był rzeczywiście jakiś rzadki rodzaj paranoi pomyślałem, gdy mój rozmówca odwrócił wzrok. Trzeba go koniecznie zlikwidować. To nie podlega żadnej dyskusji. To było wszystko, co powiedział. — No dobrze. Może i tak. Wasza w tym głowa. Zresztą wydaje mi się, że chcecie, bym trzymał się z dala od tej sprawy. Ale na to co teraz robimy, można spojrzeć jeszcze pod innym kątem. Byłbym głęboko wdzięczny za pomoc w uwrażliwieniu pani kapitan na niektóre z powstałych implikacji. To co aktualnie ma miejsce na Asgardzie, może się w każdym calu okazać dokładnie tak ważne dla przyszłości rodzaju ludzkiego jak wojenka, która niedawno roz- 128 strzygnęliście na swoją korzyść. A dla całej reszty galaktycznej wspólnoty planeta ta jest wręcz nieodzowna. Jego blade oczy skierowane były wprost na moje. Posłuchaj tylko kontynuowałem. Kapitan Lear zdążyła już wykalkulować, że tylko przy pięćdziesięciu warstwach Asgard byłby w stanie pomieścić stukrotnie większą powierzchnię od ziemskiej. Jeśli tę cholerną rzecz skonstruowano, to może ona zawierać nawet dziesięć tysięcy pięter, co odpowiadałoby liczbie piętnastu do dwudziestu tysięcy światów. To z kolei oznaczałoby setki tysięcy oddzielnych środowisk. Wnętrze Asgarda może zamieszkiwać więcej humanoidalnych ras niż całą galaktykę naturalnych planet. Kto to może wiedzieć? Tetrowie od niepamiętnych czasów próbowali uchylić wieka tej nie zgłębionej ogromnej puszki nieznanych stworów. No a teraz nadeszła kolej na nas. Na ciebie, na mnie i na sex-bombę o blond włosach! Ach, merdc. Ty i tak masz nikłe pojęcie o tym wszystkim, prawda? Tylko mnie nie obrażaj, Rousseau powiedział łagodnie. Podobnie jak i ty jestem zwykłym belterern. To prawda, że niewiele mi wiadomo o tych okolicach. Ale nie jestem półgłówkiem, a nasza pani kapitan może być wszystkim tylko nie idiotką. Jeżeli się okaże, że tam w podziemiach są rzeczy, które mogą się okazać pożyteczne dla ludzkości, uczynimy wszystko, aby je posiąść. Przede wszystkim jednak musimy dostać w nasze ręce androida. Dopiero potem, w zgodzie z otrzymanymi rozkazami, zade- 129 cydujemy co dalej. Jeśli jednak mam być szczery, to po tym co ujrzałem w tym świecie, a także co usłyszałem od ciebie o trzaskających mrozach w podziemnych tunelach, nie tryskam przesadnym entuzjazmem. Poprzednio prosił, a może nawet rozkazywał, żebym pohamował się i nie obrażał go. Zastosowałem się do tego i nie na próżno strzępiłem gębę. W głowie kołatała mi myśl, że oto przebywałem w towarzystwie człowieka, którego wyobraźnia zwietrzała i zanikła. Według jego rozumowania liczyła się tylko rywalizacja gatunku ludzkiego z Salamandryjczykami, w której chodziło o kontrolę lokalnej przestrzeni kosmicznej. Cała reszta Wielkiego Kosmosu, w którym istniało z tysiąc humanoidalnych gatunków, nie była warta splunięcia. Coś tam świtało mu, że Asgard może okazać się bardzo ważny w politycznym kontekście, ale tak naprawdę kompletnie nie dostrzegał, jak skomplikowaną łamigłówką była cała sytuacja. Całkowicie nie docierało do niego, że rozwiązanie tej zagadki może dać nam precyzyjną odpowiedź na pytanie: gdzie my — homo sapiens i cała pokrewna reszta dwunożnych umiejscawiała się w uniwersalnym porządku rzeczy. Nie kontaktował także w sprawie tajemnicy naszego pochodzenia, czy też możliwych rozwiązań naszego ostatecznego przeznaczenia. Był zatem moim przeciwieństwem. W żadnym wypadku nie można mnie nazwać namiętnym czy porywczym. Jestem zimny jak ryba. Zadowalam się własnym towarzystwem. Cieszę się, 130 jeśli uda mi się dożyć następnego dnia w tym całkiem nieprzyjaznym wszechświecie. Stosunki międzyosobowe to nie moja działka, choć obchodzą mnie sprawy wielkie i odpowiedzi na filozoficzne pytania. Z pewnością poruszały mnie sprawy dotyczące wnętrza Asgarda. Równocześnie nie miałem najmniejszego pojęcia, w jaki sposób wyjaśnić to takiemu facetowi jak Serne. Chciałem koniecznie wiedzieć, kto i w jakim celu zbudował tę planetę. Ciekawiło mnie także, skąd ona przybyła i dokąd zmierzała. Musiałem rozgryźć problem, czy wszelkie człeko-podobne gatunki naszej Galaktyki wywodziły się ze wspólnego pnia, a jeśli tak było, to które i co o tym przesądzało. Chciałem też wiedzieć, kim właściwie byłem, bo pomimo tego co Serne oświadczył, nie byłem po prostu belterem, czy nawet ludzką istotą, ale obywatelem samej nieskończoności i wieczności. Świadectwem potwierdzającym moje pochodzenie był kod DNA zawarty w moich chromosomach. Były to właśnie powody, oddając wszystkie należne honory mojemu aktualnemu przełożonemu i właściwie już kumplom gwiezdnym gwardzistom, z powodu których nie mogłem wykrzesać z siebie wystarczająco dużo entuzjazmu, aby przejmować się gównianym androidem i ich idiotyczną paranoją. Oto znajdowałem się na szlaku zmierzającym do samego Centrum Wszechświata, a zarazem do osobistej konfrontacji z jego najtajniejszymi sekretami. Ostatecznie okazało się, że była to bardziej skomplikowana wędrówka, niż początkowo przewidywałem. Ale czy zazwyczaj tak nie bywa? 131 W końcu najnudniejsza faza podróży dobiegła kresu. Sprawiło mi to ulgę, chociaż — mówiąc prawdę — nie miałem pojęcia, z czego mam się cieszyć. Wciąż przecież ciągnęła mnie ze sobą banda szaleńców, goniąca za olbrzymem mającym w zwyczaju masakrowanie osobników, którzy na nieszczęście zirytowali go. Na dokładkę tuzin, a może i więcej, najczarniejszych charakterów galaktycznej wspólnoty węszyło moim tropem. Były to wystarczające powody, by zaniepokoić każdego. W każdym razie, nasze pojazdy stały już na pustej równinie w osamotnionej wspaniałości. Wokół kół poczęły się tworzyć zaspy ze śniegu naniesionego przez wiatr. Dął z Ciemnej Strony w kierunku ciepłego miejsca, ponad którym stało słońce w swoim tymczasowym zenicie. Na straży wehikułów, których było teraz trzy (po tym jak natknęliśmy się na gablotę, którą Myrlin pożyczył ode mnie), pozostawiliśmy gwardzistę Vasa-riego. Amara Guur wysłał naszym tropem cztery pojazdy; nawet gdyby nam udało się zwieść go w podziemnym labiryncie i wydostać z powrotem na światło dzienne, oczekiwałaby nas niezła przeprawa. Zdaje mi się, że wciąż jest jeszcze możliwe poprosić okręt na orbicie, aby wykończył skurczybyków zauważyła Susarma Lear. Laserem albo promieniami cząsteczkowymi, do wyboru, do koloru. Nie przejawiała jednak już tyle entuzjazmu; wi- 132 docznie zdążyła wyobrazić sobie, jak Naczelne Dowództwo Ziemi może się zapatrywać na samowolę pani oficer, która przysporzyła im kłopotów w stosunkach z Tetrami. Korciło mnie, by skorzystać z tej oferty. Ale dla mnie samego niezbędnym było utrzymać się u prawicy Tetrów. To nie byłoby najgorsze wyjście z sytuacji, gdyby po powrocie z naszej skromnej ekspedycji zamiast gangsterów oczekiwali na nas funkcjonariusze prawa. Cokolwiek jednak znajdziemy w podziemnych czeluściach, umiejscowienie szybu Saula Lyn-dracha wiodącego do życiodajnych pięter było sekretem, za który zarówno Tetrowie, jak i ZKB byliby gotowi słono zapłacić, byle tylko dostać go w swoje łapy. Nie chciałem im dawać powodów do wyciśnięcia ze mnie tej informacji za pomocą niezbyt przyjemnych metod. Wolałem, aby posłużyli się brzęczącą monetą. Poinformowałem dokładnie Tetrów, o co w tym wszystkim chodzi -— oświadczyłem. Wydaje mi się, że nie spuszczą Amary Guura z oka. Ostatecznie nie chcą, by po powrocie na powierzchnię spotkała nas niefortunna przygoda. Gang Guura znajduje się jeszcze na otwartej przestrzeni. On sam nie jest aż tak głupi, żeby rozpocząć taniec tu, gdzie Tetrowie baczą pilnie na niego. Pani kapitan wzruszyła ramionami. Nie miałem zamiaru zwracać jej uwagi na wniosek wypływający z polityki mówienia prawdy prosto z mostu. Gdyby Myrlin powrócił na zewnątrz, to Tetrowie nie od- 133 nieśliby się z większą wyrozumiałością do jej egzekucji na nim niż do napadu dokonanego przez Amarę Guura na nas. Był to jeszcze jeden niuans całej afery, którą można było tylko rozstrzygnąć w zaciszu podziemnych korytarzy, gdzie nie sięgało długie ramię sprawiedliwości. Tetrowie nie byli specjalnie uszczęśliwieni opowiedzianą przeze mnie historyjką. Wskazali na wiele szczegółów, co do których można było sądzić, że się pomyliłem, jednak ogólnie można było powiedzieć, że zrozumieli moje położenie. Przypuszczam, że Guur przechwycił całą konwersację, nie miał jednak nic do dodania. Nie zareagował też na próby skontaktowania się z nim. Widocznie wyznawał zasadę, że milczenie jest złotem. Nasza pięcioosobowa ekspedycja przystąpiła do wleczenia sań po topniejącym śniegu w miejscu, gdzie można było wciąż dostrzec ślady Saula. Świeży trop Myrlina był doskonale widoczny. Uzbrojenie kapitan Gwiezdnej Gwardii i jej wojaków stanowiły spluwy ogniowe. Zastanawiałem się przez chwilę, czy broń ta nadaje się do użytku w temperaturze dziesięciu stopni powyżej zera absolutnego, ale ostatecznie nie indagowałem o to moich towarzyszy. Zresztą przypuszczałem, że będzie działać, bo jeżeli jest coś w czego projektowaniu ziemscy konstruktorzy są znakomici, to może to być tylko wymyślanie uzbrojenia jakiego tylko dusza zapragnie. Na dotarcie do szybu Saula potrzebowaliśmy prawie pełnej godziny. Nie mielibyśmy specjalnych pro- 134 blemów z jego odszukaniem, nawet gdyby ślady Myrlina były zatarte. Android nie zadał sobie nawet trudu powtórnego zaczopowania otworu wiertniczego, co niewątpliwie uczynił Saul, by go zamaskować. Poza tym krajobraz był tak monotonny, że byłoby naprawdę sztuką nie znaleźć tego miejsca. Włazy rozmieszczone w dachu tego świata były przystosowane do reagowania na sygnał radiowy, na który w odpowiedzi klapa usuwała się na dół, a następnie chowała w szczelinie. Niepotrzebne jest chyba dodawanie, że jeszcze nie znaleziono sprawnie działającego mechanizmu. Próby przewiercania włazów były wyjątkowo pracochłonne. Klapy do podziemnego świata wykonano ze sztucznie przyrządzanego bioproduktu przypominającego niezwykle odporne szkliwo dentystyczne. Jednak technologia Galaktyki stała na wystarczająco wysokim poziomie, aby dostarczyć odpowiednich narzędzi do przebicia się. Podstawowy materiał budowlany, z którego Asgard przypuszczalnie był wykonany, całkowicie nie odpowiadał normom, jakie musiałyby obowiązywać w przypadku, gdyby wypróżniono setki poziomów, unikając przy tym tąpnięć. Wiercenie, czy też wysadzanie otworów w powłoce planety, nie było niemożliwe. Podobna sytuacja panowała w labiryncie tuneli: tam gdzie nie natrafiono na otwarte wejścia, trzeba było szukać niezbyt trudnych do sforsowania zamkniętych bram. Prawdopodobnie istniały miliony zamaskowanych wrót, które mogły udostępnić głębiej położone piętra, gdybyśmy tylko znali ich rozmieszczenie. 135 Niestety, nikt nigdy nie znalazł mapy albo planu, który pozwoliłby nam zapoznać się ze sposobem łączenia podziemnych korytarzy. Sprowadzenie sań na pierwszy poziom zabrało nam następną godzinę. Chociaż Myrlin pozostawił linę zwisającą z uchwytu na krawędzi włazu, byłem zmuszony przymocować jeszcze jedną, by móc opuścić ekwipunek. Użyłem do tego wykonanego z mono-molekularnych włókien i wyjątkowo wytrzymałego biotechnicznego sznura. Niskie temperatury nie wywierały żadnych zmian, a zwinąć dawał się tak ściśle, że jedna osoba była w stanie nieść go w razie potrzeby z milion metrów. Tyle powrozu jednak nie potrzebowaliśmy. W końcu podczas naszych poszukiwań nie zamierzaliśmy udawać Tezeusza. W pionowym szybie było kiedyś coś w rodzaju drabiny, ale korozja zdążyła się już do niej dobrać, od czasu gdy mróz wyniszyczył wszelką zgniliznę. Po chwili opuściliśmy się do wnętrza półokrągłego pomieszczenia i stamtąd skierowaliśmy się poprzez krótki i wąski korytarz do przepastnego tunelu, który odgrywał prawdopodobnie w krecim społeczeństwie rolę przelotowej autostrady. Lampa wbudowana w mój hełm promieniowała wystarczająco silnym światłem, aby wydrzeć z ciemności przeciwległą ścianę. — Gdzie jesteśmy? — zapytał porucznik Crucero. Nieprzerwanie utrzymywaliśmy ze sobą łączność, aby wszyscy nawzajem mogli się porozumieć. Crucero odwrócił się do mnie i reflektor na jego kasku oślepił mnie. Gdy pracuje się zespołowo w podziemiach, to wzajemne oślepianie może być prawdziwą udręką. Uczestnicy wyprawy muszą po prostu wbić sobie do głowy, że mogą patrzeć wszędzie tylko nie w twarz swojego rozmówcy. W sytuacji w jakiej się znalazłem, nie byłem w stanie posłużyć się notatnikiem Saula: zostawiłem go w gablocie. Zarejestrowałem jednak całą istotną informację na taśmie dźwiękowej wkomponowanej w rękaw skafandra. Używając języka, byłem w stanie odtworzyć taśmę, a także przewijać ją w dowolnym kierunku, stosownie do potrzeb. Szlak Saula będzie z pewnością oznaczony znakami wyżłobionymi w ścianie na każdej krzyżówce. Pomimo tego nie mogłem obyć się bez taśmy przy rozszyfrowywaniu symboli. Chciałem .także wykorzystać komentarze, które Lyndrach dołączył do swoich zapisków. — Według informacji Saula znajdujemy się przy głównej trasie — odpowiedziałem porucznikowi Crucero. — Przebiega ona prawdopodobnie wzdłuż całej długości ramienia tego systemu. Podrzędne drogi odgałęziają się w regularnych odległościach. One same także są drogami przelotowymi dla jeszcze podrzędniejszych tuneli. Trzeba mieć niezły fart, żeby trafić na taki właz jak ten. Nie każde zejście do podziemi prowadzi do tak korzystnego miejsca. Z dziennika wynikało, że Saul używał tego włazu ponad dziesięć razy. Zakładając, że każda wyprawa trwała dwadzieścia pięć dni, oznaczało to, że regularnie powracał tutaj przez okres przekraczający czas Może [nawet le. ią ly się od- B? |Lear, 136 137 roku ziemskiego. Z większości wypraw wracał może nie z pustymi rękami, ale też nie przywoził nic więcej niż pospolite graty znalezione na poboczach dróg na trzecim albo czwartym piętrze. Niespodziewanie, jak grom z jasnego nieba, spadł na niego szczęśliwy traf: znalazł największą bonanzę w całej historii poszukiwań kryjących się w ziemi skarbów w naszej Galaktyce. Odkrycie to przyniosło mu tylko tortury i śmierć z ręki drani nasłanych przez Amarę Guura. Czasami nie jest stosowne i wystarczające po prostu wzruszyć ramionami i powiedzieć: Cćst la vie. — W drogę — nakazała Susarma Lear. Ruszyliśmy po autostradzie, kierując się na północny zachód. Nie rozmawialiśmy za wiele, chociaż gwardziści od czasu do czasu zadawali pytania. Głównie Crucero przejawiał aktywność, ale być może ciekawość należała do obowiązków zastępcy dowódcy. Prośby o praktyczne rady spełniałem z łatwością, ale ważkie pytania pozostawały bez odpowiedzi z wyjątkiem jednego. Jeżeli to my posiadamy dziennik podróży, to w jaki sposób android orientuje się na szlaku? zapytał porucznik. Może jego pamięć jest zdolna do odtwarzania każdego zapamiętanego przedtem szczegółu powiedziałem. W końcu, gdy się już projektuje androidy, to przy okazji można udoskonalić naturę na wiele sposobów. Jeśli jednak mam wyrazić opinię na ten temat, to równie dobrze Myrlin mógł nawet nie widzieć tego notatnika. Najprawdopodobniej po- sługuje się taśmą nagraną przez Saula i wyjaśniającą znaczenie kompletu symboli z jego kodu. Gdyby okazało się, że mam rację, android nie będzie czuł się tak pewnie podczas wędrówki jak my. Istnieje szansa, że niedługo będzie nas wyprzedzał. — Tylko w przypadku, gdy skieruje się w stronę szybu — powiedział ponuro Serne. Innego wyjścia nie ma spostrzegłem. Jeżeli nie nosi się z zamiarem powrotu na powierzchnię, musi osiągnąć obszary ciepła. Jeśli jednak chce powrócić, wtedy nie obędzie się bez wyniesienia z głębin rzeczy wystarczająco cennej dla zainteresowania nią Tetrów, którzy z kolei wezmą go pod swoje skrzydła, aby ochronić przed wrogami. Gościniec był całkowicie pusty. Pokrywała go cienka warstwa lodu: tylko niewielkie ilości wody zdołały się tutaj przedostać, a temperatura na pierwszym poziomie była wystarczająco wysoka, by sprawić, że zamarznięta ciecz stanowiła jedyny rodzaj lodu. Po wyjątkowo gładkiej powierzchni sanie sunęły tak lekko, jak tylko można było sobie tego życzyć. Nie przerażało mnie nawet ich holowanie. Dwa razy minęliśmy bryły żużlu. Było to wszystko, co pozostało z wehikułów, którymi zasuwali tubylcy po podziemnej drodze w niewyobrażalnie odległej przeszłości. Aby nie blokowały przejazdu, zaparkowano je w niszach; krety były schludnym ludkiem. Jak wam się udaje odzyskać coś wartościowego z lakiego czegoś? zapytał Crucero, po tym jak on i kapitan Lear przeprowadzili inspekcję bryły, która kiedyś była pojazdem. Może i nawet ilne. Lear, i w tej 138 139 —- Nawet nie próbujemy --- oświadczyłem. To nie jest nawet stara dobra rdza. Kreci lud podobnie jak Tetrowie i wasi niedawni wrogowie Salamandryj-czycy byli nastawieni na biotechnologię. Ten pojazd był organiczny. Większość materiałów do jego budowy uzyskano za pomocą sztucznej fotosyntezy, chociaż elektroniczne wyposażenie wytworzono na bazie krzemu i wielu innych zwykłych surowców. Wszystko to jest teraz nie warte złamanego grosza. Szabrow-nicy nie mają czego szukać na poziomie pierwszym. Najlepszy urobek pochodzi z trzeciego i czwartego piętra, gdzie czas stanął w miejscu, kiedy mróz rozprzestrzenił się w dniach Wielkiego Zaciemnienia. Nawet pojedyncza molekuła nie była w stanie drgnąć do czasu, gdy fachowcy z ZKB rozpoczęli penetrację. Ciepło słoneczne nie zdążyło jeszcze tam przeniknąć, a my, szabrownicy, mamy skłonności do rozsądnego używania naszych czopów i nadmuchiwanych namiotów. Musieliśmy minąć tysiące szerokich, całkowicie dostępnych odnóg. Niektóre nosiły, dokonane za pomocą lasem, wypalone znaki jako świadectwo eksploracyjnej wędrówki Saula. Większość bocznych tuneli została jednak przez mojego przyjaciela zignorowana. Nie mam pojęcia, czym się kierował, wybierając korytarze do penetracji. Prawdopodobnie zdawał się na swój instynkt albo wybierał na chybił trafił. Po trzech godzinach wędrówki zrobiliśmy przerwę dla złapania tchu. Jak dla mnie wleczenie sań (rwało 140 za długo, byłem więc wyczerpany jak stara szkapa. Gwardziści znosili lepiej tempo podróży. Przypuszczam, że w porównaniu do przeczesywania będącej pod ostrzałem powierzchni planety był to dla nich piknik. Oni sami nie wyrazili na ten temat żadnej opinii. W miejscach gdzie systemy skafandra były podłączone do mojego organizmu, dokładnie na piersiach i w pachwinie, odczuwałem podrażnienie. Ponieważ zawsze zabierało mi trochę czasu zaaklimatyzowanie się do, będącego małym laboratorium chemicznym, tyrana na moich plecach, nie czułem się najlepiej. Żołądek wciąż łaknął pożywienia i buntował się, ponieważ nie otrzymywał ani kęsa. Zamienienie się w cyborga nie jest taką łatwą sprawą. Rozważałem, czy android borykał się z podobnymi problemami, czy może miał wmontowane zdolności adaptacyjne. Kontakt ze światem zewnętrznym był już od pewnego czasu przerwany; dach ponad nami był stosunkowo odporny na penetrację fal radiowych. Nie miałem pojęcia, jaki rodzaj podsłuchu Amara Guur zainstalował w naszych gablotach, jak również nie mogłem sobie wyobrazić sposobu, w jaki zamierzał nas śledzić. Mikroskopijne aparaciki wczepione we włosy pani kapitan Lear przez Jacinthe Siani, a także urządzenie ukryte w grzbiecie dziennika nie były przesadnie dalekosiężne. Jeżeli Guur stosował elektroniczne przyrządy, to nasze maskowanie po opuszczeniu autostrady prawdopodobnie uwolniłoby eks- 141 pedycję od wścibstwa. Ten facet na pewno nie miał zielonego pojęcia, co oznaczały wypalone znaki Saula. Mimo wszystko nie miałem najmniejszych powodów do zadowolenia. Być może Amara Guur był złośliwym i podstępnym gadem, ale sprytu mu nie brakowało. Chociaż nic nie wiedziałem o urządzeniach do podsłuchu, obiło mi się o uszy, że takie zabawki produkowane przez Tetrów pozwalały na tropienie osób o pewnych cechach organicznych przez pół świata po upływie pięciu lat. Zakupiliśmy przecież trochę ekwipunku i właściwie każdy przedmiot mógł być tak spreparowany, aby wydzielać smród, który może być całkowicie niewyczuwalny przez nas, ale dla jakiegoś elektronicznego ogara byłby porównywalny z zapachem wydzielanym przez skunksa. Zanim ponownie podjęliśmy naszą wędrówkę, cisza i monotonia panująca w tunelu zaczęły grać gwardzistom na nerwach. Serne do spółki z Khale-khanem zamienili parę ostrych słów, podczas gdy reszta towarzystwa przysłuchiwała się. Adwersarze byli świadomi, że ich kłótnia była rodzajem przedstawienia, ale prawdopodobnie nic było to dla nich pierwszyzną. Przecież przebywali w swoim towarzystwie w trakcie niejednej długotrwałej misji. Porozumiewając się na ogólnodostępnym kanale radiowym, zdążyli już wypracować taka strategię i taktykę, że zupełnie nic sobie nie robili z obecności przypadkowych słuchaczy, wliczając także dowódców, którzy przysłuchiwali się wymianie obelg. Pogawędka wkrót- ce znudziła się wszystkim i na mnie spadł obowiązek przejęcia roli wodzireja. W końcu to przecież ja znajdowałem się na własnych śmieciach i miałem ważkie sprawy do zakomunikowania. Gdy zboczyliśmy z autostrady w podrzędny tunel, droga stała się łatwiejsza. Po krótkiej wędrówce osiągnęliśmy tereny całkiem odmienne od dotychczas przemierzanych. Zauważyłem, że na gwardzistach spore wrażenie wywarły rozległe otwarte przestrzenie, ponad którymi sufit był zawieszony na wysokości dwudziestu metrów. Dach podpierały regularnie rozmieszczone ogromne filary. — Oto krecie ziemie uprawne — wyjaśniłem moim towarzyszom. O ile eksperci się nie mylą, w rolnictwie stosowano głównie fotosyntetyczne procesy, niektóre w oparciu o ciecze, inne z kolei o ciała stałe. Trochę kontrowersji istnieje wokół sprawy, czy lud ten kiedykolwiek używał rzeczywistych organizmów w tego rodzaju technice rolnej. Tetrowie zbudowali pod Skychain City własne instalacje, które produkowały żywność na pierwsze potrzeby. Wypełnili je obszernymi dywanami zielonego tworzywa zasilanego światłem, ciepłem lub nawet wprost energią elektryczną. Produkują tam wiele artykułów żywnościowych ogólnie nazywanych przez nas manną, a przeznaczoną dla konkretnych ras kosmitów. Zielone dywany dostarczają także innych użytecznych produktów, wydzielając je, a następnie magazynując na dnie instalacji. Konieczny jest złożony system na- 142 143 wadniający, jak również urządzenia transportujące służące do pakowania i dystrybucji plonów. Pierwotny system produkcyjny kretów prawdopodobnie pokrywał się z tetrańskim. Na drugim piętrze będziecie mieli okazję przyjrzeć się trakcji kolejowej i kanałom dostarczającym wodę. — Czy było tam oświetlenie? zapytał Crucero, kierując snop światła z ręcznego reflektora na rozległy sufit. Oczywiście — powiedziałem. — Jednak tylko sam diabeł zdołałby zlokalizować przewody zasilające. Prawdopodobnie w wielu miejscach umieszczono autentyczne żarówki elektryczne, choć nie wszędzie. Gdzie indziej zastosowano przypuszczalnie odmianę sztucznego bioświatła. Tetrowie są także zdolni do wytworzenia czegoś podobnego. Możliwe, że kable łączą wszystkie poziomy. Być może są doprowadzone aż do sztucznego słońca w centrum planety albo do głównego reaktora, jeżeli takowy istnieje. Jednak ściany, mury i przegrody są tak masywne i wytrzymałe, że jest właściwie niemożliwością dotarcie do przewodów i rur, czy też odnalezienie integralnie połączonych systemów. — Czy zmierzamy do czegoś, co można określić mianem miasta? zapytał Khalekhan. — Tak przypuszczam odpowiedziałem. Chociaż czasem trudno stwierdzić jednoznacznie, co jest miastem, a co nim nie jest. Najpierw dojdziemy do ogromnego muru, w którym gęsto roz- mieszczono wejścia prowadzące do korytarzy labi- ryntu. Liczba drzwi osiąga milion, a wszystkie bez wyjątku zamknięte są na cztery spusty. Za diabła człowiek nie zgadnie, ile pomieszczeń może kryć się za murem, a może jest tam tylko lita skała. Dogłębne zbadanie takiego kompleksu zabierze zespołowi z ZKB całe lata. Być może potrwa to stulecia powolnych i cierpliwych badań wielkich komór zlokalizowanych w środku każdego systemu. Naukowcy od dawna przypuszczali, że w centralnych pomieszczeniach muszą istnieć szyby prowadzące prosto w głąb planety. Wierzyli, że w końcu znajdą je, jeśli tylko wykażą wystarczająco dużo metodyki w swoich poszukiwaniach. Trzeba im przyznać rację, choć, jak na razie, zajęcza taktyka Saula okazała się skuteczniejsza od żółwiej strategii instytutu. Mozolnie przemierzaliśmy porzucone i nie uprawiane pola. W snopach świateł z naszych latarek wszystko przybierało barwę śnieżnej bieli. Tereny podzielone z geometryczną precyzją układały się w romby i prostokąty, a filary podtrzymujące dach wystrzelały w każdym rogu hali. Posuwaliśmy się wzdłuż murów przedzielających poszczególne poletka, gdzie w zamierzchłych czasach istniały uprawne dywany lub jeziora sztucznych foto-, elektro- i ter- mosyntetycznych substancji. Ale dzisiaj były tu tylko puste doły. Kreci lud pozwijał poletka i wypróżnił rezerwuary, a potem zabrał wszystko, kiedy zdecydował się na cksodus w głąb planety. Cały ten system by] samonapędzającą się jednostką ekologiczną: całkowicie kompletna i funkcjonującą 144 145 ekosferą. Teraz zamarł, podobnie jak powierzchnia świata, który doznał kosmicznego kataklizmu albo nuklearnej zagłady. Był to świat-widmo. Próbowałem wyobrazić sobie kolejkę, która mogłaby utworzyć się przy windzie zdążającej do Centrum, i przypomniałem sobie stare kawały o tym, jak to facet stoi nieruchomo w miejscu, a wszyscy Chińczycy przemaszerowują rzędem obok niego... marsz nigdy się nie skończy, bo nowe żółtki rodzą się szybciej niż stare zdążą przejść. Kreci lud, jak sądziłem, nie borykał się z tego rodzaju problemami. W końcu rasa żyjąca w odciętej od świata zewnętrznego niszy ekologicznej z pewnością była zdolna do stabilnego przyrostu naturalnego. Miałem jednak pewne wątpliwości. Być może było całkowicie inaczej, to znaczy, ponieważ kreci lud nie miał stałej liczby populacji, był zmuszony do dodawania kolejnych warstw do rodzinnego globu, aby zaspokoić rosnące zapotrzebowanie na życiową przestrzeń. Jeślli tak sprawy się miały, możliwe, że katastrofa z zamierzchłej przeszłości, która przepędziła ich z zewnętrznych pięter, zdarzyła się głęboko w trzewiach Asgarda. Nie doszło więc do zniszczenia zewnętrznej powłoki atmosferycznej. Próbowałem powstrzymać się od rozważania tej sprawy i powiedziałem sobie, że kiedy ukończymy naszą misję, będziemy wiedzieli znacznie więcej. A na razie wszelkie spekulacje mogły się okazać tak trafne, jak przysłowiowa kula w płot. Mimo wysiłków myśli same cisnęły mi się do głowy. Im bardziej byłem 146 bliski odpowiedzi, tym pytania wścieklej drążyły mój mózg. Sądzę nawet, że przesadziłem z rozważaniami na ten lemat. Jak się później okazało, przesadziłem, i to zdrowo. Zgodnie z przewidywaniami osiągnęliśmy w końcu wielki i długi mur. Jak okiem sięgnąć, w obydwu kierunkach, zakrzywiał się i ginął w oddali. Na wprost nas ziała brama, z każdej strony oznaczona przez Saula Lyndracha i Myrlina trzema zagadkowymi hieroglifami: dwoma z lewej, a jednym z prawej. Otwór był wystarczająco obszerny dla przeciągnięcia sań. Idąc na czele, byłem zmuszony do podzielenia mojej uwagi na kilka rzeczy w dwóch kierunkach. Zerknąłem do tyłu na moich kompanów, a następnie zahaczyłem wzrokiem o znaki Saula, szorując jednocześnie językiem po taśmie w celu takiego jej naprowadzenia, aby każda istotna uwaga została odczytana. Przy tym posuwałem się bez przerwy naprzód. Nie miałem żadnej szansy spostrzeżenia druto-potykacza czającego się na mnie w ciemnościach bezpośrednio za drzwiami. Od razu poczułem, że moja stopa o coś zahacza, ale było już za późno. Czasu starczyło mi ledwo na rozpaczliwe potoczenie wzrokiem, bo zaraz coś przypominającego mikroskopijne słońce wynurzyło się z ciemności i poszybowało wprost na moją łepetynę. 147 2O Jest takie przysłowie, że głupcy pchają się nawet tam, gdzie aniołowie boją się chodzić na palcach. Bazując na tym, można powiedzieć, że głupcy potykają się tam, gdzie aniołowie wciąż utrzymaliby się na nogach. Nie musi to być znowu taka wielka wada, bo jeśli ogniowy pistolet jest wycelowany dokładnie w miejsce gdzie powinna znajdować się twoja twarz, to z pewnością wyjdziesz na tym lepiej, jeśli stracisz równowagę. Ogniowa spluwa właściwie nie miota strumieniem płomieni. Wystrzeliwuje natomiast rodzaj półpłynnego plastiku, niezwykle łatwopalnego, który w kontakcie z tlenem samorzutnie się zapala. Spala się błyskawicznie, wydzielając przy tym duże ilości ciepła. Osoba, w kierunku której oddano strzał, spotyka się z szybko rozprzestrzeniającym się obłokiem gazu. Kiedy potknąłem się o linkę pozostawioną w bramie przez Myrlina, niewiele brakowało, abym oberwał. Miniaturowe słoneczko przemknęło obok mnie w odległości nie większej niż dziesięć centymetrów. Nie zdążyło rozrosnąć się na tyle, aby mnie sparzyć. Promieniowanie elektromagnetyczne nie było wystarczająco silne, aby wypalić dziurę w moim kombinezonie. Zanim oddano drugi strzał, wyciągnąłem się jak długi na podłożu i postanowiłem pozostać na nim dopóty, dopóki niebezpieczeństwo nie minie. Broń nastawiona była na automatyczne strzelanie, gdyż drugi strzał w żadnym wypadku nie był ostat- nim. Straciłem rachubę po pięciu, ale jestem pewny, że ta przeklęta zabawka oddała osiem do dziesięciu strzałów, zanim zamilkła. Nawet w tym wypadku prawdopodobnie zawiódł spust, ponieważ magazynek pistoletu tego rodzaju zawiera dużo więcej amunicji. Czekałem dobrą minutę, nie ważąc się drgnąć, zanim uniosłem głowę i stanąłem na drżących nogach. Obróciłem się na pięcie i spojrzałem na podświadomie oczekiwaną rzeź. Zobaczyłem olbrzymie kłęby dymu i oparów, tudzież rozżarzone miejsca, gdzie temperatura na półce, po której przyszliśmy, podniosła się gwałtownie z kilku do kilku tysięcy stopni w skali Kelvina. Jedne z sań zostały kompletnie zniszczone: zamieniły się w kupę żużlu, każda część stała się tak samo bezużyteczna jak te wiekowe pojazdy, na które natknęliśmy się podczas wędrówki po autostradzie. Drugie sanie znajdowały się tak blisko mnie, że pociski przeszły ponad nimi, a promieniowanie nie wyrządziło specjalnych szkód. Gdyby pani kapitan i jej ludzie trzymali się moich pleców, zostaliby ugotowani. Wrodzona ostrożność jednak ich powstrzymała. Gdy tylko oddano strzały, gwardziści uczynili jedyną słuszną rzecz, w pełni wykorzystując wpojone im odruchy warunkowe. Usunęli się w cień litej ściany, rzucając się w bok tak, że ogniowe pociski przeszły obok. Przypadli do zicmi, osłaniając oczy i pozostając w sporej odległości od eksplozji wywołanych przez ogniowe pioruny powstałe przy uderzeniu w korpus sań. Mieli szczęś- 148 149 cię, że nosili ciężkozbrojne skafandry, a nie opisane mi przez Serne'a lekkie sterylne kombinezony uznawane jako zwykłe wyposażenie bojowe. Rousseau, z ciebie jest niezły idiota — lodowato rzuciła kapitan Lear. - Może masz rację -— powiedziałem. Prawdę mówiąc, rzeczywiście czułem się jak idiota z tego względu, że dałem się złapać na sznurek, nie będąc dostatecznie na to przygotowany. — Powinnaś jednak być wdzięczna Bogu, jakiegokolwiek byś wyznawała, że drutopotykacz założono zaraz przy bramie. Jeśli ta pułapka znajdowałaby się w wąskim korytarzu trzydzieści metrów dalej, nie mielibyście ani cienia szansy na uniknięcie tych kulistych piorunów. Myślisz, że on jest także idiotą? A może było to tylko ostrzeżenie, aby zachwiać naszą pewność? — Oszczędź sobie tego, Rousseau. Powiedz wprost, jakie mamy straty i o ile zmniejsza to nasze szansę — rzekła pani kapitan z wrodzonym sobie wdziękiem. Westchnąłem. — No więc, z pewnością nie wpłynęło to korzystnie. Zostaliśmy pozbawieni większości urządzeń do fedrowania, a także nadmuchiwanych namiotów. A to oznacza kłopoty z noclegami. Sytuacja zmusza nas do zawieszania ha7naków na dworze i cholernie musimy uważać, żeby z nich nie wypaść. Jeśli można mieć zaufanie do testów, to skafandry mamy szczelne, ale właściwie przy wytwarzaniu materiału, z którego je wykonano, nie przewidziano odporności na zalew promieniowaniem podczerwonym i mikrolala- 150 mi. Ochroniły nas przed ugotowaniem na żywca, choć ich wytrzymałość mogła zostać nadwerężona. Uważam, że jesteśmy w stanie kontynuować naszą ekspedycję, lecz ryzyko znacznie wzrosło. A następnym razem, idący na czele, niech lepiej uważa, żeby nie wpaść w pułapkę. To wszystko w tej sprawie. Widocznie nic więcej ważnego nie było do dodania na ten temat, bo moja rozmówczyni nie zareagowała. Nie było sensu grozić mi jakimiś strasznymi karami, jeśli byłem na tyle głupi, żeby samemu pchać się śmierci w paszczę. Musiała mi zaufać, że na przyszłość będę ostrożniejszy. Nikt inny nie był w stanie mnie zastąpić. W końcu byłem tu prawie tubylcem, a jej chłopcy czuli się trochę jak ryby wyjęte z wody. Droga stawała się coraz trudniejsza. Wkroczyliśmy do korytarza, mijając miejsce, gdzie Myrlin przymocował do sufitu ogniową spluwę. Z pomocą taśmy na moim ramieniu i podążając za znakami Saula rozpoczęliśmy mozolną wędrówkę przez labirynt. Posuwaliśmy się wolno, bez przerwy bacząc pilnie na grunt bezpośrednio przed nami. Jeszcze przed postojem przeznaczonym na sen natknęliśmy się na dwa następne drutopotykacze każdy połączony z linką biegnącą gdzieś w ciemność. Żadna z nich nie była przymocowana do czegokolwiek. Były to po prostu upozorowane pułapki założone w celu zwolnienia tempa naszego marszu, tudzież dla podniesienia poziomu niepokoju. Jak na androida, Myrlin odznaczał się sporym poczuciem humoru. 151 Nasze hamaki rozwiesiliśmy na plastikowych strukturach spoczywających na podłożu na czterech nóżkach. Była to nasza jedyna ochrona przed zimnem od chwili, gdy straciliśmy nadmuchiwane namioty. Zmrożony grunt nie mógł, oczywiście, nam zaszkodzić, ponieważ byliśmy odizolowani od niego metrowej wysokości warstwą próżniową. Spałem już z tuzin razy w ten sposób, choć muszę przyznać, że nie należało to do przyjemności. Gdy ponownie wyruszyliśmy na szlak, podążyliśmy za wskazówkami Saula, które doprowadziły nas do szerszego korytarza. Natrafiliśmy tam na dwie masywne szyny zawieszone nad podłożem. Była to trakcja, po której kiedyś sunęły w obydwu kierunkach jednoszynowe kolejki. Widok magistrali sprawił mi przyjemność. Tunele, którymi kiedyś przemierzały pociągi, ciągną się w nieskończoność. Nie ma tam żadnych przegród, czy śluz hamujących ruch. Prowadzą przeważnie do takich interesujących miejsc jak stacje i dworce, gdzie istnieją duże szansę na zlokalizowanie szybów, po których kursowały windy. — Jak daleko jeszcze? — zapytała kapitan Gwiezdnej Gwardii, kiedy wlekliśmy się już pół dnia, idąc ścieżką między trakcjami. Skonsultowałem się z zarejestrowanymi przeze mnie notatkami Saula. Za parę godzin powinniśmy się znaleźć na poziomie trzecim — oświadczyłem. — A wtedy będziemy już naprawdę na terenach opanowanych przez zimno. W tej lodowni spędzimy jeden dzień. 152 Potem po dwunastu lub czternastu godzinach wędrówki osiągniemy wielką studnię. Saul zmitrężył sporo czasu na odnalezienie jej, ale dla nas to będzie małe piwo. Ostatecznie nie było to takie proste, jak mi się wydawało, głównie z tego powodu, że natknęliśmy się na wrak kolejki tarasujący tunel. Dla Saula nie stanowiło to żadnej przeszkody, ale tak było przed eksplozją przygotowaną przez naszego starego znajomego, Myrlina. Na nasze szczęście rozwalił kolejkę na wystarczająco małe kawałki, aby przeszkoda okazała się dla nas niezbyt skuteczna. Ściany, strop i trakcja kolejowa były na tyle solidne, by oprzeć się petardzie, której używają szabrownicy, więc Myrlin nie miał możliwości spowodowania większego zawału blokującego drogę. Dla oczyszczenia przejścia gwardziści harowali jak oszalali, zatem podjęliśmy naszą wędrówkę, nie tracąc zbyt wiele czasu. Ta dodatkowa niedogodność tylko trochę nadwerężyła nasze humory, chociaż czara goryczy u moich towarzyszy broni była i tak wypełniona po brzegi, a cały gniew skupiał się na nieszczęśliwym uciekinierze, Wiedziałem aż za dobrze, że gdy android zostanie pochwycony, gwardziści już się postarają, by dostał za swoje. Przyrzekłem sobie znaleźć się w tym czasie w innym miejscu, jeśli w ogóle będzie to możliwe. Opuszczenia się na trzecie piętro w żadnym wypadku nie można było nazwać piknikiem. Wciąż jednak dysponowaliśmy linami i wystarczającą iloś- 153 cią ekwipunku, żeby zmajstrować wyciąg i krzesełko. W rezultacie pusty szyb nie stwarzał jakichś nadzwyczajnych problemów. Wkrótce potem znów przerwaliśmy wędrówkę i rozstawiliśmy hamaki. Wojacy wyglądali na zmęczonych, ale poza tym nic specjalnego im nie dolegało. Przez cały boży dzień przemierzaliśmy wąskie i ciasne tunele. Znałem osoby całkowicie wolne od klaustrofobii, które w podobnych warunkach dostawały kręćka. Natomiast ci faceci, pomimo ich wrodzonej paranoi, byli twardzi jak skała. Być może rozkoszowali się myślą, że ich przeciwnikiem jest samotny android, a nie horda złowrogich kosmitów i niebezpiecznych biotechnicz-nych robali. Pomimo tego, że uciekinier dał porządnie popalić gorylom Amary Guura, tudzież małego incydentu z pułapką zastawioną na nas, tak naprawdę to nie obawiali się jego. Byli stuprocentowo pewni, że gdy tylko go pochwycą, natychmiast zniszczą. Tuż przed udaniem się na spoczynek Serne oświadczył mi, że nie bardzo mógł sobie wyobrazić samotnego mężczyznę włóczącego się po podziemnym świecie trzy tygodnie bez dnia przerwy i nie dostającego od tej wędrówki fioła. Zapewniłem go jednak, iż mając pewną praktykę, ciężar samotności był dość łatwy do zniesienia. Jednostajne otoczenie na swój sposób było całkiem znośne. Jednak nic wspomniałem o tym, że dla rozproszenia nudy zwykle zabierałem ze sobą mikrolaśmy z nagranymi setkami godzin muzyki. Miałem także zwyczaj, od czasu do czasu, wygłaszania nic kończących się 154 monologów. Zbyt przypominałoby to przyznanie się do słabości, co nie byłoby zbyt zręczne wobec nawet najostrożniejszych chojraków z Gwiezdnej Gwardii. Następnego dnia nasze rozmowy stały się bardziej płynne, częściowo z tego powodu, że czuliśmy się coraz bardziej swojsko w swoim towarzystwie, a także dlatego że otoczenie było tak nieskończenie nudne i monotonne. Było zatem koniecznością urozmaicić nasze doznania dyskutując. Nie kończący się labirynt korytarzy, które przemierzaliśmy, pozostawał niezmienny. Myrlin odpuścił sobie takie trywialne kawały jak, na przykład, zakładanie drulopotyka- czy, które są lub też nie połączone z czymś tam jeszcze. Opowiedziałem gwardzistom o moich przygodach podczas penetracji jaskiń, o rzeczach, które znalazłem i o rzeczach, na które wielu ostrzyło sobie zęby, a które pozwoliłyby dokonać następnego epokowego skoku w zrozumieniu Asgarda i jego tajemniczych mieszkańców. W rewanżu opowiedzieli mi o swych przygodach podczas walk z Salamandryjcz.ykami, o wszystkich wypadkach, z których szczęśliwie wyszli cało, a także o misjach zakończonych sukcesem. Opowieści wojaków były o niebo bardziej ekscytujące od moich, a lakoniczny sposób, w jaki je przekazywali, wystarczał, aby zmrozić krew w żyłach. Może to pytanie wyda się wam naiwne, ale właściwie z jakiego powodu toczymy wojnę z Sala-mandryjczykami? zapytałem w pewnym momen- 155 — Próbowaliśmy skolonizować ten sam rejon przestrzeni kosmicznej — wyjaśniła pani kapitan. — Poza tym miejscem byliśmy, faktycznie, otoczeni przez kultury dłużej od nas zasiedziałe w kosmosie. Wyglądało na to, że pozostała tylko garść planet do zajęcia, a Ziemianie i Salamandryjczycy znaleźli się mniej więcej w równie dogodnej sytuacji, aby je podporządkować. Wojna nie wybuchła od razu, na początku doszło nawet do współpracy. Uzgodniono wspólną eksploatację i obronę na wypadek, gdyby ktoś przypadkiem wszedł w paradę. Dziewięćdziesiąt procent powierzchni tych światów były to nagie skały, na zasiedlenie których potrzeba by tysięcy lat, obojętnie, czy przewidziano by założenie systemu życia w rodzaju ziemskiego na zewnątrz planety lub też spróbowano by wypróżnić glob i stworzyć środowisko podobne do tych, jakie istnieją na asteroi-dach. Specjalnie nie było się o co spierać i negocjacje o to, kto otrzyma ten czy inny kawałek kamienia, przebiegały dosyć gładko. Po jakimś czasie jednak wzdragaliśmy się przed współpracą, szczególnie kiedy odkryliśmy, że umiejętności Salamandryjczyków w zakresie biotechnologii są wyższe od naszych. Z drugiej strony ich umiejętności związane z metalami, jak również fizyka plazmowa były mniej wyrafinowane. Wydawało się, że wymiana informacji przyniesie obustronne korzyści. Wszystko poszło jednak nie tak jak trzeba — kontynuowała kapitan Lear. Im bardziej dwie rasy zbliżały się do siebie, tym większe pojawiały się tarcia. W końcu doszliśmy do wniosku. 156 że zbytnio się spoufaliliśmy. Kiedy wrogość zaczęła narastać, nie było żadnych możliwości zduszenia jej. Byliśmy tak mocno związani, że cała seria pojedynczo nic nie znaczących incydentów doprowadziła do katastrofy. Raz rozpoczętych bombardowań nie można było już powstrzymać. Albo ludobójstwo, albo pokój, trzeciego wyjścia nie było. Pozostało rozstrzygnąć, który gatunek zostanie wyniszczony lub zniewolony. Nie posiadaliśmy nawet łączności niezbędnej do negocjacji pokojowych, bo przecież byliśmy rozproszeni w próżni liczącej sto lat świetlnych. Kiedy walki rozpoczęły się w kilkunastu różnych miejscach, nie było innego wyjścia, jak skierować całe gwiezdne siły do akcji. Gdybyśmy się zawahali, moglibyśmy zostać unicestwieni. I tak ponad połowa populacji poległa poza systemem, a spora część w samym systemie, głównie w pasie asteroidów i w innych punktach na zewnątrz. — Jesteś całkowicie pewna, że nie można było tego załatwić pokojowo? — zapytałem. — Czy nie było żadnego sposobu na powstrzymanie się od wojny? — Za diabła, nie było. Zresztą pewność co do tego nie jest najważniejsza. Nie wstawiaj mi tu tetrańskiej gadki o życiu w pokoju i dobrobycie, Rousseau. Znamy to na pamięć. Wszyscy wiemy, że w tej ogromnej Galaktyce egzystuje cała masa inteligentnych humanoidalnych ras i, oczywiście, my też chcemy należeć do tej olbrzymiej szczęśliwej rodziny, zresztą jak wszyscy inni. Ale kiedy już 157 wybuchnie wojna, optymizm tego rodzaju jest do bani. Jesteś zmuszony martwić się każdego wieczora przed zaśnięciem, czy przypadkiem nim zdążysz się obudzić, cała ludzkość nie przestanie istnieć za sprawą salamandryjskiej plagi, lub też Ziemia nie zostanie zamieniona w bryłę żużlu przez jakiegoś niszczyciela planet. W końcu jak oni chcą zabić nas, to my musimy ich uprzedzić. To wszystko co mam do powiedzenia na ten temat. Właściwie to nie masz prawa mówić, że jesteśmy nie w porządku, bo cię nawet tam nie było. Siedziałeś sobie tutaj, dokładając swoją cegiełkę do telrańskiej chwały, pomagając tym małpowatym hipokrytom powiększyć przewagę w pangalaktycznym wyścigu technologicznym. Wiesz, że niektórzy traktują to jako zdradę? Tak się składało, że wiedziałem. Nie miałem jednak najmniejszego zamiaru z tym poglądem się zgadzać. -— Nie chodzi tylko o Tetrów — rzekłem. W Skychain City można się doliczyć kilkuset ras. Jest to takie miejsce w Galaktyce, gdzie istoty różnych gatunków muszą prowadzić wspólne interesy. ZKB dysponuje naukowcami z dziesiątków światów, w tym także z Ziemi. Jeżeli gdzieś w skali całego wszechświata istnieje zalążek prawdziwego galaktycznego społeczeństwa, to właśnie na Asgar-dzie. Może się okazać, że praca jaką odwalamy i sposób w jaki to wykonujemy, jest właśnie tym, co uratuje całą populację Galaktyki od wzajemnego wykańczania się w bezcelowych wojnach. 158 — A może nie odparowała. Był to rodzaj argumentu, który niełatwo poddać racjonalnej krytyce. Następna wypowiedź pani kapitan była bardzo interesująca. —-* Może ten wasz opancerzony sztuczny świat jest wszystkim, co przetrwało z ostatniej rundy międzygwiezdnych wojen. Może właśnie z tego powodu jego atmosfera zapaliła się, a zewnętrzne warstwy podziemi zamarzły. Do diabła, może ta wojna wciąż jeszcze toczy się we wnętrzu planety, a jej właściciele nigdy nie wytknęli nosa na zewnątrz, ponieważ doszczętnie się wytłukli. Byłem zmuszony uznać to za prawdopodobne. Samo przypuszczenie było jednym z najbardziej przygnębiających w moim życiu. Cokolwiek czekało nas w jądrze planety, z pewnością było lepsze. Ze wszystkich potencjalnych rozwiązań łamigłówki, jaką stanowił Asgard, a które chodziły mi po głowie, najgorsza sugerowała, że ludy Galaktyki, wzniecając gwiezdne wojny, skazane są na dławienie w zalążku rodzących się cywilizacji. Nawet kapitan Gwiezdnej Gwardii, pomimo wilczego usposobienia, nie znajdowała w tej idei przyjemności. Galaktyczne rasy mają wystarczającą ilość wspólnych cech, aby wywieść je z tego samego pnia podjąłem moje rozważania. — My dwoje, być może, jesteśmy genetycznie podobni do szympansów czy goryli, ale biorąc pod uwagę rozwój mózgu, homo sapiens \ Salamandryjczycy, do cholery, nawet Tet- 159 rowie i vormyrowie są praktycznie lustrzanym odbiciem, różnice są minimalne. — No jasne — rzuciła moja rozmówczyni — przecież dziewięćdziesiąt procent morderstw zdarza się w rodzinie. Tak było w czasach Kaina i Abla... i jak wszystkie znaki na Niebie i Ziemi wskazują, tak już pozostanie. Międzygwiezdne odległości tylko trochę zmieniają stan rzeczy, to wszystko. — Mam nadzieję, że się mylisz. Życzę sobie tego z całego serca. — Wszystko to i tak gówno warte, Rousseau. Do cholery, wyobrażasz sobie, że jak ja się czuję? Ale nadzieja jest matką głupich, prawda? Zabrakło mi słów. 21 upełnie nie wiem, czym kierował się Saul Lyndrach, odnajdując drogę, mnie z pewnością na coś takiego nie było stać. Czułem się zdezorientowany podejmowanymi przez niego decyzjami. Gdy trafił na szlak wiodący do Centrum, z premedytacją zaczął zachowywać się perwersyjnie. Być może jest to jedyny sposób, by osiągnąć cel. Jedno nie ulegało wątpliwości: trasa, którą się posuwaliśmy, była wyjątkowo ciekawa. Powszechnie wiadomo, że szabrownicy prawie zawsze działają w tych rejonach podziemnego świata, 160 w których prowadzono intensywne badania technologiczne. Przecież naszym celem jest wygrzebywanie cennych przedmiotów, każdy żyje nadzieją odkrycia czegoś całkiem nowego, reprezentującego technikę najwyższej klasy. Unikamy, tak zwanych, dziewiczych obszarów. Tak naprawdę, nikt nie wie, jak wyglądają systemy jaskiń na poziomach: pierwszym, drugim i trzecim. Wydaje się, że na trzecim jest zdecydowanie najwięcej nie rozpoznanych miejsc. Właściwie nie wiadomo, jakie z tego wysnuć wnioski. Ale ponieważ brak dowodów wykazujących, że kreci lud trzeciego poziomu nie miał zbyt rozwiniętej technologii, zawsze przychylałem się do tezy, że po prostu odpowiadała im dziewiczość. Prawdopodobnie leżały im na sercu własne ewolucyjne korzenie i chcieli je zachować w nienaruszonym stanie. Możliwe że kiedy, stosując sztuczną fotosyntezę, rozpoczęli produkcję żywności, zdecydowali się na uwolnienie wszystkich hodowlanych zwierząt, by mogły decydować o swoim losie. Choć nie jest to pewnik, teorię tę uważano za jeden z bardziej wiarygodnych, a tym samym mniej intrygujących problemów dostarczonych przez Asgard. Saul Lyndrach zapuszczał się do dziewiczych obszarów wiele razy, jak gdyby szukał tam czegoś konkretnego. I w końcu trafił na swoją bonanzę. Dotarliśmy tam, podążając śladem androida. Otaczały nas jedynie drzewa i kości. Zwierzęta wyginęły przed milionami lat, a przeważająca część ścierwa zgniła i obróciła się w proch przed nastaniem zimna, 161 które zakonserwowało tylko resztki. Wymarły wszystkie gatunki, chociaż tetrańscy biologowie, cieszący się najlepszą reputacją w całej Drodze Mlecznej, w taki czy inny sposób, zdołali pobrać sporą ilość próbek. Na zbielałych drzewach o sękatych pniach i splecionych gałęziach nie pozostał nawet jeden listek. Nie potrafiłem oszacować ilości gatunków i odmian, mogłem natomiast wskazać najstarsze drzewa: potężne, z koroną tak rozbudowaną, że najmniejsze gałązki były cienkie jak igły. Skupiska kości znajdowano często w rowach i dołach, które kiedyś były strumieniami i stawami. Woda spłynęła z nich widocznie przed wielkim mrozem, więc teraz były pokryte cienką warstwą szronu, która niczym prześcieradło przykryła cały krajobraz. Według mojego rozeznania gnaty nie przedstawiały większej wartości. Można było bez większego wysiłku znaleźć piszczele, miednice i szczęki z zachowanym uzębieniem. Niewątpliwie były one podobne do tych znajdowanych w każdym innym świecie, gdzie z pewnością żyły odpowiedniki bydła, drobiu, tak jak i ludzi. Jednak nie było tutaj czaszek po humanoidach. Jak również dinozaurów, olbrzymów gnieżdżących się w ziemi i okropnych kosmitów podniecających wyobraźnię. Rosnąca kiedyś trawa, tak jak wszystko inne, zginęła jeszcze przed nastaniem zimnych czasów, wyschła i stała się łamliwa. Bez najmniejszego wy- 162 siłku kruszyliśmy ją butami. Wydawało nam się, że stąpamy po oszronionych pajęczynach. — Tu jest naprawdę niesamowicie zauważył Crucero. Zdecydowanie wolał prosty i nieskomplikowany tunel, który kiedyś dudnił od przejeżdżających jednoszynowych pociągów. Czy tu na dole jest coś żywego? Nie było to takie głupie pytanie, jakby się mogło zdawać. W tak niskiej temperaturze żaden żywy organizm nie jest zdolny do funkcjonowania. Chociaż z drugiej strony nie ulega destrukcji. Niektóre ko-mórczaki przetrwały aż do samej inwazji mrozów. Ich funkcjonowanie można przywrócić nawet po milionach lat krionicznego nieistnienia. Jak na razie biotechnicy nie byli w stanie przywołać do życia nic bardziej złożonego od bakterii, ale na swój sposób jest to pewnym przełomem. Dzień, w którym ożywią amebę, można będzie uznać za wielki i znaczący. — Gdyby mrozy nastały gwałtownie dumała kapitan Lear — istniałaby szansa, że przechowają się kompletne okazy roślin i zwierząt. — W żadnym wypadku chłody nie przyszły z dnia na dzień, nawet tuż pod powierzchnią. Znajdujemy się sześćdziesiąt, a może i siedemdziesiąt metrów pod ziemią, a ta sztucznie wytworzona skała, używana do budowy ścian i stropów, jest znakomitym izolatorem. Niewykluczone, że upłynęły tysiąclecia od kataklizmu, który zaskoczył powierzchnię planety, zanim zimno wsączyło się do wnętrza globu. Spadek tem- 163 peratury następował przypuszczalnie stopniowo. Kiedy w końcu nastał mróz, nie pozostało wiele, czemu mógłby poważnie zagrozić. Mieszkańcy już dawno się wynieśli. Możliwe, że zabrali ze sobą ptactwo i zwierzęta. — A ja wyobrażam to sobie inaczej — rzuciła pani kapitan. Wcale mnie tym nie zaskoczyła. Gdy tylko nasza jedynaczka zauważyła, że nie byłem specjalnym zwolennikiem hipotezy ukazującej Asgard jako fortecę, dużo przyjemności znajdowała w jej dopracowywaniu. Jeden po drugim dopasowywała do siebie dowody potwierdzające jej teorię. — Nie krępuj się — oświadczyłem. Liczyłem, że jestem wystarczająco twardy, by ją wysłuchać. — Przypuśćmy, że gdzieś tam w Centrum naprawdę istnieje źródło energii. Gwiazdka, jak ty to nazywasz. Przypuśćmy dalej, że linie energetyczne, aby dostarczyć prąd i ciepło, rzeczywiście przebiegają tysiące pięter, także i to, na którym właśnie przebywamy. Jeżeli tak jest, nie ma żadnego powodu, dla którego zimny klimat miałby przeniknąć tak głęboko. Może wcale nie musiał. Może zarówno ten, jak i wyższe poziomy zostały rozmyślnie zamrożone, a atmosfera planety zniszczona z premedytacją. Wszystko mogło być przecież częścią strategii wojennej. — Więc uważasz, że jest to rezultat ofensywy wrogich kosmitów? — zapytałem. Nie widziałem jej twarzy, ale mogłem sobie wyobrazić, jak wyszczerzyła zęby. 164 — Ależ nie — odpowiedziała. — Uważam, to za posunięcie defensywne. Myślę, że byli zmuszeni ewakuować się z tych pięter, bo nie mogli ich utrzymać. Zamrozili je, by powstrzymać postępujący rozkład. Przypomniałem sobie przekazane przez Serne'a opisy walk, w które była zaangażowana Gwiezdna Gwardia. Zainteresowania Salamandryjczyków koncentrowały się wokół biotechnologii. Więc jako broni użyli sztucznie wyhodowanej zarazy. — Coś w tym jest — przyznałem ostrożnie. — Jeśli to się potwierdzi, twoi tetrańscy przyjaciele, ciągle gorliwie wskrzeszający znalezione pod zaspami śnieżnymi bakterie, przeżyją pewnego dnia ciężki szok. Wiedziałem, że i w tym wypadku mogła być bliska prawdy, ale nie miałem najmniejszego zamiaru przyznawać jej racji. Wcale nie potrzebowała zachęty do ujawniania wytworów swojego paskudnego umysłu. Tak czy inaczej, byłem zdolny rozwinąć tę ideę bez jej wsparcia. Jeśli Asgard rzeczywiście był fortecą, której zewnętrzne linie obrony zostały zajęte, to powód, dla którego wygnany lud nie wyszedł ze swoich kryjówek przed milionem lat, nie jest zbyt trudny do zgłębienia. Niewykluczone, że poddanie zewnętrznych pięter wcale nie powstrzymało inwazji, a pod naszymi stopami piętrzyły się tylko warstwy martwych światów. Czułem jednak, że nie było aż tak źle, a nadzieję swą czerpałem z kilku poruszających wyobraźnię zapisków, skreślonych ręką Saula w notatniku. Poziom, który osiągnął nie był opanowany 165 przez mrozy, a co więcej, warunki pozwalały na istnienie życia. Było tam światło, egzystowały rośliny, nawet zwierzęta. Wystarczająco dużo zobaczył, zanim został zmuszony do powrotu, bo dodam dla wyjaśnienia, że osiągnął granicę swoich badawczych możliwości. Ale to co Saul ujrzał, nie dowodziło, że we wnętrzu Asgarda wciąż tli się inteligentne życie. Wykazanie, że tocząca się tam wojna nie zakończyła się klęską, to było za mało. Scenariusz kapitan Gwiezdnej Gwardii był wciąż bardzo prawdopodobny. Jeśli miała rację, to ciepła, pełna życia enklawa Asgarda, do której zmierzaliśmy, może być bardziej niebezpieczna, niż przypuszczałem. Osiągnęliśmy następną ścianę. Przypominała większość innych murów w podziemiach, była oszroniona, lekko zakrzywiona i całkowicie pozbawiona okien. Na wprost nas czerniła się brama, którą Saul sforsował za pomocą dźwigu. Zachowując wszelkie możliwe środki ostrożności, zbliżyliśmy się do wejścia. Doskonale wiedzieliśmy, że było to idealne miejsce na kolejną pułapkę Myrlina. Chyba właśnie dlatego nie zauważyliśmy nic podejrzanego. Android, tak długo uchodząc pogoni, prawdopodobnie poczuł się bezpiecznie. Kiedy tylko oddali się od dna studni, nie będzie musiał kluczyć. Pozostanie mu tylko zacierać tropy. Korytarze po drugiej stronie muru niczym nie różniły się od tuneli w innych kompleksach, ale droga przetarta przez Saula prowadziła do pomieszczeń całkowicie odmiennych od dotychczas przeze mnie zwiedzanych. Nie zostały do końca opróżnione. Leżący tu towar uczy- 166 niłby Saula bogatym, nawet gdyby nie odkrył szybu do Centrum. Wszystkie ściany przesłaniały piętrzące się sterty towarów. Na półkach leżały różności: wielkie urządzenia zaopatrzone w ekrany, klawiatury i tablice kontrolne, nawet krzesła stały na swoich miejscach. Można było tam także dostrzec zlewy i ławy, tudzież szczelnie zamknięte komory wyposażone w automatyczne manipulatory. Na dodatek była tam też cała masa wyrobów szklanych. Najwyraźniej kreci ludek planował powrót na te tereny. Wszystko wskazywało na to, że nie było go tutaj już od dłuższego czasu. -- To chyba jest laboratorium — oświadczył Crucero, rozglądając się po jednym z większych pomieszczeń. Cholera, masz rację odparłem w roztargnieniu. Przyglądałem się wielkim metalowym pudłom, które równie dobrze mogły być zamrażarkami, jak piecami, czy pojemnikami chroniącymi od promieniowania. Głowiłem się, czy istniał jakiś sposób, aby dostać się do ich wnętrza. To chyba laboratorium biotechniczne powiedziała Susarma Lear, starając się, aby wszyscy ją dosłyszeli. Podejrzewałem, że wyobraźnia podsuwa jej na myśl zastępy techników próbujących rozwiązać problem obrony cywilizacji, odciętej od świata zewnętrznego, przed atakiem zarazy... i zawodzących. - ZKB zapłaciłoby masę forsy za takie miejsce — oświadczyłem. — Nie widać, żeby tu ktoś grasował. Prawdopodobnie jest odpowiednio zabezpieczo- 167 ne, tak aby w każdej chwili można je było znowu wykorzystać. W innych miejscach nie znaleźliśmy nic poza odpadami, pozostawionymi zapewne dlatego, że były bezużyteczne. A to jest coś rzeczywistego. A jednak odczuwało się tutaj dziwną pustkę. Było zbyt czysto. Z pewnością to pomieszczenie nie zostało porzucone w panice; jakiekolwiek badania w nim przeprowadzano, zostały one zakończone. Wydawało się, że wystarczy odnaleźć główny przełącznik, by wszystko zaczęło działać. Było to jednak zwodnicze uczucie. Khalekhan przejechał palcem po jednej z klawiatur, jak gdyby oczekiwał, że klawisze ustąpią pod naciskiem, a ekran powyżej rozjaśni się. Ale klawisze tkwiły nieporuszone. Jakakolwiek informacja została wprowadzona do krzemowych obwodów maszyny, musiała już dawno obrócić się w chaos. Nawet przy dwudziestu stopniach Kelvina, a zimniej tutaj nie było, entropia powoli bo powoli, ale robi swoje. Elektroniczne systemy mogą przetrwać miliony lat, bo krzem to odporny materiał, ale niezbędne jest, aby pracowały i były konserwowane. Nienaturalna martwota temperatury niewiele wyższej od zera absolutnego nie jest wcale takim znakomitym zabezpieczeniem, jak sobie to niektórzy ludzie wyobrażają. — Nie traćmy czasu — rzuciła energicznie pani kapitan. — Później będziecie się zabawiać. Przecież wiecie, że mamy robotę do wykonania. Nie zaprotestowałem. Także spieszyłem do zlokalizowania szybu, aczkolwiek z całkiem odmiennych 168 powodów. Laboratoria z pewnością ekscytowały, ale w porównaniu z tajemnicami głębin Asgarda, ich atrakcyjność kompletnie bladła. Podjęliśmy naszą wędrówkę, omijając drzwi, których Saulowi nie udało się sforsować, ledwo zaglądając do otwartych przez niego pomieszczeń. Tylko w jednym przypadku zwlekałem przez moment, zawładnęła mną ciekawość. Zdarzyło się to obok przezroczystej szczelny zamkniętej sali, w której automatyczne ręce znieruchomiały nad skromnym zestawem przyrządów: pi-petek, naczyń na odczynniki, zlewek. Panujący lekki nieporządek fascynował i obiecywał coś niezwykłego. Cokolwiek zawierała ta odizolowana komora, zdawała się być ostatnim miejscem pracy kreciego ludu, zanim wyprowadził się, być może, zjechał głębinową windą, aż do tajemniczego środka. Podczas gdy ja jeszcze się ociągałem, Serne ruszył do przodu, penetrując ścieżkę w poszukiwaniu drutopotykaczy. Nie wykrył żadnej pułapki, za to znalazł szyb. Wezwał nas do siebie, chociaż znajdował się poza zasięgiem wzroku. Tym samym zmusił nas do odegrania popularnej komedii. My pytaliśmy: Gdzie? On bezużytecznie odpowiadał: Tutaj. W końcu jednak udało nam się do niego trafić. Jeśli jeszcze wahaliśmy się co do tego, czy Myrlin wciąż znajdował się przed nami, to rzecz, którą znaleźliśmy w szybie, rozwiała wszelkie wątpliwości. Tuż przy zejściu do studni przymocowano dwie liny, a wokół walało się pół tuzina przedmiotów wchodzących w skład ekwipunku. Mojego ekwipunku, 169 zwędzonego z mojego pojazdu. Nie zauważyłem żadnych sań, ale Myrlin miał wystarczająco dużo krzepy, aby przytargać niezbędne graty na własnych barkach. Z głębi szybu dochodził prąd powietrza. Oczywiście, w naszych skafandrach nie czuliśmy go, ale dostrzegliśmy efekty jego działalności w korytarzu, gdzie część lodu zaczęła tajać. Tu, w tym małym zakątku na poziomie trzecim zaczęło się ocieplać, chociaż nasze instrumenty pokazywały, że efekt, jak na razie, jest minimalny. Ciepłe powietrze przenikało do góry przez piekielnie wysoki komin, więc jego górna część wciąż pozostawała niedogrzana. W drzwiach na dnie szybu Saul wywiercił mały otwór. Chciał się tylko rozejrzeć, co jest po drugiej stronie. Jednak strumień powietrza, który zaobserwowaliśmy, wskazywał, że teraz wyłom był większy. Zapewne Myrlin poszerzył otwór na tyle, aby przedostać się na drugą stronę. Utrzymywaliśmy niezłe tempo, pomimo przerw wymuszonych przez jedną prawdziwą i kilka fałszywych pułapek. Byłem pewny, że jesteśmy na tyle wyszkoleni, by znaleźć każdego przeciętnego uciekiniera. Ale android wciąż pozostawał poza naszym zasięgiem. Nie śmiałem powiedzieć tego głośno, miałem jednak cichą nadzieję, że nigdy go nie schwytamy. — Zapowiada się długi zjazd na dno powiedziałem. — Niewątpliwie możliwe jest ześlizgniecie się po linie, ale bezpieczniej będzie sklecić jakieś krzesełko i zastosować wyciąg. Pewnego dnia be- 170 dziemy tędy wracać, a myśl o wspinaczce nie wydaje mi się zabawna. Temperatura jest wystarczająco wysoka, by mechanizm bloku nie zamarzł przez jakiś czas. Ale i tak musimy pozostawić kogoś na straży. — Po co? - zapytał Crucero. — Bo w przeciwnym wypadku, ci depczący nam po piętach dranie rozgoszczą się tutaj i zaczają na nas — wtrąciła się kapitan Lear. Ktoś z nas musi bronić tego miejsca, a przede wszystkim zastawić niebezpieczniejsze pułapki od tych przeznaczonych dla nas, a pozostawionych przez androida. Gdyby to zawiodło, trzeba zaatakować skurczybyków od tyłu. Nie mam nic przeciwko temu, jeśli zlezą szybem za nami, bo wtedy dojdzie do starcia na jednakowych warunkach. Ale nie mam zamiaru pozwolić im unieszkodliwić nas jednego po drugim, kiedy będziemy wychodzić ze studni. Okay? Ktoś ma się zgłosić na ochotnika? wyskoczył Serne. — Nie. Ma się zgłosić Crucero. Pani kapitan nie wyjaśniła powodów swej decyzji. Sądzę, że to jeszcze jeden przywilej szarży oficerskiej. Crucero w związku z wyznaczonym mu zadaniem prawdopodobnie miał mieszane uczucia, ale w sytuacji jaka się wytworzyła, zachował się poprawnie. Nie był aż tak ciekawy tego, co kryło się głębiej, jak na przykład ja i nie miał zamiaru wyć z rozpaczy, że okazja przeszła mu koło nosa. Przypuszczalnie bardziej gnębiła go myśl, czy ścigający nas, wysłany przez Amarę Guura gang jest silny, a przede wszy- 171 stkim, czy jeden wszawy porucznik będzie w stanie stawić im czoła. — Czuwanie na posterunku to odpowiedzialna sprawa — zapewniłem go. Crucero nawet się nie uśmiechnął. — No to do dzieła — rozkazała Susarma Lear. Rozpoczęliśmy przygotowania do zejścia w otchłań. W pewnym sensie był to transfer z samego dna piekieł do wnętrza rajskiego ogrodu. Taką przynajmniej miałem nadzieję. Nie jestem z natury optymistą, ale gdy pracowaliśmy nad skleceniem krzesełka, podniecenie zawładnęło mną bez reszty. Wierzyłem niezłomnie, że wkrótce wstąpię do raju rządzonego przez istoty podobne bogom. Nęcące tajemniczością Centrum działało na mnie jak narkotyk. Ale, jak kapitan Gwiezdnej Gwardii zdążyła już zauważyć, nadzieja jest matką głupich. Gdy tylko zmontowaliśmy rusztowanie i ambasador Ziemi mógł zjechać ku sercu Asgar-da, wybuchła nowa dyskusja. Chciałem być pierwszy, zostałem jednak przegłosowany. Po krótkiej wymianie argumentów, zaszczytu dostąpił Serne. Przypuszczalnie kapitan Lear obawiała się, że Myrlin mógł czatować na nas na dnie studni i wykończyć nas 172 jednego po drugim. Łaskawie zgodziła się na spuszczenie mnie jako trzeciego w kolejności, po niej, a przed Khalekhanem. Przyznaję, że w jej rozumowaniu było sporo racji, ale czas oczekiwania nieskończenie mi się dłużył. Opuszczenie Serne'a w głąb szybu zabrało masę czasu, a jeszcze więcej trwało wyciąganie krzesełka na górę, gdy pasażer znalazł się na dnie. Nie byłem w stanie obliczyć głębokości komina, przypuszczalnie sięgała siedmiu tysięcy metrów. To tylko ułamek faktycznego promienia planety, ale i tak dużo. Jak w najgłębszych kopalniach na Ziemi. Szyb schodził więc do dwusetnego poziomu, jeśli cała ta przestrzeń rzeczywiście zawierała jaskiniowe światy. — Dlaczego nie zainstalowano tu windy? — zapytał Crucero, kiedy już wciągnęliśmy krzesełko na górę. — Celne pytanie — rzekłem. — Może na dnie leży pogięta kupa szmelcu i to wszystko co z niej pozostało. Serne nie mógł udzielić odpowiedzi, łączność radiowa w studni była wykluczona. Wszystko co odbieraliśmy, to niewyraźne trzaski. Ale w kominie nie zauważyliśmy przewodu, jak również na stropie nie było ani śladu po haku, z którego mógłby kiedyś zwisać kabel. — Nawet jeśli nie zdołamy przedostać się poniżej poziomu, na którym aktualnie znajduje się Serne — powiedziałem bardziej do siebie niż do moich kompanów — to ten szyb otwiera nam drogę do dwustu pięter i tyluż systemów jaskiń, rozległych jak 173 powierzchnia całej planety. Na zbadanie ich potrzeba wielu setek lat. W tych czeluściach mogłaby ukryć się cała ludzkość, a co dopiero pojedynczy android. A kiedy Tetrowie i tutaj wetkną nosa — kontynuowałem w myślach zbudują Podniebny Łańcuch numer dwa, tym razem we wnętrzu planety. Potem wszyscy obywatele Galaktyki przebywający na Asgardzie wyruszą na eksploracyjne wędrówki. Nic nie ostanie się z romantycznej przeszłości. Kompletnie nic. Chyba trochę dałem się ponieść fantazji. Gdzieś przed nami wędrował morderczy android, który w tajemniczy sposób zagrażał wszystkim moim współziomkom. Z kolei za nami wlókł się cały gang rozzłoszczonych człekopodobnych krokodyli, palących się do zapisania tego epokowego odkrycia na konto swojego obrzydliwego gatunku. Na dodatek otaczali mnie bohaterowie Gwiezdnej Gwardii, dążący do wyładowania swoich morderczych instynktów i przepełnieni tylko sobie właściwą odmianą paranoi. Te obiektywne fakty z pewnością nie wpływały pozytywnie na poczucie bezpieczeństwa. Gdybym tylko zastanowił się przez chwilę nad moją skomplikowaną sytuacją, z pewnością doszedłbym do wniosku, że widoki na przyszłość nie są zbyt różowe. Tym niemniej uznałem, że przysługuje mi prawo do poczucia triumfu i radości z sukcesu, więc pofolgowałem sobie tak dalece, jak to było możliwe. Gdy kapitan Gwiezdnej Gwardii osiągnęła połowę głębokości szybu, spostrzegliśmy, że była w stanie już 174 nawiązać kontakt z Serne'em, jednocześnie wciąż znajdując się w zasięgu naszej radiostacji. W ten sposób łączność radiowa stała się możliwa. — Serne twierdzi, że ściany obrośnięte są czymś w rodzaju pleśni •— relacjonowała pani kapitan. Po androidzie ani śladu, przebił się na drugą stronę bez wielkich trudności... szszsz... Z zewnątrz dochodzi przyćmione światło, ale jego źródłem nie są żarówki elektryczne... może jest emitowane przez sztuczne bioświatło, o którym wspominałeś. Jest tam też jakiś korytarz... nic nie wskazuje, żeby ostatnio ktoś tu przebywał szszsz... szszsz... poza szybem... nie ma też roztrzaskanej windy... szszsz... szszszszsz... Rozmowa nie trwała długo i bardziej nas zaniepokoiła, niż dostarczyła informacji. Głos kapitan Lear rozpłynął się wśród trzasków i znów rozpoczęła się próba cierpliwości. — Niewiele w tym sensu, nie? radośnie oświadczył Crucero. — Gdyby to mi przypadło rozprawienie się z gorylami Amary Guura — poinformowałem go bez ceregieli nie byłbym w takim szampańskim humorze. —- Przeszedłem przeszkolenie w taktyce walk partyzanckich — odpowiedział. Wcale nie muszę ich wszystkich wysyłać na tamten świat. Wystarczy, jeśli powstrzymam ich od urządzenia zasadzki. Dam radę wysłać ich do piekła, to wspaniale. Nie, to pozwolę im zjechać na dno studni, a już tam zajmie się nimi 175 kapitan Gwiezdnej Gwardii. Wszystko co mam do wykonania, to uniemożliwić zastawienie pułapki... no i utrzymanie się przy życiu. Już ty się o mnie nie martw, towarzyszu broni. Wykonam swoje obowiązki jak należy, a ty uważaj, żeby wykonać swoje. Nic nie powiedziałem. Oceniłem, że zasłużenie dostało mi się to, o co się napraszałem. — Chce pan może zabrać ze sobą broń? — zapytał po chwili porucznik. Zaoferował mi miotacz płomieni. — Nie mam już miejsca za pasem — odparłem sucho. Nie był to żart. Targałem ze sobą cały zestaw narzędzi. Powróciło krzesełko i teraz ja miałem zjechać na dół. Byłem zadowolony. Przypuszczałem, że w końcu zacznie dziać się coś konkretnego. Manewry wojenne były dla mnie, w istocie rzeczy, nieinteresujące. Całe moje życie przygotowywałem się na tę chwilę, nawet jeśli przez pierwsze dwadzieścia albo dwadzieścia pięć lat nie zdawałem sobie z tego sprawy. Przeprowadzka na Asgard nie była nawet moim pomysłem. Kumpel, Mickey Finn, dobrze się napocił, żeby mnie przekonać, podobnie zresztą jak w przypadku innych, którzy przybyli z nami. Wiedziałem jednak, że Mickey Finn pomógł mi odszukać przeznaczenie. Wszystko co Mikę Rousseau robił albo myślał, nie było niczym więcej, jak tylko przygotowaniem się do tego zjazdu... tej penetracji... byłem zdecydowany zasmakować tej przygody do końca. Podczas gdy spadałem poprzez ciemności, obraca- 176 jąć się raz tyłem, raz przodem o sześćdziesiąt stopni, a krzesełko kołysało się, ujrzałem siebie jako pierwowzór człowieka pokrewnego Faustowi, dążącego do wiedzy i potęgi, dla których ryzykuję własną duszę. Podniecającej iluzji w najmniejszym stopniu nie zakłóciła świadomość, że w większości starych wersji tej opowieści, kariera Fausta kończyła się w piekle. Pomieszczenie, jeśli można tak nazwać dno szybu, zawiodło moje oczekiwania. Było puste i jak Serne zdążył przekazać, ściany pokrywało coś podobnego do zwyczajnego mchu. Gwardzista nie wyrażał się niezrozumiale, donosząc o poroście, dobrze przemyślał swoje określenie tego, co ujrzał. Biła stamtąd też jasność, delikatna poświata. Możliwe, że było to bioświatło emanujące ze stropu i ścian. Zauważyłem jeszcze jedne drzwi. Rozcięto je i powstał otwór wystarczająco wielki, aby mógł się przedostać ktoś bardzo duży. Potem metal wokół dziury pozaginano, doprowadzając drzwi do porządku, nie pozostawiając prześwitu większego od cienkiej szpary. Susarma Lear i Serne nie próbowali powiększać otworu. Stali tuż przy nim, wyglądając na zewnątrz. Miałem zamiar od razu przedostać się na drugą stronę, ale pani kapitan powstrzymała mnie. Chciała poczekać na Khalekhana, aby wyruszyć razem. Czekałem już tak długo, że jeszcze chwila nie miała żadnego znaczenia. Jednak nie opuszczał mnie niepokój. Snopem światła z reflektora umieszczonego na moim hełmie przebiegłem po omszałych murach, 177 a następnie spojrzałem uważnie na dno szybu. Podłoże wydawało się utwardzone; rowki na ścianach przebiegały prosto na dół. — Tam właśnie kursowała winda — powiedziałem cicho. Właściwie mówiłem do siebie, ale Serne dosłyszał moje słowa. — Dokąd? — zapytał. Wskazałem na dno. — Tam — powiedziałem. — Przecież to lita skała — odrzekł. To jest już dno. Teraz tak — zgodziłem się. Ale łatwo można dostrzec, że jest to coś w rodzaju plomby. Przyjrzyj się tylko miejscu styku podłoża ze ścianą. Prawdopodobnie użyli szybko tężejącego płynu, który po prostu wpompowali. Oczywiście, uprzednio sprowadzili gondolę windy poniżej plomby, aby móc jej nadal używać. — Więc? Więc poniżej są jeszcze dalsze piętra. Niezliczone ilości poziomów. Nawet jeszcze nie zbliżyliśmy się do Centrum. Jak zwykle nie mogłem nadążyć z wypowiadaniem cisnących się do głowy myśli. Dlaczego właśnie tutaj zaplombowano studnię? Czyżby był to ostatni z porzuconych poziomów? Czy cywilizacja planety As- gard kwitła tuż pod naszymi stopami? Nie mogło być inaczej. Czułem to w kościach. Tam właśnie była Yalhalla, kraina bogów, do której udawali się godni tego zaszczytu herosi. Ciągnęło mnie, żeby przykuc- 178 nać i na czworakach przyłożyć ucho do podłoża, aby posłyszeć odległe pulsowanie potężnych maszyn lub też pomruk szczęśliwych tłumów. — Tam na zewnątrz nie jest zbyt jasno oświadczyła kapitan Lear, a jej chłodny głos, jak nóż uciął moje dumania. Temperatura utrzymuje się powyżej punktu zamarzania wody, ale to tylko tunel. Jest tam dosyć ponuro. Życie nie jest zbyt bujne. Chciałem przyłączyć się do niej, ale nie zrobiłem ani kroku. Nie miałem zamiaru podglądać przez szparę, kiedy powinienem sforsować przeszkodę. Zdążyli mnie przecież już przekonać, że nie było za wiele do oglądania. Przybył Khalekhan i przyszedł czas na militarny rytuał, w czasie którego gwardziści z gwiezdnego okrętu sprawdzali broń i potwierdzali za pomocą nic nie znaczących gestów gotowość do działania. Uczestniczyłem w tym wszystkim bez zbytniego przekonania. W końcu byliśmy gotowi do drogi. — Idę pierwszy — powiedziałem z nadzieją. Susarma Lear prawdopodobnie uważała, że jeśli czeka na nas zasadzka, to mogę być tym, który się w nią wpakuje równie dobrze, jak każdy inny. W końcu teraz mogli się obejść beze mnie. Czymkolwiek się kierowała, skinęła mi ręką przyzwalająco. Ruszyłem. 179 23 Bez większych trudności przekroczyłem próg stanowiący granicę między dwoma światami. Drzwi bez oporu poddały się naciskowi ręki. Nie byłem zaskoczony faktem, że znalazłem się w korytarzu. Wydawało się logiczne, że zastanę tutaj podobny rozkład architektoniczny do znajdującego się ponad szybem. Klimat był tutaj o wiele łagodniejszy niż na górze. Podobnie, jak w opuszczonym właśnie przez nas pomieszczeniu, pulsowało tu łagodne bio-światło. Reflektor wychwycił umykające białe owady, które błyskawicznie pochowały się we wszelkich dostępnych szparach i pęknięciach. Poza tym nie zauważyliśmy nic ciekawego. Sprawdziłem temperaturę. Wynosiła dwieście siedemdziesiąt sześć stopni powyżej zera absolutnego, co odpowiadało trzem stopniom powyżej punktu zamarzania wody. Nie były to optymalne warunki dla owadów, ale jednak znośne. Uwzględniając fakt, że szyb pozostawał otwarty, prawdopodobny był spory spadek temperatury w korytarzu. Na zewnątrz powinno być o wiele cieplej. Kroczyłem na czele grupy, kierując się śladami pozostawionymi przez wielkiego androida. Przeszliśmy przez dwie bramy, obie brutalnie sforsowane i tak pozostawione. Dopiero kiedy osiągnęliśmy główne drzwi, natrafiliśmy znowu na rozcięty metal i wyczuwalną dokładność działania przy przekraczaniu przeszkody. Brama otwierała się do wnętrza. 180 Musiałem ją wyważyć za pomocą palnika. Jak na razie, nie zauważyliśmy praktycznie nic, co pozwoliłoby nam rozstrzygnąć przeznaczenie tych pomieszczeń. Mogło to być równie dobrze laboratorium, jak i pralnia. Pragnąłem tylko jednego, wydostać się na zewnątrz, na otwarte przestrzenie kreciego ludu. Wstrzymałem oddech. Dopiero gdy przekroczyłem próg, powoli wypuściłem powietrze. Dokładnie nie pamiętam, ale być może mówiłem w tym czasie rzeczy nie mające żadnego znaczenia. Mlecznobiałe światło emanowało zewsząd: z upstrzonego nieba, srebrnego tła nakrapianego czarnymi „gwiazdami", przypominającego zarejestrowane na kliszy negatywu ziemskie niebiosa; z szaro- czarnej gleby połyskującej na podobieństwo skóry żmii lub żaby i z długich przypominających pajęczynę nitek, niczym girlandy zdobiące krzaki i drzewa. Mimo światła i tak wydawało się, że to raczej noc niż dzień. Może niezbyt dokładnie, ale bylibyśmy w stanie rozróżnić szczegóły krajobrazu. Mieliśmy wrażenie, że przybyliśmy do świata cieni. Stanęliśmy przed czymś, co tylko w przybliżeniu można było nazwać lasem. „Drzewa" nie miały zielonych liści. Bez wątpienia były to organizmy fotosyntetyczne, ale nie odgrywały większej roli w ekosystemie. Prawdopodobnie ciepło bijące z podłoża powodowało nieustającą metamorfozę tej nie znanej nam materii. Od razu osądziłem, że było go pod dostatkiem. Dotknąłem pobliskiej gałęzi, odgarniając na bok 181 pasmo pajęczynowatych nitek wysyłających bio-światło. Bez wysiłku złamałem ciemny, sztywny konar. Rozk ruszyłem kawałek i stwierdziłem, że miał grzybopodobną strukturę. Na głębsze studia nie starczyło czasu, snopy światła z reflektorów zwabiły całe chmary drobnych, fruwających stworzonek przypominających niewy-rośnięte ćmy o czarno-białych skrzydełkach. Zbiły się w gęsty rój i nie mogliśmy dojrzeć kresu poza nimi. Susarma Lear zaklęła. Zaciemnienie! wydała rozkaz. Zastosowaliśmy się do polecenia. Jednocześnie odsunęliśmy się od bramy, aby ominąć tę żywą chmurę. Bez trudności maszerowaliśmy pod obszernymi koronami drzew. Zaokrąglone pnie w pionowym przekroju miały kształt elipsy. Grunt był praktycznie goły, tylko gdzieniegdzie dało się zauważyć niewielkie skupiska grzybów. Łatwo było tutaj zginąć, ale równie łatwo tropić wroga. Spójrzcie tam — powiedziała pani kapitan, wskazując ręką do góry. Ujrzeliśmy latające istoty, zdecydowanie przekraczające rozmiarami największe owady, szybujące i trzepoczące dziko pośród stożkowatych koron drzew. Niektóre wysyłały słabe błyski pochodzące albo z ich organizmów, albo z włókien wszędobylskiej bioświe-tlnej pleśni, w którą były przyozdobione. Chyba wiem, co się tutaj wydarzyło rzekłem i wysunąłem się przed moich towarzyszy, starając się niczego nie przegapić. Przerwano mi, nim zdążyłem wykazać swoją przewagę nad nimi. 182 W skafandrze, oczywiście, nie byłem w stanie dosłyszeć żadnego dźwięku z zewnątrz. Kombinezony zaprojektowane do pracy w warunkach zbliżonych do próżni nie wyposażono w zewnętrzne mikrofony. Z tego powodu ostrzeżeniem był dla mnie krzyk Serne'a, który pierwszy zauważył rzucającego się do ataku stwora. Zwierz szarżował z prawej strony, a biorąc pod uwagę jego rozmiary, musiał mieć niezłe przyspieszenie. Wagą przewyższał mnie prawdopodobnie dwukrotnie i chociażby z tego powodu za wszelką cenę chciałem uniknąć bezpośredniego z nim starcia. Gdy na dodatek spostrzegłem dwa spiczaste kły wyzierające z obu stron pyska, bez namysłu podjąłem decyzję ustąpienia pola drapieżnikowi. Niestety, skafandry używane w strefie zimna nie były przystosowane do uprawiania sprintu. Wystartowałem pod kątem prostym w stosunku do biegu potwora, ale ten zawrócił za mną, wprost pożerając dzielącą nas przestrzeń. Diabelski stwór zbliżył się do mnie na odległość metra. Wtedy Serne użył miotacza płomieni, wystrzelił i spalił maszkarę na węgiel. Musiałem uskoczyć, aby uniknąć zderzenia z rozpędzonym drapieżnikiem, który, choć trafiony, wciąż bił łapami jak tłokami. — Dzięki — zwróciłem się do strzelca. Nie odpowiedział. Na przygiętych nogach lustrował cieniste drzewa, kreśląc lufą wzór w powietrzu. Susarma Lear i Khalekhan również sięgnęli po broń. Utworzyli coś w rodzaju trójkąta, przy czym każdy z nich krył 183 swoje sześćdziesiąt stopni. Wydawali się oczekiwać, że lada moment z zarośli wyłoni się i ruszy do ataku horda nagich dzikusów. Oceniając sposób, w jaki się zachowywali, każdy hazardzista w całej Galaktyce z radością założyłby się w stosunku tysiąc do jednego na ich korzyść. Przyklęknąłem przy zabitym drapieżniku. Jego skóra była gładka i pozbawiona włosów, ale jednocześnie gruba i mocna. Miał małe przednie łapy, zakończone trzema palcami tworzącymi coś w rodzaju kopyta i masywne odnóża. Ostro rysujący się grzbiet zakończony był na całej swojej długości czymś w rodzaju płetwy albo krótkiej grzywy. O ogonie nie warto wspominać. Wydłużony i zaokrąglony pysk ozdabiały wielkie, kwadratowe zębiska. Całości dopełniały umieszczone z przodu siekacze. Nie jestem specjalistą w dziedzinie ekologii obcych planet, jednak co nieco wiem o rozmieszczeniu człekokształtnych ras, a także o rodzaju czynników środowiskowych wpływających na różnice między nimi. W tym wypadku, po uważnym zanalizowaniu cech zewnętrznych zwierza, wyciągnąłem parę interesujących wniosków. Susarma Lear stwierdziła w końcu, że ze strony wyłupiastookich potworów nie zagraża nam już żadne niebezpieczeństwo. Podeszła do mnie. — Chcesz może wrócić po miotacz? — zapytała. Wolno przytaknąłem. — I tak będziemy musieli poprosić Crucero, aby spuścił na linie parę rzeczy z ekwipunku. Jestem pewny, że kręcą się tu jeszcze straszniejsze stwory. 184 Pani kapitan nie sprzeciwiła się. Kły w pysku drapieżnika z pewnością nie były ozdobą. Bestia została zaprogramowana na atak. Zatem żyły tu także inne istoty, którym groziło niebezpieczeństwo ze strony naszego napastnika. Sposób w jaki trzymał łeb i rodzaj uzębienia dowodziły niezbicie, że właściwie nie należał do mięsożernych drapieżników. — Przebywamy w sztucznie stworzonym świecie. Jego budowniczowie z pewnością nie dołożyli specjalnych starań, aby było tutaj miło. Ciekawam, jak wyglądają ich psy i koty — zauważyła kapitan Lear. — Ekologia na tym piętrze wymknęła się spod kontroli — oświadczyłem. — Z tej właśnie przyczyny zostało odcięte od reszty. Gdy cały świat działał bez zarzutu, każdy kompleks jaskiń musiał być samowystarczalny. Wszystko było doskonale wyważone. W wyniku katastrofy górne poziomy zostały ewakuowane. Bez trudności można sobie wyobrazić, jak łatwo jest zachwiać równowagę biologiczną. Teoretycznie możliwa jest w takim wypadku korekta, ale być może tutaj coś temu przeszkodziło. Chyba po prostu łatwiej było wyprowadzić się i opieczętować cały kompleks. Uważam, że to stworzenie należało kiedyś do bydła domowego. Ten bioświetlny surowiec prawdopodobnie miał być źródłem światła. Co do jednego nie ma wątpliwości. Poziom ten został opuszczony bardzo dawno, w grę wchodzą tu miliony lat. Ewolucja na tej działce nie dokonała się w ciągu jednej nocy. — Wszystko to wiemy, nie powiedziałeś niczego nowego — oświadczyła kapitan Lear. 185 Nigdy nie podobały mi się jej zmierzające do stłamszenia mnie gadki. Z drugiej jednak strony uspokajały moje sumienie, lekko nadwerężone planowaniem porzucenia całego towarzystwa. — Jest jedna rzecz, o której dotychczas nie wiedziałem rzekłem. — Kompleks ten wciąż jeszcze jest zasilany energią. Coś podtrzymuje egzystencję, czuwa nad stabilną temperaturą. To unieszkodliwione dzieciątko nie jest zdolne do zachowania ciepła wytworzonego w wyniku metabolizmu, wręcz przeciwnie. Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że biegnąca wzdłuż grzbietu płetwa służy, poprzez napełnienie jej krwią, do wydalania z organizmu nadmiernego ciepła. Wypływa z tego wniosek, że utrzymanie ciepłoty ciała nie stanowi problemu. Więc? — Mieszkańcy Asgarda pozbawili dopływu energii górne piętra — powiedziałem. Mogli wyłączyć energię także tutaj, ale tego nie uczynili. Może im to wyleciało z głowy. — Może — ton mojego głosu wyrażał poważne wątpliwości. — Ta dyskusja do niczego nie prowadzi — powiedziała Susarma Lear. Odwróciła się i odszukała wzrokiem swoich gwardzistów. Gdy zabawiałem panią kapitan konwersacją, Scrnc przeprowadził mały rekonesans. Odszukał ślady pozostawione przez Myrlina i zwrócił na nie naszą uwagę. Wskazał ręką na dziką krainę. Na szczęście powstrzymał się od wyrzeczenia słów: poszedł tamtędy. 186 Przez cały czas Khalekhan, dzierżąc spluwę w dłoni, pozostawał niezmiennie czujny. Wracajmy do tunelu — zaproponowała pani kapitan. — Sprowadzimy graty na dół, odpoczniemy i potem w drogę. Rzuciłem okiem na ślady pozostawione przez buty Myrlina. Były całkiem wyraźne, w przeciwieństwie do tropu drapieżnika, który mnie zaatakował. Niewykluczone, że w dalszej wędrówce android napotka ścieżki wydeptane przez zwierzęta i wykorzysta je w swojej ucieczce do zatarcia własnych śladów. Może trafi na grunty pozbawione wszelkiej roślinności. Z pewnością znajdzie wodę. Właściwie mógłby nas z łatwością zgubić, gdyby wiedział, że jest śledzony. Nie byłem jednak tego taki pewien. Możliwe, że po prostu nie doceniał gwardzistów z Gwiezdnej Gwardii. Później, kiedy przytroczyłem do pasa miotacz płomieni, z trudem znajdując miejsce wśród innych gratów zdobiących skafander, przez chwilę poczułem się, jak prawdziwy gwardzista nieustraszenie stąpający po powierzchni nieznanych planet, głoszący pochwałę Starej Ziemi. Uczucie to nie było takie straszne. Było jednak wystarczająco nieprzyjemne. 24 Jak przewidywałem, znaleźliśmy wodę, o wiele więcej, niż się spodziewałem, ale dziwnie wyglądającą. Zaprowadził nas do niej trop Myrlina, a znajdowała się nie dalej, niż sześć jednostek marszu, licząc od dna szybu. Być może była to kiedyś hydroponiczna farma lub też system zbiorników, ale zamieniła się w zwyczajne bagno o stojących, zawiesistych wodach. Po powierzchni dryfowały wysepki splątanej roślinności, a nad nią unosiły się chmary owadów. Na wodzie ukazywały się bańki gazu bagiennego. — Szkoda, że nie mamy ze sobą łodzi — mruknąłem penetrując wzrokiem pogrążone w półmroku trzęsawisko. Zdążyliśmy się już przyzwyczaić do słabego oświetlenia, więc jak na razie widzieliśmy całkiem nieźle. Bagno wyglądało mniej zachęcająco od „lasu". — Gwardzisto Rousseau, to nie jest zabawne — powiedziała zimno kapitan Lear. — Rzeczywiście. Głupi żart. — Android nas wykiwał - podjąłem. - Nie bylibyśmy w stanie wytropić nawet śladów buldożera. Facet przepadł na zawsze - próbowałem nadać mojemu głosowi smutną intonacje, chociaż żadnego przygnębienia nie odczuwałem. Ta pogoń, sama w sobie, była nawet podniecająca i jak dotąd, jej trasa pokrywała się z drogą wiodącą do mojego celu. 188 Teraz jednak uznałem, że wystarczy już tej zabawy w podchody. — Za mną —- rozkazała Susarma Lear, tonem tak zdecydowanym, na jaki ją tylko było stać. Zabrzmiało to trochę histerycznie. Pani kapitan odchodziła od zmysłów, ale nie mogłem zebrać się na odwagę, żeby jej to powiedzieć. Powoli weszła do wody. Brodząc sprawdzała głębokość. Kierowała się w stronę, w którą przypuszczalnie udał się Myrlin. Woda sięgnęła jej do ud, dno wyrównało się. Zauważyliśmy wyraźne oznaki poruszenia wśród splątanej roślinności dryfującej po powierzchni bagna. Westchnąłem i brodząc pocieszałem się, że nawet jeśli wpadnę w podwodną dziurę, to dopóki mój skafander pozostawał szczelny, nie groziło mi niebezpieczeństwo utopienia się. Zaraz jednak zacząłem się zastanawiać, czy jakieś stwory czające się w bagnie, nie dobiorą się do mojego kombinezonu, w czym trudno im będzie przeszkodzić. Możliwość zamoczenia stóp była tak przerażająca, że nawet nie próbowałem sobie tego wyobrazić. Nie miałem zamiaru spędzać reszty życia w takim miejscu. Moje proroctwo ostatecznie sprawdziło się i nie było co do tego najmniejszych wątpliwości. Zgubiliśmy naszą niedoszłą ofiarę, kończąc pościg po przejściu dziesięciu, a może nawet dwunastu kilometrów w głąb bagna i nie mając żadnej wskazówki, dokąd się skierować. Od pewnego czasu nie posuwaliśmy się prosto, ale zygzakiem, sprawdzając każdy podejrzany ślad. Nie było sposobu, żeby stwierdzić, czy któryś ze śladów pozostawił Myrlin. 189 Kiedy osiągnęliśmy otwarte wody, przerwaliśmy marsz, aby złapać oddech. Nie byliśmy w stanie dostrzec przeciwnego brzegu. Brak wysepek przyozdobionych włóknami bioświatła uniemożliwiał oszacowanie rozległości akwenu. — Pogódź się z tym, że twoja zwierzyna wymknęła się z pułapki — próbowałem pocieszać panią kapitan. — Wrócimy drogą, którą przyszliśmy. Dobrze ją zapamiętałem. To wszystko, co możemy uczynić w naszej sytuacji. — Zawrócimy i co dalej? — jej głos zdradzał całkowite załamanie. — Można zaczekać, łudząc się, że android wróci — powiedziałem. — Może wtedy uda się wam rozprawić z nim raz na zawsze. Teraz zamierzam poszukać drogi lub trakcji kolejowej albo, żeby być ścisłym, tego co po niej pozostało, która wyprowadziłaby mnie stąd. Dawno temu były tutaj miasta. Chcę je koniecznie odnaleźć, a na pewno tego nie dokonam, jeśli będę się włóczył po gnijącym bagnie. — Zapomniałeś o czymś, gwardzisto. Twoja kariera szabrownika zakończyła się. Przynależysz teraz do Gwiezdnej Gwardii. Jeśli myślisz urwać się, to wiedz, że będzie to równoznaczne z dezercją. A to oznacza, że kiedy tylko wrócisz do cywilizacji, znajdziesz się w niezłych tarapatach. Zastanawiałem się już nad tym. Równocześnie wiedziałem, że jeśli tylko wydostanę się z podziemi, będę miał tak wartościowe informacje, że nawet Tetrowie zapragną je poznać. Dopóki będę użytecz- 190 ny, nikt na Asgardzie nawet nie pomyśli o przekazaniu mnie gwiezdnym siłom. Tylko ode mnie zależało udowodnienie mojej użyteczności. — W porządku, kapitanie. Jakie są pani propozycje? — To było wszystko, co powiedziałem. — Wrócimy tam, gdzie zaczyna się bagno. Obejdziemy je. Android musiał przecież w którymś miejscu wyleźć na brzeg, chyba że jeszcze siedzi w tym trzęsawisku. Potrząsnąłem głową, pełen niesmaku i rozpaczy. Nagle kątem oka dostrzegłem poruszenie na powierzchni czarnego jeziora. Była to fala biegnąca do brzegu. — Kapitanie — wyszeptał Serne, który także ją dojrzał. Sięgnął po broń. Fala przybliżyła się, poprzedzona przez parę mniejszych. W tym momencie odetchnąłem z ulgą. Wyglądała płasko i szkliście, delikatnie promieniowała. Można ją było uznać za wysepkę splątanej roślinności. Problem w tym, że tam nie mogło być żadnego prądu, który niósłby falę. A więc musiała przemieszczać się samoczynnie. Wcześniej Khalekhan podniósł miotacz do strzału, teraz uspokoił się, opuścił go. Serne zaś przeciwnie, wycelował. Widocznie Bóg obdarzył go wyjątkową podejrzliwością. Obserwowałem wynurzającą się z wody masę. Zrozumiałem, że to wcale nie płynęło, a przemieszczało się po dnie. My widzieliśmy tylko małą część tej istoty, niczym wierzchołek góry lodowej. Jej zewnętrzna powłoka była półprzeźroczysta, 191 a drobne światełka prawdopodobnie znajdowały się we wnętrzu organizmu, nie na powierzchni. Przypominało to gigantycznych rozmiarów protoplazmę, coś w rodzaju amebolewiatana. Ciągle byłem napięty. Podświadomie wyobrażałem to sobie jako coś kulistego, ale oczywiście tak nie było. Porównanie stwora do góry lodowej okazało się trafne. Jego odnóża wynurzyły się z wody, a „głowa" wciąż znajdowała się kilkanaście metrów od brzegu. Instynktownie rzuciłem się do ucieczki, odskakując do tyłu, aby uniknąć zetknięcia z szukającą czegoś po omacku galaretą. Przypominało to próbę wyskoczenia z syropu albo melasy i oczywiście prawie upadłem, ale zareagowałem prawidłowo. Odruchy Serne'a były odmienne. Gdy usłyszał moje przekleństwo, które wyrwało mi się pod wpływem strachu, wypalił z miotacza. Język krwawo czerwonej śmierci uderzył w wynurzone cielsko. Zakotłowało się i zawrzało, gdy ognisty promień przebił przezroczystą powłokę. Jednak istota owa nie posiadała ani mózgu, ani systemu nerwowego, który przesłałby informację o śmierci do całego cielska stwora. Masa po prostu rozpadła się w miejscu, gdzie przeciął ją promień i osunęła się bezwładnie. Dwa dalsze ogniowe strzały wypełzły z broni, tnąc jak ostrza. Bestia nie miała nic przeciwko pokrojeniu jej na kawałki. Kleista, połyskująca galareta wciąż pływała wokół nóg nieustraszonych wojaków z Ziemi. Było jej coraz więcej i więcej. Potykając się na płyciźnie, szybko biegiem przed 192 siebie. Szybciej, w każdym razie, niż ten mieszkaniec jeziora. Uszy wypełniały mi wrzaski, nie agonalne czy wydawane pod wpływem cierpienia, ale paniczne wrzaski przerażonego człowieka. W żaden sposób nie mogłem rozróżnić, który z trójki ludzi dostał się w kleszcze jakiegoś nadprzyrodzonego koszmaru. Krzyki zagłuszał głos, którego właściciel być może chciał przyjść z pomocą. Po pół minucie, kiedy nie zanosiło się na to, że niezidentyfikowana osoba nie zaprzestanie swojego zawodzenia, nie wytrzymałem i wyłączyłem odbiornik. Pozostało mi tylko iść dalej. Byłem sam i miałem wolną rękę. Jak już mówiłem gwardzistom, ich gra dobiegła końca. Zamierzałem rozegrać partię według własnego uznania. Znalazłem się jednak w kłopocie. Podczas pospiesznej ucieczki od wodnego monstrum oddaliłem się od przetartego szlaku, który tak solidnie wyznaczałem podczas wędrówki w przeciwną stronę. Zacząłem rozglądać się za wysepkami, na których przezornie pozostawiłem wyraźne ślady naszej wizyty. Jednak nie mogłem żadnej dostrzec. Musiałem pójść w złym kierunku. Nie zdając sobie z tego sprawy, za dużo kluczyłem i w końcu znalazłem się w beznadziejnej sytuacji. Skląłem własną głupotę, a później spróbowałem się uspokoić. Gdy nabrałem pewności, że znowu mogę sobie zaufać, pomaszerowałem w obranym na chybił trafił kierunku, ze wszystkich sił próbując utrzymać azymut. Na wszelki wypadek znakowałem nowy szlak. Osiągnięcie brzegu trzęsawiska było wyłącznie kwestią czasu, a bezpieczeństwo — jak sądziłem — zachowam trzymając oczy i uszy otwarte, schodząc jednocześnie z drogi w przypadku spotkania przerażających mieszkańców tych okolic. Aby pozbyć się uczucia samotności, używając języka, uruchomiłem taśmę z muzyką. Kasetę wcześniej umieściłem we wnętrzu skorupy hełmu, przygotowując się do zrejterowania z Gwiezdnej Gwardii. Melodyjne dźwięki uspokoiły mnie, nie dlatego że zawierały w sobie szczególne wartości duchowe, ale po prostu przywróciły częściowo pewne przystosowanie do sytuacji, w jakiej się znalazłem. Byłem całkowicie sam, w półmroku, pod powierzchnią Asgar-da. Takie warunki stały się w ciągu wszystkich lat spędzonych tutaj egzystencjalnym składnikiem mojej osobowości. Poczułem się pewniej, nawet poprawił mi się humor. Mimo to pozostałem tak ostrożny, jak tylko było to w mojej mocy. Nawet specjalnie nie rozmyślałem o pięknej pani kapitan i jej wiernych sługach. Wymazałem ich ze świadomości, jak gdyby nigdy nie istnieli. Nie oznacza to, że jestem bez serca, bo nie obchodziło mnie, co się z nimi stało. Po prostu, nie mogłem sobie pozwolić na zbytnie przejmowanie się innymi. Nie w tej sytuacji. Oczywiście, wiedziałem, że nadejdzie czas bicia się w piersi. Ale na razie czułem się, jak gdybym pozostał sam w całym wszechświecie, bez żadnych powiązań i odpowiedzialności za jakąkolwiek żywą istotę. Przebyłem dwadzieścia pięć dalszych jednostek 194 i w końcu dotarłem do skraju bagna. Przypadkowo obrana droga, nie zawiodła mnie. Całkiem możliwe, że nie maszerowałem po linii prostej, ale też nie błądziłem. Na koniec wdrapałem się po błotnistym zboczu na wzniesienie otaczające bagienne tereny. Zanim znalazłem się na nasypie, wiedziałem, że trafiłem bezbłędnie w dziesiątkę. Nie byłem zaskoczony, kiedy ujrzałem pozostałości po trakcji kolejowej. Pokryta była rdzą powstałą miliony lat temu, ale jej dawne przeznaczenie nie ulegało wątpliwości. Rzuciłem okiem wzdłuż nasypu w jednym kierunku, potem w przeciwnym i rozpocząłem wędrówkę. Byłem zdecydowany iść do zupełnego wyczerpania. Plastikowe rurki bez ustanku doprowadzały do mojego obiegu krwi odżywki, usuwały zaś odpady biochemiczne. Skafander zapewniał dopływ tlenu do hełmu. Tlenu oczyszczonego z dwutlenku węgla i innych trucizn. Muzyka działała na mnie jak narkotyk, kojąc i pomagając odzyskać równowagę, a ciekawość celu, do którego dążyłem, rosła. Kiedy po raz pierwszy ujrzałem niewyraźne zarysy budynków w pobliżu linii kolejowej, przez krótką chwilę myślałem, że jest to miasto, którego szukam. Jednak łagodny blask dziewiczej krainy ciągnął się w dal po obydwu stronach. Zrozumiałem, że dotarłem tylko do podrzędnej stacji. Ale i ona zapewniała mi bezpieczny nocleg. Między jej murami mogłem rozwiesić mój lekki hamak. Jak tego oczekiwałem, budynki obróciły się w ruiny. Wszystko co kiedyś porzucono, dawno rozpadło 195 się na atomy. Nawet mury, choć wzniesione z substancji, którą ich budowniczowie uważali prawdopodobnie za niezniszczalną, zaczynały się kruszyć. Nie można powiedzieć, żebym był niezadowolony. Wiedziałem, że w końcu i dla mnie nadejdą lepsze czasy. Przygotowałem się do snu, jak zwykle zachowując spokój i precyzję działania. Jeśli nawet nawiedziły mnie koszmary senne, były tak niewinne, że nie zakłóciły odpoczynku ani nie wywołały przykrych skojarzeń. 25 Przyzwyczaiłem się do snu w samotności. Rozstawiałem hamak w całkowitej ciemności przy temperaturze kilku stopni powyżej zera absolutnego i w stu procentach przekonany, że najbliższa rozumna istota oddalona jest ode mnie o tysiące mil. Chrapałem całkiem nieźle. Mogłem sobie na to pozwolić. Chociaż warunki w jakich się znalazłem, dalekie były od normalnych, nie udało mi się pokonać tego fizjologicznego wieloletniego przyzwyczajenia. Spałem zdrowo, jak niewinne i ufne dzieciątko. Rozwodzę się nad tym wszystkim, aby łatwiej było zrozumieć niepokojący fakt, że kiedy pogrążałem się w objęciach Morfeusza, ktoś próbował wyciągnąć moją spluwę tkwiącą za pasem, a przy tym w naj- 196 mniejszym stopniu nic zakłócił zasłużonego odpoczynku. Nic nie czułem do chwili, kiedy złodziejaszek zaczął pukać lufą miotacza w szybkę mojego hełmu. Jasne, że pierwszą rzeczą, na której skupiłem wzrok, był pistolet. Potem spojrzałem w górę. Nocny gość stał na tle słabego bioświatła. Jego hełm wyglądał jak duża, czarna kula. Pomimo tego nie miałem najmniejszych trudności z rozpoznaniem go. Był ogromny. Kiedy upewnił się, że już byłem w stanie reagować, na szybce mojego hełmu końcem lufy miotacza zaczął rysować całą serię figur. Powtórzył tę czynność jeszcze raz i zorientowałem się, że chodziło o częstotliwość kodu. Chciał, abym dostroił moje radio. Zastosowałem się do tej prośby. Cześć rzekłem, aby wiedział, że jestem gotowy. Nic więcej nie miałem do powiedzenia. Ring należał do niego. Mister Rousseau, jak sądzę powiedział. Prawie zachichotałem. Mów mi Mikę przedstawiłem się. Nikt nas oficjalnie nie przedstawiał sobie, ale zdążyliśmy już zamienić parę słów przez telefon. Żałuję, że nie byłem w stanic zakwaterować pana. Wygląda na to, że w taki czy inny sposób narobiłem panu sporo kłopotów. Ma pan całkowitą rację - zapewnił mnie. Ostatecznie, niech pan pomyśli, w o ile gorszej sytuacji znaleźlibyśmy się obaj, gdyby Gwiezdna Gwardia zaskoczyła nas podczas zwiedzania Sky- chain City. 197 — Zgadza się. Jednak szkoda, że nie było pana ze mną wtedy, gdy Balidar wciągnął mnie w tę przeklętą karcianą grę — zadumałem się na chwilę. — Domyśla się pan, że ściągnąłem tu ze sobą Gwiezdną Gwardię? Rozumie pan chyba, że nie pozostawiono mi zbyt dużego wyboru. Myrlin odsunął się o krok, abym mógł zejść z hamaka. Broń trzymał swobodnie, nawet nie celując we mnie. Oczywiście, nawet gdyby lufę miotacza zagiął wokół palca, a potem wyrzucił tę już bezuży- tecz'ną broń, nie wpłynęłoby to ani trochę na zmianę sytuacji. W żaden sposób nie mogłem wyobrazić sobie sytuacji, w której mógłbym mu zagrozić. Żaden człekokształtny, na Asgardzie lub poza nim, nie przetrwałby z tym androidem dwóch rund, kończąc posiekany na kawałki. Dla pozoru wykonałem parę ćwiczeń. Jak mnie tu znalazłeś? zapytałem przechodząc na ty. — Szedłem po prostu nasypem. Wcale ciebie nie szukałem, ale wiedziałem, że jesteś przede mną, od momentu gdy zauważyłem miejsce, gdzie wydostałeś się z trzęsawiska. — Skąd wiedziałeś, że to ja byłem przed tobą? — Zrozumiałem, że jesteście na moim tropie, kiedy opuściliście się na dno szybu i znaleźliście w zasięgu mojego radia — powiedział. Domyślałem się, że kapitan da się zwabić na bagna, jeśli spreparuję fałszywe tropy. Zatoczyłem koło i postanowiłem czekać na rozwój wypadków. Zastana- 198 wiałem się, czy nie dobrać się do pani kapitan i jej gwardzistów. — A do mnie nie? — Z tego co podsłuchałem, wywnioskowałem, że dyktatura pani kapitan nie bardzo ci odpowiada. Oczywiście, nie mam pojęcia, co oni ci o mnie naopowiadali, więc nie jestem w stanie ocenić twojego stosunku do mojej skromnej osoby. Zdecydowałem, że na razie będę unikał tego konkretnego tematu. — Więc wygląda na to, że bagno uwolniło cię od mokrej roboty — rzekłem. — Pozostaliśmy tylko my, chyba że policzysz Crucero i faceta stojącego na straży pojazdów. Zanim zdążył odpowiedzieć, wiedziałem, że nie mam racji. Jego milczenie wyrażało niepewność. Rozpatrywał w duchu, czy może mi wierzyć. Chyba był ufny z natury. — Nie zdawałem sobie sprawy, że wyłączyłeś się rzekł. — Myślałem, że tak jak ja ukrywasz się. Z tego właśnie powodu postanowiłem podejść do ciebie. Wtedy uświadomiłem sobie, być może trochę poniewczasie, dlaczego poprosił mnie o zmianę częstotliwości. Ilu z nich jest jeszcze przy życiu? zapytałem czując się trochę głupio. — Wszyscy, bez wyjątku. Z jakiegokolwiek powodu ktoś wrzeszczał, ostatecznie nie stało się nic strasznego. 199 Wychwalajcie pana i rozdajcie amunicję — myślałem. — Ten ohydny stwór musiał przewalić się ponad nimi, a soki z jego cielska nie uszkodziły skafandrów. Zanotowałem w swojej pamięci, że powinienem poinformować o tym producentów, którzy być może zechcą włączyć taką wiadomość do swoich reklam, dla dobra przyszłych podróżników obracających się w tych stronach. — Jeśli to cię choć trochę pocieszy: nawet gdybym wiedział, że z nimi wszystko w porządku, nie zmieniłbym mojego zachowania, nawet na jotę. Zapewne wiedzą, że wciąż jeszcze zaliczam się do żywych? — Zgadza się. — Pogniewali się chyba na mnie, co? — Kapitan Lear przysięga, że zostaniesz rozstrzelany za dezercję. — To stawia nas w podobnej sytuacji, prawda? — Całkiem możłiwe — odpowiedział ostrożnie mój rozmówca. Zastanawiałem się, czy nadszedł już odpowiedni czas na zadanie pytania, dlaczego Gwiezdna Gwardia wprost wyłaziła ze skóry, aby go uśmiercić. Ostatecznie zdecydowałem się odłożyć jeszcze tę sprawę na jakiś czas. — Najlepiej zrobimy, ruszając w dalszą drogę. Nie mamy czasu do stracenia — powiedziałem. — Myślę, że nie mają szans na odnalezienie nas w ciągu najbliższych kilku godzin. Z pewnością powrócili do szybu, aby zaplanować coś nowego. 200 — Niech ich diabli wezmą — powiedziałem pogardliwie. — Chcę kontynuować moją podróż po torach kolejowych. Mam zamiar dojść do samego Miasta. Nasze skafandry zdołają jeszcze tyle wytrzymać. Straciłem już dosyć czasu, pozwalając pani kapitan wodzić mnie za nos w poszukiwaniu wczorajszego dnia na tych przeklętych bagnach. Mam zamiar zająć się teraz moimi sprawami. Android wydał jakiś nieartykułowany dźwięk, który w niczym nie przypominał sprzeciwu. Zacząłem pakować moje graty i przygotowywać się do drogi. Myrlin obserwował mnie, ale nie przeszkadzał pytaniami. Kiedy w końcu ruszyłem na otwartą przestrzeń, potulnie podążył za mną. To mi poprawiło humor. Nie byłem całkowicie pewny, czy to ja dowodzę, ale przynajmniej na razie narzuciłem swoją wolę. W czasie marszu android powrócił do spraw równie ważnych dla nas obydwu. — Kiedy podsłuchiwałem was, dosłyszałem pewną wzmiankę o Amarze Guurze — przypomniał sobie. — Uważasz, że ten osobnik goni za tobą, podobnie jak ty idziesz moim tropem. Nie bardzo rozumiem, jak to jest możliwe. Zresztą nie wiem też, jak małe mam pojęcie o tym, w jaki sposób zdołałeś wywęszyć moje ślady. Tropienie w warunkach panujących na Asgardzie, wydaje się być szaleństwem. — Dostał się w moje ręce notatnik Saula Lyn-dracha — wyjaśniłem. — Potrafiłem go odczytać. Wygląda na to, że jestem jedyną istotą na tej planecie, która mogła tego dokonać. 201 — W jaki sposób dziennik znalaz,ł się w twoim posiadaniu? — Przekazała mi go Jacinthe Siani, jedna z faworyt Amary Guura, której nie zdążyłeś wyeliminować. — W zamian za przetłumaczenie? Pospiesznie zaprzeczyłem. W żadnym razie. Wiedziałem przecież, że te skurczybyki wykończyli Saula. Nigdy nie poszedłbym im na rękę. Jeszcze nie tak dawno wrobili mnie tak, że skończyłbym jako niewolnik. Przypominasz sobie? Nieee, po prostu przekazali mi ten notatnik. Nie jestem taki naiwny, żeby wierzyć, że uczynili to bezinteresownie. Już oni mieli w tym swój interes, ale niczego nie zażądali otwarcie. Oczywiście, umieścili w dzienniku mikroskopijny nadajnik. Pozbyłem się go jeszcze na górze. Myślę, że zainstalowali coś podobnego na osobie pani kapitan. Nie wiem dokładnie, na jakiej zasadzie działa ten tropik, ale zdaje się, że miał pomóc im zlokalizować nas nawet tutaj, w głębi planety. - Nic nie powiedziałeś pani kapitan o tym taj-niaku? — dopytywał się spokojnie. Zauważyłem, że użył odpowiedniego terminu potocznego, podczas gdy ja przypadkowo użyłem błędnego. Jak na sala-mandryjskiego androida był nieźle obkuty w idiomach języka angielskiego. — Nie, nie powiedziałem. Pewnie chcesz usłyszeć, dlaczego tak zrobiłem? Nie dziwię się. Wtedy wydawało mi się, że tak będzie najlepiej. Z kilku niezbyt przekonywających powodów, które na dodatek teraz 202 wydają się jeszcze mniej ważne. Przede wszystkim uważałem, że chcą zabrać mi MOJĄ działkę. Tacy faceci jak Guur i Haleb nie mają wielkiego pojęcia o podziemnych światach. Są po prostu drobnymi kryminalistami. Władza Guura poza Miastem jest minimalna, a jego doświadczenie równe zeru. Możliwość, że dobiorą mi się do tyłka, nie wydawała się straszna. Właściwie wcale nie chodziło im o mnie. Przecież to kapitan Lear była inwigilowana, a ja wcale nie miałem zamiaru przebywać z nią tak długo, jak zaplanowała. Postanowiłem, że zarówno ona, jak i Guur, powinni rozstrzygnąć spór między sobą. W końcu jeden wart był drugiego. Byłem przekonany, że Guur i jego osiłki zachowają odpowiedni dystans, póki będą pewni kontroli nad nami. Przynajmniej dopóty, dopóki nie dotrzemy do jakiegoś konkretnego miejsca. Zapewne nie okazaliby się tak cierpliwi, gdybyśmy pozbyli się elektronicznych laj-niaków. Przecież wiedziałem, że w końcu będę musiał powrócić na powierzchnię. Chciałem tam zastać swoją gablotę i bez ograniczeń móc z niej korzystać. Jeśli Guur ruszył za nami do podziemia z zamiarem unieszkodliwienia nas, zawsze istniała realna szansa, że wyjdę z tego cało. Natomiast, gdyby przyszło mu do głowy zaczaić się na mnie na pierwszym poziomie, za pomocą fizycznych argumentów wycisnąłby ze mnie to, czego nie udało wyciągnąć się z Saula... no wtedy znalazłbym się w kropce. A dlaczego teraz powody te nic są tak przekonywające? 203 Nieznacznie wzruszyłem ramionami. — Nie można wykluczyć, że Guur kręci się gdzieś po okolicy. Nie chciałbym, aby zaskoczył mnie w taki sam sposób, jak ty to zrobiłeś. Prześladuje mnie myśl, że każdy kto przymyka oczy na sprawki pani kapitan i jednocześnie nie ostrzega jej przed sprytem Amary Guura jest po prostu urodzonym draniem. — Mogłeś przecież uświadomić ją w tej kwestii — odpowiedział android. — Jasne, ale ona chciała mnie wtedy rozstrzelać. W końcu miałem trochę do stracenia. Wyobrażasz sobie jej reakcję, gdybym zwrócił się do niej z wiadomością, że podrzucono jej miniaturowego tajniaka, którego w żadnym wypadku nie powinna usuwać, a o którym nie raczyłem jej poinformować, kiedy jeszcze mogła się go pozbyć? Sam przecież wiesz, że nie należy ona do osób zrównoważonych. — Wiem doskonale — powiedział spokojnie. Wciąż trzymaliśmy się torów kolejowych biegnących przez krainę, która zdążyła nam się dogłębnie opatrzyć. Zaledwie wczoraj były to ziemie nieoczekiwanych dziwów, teraz wiało nudą, jak z byle kałuży. To nie było to, czego oczekiwałem. Wierzyłem jednak niezłomnie, że moje pragnienia spełnią się gdzieś, hen, na samym końcu trakcji kolejowej. I dopóki tam się nie dostaniemy, dla mnie i mojej misji czas właściwie stał w miejscu. Natomiast plany innych osobników mało mnie obchodziły, aczkolwiek nasze ścieżki często się krzyżowały. Zdaje mi się, że zawsze miałem pewne skłonności do egoizmu. W końcu 204 jednak maszerowanie w milczeniu zaczęło mnie nudzić. — Posłuchaj — rzekłem, z trudem dotrzymując kroku długonogiemu androidowi. — Czy byłbyś skłonny wyjaśnić mi, o co właściwie chodzi w tej sprawie między tobą a kapitan Lear? Nie chcę się w to mieszać, ale wolałbym wiedzieć, w co właściwie wdepnąłem. — A co wiesz? — Właściwie nic. Był to temat tabu. Ona twierdzi, że jesteś androidem. Wykonali cię ponoć Sala-mandryjczycy, nasi przeciwnicy w jednej z podrzędnych międzygwiezdnych potyczek, która zakończyła się po wyprawieniu na tamten świat skromnej liczby kilku miliardów istot. Dowodzi także, że stanowisz poważne zagrożenie dla ciągłości istnienia ludzkości. Chciałbym w końcu, bez niedomówień, wyjaśnić, ile w tym wszystkim jest prawdy. — Dwa pierwsze twierdzenia pokrywają się z rzeczywistością — odparł. — Ostatnie nie. Nie stanowię żadnego zagrożenia, chociaż pani kapitan ma powody, by tak przypuszczać. Nie potrafiłem udowodnić, że jest inaczej. Przerwał, więc przynagliłem go. — Może spróbujesz przekonać mnie. Nawet ślepy zauważyłby, że pani kapitan chodzi o coś więcej niż wykonanie zadania z czystego poczucia obowiązku. Ona jest praktycznie chora ze złości. Czymkolwiek ją sprowokowałeś, wystarczyło, by zobaczyła w tobie osobistego wroga. Wcale nie mam zamiaru stawać po jej stronie, tylko dlatego że jest człowiekiem jak ja. 205 Zapadło milczenie. — Niech będzie — rzucił Myrlin. Wyjaśnię, jak widzę tę całą aferę, a ty zadecydujesz, czy to się trzyma kupy. I zrobił dokładnie tak, jak zapowiedział. 2(6 Wyglądało na to, że Ziemia wygrywa wszystkie swoje wojny. Ten drobny szczegół był niewątpliwie bardziej oczywisty dla Salamandryjczy-ków niż dla naszego rodzaju, ponieważ tylko tamci wiedzieli, jak nędznie są wyposażeni, jak niewielką siłą uderzeniową dysponuje ich armia. Ziemska technologia obróbki metali tylko nieznacznie wyprzedzała salamandryjską. Jednak sama wiedza nie zamienia się automatycznie w gotowe produkty. Jak już wcześniej próbowałem wyjaśnić gwardzistom technologia jest w takim samym stopniu sztuką jak i nauką. My ludzie, myśląc o technologii zawsze w kontekście maszyn, a szczególnie broni palnej, zyskaliśmy niewątpliwie więcej na naszej znajomości fizyki i chemii niż nasz wróg. To my mieliśmy więcej broni, jak również dysponowaliśmy bogatszym jej zestawem. Jednak w żadnym wypadku nie można uznać Salamandryjczyków za niedorozwiniętych. Posiedli wiedzę równie dużą i wyrafinowaną jak nasza. Po prostu nastawiona była na inny kierunek, na od- mienne praktyczne umiejętności. Ich konikiem stała się biotechnologia, a spora część badań i udoskonaleń szła w kierunku tych działów wiedzy, które my ledwo liznęliśmy. Wojna w próżni oznaczała wyrównane szansę. Nasze statki w każdej chwili były w stanie sprawić lanie przeciwnikowi. Ale na ubitej ziemi rzeczy miały się odmiennie. Kiedy Myrlin mi lo wyjaśnił, gadanie Serne'a o sterylnych jednostkach i wojnie biologicznej objawiło mi się w prawdziwej szacie. Biotechniczne możliwości Salamandryjczyków pozwalały unieszkodliwiać całe armie już we wczesnym stadium wojny. W końcu ziemski sztab generalny pojął w czym rzecz. Nasi ludzie byli teraz wysyłani na pole bitwy ze skutecznymi środkami, zdolnymi stawić czoła wrogim siłom. Bez wątpienia jednak Salamandryjczycy wiedzieli, że są w stanie tylko opóźnić z góry przesądzone rozstrzygnięcie. Doskonale zdawali sobie sprawę z faktu, że Ziemia w końcu znajdzie sposób na unieszkodliwienie ich biotechnicznego arsenału na długo przed tym, zanim zdołają wznieść jakiekolwiek systemy obronne, mające chronić przed ciężką artylerią najeźdźców. Od początku przypuszczali, że przerżną tę wojnę, a konsekwencją może być wymazanie Salamandryjczyków z mapy Galaktyki. Jedyną szansę na utrzymanie dominacji nad spornym rejonem przestrzeni kosmicznej ujrzeli w przygotowaniu się do drugiej wojny. Ale najpierw musiano przegrać pierwszą wojnę, możliwie najmniejszym kosztem. Pomysł polegał na tym, aby zyskać na czasie, stawiając zacięty opór i jednocześ- 206 207 nie zrealizować projekt, który ostatecznie przechyli szale zwycięstwa na ich korzyść. Potrzebny czas to ponad tysiąc lat, życie wielu generacji Salamandryj-czyków. Byli zdolni do tak długoterminowych planów, ludziom wydawały się one pozbawione wszelkiego sensu. Dla wrogów Ziemi najważniejszą metodą walki była wojna biologiczna. Ich broń stanowiły żywe istoty, począwszy od sztucznie wyhodowanych wirusów do prawdziwych potworów, wywodzących się z wszelkiego rodzaju kręgowców i bezkręgowców. Najskuteczniejszą bronią na Ziemian były mikroorganizmy. Różnice gatunkowe między walczącymi stronami sprawiały, że Salamandryjczycy nie musieli łamać sobie głowy (bez czego nie obyłoby się, gdyby wybuchła wojna domowa), co się stanie, jeśli zastosowany wirus zaatakuje także jego producentów. Preparowali zarazy szczególnie cięte na rodzaj ludzki, ale ich żniwo systematycznie malało. Ziemianie, na przykrych doświadczeniach, uczyli się, jak chronić swoje armie, jak reagować na ogniska infekcji wśród ludności cywilnej. Wielu zginęło, ale przecież w końcu nie powiódł się Salamandryjczykom plan wyniszczenia ludzkości. Zrozumieli, że jeśli kiedykolwiek zamierzają pokonać Ziemian, muszą znaleźć wyjątkowo sprytne sposoby wywołania wielkiej epidemii, i to w tak krótkim czasie, by konstrukcja ludzkiej społeczności rozpadła się na wielu planetach jednocześnie, uniemożliwiając podjęcie jakiejkolwiek akcji ratunkowej. , Nie był to wcale łatwy problem, tym niemniej został rozwiązany. Według Myrlina nie wypaliły dwie sprawy. Po pierwsze, coś tam pokręcono podczas przeprowadzania nad wyraz skomplikowanych procesów, a po drugie, minimalnie zabrakło im czasu, gdyż wojna zawitała na Salamandrę o ładnych parę lat za wcześnie. A sam plan był bardzo ciekawy. Salamandryjczycy zabrali się do stworzenia człekopodobnych androidów, do tego stopnia doskonałych kopii, że zdolnych nawet do krzyżowania się. Niewykluczone, że jeśli nie brać pod uwagę ściśle technicznego pojmowania sprawy, nazywanie ich androidami było błędne. Oni naprawdę dążyli do stworzenia autentycznych ludzi. Te powołane do życia istoty miały być nosicielami śmiercionośnego wirusa, ale nic w powszechnie znany sposób. Zarazki, wszczepione do jednego z chromosomów, były całkowicie nieaktywne i niezdolne do reprodukcji, czy wyrządzenia najmniejszej szkody. Sztuczni ludzie mogli nawiązywać kontakt z innymi, prawdziwymi. Mogli nawet kochać się i zakładać rodziny. Mniej więcej połowa dzieci zrodzonych z tych mieszanych związków byłaby nosicielami. W następnych pokoleniach historia powtarzałaby się, a wirus pozostawałby w utajeniu. Gdyby plan się powiódł, Salamandryjczycy ogłosiliby kapitulację, cierpliwie znosząc jarzmo poddaństwa, wiedząc jednak doskonale, że w rękawie mają ukrytego asa. Ów atut, jakże mogłoby być inaczej, był całkowicie nieszkodliwym wirusem, który miał wyzwolić reakcję 208 209 łańcuchową, narodziny miliardów zakażonych ludzi, genetycznie niebezpiecznych. Proces przebiegałby niezauważalnie, aż do czasu wybuchu całej serii epidemii wystarczających do sprowadzenia na nasz gatunek zagłady. Jak już wspomniałem, dwie rzeczy zawiodły. Podczas przygotowań wyszło na jaw, że jedynie wyhodowanie wirusów było stosunkowo łatwym zadaniem. Natomiast powołanie do życia ludzi, to już całkiem inna sprawa. Salamandryjczycy więzili ziemskich jeńców, od których w razie potrzeby mogli pobrać jajeczka i spermę. Najprostszy plan zakładał zarażenie zapłodnionych jajeczek i umieszczenie embrionów w macicach jeńców rodzaju żeńskiego. Jednak projekt ten miał małą wadę. Zbyt wiele zależało od przypadku. Nosiciele wirusa przez długi czas byliby wystawieni na niebezpieczeństwa. Możliwość ich utraty, kiedy byli jeszcze niemowlakami przekraczała granice ryzyka. Wysiłek włożony w zabezpieczenie dzieci przed spustoszeniem wojennym nie opłacałby się. Nasi przewrotni wrogowie zadecydowali, że nie warto zabiegać o zarażone wirusem niemowlęta. Ale być może opłacałby się eksperyment z dorosłymi osobnikami. Zapragnęli więc całego regimentu dojrzałych mężczyzn o wybitnej inteligencji i wspaniale zbudowanych. Wybrali rodzaj męski, przypuszczając, że zdolności ojcowania dzieciom są ważniejsze od matkowania. Chcieli takich jednostek, które po kapitulacji zostałyby natychmiast rozesłane do światów opanowanych przez Ziemian, gdzie rozpoczęliby działalność wywrotową. Ten plan wydawał się o wiele skuteczniejszy od propozycji użycia niemowląt, które jeszcze przed osiągnięciem wieku reprodukcyjnego mogą zostać zdziesiątkowane albo wręcz doszczętnie zgładzone. Salamandryjczykom takie plany nie wydawały się niedorzeczne. Doskonale obrazowały ich sposób myślenia, nam całkowicie obcy. Nabrali nawet już wprawy w kształtowaniu zarówno fizjonomii, jak i psychiki stworzeń zamieszkujących ich świat. Nie powstrzymali się od manipulowania w genach własnego gatunku, chociaż zachowywali daleko posuniętą ostrożność. Idea wytwarzania dorosłych jednostek za pomocą gwałtownie przyspieszonego dorastania nie była dla nich nowością. Zawsze wykazywali zainteresowanie biotechnicznymi możliwościami obcych ras, z których niektóre opanowały takie umiejętności, o jakich Salamandryjczycy mogli tylko marzyć. Bez wątpienia nasi adwersarze zainwestowali grubą forsę w ich zdobycie. Dążyli do jak najszybszego urzeczywistnienia swoich projektów. Przypuszczalnie zachowali w tajemnicy przed dostarczycielami wiedzy cel jej nabywania, a ci z kolei sądzili, że powód jest całkiem niewinny. Jakkolwiek by było, w końcu z obcą pomocą Salamandryjczycy rzeczywiście dopięli swego i urzeczywistnili plan wytwarzania dorosłych ludzi, a w zasadzie solidnie wykonanych ich kopii. Opanowali także programowanie dojrzewających jed- 210 211 nostek w celu uczynienia z nich prawdziwych ludzi, a nie tylko człekopodobnych, bezrozumnych istot. Wzdrygałem się na sarną myśl o tej ostatniej części projektu. Jednak Myrlin zapewnił mnie, że hipno-sugestywne techniki były w stanie wprowadzić do mózgu bloki pamięciowe i odpowiednie zestawy programów uczenia się w niewiarygodnie krótkim czasie. Być może przesadzamy, uważając się za unikalnych i wyjątkowo skomplikowanych. Człowiek, jak ja na przykład, w rzeczywistości może się obyć bez doświadczeń życiowych, i tak zachowa swoją osobowość. Wygląda na to, że całe moje ja, można wpompować we mnie w ciągu kilku miesięcy. Nie potrzeba by lat żmudnego zbierania doświadczeń, gdyby zredukowano wiedzę do zasadniczych informacji. Ale chyba odbiegam od tematu... wystarczy powiedzieć, że cały plan był logiczny. Jednakże w prototypie stwierdzono pewien defekt. Nie była to duża wada. Biorąc pod uwagę, na co się ważyli, musiał to być rzeczywiście nieznaczny błąd przy jednoczesnym osiągnięciu oszałamiających sukcesów w całej reszcie projektu. Jednak ten defekt zadecydował o niepowodzeniu. Kiedy skonstruowano Myrlina, zdawał się być całkiem w porządku. Posiadał doskonałe ciało, wyglądał na faceta pod trzydziestkę. Uważał siebie za syna farmera na skolonizowanej planecie, skąd został uprowadzony z grupą innych osób we wczesnym stadium wojny, a następnie internowany. Jego twórcy musieli być w siódmym niebie... dopóki nie skonstatowali, że on wciąż rośnie. 212 W którymś miejscu, z nieznanej przyczyny, Sala-mandryjczycy przedawkowali jakiś magiczny składnik lub też zagapili się podczas kontrolowania jakiegoś cudownego procesu. Wprawdzie wytworzony prototyp działał, ale nie było żadnych widoków na wyhodowanie paru setek podobnych egzemplarzy. Jeśli chcieli zrealizować swoje plany, musieli zlokalizować miejsce, w którym popełnili błąd. Przecież, tacy gigantyczni faceci za bardzo rzucaliby się w oczy. Nie mam żadnych wątpliwości, że salamandryjscy naukowcy byli w stanie wyizolować feler, by następnie usunąć go z organizmu. Myrlin oszacował, że w ciągu trzech lat mogli przygotować małą armię podrabianych mężczyzn, którzy doprowadziliby do rozpadu ludzkiej cywilizacji. Ale nie mieli nawet jednego roku, nie mówiąc już o trzech latach. Ziemska machina wojenna zmiotła salamandryjskie legiony i ich rodzinna planeta znalazła się w pułapce, zanim w wyniku niezwykłego porodu pojawił się zaledwie drugi prototyp. Pospiesznie obmyślono plany mające umożliwić kontynuowanie prac w tajemnicy. Przewidywały one uratowanie jednej niepozornej bazy operacyjnej, gdzie zrealizowano by niszczycielskie zamiany, podczas gdy reszta tubylców odwróciłaby uwagę najeźdźców. Ale i ta ostatnia deska ratunku zawiodła. Po bitwie rozstrzygającej o panowaniu nad przestrzenią powietrzną planety, pluton kosmicznych gwardzistów podczas rutynowego przeczesywania okolic zaskoczył kluczowy obiekt. Z miejsca przypuścił szturm, absolutnie nie podejrze- 213 wając, do czego przeznaczone są znalezione tam instalacje. Budynków strzegli strażnicy, a solidne ogrodzenie chroniło przed miejscowymi intruzami. To wystarczyło, by stać się celem ataku dla oddziałów Susarmy Lear. Na terenie obiektu kapitan Gwiezdnej Gwardii znalazła uwięzionego w stalowej klatce Myrlina. Nic dziwnego, że go uwolniła. Historyjka, którą opowiedział, wyglądała na wiarygodną. W końcu on sam niezłomnie wierzył w to, co mówił. Na dodatek był przecież sam. W pojedynczym wypadku jego ponad dwumetrowy wzrost może się wydać niecodzienny, ale nie wywołuje podejrzeń, że ma się do czynienia z wrogim stworem. Po opuszczeniu celi, Myrlin kręcił się po bazie. Salamandryjczycy po przegranej walce rozpoczęli niszczenie wszelkich dowodów ich działalności i prawie dopięli swego. Pani kapitan powstrzymała ich w ostatniej chwili. Wezwano wywiad wojskowy. Do sprawy włączono także androida, aby pomógł rozwikłać problem. Właśnie on pierwszy doszedł prawdy, w dużej mierze dzięki wszczepionej mu wiedzy. Zanim Ziemianie cokolwiek spostrzegli, podjął próbę dokończenia dzieła zniszczenia rozpoczętego przez jego twórców. Gdy tylko pojął, co się może stać, jasne że nie chciał, by prawda ujrzała światło dzienne. Oczywiście, całą sprawę załatwiłaby sterylizacja. Ale te kilka dni spędzonych w towarzystwie kapitanów Gwiezdnej Gwardii i oficerów Wywiadu uświadomiły mu, że Ziemianie nie poprzestaliby na tym. W ich 214 oczach nie był nawet ludzką istotą. Był pewny, że pozbyliby się go bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Jednak nie udało mu się zatuszować sprawy. Gorzej, próba ukrycia prawdy została zdemaskowana. Android doszedł do wniosku, że ostatnia szansa utrzymania się przy życiu prysła jak bańka mydlana. Ulotnił się zatem z miejsca przestępstwa tak szybko, jak tylko było możliwe. Susarma Lear i jej wyczerpany walkami pluton deptali mu po piętach. Myrlin przedzierał się przez spustoszone działaniami wojennymi krainy Salamandry, starając się unikać kłopotów. W końcu wkradł się na prom, który wyniósł go na orbitę. Gdyby armia potrafiła skuteczniej koordynować swoje operacje, nie miałby nawet cienia szans. Ale nie ma co się dziwić, w następstwie brutalnej wojny nic nie przebiega precyzyjnie. Tymczasem android przedostał się na pokład operacyjnej stacji kosmicznej, gdzie dokonał jeden ze swoich bardziej fascynujących i skomplikowanych wyczynów. Zwędził gwiazdolot. Opowieść Myrlina pomijała większość szczegółów. O wydarzeniach graniczących z cudem mówił tak rzeczowym tonem, że wydawały się pospolite. Kiedy chciałem wyobrazić sobie warunki panujące na powierzchni Salamandry zrytej pociskami, które uśmierciły spory procent populacji, spostrzegłem, że przekracza to zdolności mojej wyobraźni. To musiało być swoistego rodzaju piekło. A jednak ten człowiek, czy też istota będąca praktycznie noworodkiem, odbyła tam wędrówkę i wydostała się nietknięta, choć nie było do kogo zwrócić się o pomoc. 215 -— Wszystko, co mam do powiedzenia to, że Salamandryjczycy musieli odwalić kawał dobrej roboty, kiedy wlewali ci olej do głowy — oświadczyłem, gdy android zakończył opowiadanie. — Taaak. Myślę, że tak było — zgodził się. r f atem nie stanowisz żadnego zagrożenia * J stwierdziłem. Nie zamierzałem sprawić sobie potomstwa — powiedział android. — I tak nic by się nie stało, nawet gdybym spłodził tuzin bachorów, z których każde także miałoby dzieci. Wąż został pozbawiony jadu. Ludzkość nic ma absolutnie żadnego powodu, aby mnie się obawiać. Właściwie, dlaczego nie pozwolili ci po prostu odejść? Przecież chyba są w stanie to pojąć. To wszystko nie jest takie proste odpowiedział. — W każdym razie, nie z ich punktu widzenia. Przecież nie mogą zajrzeć do mojej głowy. Absolutnie nic mają pojęcia, kim lub czym tak naprawdę jestem. Na dodatek nigdy nie byliby w stanie mi zaufać. Oni patrzą na to w ten sposób: wyglądam jak człowiek, ale w rzeczywistości jestem Salamandryjczykiem. Uważają mnie za kogoś w rodzaju podwójnego agenta, potencjalnego podżegacza i wywrotowca. Są nawet skłonni przypuszczać, że 216 mam pełną świadomość salamandryjskicgo pochodzenia i jestem zagorzałym wrogiem ludzkości. Widocznie wyznają zasadę, że dobry salamandryjski android to martwy android. Przenigdy nie pozwolą mi prowadzić normalnego życia. Właściwie pojmuję ich punkt widzenia. Rozumiem głęboką nienawiść do wszelkich rzeczy wywodzących się z planety ich śmiertelnych wrogów. Przecież właśnie przeszli przez tak okrutną i bezlitosną wojnę, jakiej rodzaj ludzki nigdy nie doświadczył. Chciałem dojrzeć jego twarz, odczytać jej wyraz, ale dostępny był mi tylko bezcielesny głos, który w słuchawkach hełmu wydawał się jeszcze bardziej opanowany i bezbarwny, niż był w rzeczywistości. — Poza tym, dla kapitan Lear jest to sprawa osobista kontynuował android. Przecież, to ona wypuściła mnie na wolność. Ona była także zwierzchnikiem bazy, na terenie której próbowałem zniszczyć materiały mogące mieć, z wojskowego punktu widzenia, wpływ na dalszy przebieg wojny. Stamtąd też zbiegłem. W jej rozumowaniu popełniła zbyt wielkie błędy i chociaż każdy z osobna można usprawiedliwić, nie są to jednak pomyłki, z których można dać sobie rozgrzeszenie bez wyrzutów sumienia. Ona rzeczywiście nie należy do osób łatwo wybaczających zgodziłem się. Pozwolę sobie stwierdzić, że nawet jest bardziej wymagająca dla siebie niż dla własnych ludzi. To jest naprawdę zwariowana historia, od początku do końca. Ale 217 w końcu, kiedy szaleńcy zostają wciągnięci w szalone sytuacje, to wydaje się zrozumiała. —••• Więc uwierzyłeś mi? — Oczywiście. A dlaczego by nie? Wciąż posuwaliśmy się wzdłuż linii kolejowej i wciąż w polu widzenia nie pojawiało się nic ciekawego. Oczywiście, Asgard to planeta sporej wielkości, więc nie można mieć stuprocentowej pewności, że gdy wyjdzie się na mały spacerek, zaraz napotka się Miasto. Mimo wszystko zaczynałem się trochę niecierpliwić. — Wielka szkoda, że nie kursują tu już pociągi, bo przecież energia i tak jest dostarczana — zauważyłem. Z czego wnosisz, że dostępne jest tutaj zasilanie? zapytał Myrlin. — Przecież cały system ekologiczny wyrwał się spod kontroli. Prawdopodobnie działa jeszcze tylko dzięki cyklicznym procesom. — Żywym organizmom niezbędne jest dostarczanie energii z zewnątrz. Nie mogą bez końca korzystać z własnych zasobów. W tym konkretnym przypadku nastąpiła degeneracja w tym sensie, że cały system zatracił swoją starą organizację. Ale wszystkie żywe organizmy już dawno rozłożyłyby się i zamieniły w muł, gdyby nie zasilała ich energia, prawdopodobnie w postaci ciepła przenikającego z niżej położonych poziomów. Być może są to tylko pojedyncze smużki, ale i one są konieczne do utrzymania entropii w ryzach. Wygląda na to, że informacji z tej dziedziny nie włożono ci do głowy. 218 — Rzeczywiście, takich wiadomości nie wprowadzono mi do mózgu potwierdził android. Wpakowano mi życiorys, trzy języki i spory zasób wiedzy, jednak w większości ograniczono się zaledwie do podstaw nauki. Przypuszczam, że moja inteligencja stoi powyżej przeciętnej. Mam też opanowaną rozległą gamę umiejętności. Jednak nadrzędną ideą przyświecającą mojemu powstawaniu było stworzenie normalnej ludzkiej istoty, a nie supermana. — Według ciebie, skąd oni wytrzasnęli te wszystkie informacje? Twój życiorys, całą potoczną wiedzę, którą posiada przeciętny człowiek. To wcale nie jest taka prosta sprawa: poskładać to wszystko tak, aby miało ręce i nogi. Mój rozmówca głośno westchnął. — Według mnie mój życiorys jest w większości zapożyczony oświadczył. — Możliwe, że nie zmieniono nawet nazwiska. Ale uważaj, ja je zmieniłem. Aktualne nazwisko Myrlin nie zostało mi nadane przez twórców. Posunę się nawet do stwierdzenia, że cały ten kram zakodowany w moim mózgu, w taki czy inny sposób, zapożyczono z umysłów rzeczywistych ludzi. Jednak nie ma co doszukiwać się w tym czegoś nadprzyrodzonego. Nie był to rodzaj mechanicznej telepatii czy też wykradanie duszy, które polegałoby na wyssaniu z danej osoby ducha, a następnie wpompowaniu go we mnie. Właściwie posiadam taki sam umysł, jak na przykład ty. Jedynie informacja została wprowadzona w sposób odmienny od normalnie przyjętego. 219 — Pozostało jeszcze parę niejasności powiedziałem. Wydaje mi się jednak, że wyjaśnienie większości z nich naprawdę przekracza twoje możliwości. Ale na jedno pytanie chyba potrafisz udzielić odpowiedzi. Dlaczego zdecydowałeś się na Asgard? Dlaczego przybyłeś tutaj, przecież mogłeś wybierać wśród niezliczonej ilości planet całej galaktyki? — Bardzo prosta sprawa. Widzisz, w pewnym sensie, stąd się wywodzę. Jak już wspominałem, Salamandryjczycy nabyli wykorzystaną przy tworzeniu mnie wiedzę od obcej cywilizacji. Nie jestem całkowicie pewny co do tożsamości istot uczestniczących w transakcji, ale na własne oczy widziałem dokumenty oznaczone takim mniej więcej symbolem i tu wskazującym palcem swojej prawej dłoni narysował w powietrzu figurę. — Były tam także wzmianki dotyczące Asgarda. Pomyślałem więc, że nieźle byłoby poznać własne korzenie. Oczywiście, wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że technologie nabyte przez Salamandryjczyków stanowiły spuściznę po dawno wymarłej rasie, klóra zniknęła z powierzchni tej planety przed dobrymi paroma milionami lat. Te słowa bardzo mnie zdziwiły. — Chryste Panie! wyrwało mi się. Chcesz powiedzieć, że w tym złomie pozostałym po pradawnej cywilizacji, który my, sz.abrownicy wywlekamy na światło dzienne z podziemnych labiryntów, ktoś wygrzebał coś tak wspaniałego? — Na to wygląda. 220 - - No to znalazca nabrał chyba wody w usta, bo nic nie słyszałem na ten temat. Inaczej być nie mogło, czyż nie tak? Miał całkowitą rację. Był bliższy prawdy, niż mu się zdawało. Mogłem przysiąc, że Aleksander So-vorov kompletnie nic nie wiedział o odkryciu biotechnologii stojącej na tak wysokim poziomie. A jeśli z tej całej historii wypływa jakiś morał, to chyba ten, że często nie zdajemy sobie sprawy, jak ograniczona jest nasza wyobraźnia w porównaniu z osiągnięciami technologii. Alex parał się doskonaleniem pułapek na myszy wytwarzanych z chromowanej stali. Ludzkość nie traktuje biotechnologii w tych samych kategoriach, jak na przykład Tetrowie. — Co zamierzasz zrobić, jeśli okaże się, że nie jesteś wyjątkiem w tym świecie? - zapytałem. A może kieruje tobą tylko zwykła ciekawość dotycząca twojego rodowodu? Sam dokładnie nie wiem. Niewykluczone, że zleciłbym powołanie do życia odpowiedniej dla mnie partnerki. Czyż monstrum stworzone przez. Fran-kensteina nie zażądało tego samego? Czytałeś Frankensteina? Co to, to nic. Ale przypominam sobie tę historię. Chociaż słowo „przypominam" nie jest tutaj najszczęśliwiej użyte. Nasz dialog stał się lekko cierpki, a przecież nie o to mi chodziło. Daleki byłem od tego, aby roz-grzcbywać sprawę jego podłego pochodzenia, zdecydowałem się już więcej go nie obrażać pytaniami 221 w rodzaju: czy życzyłby sobie, aby jego dama posiadała wbudowane genetyczne pułapki z opóźnionym zapłonem. — I co planujesz na najbliższą przyszłość? — zapytałem. — Zamierzam trzymać sztamę z tobą — odparł rozważnie. — Chcę odnaleźć drogę do Centrum. Nie mam żadnych specjalnie ważnych powodów. Przypuszczam zresztą, że ty także nie. Ale to stwarza szansę na wyprowadzenie w pole facetów, którzy uparli się, że mnie wykończą. Wydaje mi się także, że człowiek zdecydowany na ucieczkę, powinien obrać sobie jakiś konkretny cel, do którego zmierza. Mam rację? Wyczuwałem w jego słowach insynuację, że ja także jestem zbiegiem. Nie chodziło mu wyłącznie o złotowłosą panią kapitan, która zagroziła mi rozstrzelaniem w wypadku dezercji. Udałem jednak głupiego i nic nie powiedziałem. Jeśli zdawało mu się, że po kilku miesiącach istnienia zdobył kwalifikacje psychoanalityka, to nie zamierzam wyprowadzać go z błędu. — Nie wiem, czy zdążyłeś już zauważyć, że w ciągu kilku ostatnich minut linia horyzontu stała się o wiele jaśniejsza. Coś mi się zdaje, że to twoje Miasto nie jest tak daleko stąd. I chyba nie zdążyło pogrążyć się w całkowitym chaosie, jaki dostrzegamy wszędzie wokół nas. Rzeczywiście, nie zauważyłem tego. Skląłem siebie, bo zagłębiłem się w labiryncie rozważań, które od- 222 ciągnęły moją uwagę od naprawdę ważnych i palących spraw. Zaraz też w milczeniu złożyłem dziękczynne hołdy za spełnienie moich próśb i modłów. Przypuszczałem, że oto nadchodzi szansa na decydujący krok w długiej i żmudnej podróży do jądra tajemnicy, jaką stanowił Asgard. Przygotowany byłem na coś naprawdę zaskakującego. Na coś co spowoduje, że mózg mi stanie. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nie byliśmy zbyt oddaleni od powierzchni planety, a jednak liczyłem na spotkanie twarzą w twarz z istotami, które skonstruowały Asgard. Jeśli jednak moje nadzieje okażą się płonne, znajdę tam zapewne tysiąc innych możliwości, które całkowicie mnie zadowolą. Ale jak zawsze w takich wypadkach się zdarza, tylko ostatnia część moich pobożnych życzeń w pewnym sensie się spełniła. To co tam zastaliśmy, z pewnością było zaskakujące. Miasto ulegało powolnemu rozkładowi, jak zresztą wszystko inne na tym poziomie. Proces musiał przebiegać już od bardzo dawna. Ściany i mury budynków rozsypywały się, a bramy ziały mrokiem i pustką. Ulice pokrywała warstwa mułu i różnych odpadów. Jedyną rzeczą, która nie poddała się bezwzględnemu upływowi czasu, był system oświetlenia Miasta. Ale wątłe bioświatło nie 223 miało tu absolutnie nic do szukania. Miasto błyskało milionem żarówek, każda wielkości głowy człowieka. Ani jedna nie była przepalona. Zespół naprawczy utrzymujący sprawność oświetlenia niewątpliwie funkcjonował. To co ukazały nam jasne światła Miasta było szokujące z całkiem innego powodu. Nie musieliśmy poszukiwać mieszkańców. Sami do nas przyszli, na podobieństwo nocnych owadów zwabionych przez ogień. Metafora ta bliższa jest prawdy, niż może się wydawać na początku. Bo chociaż coś ich zwabiło, w oczach nie dało się zauważyć najmniejszej iskierki ciekawości. Przeciwnie, zauważalna bezmyślność spojrzeń oznaczała raczej, że kierowali się wewnętrznym impulsem, którego nie potrafili lub też nie próbowali zdusić. Były to humanoidy, ale lilipucich rozmiarów, jakich nie spotkałem wśród ras, których przedstawiciele zgromadzili się na Asgardzie. Dorośli członkowie tego gatunku byli wzrostu ludzkiego dziecka w wieku jedenastu lub dwunastu lat, ale różnili się budową ciała, szczupłą i kościstą. Ich małe główki były lekko wydłużone, a skóra srebrnoszara i pomarszczona, co powodowało, że nawet brzdące, ledwo zdolne utrzymać się na własnych nóżkach, miały twarze staruszków. Większość nosiła tylko brudne przepaski, a ci najbardziej ekstrawaganccy zakładali sięgające kolan spodnie oraz obszarpane i wytarte skórzane kurtki. Przybysze nie zgromadzili się wokół nas, lecz 224 utworzyli szpaler. Rzuciło mi się w oczy, że nikt z nich nie niósł żadnego przedmiotu: ani narzędzi, ani broni. Nic nie wskazywało, by ktokolwiek z tłumu zajmował się czymś, co przed chwilą przerwał na skutek naszego przybycia. Jedynie kilkoro dzieci porzuciło zabawę z kamyczkami i bacznie się nam przyglądało. Nikt nie próbował zbliżyć się do nas, czy też zaczepić. Nikt nie zagradzał nam przejścia. Po prostu patrzyli, gdy kroczyliśmy ulicami, przy czym większość podążała naszym śladem, więc cały orszak stopniowo się powiększał. — No, jeśli tak wyglądają potomkowie budowniczych tej planety, to ja jestem nieślubnym synem bezzębnego Tetra ---- wymamrotałem. — Chyba są zdegenerowani — zauważył Myrlin. Teoretycznie mogą wywodzić się od kogokolwiek. Z tego jakich ich teraz widzimy, nie można osądzić, jacy byli kiedyś. Czyżbyś miał na myśli stopniowe podupadanie spowodowane uzależnieniem się od maszyn? Uważam to za mit sprzeciwiłem się. — Teoria, że ewolucja włącza tylny bieg, kiedy naturalna selekcja zostaje osłabiona, opiera się na fałszywych przesłankach. Z pewnością nastąpi zastępowanie przeciętnych genów przez lepsze, ale przecież nie tych zadowalających przez najsłabsze. Prawo relatywnych zalet wciąż działa w ten sam sposób. Niepełnowartościowe mutacje stale są eliminowane. Przedstawiciele tej rasy mogli być kiedyś znacznie wyżsi niż teraz koń- tynuowałem. — Utrata wzrostu jest prawdopodobnie wynikiem nieodpowiedniego odżywiania lub psycho-socjalnej karłowatości, a nie zmian genetycznych. Jeśli nawet zauważalny u nich prymitywizm jest rzeczywisty, to jest on przenoszony środowiskowo. Coś w rodzaju nabytej nieporadności. Tak czy owak, naturalna selekcja musi wciąż się dokonywać. Inaczej być nie może. Przecież poza granicami Miasta żyją groźne drapieżniki, które dawno rozgościłyby się tutaj, tanim kosztem urządzając sobie wyżerkę. Wydaje mi się, że reagują w ten sposób, ponieważ nie mają powodów, aby nas się obawiać... A to, że po prostu ignorują nas, wskazuje... — Że olbrzymy w ocieplanych skafandrach są w tych stronach czymś naturalnym — dokończył Myrlin. Chciał, żeby zabrzmiało to nieprawdopodobnie. — Nie ocieplanych, ale być może sterylnych — odpowiedziałem. — Nikt mnie nie przekona, że Miasto przez cały czas było oświetlane i zasilane, i to tylko dzięki własnemu automatycznemu systemowi naprawczemu, podczas gdy okolice dewastował jakiś czart. Ktoś z głębi planety musi odwiedzać to miejsce. Ponieważ nie używa szybu wykorzystanego przez nas, więc dociera tu inną drogą. — Pobożne życzenia — stwierdził Myrlin. Oczywiście miał rację. To były rzeczywiście tylko pobożne życzenia. Ale przecież nie sprzeczne z logiką. Przystanąłem i zwróciłem się do tłumu idącego naszym śladem. Do tego czasu zebrały się dobre 226 cztery setki istot. Przeważali dorośli. Dzieci w większości odłączyły się lub też nigdy nie ruszyły za nami. Kiedy zatrzymałem się, tłum również stanął. Myrlin był zmuszony zawrócić. — O co chodzi? — zapytał. — O pobożne życzenia. Rzuć na nich okiem, do cholery! Dlaczego się nas uczepili? Przecież muszą mieć jakiś powód. To nie wygląda na dziecinną głupotę przemieszaną z ciekawością wszystkiego co nowe. To może być reakcja, którą zakodowano w ich umysłach. Z pewnością istnieje jakieś wytłumaczenie. Może uda ci się coś wymyślić? Mój towarzysz zerknął na nich, mając dobry przegląd sytuacji dzięki swojem wzrostowi. — To wszystko jest rzeczywiście dziwne — zgodził się. — Ale nie proś mnie o wyjaśnienie. Nie zapominaj, że jestem tylko nic nie znaczącym androidem. Przyjrzałem się uważnie tłumowi, zastanawiając się, czy ci malcy nie powstali przypadkiem w podobny sposób co Myrlin. Może technicy, którzy przyczynili się do powstania androida, żyli kiedyś wśród mieszkańców Asgarda? Zaraz jednak odrzuciłem tę hipotezę. Słuszna czy nie, i tak niczego nie wyjaśniała. — Być może idą za nami w nadziei otrzymania czegoś w rodzaju myta lub łapówki — powiedziałem. — A może uważają nas za bogów — wysunął śmiałą teorię Myrlin. — Niewykluczone, że oczekują cudów, a może tylko pozdrowienia i gestu aprobaty. Nie zadałem sobie trudu, aby ocenić te przypusz- 227 ożenią. Lustrowałem morze pomarszczonych twarzy, w poszukiwaniu tej jednej, w której można by wyczytać oznaki natchnienia. Potrzebowałem koniecznie jakiegoś punktu zaczepienia. Myrlin odwrócił się i chciał pójść dalej, ale kiedy ja nie drgnąłem, on także pozostał na miejscu. Istoty nie kwapiły się do nawiązania kontaktu. Ostatecznie jednak pokonały własną niepewność. Jedna z nich została wypchnięta na czoło i przez to niejako zmuszona do wzięcia na siebie odpowiedzialności. Osobnik ten zbliżył się do nas na odległość kilku metrów, rzucił ukradkowe spojrzenie na twarz Myrlina i zaczął do niego przemawiać. Czy jest takie miejsce we wszechświecie, gdzie nie kojarzy się rozmiarów z autorytetem i władzą? Nie było dla mnie niespodzianką, że mówca nie posługiwał się pangalaktycznym parole. By pokazać, że nie pojmuję jego dywagacji, zamachałem rękami, następnie postukałem w hełm, chcąc dać mu do zrozumienia, że go nie słyszałem. W końcu wskazującym palcem jednej dłoni kilkakrotnie dotknąłem wewnętrznej strony drugiej, sugerując przejście na język znaków. Mój potencjalny rozmówca zrazu nie mógł się zorientować, o co mi chodzi, więc kontynuowałem lę pantomimę. Pokazałem cztery różne kierunki, uświadamiając mu w ten sposób, że nie mam pojęcia, w którą stronę się udać. Odegrałem mały pokaz marszu dla zakomunikowania, że chętnie zatrudnię go jako przewodnika. Oczywiście, nie mogłem wy- 228 tłumaczyć, dokąd pragnę dotrzeć, gdyż sam tego nie wiedziałem. Przez moment wydawało mi się, że moje wysiłki spełzną na niczym. Równie dobrze mogłem popisywać się tańcem godowym. Wywarłoby to podobne wrażenie. W końcu jednak udało mi się osiągnąć zamierzony cel. Pewnie jakiś miejscowy geniusz wydedukował, że zatrzymaliśmy się, ponieważ nie mamy pojęcia, w którym kierunku się zwrócić, więc on powinien nam pomóc. Przepchnął się do przodu, na chwilę wdał się w dyskusję z poprzednim rozmówcą, przedstawił swoją propozycję, a następnie przeforsował ją. Wreszcie wysunął się przed nas i spojrzał wyczekująco. Zasalutowałem po wojskowemu. — Zaprowadź mnie do swojego wodza rzekłem. Cała procesja ruszyła naprzód. Udaliśmy się w uprzednio obranym kierunku. Przez długi czas nie zbaczaliśmy z drogi, ani na prawo, ani na lewo i już zacząłem podejrzewać, że nasz przewodnik wcale nas nie prowadził, a po prostu szedł drogą, którą my, jak myślał, wybraliśmy. Podążający za nami tłum wciąż rósł, chociaż niektórzy odłączali się, być może z tego względu, że nic było im specjalnie po drodze. Ogólna liczba osobników nigdy nie przekraczała tysiąca. Miasto wzniesiono, aby zapewnić lokum zdecydowanie większej ilości islot niż aktualna liczba mieszkańców. Mimo wszystko było tu całkiem tłoczno, jak mi się zda- wało. Z pewnością społeczność nie ograniczała się do jednej grupy rodzinnej, bez względu na to, jak rozszerzoną koncepcję rodziny wyznawała. Ostatecznie zboczyliśmy z dotychczasowego szlaku i znaleźliśmy się w odmiennym kwartale Miasta, gdzie masywne budowle zajęły miejsce zrujnowanych kamienic. Były to przypuszczalnie budynki użyteczności publicznej. Jednak w jeszcze większym stopniu uległy niszczącemu działaniu czasu. Ponad połowa została zredukowana do kupy gruzu, zewsząd wyzierały posępne szkielety kamiennych kolumn i strzaskanych łuków podtrzymujących niegdyś sklepienia. Cienie, układające się w różne wzory, padały na popękane chodniki, po których kroczyliśmy. Dotyczyło to głównie nie zabudowanych placów, gdzie oświetlenie było szczególnie nieregularne. Kiedy w końcu ujrzałem miejsce, do którego przywiódł nas przewodnik, moje serce momentalnie zaczęło bić szybciej. Przed nami wznosiła się oświetlona od wewnątrz kopuła. Z wielu okrągłych otworów okiennych padały silne smugi światła. Wydawało się, że jedynie ta budowla została uratowana od wszechobecnego rozkładu. Przewodnik wiódł nas wprost do wrót wspaniałego, zaokrąglonego portalu, który przypominał śluzę w gigantycznym towarowym gwiazdolocie. W tym miejscu istota prowadząca odsunęła się na bok i przywołała nas ręką, pokazując za pomocą znaków podobnie ekspresyjnych do moich, że dalej powinniśmy iść bez niego. 230 Tak też zamierzaliśmy uczynić, gdyby nie fakt, że wrota były zawarte, a my nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, jak je otworzyć. Przy drzwiach znajdowała się tablica wbudowana w obłą powierzchnię kopuły. Chroniła ją płytka z przezroczystego plastiku, który nie poddawał się łagodnemu naciskowi naszych palców. A tłum wciąż stał za nami i wyczekiwał. — Zaczynam się czuć jak głupiec — wyznałem Myrlinowi po kilku minutach szarpania się z zatrzaśniętymi na głucho wrotami. W końcu Myrlin zdecydował się na użycie aparatu tnącego. Obserwowałem go pełen wątpliwości. Uważałem, że nie był to najszczęśliwszy pomysł, jednak sam nie miałem nic lepszego do zaproponowania. Sięgnąłem po nóż i za pomocą ostrza spróbowałem podważyć płytkę zabezpieczającą tablicę, która przypuszczalnie broniła wstępu do kopuły. Nic nie wskórałem. — To nie wygląda na ochronę przed pyłem i kurzem — zawyrokował Myrlin. — Być może jest to jakaś pieczęć. Spróbuję ją usunąć. Zrobiłem mu miejsce, a on uruchomił przecinak, z którego wystrzelił promień. Rzuciłem okiem do tyłu, aby się przekonać, jak zareagował tłum. Przypatrywali się nam, wykazując anielską cierpliwość. Już pierwsze dotknięcie promienia spowodowało topnienie plastiku. W ciągu kilku sekund Myrlin wyciął środkową część płytki. Następnie wyłączył narzędzie i wypchnął wycięty fragment. Przycisnął guzik umieszczony na tablicy. 231 Nic się nie wydarzyło. Myrlin zrobił miejsce, abym i ja spróbował szczęścia, zwróciłem jego uwagę na pionową szczelinę znajdującą się w lewej części tablicy. — Założę się, że to jest dziurka od klucza powiedziałem. Dobre zabezpieczenie przed wścibskimi, co? odparł. — I co teraz? — zapytałem. Po krótkim główkowaniu zdecydowałem, że należy zrobić rekonesans, rozejrzeć się trochę wokół, obgadać sprawę i tym podobne rzeczy. Ale zaraz okazało się, że Myrlin jest człowiekiem czynu, a może po prostu źle znosi rozczarowania. Więc powtórnie uruchomił swoje narzędzie, podkręcił moc do maksimum, a następnie przez wypalony poprzednio otwór wepchnął głowicę piekielnej zabawki do wnętrza instalacji. Plastikowe przyciski zaskwierczały, a metalowa konsola rozjarzyła się i zaczęła topnieć. Hej! Ty lepiej... — ostrzegłem androida. Urwałem w pół zdania, ponieważ wszystkie światła w kopule, a nawet całe oświetlenie Miasta niespodziewanie zgasło. Wtedy cierpliwy dotąd tłum nagle stracił swój olimpijski spokój. Wszyscy rozbiegli się, zmykając w poszukiwaniu kryjówek, jak spłoszone króliki. Gdy mniej więcej po półminutowcj przerwie światła znów zapłonęły, stwierdziliśmy, że pozostaliśmy sami. Coś mi się zdaje, że wywaliłeś korki poinformowałem Myrlina. 232 — Ale instalacja sama się naprawiła - wymigał się mój towarzysz. Coś jednak zmieniło się w rodzaju oświetlenia. Potrzebowałem paru chwil, aby określić co. Światło nie było już tak białojaskrawe i nie płonęło tak równym blaskiem jak poprzednio. Oświetlenie Miasta uległo niewielkim zmianom, a we wnętrzu kopuły zaszło coś szczególnego. Przez otwory okienne, rozmieszczone na poziomie podłoża, można było dostrzec długi, pozbawiony cech charakterystycznych korytarz, który najwyraźniej biegł dookoła tej tajemniczej budowli. Wyżej zauważyliśmy błyski czerwonego światła mieszające się ze snopami białego. Zadziwiła mnie pozornie przypadkowa zbieżność. Bo oto w głębi gigantycznego sztucznego świata oddalonego od Ziemi o tysiąc lat świetlnych także używano czerwonego modulowanego światła jako sygnału alarmowego. Zdążyłem jeszcze pomyśleć, że cała galaktyka, koniec końców, okazywała się całkiem swojska. Tymczasem wrota zaczęły się uchylać. Zawiasy znajdowały się na górze, więc kiedy skrzydło uniosło się i wysunęło na zewnątrz, powstał obszerny zakrzywiony cień. Automatycznie znaleźliśmy się w jego zasięgu, gotowi stanąć na wysokości zadania, cokolwiek by się wydarzyło. Zaskoczyło nas niespodziewane uderzenie jaskrawego światła, a mnie oszołomiło do tego stopnia, że nie byłem w stanie niczego dostrzec. Usłyszałem jeszcze Myrlina krzyczącego pod wpływem nagłego 233 bólu, a potem doznałem ohydnego uczucia, jak gdyby wlewano mi do mózgu kwas. Wrzasnąłem przeraźliwie. Niewykluczone, że Myrlin uczynił to samo, ale nie byłem w wystarczająco dobrej kondycji, aby to do mnie dotarło. Przez chwilę zdawało mi się, że coś rozrywa mi duszę, a potem świadomość opuściła mnie na bardzo, bardzo długo. Przynajmniej tak mi się zdawało. Być może wyda się to nieprawdopodobne, ale obudziłem się z dobrym samopoczuciem. Zawsze uważałem za naturalne, że nikt, bez względu na okoliczności, nie budzi się w dobrym humorze. Ale to przebudzenie było naprawdę wyjątkowe i to pod wieloma względami. Czułem się świeżo, trzeźwo i trochę euforycznie. To dobre samopoczucie trwało dopóty, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że kompletnie nie mam pojęcia, gdzie właściwie jestem. Zaraz uświadomiłem sobie, że bez względu na to, gdzie się znajduję, i tak tkwię po uszy w kłopotach. Nie miałem już na sobie skafandra. Cały mój ubiór stanowiły podkoszulek i majtki, które zwykle noszę pod kombinezonem. Otworzyłem oczy, mrugając pod wpływem jasnego światła. Musiałem zasłonić twarz ręką, póki nie 234 przywykłem do blasku. Kiedy usiłowałem stanąć, zdałem sobie sprawę, że dotychczas leżałem na twardym podłożu, spoczywając na boku. Pomimo tego nie czułem się sztywny, czy też obolały, więc doszedłem do prostego wniosku, że nie przebywałem tutaj długo. Podczas ruchu, który musiałem wykonać, aby stanąć prosto, doznałem dziwnego uczucia nostalgii, którego przez kilka sekund całkowicie nie pojmowałem. W końcu rozjaśniło mi się w głowie i pojąłem, że jest mi dziwnie lekko. Odczuwałem mój ciężar podobnie jak w dawno zapomnianej młodości, gdy żyłem w mikroświecie zagubionym gdzieś w pasie asteroidów. Wydawało mi się, że wszystkie lata, podczas których grawitacja Asgarda ciągnęła mnie w dół, odpłynęły i powrócił wcześniejszy stan mojego trwania w realnym świecie. Oczywiste, że była to zwykła iluzja, bo przecież w żaden sposób nie mogłem się znaleźć z powrotem w układzie asteroidów. Ale jeśli wciąż jeszcze znajdowałem się na Asgardzie, albo raczej w jego wnętrzu, to nie ulegało wątpliwości, że musiałem być naprawdę głęboko pod jego powierzchnią. Prawdopodobnie nie w samym Centrum, którego przyciąganie odczuwałem pod bosymi stopami, ale z pewnością o spory kawałek bliżej środka planety, niż w krainie o zachwianej ekologii, z której mnie uprowadzono. W końcu zdecydowałem się odsłonić oczy i spojrzeć. I to co zobaczyłem, momentalnie znów mijało się ze wszelkimi obliczeniami i oczekiwaniami, po- 235 nieważ było to coś tak bardzo zaskakującego, że aż zasapałem ze zdziwienia. Największą niespodziankę sprawiły mi nie porośnięte soczystą i bujną trawą równiny sięgające po horyzont we wszystkich kierunkach, ani przypominające palmy drzewa rosnące kępami, ani też trzepoczące skrzydełkami jaskrawo upierzone ptaki, chociaż takie gatunki widziałem po raz pierwszy w życiu. Wstrząs wywołało lśniące, błękitne niebo, oślepiające, złote słońce, które wypełniało to nie mające końca niebieskie sklepienie jaskrawym i żywym światłem. Po raz pierwszy w życiu ujrzałem coś takiego na własne oczy. Przecież moja stopa nigdy jeszcze nie dotknęła Ziemi czy innego podobnego globu. Niebiosa Asgarda miały inny odcień, a to z powodu rozrzedzonej atmosfery. Mogłem je obserwować przez szybę. Nigdy jeszcze nie stałem obnażony pod bezkresnym niebem i ogarnęła mnie trudna do wyrażenia panika. Ale dlaczego uważałem to za iluzję? Kiedy przykucnąłem, jak gdyby próbując ukryć się przed tymi cudami natury, zacząłem sobie wmawiać, że to musi być jednak złudzenie. W końcu gdzie mogłem ujrzeć taki nieboskłon? Przecież przebywałem we wnętrzu Asgarda. Niebo wytworzone ze stałej substancji powinno wisieć dwadzieścia, trzydzieści metrów nad moją głowa... a światło palącego żółtawego słońca być zastąpione nic kończącym się rzędem elektrycznych żarówek, ewentualnie blada politurą bioświetlnego porostu. Skoro byłem w środku, to równocześnie nie motilcm być na zewnątrz. 236 A może jednak? Zawsze wierzyłem, że Centrum zamieszkują prawdziwi cudotwórcy, istoty równe bogom, geniusze nauki. Czy jest możliwe, że Asgard nie jest ani domem, ani arką, ani fortecą, ale czymś w rodzaju stacji węzłowej wchodzącej w skład wspaniałego systemu komunikacyjnego? A może za pomocą te-leportacji przeniesiono mnie na niewyobrażalnie odległy świat? W tym momencie jasno zrozumiałem, żefłosłownie wszystko mogło się zdarzyć, że niczego nie powinienem przesądzać z góry. Właściwie byłem niewinny i nieświadomy jak Adam w Rajskim Ogrodzie, przed którym ukryto sekret Stworzenia, a który lekkomyślnie spożył owoc z drzewa wiedzy pozwalającej rozróżniać dobro od zła, zamiast zakosztować owoców z innego, mogącego przekazać zdecydowanie korzystniejsze mądrości. Ostrożnie przesunąłem nagą stopę po podłożu i momentalnie zauważyłem, że wrażenia wzrokowe i dotykiem sprawdzalna rzeczywistość były podejrzane. Oczy ukazywały mi polanę pokrytą pyłem, porośniętą gdzieniegdzie kępkami trawy, a jednocześnie donosiły mi, że to złudzenie. W rzeczywistości nie istniały pył ani trawa, tylko twarda nieokreślona powierzchnia. Przy dotknięciu nie była ona ani ciepła, ani zimna, za to śliska i gładka. Dokładnie z takiego samego tajemniczego, twardego jak diament, superplastiku wzniesiono ściany i mury Asgarda. A więc to jednak iluzja wymamrotałem. 237 W tym momencie usłyszałem szelest trawy, której prawdopodobnie nie było i uniosłem wzrok. W odległości nie większej niż dziesięć metrów ujrzałem potężnego drapieżnika o żółto-brązowej grzywie i zębach jak sztylety, przyglądającego się złowieszczo. Bez najmniejszych trudności rozpoznałem to stworzenie, chociaż dotychczas miałem okazję widzieć podobne zwierzęta tylko na fotografii i ekranie monitora. Był to niewątpliwie dorodny lew rodzaju męskiego. Drapieżnik zbliżył się trochę, a wtedy dostrzegłem, że leniwie macha ogonem. Na dokładkę gapił się prosto w moje oczy. Nie potrzeba było wielkiej wyobraźni, aby domyślić się, jakiego rodzaju nadzieje robił sobie jego pierwotny umysł. Zacząłem przekonywać siebie, że to zwykłe złudzenie. Ale miałem z tym spore trudności. Cały czas bestia wpatrywała się we mnie, a jej spojrzenie było uważne i nie wróżyło niczego dobrego. Teraz już nie miałem wątpliwości. Lew widział mnie i miał zamiar urządzić sobie ucztę. W końcu mój umysł zniewolony strachem nie mógł dłużej rozważać, czy ma do czynienia z rzeczywistością, czy złudzeniem. Całkowicie pochłonął mnie problem, jak powinienem się zachowywać: stać nieruchomo niczym słup soli, a może rzucić się do szalonej ucieczki? Chciałem rozejrzeć się dookoła za czymś, co mogłoby mi posłużyć za broń, ale nie byłem w stanie oderwać wzroku od porośniętego gęstą grzywą łba drapieżnika, a szczególnie od szczerniałego wywalo- 238 nego na wierzch jęzora. Lew powoli zrobił jeszcze jeden krok, a potem sprężył się, gotując się do potężnego skoku. Tego co następnie uczyniłem, z pewnością nie można uznać za wprowadzenie w czyn świadomie podjętej decyzji. Przypuszczalnie był to głęboko zakorzeniony w podświadomości odruch, którego nie stosowałem, a nawet nie podejrzewałem jego istnienia, odkąd znalazł się w moim umyśle w wyniku tajemniczego procesu. Gwałtownie zerwałem się na równe nogi, szeroko rozrzuciłem ramiona i wściekle, wyzywająco ryknąłem na bestię. Niestety, nie było to trafne posunięcie, przynajmniej w przypadku tego lwa. Wbrew oczekiwaniom nie podwinął ogona i nie zwiał, gdzie pieprz rośnie, natomiast uczynił to, do czego już od dawna się przymierzał. Zrobił trzy sprężyste susy i skoczył mi do gardła. Jego przednie łapska ozdobione były pazurami, a potężne szczęki rozwarły się szeroko, chcąc dobrać się do mnie za pomocą straszliwego zestawu kłów. Wtedy wkroczyła do akcji świadomość, przejmując kontrolę nad moim ciałem z rąk głupawej podświadomości i wydała rozkaz, żeby spieprzać do wszystkich diabłów. Ale zanim w samoobronie uniosłem i skrzyżowałem przed sobą ramiona, zanim zdążyłem okręcić się na pięcie i rzucić do ucieczki, lew rozpłynął się w powietrzu. Tak po prostu, nagle przestał istnieć 239 i udał się w te zapomniane wymiary, w klóre zwykle przenoszą się wszelkie zjawy. Bezradnie zatoczyłem się do tyłu w wyniku impulsu nakazującego ucieczkę, chociaż oczywiście — taka potrzeba już nie istniała. Kilka metrów dalej zderzyłem się z niewidzialnym murem. Uderzyłem ramieniem, co wywołało bolesne stłuczenie. Mój zmysł wzroku nie zarejestrował żadnego muru, nawet ze szkła. Zamiast tego postrzegałem ciągnącą się po horyzont trawiastą równinę. Ale ponieważ rzeczywiście odczuwałem ból w barku, więc umysł zasugerował mi, że być może istniał tu jakiś ekran energetyczny, który uniemożliwiał mi dalszą wędrówkę przez step. Teraz już wiedziałem, że oczy zwodziły mnie. Wciąż znajdowałem się we wnętrzu Asgarda, a równina, niebo, słońce i oczywiście lew po prostu nie istniały. Wszystkie widoki i wizerunki były wyświetlane na ścianach pomieszczenia, w którym przebywałem. Potrzebowałem pięciu minut, aby się przekonać, że ten pokój miał kształt prostokąta o bokach w przybliżeniu trzy na cztery metry. Nie można było zlokalizować wejścia. Gnoje! ryknąłem będąc pewny, że ktoś mnie obserwuje i podsłuchuje, bo inaczej cała ta iluzja sprzed paru minut nie miałaby sensu. Przeprowadzano na mnie testy lub po prostu żartowano sobie. Ktoś lub coś zainteresowało się mną. 240 Uznałem, że dalsze rzucanie wulgarnymi wyzwiskami nie ma sensu. Było parę spraw do wyjaśnienia, tudzież parę rzeczy, którym warto było bliżej się przyjrzeć, i to bez względu na okoliczności. Przede wszystkim sprawdziłem miejsca, w których aparat obsługujący organizm jeszcze niedawno sprzężony był z moim ciałem. Mogłem wyczuć palcami punkty, chociaż całkowicie zagojone, w których podłączono mi kroplówki. To oznaczało, że już przez pewien czas funkcjonowałem bez skafandra. Prawdopodobnie kilka dni, jeśli nie weźmie się pod uwagę obcej interwencji. Jednak nie byłem ani głodny, ani osłabiony. Właściwie moja kondycja nie pozostawiała nic do życzenia. Końcami palców dotykałem wszystkich znajdujących się w ich zasięgu części ciała. W ten sposób znalazłem kilka starych blizn, parę pieprzyków, które zdobiły mnie od niepamiętnych czasów, a także trochę całkiem nowych anomalii. Na przykład, skóra w tylnej części szyi wydawała mi się pokryta krost-kami, a na dodatek swędziła mnie głowa. Przy tym byłem świeżo ogolony, a włosy nie wydawały się dłuższe niż przed rozpoczęciem wyprawy. Nie zażywałem żadnego medykamentu hamującego porost włosów, ponieważ mój skafander był wystarczająco obszerny. Z tego wynikało, że kiedy zostałem trafiony przez paralizator umysłu, powinienem mieć twarz pokrytą trzydniowym zarostem. Było jasne, że upłynęło sporo czasu między sparaliżowaniem mojego mózgu a przywróceniem go do 241 normalnego stanu. Funkcjonariusze prawa w Sky-chain City są wyposażeni w paralizatory umysłu, ale są one stosunkowo prymitywne w porównaniu do tego, z którego działaniem miałem okazję się zapoznać. W gruncie rzeczy nie przewyższają one tak bardzo pospolitych pistoletów oszałamiających. Tet-rowle dysponują także kabinami iluzji, ale nie są one tak doskonałe jak pomieszczenie, w którym byłem uwięziony. Złudzenia wytwarzane przez nich nie były zbyt przekonujące, trzeba było chcieć w nie wierzyć. Natomiast ta iluzja była o klasę wiarygodniejsza. Może jednak rzeczywiście znalazłem się w rękach cudotwórców, istot, które jeśli nawet nie dorównywały bogom, były w stanie przerazić biednych człekopodobnych. — Jeśli bogowie chcą kogoś ukarać, to najpierw pozbawiają go zdrowych zmysłów — przypomniałem sobie powiedzenie. No więc dobrze, nie ulegało wątpliwości, że odbiła mi szajba. Powiem więcej, byłem kompletnie oszalały. Sceptycznie rozejrzałem się dookoła i oto trawiasta równina po prostu zniknęła. Czułem się zaskoczony, chociaż w zasadzie mogłem się czegoś takiego spodziewać. Wrażenie wywarła na mnie tak szybka i gwałtowna zmiana. Teraz już wiedziałem, że oni byli w stanie przedstawić każdą wizję. W tej chwili ukazywali mi pomieszczenie o wymiarach cztery na trzy metry. Na lewo ode mnie zauważyłem otwarte drzwi. Światło w pokoju pochodziło z biało promieniującego sufitu. Szare ściany niczym specjalnym się nie wyróżniały. 242 Nie byłem do końca przekonany, czy to była rzeczywistość. Mam spore doświadczenie w grach hazardowych, więc potrafię się zorientować, kiedy partner blefuje. Ale za odgadnięcie czy nieznane istoty chcą, abym przekroczył próg drzwi, żadna wygrana nie była przewidziana. Początkowo zamierzałem zachować się perwersyjnie, w końcu jednak doszedłem do wniosku, że nie odpowiada mi pomieszczenie, w którym przebywałem. Uczyniłem więc to, do czego mnie zachęcano: opuściłem to ściśle obserwowane miejsce. W następstwie tego znalazłem się w słabo oświetlonym korytarzu, na końcu którego znajdowały się kolejne drzwi. Nie miałem wielkiego wyboru, przekroczyłem i tę przeszkodę. Tunel był tutaj lekko zakrzywiony, więc nie widziałem dalej niż na trzy metry. Z całej powierzchni sufitu emanowało światło, a niezmiennie szare ściany nadal niczym się nie wyróżniały. Trawiasta równina, którą ujrzałem w pokoju była o wiele ciekawsza, ale mimo wszystko nie narzekałem na moje obecne położenie. Z nudnym otoczeniem jakoś sobie radziłem, a wygłodniałe drapieżniki wyraźnie działały mi na nerwy. Niespodziewanie korytarz rozdwoił się. Kiedy zbliżyłem się do tego miejsca, z tunelu po lewej stronie wyłoniła się sylwetka nieznanej istoty. Dostrzegła mnie i bez zwłoki uniosła dzierżoną w prawej ręce broń. Był to bez wątpienia humanoid, ale nie człowiek. W końcu rozpoznałem w sylwetce vormyra lub co najmniej jego dobrą imitację. 243 Istota miała na sobie koszulę i obcisłe spodnie, ale podobnie jak ja była boso. Niewykluczone, że zdarto z niej kombinezon, wybierając na to nie najszczęśliwszy czas i miejsce. W broni wymierzonej we mnie rozpoznałem małego iglaka zdolnego do wystrzeliwania odpowiednio uformowanych fragmentów metalu z szybkością sześciu pocisków na sekundę. Zamarłem. — Rousseau? niepewnie zapytał vormyr. Jego głos brzmiał głęboko, ale dziwnie łagodnie. — Drugi raz to nie przejdzie — powiedziałem nadając moim słowom lekko szorstki wydźwięk. — Myślę, że jesteś po prostu złudzeniem zdradziłem się jednak z moimi wątpliwościami, gdyż wyraziłem tę opinię nie w angielskim, a w języku parole. Przypomniałem sobie historyjkę o brzdącu, który wszędzie widział wilki, aż w końcu rzeczywiście go pożarły. Stałem nieruchomo, zdecydowany nie poddawać się panice, a szczególnie nie uciekać. Napastnik zbliżył się i przyłożył wylot lufy pistoletu do mojej szyi. Okay — ty jednak rzeczywiście istniejesz — powiedziałem niespodziewanie, czując, że zaschło mi w gardle. Czułem ciepło śmierdzącego oddechu vormyra. Źrenice jego wielkich oczu rozszerzyły się pod wpływem półmroku panującego w korytarzach. Mięsiste, czarne wargi osłaniały spiczaste kły. Zdawało mi się, 244 że jego cętkowana skóra od ostatniego widzenia za pomocą monitora w apartamencie Saula Lyndracha wydatnie zbladła. Mister Rousseau, może mi pan powie, gdzie właściwie jesteśmy — zapytał, wyraźnie sycząc przy wymawianiu podwójnego „s" w moim nazwisku. Też chciałbym wiedzieć odpowiedziałem kwaśno. — W jaki sposób pana dostali, panie Guur? Bo to pan jest Amara Guur, jeśli się nie mylę? — To ja zadaję pytania. W końcu w moim ręku tkwi spluwa — łagodnie rzekł vormyr. Nagle uderzył mnie fakt, że było niesprawiedliwością wołającą o pomstę do nieba, aby Guur był uzbrojony, a ja nie. Kiedy się obudziłem, miałem na sobie wyłącznie bieliznę. Ten kto nas uwięził, a teraz przeprowadzał nad nami studia z naukową obojętnością, postarał się, żeby Amara Guur miał broń w przeciwieństwie do mnie. Sugerowało to, że wchodził w grę interesujący zestaw moralnych priorytetów. Nie ulegało wątpliwości, że byliśmy pod stałą obserwacją, ale wciąż pozostawał zagadką cel tych badań. Czy oni pozwolą, aby Guur mnie zastrzelił, czy wtrącą się w krytycznym momencie? W końcu byłoby z pewnością niepowetowaną stratą pozwolić, aby jeden z królików doświadczalnych tak szybko zmarnował się, i to bez konkretnego powodu. A może nic mi nie zagrażało, tak jak podczas spotkania z lwem. Z drugiej jednak strony nie było to takie pewne. Ostatecznie postanowiłem nie ryzykować. 245 — Przecież pan wie tyle samo co ja — oświadczyłem znacząco. — A może nawet więcej. Przyszedłem do siebie zaledwie przed paroma minutami, w kabinie iluzji. Była ona jednak o wiele obszerniejsza od tych przereklamowanych trumien używanych podczas pokazów w Skychain City. Ujrzałem sceny z mojego rodzinnego świata lub też z planety zbliżonej pod względem warunków naturalnych. Przy okazji zostałem zaatakowany przez drapieżnika, który w momencie ataku po prostu zniknął z pola widzenia. Amara Guur sprawiał wrażenie zaskoczonego. — Z panem było podobnie? — zapytałem. Yormyr potrząsnął głową. — Po prostu obudziłem się. A gdzie i kiedy przydybali pana? — Nie mam pojęcia, kiedy to się zdarzyło. Przebywałem wtedy od trzydziestu godzin na poziomie, na którym znajduje się dolny wylot szybu. Był ze mną android, niejaki Myrlin. Kiedy wywołał awarię w miejskiej elektrowni, oberwaliśmy z paralizatorów umysłu. Gangster patrzył prosto w moje oczy. Jego ślepia przywodziły mi na myśl spojrzenie lwa. Może właśnie z tego powodu gospodarze najpierw pokazali mi drapieżnika w celu wprowadzenia mnie w odpowiedni nastrój przed spotkaniem z rzeczywistym niebezpieczeństwem . — Znalazłeś Miasto? zapytał vormyr. Odjął broń od mojej szyi, co można było uznać za gest pojednawczy. Przełknąłem z ulgą ślinę. 246 — Pan nie zdołał tam dotrzeć? — odpowiedziałem pytaniem, obserwując wahanie vormyra. — Z pewnością nie mamy zbyt wielu powodów, aby wzajemnie darzyć się sympatią, panie Guur. Jednak podejrzewam, że obaj płyniemy tą samą łodzią. Wynika z tego, że najlepiej zrobimy, jeśli zdamy sobie nawzajem sprawozdania z naszych przygód, a następnie wspólnie zastanowimy się nad naszym położeniem. Chyba zdaje pan sobie sprawę, że znajdujemy się głęboko pod powierzchnią Asgarda, a ktokolwiek więzi nas tutaj, gra z nami w ciuciubabkę. Jestem pewny, że oni nas bez przerwy obserwują. Chociaż gangster nie spuszczał mnie z oczu, jednak ledwo dostrzegalnie skinął głową, a jego ostre jak brzytwy zęby zniknęły pod wargami. W końcu Amara Guur opuścił broń, ale nie miał zamiaru jej odkładać. — Zaskoczono nas, kiedy przemierzaliśmy zamarznięte lasy — opowiadał. — Dostaliśmy się w zasadzkę, w której kilka osób z mojego oddziału poległo w ogniu miotaczy płomieni, a resztę pochwycili oni. — Oni? — zainteresowałem się zastanawiając jednocześnie, czy on przypadkiem nie wziął Crucero za cały pluton. Intuicja mówiła mi, że to gwardzista zastawił tę pułapkę. — To były roboty podobne do olbrzymich sztucznych owadów — usłyszałem w odpowiedzi. A więc nie tylko Crucero wykazuje inicjatywę w tej dziedzinie — pomyślałem. Z tego wynika, że sezon 247 zastawiania pułapek wcześnie się rozpoczął. Teraz zdałem sobie jasno sprawę, że wepchnięcie przecinaka do urządzeń kontrolnych, równało się włożeniu kija w mrowisko. Zdenerwowani tubylcy wyszli ze swoich leży, chcąc nas dostać w swoje ręce. — Czy ktoś z twojej grupy zdołał zbiec? — zapytałem. — Naprawdę nie wiem. Wydaje mi się, że nie. A co się stało z dzielnymi wojakami? Z kolei ja nic o tym nie wiem. Ale jeśli oni zdecydowali się odbyć całą drogę z Centrum na trzeci poziom z zamiarem pochwycenia pańskiej kompanii, to odważę się zawyrokować, że po drodze zwinęli kapitan Gwiezdnej Gwardii i jej całą paczkę. Podejrzewam, że te istoty chcą uniemożliwić wszelki kontakt ze światem zewnętrznym i wygląda na to, że obecnie mają pod swoją opieką wszystkich znających drogę do wnętrza Asgarda. To małe kłamstewko miało zwieść zarówno nieznane, bezustannie podsłuchujące nas istoty, jak również gangstera. A dziennik Saula Lyndracha wciąż znajdował się w pojeździe na powierzchni planety. Chociaż Tetrom może zabrać kupę czasu znalezienie osoby władającej francuskim, aby rozszyfrowała informacje w nim zawarte, to jednak byłem pewny, że dokonają lego. Jeśli na czymś naprawdę im zależało, potrafili być cholernie wytrwali i dokładni. Jak wam udało się wytropić nas w podziemnym labiryncie? — zapytałem milczącego Guura. Była to w pewnym sensie aluzja mająca potwierdzić, że moje 248 poprzednie kłamstwo miało na celu wyprowadzenie w pole nie jego, lecz tajemniczych obserwatorów. Yormyr prawdopodobnie wiedział, że aparacik, który umieścił w notatniku, pozostał na powierzchni. Postarałem się o umieszczenie małej pluskwy w obcasie pańskiego buta. Kiedy ten olbrzym przywłaszczył sobie gablotę, pomyśleliśmy, że będzie pan potrzebował nowy skafander. Gdziekolwiek się pan skieruje, tam but pozostawi organiczny ślad. Właściwie moglibyśmy przez cały czas deptać panu po piętach, ale interesowała nas jedynie lokalizacja szybu. Zamierzaliśmy czekać na was tam, mając cichą nadzieję, że przepadniecie w czeluściach planety i już nie powrócicie. To byłoby naprawdę zabawne, gdyby android rozprawił się z waszym towarzystwem tak samo, jak wykończył moich goryli. Nie mówiłem vormyrowi, że pozostawiliśmy Cru-cero przy wejściu do szybu na wypadek, gdyby on i jego banda wpadła na pomysł urządzenia pułapki. Nie wydawało mi się to jednak ani konieczne, ani rozsądne. Zdecydowałem się pozostawić go w wierze, że to nasi aktualni gospodarze zorganizowali tę całą wyprawę pod znakiem miotaczy płomieni. — Tak więc pozostaje tylko odpowiedzieć na pytanie: co teraz robimy? rzekłem. — Tam, skąd przyszedłem, jest tylko odizolowane pomieszczenie — powiedział Guur. U mnie była ta sama sytuacja. Z tego wynika, że pozostaje nam tylko jedna droga. Kto wie, kogo tam możemy spotkać? Będzie pan taki miły i pójdzie przede mną? 249 — To ja wciąż mam broń w ręce — przypomniał mi Guur pan pójdzie pierwszy. Ten facet był niewątpliwie taką osobą, do której nigdy nie powinno odwracać się tyłem, ale czasem nie ma innego wyboru. Wkroczyłem do dotąd nie znanego nam korytarza i ruszyłem naprzeciw następnej przygodzie. 3© Chociaż tunel wił się i zakręcał, nie było możliwości zabłądzenia. Gdyby nasi nadzorcy zechcieli, mogliby stworzyć tutaj prawdziwy labirynt poprzez otwarcie bram i alternatywnych przejść w dowolnie wybranym miejscu. Wydawało się jednak, że ich jedynym zamiarem było pozwolenie nam na przejście z punktu A do B. Punkt docelowy naszej wędrówki okazał się obszerną otwartą przestrzenią. Po przekroczeniu wąskiej bramy stanęliśmy naprzeciw nie znanego mi lasu. Nieznanego nie tylko dlatego, że nie przypominał mi żadnego z miejsc, które dotychczas widziałem. Ponieważ nigdy nie odwiedziłem Ziemi, nie miałem żadnych możliwości porównania, na przykład, tej równiny pokazanej mi tuż po przebudzeniu z rzeczywistością, ale było to przynajmniej środowisko, do którego czułem podświadomą przynależność. Teraz natomiast, kiedy przyglądałem się dziwacznym 250 zaroślom i drzewom, budzące się we mnie uczucia były całkowicie różne. Stanowczo była to zupełnie obca mi kraina. Nie chodziło tu o dziwne i niecodzienne kształty drzewostanu. Liście mogą mieć tak dziwaczny wygląd, że ostatecznie nic nie wydaje się szczególnie zadziwiające. Natomiast wrażenie robiła ich wielkość. W ich zabarwieniu dominował kolor zielony, przy czym niektóre wzbogacone były dodatkowo przez purpurowe i fioletowe prążki. Kwiaty, ciemne w kolorystyce, osiągały rozmiary tułowia człowieka. Barwa żółta przechodziła w jasnobrązową, niebieska w indygo, a czerwona była ciemna jak krew. Wszystkie pręciki i słupki wyrastające ze środka kielichów były czarne. Większość kwiatów miała kształt dzwonu, a można było także zauważyć podobne do wypróżnionych półkul. Prawie wszystkie, z nielicznymi wyjątkami, pięły się w stronę stropu, który oddalony jedynie o dwanaście metrów od podłoża lasów, promieniował złotawym, elektrycznym światłem. Tylko niewiele roślin można było określić mianem drzew, chociaż w istocie nimi nic były. Były to właściwie sporych rozmiarów krzewy lub olbrzymie kwiaty. Rosły tak gęsto, że przeciętnych rozmiarów humanoid z trudem mógłby się między nimi przecisnąć. Zdawało się, że ta bujna roślinność niepodzielnie panuje nad całą przestrzenią wokół mnie. Mdlącosłodki odór, dosłownie, zwalał z nóg. Z gęstwiny dochodził d,' ięk dający się określić jako furkot lub warkot. Początkowo nic byłem w sianie 251 określić jego źródła. Nagle dostrzegłem stworzenie wspinające się na krawędź jednego z kielichów kwiatowych. Był to potężnych rozmiarów bezskrzydły owad, wielki jak głowa człowieka, o barwie podobnej do kolorytu rośliny, po której się przemieszczał. Stwór do tego stopnia zlewał się z tłem, że trudno było go dostrzec, gdy się nie poruszał. Zrozumiałem, że dźwięki wydają owady, pocierając swoimi częściami ciała, jak koniki polne. — Rozpoznaje pan ten uroczy zakątek? — zapytałem prawie szeptem. — W żadnym wypadku. Chociaż przemierzyłem sporo tropikalnych krain na rodzinnej planecie, nic zbliżonego nie dane było mi ujrzeć. Zastanawiałem się, czy to nie była czasem ojczysta kraina ludu żyjącego na tym piętrze. Jeśli tak, to bez trudności mogłem wyobrazić sobie ich potężne rozmiary. Ostatecznie jednak nie odważyłem się na wyciągnięcie takiego wniosku. Przede wszystkim strop wisiał zaledwie dwanaście metrów nad naszymi głowami, a więc podobnie jak na poziomach pierwszym, drugim i trzecim, zamieszkałych przez istoty o sylwetce zbliżonej do ludzkiej. Szara ściana po obu stronach bramy całkiem wyraźnie wyginała się. Sądząc po promieniu krzywizny, znajdowaliśmy się w rezerwacie o średnicy nie większej od jednego kilometra. Był to właściwie duży ogród lub palmiar-nia. W żadnym wypadku nie można było uznać tego miejsca za samoistny świat. Właśnie zamierzałem spytać o nasze dalsze plany. 252 kiedy do uszu doszedł zupełnie nowy dźwięk, o wiele głośniejszy niż hałas czyniony przez olbrzymie owady. Nie mogło być pomyłki co do źródła dźwięku. Pochodził on z broni palnej. Nie był to jednak miotacz ognia ani nawet iglicowiec, ale staromodny automatyczny pistolet grzmiący raz za razem przy wystrzale kuł. W chwili gdy odgłos strzałów zamilkł, owady podjęły swój koncert. Kiedy usłyszeliśmy je po raz pierwszy, miały najwyraźniej dobry humor, ale teraz wpadły w panikę. Dźwięk przypominający warkot nasilił się tysiąckrotnie i przeszedł w zatrważający skrzek, który wydawał się nie mieć końca. Przycisnąłem dłonie do uszu, broniąc się przed tym straszliwym hałasem. Amara Guur poszedł za moim przykładem, nie wypuszczając jednak pistoletu z prawej dłoni. Spróbowałem zawrócić do korytarza, którym dostaliśmy się tutaj, ale uderzyłem w twardy mur. Zaskoczony spojrzałem za siebie. Nie było już tam żadnej bramy. Zewsząd otaczała nas szara ściana pozbawiona jakichkolwiek szpar. Przycisnęliśmy się do jej gładkiej powierzchni, czekając aż hałas ucichnie. Dopiero wtedy zaistniała możliwość porozumienia się za pomocą słów. — Pójdziemy tamtędy — powiedział Guur zduszonym głosem. Wskazał na prawo, skąd dochodziły odgłosy strzałów. Tuż przy murze biegła wąska, nieznacznie skręcająca ścieżyna, nie zarośnięta całkowicie przez roślinność. Na drodze nie było w zasadzie żadnych przeszkód, więc przeszliśmy w trucht. 253 Mniej więcej sto metrów za zakrętem natknęliśmy się na wpół obnażonego Spirellyjczyka i skąpo przy-odzianą Kythnajkę klęczącą tuż obok zakrwawionego ciała. Leżący osobnik miał na sobie ciemną bieliznę, jaką nosili chłopcy z Gwiezdnej Gwardii. Kythnajką była, oczywiście, Jacinthe Siani, więc z miejsca przyszło mi na myśl, że Spirellyjczykiem z bronią wycelowaną w martwego nieszczęśnika był mój stary znajomy — Haleb. Podczas gdy wspólnie z Guurem zbliżaliśmy się do fatalnego miejsca z jednej strony, z drugiej nadchodziło dwóch obcych vormyrów. Zacząłem podejrzewać, że moje kłopoty rozpoczynają się na dobre. Pospiesznie podszedłem do trupa. Był to Khale-khan. Został trzykrotnie trafiony w pierś i w rezultacie tego właściwie przecięty na pół. W ręku trzymał ogniową spluwę, której nawet nie zdążył użyć. Chociaż nie próbowałem sięgnąć po tę broń, Haleb zacisnął swoją włochatą dłoń na mej szyi i trzymał mnie w uścisku, dopóki tamci dwaj nie zbliżyli się dostatecznie blisko. Kiedy mnie uwolnił, nie próbowałem podnosić się z klęczek, skierowałem tylko wzrok na napastników. To przez tego gnoja dostaliśmy się w zasadzkę. Zauważyłem go na krótko przed tym, jak dopadły nas te cholerne roboty oświadczył Haleb. Z miejsca domyśliłem się, że musiał mnie z kimś pomylić, ale nawet nie miałem zamiaru go o tym przekonywać. 254 — Był wtedy sam? — warknął Amara Guur. Jego ton głosu zdradzał niepewność, być może dlatego, że on sam nie dostrzegł nikogo, kiedy ze swoją paczką wpadł w zasadzkę. Tak mi się zdaje powiedział Haleb z wahaniem. Tak ci się zdaje?! Haleb aż skurczył się ze strachu przed gniewem Guura. A przecież nie tak łatwo przestraszyć Spirellyjczyka. Wydaje mi się, że przeciętny człowiek nic jest w stanie dokonać tej sztuki. Ja nie zauważyłam nikogo poza nim — wtrąciła swoje trzy grosze Kythnajką. Ile naboi zostało ci w magazynku? -- ostro zapytał Guur, spoglądając na broń trzymaną przez Haleba. Haleb wyjął magazynek z kolby pistoletu i sprawdził jego zawartość. Trzy stwierdził po chwili. Bez wątpienia nie był z tego powodu zbyt szczęśliwy i doskonale rozumiałem dlaczego. Pozostałe osoby miały na sobie jedynie bieliznę noszoną zwykle pod skafandrami. Ci dranic, sprawujący naci nami pieczę, pozostawili niektórym z nas broń, ale nie dostarczyli dodatkowej amunicji. Ilaleb nieostrożnie roztrwonił tuzin naboi, kiedy przy spotkaniu z Kha-lekhanem poniosły go nerwy. Przypuszczalnie ten facet zawsze przesadzał podczas wykonywania swoich niebezpiecznych obowiązków. Teraz zostały mu tylko trzy kulki. Przyciśnięty do muru potrafił trochę 255 rachować, więc teraz z jego obliczeń wynikało, że w zaroślach może czaić się jeszcze trzech gwardzistów, a na dodatek po okolicy wałęsa się samotny przerośnięty android. Przyjrzałem się uważniej poszarpanym i porozrywanym przez niecelne strzały kielichom kwiatów. Z niektórych wyciekał kleisty sok. Wyglądało to tak, jak gdyby kwiaty krwawiły. Jedno z owadopodobnych stworzeń także dostało za swoje. Jego szarobrązowe lepkie wnętrzności zbry-zgały wszystkie zielono- purpurowe liście w promieniu kilku metrów. Szkielet istoty przypominał bardziej miękką skórę niż twardą tkankę kostną. Jedynie odnóża były stosunkowo sztywne. Wciąż jeszcze poruszały się automatycznie, ale zauważyłem, że stopniowo zamierały. Stało się jasne, że szansę na porozumienie i zadeklarowanie rozejmu do czasu, gdy nasza godna pożałowania sytuacja wyjaśni się, były naprawdę minimalne. Kapitan Gwiezdnej Gwardii nie należała do łatwo wybaczających, a przecież trzeba pamiętać, że właśnie poległ jeden z jej chłopaków. Już wyobrażałem sobie, do jakiej furii ją to doprowadzi. Uświadomiłem sobie, że moja sytuacja nie jest z pewnością godna pozazdroszczenia. Stałem się mimowolnym członkiem wyprawy na prawach więźnia lub zakładnika. Nie miałem najmniejszego pojęcia, z jakiego powodu tajemniczy nadzorcy wyznaczyli mi tę rolę. Nie było co do tego cienia wątpliwości, że wydali mnie na łaskę i niełaskę Amary Guura. 256 Wiedziałem także, jak trudne i wyczerpujące będzie odegranie tej roli. — Prawdę mówiąc, nie ma znaczenia, czy on był wtedy sam, czy też nie — rzekł Guur w zamyśleniu. — Jeśli po okolicy kręcą się ludzie, to musieli słyszeć strzały. Pozostało już tylko trzech gwardzistów. Zdaje się, że im tak samo zależy na zlikwidowaniu androida, jak i nam. Nawet jeśli są uzbrojeni, to my mamy przewagę liczebną. Dysponujemy także miotaczem płomieni. Przeanalizowałem jego obliczenia i wcale nie zaskoczyła mnie ich logika. Para vormyrów, która nadeszła niedawno z przeciwnej strony, także posiadała spluwy. Jeden właśnie wręczył miotacz płomieni Halebowi, który z kolei przekazał swoją broń w ręce Jacinthe Siani. Wynikało z tego, że ją także zaliczano do siły bojowej, chociaż było jasne, że uważano ją trochę za mięso armatnie. Sama Jacinthe Siani nie oponowała przeciwko temu przydziałowi. Powoli uniosłem się z klęczek i wyprostowałem. Guur popchnął mnie w kierunku szarej ściany i znowu zajrzał mi w oczy. — Wykończ go! — poradził Haleb. — Zamknij się! — krzyknął Guur, który z pewnością nie był w nastroju do wysłuchiwania wątpliwej wartości rad. — Haleb, ty pójdziesz wzdłuż muru w kierunku, z którego nadeszliśmy. W każdej chwili bądź gotów do użycia broni. Seevir, do ciebie należy czuwanie nad drugą stroną. Ty, Kaat, masz nie spuszczać oka z dżungli. 16 Podróż do Centrum 257 Guur odczekał, dopóki jego rozkazy nie zostały wykonane, a potem rozluźnił się trochę. W jakim celu przybyliśmy tutaj, mister Rous-seau? — spokojnie zapytał. Oczywiście, wiedziałem, że ten gangster nie proponuje mi dyskusji z zakresu metafizyki. Kierowały nim sprawy bardziej przyziemne. Oni nas bez przerwy obserwują stwierdzi-łem chociaż my nie widzieliśmy ich na oczy. Założę się, że te istoty śledzą każdy nasz ruch. Niewykluczone, że oni potrafią nawet czytać w naszych myślach. Nigdy nic nie wiadomo. Przypuszczam, że chcą przyjrzeć się naszym reakcjom i coś mi mówi, że ten twój Spirellyjski przyjaciel zdążył już ich rozczarować. Guur obnażył swoje kły. On naprawdę wyglądał na krzyżówkę wilka z krokodylem, a jego oddech cuchnął bardziej niż przedtem. — Nie wydaje mi się, abyśmy mieli sobie wiele do powiedzenia oświadczył. Podobnie jak ja, ma pan nieznaczne siniaki na szyi, mister Rousseau. Ponieważ my, vormyrowie, lepiej orientujemy się w upływie czasu, dlatego wiem, że upłynęło dwanaście dni od pojmania mnie. Te nieznane istoty miały więc dostateczną ilość czasu na dokładne przebadanie nas, a przypuszczam, że ich metody w tej dziedzinie przewyższają nasze. Chyba zgodzi się pan z tym? Na to wygląda przyznałem. Chociaż Amara Guur nie miał pociągającej apa- 258 rycji, był podstępny i przewrotny, to z pewnością nie można było nazwać go głupcem. Jeśli pan zakłada, że rozczarują się, gdyby doszło do walki między nami — kontynuował gangster to czy tym samym uważa pan za pewne, że ich menu składa się w głównej mierze z liści, podobnie zresztą jak u Tetrów? Domyśliłem się, że mój rozmówca nie miał najwyższego mniemania o jaroszach. Postanowiłem zapamiętać, że jeśli kiedykolwiek będę chciał rozwścieczyć yormyra do białej gorączki, to powinienem wyzwać go od pożeracza zieleniny. Prawdę mówiąc, kulinarne zwyczaje tych istot są mi nie znane — odparłem. — Ale niech pan spojrzy na to z innej strony. Mieszkańcy Asgarda prawdopodobnie nie wiedzieli, że ich planeta została odkryta przez istoty z Kosmosu. Może nawet nie przypuszczali, że przestrzeń kosmiczna poza Asgar-dem jest zamieszkała. Jeśli niespodziewanie zauważa się, że w zewnętrznych warstwach tej wielkiej cebuli pojawili się ciekawscy wędrowcy, to jakiego rodzaju istot pragnęłoby się ujrzeć najbardziej? Guur rzekł coś w ojczystym języku. Kiedy odpowiedziałem mu pustym spojrzeniem, wytłumaczył mi: Najlepsze byłyby istoty zdatne do konsumpcji, czyli zwierzyna łowna. Istoty rozumne to nie zwierzyna łowna - wyjaśniłem mu. W języku vormyrów nie ma odpowiednika dla 259 wyrażenia „istoty rozumne". Robimy podział wyłącznie na drapieżniki i zwierzynę łowną. W ten właśnie sposób dzielimy zarówno humanoidy, jak i wszelkie inne żywe stworzenia. — Przecież cywilizowane społeczeństwo nie może kierować się takimi zasadami — oświadczyłem z oburzeniem. — To Tetrowie tak uważają. Tak jak wszystkie roślinożerne, kierują się stadną etyką tchórzy, co jest zaprzeczeniem życia i siły — szydził vormyr. — Człowieku, zrozum, że istnieją tylko dwa rodzaje istot: te, które konsumują i te, które są przeznaczone do konsumpcji. Nasze prawa wymagają lojalności w stosunku do społeczności, której jest się członkiem, okazywania szacunku i respektu mięsożernym kolegom i roztaczania troskliwej opieki nad przeznaczonymi do pożarcia. Nigdy nie zapominamy, kim naprawdę jesteśmy i w gruncie rzeczy staramy się być rozważni. Przebywając wśród Tetrów, i im podobnych, staramy się zachowywać spokojnie i przebiegle, ponieważ wiemy doskonale, że stada roślinożerców w pewnych warunkach, mogą okazać się niebezpieczne. Zawsze jednak pamiętamy o naszym naturalnym sposobie życia, o naszej prawdziwej kulturze. Do tej pory mi się zdawało, że każdy gangster jest z natury prymitywny. Dodatkowo galaktyczne rasy, które wywodziły się w prostej linii od gadów, dziedziczyły prymitywizm wraz z genami. Jednak stało się dla mnie jasne, że Amara Guur zapatrywał się na 260 te sprawy całkiem odmiennie. Tutaj muszę wyjaśnić,. że zawsze oburzał mnie fakt, iż Tetrowie uważali ludzi za równie barbarzyńskich jak vormyrów. Ci drudzy stali na niskim poziomie intelektualnym i moralnym, i było to dla mnie oczywiste, ale żeby nas traktować na równi z nim j-... Natomiast sami vor-myrowie zapatrywali się na tę sprawę wręcz odwrotnie. Przypuszczalnie czuli się obrażeni faktem zaliczania ich do wspólnej kategorii z- 'nami. — Przecież to jest bzdura — rzekłem. — Nie ocenia się poziomu moralnego obcych istot na podstawie ich diety. Należy raczej wziąć pod uwagę ich poziom intelektualny. Wiedziałem jednak doskonale, że moja uwaga nie zrobi na nim najmniejszego wrażenia. Nasuwało mi się nawet parę argumentów, którymi Guur może się posłużyć, odpierając moje zarzuty. W końcu można twierdzić, że to kim jesteśmy i jak myślimy, jest głównie zdeterminowane przez sposób, w jaki się odżywiamy. Być może byłem w stanie pojąć oba przeciwstawne poglądy, ponieważ należę do wszyst-kożerców. Ale mój rozmówca nie zamierzał dyskutować na ten temat. Dla niego było jasne jak słońce, że opinie durnej bandy jaroszy nie są warte złamanego grosza. Mimo że jego rasa współżyła zgodnie z dziesiątkami roślinożernych wchodzących w skład galaktycznej społeczności, ich przekonania nie uległy zmianie. Nic dziwnego, że tak doskonale współpracują ze Spirellyjczykami, a jednocześnie wszystkie inne rasy 261 nienawidzą ich do szpiku kości. Nie zaskakuje także fakt wykształcenia się ich występnej podkultury w Skychain City. Przypomniałem sobie, że Sleath był wegeteriani-nem i już dłużej nie dziwiłem się, że vormyrowie, dla wrobienia mnie, potrafili zamordować człowieka. Guur wcale nie traktował tego jako morderstwo, ponieważ dla niego ofiara nie warta była nawet przez moment potraktowania jej w kategoriach moralnych. Zastanawiałem się, co ten drapieżnik myślał o mnie: „Zdaje mi się, że uważa naszych nadzorców za drapieżników z dziada pradziada, a także że zwabili nas do tej klatki, aby się przekonać na własne oczy, czy im dorównujemy". Guur odwrócił się i spojrzał na zwłoki Khale-khana, a potem na wybujałe kwiaty puszczy. — O, nie. Oni są liściastożcrni. Chciałbym, żeby było inaczej, ale niestety wszystko na to wskazuje — oświadczył zasmucony. — Wszystko? Przede wszystkim pancerz. W nim pożeracze zieleniny pokładają swoje nadzieje na przetrwanie. Mięsożerni są zwinni i zgrabni, a ich bronią jest atak. Tylko istoty żywiące się nasionami i korą zastosowałyby pancerz na tak szeroką skalę i ukryłyby się tak głęboko. Oni z pewnością nie mają natury myśliwych, raczej przybierają na wadze i obrastają tłuszczem. Tak jak i Tetrowie swoją pozbawioną wszelkiej wartości, zanieczyszczoną i wstrętną żywność wytwarzają za pomocą maszyn. Tak, lak, ten wszech- świat aż roi się od stadnych istot, którym stworzenia żyjące w zgodzie z naturą są solą w oku. Przy tym powszechnie przyjęte prawo zobowiązuje drapieżców do powściągliwości. A one żyją dzięki swojemu sprytowi i podstępnym działaniom. Stadna etyka chroni tę trzodę, ale tylko do chwili kiedy nadejdzie łowca. Te istoty już wiedzą, do czego jesteśmy zdolni. Chociaż nie drżą przed nami ze strachu, jednak czują respekt przed naszą naturą. A przede wszystkim odczuwają strach przed myśliwymi, którzy nadejdą w przyszłości. — Mógłby pan odłożyć broń i w ten sposób choć trochę uśmierzyć ten lęk — zasugerowałem. Z góry wiedziałem, że to beznadziejna sprawa. Takie propozycje padają tylko z ust roślinożernych. Yormyr, oczywiście, nie martwił się ani trochę tym, co pomyślą o nim obserwatorzy. W końcu to on był drapieżnikiem. Mięsożerny ma wrodzony spryt, przypomniałem sobie bezgłośnie. I działa podstępnie. O cholera. Kapitan Gwiezdnej Gwardii jest także niezłym drapieżnikiem rzekłem. — Właśnie wróciła z planety, na której przyczyniła się do zgładzenia tamtejszej cywilizacji. Nie jestem tego całkowicie pewny, ale wiele wskazuje na to, że Salamandryjczycy zaliczają się również do mięsożernych. Być może ja wyglądam na jarosza, ale ludzie z gwiezdnych sił, z twojego punktu widzenia, znajdują się na samej górze pod względem sposobu życia. Ma pan na to moje słowo. Amara Guur wciąż nie spuszczał ze mnie wzroku, 262 263 chociaż źrenice zawężyły się mu do cienkich pionowych szpar. To spowodowało, że jego oczy stały się po krawędzie ciemnopomarańczowe i przypominały tryskające iskrami płomienie. — Wydaje mi się, że w waszym społeczeństwie panuje zamęt — zagaił vormyr. — Z jednej strony pociąga was potęga naturalnego prawa, a z drugiej składacie broń przed etyką stada. Próbujecie znaleźć równowagę, która nie istnieje. Wasz gatunek nie może się zdecydować co do tego, czy jest społecznością, czy też stadem. Ja potrafię to wykorzystać. Kiedy kapitan Lear ujrzy pana w mojej mocy, zawaha się. Zacznie targować się o pańskie życie i w konsekwencji za to niezdecydowanie zapłaci własnym. Pomyślałem sobie, że prawdopodobnie myli się w tej kwestii, ale wcale nie byłem pewny, czy było się z czego cieszyć. Nie wiedziałem nawet, jak na to zareagować i ostatecznie niepewność i milczenie przeważyły szalę na jego korzyść. W mojej głowie panował kompletny zamęt. W końcu uspokoiłem sumienie dzięki przypuszczeniu, że stan mojego umysłu nie musi być czymś negatywnym. Przypomniałem sobie tetrańską teorię historii, zreferowaną mi pokrótce przez Aquilę-69 i tkwiące w niej psychologiczne różnice międzygatun-kowe, którym tyle uwagi poświęcał Amara Guur. Chociaż Tetrowie opierali swoją dietę na liściach, jednak czuli się w wystarczającym stopniu indywidualistami, aby sankcjonować niewolnictwo i po- 264 czuwać się do obowiązku wobec grupy. Spoza ich etyki, ukształtowanej na podobieństwo stadnej, wyzierała prawdziwa moc i siła. Wszystkożercy wszystkich galaktyk łączcie się — myślałem. — Pokażmy myśliwym i łowcom nasze drugie oblicze! — Ktoś tam się kręci — wysyczała Jacinthe Siani wprost do nastroszonego spiczastego ucha Amary Guura. Yormyr błyskawicznie odwrócił się. Uchwycił mnie za ramię, oderwał od muru, a następnie wepchnął mnie między siebie a las kwiatów- olbrzymów. — Użyję cię jako tarczy — mruknął. — Nie waż się ruszyć nawet palcem i milcz jak grób. Dopóki jesteś dla mnie przydatny, pozwolę ci żyć. Wiedz, że roztropny łowca nigdy nie uśmierca bez konkretnego powodu. To niejasne przyrzeczenie nie dodało mi ani odrobiny odwagi. — Guur! Musimy pogadać! — usłyszałem kobiecy głos dochodzący z dżungli. — Całkowicie się z tym zgadzam! — krzyknął Guur. — Jest nam niezmiernie przykro z powodu tego nieszczęśliwego wypadku, który miał miejsce, gdy mój lekkomyślny przyjaciel wpadł w panikę. Jestem zdania, że w aktualnej sytuacji musimy zjednoczyć nasze siły. Proszę się zbliżyć. Rjzuciłem okiem na boki. Yormyr wabiący się Kaat stał z jednej strony, a Jacinthe Siani z drugiej. Natomiast Haleb i ostatni z vormyrów zniknęli z 265 pola widzenia. Ukradkiem przenieśli się w gęste poszycie leśne. Gdybym miał w sobie więcej ikry, zawołałbym do pani kapitan, że próbują ją zwabić w pułapkę. Jednak tak się nie stało, nie byłem w sianie dobyć głosu. Obserwowałem,'jak nie uzbrojona Susarma Lear pojawia się pomiędzy parą barwnych ogromnych kwiatów. Ścisnęło mi się serce, kiedy pomyślałem, że ten niezwykły ogród być może spełnia rolę areny, na której władcy Asgarda przeprowadzali igrzyska. Było całkiem jasne, kto odgrywał tutaj rolę lwów. Nie mogłem powstrzymać się od skojarzenia, że biedni i niczego nieświadomi chrześcijanie nie będą w stanie stawić najmniejszego nawet oporu. Jesteśmy pogrążeni w żalu po śmierci pani żołnierza gładko wyraził swoje współczucie Amara Guur. — Była to niefortunna pomyłka spowodowana szokiem wywołanym przez niecodzienną sytuację. — Doskonale to rozumiem — odparła chłodno Susarma Lear. Nie szukamy zwady z pana ludźmi. Przybyliśmy tutaj z zamiarem zlikwidowania and-roida i ten zamiar chcemy zrealizować. Domyślam się, że pan także nie ma żadnych powodów, aby darzyć go sympatią i byłby szczęśliwy, gdyby ujrzał go unieszkodliwionego. 266 Poczułem, że Guur rozluźnił się lekko, chociaż lufa jego broni wwiercała się nieustannie w mój kręgosłup poniżej szyi. - Zgadza się. Ten olbrzym... znaczy android, uśmiercił sporo wartościowych ludzi. Z pewnością nic mamy zamiaru ingerować w waszą misję oświadczył Guur. — Kiedy rozprawimy się z androidem — podjęła swoje wywody pani kapitan najważniejszym problemem będzie wydostanie się z tego labiryntu. Trwonienie naszej energii na wzajemne uśmiercanie się jest kompletnie pozbawione sensu, a najlepszym rozwiązaniem będzie nawiązanie współpracy. — Całkowicie się z tym zgadzam — rzekł Guur. W takim razie proponuję, aby odłożył pan broń i porozmawiał ze mną w cywilizowany sposób. Guur rozluźnił się trochę bardziej, w wyniku czego nacisk na moje kręgi zelżał. Jednak gangster nie miał zamiaru odkładać broni. Yormyr czający się z boku nawet nie drgnął, jedynie Jacinthe Siani opuściła lufę broni dużego kalibru. — Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności skłamał Amara Guur ----- ale chyba właściwie oceni pani moją ostrożność. Wprawdzie widzimy, że jest pani nie uzbrojona, ale nic pewnego nie można powiedzieć o pani doborowej kompanii. — On łże jak z nut. Gdybym znajdował się na twoim miejscu, wyniósłbym się stąd do wszystkich diabłów — zwróciłem się do kapitan Gwiezdnej Gwardii odzyskawszy głos. 267 Poczułem, jak lufa powtórnie zagłębia się w moje plecy, a szponiaste palce Guura wbijają się w moje ramię. — Mister Rousseau jest w błędzie ----- oświadczył beznamiętnie vormyr. Ani jeden muskuł nie drgnął na twarzy pięknej pani kapitan. Nie można było nawet jednoznacznie powiedzieć, czy patrzyła na mnie, czy też na stojącą za moimi plecami kreaturę. Szeregowiec Rousseau tkwi po uszy w kłopotach stwierdziła lakonicznie. — Będzie oskarżony o tchórzostwo w obliczu wroga i dezercję. Porzucił nas w momencie, kiedy spostrzegł, że znaleźliśmy się w poważnych kłopotach. Jeśli chce go pan zatrzymać, nie mam nic przeciwko temu. Mówię poważnie, on mnie nic nie obchodzi. Jest takie stare ziemskie przysłowie mówiące, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Wyglądało na to, że takowych nie posiadałem. Jedyną osobą, z którą zamieniłem ostatnio parę przyjaznych słów był Myrlin, a on, zdaje się, cieszył się jeszcze mniejszą popularnością niż ja. Już przedtem porządnie się martwiłem, ale teraz poczułem się całkowicie zastraszony. W końcu nie znałem aż tak dobrze pani kapitan, aby zgłębić jej rzeczywiste motywy i poglądy. Wiedziałem doskonale, że Amara Guur był zbrodniczym draniem, który był golów zamordować z zimną krwią każdego w polu widzenia przy najmniejszej prowokacji, ale nie byłem w stanie przejrzeć gry kapitan Gwiezdnej Gwardii. Czy na- 268 prawdę wierzyła w możliwość dogadania się. Może załatwienie androida uważała za tak ważne, że nawet zawarcie przymierza z Guurem było dopuszczalne. — Jeśli pani ludzie wyjdą z kryjówek, moi uczynią podobnie. Kiedy wszyscy bez wyjątku znajdziemy się w zasięgu naszych oczu, wtedy jak jeden mąż odłożymy broń. Czy odpowiada pani takie rozwiązanie? — zaproponował Guur. — Jak najbardziej — zgodziła się Susarma Lear, starając się zapanować nad sobą. Niespodziewanie, gdzieś z lewej strony, doszedł naszych uszu dźwięk, który bez cienia wątpliwości można było uznać za strzał z miotacza ognia. Pojawił się ogromny kłąb dymu, a potem zdawało się, że dżungla oszalała, ponieważ wszystkie wyrośnięte owady zaczęły brzęczeć i cykać ogarnięte paniką. W tym czasie zaplanowałem moje posunięcie w tej grze. Gwałtownie usunąłem się spod spluwy Guura, wetknąłem moje ramię między jego nogi i dźwignąłem gangstera do góry. Przy tak znikomej grawitacji Guur był co najmniej o połowę lżejszy i chociaż nie zdołałem go znacznie podnieść, jednak oderwałem jego powłokę doczesną od podłoża i cisnąłem tak, że gangster runął na Jacinthe Siani jak wystrzelony z armaty. Jacinthe upadła, rusznica wyfrunęła jej z rąk i grzmotnęła w wielki jak dzwon kielich kwiatu. Amara Guur miał na tyle rozumu, aby nie wypuścić z łapy broni, ale jak na razie był zajęty samym sobą. Jego refleks był znakomity, jednak nieodpo- 269 wiedni przy tej sile przyciągania. Kiedy gangster odepchnął się od gruntu z zamiarem zerwania na równe nogi, uczynił to zbyt gwałtownie i powtórnie stracił równowagę, odstawiając przy tym całkiem poprawnego fikołka. Na vormyrze, który wabił się Kaat, akrobacje szefa nie wywarły żadnego wrażenia. Ale kiedy on sam poderwał pistolet do pozycji strzeleckiej, także zaufał swoim starym odruchom, które były przecież dostosowane do normalnej grawitacji Asgarda. Strzały, które oddał, trafiły Panu Bogu w okno. O ile mi było wiadomo, to kapitan Lear przeszła intensywne przeszkolenie w walkach w małej grawitacji. Nie zdążyłem nawet zauważyć, skąd wydobyła swojego gnata, ale nagle pojawił się w jej dłoni pistolet, a sekundę później górna część ciała vormyra Kaata buchnęła płomieniami, wskutek czego jego ugotowane ciało zaczęło odchodzić od kości. Dałem nura w kierunku kwiatu, przy którym upadła rusznica. Chociaż straciłem ją przedtem z oczu, teraz momentalnie namacałem i uchwyciłem, a następnie mocno ściskając ją w dłoniach, przetoczyłem się parę metrów dalej. Ogromny kwiat przygnieciony moim ciężarem przypominał mi płachtę lepkiej gumy, ale nie powstrzymał mnie. Kiedy tylko moje stopy zetknęły się powtórnie z podłożem, z wyczuciem wyprostowałem się i uniosłem broń do strzału. Zdawało mi się, że wszystko rozgrywało się w zwolnionym tempie, co właściwie odpowiadało rze- czywistości. Kiedy tylko stanąłem, Amara Guur właśnie odzyskiwał kontrolę nad swoim ciałem. Po-dźwignął się do góry, opierając mocno plecami o zakrzywioną ścianę i nakierował iglaka na moje podbrzusze. Zacząłem strzelać, starając się jak najszybciej posłać gangsterowi trzy ostatnie kulki z magazynku pistoletu. Pierwszy pocisk trafił go w okolice pępka, drugi^w mostek, a trzeci i ostatni rozerwał w drobny mak jego łeb. Odrzut broni był tak potężny, że rozłożyłem się jak długi w oddalonych o dobrych parę metrów zaroślach, gdzie dobrane towarzystwo gigantycznych karaluchów zawodziło jak chór oszalałych syren. Kiedy wylądowałem pośród nich, rozpełzły się na wszystkie strony tak szybko, jak tylko pozwalały im na to ich cienkie odnóża. Kiedy zdołałem się pozbierać z ziemi, kapitan Lear trzymała na muszce Jacinthe Siani, która przycisnęła się do muru i rozrzuciła szeroko ręce. Wyglądała na przerażoną. Z jednej strony wyłonił się z gęstwiny Serne, a z drugiej Crucero. Natomiast po Halebie, jak również po ostatnim z vormyrów, nic było śladu. Prawdę mówiąc, właściwie nie liczyłem, że ich kiedykolwiek jeszcze ujrzę. Zgiełk wywoływany przez owady powoli zamierał. Gdy w końcu się zgromadziliśmy, możliwe stało się porozumiewanie. To było piękne posunięcie, Rousseau. Być może będzie z ciebie w końcu gwardzista na schwał pochwaliła mnie pani kapitan. 270 271 — Wychowałem się w niskiej grawitacji — powiedziałem dla pełriej jasności. — Właściwie to dotychczas nie miałem okazji do wykazania się w walce, ale uczestniczyłem w pozorowanych starciach. Guur spędził całe swoje życie na planetach i był na tyle nieostrożny, że zdradził się z tym. Doskonale wiedziałem, że wystarczy wytrącić go z równowagi, aby stał się bezradny jak niemowlę. Spojrzałem na pogruchotane zwłoki Guura. Cała okolica była zbryzgana krwią, która niczym specjalnym nie różniła się od ludzkiej. Nawet jej odór był taki sam. — Właściwie poradziłabym sobie z całą trójką rzeczowo stwierdziła kapitan Lear ale to ładnie z twojej strony, że przyszedłeś mi z pomocą. Mam nadzieję, że nie uwierzyłeś, jakoby twój los był mi całkowicie obojętny. — Doszedłem do wniosku, że szansę postradania życia z twojej ręki są minimalnie mniejsze w stosunku do szans, jakie miałem u Guura. Przecież zawsze chciałaś wysłać go w zaświaty, zgadza się? Cała la twoja gadka o współpracy była zmyła dla zyskania na! czasie, podczas gdy ta dobrana para rozprawiała się z Halebem i: jego kumplem. Chyba się nie mylę? Nie mylisz się rzekła pani kapitan, jednocześnie odwracając się do Crucero. Drapieżniki są podslępne i zwodnicze mruknąłem. Co powiedziałeś? zapytała moja przełożona. — To było tylko takie zasłyszane motto. Mam 272 nadzieję, że blefowałaś, kiedy zarzuciłaś mi tchórzostwo i dezercje? Szczerze mówiąc, nic. Ale kiedy biedny Kally zaczął się wydzierać wniebogłosy, pomyślałam, że każdy z nas gotował się na śmierć. Zamierzam odpuścić ci twoje przewinienie ze względu na pomoc, jaką mi przed paroma minutami udzieliłeś. Zgoda? Chociaż nie można jej było uznać za wspaniałomyślną, uważałem tę propozycję za godną zaakceptowania. A co zrobimy z nią? zapylał Crucero machając pislolelem w kierunku Jacinlhe Siani. — Należy ją zlikwidować doradził zwięźle Serne. W lym momencie jego poslawa przywodziła na myśl Haleba. Zaraz, zaraz wlrąciłem się. Ona może być dla mnie użyleczna. Jest to prawdopodobnie jedyna żyjąca osoba, która może złożyć zeznania przed tetrańskim sędzią, jak to było naprawdę z tym morderstwem, w które mnie wrobiono. Naprawdę potrzebuję jej pomocy. No lo w porządku. Ona już nie jcsl szkodliwa i nie będzie nam sprawiała nowych kłopolów. Nie mam racji? kapitan Susarma Lear zwróciła się do przerażonej Jacinlhe Siani. Ta z entuzjazmem pokiwała główką na znak zgody. Jeśli ci jest potrzebna, lo pilnuj jej dobrze Sernc wcisnął mi do ręki pistolet który znalazł przy jednym z trupów. 273 Rzuciłem okiem na las, z którego przybył Serne. Zgiełk powodowany przez robactwo jeszcze nic zamarł, a wręcz przeciwnie zdawał się powtórnie narastać. W tym momencie zdałem sobie sprawę, dlaczego tak jest. Kiedy ujrzałem co tam się dzieje, moje serce przestało przez moment bić. Mcrde! - wyrwało mi się, ale powiedziałem to tak cicho, że nikt tego nic zrozumiał. Z wyrazu twarzy osoby towarzyszące mi odczytały, że coś jest nie w porządku. Kapitan Lear chyżo odwróciła -się, aby zobaczyć, co mnie tak zaalarmowało. Z dżungli gwałtownie wydobywały się kłęby dymu, wypełniając przestrzeń pomiędzy najwyżej rosnąc;; warstwą listowia a sklepieniem niebieskim. Już po chwili dym zaczął przesłaniać jaskrawy blask elektrycznego światła, sprowadzając do dżungli ciemności, być może po raz pierwszy od tysięcy lat. U cholera. Mówiłam ci, żebyś zachował ostrożność skrytykowała swojego podwładnego pani kapitan. Nie byłem w stanic podejść do skurczybyka na tyle blisko, aby posłużyć się drutem. Musiałem użyć miotacza płomieni skarżył się Sernc. Miejmy nadzieję, że oni znają taką instytucję jak straż pożarna rzekłem. Ale kapitan Gwiezdnej Gwardii nie miała zamiaru czekać na strażaków. Tędy wskazała na wąską ścieżkę biegnącą samym skrajem płonącego ogrodu i rzuciła się do ucieczki. 274 Crucero i Serne nie wahali się ani chwili i poszli w ślady swojej przełożonej. Jacinthe Siani wciąż opierała się o mur i chociaż nie odrywała oczu od wydobywających się z zarośli kłębów dymu, wydawało się, że nie ma zamiaru porzucić miejsca pod ścianą. — Rusz się! — chwyciłem ją za ramię, odciągnąłem od muru i pchnąłem w kierunku obranym przez gwardię. Uciekaj! — rozkazałem. W końcu Jacinthe Siani posłuchała mnie. Pobiegłem za nią, sadząc potężnymi susami. Dziewczyna nie miała wprawy w sprincie przy tej sile przyciągania i przewracała się co kawałek. Cierpliwie podnosiłem ją i dopingowałem do dalszego wysiłku, jednocześnie wpychając ją na ścieżkę biegnącą wzdłuż niezmiennie szarego muru. Parę razy wpadaliśmy na ścianę, ponieważ droga była bardzo wąska. Te kolizje nawet i mnie zdezorientowały. W ciągu trzech minut odległość dzieląca nas od pozostałych wynosiła już czterdzieści metrów. Pożar rozprzestrzeniał się dosyć wolno, więc wkrótce dymy pozostały za nami. Jednak wciąż przychodził mi na myśl tajemniczy sposób, w jaki zawarło się za mną jedyne wyjście. Jeśli rozumowaliśmy słusznie, to znajdowaliśmy się w szczelnie odizolowanym cylindrze i nie mieliśmy powodów przypuszczać, że istoty, które nas do niego zwabiły, pozwolą nam teraz go opuścić. Przecież nie kiwnęli nawet palcem, kiedy my urządziliśmy sobie rzeź. 275 Dlaczego mieliby interweniować w tej chwili? Aby uratować zabójców od wypicia tego piwa, które sami sobie nawarzyli? Jedyną nadzieję pokładałem w tym, że zależeć im będzie chociaż na tej cieplarnianej egzotycznej roślinności. Może wiec zdecydują się na ugaszenie pożaru choćby tylko dla uratowania samego lasu. Byłem tak pochłonięty przynaglaniem Jacinthe Siani do szybszego biegu po ścieżce, jak również trapiłem się pożarem, że nawet nie spostrzegłem, kiedy pani kapitan i jej wesoła kompania zaprzestali ucieczki. Musiałem gwałtownie wyhamować, bo nagle pojawiły się przede mną szerokie plecy Serne'a. Nawet moje duże doświadczenie w niskiej grawitacji nie wystarczyło dla pomyślnego rozwiązania tego problemu. Wprawdzie udało mi się uniknąć zderzenia, ale w rezultacie znowu wylądowałem jak długi w krzakach. Kiedy wyczołgałem się z nich, czując siniaki i za-drapania na całym ciele, zobaczyłem, że Serne przyjął obronną pozycje, to znaczy lekko ugiął nogi w kolanach, a w jego dłoni błyskał pistolet. Crucero zdążył już zniknąć w gęstwinie puszczy. Spróbowałem podnieść się, ale kapitan Lear ścisnęła moje ramie, zmusiła do powtórnego przylgnięcia do ziemi i pociągnęła w cień szerokolistnego krzewu. - O co chodzi? Czyżby znowu problemy z vormyrami? - zapytałem starając się nie krzyczeć, a mimo to być słyszalnym w zgiełku czynionym przez owadzi ród. Właśnie zdałem sobie sprawę, że 276 nikt nigdy dokładnie nie sprecyzował, jak licznym gangiem dysponował Amara Guur w chwili, kiedy został wciągnięty w pułapkę, czy też ilu gangsterów zdołało ujść z życiem, aby w końcu zostać pochwyconym przez roboty. Jednak tym razem nie chodziło o yormyrów. Chociaż pani kapitan nie odpowiedziała na moje pytania, byłem wystarczająco blisko, aby dojrzeć w jej oczach chciwe błyski. Pojąłem, że przed chwilą dostrzegła gdzieś Myrlina. Pani Lear zwolniła uścisk, za to ja bez zwłoki pochwyciłem ją za r?kę, na co ona odpowiedziała pełnym wściekłości i zawziętości spojrzeniem. Podczas prób wyswobodzenia się warknęła w złości, odsłaniając przy tym zęby. Na jej buzi ukazał się grymas, którego jeszcze na ludzkiej twarzy nigdy nie dane mi było ujrzeć. Nie rób tego. On jest absolutnie nieszkodliwy. Przysięgam na wszystko! —- wyrzuciłem z siebie. Wciąż szamotała się ze mną, ale stłumiła przekleństwo wykwitające na jej ustach, kiedy w końcu dotarł do niej sens moich słów. A co ty, do wszystkich diabłów, o tym wiesz? zażądała ode mnie wyjaśnień. Zrozumiałem ją tylko dlatego, że pani kapitan przybliżyła maksymalnie swoją twarz do mojej i z pasją wysyczała kwestię. Po tym jak nasze drogi rozeszły się, spotkałem go. Opowiedział mi o wszystkim. On naprawdę nie stanowi żadnego zagrożenia. 277 •— Przypuszczam, że to on tak twierdzi odparła. Tak właśnie było, a ja mu uwierzyłem. Ale kiedy przyjrzałem się uważniej spoconej twarzy Susarmy Lear, jej poplątanym blond włosom i w końcu jej błękitnym oczom spoglądającym tak zimno, jak żadne inne, które dotychczas dane było mi widzieć, zrozumiałem, że nie było takiej siły ani na Ziemi, ani na Asgardzie, ani gdziekolwiek indziej we wszechświecie, która zmusiłaby ją do wzięcia moich słów serio. Nie zabijaj go. Proszę, pozostaw go przy życiu błagałem. Nie chciałem uwolnić jej ramienia. Musze przyznać, że nawet sam nie wiedziałem do końca, dlaczego tak mi na tym zależało. W końcu jego słowo stało przeciwko jej oświadczeniu... lub też przeciwko jej instynktowi. Co tak wpłynęło na mnie podczas tych kilku godzin spędzonych razem? Jaki sens miały moje próby uratowania mu życia? Tak czy owak, naprawdę zależało mi na nim. Możliwe, że zwyczajnie osiągnąłem granicę tolerancji w bezczynnym przypatrywaniu się śmierci i zniszczeniu. A może miałem chandrę wywołaną odwiecznym dylematem wszystkożernych. Kapitan Lear uniosła pistolet i wymierzyła w moją twarz. Jeśli zaraz mnie nie puścisz, rozwalę ci łeb rzekła. Pomyślałem, że skoro potrafiła podpalić cały 278 świat, to można się spodziewać po niej wszystkiego. Nie miałem żadnych wątpliwości, że mówiła serio. Jej szczególna paranoja nie miała granic i nie było żadnego sposobu na pohamowanie jej. Puściłem jej ramię. Jacinthe Siani wciąż przebywała na otwartej przestrzeni. Przykucnęła na ścieżce. Nikt jakoś nie pomyślał, aby usunąć ją stamtąd. Marnie wyglądała, doprowadzona przez upadki i kolizje do tak opłakanego stanu. Była rozczochrana, a jej nieznacznie tylko odmienna od ludzkiej twarz wyrażała jawne poddanie się panice. Wpatrywała się gdzieś poza zakręt ścieżki, i chociaż z mojego miejsca nie mogłem tego dostrzec, doskonale wiedziałem, na kim zatrzymała swój wzrok. Susarma Lear zdążyła już odwrócić się i kompletnie o mnie zapomnieć. Twierdzę, że w życiu każdego człowieka nadchodzi taki czas, kiedy bez powodu robi się coś całkiem idiotycznego. Skoczyłem na równe nogi i wrzasnąłem, na ile tylko starczyło mi pary w piersiach: Spieprzaj stąd, ty durniu! Teraz, kiedy wstałem, mogłem już go dostrzec. Stał pośrodku wyjątkowo obszernego ogołoconego z roślinności skrawka ziemi. Wytrzeszczonymi oczami spoglądał na Jacinthe Siani. Kiedy podniosłem się, zwrócił wzrok w moim kierunku, ale z jego zachowania nie wynikało, że dosłyszał moje ostrzeżenie. W dodatku zgiełk spłoszonego pożarem robact- 279 wa był tak przeraźliwy, że przypuszczalnie nic można hyło zrozumieć słów. Jego uwagę przyciągnęło jedynie moje pojawienie się. Gapił się na mnie jak na obłąkanego. Nie zauważyłem u niego żadnej broni, a jego eały ubiór stanowiła para majtek. Wydawał się być całkowicie bezbronny i stanowił łatwy jak wrota stodoły cel. Niespodziewanie, miotając przekleństwa, wynurzyła się przede mną Susarma Lear. Bez chwili zwłoki wyrzuciła przed siebie rękę uzbrojoną w pistolet i wystrzeliła. Skwiercząc jak zimne ognie, trzy ogniste pociski przecięły powietrze i jeden po drugim trafiły androida prosto w pierś. Myrlin padł na plecy i jak gdyby momentalnie stracił na objętości, ponieważ gorące gazy wdarły się do wnętrza jego piersi, spaliły serce i płuca. Z ust kapitan Gwiezdnej Gwardii wydarł się potężny okrzyk triumfu, a potem nieboskłon także oszalał. Wszystkie, bez wyjątku, jaskrawo płonące żarówki zaczęły migotać i błyskać. Już po raz drugi doznałem tego koszmarnego uczucia, jakby ktoś wlewał mi kwas do mózgu. Sięgnąłem rękami do twarzy, próbując osłonić oczy przed uderzeniem promieni z paralizatora umysłu, ale było za późno. Zanim pogrążyłem się w nieświadomości, zdołałem jeszcze dojrzeć spoczywające na kawałku nagiej gleby zwłoki Myrlina z rozpostartymi ramionami. Wokół coś lśniło i migotało na podobieństwo zniekształconego obrazu na ekranie monitora maja- 280 cego lada chwila zgasnąć. W chwilę później i ja się wyłączyłem. Kiedy tym razem doszedłem do siebie, mojego samopoczucia z pewnością nie można było nazwać dobrym. Męczyły mnie mdłości, kręciło mi się w głowie, a w jamie ustnej miałem okropny metaliczny smak. Zdawało mi się, że mam sklejone powieki, a mięśnie nóg bardzo bolały. Pomimo stanu w jakim się znajdowałem, udało mi się usiąść, a po chwili otworzyłem oczy, mrugając dla wyostrzenia postrzeganego obrazu. Znajdowałem się w tym samym miejscu. Migotanie sztucznego nieboskłonu usiało. Panował natomiast zręcznie symulowany półmrok. Płonęło parę lamp, ale większość była wygaszona. Lasem zawładnęła cisza i spokój. Udało mi się pochwycić w nozdrza słabą i odległą woń dymu. Susarma Lear leżała rozciągnięta na gigantycznych rozmiarów liściu, a jej głowa spoczywała na kielichu purpurowego kwiatu. Nie dawała żadnych oznak życia. Nawel nie drgnęła, kiedy pociągnąłem ja za rękaw. Skierowałem wzrok na skrawek otwartej przestrzeni, gdzie powinny spoczywać zwłoki Myrlina. Ale ich tam nie było. Nie było lam już nawet lego skrawka otwarlej przestrzeni. 281 Nawet mnie to specjalnie nie zdziwiło. Chociaż wciąż byłem oszołomiony, jednak zdołałem przypomnieć sobie, że zanim urwał mi się film, zarejestrowałem obraz znikających szczątek doczesnych Myrlina. W tym momencie zrodziło się we mnie podejrzenie, że cały otaczający mnie obraz świata nie odpowiadał do końca rzeczywistości. Próbowałem ustalić, w jakim stanie znajdowała się Jacinthe Siani. Reagowała podobnie jak pani kapitan, to znaczy, wcale. Spostrzegłem, że Serne także nie daje żadnych oznak życia, chociaż niewątpliwie nie przeniósł się jeszcze w zaświaty. Aby pozbyć się okropnego smaku, parę razy porządnie odkaszlnąłem, a potem zwyczajnie oparłem się o mur z zamiarem nabrania siły emanującej z jego chłodnej twardej materii. Z zarośli wynurzył się Myrlin. Jego przyodziewek, od czasu kiedy ujrzałem go padającego od ogniowych pocisków, nie uległ zmianie, ale nie dostrzegłem też najmniejszych śladów zranienia. Muszę dodać, że chociaż teraz jego cera wydała mi się bardziej szara, był chyba w o wiele lepszej kondycji od mojej. Po raz pierwszy dane mi było przyjrzeć się dokładnie jego twarzy. Tych rysów z pewnością nie można było nazwać surowymi. Pyzatą twarz pokrywała delikatna skóra. Sprawiał wrażenie wyrośniętego do kolosalnych rozmiarów niemowlaka. Co nowego, panie Rousseau? odezwał się uprzejmie. Teraz już rozumiem, po co był ten cały cyrk 282 z lwem. Wtedy wcale nie chodziło o wypróbowanie mnie, ale chcieliście się po prostu przekonać, ile jest warta wasza iluzja — oświadczyłem zirytowany. — Wiesz, oni nic byli do końca pewni, czy to wypali. To jest całkiem nowa sztuczka wypracowana specjalnie na tę okazję. Trochę mnie zmartwiłeś, bo wyglądało na to, że pojąłeś w czym rzecz, ale ostatecznie trik sprawdził się. Jestem przekonany, że przynajmniej na pani kapitan wywarł przekonujące wrażenie. Jest teraz w stu procentach pewna, że ostatecznie rozprawiła się ze mną. Mam nadzieję, że poprawił jej się przez to humor. Przecież żyła już od dłuższego czasu w ciągłym stresie. Ale cała reszta to zimne trupy. Tak, rzeczywiście. Amara Guur i jego obstawa zginęli naprawdę powiedział spokojnie android — a kapitan Lear wie, że oni nie żyją i to utwierdzi ja w przekonaniu o mojej śmierci, jeśli jeszcze miałaby wątpliwości. Nie mam też żadnych wyrzutów sumienia wywołanych moją biernością. To właśnie oni torturowali i spowodowali zgon Saula Lyndracha. Mnie także mieliby na sumieniu, gdyby dawki środków uspokajających, które wpompowali do mojego organizmu, nic były aż tak efektywne, jak tego oczekiwali. Bycie olbrzymem czasem ma leż swoje zalety. A więc to ty zorganizowałeś wszystko? Właściwie tak. Trochę byłem ograniczony w moich posunięciach, ale oni wyrażali zgodę na większość moich propozycji. Co 7.i\ oni? Istoty wiodące tutaj swój żywot. Oni chyba są trochę stremowani, ho mówiąc szczerze, żadnego z nich nie dane mi było jeszcze widzieć. Ale musze przyznać, że ich technologia stoi na wyjątkowo wysokim poziomie. Potrząsnąłem głową w nadziei przywrócenia tego znakomitego samopoczucia, które mnie nawiedziło po przebudzeniu przed zaledwie paroma godzinami. Jednak cholernie dużo wydarzyło się od tego czasu. A czy pożar przesiał nam zagrażać? -- zapytałem, celowo poruszając problem o marginalnym znaczeniu. Wciąż nie czułem się na siłach, aby pytać o sprawy najważniejszye. Tak jest. Nawet nie wyrządził zbyt wielkich szkód, a te które powstały, są do naprawienia. No to spadł mi kamień z serca być może mój sarkazm był nie na miejscu, ale doszedłem do wniosku, że mogę dać sobie rozgrzeszenie. Nastąpiła krótka przerwa w naszej dyskusji. Myr-lin spojrzał na leżącą twarzą ku ziemi kapitan Lear. Nie jestem pewny, czy oni rzeczywiście mi wierzyli oświadczył Myrlin. A to dlaczego? zaciekawiłem się. Nie mieściło im się w głowach, że którykolwiek z was zdobędzie się na zabójstwo. Po prostu nie byli w stanie wyobrazić sobie, że kiedy tylko przyjdziecie do siebie, znajdując się w tej dziwacznej sytuacji, to z miejsca zaczniecie knuć, jak wzajemnie się po- wyrzynać. 284 Niektórzy rzeczywiście nie maja za grosz wyobraźni zauważyłem. Wiesz, oni są raczej powściągliwi w tych sprawach. Podejrzewam, że z przenoszeniem się na tamten świat też specjalnie się nie spieszą. Odniosłem wrażenie, że sprawują pełną kontrolę zarówno nad swoim środowiskiem, jak również nad własnym żywotem. Bóg z nimi. Ale jak właściwie doszło do tego, że z wszystkich osób kręcących się po okolicy akurat ty awansowałeś na stanowisko sekundanta? Ach, wiesz, ubiłem z nimi pewien interes. Tego zdążyłem się już domyślić. Ale dlaczego akurat z tobą zapragnęli wchodzić w układy? Przecież równie dobrze mogli dojść do porozumienia z panią kapitan lub z Amarą Guurem. Dlaczego nie spróbowali szczęścia ze mną? Prawdopodobnie zadecydował fakt, że sfery naszych zainteresowań wzajemnie się pokrywają. Chodzi o to, że ja potrzebuję domu... ustatkowanego życia... a przede wszystkim miejsca, w którym czułbym się swojsko. Tak więc z największą ochotą oddałem swoje umiejętności na ich usługi, aby dopomóc im znaleźć wyjście. Znaleźć wyjście z czego? Zapomniałeś, że ich świat i życie są nieprzerwanie kontrolowane? Oni potrzebują czasu do namysłu, mister Rous-seau. Czas, w którym zadecydują o przyszłych losach wszechświata. O przyszłych losach wszechświata? po- 2X5 czułem niespodziewanie, że tracę zdolność filozoficznego spojrzenia na całą sprawę, która coraz bardziej wkraczała na obszary zarezerwowane dla surrealizmu. — Bo widzisz, oni nie mieli nawet pojęcia o istnieniu wszechświata — wyjaśnił Myrlin. — Według ich kosmologii poza piętrzącymi się w nieskończoność poziomami Asgarda nic więcej nie istnieje. A teraz są zmuszeni zaakceptować ideę powierzchni, tudzież przestrzeni kosmicznej o niesprecyzowanych granicach. Muszą także ocenić znaczenie tej wiedzy w kategoriach określających ich pochodzenie, ich miejsce i znaczenie we wszechświecie, i na koniec wyjaśnić czynniki wpływające na ten stan rzeczy. — A więc to nie oni zbudowali Asgard i nie znają nawet jego przeznaczenia? Zgadza się. Asgard nie jest ich dziełem. Ich wiedza ogranicza się do podstawowych wiadomości o kilkuset piętrach, ale jeśli chodzi o Centrum, to w tej kwestii nie są mądrzejsi od ciebie. Nic nie wskazuje, aby wykazywali aktywność badawczą, ale wykorzystują prawdopodobnie w tych sprawach roboty. Trzeba jednak wyraźnie stwierdzić, że nigdy nie przebyli szybu Saula. O warunkach panujących na poziomie trzecim nic nie było im wiadomo. Uświadomiłem ich w tej sprawie, a także poinformowałem o poziomach w strefie zimna... o galaktycznej wspólnocie... O Tetrach i vormyrach, i, oczywiście, o wojnie toczącej się pomiędzy Ziemią i Salamandrą. Odniosłem wrażenie, że te nowiny lekko ich zanie- 2K6 pokoiły. Podejrzewam, że oni sami nie przejawiają nadmiernej agresywności, dlatego też uważają wy-darzenia, które rozegrały się na ich oczach za przerażające. Mnie też się wydawało, że to co ostatnio przeżyłem, było przerażające, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, aby zaprzątać sobie tym głowę. Wiec nosisz się z zamiarem osiedlenia się w tym świecie, aby wykładać temu ludowi o wszechświecie - rzekłem i uśmiechnąłem się gorzko, ponieważ na swój sposób zakrawało to na ironię. Przecież android przyszedł na świat całkiem niedawno, a cała jego wiedza zarówno o świecie galaktyk, jak i o ludzkości, została niejako wpompowana w jego mózg przez maszynę. Jeśli się nad tym dobrze zastanowić, to on właściwie nie był istota realną. Hyc może z tej przyczyny tak bardzo przypadł do gustu tajemniczym mieszkańcom podziemnego świata. Właściwie dlaczego dopuściłeś do (ej krwawej łaźni? zaciekawiłem się. Przecież mogłeś po prostu nakłonić swoich nowych przyjaciół do umieszczenia Guura i jego zbirów w hihernatorach. A w ogóle, musieli zrobić nam niezłe pranie mózgów, w czasie kiedy więzili nas przez okrągłych dwanaście dni. Nawet budzenie nic było do tego konieczne. Mogli użyć nas jako źródła informacji o całym wszechświecie, a po zakończeniu badań pozbyć się razem z innymi odpadkami, jeśli (aka byłaby ich wola. Pomyślałem sobie, że mimo wszystko pragniesz 2H7 powrotu do pieleszy domowych, mister Rousscau. Chciałem jedynie oddać ci przysługę. Chociaż to może wydać się perwersyjne, w stosunkach z panią kapitan Lear kierowałem się podobnymi intencjami. Nie zaprzeczysz chyba, mam nadzieję, kiedy oświadczę, że tak naprawdę to nic przeciwko niej nie mam. Ona już taka jest i nic można na to nic poradzić. Ale przecież to z twojego powodu dostałem się w łapy Amary Guura — zwróciłem mu uwagę. — Ten drań w każdej chwili mógł mnie zabić. W odpowiedzi na moje pretensje Myrlin podniósł pistolet, który wręczył mi Serne, abym mógł zagrozić nim Jacinthe Siani. Domyśliłem się, że wcześniej ta broń znajdowała się w rękach Guura. Android skierował pistolet do góry i pociągnął za spust, ale strzał nie padł. — Może broń ma opróżniony magazynek — zawyrokowałem. Ma pełny. Po prostu ta broń nie jest zdolna do oddania strzału. Dziwne, ale poczułem głębokie rozczarowanie. Jeszcze przed chwilą zdawało mi się, że dokonałem jedynego heroicznego czynu w całym moim życiu. Odstawiłem niezły numer, rozprawiając się ostatecznie i nieodwołalnie z jednym z najbardziej zepsutych i podstępnych drani w poznanym kosmosie. I oto, jak grom z jasnego nieba spada na mnie wiadomość, że jego pistolet właściwie nie był groźniejszy od dziecięcej zabawki. Stary dureń nic miał nawet cienia szansy. Wszystkie moje heroiczne dokonania wydały mi się nagle śmieszne i niemądre. 288 Ale pistolet, który uśmiercił Khulekhana był całkiem sprawny powiedziałem zimno. To był wypadek przy pracy. Jak Guur zdążył nadmienić, do tej idiotycznej pomyłki doszło z winy Haleba. Ostatecznie jednak Khalekhan był zawodowym żołnierzem. Nie mam nic przeciwko niemu, ale nie zamierzam też rozdzierać szat z jego powodu. To była tylko część ceny koniecznej do zapłacenia, jeśli ktokolwiek z was miał w przyszłości ujrzeć powierzchnię Asgarda. Mówiąc szczerze, Rousseau, ty jesteś jedyną osobą, do której mam trochę zaufania, a i to nawet nie do końca. Ta krwawa łaźnia to nie był wyłącznie mój pomysł. Chodzi o to, że moi aktualni gospodarze nie byli zupełnie przekonani, i to pomimo całego zasobu wiadomości, które uzyskali z twojego umysłu, jakimi istotami w gruncie rzeczy jesteśmy. Teraz cokolwiek na ten temat już wiedzą. Nie da się jednak zaprzeczyć, że walnie przyczyniłem się do zorganizowania tego całego przedstawienia, jak również wyraziłem, bez większych zastrzeżeń, zgodę na przewidywaną śmierć istot zamieszanych w tę sprawę. Oczywiście, sam także musiałem się wykazać konkretnym świństwem i dlatego zgodziłem się dostarczyć Guurowi niesprawną broń. Sądzę, że rzeczywiście nie jestem lepszy od was wszystkich. Jestem zwyczajnie całkiem niezłą imitacją istoty ludzkiej. Chyba zgodzisz się ze mną? Powiedziałbym nawet, że aż za dobrą imitacją. Dlaczego właściwie pozwolili mi odejść, jeśli 289 są aż tak bardzo zaniepokojeni, jak twierdzisz? dopytywałem się. — Dlaczego nie przeszkodzili ci w wyjaśnieniu mi tego wszystkiego? Widzisz, im aż tak bardzo nie zależy na zatrzymaniu twojej skromnej osoby w tym podziemnym świecie. Są pewni, że sekret położenia szybu zostanie zachowany, pod warunkiem, że pozostawisz- na miejscu dziennik znajdujący się aktualnie na powierzchni. W takim wypadku nie widzą żadnych przeszkód, które uniemożliwiłyby twoje uwolnienie. Muszę nadmienić, że oczywiście w przyszłości już nigdy nie będziesz miał możliwości powrotu do tego świata. Nieznani mieszkańcy zamierzają raz na za-ws.ce rozwiązać ten problem i zapieczętować przejścia. Uważają, że Tctrowie mogą dowolnie hasać po poziomach sięgających aż do szybu Saula, ale jeśli mają coś w tej sprawie do powiedzenia, to ta studnia będzie stanowiła dolną granicę. Co najmniej do czasu, w którym osiągną zdecydowanie głębszą wiedzę o technologiach używanych przez tubylców. Jeśli zastanowić się nad celem skromnej dyskusji, uważam, że jest to rodzaj samozaspokojenia. Wypływa z niej także pewien pożytek. Powinieneś wiedzieć, że nic umarłem. Byłeś jedyną osobą, która mogła to odkryć. Po spotkaniu z lwem miałem pewność, że odgadniesz prawdziwy przebieg wydarzeń. Chyba nigdy byś nie przekonał pani kapitan, nawet gdybyś bardzo się starał, jak łatwo dala się zwieść własnym zmysłom. Przecież tak pragnęła mojej śmierci. Pewnie wcale nie spróbujesz dowieść prawdy. Raczej po- 290 zwolisz jej wierzyć w to, co zobaczyła. Stałeś się moim sojusznikiem. Chcę, abyś na zawsze pozostał po mojej stronie. Jesteś po mojej stronie, prawda, panie Rousseau? Znużony spojrzałem na niego. Możesz nazywać mnie Mikę powiedziałem z lekką ironią w głosie. —• Tak myślałem — stwierdził. Zapewne chcesz powrócić na powierzchnię, prawda? Aby zebrać oklaski? Aby nazwano cię człowiekiem, który odkrył więcej niż sto poziomów? Zawahałem się przez moment, ale zaraz potakująco kiwnąłem głową. Tak, masz rację, tego chcę — rzekłem. — Spodziewałem się. Przykro mi. —- Przykro? Przykro, że nie zostajesz. Mogę zaofiarować ci więcej, niż byś się spodziewał. Co, na przykład? Nieśmiertelność... i tym podobne. Jak już wspomniałem, nie spotkałem się jeszcze z moimi gospodarzami twarzą w twarz, ale myślę, że są oni bardzo mądrzy. Naprawdę, bardzo mądrzy. Nie miałem wiele do powiedzenia na ten temat, więc milczałem. Nagle naszła mnie pewna myśl, chociaż nie wypowiedziałem jej na głos. Ci ludzie nie wiedzieli, co znajdowało się w Centrum, nie mieli większego pojęcia o tym, kto zbudował Asgard niż ja, ale prawdopodobnie, gdyby chcieli, mogliby się dowie- 291 dzieć. Drżeli na myśl o Tetrach zagarniających ich wiedzę. Tymczasem oni okazali się lepsi, bo oni odkryli wszechświat., rozbudzili swą ciekawość. Kończyłem już swój;; podróż do Centrum, ale Myrlin dopiero j;; zaczynał. Miał wszelkie podstawy, aby się tam dostać, obojętnie: nieśmiertelny czy nic. Zastanawiałem się nad zmianą decyzji. Czy mogę przepuścić okazję, jaką oferowali mi strachliwi, lecz legendarnie mądrzy gospodarze. Wprawdzie nie zadali sobie trudu, by spytać mnie o zdanie, nie rozmawiali nawet ze mną. Dokładnie zbadali mój sparaliżowany umysł podczas tych dwunastu dni, kiedy leżałem na ich stole prosektoryjnym. Cokolwiek znaleźli, nie uważali za stosowne porozmawiać ze mną. Z pewnością byli bardzo ostrożni w dobieraniu przyjaciół. Możliwe, że byli największymi pod słońcem snobami. Dlaczego na wyższych poziomach sprawy mają się tak źle? zapytałem zniecierpliwiony, ho cała przygoda dobiega końca, a ja nie zadałem kilku ważnych pytań. Dokąd ewakuowano najwyższy poziom? Dlaczego tym ludziom na dole pozwolono zdziczeć, dlaczego ulegli degeneracji? Nie wiem odpowiedział. Naprawdę, nie wiem. Czy Asgard pochodzi z Czarnej (ialaktyki. czy jest fortecą, czy Arką, czym, do diabła? Nie wiem upierał się. Nie potracę odpowiedzieć na te pytania. Nawet ludzie stad jeszcze ich sobie nie zadali. 292 Ty możesz znaleźć rozwiązania nurtujących mnie problemów, pomyślałem, ja nie. Czuje się jak Adam wygnany z Raju. Co, do diabła, zrobiłem źle? Jaki grzech splamił moje sumienie. Nawet nic dano mi szansy, abym przedstawił swoje zasługi. Jedyną osobą oszczędzoną przez okrutne przeznaczenie był android. Wygląda na to, że on jeden jest czysty, nie naznaczony grzechem... narodzin ani śmierci. Stało się tak za sprawą przypadku i nie było to w porządku, wcale. Ale już od dzieciństwa, dorastając, utwierdzamy się w przekonaniu, że świat, w którym żyjemy, nie jest doskonały. — Rzeczywiście? — spytałem wyczuwając rosnącą między nami niewidoczną ścianę. Czy to już wszystko? Tak odpowiedział ze smutkiem. Na razie. Wszyscy obudzicie się na poziomie trzecim, ubrani w skafandry zabezpieczające przed mrozem. Będziecie zaopatrzeni w zapasy wystarczające na dotarcie do samej powierzchni. Pani kapitan pozostanie w przekonaniu, że sumiennie wypełniła misję, ty będziesz mógł sprzedać wiedzę, którą posiadłeś. Powodzenia, Mikę. Tego samego życzę tobie powiedziałem z takim wdziękiem, na jaki tylko było mnie stać. I... Już zaczął się oddalać, ale odwrócił się i spojrzał na mnie z góry. Wyglądał niczym półbóg. Tak? zachęcił. Dziękuję za tę rozmowę. Ja też zapewnił mnie. Ja też. 293 Sposób w jaki mówił, dał mi pewność, że nie ma na myśli au revoir, lecz żegnaj. Spodziewałem się, że nigdy więcej go nie spotkam. Wyglądało na to, iż na zawsze żegnam się ze wszystkimi moimi marzeniami. Tak... prawie wszystkimi. Ciągle miałem tajemnicę do sprzedania. Na temat drogi powrotnej na powierzchnię mam niewiele do powiedzenia. Na szczęście podróż nie obfitowała w burzliwe wydarzenia. Pani kapitan i gwardziści, którzy przeżyli, byli całkiem obojętni na dopiero co mające miejsce zdarzenia. Rozumieli, że zostali ujęci przez obcą inteligencję, byli przedmiotem jakiejś gry, potem ich uwolniono. Dziwne, ale zupełnie nie czuli się urażeni takim traktowaniem. Prawdopodobnie ich serca przepełniała duma z powodu zabicia biednego Myrlina. To uczucie górowało nad wszystkimi innymi, przesłaniało nawet urazę. Z pewnością kapitan Gwiezdnej Gwardii w końcu pozbyła się strachu i była wdzięczna za przywrócenie jej wolności. Zaczęła mnie nawet traktować jak dobrego znajomego, nie wspomniała już o tchórzostwie i dezercji. Ze szczęścia była skłonna podrzeć moją kartę powołania, zwłaszcza po oświadczeniu Jacinthe Siani przed tetrańskim sądem, kiedy 294 zostałem oczyszczony z zarzutów w sprawie morderstwa Sleatha. Nie trzeba dodawać, że powróciłem do Skychain City dużo popularniejszy niż przed jego opuszczeniem. Byłem człowiekiem z notesem, człowiekiem nogącym naprowadzić Zarząd Koordynacji Badań na szyb. Inni, którzy powrócili ze mną, także byli popularni, ale nie posiadali notatek wskazujących drogę do miejsca X. Pani kapitan nie była tym oczywiście zainteresowana, za to wiele razy widziałem Serne'a zgrzytającego zębami, gdy zdał sobie sprawę, że przegapił okazję zdobycia łatwego łupu. Jacinthe Siani była mocno rozdrażniona. Nie wiedziała nawet, jak wymigać się od obowiązków nałożonych na nią jako karę za współudział w wielu przestępstwach. Rozważałem jej wykupienie, ale tylko przez chwilę. Nawet patrząc głęboko w moje litościwe serce, nie mogłem znaleźć ani odrobiny sympatii do tej kobiety. Myślę, że ze służby wykupili ją inni Kythnajczycy, lecz nie chcę wiedzieć, w jaki sposób ona im się odwdzięczy. Gdy gwardziści przygotowywali się do przetransportowania międzygwiezdnego niszczyciela w domowe pielesze, by tam mogli kolekcjonować medale za zasługi, ja poszedłem na spotkanie z moim starym przyjacielem Aleksandrem Sovorovem, chcąc ustalić warunki handlu z ZKB. Opowiedziałem mu większość przygód. Niektóre 295 z nich potraktowałem dość oględnie, ale naprawdę barwnie opisałem krótki kontakt z obcą cywilizacją we wnętrzu planety. Me mściwe serce radowało się, gdy widziałem Alexa zwijającego się z zazdrości. Kiedy kończyłem, gapił się na mnie, jakbym był wstrętnie cuchnącym, włochatym stawonogiem. - Nawiązałeś kontakt z rozwiniętą cywilizacją tysiące poziomów niżej? powtórzył upewniając się, że dobrze usłyszał. Owszem powiedziałem. To musiało być w połowie drogi do Centrum. I kiedy uwolnili was, twoi przyjaciele z Gwiezdnej Gwardii i gangsterzy Amary Guura wpadli w szał zabijania. Ciebie przetransportowano na poziom trzeci? Niektórzy zaś na zawsze pozostali w głębiach? —- Mniej więcej tak właśnie było potwierdziłem. Uważali nas chyba za barbarzyńców. Zastanawiam się. Może mają rację? Jęknął. Zawsze miał skłonności do zgrywania się. Czy masz pojęcie, co uczyniłeś? - zapytał. W jego oczach wyraźnie malował się ból. Gdyby ZKB nie odmówił mi pomocy dowodziłem nic takiego by się nie zdarzyło. Przy okazji, to wszystko twoja wina. Jeśli ZKB nie uczyniłby tego, co jej zasugerowałem odpowiedział ludzie, jak ty, nigdy nic zostaliby dopuszczeni do penetracji poziomów As-garda. Gdyby uczynili to przerwałem mu Saul 296 Lyndrach nigdy nie odkryłby szybu. Supernaukowcy w głębiach ciągle nie mieliby pojęcia o istnieniu wszechświata, płaszcząc tyłki przez kilka następnych milionów lat. A ty nie siedziałbyś tutaj, kupując tajemnicę drogi do setek nowych poziomów, ciepłych poziomów, gdzie rozwija się życie i gdzie istnieje technologia mogąca zaabsorbować cię na kilka wieków. Ty głupcze, samolubny bękarcie wycedził przez zęby. Zaprzepaściłeś wszystko, co stworzył ZKB. Na zawsze zaprzepaściłeś szansę rodzaju ludzkiego. Jak teraz będziemy mogli pokazywać się wśród galaktycznej społeczności z podniesionymi głowami? Wy, jako przedstawiciele wszechświata, pokazaliście tamtym istotom garstkę wrzeszczących barbarzyńców. Nie mogłeś wziąć ze sobą na dół tylko Gwiezdnej Gwardii, co? Nie, nic mogłeś! Musiałeś zabrać Yormyrów i Spirellyjczyków, aby ukazać galaklyków w jak najgorszym świetle, aby pokazać, co najgorszego mogą zrobić. — Właściwie nie prosiłem Amary Guura, aby szedł za mną dowodziłem. Przybył na własną rękę. Gdybym wiedział, że w obcasie noszę nadajnik, zniszczyłbym buty. Poza tym zapominasz o celu wyprawy, o pościgu za androidem. Jak myślisz, kto ponosi odpowiedzialność za jego pojawienie się tutaj? Saul Lyndrach odpowiedział nieustraszenie. Potrząsnąłem głową. Podniosłem z jego biurka kartkę i wskazałem na nagłówek. Obok napisu w języku parole, który 297 z mozołem odczytałem jako Zarząd Koordynacji Badań, widniał znak. — Co to jest, Alex? — zapytałem. Przez chwilę patrzył na mnie zirytowany i zniecierpliwiony, w końcu zdał sobie sprawę, że pytam poważnie. — To piktogram w jednym z tetrańskich języków — odrzekł. — Jest to symbol naszej organizacji, jak wiesz. Więc o co ci chodzi? — Ten znak pojawia się na wszystkich twoich dokumentach, niczym znak firmowy. — Tak, więc co? — Jest to symbol, który nakreślił w powietrzu Myrlin, opowiadając mi o kupnie przez Salaman-dryjczyków techniki z Asgarda, techniki, której użyli przy jego konstruowaniu. Tetrowie i mieszkańcy wyższych poziomów są zwolennikami biotechnologii, pamiętasz? Zdaje się, że Tetrowie odkryli tutaj troszeczkę więcej, niż przekazali wam. Sprzedali swą wiedzę podobnie myślącym barbarzyńcom, aby użyli jej w tej okropnej wojnie, tak głośno krytykowanej. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, Zarząd Koordynacji Badań stałby się odpowiedzialny za wymarcie rodzaju ludzkiego. Kogo nazwałeś głupcem i samolubem? Kto jest barbarzyńcą, Alex? — Kłamiesz — rzekł z nadzieją w głosie. Ale za dobrze mnie znał, żeby tak sądzić naprawdę. Potrząsnąłem głową. — Nie wiedziałem — powiedział asekurując się. — Tak — odparłem. — Teraz już wiesz. Myślał przez chwilę. — To nie ma nic wspólnego z krytyką twoich czynów. Poczekam, aż wszystko wyjaśnisz, wtedy może uwierzę. To co się stało na niższych poziomach, jest katastrofą... dla społeczności Galaktyki. I nie przypuszczam, aby Tetrowie wiedzieli o tym drobnym handlu techniką, a jeśli wiedzieli, na pewno nie brali pod uwagę możliwości wykorzystania jej w wojnie. W ZKB znajdziesz mnóstwo warchołów i pewnie jeden z nich dopuścił się zbrodni. — Tak, to mógł być jeden z nich. Wszechświat jest pełen barbarzyńców, Alex. I nic mnie nie przekona, że ci ludzie z wnętrza Asgarda, z którymi uwikłaliśmy się w kłopoty, są aniołami. Są mądrzy... ale czy mili? Może dobrze, że zapieczętowali jedyne przejście do nich, szyb. Bo jeśli zaczęliby zastanawiać się, co począć ze wszechświatem... i doszliby do wniosku, że ich powinnością jest sterylizacja przeklętego kosmosu? — To absurdalne — oświadczył więcej niż przekonany. — Może — zgodziłem się. — Ale wszystko to jest w pewnej mierze hipotezą, prawda? Nie chwalmy dnia przed zachodem słońca, nie wiemy, co jeszcze może się zdarzyć! Dlaczego nie zaczniemy rozmawiać o bardziej interesujących rzeczach, na przykład o pieniądzach. Jaką cenę proponuje ZKB za mapę-skarb? Spojrzał lekko zaskoczony. —— Po tym co powiedziałeś o konszachtach ZKB z Salamandryjczyka..ii, ciągle chcesz nam sprzedać wiadomość o lokalizacji szybu Lyndracha? 298 299 To nieuczciwa transakcja — powiedziałem — ale jedyna możliwa w mieście. Myślisz, że powinienem zrezygnować? Do diabła, nie. W końcu potrzebujemy tutaj człowieka, by informował nas w razie podobnych zajść. Mógłbym nawet zająć się tym wraz z tobą, ale nie lubię zorganizowanej pracy. Jestem samotnikiem. Nie potrzebował dalszej zachęty. Zaczęliśmy rozmawiać o pieniądzach. Moje rewelacje z pewnością za bardzo nim nie wstrząsnęły, bo ze wszystkich sił starał się obniżyć ich wartość. Zajęło nam dużo czasu, zanim jego oferta nic odbiegała zbytnio od moich marzeń skąpca. W końcu przeprowadziliśmy transakcję, obaj usatysfakcjonowani. Nim statek Gwiezdnej Gwardii opuścił orbitę i pogrążył się w norze kompresyjnej, zadzwoniła do mnie pani kapitan, mój eks-dowódca. Jej wizerunek na ekranie był rozmazany, ale wyglądała na szczęśliwą. — Mógłbyś być wspaniałym gwardzistą powiedziała. Świetnie zająłeś się Amarą Guurem. Później zorientowałem się, że jego broń była zablokowana. — Kiedy? spytała. — Wypróbowałem ją odparłem wymijająco. — Jednak nie wiedziałeś o tym, gdy się z nim starłeś, prawda? Przyznałem jej rację. Uśmiechnęła się diabelsko, myśląc, że zna mnie lepiej niż ja sam. Ale myliła się. — Nie jestem bohaterem sprostowałem. 300 Załatwiłem Amarę Guura, bo przypuszczałem, że mnie zastrzelisz, jeśli tego nie uczynię. Może masz rację powiedziała. Jestem prawdziwą bohaterką, strzelam, kiedy muszę. Mogłeś nas ustrzec przed wieloma kłopotami, wiesz, gdybyś tylko zaopiekował się androidem, kiedy prosiła cię o to Kontrola Imigracyjna. Odrobina poczucia społecznej odpowiedzialności i zatrzymałbyś go dla nas w Skychain City. Coś w jej sposobie mówienia uświadomiło mi, że Susarma Lear nie jest, po tym wszystkim, miłą osobą. Przypuszczani, iż prawdziwi bohaterowie nigdy nic są sympatyczni. — Tysiące ludzi oddałoby wszystkie swoje dobra za zobaczenie tego, co my ujrzeliśmy... chcieliby pójść tam, gdzie byliśmy i ty, i ja rzekłem. Dla ciebie nic ma to znaczenia, prawda? Nic obchodzi cię tajemnica i nigdy naprawdę nie zastanawiałaś się, co kryje się w środku planely. Masz ciasny umysł, pani kapitan. Miałam wystarczająco dużo okazji, aby cię załatwić. Jesteś moim dłużnikiem zwróciła się do mnie. Może kiedyś powrócę i upomnę się o swoje. Nie wydaje mi się, abym jej cokolwiek zawdzięczał. Wybacz powiedziałem jeśli nie spełnię twoich życzeń. Nie chodzi o to, że nie uznaję damskiego dowództwa, zrozum. Wolę wieść życie samotnika, być panem samego siebie. Chyba nie jest w porządku człowiek, który resztę życia chce spędzić na wygrzebywaniu zlodo- 301 waciałych pozostałości po zaginionych światach — odezwała się. — To dowodzi braku pasji, namiętności. Spróbuj być bohaterem, Rousseau. Po prostu spróbuj. Matczyne porady nie są jej mocną stroną. W ogóle mnie nie poruszyła. — Żegnaj — powiedziałem. — Au revoir — odparła. Połączenie zostało przerwane, a ja cicho powtórzyłem: żegnaj. Miałem nadzieję, że na zawsze. Teraz postanowiłem wczuć się w rolę bogacza. Mogło być lepiej, dręczyły mnie zmartwienia. Były to osobiste kłopoty, prawdopodobnie niezbyt ważne, lecz nie mogłem się z nich otrząsnąć. Wydarzenia, przez które ostatnio przeszedłem, pozostawiły na mnie trwałe piętno, ale zasiały też ziarno zwątpienia w moim umyśle. Niepewność dotyczyła odróżniania pozorów od rzeczywistości, prawdy od szachrajstwa. Myślałem o Myrlinie, umarłym, a za chwilę jeszcze żywym. Starałem się wymyślić hipotetyczny przebieg zdarzeń, próbując dojść prawdy. W pierwszym scenariuszu zakładałem, że Salaman-dryjczycy byli w stanie sfinalizować projekt bomby genetycznej, ale martwili się wykryciem spisku. Chyba wiedzieli, iż całkowite ukrycie sprawy nie było możliwe, tym bardziej że wplątali się w to ci z ZKB. Dlatego postanowili popełnić świadomy błąd, aby skierować ewentualne śledztwo na inne tory. Nie oznacza to wcale, że Myrlin był kłamcą. W końcu 302 wiedział tylko to, co mu wpakowali do mózgu. Zastanawiałem się, czy jedynym powodem stworzenia Myrlina była chęć przekonania Gwardii Gwiezdnej, że tylko zabijając Myrlina, zapobiegną zagładzie ludzkości. Może wszystko to było farsą mającą odciągnąć uwagę od sedna? Może ludzkość ciągle znajduje się w opałach, zagrożona zemstą Salamandryjczyków w nieokreślonej przyszłości? Drugi scenariusz, częściowo oparty na pierwszym, był mniej skomplikowany. Założyłem, że mieszkańcy podziemi potrafili kontrolować rzeczywistość w większym stopniu, niż się tego domyślali. Przyjmując, że zapamiętany przez panią kapitan przebieg wydarzeń jest fałszem, dlaczego moje wspomnienia mają być prawdziwe? Może całą tę wiedzę zaszczepiono mi w taki sam sposób, w jaki spreparowano ludzką przeszłość Myrlina. Nie powinienem być pewien niczego, co zdarzyło się po pierwszym odurzeniu paralizatorem umysłu. Wszystko mogło być iluzją. Czy Amara Guur naprawdę zginął? Czy Myrlin naprawdę żyje? Nie ma sposobu, aby się o tym przekonać. Może nigdy nie byłem w czeluściach Asgarda? Może nigdy nic byłem poniżej dna szybu Saula? Skąd mam wiedzieć? Nic umiałem złożyć tej układanki w całość. Instynkt kazał mi zaufać sposlrzeżcniom, które poczyniłem, wierzyć, że projekt Salamandryjczyków zawiódł, że Myrlin powiedział prawdę, ale widziałem 303 wielu martwych, których instynkt zawiódł. I jak mu zaufać? Nie mogłem rozwiązać zagadki i nie umiałem przestać o niej myśleć. Ostatnie zdanie z jednej z moich ulubionych książek nakazuje nie marnotrawić czasu na dumanie nad pytaniami bez odpowiedzi. zfaut cultiver notre jardin, mówi Yoltaire, jeden z najmądrzejszych ludzi, którzy kiedykolwiek żyli. Musimy dbać o własny ogródek. Musimy jak najlepiej wykonywać to, czym aktualnie się zajmujemy. Prawdopodobnie nigdy nie będziemy potrafili definitywnie odróżnić prawdy od ułudy. Nieskalane ziarno Absolutnej Pewności w tych warunkach jest ulotne, nieważne jak długą i żmudną drogę obierzesz, aby je pochwycić. Moja podróż nie skończyła się jeszcze; nawet nie jestem pewny, czy na dobre się zaczęła. Pod koniec dnia, gdy już słońce zaszło, możesz ocenić dzień. KONIEC