Tofting Doktor dolitle Tytuł oryginału angielskiego „The story ofDoIittle" © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1955, 1997 ' ISBN 83-10-10625-4 PRINTED IN POLANO Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 2000 r. Druk z gotowych diapozytywów wykonała: Drukarnia Wydawnicza im. W.L. Anczyca S.A. w Krakowie. Zam. 423/00 PUDDLEBY Dawno, bardzo dawno temu - w czasach gdy nasi dziadkowie byli jeszcze małymi dziećmi - żył doktor, który nazywał się Dolittle - Jan Dolittle, dr med. ,,Dr med." to znaczy, że był to prawdziwy doktor i że umiał bardzo dużo. Mieszkał w Anglii w małym miasteczku Puddleby nad rzeką Marsh. Młodzi i starzy znali go bardzo dobrze, a kiedy szedł ulicą w swym wysokim cylindrze, szeptano: „Idzie doktor! O, to mądry człowiek!" A wszystkie dzieci i psy biegły za nim i towarzyszyły mu; nawet wrony, gnieżdżące się na kościelnej wieży, krakały i kiwały głowami. Dom jego stał na krańcu miasta i był bardzo mały; ale ogród przed domem był bardzo wielki, miał rozległy trawnik i ławki z kamienia, i zwieszające się nad nimi płaczące wierzby. Siostra doktora, Sara Dolittle, prowadziła mu gospodarstwo; ogrodem jednak zajmował się doktor sam. Doktor kochał bardzo zwierzęta i miał wśród nich wielu ulubieńców. Prócz złotych rybek w ogrodowej sadzawce hodował króliki w spiżarni, białe myszy w fortepianie, wiewiórkę w komorze i jeża w piwnicy. Miał także krowę i cielątko, i starego kulawego konia-który liczył już dwadzieścia pięć lat - i kury, i gołębie, i dwie owce, i jeszcze wiele innych zwierząt. Ale naj- bardziej lubił kaczkę Dab-Dab, psa Jipa, prosiątko Geb-Geb, papugę Polinezję i sowę Tu-Tu. Siostra jego gderała często i żaliła się, że zwierzęta robią nieporządki w domu. A pewnego dnia, kiedy jakaś starsza pani chora na reumatyzm przyszła do doktora po poradę, zdarzyło się, że usiadła na jeżu, który zwinięty w kłębek spał na kanapie; odtąd nigdy już nie przychodziła do doktora, lecz co sobota jeździła do miasteczka odległego o dziesięć mil, by tam leczyć się u innego lekarza. Wówczas siostra doktora, Sara Dolittle, powiedziała: -Janie, nie spodziewasz się chyba, że pacjenci będą. do ciebie przychodzili, dopóki mieszkają w twoim domu te wszystkie zwierzęta? Ładny doktor, którego poczekalnia pełna jest jeży i myszy! Czwartą już osobę wypłoszyły one od nas. Pan Jonkins i proboszcz oświadczyli również, że nie chcą więcej przyjść do ciebie, choćby byli nie wiem jak chorzy. Z każdym dniem jesteśmy biedniejsi. Jeśli tak dalej pójdzie, to nikt z „lepszego towarzystwa" nie będzie się u ciebie leczył. - Ależ ja wolę zwierzęta od „lepszego towarzystwa" - odrzekł doktor. - Jesteś śmieszny - oświadczyła siostra i wyszła z pokoju. Z biegiem lat sprowadzał sobie doktor coraz to więcej i więcej zwierząt; a pacjentów przychodzących do niego po poradę miał coraz mniej i mniej. Aż w końcu nie pozostał nikt prócz kupca sprzedającego żywność dla kotów, którego nie odstraszało żadne zwierzę. Ale ten kupiec nie był wcale zamożny i chorował tylko raz do roku - na Boże Narodzenie - a wtedy płacił dok-lorowi pół szylinga za flaszkę lekarstwa. /a pół szylinga na rok niepodobna było wyżyć -nawet wówczas, przed tylu laty. I gdyby doktor nie miał trochę zaoszczędzonych pieniędzy w skarbonce, klo wie, co by się stało! Przy tym hodował on w domu coraz więcej zwierząt, a /.ywność dla nich kosztowała, rozumie się, bardzo dużo pieniędzy. Oszczędności topniały coraz bardziej. Sprzedał więc doktor fortepian, a białym myszkom ur/.ądził mieszkanie w szufladzie biurka. Ale i te pieniądze, jakie dostał za fortepian, rozeszły się szybko, lak że musiał wkrótce sprzedać brązowe ubranie, które nosił od święta. I tak z każdym dniem doktor był coraz biedniejszy i biedniejszy. Teraz, kiedy szedł ulicą w swym wysokim cylindrze, ludzie mówili do siebie: „Oto idzie Jan Dolittle, dr ined.! Dawniej był najsławniejszym doktorem w naszej okolicy, a teraz, patrzcie - nie ma wcale pieniędzy, a pończochy jego są całe w dziurach." Ale psy, koty i dzieci jeszcze ciągle biegały za nim i towarzyszyły mu przez miasto, tak samo jak niegdyś, iidy był bogaty. MOWA ZWIERZĄT Pewnego dnia siedział doktor w kuchni i rozmawiał z kupcem, który przyszedł po poradę z powodu bólów żołądka. - Dlaczego nie przestanie pan leczyć ludzi? Dlaczego nie zostanie pan raczej doktorem zwierząt? -zapytał kupiec. Papuga Polinezja siedziała na oknie, patrzyła w deszcz i nuciła sobie jakąś marynarską piosenkę. Teraz przestała śpiewać i zaczęła się przysłuchiwać. - Widzi pan, panie.doktorze - ciągnął dalej kupiec -pan wszystko wie o zwierzętach, o wiele więcej od jakichś weterynarzy. Książka, którą pan napisał o kotach, jest po prostu cudowna! Nie umiem wprawdzie czytać ani pisać - gdybym umiał, napisałbym już parę książek; ale moja żona Teodozja jest bardzo uczona i ona przeczytała mi pańską książkę. Tak, tak, książka jest cudowna, nie ma co mówić, cudowna! Zupełnie jakby pan sam był kotem - tak dób r/c pan wie, co koty myślą. Niech pan posłucha: mógłby pan zarobić dużo pieniędzy lecząc zwierzęta. Rozumie pan? Będę panu posyłał wszystkie stare kobiety, które mają chore koty lub psy. A gdyby nie dość często chorowały, mogę dodawać coś do mięsa, które dla nich sprzedaję, aby dostały boleści. - O, nie - odparł doktor szybko. - Tego nie wolno panu uczynić, to nie byłoby uczciwe. f - Och, nie miałem na myśli prawdziwych boleści -odparł kupiec. - Myślałem tylko o lekkich kurczach żołądkowych. Ale ma pan słuszność, nie byłoby przyzwoicie obchodzić się w ten sposób ze zwier/ętami. Chorować jednak będą w każdym razie, gdyż te stare baby tuczą je zanadto. A i chłopi z okolicy, którym konie kuleją lub cielęta chorują - przyszliby również do pana. Zostań pan doktorem zwierząt. Gdy kupiec odszedł, papuga sfrunęła z okna na stół doktora i powiedziała: - Ten człowiek ma zdrowy rozsądek. Oto co powinieneś naprawdę zrobić. Zostań doktorem zwierząt! U/uć tych głupich ludzi, co nie mają dość rozumu, aby wiedzieć, że jesteś najlepszym lekarzem na świecie; poświęć swoją wiedzę raczej zwierzętom - one się prędko na tym poznają. Zostań doktorem zwierząt! - E, weterynarzy jest dość - odparł Jan Dolittle wystawiając doniczki z kwiatami za okno, by je deszcz pokropił. - Oczywiście, nie brak ich - rzekła Polinezja. - Ale wszyscy razem niewiele są warci. Posłuchaj, doktorze, powiem ci coś: czy wiesz, że zwierzęta umieją mówić? - Wiem tylko, że papugi mówią - rzekł doktor. - O, my papugi znamy dwa języki: mowę ludzką i mowę ptasią - odparła Polinezja dumnie. - Gdy mówię: „Poły chce biszkopta", to rozumiesz mnie. Ale teraz posłuchaj: ,,Ke-ke-ci-i, fi-fi". - O, na Boga! - wykrzyknął doktor. - Co to ma /.naczyć? - To znaczy po ptasiemu: „Czy kasza jest już gorąca?" - Wielki Boże! To chyba żarty! Nigdy dotąd nie mówiłaś tak do mnie! - zawołał doktor. - Nie miałoby to sensu - odparła Polinezja strzepując okruszyny sucharka z lewego skrzydła. - Nie zrozumiałbyś mnie przecież. - Opowiedz mi o tym coś więcej - rzekł doktor podniecony; podbiegł do kuchennego kredensu i wydobył z szuflady notesik rzeźnika i ołówek. - Zaraz, tylko nie za prędko, chcę to sobie zapisać. To zajmujące, bardzo zajmujące, to coś całkiem nowego. Podyktuj mi naprzód ptasie abecadło, ale powoli. l w ten sposób dowiedział się doktor, że ptaki mają własny język i mogą z sobą rozmawiać. Przez całe deszczowe popołudnie siedziała Polinezja na kuchennym stole i uczyła doktora słówek w ptasim języku, a doktor notował je w notesie. Pod wieczór, gdy pies Jip wbiegł do kuchni, papuga rzekła do doktora: - Patrz, on mówi do ciebie. - Widzę tylko, że drapie się w ucho - odparł doktor. - Zwierzęta nie zawsze porozumiewają się za pomocą ruchów pyszczka - pouczała papuga piskliwie, wznosząc brwi do góry. - Rozmawiają uszami, łapami, ogonem - czym się da, gdy nie chcą robić hałasu. Czy widzisz teraz, jak Jip podnosi w górę jedno nozdrze? - Co to znaczy? - zapytał doktor. - To znaczy: „Czy nie widzisz, że deszcz przestał padać?" - odparła Polinezja. - Zadaje ci jakieś pytanie. Psy niemal zawsze posługują się nosem, gdy chcą o coś zapytać. Po pewnym czasie wyuczył się doktor z pomocą papugi tak dobrze języka zwierząt, że sam mógł z nimi rozmawiać i rozumiał wszystko, co mówiły. Wtedy porzucił zupełnie leczenie ludzi. A skoro tylko kupiec rozpowiedział wszystkim razem i każdemu z osobna, że Jan Dolittle zostaje doktorem zwierząt, wszystkie stare panie zaczęły sprowadzać do niego swoje mopsy i pudle, które przejadły się ciastkami; a chłopi przychodzili z daleka, aby obejrzał ich chore krowy i owce. Pewnego razu przyprowadzono mu spracowanego konia, który ciągnął od wielu lat pług. Biedne zwierzę ucieszyło się ogromnie, że spotkało wreszcie człowieka, z którym się mogło dogadać. 10 - Doktorze - rzekł koń - weterynarz za wzgórzem na niczym się nie zna. Przez sześć tygodni leczył mnie na włogaciznę *. Mnie tymczasem potrzeba tylko okularów: ślepnę bowiem na jedno oko. Nie wiem, dlaczego konie nie miałyby nosić szkieł podobnie jak ludzie. Ale ten głupi człowiek za wzgórzem nawet nie obejrzał moich oczu. Wciąż tylko kazał mi łykać duże pigułki. Próbowałem porozmawiać z nim, lecz nie rozumiał ani słowa z naszej końskiej rriowy. Okulary - oto czego mi trzeba. - Oczywiście, oczywiście - odpowiedział doktor. -Zaraz ci je sprawię. - Chciałbym mieć podobne do pańskich, tylko zielone. Chroniłyby moje oczy przed słońcem, gdy będę orał nasze wielkie, pięćdziesięciomorgowe pole. - Rozumie się - powiedział doktor. - Dostaniesz zielone. - Wie pan, złości mnie tylko - zauważył koń, kiedy doktor otwierał bramę, by go wypuścić - złości mnie to, że każdy sobie wmawia, iż potrafi być lekarzem zwierząt tylko dlatego, że one się nie skarżą. W rzeczywistości jednak dobry lekarz zwierząt musi posiadać o wiele więcej rozumu od zwyczajnego lekarza ludzi. Syn mojego gospodarza sądzi, że zna się na koniach. Chciałbym, żeby go pan zobaczył - twarz ma tak tłustą, że nie widać zupełnie oczu, a mózgu posiada tyle, co kartofel. Zeszłego tygodnia chciał mi przyłożyć kataplazm **. * Wlogacizna - choroba pęcin u konia. ** Kataplazm - oktad. 11 - A w którym miejscu go przyłożył? - spytał doktor. - O, nigdzie, to mu się nie udało - odparł koń. -Próbował tylko. Ale wtrąciłem go do kaczego bajorka. - Ojej! - zawołał doktor. - Zwykle jestem całkiem spokojnym stworzeniem -opowiadał dalej koń - bardzo potulnym wobec ludzi, nigdy nie ma ze mną wielkich kłopotów. Byłem rozgniewany na weterynarza za to, że mi dał fałszywe lekarstwo, a gdy ten pucołowaty głuptas zaczął drwić ze mnie, nie mogłem dłużej wytrzymać. - Czyś bardzo poturbował chłopaka? - spytał doktor. - Och, nie - odpowiedział koń - kopnąłem go tylko we właściwe miejsce. Teraz weterynarz go kuruje. A kiedy będą gotowe moje okulary? - W przyszłym tygodniu - odrzekł doktor. - Przyjdź we wtorek. Do widzenia! Potem zakupił Jan Dolittle piękne, duże, zielone okulary i koń, który ciągnął pług przez wielkie pole, widział odtąd równie dobrze jak dawniej. Wkrótce okoliczni chłopi przyzwyczaili się do widoku zwierząt w okularach, a ślepy koń stał się czymś zupełnie nie znanym w okolicach Puddleby. Podobnie miała się sprawa ze wszystkimi innymi zwierzętami, jakie przyprowadzono do doktora. Skoro tylko spostrzegły, że rozumie ich mowę, opowiadały chętnie, co je boli, jak się czują, i doktor mógł z łatwością je leczyć. A wszystkie te zwierzęta po powrocie do domu rozpowiadały przyjaciołom i braciom, że w małym domku z wielkim ogrodem mieszka doktor, który jest naprawdę doktorem. I gdy tylko jakieś stworzenie zachorowało - nie tylko konie i krowy, i psy, ale wszystkie małe zwierzątka po polach, myszy polne i myszy domowe, jeże i nietoperze - udawały się natychmiast do domu doktora Dolittle na skraju miasta, tak że jego wielki ogród zawsze niemal pełny był zwierząt, które starały się dostać do niego. Tyle zaś ich przychodziło, że doktor musiał zrobić osobne wejścia dla różnych zwierząt. Nad drzwiami frontowymi wypisał; „Diakoni", nad bocznymi: „Dla krów", a nad kuchennymi: „Dla owiec". Dla każdego gatunku zwierząt były osobne drzwi - dla myszy był nawet mały tunel prowadzący do piwnicy, gdzie spokojnie czekały w ogonku, aż doktor i do nich zejdzie. A po upływie paru lat wiedziało każde stworzenie w okręgu wielu mil o Janie Dolittle, dr med., a ptaki odlatujące na zimę do ciepłych krajów opowiadały tam zwierzętom o cudownym doktorze z Puddleby, który zna język zwierząt i umie im pomóc w potrzebie. I w ten sposób dr Dolittle stał się sławny wśród zwierząt na całym świecie, sławniejszy niż kiedykolwiek w swej okolicy. Był więc szczęśliwy i zadowolony ze swego życia. Pewnego popołudnia doktor zajęty był robieniem notatek w książce, a Polinezja siedziała na oknie -jak zazwyczaj - i przyglądała się liściom fruwającym w ogrodzie. Nagle roześmiała się głośno. - Co ci się stało, Polinezjo? - zapytał doktor i spojrzał znad książki. 14 - Nic, myślałam tylko... - odpowiedziała Polinezja i przypatrywała się dalej liściom. - O czym myślałaś? - O ludziach - odrzekła. - Jeszcze się kiedyś przez nich rozchoruję. Wmawiają sobie, że są doskonali. 'Tymczasem świat trwa tysiące lat, prawda? A czego nauczyli się dotąd z mowy zwierząt? Rozumieją tyle lylko, że gdy pies macha ogonem, to chce powiedzieć: „Jestem w dobrym humorze". Jakie to śmieszne. Ty jesteś pierwszym człowiekiem, który mówi jak my. Nieraz wściekam się ze złości - jak to się oni mądrzą, gdy mówią o „niemych zwierzętach". Niemych? Znałam niegdyś ptaka Makao, który mówił „Dzień dobry!" w siedmiu językach, nie otwierając nawet ust. Rozumiał każdy język - nawet grecki. Pewnego dnia kupił go stary profesor z siwą brodą. Ale ptak niedługo siedział u niego. Nie mógł po prostu słuchać, jak stary, nie umiejący poprawnie po grecku, kaleczył ten język. Nieraz już myślałam, co się z nim potem stało. Geografię znał tak dobrze jak żaden człowiek. Ludzie, mój Boże! Przypuśćmy, że nauczą się kiedyś latać - jak każdy zwyczajny wróbel - to na pewno nigdy nie przestaną się tym chwalić. - Jesteś starym, mądrym ptakiem - zauważył doktor. - Ile masz lat właściwie? Wiem, że papugi i słonie /yją nieraz do późnej starości. - Nie znam dokładnie swego wieku - odrzekła Polinezja. - Mam pewnie sto osiemdziesiąt trzy lub sto osiemdziesiąt dwa lata. Ale pamiętam, że gdy po raz pierwszy przyleciałam z Afryki, król Karol krył się w t l/.i upli dębu, sama go tam widziałam. A jaki był prze-si ruszony! 15 NOWE KŁOPOTY PIENIĘŻNE Wkrótce doktor znowu zaczai zarabiać dużo pieniędzy, a jego siostra, Sara, kupiła sobie nową suknię i była szczęśliwa. Niektóre zwierzęta, przybywające do niego w charakterze pacjentów, były tak ciężko chore, że musiały cały tydzień pozostawać w domu doktora i leczyć się. A gdy stan ich zdrowia poprawiał się nieco, wylegiwały się na leżakach ustawionych na trawniku. I nieraz, już po całkowitym ozdrowieniu, nie chciały opuszczać domu doktora - tak dobrze im tam było i tak bardzo kochały właściciela. A doktor nigdy nie miał serca odmówić im gościny, gdy go pytały, czy mogą pozostać. W ten sposób zbierało się u niego coraz to więcej i więcej zwierząt. Pewnego razu, gdy siedział na murze ogrodowym i palił fajkę, przechodził kataryniarz, Włoch, prowadzący małpkę na sznurku. Doktor zauważył natychmiast, że małpka ma za ciasną obrożę i że jest brudna i nieszczęśliwa. Odebrał więc zwierzę Włochowi, dał mu szylinga i kazał mu odejść. Ale kataryniarz rozzłościł się i oświadczył, że chce małpkę z powrotem. Doktor jednak powiedział, że jeśli nie pójdzie zaraz precz, to go zbije. Jan Dolittle był silny, choć nie bardzo wysoki. Włoch zatem zląkł się i odszedł wśród wyzwisk i obelg; małpka zaś pozostała u Jana Dolittle, gdzie znalazła gościnny przytułek. Inne zwierzęta w domu przezywały ją „Czi-Czi", co jest słowem znanym w małpim języku i znaczy „imbir". Innym znów razem, kiedy do Puddleby przybył wędrowny cyrk, krokodyl, który cierpiał na straszny 16 hol zębów, uciekł i zjawił się w ogrodzie doktora. Doktor rozmówił się z nim po krokodylemu, wziął go do mieszkania i wyleczył mu zęby. Ale krokodylowi spodobał się dom doktora z tymi różnymi kątami dla różnych zwierząt - i chciał tu pozostać. Poprosił doktora, aby mu pozwolił spać na dole w ogrodzie, w rybim stawku, i przyrzekł święcie, że nie będzie pożerał ryb. Kiedy zaś cyrkowcy przyszli po niego, wpadł w taki dziki szał, że wszystkich przepłoszył. Natomiast dla domowników był zawsze łagodny jak baranek. Teraz jednak z obawy przed krokodylem starsze panie przestały posyłać swe ulubione pieski do doktora; również i chłopi nie chcieli uwierzyć, że krokodyl nie pożre jagniąt ani cieląt, które posyłali na kurację. Doktor więc zwrócił się do krokodyla i oświadczył mu, że będzie musiał wrócić do cyrku. Lecz krokodyl zaczął płakać tak rzewnymi łzami i tak gorąco błagał, by mu pozwolono zostać, że doktor uległ jego prośbom. Siostra doktora jednak powiedziała: - Janie, musisz koniecznie oddalić tego potwora. Chłopi i starsze panie boją się posyłać swe zwierzęta do ciebie - a właśnie teraz zaczęło się nam nieco lepiej powodzić. Obecnie czeka nas zupełna ruina. Nie, nie będę dłużej prowadzić gospodarstwa, jeśli nie wyrzucisz tego aligatora! - To nie aligator - poprawił doktor - to krokodyl. - Niech się nazywa, jak chce - odparła siostra. - To straszne znaleźć taką bestię pod swym łóżkiem. Nie chcę go mieć tu w domu. - Przecież obiecał mi solennie nie pożreć nikogo. 2 — Doktor Dolittle 17 Nienawidzi cyrku, a ja nie mam pieniędzy na odesłanie go z powrotem do Afryki, skąd pochodzi. Zresztą nie zwraca na nikogo uwagi i na ogół zachowuje się zupełnie przyzwoicie. Nie rób tyle hałasu o taki drobiazg. - Mówię ci, że nie chcę, by się tu wałęsał - odrzekła Sara. - Zjada linoleum. Jeśli go zaraz nie wyrzucisz, pójdę sobie stąd i wyjdę za mąż. - Dobrze - powiedział doktor - idź i wyjdź za mąż. Na to nie ma rady. - Z tymi słowy wziął kapelusz i wyszedł do ogrodu. Sara Dolittle spakowała istotnie swoje rzeczy i opuściła dom brata, a doktor został sam ze swą rodziną zwierząt. Bardzo prędko nędza zajrzała do jego okien. Tyle gąb trzeba było wszakże wyżywić, o cały dom się troszczyć, a nie było nikogo, kto by łatał bieliznę i ubranie. W dodatku nie starczało pieniędzy na zapłacenie rachunków u rzeźnika, toteż sprawy poczęły brać coraz gorszy obrót. Ale doktor nie przejmował się tym zupełnie. - Pieniądze to kłopot - mówił zwykle. - Wiodłoby się nam wszystkim o wiele lepiej, gdyby ich nigdy nie wynaleziono. Co nas obchodzą pieniądze, dopóki jesteśmy szczęśliwi? Ale wkrótce same zwierzęta zaczęły się trapić. I pewnego wieczoru, gdy doktor zdrzemnął się w fotelu przed kominkiem w kuchni, zaczęły rozmawiać ze sobą szeptem. Sowa Tu-Tu, która znała dobrze arytmetykę, liczyła, że pieniędzy starczy jeszcze tylko na tydzień - o ile wszyscy będą jeść raz dziennie, nie więcej. 18 Następnie zabrała głos papuga: - Jestem zdania, że powinniśmy sami zająć się gospodarstwem. Przynajmniej to możemy zrobić, przecież z naszego powodu został ten stary człowiek taki samotny i ubogi. Zgodzono się, że małpka Czi-Czi będzie gotowała i łatała bieliznę, pies miał zamiatać pokoje, kaczka wycierać kurz i słać łóżka, sowa Tu-Tu miała prowadzić rachunki, a świnka zająć się ogrodem. Papugę Polinezję mianowano gospodynią i praczką, bo była najstarsza. Naturalnie z początku te nowe zajęcia wydawały się /wierzętom bardzo trudne - wszystkim z wyjątkiem 19 Czi-Czi, która miała ręce i mogła chwytać przedmioty jak człowiek. Ale wnet wprawiły się i z wielką uciechą przyglądały się psu lipowi, jak wycierał podłogę szmatą przywiązaną do ogona, posługując się nim niby miotłą. Po jakimś czasie wykonywały wszelkie prace tak dobrze, że doktor twierdził, iż nigdy przedtem nie było u niego tak czysto i ładnie. I znowu długi czas szło wszystko wcale dobrze, tylko brak pieniędzy sprawiał im sporo kłopotów. Wówczas urządziły zwierzęta przed ogrodową furtką stragan z warzywami i kwiatami i sprzedawały rzodkiewki i róże przechodniom na ulicy. Ale mimo to nie zarabiały dosyć na spłatę wszystkich rachunków - doktor zaś dalej nie przejmował się tym wcale. Kiedy papuga przyszła do niego i oświadczyła mu, że handlarz ryb nie chce im więcej dostarczać towaru, doktor odrzekł: - To nic nie szkodzi. Dopóki kury składają jaja, a krowa daje mleko, możemy jeść jajecznicę i śmietanę. W ogrodzie jest też jeszcze dużo jarzyn. A do zimy jeszcze bardzo daleko. Nie denerwujcie się tylko. To była największa wada Sary, że się wciąż denerwowała. Ciekaw jestem, jak się jej powodzi. Wspaniała kobieta - pod pewnym względem, rozumie się. Lecz śnieg spadł tego roku wcześniej niż zwykle; a chociaż stary, kulawy koń przywiózł mnóstwo drzewa z lasu, tak że mogli rozpalać wielki ogień w kuchni, to jednak większa część jarzyn była już zjedzona, a resztę przykrył śnieg. I zwierzętom zaczai dokuczać głód. ,.,.,,;,... ,.-.-. 20 WEZWANIE Z AFRYKI Tego roku zima była bardzo groźna i dokuczliwa. Pewnej nocy grudniowej, kiedy wszystkie zwierzęta siedziały w kuchni wokoło ciepłego kominka, a doktor c/ytał im na głos książki, jakie sam napisał w języku /.wierząt, odezwała się nagle Tu- Tu: - Co to za hałas na dworze? Wszyscy zaczęli nadsłuchiwać i istotnie usły-s/.eli jakieś dudnienie, jak gdyby ktoś szybko pędził. Po chwili drzwi od strony pola pchnięto gwałtownie i do kuchni wbiegła pędem zdyszana małpka C/.i-Czi. - Doktorze - krzyknęła już od progu - otrzymałam smutną wiadomość z Afryki od moich krewnych; panuje tam jakaś straszliwa zaraza pośród małp! Wszystkie bez wyjątku zapadają na nią i giną setkami. Usłyszały o panu i błagają, aby pan pojechał do Afryki i wstrzymał tę chorobę. - Kto ci przyniósł tę wiadomość? - spytał doktor zdejmując okulary i kładąc je na książce. - Jaskółka - odparła Czi-Czi. - Siedzi na dworze, na beczce z wodą. - Przyprowadź ją tutaj do ognia - polecił doktor.-/ziębła pewnie do szpiku kości. Jaskółki odleciały od nas już wszakże przed sześciu tygodniami. Przyprowadzono jaskółkę; piórka jej były nastro-s/,one i dygotała na całym ciele; ale chociaż lękała się /.razu troszkę, odtajała wnet, usiadła na krawędzi kominka i zaczęła opowiadać. Kiedy skończyła, dok-lor rzekł: - Chętnie wybrałbym się do Afryki, zwłaszc.za pod- 21 czas tych srogich mrozów, ale boję się, że nie starczy mi pieniędzy na kupno biletów. Podaj mi skarbonkę, Czi-Czi! Małpka wspięła się na najwyższą półkę kredensu i zdjęła stamtąd skarbonkę. Była zupełnie pusta - nie było w. niej ani pensa. - A ja myślałem, że są w niej jeszcze na pewno dwa pensy - powiedział doktor. -1 były istotnie - odezwała się sowa. - Ale wydał je pan na grzechotkę, kiedy nasz mały borsuk dostawał zęby. - Doprawdy? - zdziwił się doktor. - Ach, mój Boże! Jakie kłopoty sprawiają zawsze te pieniądze. Ale to nic nie szkodzi. Może uda mi się wypożyczyć na wybrzeżu jakiś statek, który nas powiezie do Afryki. Znałem niegdyś pewnego marynarza, który przyprowadził do mnie swe dziecko chore na odrę. Może on pożyczy nam statek - dziecko wyzdrowiało wtedy. Tak więc doktor nazajutrz wczesnym rankiem poszedł na wybrzeże. A po powrocie oświadczył zwierzętom, że wszystko jest w porządku - marynarz pożyczył mu statek. Wówczas krokodyl i małpka, i papuga ucieszyły się bardzo i zaczęły śpiewać z radości. Miały przecież powrócić znowu do Afryki, do swej prawdziwej ojczyzny. Doktor jednak oświadczył: - Mogę zabrać tylko was troje oraz psa Jipa, kaczkę Dab-Dab, prosię Geb-Geb i sowę Tu-Tu. Wszystkie pozostałe zwierzęta, chomiki i szczury wodne, i nietoperze muszą wrócić na swoje pola i tam zaczekać, aż przyjedziemy do domu. A że większość z nich zapada i 22 luk w sen zimowy, nie będzie im się czas zbytnio dłużył - zresztą nie byłoby dla nich bynajmniej zdrowo jechać do Afryki. Teraz Polinezja, która dawniej odbyła niejedną długą podróż morską, zaczęła wyliczać doktorowi rzeczy, które musi zabrać na statek. - Przede wszystkim ogromną ilość sucharów -oświadczyła - a także konserwy mięsne oraz kotwicę. - Zdaje mi się, że mój statek posiada własną kotwicę - wtrącił doktor. - To możliwe, ale musisz się co do tego upewnić -odparła Polinezja - to jest nadzwyczaj ważne. Nie możesz się zatrzymać, jeśli nie posiadasz kotwicy. A dzwonek potrzebny jest również. - Po co? - spytał doktor. - Aby mierzyć czas - odparła papuga. - Co pół godziny będziesz dzwonił i w ten sposób dowiesz się, która godzina. A -wystaraj się także o długą linę, ona oddaje zawsze świetne usługi w czasie morskich podróży. Potem zaczęli się wzajemnie pytać ze zdumieniem, skąd wezmą pieniędzy na kupno wszystkich potrzebnych przedmiotów. - O Boże, znowu te przeklęte pieniądze! - zawołał doktor. - Naprawdę będę szczęśliwy, gdy przyje-d/iemy do Afryki, gdzie ich nie potrzeba! Zapytam kupca, czy nie zechciałby zaczekać na pieniądze aż do mego powrotu. Nie, poślę raczej marynarza, on go /.apyta. Marynarz poszedł do kupca i wrócił ze wszystkimi potrzebnymi rzeczami. 23 Wtedy zwierzęta zaczęły wielkie pakowanie, zakręciły kurki wodociągów, aby rury nie zamarzły, zabiły okiennice i zamknęły dom, a klucz oddały staremu koniowi, który pozostał w stajni. I upewniwszy się, że na strychu jest dosyć siana, aby koń przez zimę nie zdechł z głodu, wyniosły cały bagaż na wybrzeże i załadowały go na statek. Kupiec sprzedający żywność dla kotów przybył tu również, aby się pożegnać z doktorem, i przyniósł mu w prezencie wielką paczkę budyniu, bo jak słyszał, w obcych krajach nie można dostać budyniu. Zaledwie znaleźli się na statku, prosię Geb-Geb zapytało, gdzie są łóżka, bo dochodziła godzina czwarta po południu i prosię chciało się zdrzemnąć, jak zwykle o tej porze. Polinezja więc zaprowadziła je na dół do wnętrza statku i pokazała mu łóżka stojące przy ścianie jedne nad drugimi, podobnie jak półki szafy bibliotecznej. - Jak to, przecież to nie jest łóżko! - krzyknęło Geb-Geb. - To zwyczajna deska! - Łóżka okrętowe są zawsze takie - objaśniała papuga. - To nie jest żadna deska! Wczołgaj się tylko na górę i połóż się spać. To się nazywa koja. - Nie chce mi się wcale spać - powiedziało Geb--Geb. - Jestem zanadto wzburzone; wrócę na pokład, chcę widzieć, jak odjeżdżamy. - Słusznie, to przecież twoja pierwsza podróż morska - rzekła Polinezja. - Z czasem przywykniesz do życia na statku. Wyszła z powrotem po schodach na górę, nucąc cicho: ;". > . ;.--., i 24 '/.wiedziłam Morze Czerwone i Czarne I Białą Wyspę objechałam wokoło. Widziałam Żółtą Rzekę i Chińczyków kraje, ,/ / - w blasku miesiąca - Rzekę Pomarańczową. Teraz wypływam na błękitne, gładkie morze, I ląd zielony z wolna się za mną roztapia. O, Joanno, wkrótce będę znów przy tobie! Mam już dość wszystkich widoków świata! ';. .luz, już mieli odpływać, gdy wtem doktor przypomniał sobie, że musi właściwie rozpylać marynarza o drogę do Afryki. Lecz jaskółka uspokoiła go: ona już lyle razy odbywała tę podróż, że wskaże im, którędy trzeba jechać. Wówczas doktor rozkazał Czi-Czi, aby podniosła kotwicę, i rozpoczęła się podróż. WIELKA PODRÓŻ I tak żeglowali i żeglowali pełnych sześć tygodni przez falujące morze; jechali w kierunku, jaki im wskazywała jaskółka lecąca przed okrętem. Nocą nosiła maleńką latarkę, aby ją mogli dojrzeć w ciemności, a załogi innych okrętów brały to światełko za spadającą gwiazdę. Im dalej i dalej posuwali się na południe, tym robiło się goręcej i goręcej. Polinezja, Czi-Czi oraz krokodyl cieszyły się ogromnie tym rozgorzałym, palącym słońcem. Uganiały się z głośnym śmiechem po pokładzie i wypatrywały, czy nie widać już upragnionego lądu Afryki. Ale prosię i pies, i sowa Tu-Tu nie mogły w 25 takim upale pracować. Siedziały tylko z wywieszonymi językami na tylnym pokładzie statku w cieniu wielkiej beczki i piły bez przerwy lemoniadę. Kaczka Dab-Dab skakała często dla ochłody w morze i płynęła za statkiem. W ten sposób we wtorki i piątki łowiła śledzie - toteż w te dni wszyscy pasażerowie statku jedli ryby, aby oszczędzić suszone mięso. Gdy przybyli w pobliże równika, ujrzeli latające ryby, które skierowały się zaraz w ich stronę. Ryby zapytały Polinezję, czy to statek doktora Dolittle. Skoro potwierdziła, uradowały się bardzo, gdyż małpy w Afryce poczęły już wątpić, czy doktor kiedykolwiek do nich przyjedzie. Polinezja spytała, ile mil dzieli ich jeszcze od Afryki, a latające ryby oświadczyły, iż teraz pozostało już tylko pięćdziesiąt pięć mil do przepłynięcia. Kiedy indziej znów wynurzył się z fal morskich cały rój delfinów. I one także pytały Polinezję, czy to statek słynnego doktora i czy doktorowi nie brak czegoś w podróży. A Polinezja odparła: - Owszem, zabrakło nam cebuli. - Niedaleko stąd jest wyspa - powiedziały - gdzie rośnie dzika cebula, soczysta i piękna. Jedźcie tylko dalej, zerwiemy kilka cebul i przyniesiemy wam. I delfiny pomknęły jak strzały, ale wkrótce papuga ujrzała je zno-wu; płynęły za statkiem i ciągnęły za sobą cebulę w wielkich sieciach z morskich alg*. Nazajutrz wieczorem po zachodzie słońca doktor powiedział: Algi - wodorosty. - Podaj mi lunetę, Czi-Czi. Nasza podróż dobiega kresu. Sądzę, że wnet zobaczymy wybrzeże Afryki. I naprawdę w pół godziny później zdawało im się z pewnością, że widzą w dali zarysy lądu; ale że tymczasem ciemność zapadła zupełna, nie mogli stwierdzić, czy to był naprawdę stały ląd. Potem zaskoczyła ich gwałtowna burza z błyskawicami i grzmotami. Wiatr wył, całe strugi wody lały się z nieba, a bałwany morskie piętrzyły się tak wysoko, że zalewały pokład. Nagle rozległ się głośny trzask: „Bum!" Statek stanął w miejscu i pochylił się na bok. - Co się stało? - spytał doktor wychodząc spiesznie z kajuty na pokład. - Nie wiem dokładnie - odrzekła papuga - ale mam wrażenie, że statek nasz rozbił się. Powiedz kaczce, aby wskoczyła do wody i zbadała położenie. Dab-Dab zanurzyła się głęboko pod fale, a kiedy wypłynęła z powrotem, oświadczyła, że najechali na skałę: statek ma u spodu wielką dziurę, przez którą wpływa szybko woda, i wkrótce zatonie zupełnie. - W takim razie najechaliśmy chyba na Afrykę -powiedział doktor. - Mój Boże, mój Boże! Teraz musimy wszyscy przepłynąć do brzegu. Ale Czi-Czi i Geb-Geb nie umiały pływać. - Weźcie linę - poleciła Polinezja. - Mówiłam wam przecież, że ona przyda się nam bardzo. Gdzie kaczka? Chodź tu, Dab-Dab. Weź ten koniec liny, poleć do brzegu i przywiąż go do palmy, a drugi koniec przy-wiążemy tutaj do statku. Kto nie umie pływać, ten 28 in usi przejść po linie na ląd. To się nazywa lina ratunkowa. W ten sposób dostali się wszyscy na wybrzeże -jedni płynąc, drudzy fruwając, a ci, którzy czołgali się po linie, przenieśli kuferek i walizkę doktora. Statek jednak był już do niczego - i po chwili wzburzone morze m/biło go doszczętnie o skałę, a fale uniosły deski i belki. Potem doktor i jego zwierzęta znaleźli schronienie w ładnej, dużej grocie, którą odkryli wysoko w nór/e w nadbrzeżnych skałach. Tam przeczekali bu-i/c. Nazajutrz, kiedy słońce wzeszło, udali się wszyscy na wybrzeże, aby się wysuszyć. - Poczciwa stara Afryka! - westchnęła Polinezja. -Jak to miło wrócić znowu do domu. I pomyśleć tylko, /c jutro mija sto sześćdziesiąt dziewięć lat od chwili, kiedy tu byłam! A nie zmieniła się przez ten czas ani troszeczkę: te same stare palmy, ta sama czerwona /icmia, te same stare, czarne mrówki! Nie ma nic ponad ojczyznę. Inne zwierzęta spostrzegły, że papuga ma łzy w oc/ach, tak ją uszczęśliwił widok ojczyzny. Doktor jednak zauważył nagle brak swego cylindra, k lory mu wicher zdmuchnął do morza: wyprawiono /ulem kaczkę na poszukiwanie cylindra. Ujrzała go hen, w dali; kołysał się na wodzie niby małe dziecinne czółenko. Kiedy do niego doleciała, znalazła w nim jedną z białych myszek, skuloną z trwogi i zgrozy. - A ty co tu robisz? - zapytała kaczka. - Miałaś pr/.ecież zostać w Puddleby. - Nie chciałam zostać w Puddleby - odpowiedziała 29 myszka. - Chciałam koniecznie zobaczyć, jak wygląda Afryka. Mam tutaj krewnych. Ukryłam się tedy w bagażu i razem z sucharami dostałam się na statek. Kiedy statek zaczai tonąć, przestraszyłam się okropnie, bo nie umiem dobrze pływać - pływałam, póki mi sił starczyło, ale wkrótce wyczerpałam się całkiem i sądziłam już, że mój koniec się zbliża. Wtem nadpłynął kapelusz doktora; wśliznęłam się do niego, bo nie chciałam utonąć. Kaczka wzięła cylinder razem z myszką do dzioba i powróciła z nim na wybrzeże, a wszystkie zwierzęta obstąpiły kapelusz chcąc zajrzeć do środka. - To się nazywa „ślepy pasażer" - pouczyła papuga. Nagle, gdy wszyscy byli zajęci szukaniem wygodnego miejsca dla myszki w kuferku doktora, małpka Czi--Czi zawołała. - Cicho! Słyszę czyjeś kroki w lesie. Umilkli i nasłuchiwali. Po chwili wyszedł z lasu czarny człowiek i zapytał ich, co tu robią. - Moje nazwisko jest Jan Dolittle, dr med. - przedstawił się doktor. - Wezwano mnie do Afryki, abym uleczył chore małpy. - Musicie wszyscy stanąć przed królem - oświadczył czarny człowiek. - Przed jakim królem? - spytał doktor, który nie chciał tracić czasu. - Przed królem państwa Jolliginka - odparł człowiek. - Cały ten kraj należy do niego i wszyscy cudzoziemcy muszą się stawić przed nim. Chodźcie za mną! Tak więc zabrali swoje tobołki i poszli za czarnym przez leśną gęstwinę. 30 POLINEZJA I KRÓL 1*0 pewnym czasie wyszli z gęstego lasu na szeroką, jasną polanę; stał tu pałac królewski zbudowany z gliny. Mieszkał w nim król ze swoją królową Ermintrudą oni/, ich syn, książę Bumpo. Książę poszedł był właśnie nad rzekę łowić łososie. Ale król i królowa siedzieli pod wielkim parasolem przed bramą pałacu. Królowa spala. C idy przywiedziono doktora przed króla, zapytał go e/arny.władca, po co przybył do Afryki; doktor opowiedział mu, w jakim celu wybrał się w tak daleką podróż. - Nie wolno ci podróżować przez moje kraje -oświadczył król. - Przed wielu laty przybył tu na wybrzeże pewien biały i przyjąłem go bardzo życzliwie. Ale szukając złota wykopał dziury w ziemi i pozabijał wszystkie słonie dla ich białych kłów, po c/.ym odpłynął potajemnie na swym statku nie powie-d/iawszy mi nawet „dziękuję". Od tej pory żaden biały c/lowiek nie ma prawa podróżować po państwie Jol-liginka. Następnie król zwrócił się do kilku czarnych stojących obok niego i wydał rozkaz: - Zaprowadźcie tego znachora wraz z jego zwierzętami do mojego najcięższego więzienia. I naprawdę sześciu czarnych poprowadziło doktora i wszystkie jego zwierzęta do kamiennego lochu i tam ich zamknięto. Loch ten posiadał tylko jedno małe okienko wysoko w murze, opatrzone żelazną kratą; drzwi zaś były mocne i grube. 31 Posmutnieli tedy wszyscy, a prosię Geb-Geb zaczęło nawet płakać. Ale Czi-Czi oświadczyła, że zbije je na kwaśne jabłko, jeśli w tej chwili nie przestanie ryczeć; świnka więc umilkła. - Czy wszyscy jesteśmy tutaj?- spytał doktor oswoiwszy się nieco z półmrokiem panującym w więzieniu. - Tak mi się zdaje - odpowiedziała kaczka i zaczęła liczyć. - A gdzie Polinezja? - spytał krokodyl. - Nie ma jej tutaj. - Czy jesteś tego pewien? - zapytał doktor. - Rozejrzyj się jeszcze raz! Polinezjo, Polinezjo! Gdzie jesteś? - Zdaje mi się, że czmychnęła- mruczał pod nosem krokodyl. - No, to dobrze o niej świadczy - ukryć się w jakiejś dziupli, podczas gdy jej przyjaciele są w biedzie. - Takim bezwstydnym ptakiem nie jest na pewno -odezwała się papuga wyłażąc z tylnej kieszeni surduta doktora. - Jestem dość mała, aby przedostać się przez kratę tego okienka, obawiałam się zatem, że zamkną mnie w klatce. W chwili kiedy król mówił i na nic nie zwracał uwagi, ukryłam się w kieszeni doktora i w ten sposób dostałam się tutaj! To się nazywa „podstęp" -dokończyła i wygładziła dziobem zmięte pióra. - Na litość boską! - zawołał doktor. - Masz doprawdy szczęście, że nie usiadłem na tobie. - Otóż słuchajcie - rzekła Polinezja. - Dziś wieczorem, skoro tylko mrok zapadnie, przepchnę się przez kratę okienka i polecę do pałacu. A potem - zobaczycie - znajdę już takie środki i drogę, aby król wypuścił nas wszystkich z więzienia. 32 - Ach, jakże ty zdołasz nam pomóc! - westchnęło Cicb-Geb marszcząc żałośnie nos i zalewając się łzami. - Jesteś wszak tylko ptakiem! - Słusznie! - odparła papuga. - Ale nie zapominaj, że mimo to umiem mówić jak człowiek - i znam dobrze czarnych. Tak więc z nastaniem nocy, kiedy księżyc przeświecał przez palmy i straż królewska posnęła, przemknęła się papuga przez kratę więzienia i pofrunęła do pałacu. Ubiegłego tygodnia tenisowa piłka rozbiła okno spiżarni i przez ten otwór wleciała papuga do wnętrza. Słyszała, jak książę Bumpo chrapie w swej sypialni w tylnym skrzydle pałacu; na paluszkach weszła po schodach na górę aż do sypialni króla. Ostrożnie otwo-r/yła drzwi i zajrzała do środka. Królowa była tej nocy na balu u swych krewnych; król jednak leżał w łóżku i spał mocno. Polinezja wsunęła się z ogromną ostrożnością do środka i ukryła się pod łóżkiem. Potem zakaszlała -/upełnie tak samo, jak zwykł był kaszleć doktor Dolittle. Polinezja umiała naśladować każdego. Król otworzył oczy i zapytał sennie: - Czy to ty, Ermintrudo? Myślał, że to królowa wróciła już z balu. Potem zakaszlała papuga powtórnie - głośno jak mężczyzna. Wtedy król ocknął się zupełnie, usiadł wyprostowany w łóżku i spytał: - Kto tam? - Doktor Dolittle - odparła papuga naśladując doskonale doktora. - Co robisz w mojej sypialni?! - krzyknął król. - Jak śmiałeś opuścić więzienie? Doktor Dolittle 33 Ale papuga roześmiała się tylko głośnym, głębokim, wesołym śmiechem, zupełnie tak jak się śmiał doktor. - Przestań się śmiać i zbliż się natychmiast do mnie, abym cię mógł widzieć - rozkazał król. - Ty głupi królu - odrzekła Polinezja. - Czyś zapomniał, że mówisz z Janem- Dolittle, dr med., najcudowniejszym człowiekiem na świecie? Oczywiście nie możesz mnie widzieć, zrobiłem się bowiem niewidzialnym. Nie ma rzeczy, której bym nie mógł uczynić. A teraz słuchaj: przybyłem do ciebie dziś w nocy, aby cię ostrzec. Jeśli nie pozwolisz mnie i wszystkim moim zwierzętom podróżować po twoim państwie, ześlę na ciebie i na twój lud tę samą chorobę, na którą teraz zapadły małpy. Albowiem umiem czynić ludzi chorymi i umiem ich uzdrawiać; wystarczy, abym podniósł mały palec. Poślij natychmiast swych żołnierzy, aby otwarli drzwi więzienia, w przeciwnym razie będziesz miał „świnkę", zanim jeszcze słońce wzejdzie nad górami Jolliginki. Król począł drżeć i trząść się ze strachu. - Doktorze - zawołał - stanie się wedle twojego życzenia! Nie podnoś twego małego palca, błagam cię, nie podnoś! Zeskoczył z łóżka, pobiegł do żołnierzy i kazał im otworzyć natychmiast bramę więzienia. Zaledwie wyszedł z sypialni, wymknęła się papuga znowu cichaczem przez schody i opuściła pałac przez okno spiżarni. Ale królowa, która właśnie otwierała kluczem tylne drzwi, ujrzała papugę wylatującą przez rozbite okno. I gdy król wrócił do łóżka, opowiedziała mu, co widziała. : 34 Wtenczas domyślił się król, że mu spłatano figla, /uc/ął się pienić z wściekłości i pognał pędem do więzienia. Przybył jednak za późno. Drzwi stały otworem, loch był pusty, a doktor i jego zwierzęta byli już daleko. MAŁPI MOST N igdy w życiu jeszcze nie widziała królowa Ermin-liuda swego małżonka tak rozzłoszczonego jak tej nocy. Zgrzytał z wściekłości zębami; nazywał każdego głupcem; rzucił szczoteczką do zębów w pałacowego kota. Gonił w nocnej koszuli po całym pałacu i zbudził całe swe wojsko, które wysłał na poszukiwanie doktora. Za wojskiem posłał całą swoją służbę, kucharzy i ogrodników, fryzjera i guwernera księcia Bumpo; nawet królowa mimo wielkiego zmęczenia - przetań-c/yła bowiem prawie całą noc w ciasnych trzewikach -musiała również pomagać żołnierzom w pościgu. Tymczasem doktor i jego zwierzęta pędzili co sił pr/ez las w stronę małpiego państwa. Prosię Geb-Geb, które miało bardzo krótkie nóżki, /męczyło się od razu i doktor musiał je wziąć na ręce, co utrudniało ogromnie ucieczkę; musieli przecież d/wigać prócz tego kuferek i walizkę. Król Jolliginki sądził, że jego wojsko znajdzie z łatwością całą bandę, ponieważ doktor był obcy w tym kraju i nie znał drogi. Ale omylił się, bo małpka Czi-Czi znała wszystkie leśne ścieżki lepiej nawet od żołnierzy. Zaprowadziła więc doktora i jego zwierzęta w naj- 35 niedostępniejszy gąszcz, gdzie nie stanęła nigdy stopa człowieka - i tu ukryła wszystkich w ogromnym, wydrążonym pniu między wysokimi skałami. - Najlepiej tutaj przeczekać - radziła Czi-Czi - aż żołnierze zawrócą i położą się znów spać. Potem możemy iść spokojnie dalej do krainy małp. Pozostali tedy przez całą noc w tym miejscu. Chwilami dochodziły ich głosy i nawoływania czarnych, którzy szukali ich dokoła w dziewiczym lesie. Byli jednak zupełnie bezpieczni, gdyż nikt prócz Czi--Czi nie znał ich kryjówki, nawet inne małpy nie wiedziały o niej. Wreszcie kiedy blask poranny zaczął przeświecać przez gęste listowie - posłyszeli, jak królowa Ermin-truda oświadczyła głosem osłabłym ze znużenia, że dalsze poszukiwania są bezcelowe, lepiej wrócić do pałacu i pospać jeszcze trochę. Żołnierze i służba zawrócili, a wtedy Czi-Czi wyprowadziła doktora i jego zwierzęta z kryjówki i wszyscy podążyli dalej do państwa małp. Była to droga daleka, bardzo daleka i nieraz byli ogromnie zmęczeni, zwłaszcza prosię Geb-Geb. Ale gdy tylko zaczynało kwilić, dawali mu mleko z kokosowego orzecha, jego ulubiony przysmak. Jadła i picia mieli zawsze pod dostatkiem, bo Czi--Czi i Polinezja znały najrozmaitsze gatunki owoców i jarzyn rosnących w puszczy i wiedziały, gdzie ich szukać. Robili sobie lemoniadę z soku dziko rosnących pomarańcz i słodzili ją miodem z uli, jakie znajdowali w dziuplach drzew. Mogli żądać, czego się im tylko zachciało: Czi-Czi i Polinezja umiały prawie zawsze wystarać się o to lub przynajmniej o coś podobnego. Pewnego dnia przyniosły nawet doktorowi tytoń, kiedy chciał palić, a starego tytoniu zabrakło. Nocami sypiali w namiotach z palmowych liści, na grubych, miękkich posłaniach z siana. Wkrótce przywykli do długich marszów i nie męczyli się tak prędko jak przedtem, i to wędrowne życie sprawiało im wiele radości. Cieszyli się też codziennie, bo kiedy zapadała noc i zatrzymywali się na odpoczynek, doktor rozpalał niewielkie ognisko z chrustu i po wieczerzy zwierzęta siadały dokoła ognia, i przysłuchiwały się pieśniom Polinezji o morzu albo opowiadaniom Czi-Czi o puszczy. Wiele z opowiadań Czi-Czi było bardzo zajmujących. Bo chociaż małpy posiadają własne książki historyczne dopiero od czasu, kiedy je dla nich napisał doktor Dolittle, to jednak wszystkie dawne wydarzenia żyją dla nich w bajkach, jakie dorosłe małpy opowiadają małpiątkom. Czi-Czi opowiadała wiele takich gadek, które posłyszała od swej babki - historie z dawnych, zamierzchłych czasów, jeszcze wcześniejszych niż Arka Noego i potop - z lat, kiedy ludzie nosili zamiast ubrań niedźwiedzie skóry i żyli w skalnych jaskiniach, i jedli surowe mięso, bo nie znali sztuki gotowania, ponieważ nie umieli jeszcze rozniecać ognia. Opowiadała im o wielkich mamutach i jaszczurach tak długich jak cały pociąg żelazny, które w tych prastarych czasach wędrowały po górach i obgryzały listki z wierzchołków drzew. Nieraz zwierzęta słuchały z takim napięciem, że ogień wygasał zupełnie, kiedy Czi-Czi kończyła, i musiały biec szukać chrustu, aby go na nowo rozniecić. ,.;.,. 38 Skoro żołnierze powrócili do pałacu i zameldowali, /c nie udało im się odszukać nigdzie doktora, wysłał ich król powtórnie i rozkazał im pozostać w puszczy, dopóki go nie złapią. Tak więc przez cały ten czas służba króla ścigała doktora, który wraz ze zwierzętami maszerował spokojnie do krainy małp uważając się za zupełnie bezpiecznego. Gdyby Czi-Czi o tym wiedziała, ukryłaby ich prawdopodobnie po raz drugi. Ale nie podejrzewała niczego. Pewnego dnia wspięła się Czi-Czi na wysoką skałę, skąd roztaczał się daleki widok ponad wierzchołkami drzew. Zszedłszy na dół oświadczyła, że teraz znajdują się już niedaleko państwa małp i niezadługo tam przybędą. I w istocie jeszcze tego samego wieczoru ujrzeli na własne oczy krewnych Czi-Czi i mnóstwo innych małp, które do tej pory były zdrowe. Siedziały wszystkie na drzewach nad brzegiem wielkiego moczaru i wyczekiwały niecierpliwie doktora. Ujrzawszy wreszcie owego słynnego męża, podniosły małpy straszliwy wrzask; krzyczały, wymachiwały palmowymi liśćmi i zeskakiwały co tchu z gałęzi na ziemię, aby go powitać. Odebrały mu w mig kuferek i walizkę, i wszystko, co miał, a jedna z większych małp wzięła nawet Geb-Geb na ręce, bo prosię było znowu /męczone. Potem dwie małpy pobiegły przodem, aby zanieść chorym krewniaczkom radosną wieść, że wielki dok-lor przybył nareszcie. Ale ludzie króla, którzy jeszcze wciąż ich ścigali, posłyszeli radosną wrzawę małp i teraz wiedzieli, gdzie 39 się doktor znajduje; przyspieszyli zatem kroku chcąc go schwytać. Wielka małpa jednak, niosąca Geb-Geb, została z tyłu za innymi i widziała, jak kapitan czarnych żołnierzy skrada się przez zarośla. Pośpieszyła więc za doktorem i krzyknęła, aby uciekał. Natenczas wszyscy popędzili tak prędko jak jeszcze nigdy w życiu; ludzie zaś króla, którzy ich ścigali, poczęli również biec pędem, a kapitan biegł najszybciej. Nagle doktor potknął się o swojąp torbę z lekarstwami i upadł jak długi na ziemię, a czarny kapitan pomyślał sobie, że teraz go już na pewno złapie. Ale kapitan miał bardzo długie uszy, a włosy krótkie. I kiedy skoczył naprzód, by złapać doktora, jedno jego ucho zaplątało się w krzaki, więc całe wojsko musiało się zatrzymać, żeby go ratować. Przez tę chwilę doktor podniósł się z ziemi i znowu wszyscy popędzili galopem. Biegli i biegli co tchu, a Czi-Czi krzyczała: „Wytrwajcie! To już niedaleko!" Ale granicę królestwa Jolliginki tworzyła stroma przepaść, spadająca w dół rzeki, po drugiej zaś stronie za rzeką rozciągało się już państwo małp. Jip rzucił okiem w dal, ku stromej przepaści, i zawołał: - Nieszczęście! Nie przedostaniemy się tędy! - O Boże - westchnęło Geb-Geb - żołnierze królewscy są już bardzo blisko - patrzcie, patrzcie! Boję się, że wpakują nas z powrotem do więzienia. -1 prosię zalało się łzami. Lecz wielka małpa, niosąca Geb-Geb, posadziła prosię na ziemi i zawołała do swych towarzyszy: 40 - Dalejże, chłopcy, zróbcie most! Prędko, zróbcie most! Mamy tylko minutę. Oswobodzili już kapitana i l c raz pędzi za nami jak dziki jeleń. Prędziutko! Most! Doktor był ciekaw, z czego też małpy zbudują most. R o/ej rżał się nawet dokoła, czy nie ukryły gdzie kłód clr/cwa. Ale gdy spojrzał znów na skałę, nad rzeką wisiał już K.olowiuteńki most, a składał się cały z żywych małp. l to podczas gdy doktor odwrócił się tyłem do rzeki, matpy z .szybkością błyskawicy utworzyły pomost w ten sposób, że sczepiły się ze sobą rękami i no-y,;i m i. A wtedy wielka małpa zawołała do doktora: - Przechodźcie, prędko, przechodźcie wszyscy! Spieszcie się! Geb-Geb lękało się zrazu przejść przez tak wąski most na tak zawrotnej wysokości, ale przeszło zupełnie łatwo, podobnie jak wszystkie zwierzęta. Jan Dolittle przeprawił się przez most ostatni. I w tejże samej chwili, kiedy znalazł się na drugim brzegu, czarni żołnierze przybiegli na skraj otchłani. Wygrażali pięściami i syczeli z wściekłości, bo widzieli, że przybywają za późno. Doktor razem ze swymi zwierzętami znajdował się już bezpieczny w krainie małp i most został wciągnięty na drugą slronę. Potem Czi-Czi zwróciła się do doktora i rzekła: - Wielu wybitnych badaczy i przyrodników z siwymi brodami kryło się i czatowało całe tygodnie w puszczy, chcąc koniecznie ujrzeć tę słynną sztukę 41 małp. Ale nigdy nie pozwoliłyśmy żadnemu białemu oglądać jej. Pan jest pierwszym, który widział sławny małpi most. Doktor był bardzo zadowolony. PRZYWÓDCA LWÓW Jan Dolittle miał teraz ogromnie dużo roboty. Zastał setki i tysiące chorych małp - goryli, orangutanów, szympansów, pawianów; małp szarych, rudych, małp najrozmaitszego gatunku. A dużo z nich już przedtem umarło. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił, było oddzielenie małp zdrowych od chorych. Potem polecił Czi-Czi i jej krewnym, aby mu zbudowały małą chatkę z trawy, i rozkazał wszystkim małpom, które jeszcze były zdrowe, aby przyszły do niego na szczepienie. Przez trzy dni i przez trzy noce przychodziły bez przerwy małpy z lasów, gór i dolin do małej chatki z trawy, gdzie doktor siedział dniem i nocą i szczepił, szczepił, szczepił. Potem kazał zbudować jeszcze jeden dom, wielki dom o wielu łóżkach, i przenieść do niego wszystkie chore małpy. Ale tak dużo było chorych małp, że nie wystarczyło zdrowych do ich pielęgnowania; doktor posłał więc gońców do innych zwierząt: lwów, lampartów i antylop, prosząc je, aby przyszły i pomogły mu pielęgnować chore małpy. Wódz lwów był jednak bardzo dumnym stworzeniem i kiedy przybył do wielkiego domu doktora, zapełnionego tyloma łóżkami, rozgniewał się i obraził. 42 - Jak pan śmie, mój panie, żądać ode mnie czegoś podobnego?! - ryknął obrzucając doktora wściekłym spojrzeniem. - Jak pan śmie żądać ode mnie, króla zwierząt, abym obsługiwał czeredę brudnych małp?! Nie pożarłbym ich nawet wtedy, gdybym był bardzo głodny. Chociaż lew wyglądał straszliwie, doktor starał się nie okazywać po sobie przerażenia. - Nie wezwałem pana wcale po to, aby pan pożerał małpy - odrzekł spokojnie. - A poza tym nie są one wcale brudne. Wszystkie kąpały się dziś rano; natomiast sierść ich należałoby koniecznie wyszczotkować - koniecznie. Chcę panu tylko jedno powiedzieć -może nadejść dzień, kiedy i lwy się rozchorują. A jeśli teraz nie pomożecie innym zwierzętom, może się zdarzyć, że zostaniecie same w biedzie. Tak często bywa z pyszałkami. - Lwy nie będą nigdy w biedzie. Lwy tylko innym sprawiają biedę - odpowiedział, wódz lwów. Zmarszczył nos i czując się mądrym i dzielnym pomaszerował dumnie z powrotem do puszczy. Wtedy lamparty także okazały się dumne i powiedziały, że nie będą pomagać małpom. Wtedy antylopy, ma się rozumieć, chociaż były za nieśmiałe i lękliwe, by się zachować wobec doktora tak niegrzecznie jak lew, zaczęły przebierać nóżkami, uśmiechać się głupkowato, mówiąc, że nigdy dotąd nie były pielęgniarkami chorych. Doktor zmartwił się ogromnie, bo nie miał pojęcia, skąd wziąć dostateczną pomoc dla pielęgnowania tylu małp. Skoro jednak wódz lwów wrócił do swego mieszka- 44 nią, wybiegła mu naprzeciw jego żona, królowa lwów, / rozwianą grzywą. - Jedno z naszych lwiątek nie chce jeść- powiedziała. - Nie wiem, co z nim począć. Od wczoraj wieczór nie wzięło ani kęsa do ust. l ze zdenerwowania zaczęła głośno szlochać i drżeć -lx) była dobrą matką, mimo że była lwicą. Wódz lwów wszedł do mieszkania i spojrzał na iwoje dzieci - dwa rozkoszne, maleńkie-lwiątka leżące na podłodze. Jedno z nich wyglądało żałośnie. Kiedy lew opowiedział żonie z dumą, jaką odpowiedź dał doktorowi, lwica rozgniewała się tak strasznie, że o mało co nie wypędziła go z mieś/kania. - Nigdy nie miałeś ani szczypty rozumu! - krzyknęła. - Wszystkie zwierzęta aż po Ocean Indyjski opowiadają sobie cuda o tym człowieku -jak on potrafi uleczyć każdą chorobę i jaki on uprzejmy, jedyny r/lowiek na całym świecie, który rozumie mowę zwie-r/;|t. I teraz gdy nasz malec choruje, ośmielasz się go obrażać! Ty bałwanie! Tylko głupiec może się zachować tak bezczelnie wobec dobrego doktora.Ty! -l /aczęła mu wyrywać łapami sierść. - Idź natychmiast z powrotem do tego białego człowieka - rozkazała - i powiedz mu, że żałujesz swego postępku. I zabierz z sobą te wszystkie pustogłowe /wierzęta, te głupie antylopy i lamparty! A potem róbcie wszystko, co wam doktor rozkaże. Harujcie jak Murzyni! Może udobrucha się w końcu i zechce zaj-i/.eć do naszego chorego chłopca. Wynoś się w tej Chwili! Spiesz się, słyszysz?! Nie zasługujesz na to, aby być ojcem! 45 I poszła do sąsiedniej nory, do drugiej lwiej matki, aby się przed nią użalić. Wódz lwów zaś wrócił do doktora i powiedział: - Przechodzę przypadkiem tędy, chciałem więc zajrzeć do pana; czy pan znalazł już pomoc? - Nie - odrzekł doktor strapiony -jeszcze nie, jestem wprost zrozpaczony. - W dzisiejszych czasach trudno jest o pomoc -mówił lew. - No, ponieważ jest pan w trudnym położeniu, uczynię chętnie wszystko, co mogę, jedynie dla pańskiej przyjemności. Poleciłem też wszystkim zwierzętom, aby tu przyszły i pomogły panu. Lamparty będą tu za kilka minut... Aha, prawda, byłbym zapomniał. Mamy w domu chore dziecko. Nie sądzę, żeby mu coś doprawdy dolegało, lecz moja żona jest nerwowa i niepokoi się. Gdyby pan był przypadkiem dziś wieczór w naszej okolicy, może zajrzałby pan do niego - dobrze? Doktor był bardzo szczęśliwy, bo wszystkie lwy, lamparty, antylopy, żyrafy i zebry - wszystkie zwierzęta z lasów, gór i dolin - przybyły, aby mu pomóc. A przyszło ich tyle, że musiał niektóre odesłać z powrotem i zostawił tylko najzręczniejsze. Wkrótce małpy zaczęły wracać do zdrowia. Po tygodniu wielki dom o wielu łóżkach opustoszał do połowy, a z końcem drugiego tygodnia wyzdrowiała ostatnia małpa. Praca doktora była więc ukończona; on sam jednak był tak strasznie zmęczony, że położył się na łóżku i spał bez przerwy trzy doby nie obróciwszy się ani razu. f 46 •" NARADA MAŁP Czi-Czi stała przed drzwiami doktora i odganiała ka/.dego, póki się doktor nie zbudził. A gdy się wreszcie Jan Dolittle wyspał, oświadczył małpom, że teraz musi powrócić do Puddleby. Ta wieść zaskoczyła je, sądziły bowiem, że doktor l x (/ostanie u nich na zawsze, i następnej nocy zebrały się w puszczy, aby omówić tę sprawę. Naczelnik szympansów powstał i zabrał głos: - Dlaczego ten dobry człowiek chce od nas odejść? C/.y nie jest tutaj szczęśliwy? Lecz nikt nie mógł mu dać na to odpowiedzi. Potem podniósł się wódz goryli i powiedział: - Sądzę, że powinniśmy wszyscy udać się do niego i prosić, aby tutaj pozostał. Może, o ile wybudujemy mu nowy, obszerny dom z większym łóżkiem i obiecamy mu obsługę małpią, która będzie dla niego pracować i umilać mu życie - może wtedy nie będzie chciał od nas Wtenczas powstała Czi-Czi, a inne małpy zaczęły s/.eptać: - Pst! Uwaga! Czi-Czi, wielki podróżnik, chce mówić! Czi-Czi zwróciła się do małp i oświadczyła: - Moi przyjaciele, obawiam się, że daremne będą wasze prośby. Doktor jest winien w Puddleby pienią-il/e, dlatego chce wrócić i spłacić dług. Małpy zapytały chórem: - Co to są pieniądze? Więc Czi-Czi opowiedziała im, że w kraju białych lud/i nie można dostać niczego bez pieniędzy. Bez 47 pieniędzy nie można w ogóle się ruszyć. Życie bez pieniędzy jest prawie niemożliwe. Kilka małp zawołało: - Czy nie można przynajmniej jeść i pić bez płacenia za to? Czi-Czi potrząsnęła przecząco głową i opowiedziała, jak to nawet ją wyuczono prosić dzieci o pieniądze, kiedy wędrowała po świecie z kataryniarzem. Na to zwrócił się naczelnik szympansów do najstarszego orangutana i rzekł: - Mój kuzynie, cóż to za dziwne stworzenia z tych ludzi! Kto by z nas chciał żyć w takim kraju! Jakież to okropne! Czi-Czi mówiła dalej: . - Kiedy wybraliśmy się do was, nie posiadaliśmy własnego statku, na którym moglibyśmy jechać przez morze, ani pieniędzy na zakup żywności potrzebnej w drodze. Więc pewien człowiek pożyczył nam trochę sucharów i przyrzekliśmy zapłacić mu po powrocie. Również i statek pożyczyliśmy od pewnego marynarza, ale rozbił się nam na skałach, gdy dobijaliśmy do wybrzeża Afryki. Otóż doktor jest zdania, że musi wrócić do swej ojczyzny i odkupić marynarzowi nowy okręt, gdyż człowiek ten jest biedny i okręt był jego jedynym majątkiem. Małpy milczały chwilę, siedziały cicho na ziemi i rozmyślały, co czynić. W końcu powstał najstarszy pawian i powiedział: - Moim zdaniem, należy temu zacnemu człowiekowi dać przed wyjazdem piękny podarunek, aby wiedział, że wdzięczne mu jesteśmy za wszystko, co dła nas uczynił. 48 l A maleńka, ruda małpka, siedzącitóna drzewie, przy-laknęła: '! - Jestem tego samego zdania! I wtedy małpy zaczęły wołać wszystkie razem wśród ogólnego hałasu: - Tak, tak, podarujemy mu najpiękniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek posiadał biały człowiek! I natychmiast zaczęły się zastanawiać i naradzać, jaki dar mógłby być najodpowiedniejszy. Jedna z małp rzekła: - Pięćdziesiąt worków pełnych kokosowych orzechów! Druga małpa oświadczyła: - Sto pęków bananów! Przynajmniej nie będzie musiał kupować sobie owoców w tym kraju, gdzie za wszystko, co się je, trzeba płacić. Lecz Czi-Czi osądziła, że te wszystkie rzeczy są zbyt ciężkie i nie nadają się do dalekiej podróży, zepsują się /resztą, zanim się je do połowy zje. - Jeśli mu chcecie sprawić przyjemność - radziła -lo podarujcie mu jakieś osobliwe zwierzę, którego biali ludzie nie mają w menażeriach. Małpy zapytały: - Co to są menażerie? Czi-Czi objaśniła im, że menażerie są to takie m iejsca w kraju białych ludzi, gdzie zwierzęta siedzą w klatkach, aby je sobie ludzie oglądali. To oburzyło małpy do żywego i mówiły do siebie: - Ci ludzie zachowują się jak bezmyślne dzieciaki, głupie i swawolne, cieszą się z byle czego. Pfe! To pewnie jest więzienie. l poczęły wypytywać Czi-Czi, co by to mogło być za Dnktor Dolittle 49 osobliwe zwierzę, którego biali ludzie jeszcze nie posiadają. Najmędrsza z jedwabistych małpek spytała: - Czy mają tam u was iguanę*? Lecz Czi-Czi odparła: - Tak, jest jedna w zoologicznym ogrodzie w Londynie. Inna znów zapytała: - A czy mają okapi**? I Czi-Czi znów odparła: - Tak, w Belgii, gdzie mnie przed pięciu laty kupił mój kataryniarz, posiadali okapi w pewnym wielkim mieście, które się nazywa Antwerpia. A inna znów spytała: - Czy mają dwugłowca? Wtedy Czi-Czi powiedziała: - Nie. Żaden biały nie widział nigdy na oczy dwugłowca. To zwierzę podarujemy doktorowi! NAJRZADSZE ZWIERZĘ Dwugłowce wymarły już obecnie. To znaczy: nie ma już dziś zwierząt tego gatunku. Ale w dawnych latach, kiedy żył doktor Dolittle, mieszkało jeszcze kilka z nich w najgłębszych puszczach Afryki i nawet wtedy były już bardzo, bardzo rzadkie. Nie miały one ogona, tylko na obu końcach ciała głowę, a na każdej głowie jeden długi ostry róg. Były ogromnie nieśmiałe, lękliwe i niezmiernie trudne do schwytania. * Iguana - odmiana wielkiej jaszczurki. : Okapi - zwierzę spokrewnione z żyrafą. 50 Murzyni łapią zwierzęta przeważnie w ten sposób, /c zakradają się do nich od tyłu. Ale w ten sposób nie można postąpić z dwugłowcem, bo jego dwie głowy widzą zawsze człowieka z każdej strony, z której się zbliża. Przy tym śpią one zawsze tylko jedną połową ciała, druga zaś czuwa i ma się na baczności. Dlatego nie można było nigdy złapać i wystawić na pokaz w zoologicznym ogrodzie żadnego /, tych zwierząt. I chociaż wielu słynnych łowców i najdzielniejszych właścicieli menażerii spędzało całe lata w puszczy, aby bez względu na pogodę przetrząsać leśne ostępy w poszukiwaniu dwugłowca, nie udało im się nigdy schwytać ani jednego. Nawet wówczas, przed tylu, tylu laty, był to na świecie jedyny rodzaj zwierząt o dwu głowach. Małpy wybrały się przeto na poszukiwanie dwugłowca. Przeszukawszy spory kawał lasu odkryły wreszcie dziwaczne ślady stóp na zboczu prowadzącym do rzeki, domyśliły się tedy, że osobliwe zwierzę /najduje się w najbliższej okolicy. Szły więc dalej nad brzegiem rzeki i po chwili spostrzegły miejsce zarośnięte bujną, wysoką trawą, więc odgadły, że dwugłowiec tu musiał się ukryć. Podały sobie ręce i wielkim kołem otoczyły kępę trawy. Dwugłowiec słyszał, jak małpy nadchodzą, i usiłował wymknąć się z ich kręgu. Ale nie udało mu się to. Spostrzegłszy, że jego ucieczka jest niemożliwa, usiadł na ziemi i czekał. Wówczas małpy spytały go, c/y chce pojechać z doktorem Dolittle do kraju białych ludzi i tam dać się wystawić na pokaz. Lecz zwierzę potrząsnęło energicznie obu głowa- 51 - Za nic na świecie! Objaśniły mu zatem, że nie zostanie wcale zamknięty w menażerii, tylko ludzie będą przychodzić do doktora, aby go oglądać. Doktor jest bardzo zacnym człowiekiem, brak mu tylko pieniędzy i ludzie będą mu płacili, aby zobaczyć dwugłowe zwierzę. W ten sposób doktor wzbogaci się i będzie mógł zapłacić za statek, który sobie pożyczył na podróż do Afryki. Ale dwugłowiec odparł: -Nie, wiecie przecież dobrze, jaki jestem wstydliwy, nie cierpię, aby mnie oglądano. - I o mało co się nie rozbeczał. Przez trzy dni usiłowały małpy wszelkimi sposobami przekonać go. Pod koniec trzeciego dnia oświadczył wreszcie, że pójdzie z nimi jedynie po to, aby poznać doktora. Tak więc małpy wyruszyły wraz z dwugłowcem w drogę i przybywszy do małego domku doktora zapukały do drzwi. Kaczka, która właśnie pakowała kuferek, zawołała: „Proszę!" - a Czi-Czi z ogromną dumą wprowadziła zwierzę do wnętrza i przedstawiła doktorowi. - Wielki Boże, a to co znowu takiego? - spytał zdumiony Jan Dolittle i zapatrzył się na cudaczne stworzenie. - Boże, zlituj się nad nami! - wykrzyknęła kaczka. -Czyż taki potwór może rozsądnie myśleć? - Wątpię, czy on w ogóle kiedykolwiek myśli -wtrącił pies Jip. - Oto, doktorze - powiedziała Czi-Czi - dwugłowiec, najrzadsze zwierzę ze wszystkich, jakie żyją w 52 afrykańskiej puszczy, i jedyne dwugłowe zwierzę na świecie. Zabierz je ze sobą do domu. Ludzie zapłacą wszelką cenę, aby móc je obejrzeć. - Ależ mnie wcale nie trzeba pieniędzy - odparł doktor. - Owszem, potrzebne są panu pieniądze - odezwała się kaczka Dab-Dab. - Czy pan już nie pamięta, jak musieliśmy wytrząsać i wyskrobywać każdy pens ze skarbonki, aby móc wyrównać rachunek rzeźnika w 1'uddleby? A jakim cudem odda pan marynarzowi nowy okręt, tak jak pan obiecał, jeśli nie będziemy mieć pieniędzy? - Chciałem mu wybudować nowy okręt - odpowie-d/iał doktor. - Och, bądźże pan rozsądny! - zawołała Dab-Dab. - 53 - Za nic na świecie! Objaśniły mu zatem, że nie zostanie wcale zamknięty w menażerii, tylko ludzie będą przychodzić do doktora, aby go oglądać. Doktor jest bardzo zacnym człowiekiem, brak mu tylko pieniędzy i ludzie będą mu płacili, aby zobaczyć dwugłowe zwierzę. W ten sposób doktor wzbogaci się i będzie mógł zapłacić za statek, który sobie pożyczył na podróż do Afryki. Ale dwugłowiec odparł: -Nie, wiecie przecież dobrze, jaki jestem wstydliwy, nie cierpię, aby mnie oglądano. - I o mało co się nie rozbeczał. Przez trzy dni usiłowały małpy wszelkimi sposobami przekonać go. Pod koniec trzeciego dnia oświadczył wreszcie, że pójdzie z nimi jedynie po to, aby poznać doktora. Tak więc małpy wyruszyły wraz z dwugłowcem w drogę i przybywszy do małego domku doktora zapukały do drzwi. Kaczka, która właśnie pakowała kuferek, zawołała: ,,Proszę!" - a Czi-Czi z ogromną dumą wprowadziła zwierzę do wnętrza i przedstawiła doktorowi. - Wielki Boże, a to co znowu takiego? - spytał zdumiony Jan Dolittle i zapatrzył się na cudaczne stworzenie. - Boże, zlituj się nad nami! - wykrzyknęła kaczka. -Czyż taki potwór może rozsądnie myśleć? - Wątpię, czy on w ogóle kiedykolwiek myśli -wtrącił pies Jip. - Oto, doktorze - powiedziała Czi-Czi - dwugłowiec, najrzadsze zwierzę ze wszystkich, jakie żyją w 52 afrykańskiej puszczy, i jedyne dwugłowe zwierzę na świecie. Zabierz je ze sobą do domu. Ludzie zapłacą wszelką cenę, aby móc je obejrzeć. - Ależ mnie wcale nie trzeba pieniędzy - odparł doktor. - Owszem, potrzebne są panu pieniądze - odezwała się kaczka Dab-Dab. - Czy pan już nie pamięta, jak musieliśmy wytrząsać i wyskrobywać każdy pens ze skarbonki, aby móc wyrównać rachunek rzeznika w 1'uddleby? A jakim cudem odda pan marynarzowi nowy okręt, tak jak pan obiecał, jeśli nie będziemy mieć pieniędzy? - Chciałem mu wybudować nowy okręt - odpowie-cl/iał doktor. - Och, bądźże pan rozsądny! - zawołała Dab-Dab. - 53 Skądże pan weźmie drzewo i gwoździe na budowę statku? A zresztą, z czego będziemy żyH po powrocie? Będziemy przecież biedniejsi niż kiedykolwiek. Czi-- Gżi ma zupełną słuszność. Niech pan zabierze z sobą to zabawne stworzenie. - Dobrze, przyznaję ci częściowo słuszność - bąknął doktor. -Zresztą jestem pewny, że jest to bardzo miłe stworzenie... nie pamiętam, jak je nazwałaś? Czy ono zechce pojechać z nami do obcego kraju? - Tak jest, chętnie pojadę z panem - oświadczył dwugłowiec, który po twarzy doktora poznał od razu, że jest to człowiek godny zaufania. - Pan był tutaj tak dobry dla zwierząt, a małpy powiadają, że ja jestem jedynym stworzeniem, dzięki któremu mógłby pan zarobić pieniądze. Ale musi mi pan przyrzec, że odeśle mnie pan z powrotem, o ile nie spodoba mi się kraj białych ludzi. - Ależ oczywiście, naturalnie, naturalnie - odparł szybko doktor. - Wybacz moje pytanie, ale czy ty nie jesteś przypadkiem spokrewniony z rodziną jeleni? - Tak jest - odrzekł dwugłowiec - z abisyńskimi gazelami oraz azjatyckimi kozicami - od strony matki. Mój pradziadek zaś był ostatnim jednorożcem. - Niezwykle interesujące - mruknął doktor; wyjął z kuferka, pakowanego przez Dab-Dab, grubą księgę i począł przerzucać jej karty. - Zobaczymy, czy Buffon pisze coś o tym. - Gdy mówisz, poruszasz ciągle tylko jednym pyskiem - zauważyła kaczka. - Czy twoja druga głowa nie umie mówić? - Ależ tak - odpowiedział dwugłowiec. - Drugiego pyska jednak używam przeważnie do jedzenia. W ten 54 sposób mogę mówić nawet podczas jedzenia, nie będąc niegrzecznym. Należę do rodu zwierząt bardzo dobrze wychowanych. Gdy pakowanie było już ukończone i wszystko gotowe do odjazdu, wyprawiły małpy wielką ucztę na cześć doktora i zaprosiły na nią wszystkie zwierzęta z lasu. Były tam ananasy i owoce mango, i miód, i różne inne wyborne smakołyki do jedzenia i do picia. Po skończonej biesiadzie podniósł się doktor i powiedział: - Drodzy przyjaciele! Nie umiem niestety przemawiać pięknie po uczcie, jak niektórzy ludzie, a właśnie /jadłem moc owoców i wiele miodu. Ale muszę wam przynajmniej powiedzieć, że smutno mi rozstać się z waszą miłą krainą. Mam wiele spraw do załatwienia w kraju białych ludzi, dlatego muszę stąd odjechać. Lecz po moim odjeździe pamiętajcie zawsze o tym, żeby muchy nie siadały na waszym jedzeniu, i nie śpijcie nigdy na gołej ziemi w porze deszczu. Ja... hm... hm... mam nadzieję, że dożyjecie późnej i szczęśliwej starości. Skoro doktor skończył i usiadł, małpy klaskały długą chwilę i szeptały do siebie: - Nasz naród powinien pamiętać po wszystkie czasy, że tutaj, pod tymi drzewami, siedział doktor l )olittle i jadł wraz z nami. Albowiem na pewno jest on największym z ludzi. Wódz goryli, którego włochate ramiona posiadały siłę siedmiu koni, przytoczył więc olbrzymi głaz do stołu, gdzie siedział doktor, i rzekł: - Ten kamień ma na wieki wieków oznaczać to miejsce. 55 I aż do dziś dnia leży ów głaz na tym samym miejscu w środku puszczy. A kiedy małpie matki kołyszą się na drzewach ze swymi młodymi, wskazują poprzez gałęzie ów kamień w dole i szepczą do swych dzieci: - Cicho, widzicie, tutaj jest miejsce, gdzie w roku wielkiego moru siedział i jadł z nami dobry biały człowiek. A po uczcie doktor ze swymi ulubieńcami wyruszył z powrotem ku wybrzeżom Afryki. I wszystkie małpy towarzyszyły mu aż do granicy swego państwa i dźwigały jego kuferek i walizkę. CZARNY KSIĄŻĘ Wkrótce dotarli nad urwisty brzeg rzeki i stanęli, aby się wzajemnie pożegnać. Trwało to długi czas, bo każda z tysiąca małp pragnęła uścisnąć prawicę Jana Dolittle. Kiedy potem doktor ze swymi zwierzętami szedł dalej sam, Polinezja odezwała się: - Musimy teraz stąpać ostrożnie i mówić cicho, ponieważ maszerujemy przez państwo Jolliginki. Jeśli zaś król usłyszy, pośle znów swych żołnierzy, aby nas złapać. Z pewnością jest jeszcze wciąż okrutnie rozzłoszczony za ten figiel, jaki mu spłatałam. . - Rad bym tylko wiedzieć - odezwał się doktor -skąd weźmiemy nowy statek na powrotną drogę... No, może ostatecznie znajdziemy na wybrzeżu jakiś stary okręt, którego nikt już nie używa. Pewnego dnia, kiedy maszerowali przez wielką gęstwinę, Czi-Czi pobiegła naprzód, aby nazbierać kokosowych orzechów. W czasie jej nieobecności doktor i 56 pozostałe zwierzęta zbłądzili w głębi dziewiczego lasu, ponieważ nie znali tak dobrze leśnych dróżek. Kręcili się w kółko, wędrowali wzdłuż i wszerz puszczy, lecz w /aden sposób nie mogli odnaleźć drogi do wybrzeża morskiego. Czi-Czi, nie widząc ich nigdzie; przeraziła się okropnie. Wspinała się na wysokie drzewa i z najwyż-s/ych gałęzi wypatrywała, czy nie ujrzy gdzie wysokiego cylindra doktora; wywijała rękami i krzyczała z całych sił, wołała każde zwierzę po imieniu, ale ws/ystko nadaremno. Doktora i jego towarzyszy jakby /.icmia pochłonęła. l doprawdy zbłądzili Straszliwie. Zboczyli spory kawał z właściwej drogi, a puszcza wokół nich ze swymi krzewami, pnączami i lianami była tak gęsta, że niekiedy z trudem tylko mogli przedzierać się naprzód i doktor musiał nieraz wyjmować swój scyzoryk i torować nim drogę. Potykali się i wpadali w głębokie bagna, nogi ich plątały się między grubymi zwojami lian, kaleczyli się o kolce i ciernie - dwa razy o mały włos nie zgubili kuferka z lekarstwami w gęstym podszyciu lasu. Nie było końca ich udrękom. A w którąkolwiek S/,1 i stronę, nigdzie nie mogli trafić na właściwą drogę. W końcu, po wielu dniach uciążliwej wędrówki, gdy od/ież ich była podarta, a twarze uwalane błotem, dostali się przez nieuwagę prosto do ogrodu czarnego króla. Żołnierze królewscy nadbiegli natychmiast i /łapali ich. Ale Polinezji udało się pofrunąć na drzewo w ogro-«l/ic bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi i tam ukryć się między liśćmi. Doktora zaś oraz resztę zwierząt przyprowadzono do króla. < 57 - Ha! Ha! - wykrzyknął król. - A więc złapano was znowu! Tym razem już mi nie ujdziecie! Zaprowadźcie ich wszystkich do więzienia i zamknijcie drzwi na podwójne kłódki. Ten biały człowiek musi mi przez resztę swego życia szorować podłogę w kuchni. Odprowadzono więc doktora i jego ulubieńców z powrotem do więzienia i zamknięto ich na dwa klucze. Doktorowi jednak oświadczono, że nazajutrz rano musi zacząć szorować podłogę w kuchni. Wszyscy byli bardzo nieszczęśliwi. - To doprawdy przykra historia - odezwał się doktor. - Wszak muszę koniecznie wrócić do Puddleby. Ten biedny marynarz gotów sądzić, że ukradłem mu statek, skoro nie wrócę do domu... Ciekaw jestem, czy te zawiasy mocno siedzą. Ale drzwi były bardzo mocne i dobrze zamknięte. Nie było żadnej możności ucieczki. Prosię Geb-Geb rozbeczało się na nowo. Przez cały ten czas Polinezja siedziała cichutko na drzewie w pałacowym ogrodzie. Nie mówiła ani słówka, mrugała tylko oczami. To był u niej zawsze bardzo zły znak, ilekroć nic nie mówiła i mrugała oczami; znaczyło to, że stało się nieszczęście, a ona biedzi się nad tym, jak by z niego wybrnąć. Nagle zobaczyła małpkę Czi-Czi, która przerzucała się z drzewa na drzewo, wciąż jeszcze wypatrując doktora. Czi-Czi, ujrzawszy papugę, skoczyła jednym susem na jej drzewo i spytała, co się stało z doktorem. - Żołnierze czarnego króla pojmali go wraz ze wszystkimi zwierzętami i zamknęli powtórnie w wię- 58 /icniu - szepnęła Polinezja - zabłądziliśmy w puszczy i przez omyłkę wpadliśmy prosto do pałacowego ogrodu. - Ale dlaczego ty ich nie prowadziłaś? - zapytała ('/i-Czi. I zaczęła łajać papugę, że pozwoliła im zejść z drogi, gdy tymczasem ona sama szukała kokosowych or/echów. - Wszystkiemu winne jest to głupie prosię - rzekła Polinezja. - Nie sposób go było upilnować, co chwilę /bnczało z drogi węsząc za korzeniami imbiru. Tyle miałam roboty z szukaniem go i przyprowadzaniem z powrotem, że zamiast na prawo zboczyłam na lewo, kiedy przyszliśmy nad bagnisko. Pst... Spójrz no! Książę Bumpo wchodzi do ogrodu. Nie powinien nas widzieć. Siedź teraz cicho i nie ruszaj się, cokolwiek się stanie. l rzeczywiście książę Bumpo, syn króla, otworzył ogrodową furtkę. Pod pachą niósł książkę z bajkami, nucił cicho pod nosem jakąś smutną piosenkę i szedł /wirowaną aleją w stronę kamiennej ławki stojącej właśnie pod drzewem, na którym ukryły się papuga i małpka. Potem wyciągnął się na ławce i zaczął czytać bajki. Czi-Czi i Polinezja śledziły go z góry i zachowywały się zupełnie cicho. Po chwili syn królewski odłożył książkę i westchnął /c smutkiem. - O, gdybym był białym księciem! - szepnął z marzycielskim, tęsknym wyrazem w oczach. Wtenczas papuga przemówiła wysokim, cienkim głosikiem jak mała dziewczynka: - Bumpo, może ktoś potrafiłby cię przemienić w białego księcia! ; f 59 Książę zerwał się na równe nogi i rozejrzał się wokoło. - Co słyszę?! - zawołał. - Zdaje mi się, że stamtąd, z tego cienistego gąszczu, zabrzmiał słodką muzyką srebrny głos wróżki. Jakie to dziwne! - Szlachetny książę - powiedziała Polinezja siedząc całkiem spokojnie, tak że Bumpo nie mógłjej dojrzeć - 60 mówisz skrzydlate słowa prawdy. To ja, Tripsitinka, królowa wróżek, przemawiam do ciebie. Jestem u-kryta w pączku róży. - O, powiedz, królowo wróżek - zawołał Bumpo i z radością zaczął klaskać w dłonie - powiedz mi, kto mógłby mnie przemienić w białego?! - W więzieniu twego ojca - mówiła papuga - siedzi sławny czarnoksiężnik, nazwiskiem Jan Dolittle. Zna on medycynę i magię i dokonał już wielu wspaniałych c-/ynów. Ale twój królewski ojciec zamknął go haniebnie w więzieniu i każe mu szorować podłogę w kuchni. Id/ do niego, odważny Bumpo, idź potajemnie po /achodzie słońca - a zaprawdę zostaniesz zamieniony w najbielszego białego księcia, jaki kiedykolwiek pozyskał serce pięknej damy! A teraz czas na mnie! Muszę wracać do państwa wróżek. Bądź zdrów! - Bądź zdrowa - zawołał książę - i tysiączne dzięki, dobra Tripsitinko! l usiadł znów na ławce z uśmiechem na twarzy, C/ekając, aż słońce zajdzie. MEDYCYNA I CZARNOKSIĘSTWO / gęstej korony drzewa sfrunęła Polinezja leciutko, leciutko na dół, upewniając się co chwila, czy aby nikt jej nie widzi, i poleciała do więzienia. Przy okienku natrafiła na prosię Geb-Geb; wystawiło ono ryjek przez kratę, chcąc zwęszyć zapach jadła / pałacowej kuchni. Poleciła śwince, aby czym prędzej pr/.ysłała doktora do okna, ponieważ chce z nim mówić w ważnej sprawie. Geb-Geb poszło więc obu-11 /,ić doktora, który drzemał. 61 - Słuchaj - szepnęła papuga, gdy za kratą ukazała się twarz Jana Dolittle - książę Bumpo odwiedzi cię dziś wieczorem. Musisz koniecznie wymyślić coś, aby go zamienić w białego. Ale naprzód każ mu przysiąc, że otworzy ci drzwi więzienia i że ci się wystara o okręt na powrotną drogę. - Wszystko bardzo pięknie - odparł doktor. - Ale nie jest wcale tak łatwo zamienić czarnego człowieka w białego. Mówisz o tym tak, jakby to była suknia, którą ma się przefarbować. To nie takie proste. Czy lampart może zmienić swoje plamy albo Etiopczyk zmienić swoją skórę? Wiesz przecie... - Nie wiem nic - przerwała mu niecierpliwie papuga. - Ale musisz z tego Murzyna zrobić białego. Pomyśl sam o sposobie, w jaki to uczynić, zastanów się nad tym poważnie. Masz jeszcze mnóstwo leków w swoim kuferku. On zrobi dla ciebie wszystko, jeśli zmienisz barwę jego skóry. To jedyna możliwość dla was, aby wydostać się z więzienia. - Dobrze, może to jakoś pójdzie - odparł doktor. -Czekaj, zaraz zobaczę - i poszedł do swego kuferka z lekami mrucząc coś pod nosem o „działaniu chloru na pigment zwierząt" oraz o nałożeniu grubo maści cynkowej jako środka przejściowego. I rzeczywiście tego samego wieczoru przyszedł książę Burnpo potajemnie do więzienia doktora i rzekł do niego: - Biały człowieku, jestem bardzo nieszczęśliwym księciem. Przed kilku laty wybrałem się na poszukiwanie śpiącej królewny, o której czytałem w jakiejś książce. Wędrowałem wiele dni po świecie i w końcu odnalazłem ją i ucałowałem, aby ją zbudzić - bardzo 62 delikatnie, tak jak poleca książka. I naprawdę obudziła się. Zaledwie jednak ujrzała moją twarz, krzyknęła: „Och, czarny człowiek!" i uciekła, i nie chciała za nic w świecie mnie poślubić, wolała raczej zapaść z powrotem w sen. Wróciłem tedy z rozpaczą w sercu do królestwa mego ojca. Teraz dowiedziałem się, że ty jesteś potężnym czarodziejem i że posiadasz cudowne c/arnoksięskie napoje i maści. Przybywam zatem do ciebie i błagam cię o pomoc. Jeśli uczynisz mnie białym, tak abym mógł powrócić do śpiącej królewny, otrzymasz w nagrodę połowę mojego królestwa. A oprócz tego wszystko, czego twoja dusza zapragnie. - Książę Bumpo - powiedział doktor patrząc w zamyśleniu na swoje flaszki z lekarstwami - jeśli zabarwię twoje włosy na piękny jasny kolor, czyż to nie wystarczy, by cię uczynić szczęśliwym. - Nie - odparł Bumpo. - To mi nie wystarczy. Muszę zostać białym księciem. - Wiesz przecież, książę, że bardzo trudno jest zmienić kolor skóry człowieka- rzekł doktor.-Jest to jedna l najtrudniejszych rzeczy, jakie czarnoksiężnik zrobić może. Chcesz mieć tylko twarz białą, prawda? - Tak, to mi wystarczy - odrzekł Bumpo - bo na ciało nałożę błyszczącą zbroję i stalowe rękawice, jak inni biali książęta, i będę siedział na koniu. - Czy twoja twarz musi być zupełnie biała? - spytał doktor. - Tak, najzupełniej - rzekł Bumpo. - Chciałbym również bardzo mieć niebieskie oczy. Ale obawiam '.ie, że to będzie zbyt trudno uczynić. - Tak, istotnie - odparł doktor prędko. - Dobrze, uczynię dla ciebie, co tylko będzie w mojej mocy. 63 Musisz być jednak bardzo cierpliwy - wiesz przecież, że niektórym lekom nie można ufać. Może będziesz musiał zastosować je dwa i trzy razy. Skórę masz wytrzymałą, prawda? Dobrze, w takim razie wszystko w porządku. Proszę, podejdź tutaj do światła - aha, ale zanim coś zrobię, musisz iść na wybrzeże i przygotować dla nas statek, abyśmy się mogli przeprawić przez morze. Nie wspominaj o tym nikomu ani słowa. A kiedy uczynię to, czego żądasz, musisz wyprowadzić z więzienia mnie oraz wszystkie moje zwierzęta. Przysięgnij mi to na koronę Jolliginki! Książę obiecał solennie wypełnić wszystkie żądania doktora i odszedł, aby przygotować statek na wybrzeżu. Kiedy powrócił z wiadomością, że wszystko gotowe, doktor polecił kaczce Dab-Dab, aby przyniosła miskę, potem wymieszał w tej misce całe mnóstwo leków i wezwał księcia Bumpo, żeby zanurzył w niej twarz. Książę pochylił się i zanurzył całą twarz w misce, powyżej uszu. Wytrzymał w niej bardzo długo, tak długo, że doktor począł się okropnie niepokoić, czy mu się co złego nie stało; przestępował z nogi na nogę, oglądał wszystkie flaszki, z których użył płynu na ową miksturę, i wciąż na nowo odcyfrowywał etykietki na nich. Ostry zapach jakby spalonego papieru napełnił więzienie. Wreszcie książę podniósł twarz, zaczerpnął głęboko tchu - i wszystkie zwierzęta wydały okrzyk zdumienia. Albowiem oblicze jego było tak białe jak śnieg, a jego oczy zazwyczaj mętne, o nieokreślonym, brązowym kolorze, jaśniały przeczystą szarą barwą. A gdy doktor podał mu małe lusterko, aby się w nim 64 pr/ejrzał, począł Bumpo śpiewać i tańczyć z radości. I ,ccz doktor prosił go, aby nie robił hałasu; i zamknąwszy pośpiesznie swój kuferek z lekami wezwał księcia, by otworzył drzwi więzienia. Bumpo pragnął bardzo zachować lusterko, było to bowiem jedyne zwierciadło w państwie Jolliginki, i c h ciał "się w nim przez cały dzień przeglądać. Lecz doktor oświadczył, że potrzebne mu jest ono do golenia. Potem książę wyciągnął z kieszeni pęk mosiężnych kluczy i otworzył podwójne kłódki. I natychmiast doktor i jego zwierzęta pobiegli jak najprędzej ku wybrzeżu, gdy tymczasem Bumpo z błogim uśmiechem na twarzy pozostał sam, oparty o mur pustego więzienia. Jego gruba twarz lśniła w księżycowym blasku niczym polerowana kość słoniowa. Przybywszy nad brzeg morza znaleźli Polinezję i (V,i-Czi; czekały na nich na skale obok statku. - Żal mi serdecznie Bumpa - odezwał się doktor. - Doktor Dolittle 65 Boję się, że działanie tego lekarstwa nie będzie zbyt długotrwałe. Najprawdopodobniej zaraz jutro, kiedy się książę obudzi, będzie tak samo czarny jak zawsze. Dlatego właśnie nie chciałem mu zostawić lusterka. A zresztą może zachowa biały kolor twarzy - nie stosowałem dotąd nigdy tej mikstury. Co prawda, sam byłem zdumiony jej nadzwyczajnym działaniem. Musiałem jednak zdobyć się na to - prawda? Nie mogłem chyba przez/resztę życia szorować podłogi w królewskiej kuchni. To była strasznie brudna kuchnia. Widziałem ją z okna więzienia. Tak, tak, biedny Bumpo! - Och, naturalnie spostrzeże on wkrótce, że wystrychnęliśmy go na dudka - zauważyła papuga. - Nie mieli przecież wcale prawa zamykać nas -wtrąciła kaczka Dab-Dab machając gniewnie ogonem. - Nie zrobiliśmy im nigdy nic złego. Dobrze mu tak, niech sczernieje z powrotem. I mam nadzieję, że ta czarność będzie najczarniejsza. - Ale wszak on jest zupełnie niewinny - rzekł doktor. - To ojciec jego, król, kazał nas uwięzić. Książę Bumpo nie przyłożył do tego ręki... Zastanawiam się, czy nie powinienem wrócić i usprawiedliwić się przed nim. No, ostatecznie poślę mu trochę cukierków po naszym powrocie do Puddleby. A zresztą kto wie? Może w końcu pozostanie biały? - Śpiąca królewna i tak go nigdy nie zechce, nawet gdyby pozostał biały - oświadczyła Dab-Dab. - Moim zdaniem, wyglądał nawet przedtem o wiele lepiej. Szkaradny będzie zawsze, bez względu na to, jakiej jest barwy. - Mimo wszystko ma dobre serce - rzekł doktor - 66 bardzo dobre. A zresztą: piękny jest ten, kto pięknie postępuje. - Nie wierzę w to wcale, że ten biedny głuptas odnalazł naprawdę śpiącą królewnę - zabrał głos pies Jip. - Ciekaw jestem, kogo tym razem pocałuje. Pocieszna historia! Potem dwugłowiec, biała myszka, Geb-Geb, Dab-=Dab, Jip oraz sowa Tu-Tu wsiedli razem z doktorem MU statek; ale Czi-Czi, Polinezja i krokodyl pozostały w Afryce - bo tutaj była ich prawdziwa ojczyzna, w kraju, gdzie się urodziły. Kiedy doktor stał już na statku i patrzył przez burtę na wodę, przyszło mu na myśl, że nie mają obecnie nikogo, kto by im wskazywał drogę do Puddleby. Ogromne, ogromne morze wyglądało bardzo samot-nic w blasku miesiąca; doktor zaczął więc rozmyślać, c/y też nie zbłądzą gdzieś w drodze, kiedy ląd zniknie im z oczu. Ale, wtem, gdy się jeszcze nad tym zastanawiał, posłyszał jakiś dziwny łomot i szum wysoko w górze, w powietrzu, dochodzący go wśród ciemności nocy. I zwierzęta również posłyszały ten szum, przestały się żegnać z sobą i zamilkły. Szum stawał się wyraźniejszy. Widocznie się zbliżał - teraz miało się wrażenie, że to jesienny wiatr porusza l iśćmi topoli albo że silny deszcz bije o słomianą strze-fhę, .lip wskazując nosem w górę i prostując ogon powie-łl/iał: - To są ptaki! Miliony ptaków, które szybko lecą. Wówczas wszyscy spojrzeli w górę i dostrzegli 67 tysiące i tysiące ptaków, przesłaniających tarczę księżyca niby olbrzymi rój maleńkich mrówek. Wkrótce zdawało się, że zapełniły one całe niebo, a jeszcze wciąż nadciągały nowe - coraz to więcej i więcej. Było ich takie mnóstwo, że chwilami zakrywały cały księżyc, tak że przestawał świecić, i morze stawało się czarne i ciemne jak wówczas, gdy przed burzą chmury zasłaniają słońce. Nagle wszystkie ptaki obniżyły lot i teraz leciały tak nisko, że skrzydełkami muskały lekko wodę i ląd; niebiosa stały się znów przejrzyste i księżyc świecił jasno jak przedtem. Lecąc tak ptaki nie wydawały żadnego dźwięku; nie rozlegał się żaden świergot, żaden krzyk albo śpiew - słychać było jedynie szum piór, który rozbrzmiewał coraz głośniej. Skoro wreszcie ptaki opuściły się z wolna na piasek, na liny statku - wszędzie, tylko nie na drzewa, ujrzał doktor, że ptaszki mają czarne skrzydełka, białe brzuszki i słabo opierzone nóżki. A gdy wszystkie znalazły wreszcie miejsce i spoczęły, ustał szelest i zapanowała cisza zupełna. Wtedy w łagodnym blasku księżyca przemówił Jan Dolittle: - Nie sądziłem, że byliśmy aż tak długo w Afryce. Będzie prawie lato, kiedy przyjedziemy do domu, bo te ptaki to jaskółki powracające z ciepłych krajów. Jaskółeczki, dziękuję wam, że zaczekałyście na nas. To bardzo uprzejmie z waszej strony. Teraz nie potrzebujemy się już obawiać, że zabłądzimy na morzu. Podnieście kotwicę i rozwińcie żagle. Kiedy statek odbił od brzegu, Czi-Czi, Polinezja i krokodyl, które pozostały w Afryce, posmutniały bar- 68 dzo. Bo w życiu nie kochały nikogo tak jak doktora Jana Dolittle z Puddleby nad rzeką Marsh. Okrzykom pożegnalnym nie było końca i nawet kiedy statek był już daleko na morzu, zwierzęta stały jeszcze długo na skałach, płakały gorzkimi łzami i dawały znaki, póki statek nie zniknął im całkiem z oczu. CZERWONE ŻAGLE I CZARNE SKRZYDEŁKA Tak więc pożeglowali w stronę ojczyzny. Ale po drodze statek doktora musiał opłynąć wybrzeże Barbarii. Wybrzeże to przechodzi w głębi lądu w olbrzymią pustynię. Jest to okolica odludna i dzika - nic, lylko piasek i skały. Gnieżdżą się tam jedynie piraci Barbarii. Owi piraci, zbieranina hultajów i złych ludzi z całego świata, zwykli byli czyhać na okręty rozbijające się u ich brzegów. Nieraz, ujrzawszy na morzu przepływający statek, urządzali za nim pościg na swych chyżych żaglowcach, aby nim owładnąć. Jeśli w ten sposób udało im się zdobyć statek na morzu, rabowali wszystko, co się tylko zabrać dało, po czym, uprowa-d/,iwszy z sobą załogę, zatapiali go i, dumni z dokonanego czynu, żeglowali wśród śpiewów i wrzasków z powrotem. Potem zmuszali jeńców, aby pisali do domu, do swych przyjaciół po pieniądze na okup. Jeśli /as przyjaciele nie posyłali zaraz pieniędzy, wtedy piraci wrzucali jeńców do morza. W pewien słoneczny dzień przechadzał się doktor z Dab-Dab po pokładzie, aby rozruszać nieco zdręt- 69 wiałe nogi. Miły, rześki wiatr dął w żagle, wydymał je i pchał statek naprzód, wszyscy byli szczęśliwi. Nagle Dab-Dab dojrzała żagiel jakiegoś obcego okrętu, który wynurzył się za nimi na horyzoncie. Żagiel ten był czerwony. - Ten żagiel nie podoba mi się zupełnie - oświadczyła Dab-Dab. - Mam wrażenie, że należy on do okrętu mającego jakieś złe zamiary względem nas. Obawiam się, że czekają nas jeszcze większe nieszczęścia niż te, jakie dotąd przeszliśmy. Jip, leżący w pobliżu i odbywający właśnie popołudniową drzemkę, zaczął warczeć głucho i mówić przez sen. - Dolatuje mnie zapach wołowej pieczeni - mamrotał - trochę przypalonej, w brunatnym, pieprznym sosie. - O Boże - zawołał doktor - co się stało z tym psem? Węszy przez sen i jeszcze mówi w dodatku. - Oczywiście - objaśniła Dab-Dab. - Wszystkie psy umieją węszyć we śnie. - Ale skąd zwęszył coś takiego? - spytał doktor. - Na naszym okręcie nie ma wszakże wołowej pieczeni. - Nie - odparła Dab-Dab - ta pieczeń jest pewnie na tym drugim okręcie. - Ale przecież on jest oddalony od nas o jakie dziesięć mil!-.wykrzyknął doktor. -Na taką odległość pies nie może niczego zwęszyć. - I owszem, może - rzekła Dab-Dab. - Zapytaj go pan sam. Jip, jeszcze wciąż w głębokim śnie, warknął znowu. Górną szczękę podciągnął z wściekłością, obnażając rząd białych, ostrych zębów. , . 70 - Dolatuje mnie woń złych ludzi - warczał przez sen - tak, złych ludzi, jakich jeszcze nigdy nie spotkałem. Węszę nieszczęście. Węszę walkę - sześciu złych łotrów przeciw jednemu zacnemu człowiekowi. Chciałbym mu pomóc. Hau-hau! - szczeknął głośno i ocknął się zupełnie, ze zdziwioną miną. - Patrzcie! - krzyknęła Dab-Dab. - Okręt zbliża się ku nam! Można już policzyć trzy wielkie żagle. Wszystkie są czerwone. Kimkolwiek są ci ludzie - ścigają nas... Ciekawa jestem bardzo, czego od nas chcą? - To są źli ludzie - odezwał się Jip - a okręt ich jest bardzo szybki. To są z pewnością piraci Barbarii. - W takim razie musimy rozpiąć więcej żagli -powiedział doktor - abyśmy mogli prędzej posuwać się naprzód i umknąć im. Biegnij na dół, Jip, i przynieś wszystkie żagle, jakie tylko znajdziesz. Pies zbiegł na dół i przyniósł na pokład wszystkie żagle, jakie tylko znalazł. Ale mimo że rozpięli na masztach wszystkie żagle, aby złapać w nie wiatr, to i tak statek nie płynął ani o połowę tak szybko jak okręt korsarzy, który zbliżał się do nich coraz to bardziej i bardziej. - Książę dał nam jakiś nędzny statek - żaliło się prosię Geb-Geb. - Zdaje się, że to najpowolniejszy statek, jaki mógł wyszukać. Równie dobrze można by wygrać wyścigi w wazie z zupą, jak spodziewać się, że umkniemy przed pościgiem piratów w tym marnym c/.ółnie. Patrzcie, jak blisko są już. Można rozpoznać wąsiska na ich twarzach -jest ich sześciu. O Boże, co my poczniemy?! Wówczas doktor poprosił kaczkę Dab-Dab, aby poleciała w górę do jaskółek i zaniosła im wieść, że 71 piraci ścigają ich na szybkim okręcie, i spytała, co należy wobec tego uczynić. Jaskółki, posłyszawszy nieszczęsną nowinę, opadły wszystkie z powietrza na statek doktora i poradziły mu, aby rozmotał parę kawałków długiej liny i jak najprędzej sporządził z nich całe mnóstwo cienkich sznurków. Sznurki te przywiązano jednym końcem do dzioba statku, drugi zaś koniec ujęły jaskółki nóżkami i pofrunęły ciągnąc go za sobą. A chociaż jaskółki niewielką posiadają siłę, jeśli jest tylko jedna albo dwie, to przecież mogą zdziałać bardzo wiele, kiedy jest ich całe mnóstwo. Do statku doktora uwiązano co najmniej tysiąc sznurków, a każdy sznur ciągnęło dwa tysiące jaskółek - wszystkie były świetnymi, prędkimi latawcami. Toteż w jednej chwili statek począł pruć tak chyżo wodę, że doktor musiał oburącz przytrzymywać swój wysoki cylinder na głowie; miał wrażenie, że statek nie płynie, lecz unosi się na falach, pieniących się i kłębiących za nim. I wszystkie zwierzęta poczęły się śmiać i tańczyć z uciechy w poświście wichru i szumie morza; bo gdy rzucały okiem wstecz, ku okrętowi piratów, widziały, że zamiast rosnąć maleje on z każdą chwilą. Czerwone żagle pozostały w wielkiej, wielkiej dali. OSTRZEŻENIE SZCZURÓW Ciągnąć statek przez morze to praca nie lada. Po dwóch czy trzech godzinach osłabły czarne skrzydełka jaskółek i wyczerpane ptaszki dyszały ciężko. Posłały przeto poselstwo do doktora z wiadomością, że muszą 72 odpocząć i że ukryją tymczasem statek w głębokiej /atoce wyspy, aż odzyskają tyle sił, by mogły ciągnąć go dalej. Wnet ujrzał doktor wyspę, o której mówiły, a na jej środku wznosiła się bardzo piękna wysoka, zielona góra. Kiedy statek wpłynął do zatoki, ta'k że z otwartego morza nie można go było zupełnie dostrzec, doktor oświadczył, że chce iść na ląd i poszukać wody - bo woda do picia na statku skończyła się już. Wezwał też swoje zwierzęta, aby poszły wraz z nim, by wytarzać się w trawie i rozprostować nogi, zdrętwiałe od długiej jazdy. Kiedy jednak mieli wysiąść, doktor zauważył, że cała masa szczurów wypełzła z głębi statku na pokład i opuszcza go również. Jip chciał pobiec za nimi, gdyż polowanie na szczury należało do jego ulubionych igraszek, lecz doktor zabronił mu surowo. Wielki, czarny szczur, chcący najwidoczniej powiedzieć coś doktorowi, posuwał się ostrożnie po krawędzi burty, zerkając wciąż z ukosa na psa. Odkaszlną-wszy nerwowo parę razy, pogłaskał sobie szczur bródkę, otarł łapką pyszczek i powiedział: - Hem, hem, doktorze, wiadomo panu oczywiście, /.c na wszystkich statkach ukrywają się szczury, prawda? # - Tak jest - odparł doktor. - I wie pan również z pewnością, że szczury opu-s/,czają zawsze tonący okręt. - Tak - odrzekł doktor - opowiadano mi o tym. - Ludzie - ciągnął szczur - mówią o tym zawsze ze /.łością, jak gdyby to była niewdzięczność z naszej 73 strony. Ale chyba nie można nam brać tego za złe, prawda? Któż pozostałby na tonącym okręcie, jeśli się może ratować? - Naturalnie - przytaknął doktor - to szczera prawda. Rozumiem cię doskonale... A czy może... czy chciałeś mi jeszcze coś powiedzieć? - Tak jest - odparł szczur - chciałem panu donieść, że opuszczamy okręt. Ale zanim odejdziemy, chciałyśmy pana ostrzec. Pański statek jest marny. Nie jest bezpieczny. Ściany jego nie są dość wytrzymałe. Deski są wewnątrz zbutwiałe i jeszcze przed jutrzejszym wieczorem będzie leżał na dnie morza. - Skąd wiesz o tym? - spytał doktor. - My wiemy takie rzeczy zawsze - powiedział szczur. - Koniuszki ogonków poczynają nas swędzić i rwać w taki osobliwy sposób - podobnie jak wtedy, gdy noga drętwieje. Dziś rano o szóstej godzinie podczas śniadania poczułem nagle owo swędzenie w ogonie. Zrazu sądziłem, że to mój stary reumatyzm odzywa się na nowo. Poszedłem więc do ciotki i zapytałem, jak się czuje - pamięta pan moją ciotkę? Taka długa, chuda, plamista szczurzyca, która ubiegłej wiosny przyszła z żółtaczką do pana, w Puddleby? Tak, otóż ona oświadczyła, że i ją ogon rwie jak szalony. Wówczas wiedziałem już na pewno, że statek zatonie przed upływem dwóch dni, i postanowiłyśmy wszystkie opuścić go, skoro tylko przybije do brzegu.To marny statek, doktorze! Niech pan na nim dalej nie płynie, w przeciwnym razie utonie pan z pewnością. Bądź pan zdrów! Teraz rozejrzymy się za jakimś dobrym mieszkaniem na wyspie. : - Bądźcie zdrowe! - rzekł doktor. -1 dzięki wam za 74 to, żeście mnie ostrzegły. To bardzo ładnie z waszej strony, naprawdę bardzo ładnie. A pokłońcie się ode mnie waszej ciotce. Przypominam ją sobie doskonale... Jip, zostaw szczura w spokoju! Do nogi! Waruj! Potem doktor ze wszystkimi swymi zwierzętami udał się na ląd. Zabrali wiadra i garnki, aby napełnić je wodą do picia. Jaskółki zaś wypoczywały tymczasem. - Ciekaw jestem, jak się ta wyspa nazywa - powiedział doktor wspinając sfę na zbocze góry. - To jakiś bardzo miły zakątek. Jaka tu moc ptaków! - Są to oczywiście Wyspy Kanaryjskie - objaśniła Dab-Dab. - Czy pan nie słyszy, jak kanarki śpiewają? Doktor stanął cicho i nasłuchiwał. - Ależ tak, naturalnie - powiedział wreszcie. - Jaki ja głupi! Może one powiedzą nam, gdzie tu znajdziemy dobrą wodę do picia. I w tejże samej chwili nadleciały kanarki, które od przelotnych ptaków słyszały już o doktorze Dolittle, i zaprowadziły go do pięknego źródła tryskającego zimną, przejrzystą wodą, gdzie się zazwyczaj same kąpały; pokazały im także urocze łąki, gdzie rosło pełno muchotrzebu, którym się ptaki żywią, oraz inne rzeczy godne obejrzenia na wyspie. Dwugłowiec cieszył się bardzo, że tu przybyli, bo wolał zieloną, soczystą paszę stokroć bardziej od suszonych jabłek, jakie musiał jeść na statku. Prosię (ieb- Geb zaś kwiczało z zachwytu na widok dolinki /.arośniętej dziką trzciną cukrową. Nieco później, kiedy całe towarzystwo podjadłszy sobie i popiwszy do syta wylegiwało się na trawie i słuchało śpiewu kanarków, nadleciały spiesznie dwie jaskółki. Były ogromnie wzburzone i bez tchu. 75 - Doktorze - wołały już z daleka - piraci wpłynęli do zatoki i opanowali twój statek! Szukają pod pokładem rzeczy, które by mogli zrabować. Swój własny okręt pozostawili jednak bez straży. Jeśli pan zbiegnie prędko na wybrzeże, będzie pan mógł wsiąść na ich okręt - a jest on bardzo prędki - i uciec. Ale musi się pan bardzo spieszyć! - To znakomity pomysł, świetny pomysł - rzekł doktor i natychmiast zwołał wszystkie swoje zwierzęta, pożegnał się szybko z kanarkami i pobiegł pędem na wybrzeże. Przybywszy tu ujrzeli w zatoce statek piratów o trzech czerwonych żaglach; nie było na nim żywej duszy, tak jak opowiadały jaskółki; wszyscy bowiem piraci przetrząsali statek doktora. Jan Dolittle polecił swym zwierzętom, aby stąpały zupełnie cicho, i ostrożnie, na palcach weszli na okręt piratów. Wszystko poszłoby gładko, gdyby nie to, że prosię dostało na wyspie kataru jedząc wilgotną trzcinę cukrową. Więc kiedy podnieśli bez szmeru kotwicę i z wielką ostrożnością holowali okręt z zatoki na pełne morze, Geb-Geb kichnęło nagle tak głośno, że korsarze na drugim statku skoczyli na pokład, aby zobaczyć, co to za dziwny hałas. Ujrzawszy, że doktor zamierza zbiec na ich własnym okręcie, skierowali drugi statek prosto do ujścia zatoki, zagradzając doktorowi drogę na pełne morze. Potem wódz złych piratów, zwący się sam „Smokiem", pogroził zaciśniętym kułakiem doktorowi i zawołał przez burtę: , 76 - Ha! Ha! Alem cię złapał, kotku! Chciałeś się wymknąć na moim okręcie, co? Na to, aby podejść lien Alego, Smoka Barbarii, musi się być dzielniejszym żeglarzem od ciebie! Musisz mi dać twoją kaczkę i twojego prosiaka! Zachciało nam się dziś na wieczerzę wieprzowych kotletów i pieczonej kaczki; a potem, /.anim pozwolimy ci odjechać do twej ojczyzny, muszą mi twoi przyjaciele przysłać kufer złota. Nieszczęsne Geb-Geb zaczęło płakać. Dab-Dab zaś gotowała się do odlotu, by ratować życie. Ale sowa Tu-Tu szepnęła doktorowi do ucha: - Pomów pan z nim, doktorze. Bądź pan uprzejmy dla niego. Nasz stary statek musi wnet utonąć; szczury powiedziały, że przed jutrzejszym wieczorem znajdzie się on na dnie morza, a szczury mają zawsze rację. liądź pan uprzejmy dla niego, póki statek nie utonie. Wdaj się pan z nim w rozmowę. - Co, aż do jutra wieczór mam z nim gadać? - spytał przerażony doktor. - Dobrze, uczynię, co w mojej mocy. Zobaczymy... A o czym mam z nim właściwie mówić? - O, pozwólmy im tylko zbliżyć się do nas! -wykrzyknął wojowniczo Jip. -Zalejemy sadła za skórę lym brudnym łotrom! Jest ich wszak tylko sześciu. Niech się zbliżą! Bardzo chętnie opowiedziałbym polem owczarkowi sąsiada z Puddleby, że zagryzłem prawdziwego korsarza. Niech się zbliżą. Już sobie dam / nimi radę! - Ależ oni mają pistolety i miecze - zauważył dok-lor. - Nie możemy więc ich pokonać. Muszę z nim porozmawiać... Słuchaj, Ben Ali... Doktor nie mógł nic więcej powiedzieć, gdyż piraci 77 zaczęli podpływać do okrętu; śmiali się do rozpuku z mściwej uciechy i pytali się wzajemnie: - Kto też pierwszy porwie tę świnkę? Biedne prosię Geb-Geb kuliło się w śmiertelnym strachu. Dwugłowiec ostrzył swoje rogi ocierając je o maszt. Jip zaś skakał, warczał głośno i ciskał Ben Alemu obelgi w psim języku. Nagle na statku owładniętym przez piratów zapanowało zamieszanie. Przestali się śmiać i żartować i wyglądali na strapionych - coś ich widać zaniepokoiło. Ben Ali, który gapił się długą chwilę na swoje nogi, ryknął głośno: , - Do pioruna! Ludzie, ten statek jest dziurawy! Wówczas także inni korsarze wychylili się za burtę i spostrzegli, że statek istotnie zanurza się coraz głębiej i głębiej w wodę. A jeden z nich powiedział do wodza: - Jeśli ten statek naprawdę ma utonąć, to przede wszystkim powinny go szczury opuścić. Wtedy Jip zawołał drwiąco z drugiego statku: - Starzy głupcy! Przecież szczurów nie ma już na tym statku. Przed dwiema godzinami opuściły go! Ha, ha, dobrze wam tak! Ale naturalnie korsarze nie rozumieli ani słówka z tego, co wołał. Wkrótce dziób statku począł się zanurzać coraz głębiej i głębiej, coraz prędzej i prędzej w wodę - tak że statek wyglądał, jak gdyby stał na głowie. Piraci musieli się czepiać poręczy i masztów, i lin, i wszystkich innych umocowanych przedmiotów, by się nie ześliznąć z pokładu. Potem morze wtargnęło z hukiem przez okna i drzwi do wnętrza i wreszcie statek pośród 78 straszliwego szumu i bulgotu poszedł prosto na dno morza - a sześciu złych łudzi spłukały fale z pokładu i kołysały ich tam i z powrotem na głębokich wodach /atoki. Niektórzy próbowali dopłynąć do brzegu wyspy, inni usiłowali wdrapać się na okręt doktora. Ale zaledwie któryś z nich wynurzył głowę z wody, natychmiast .lip, zgrzytając kłami, zamierzał się groźnie i nie dopuszczał. Nagle zaczęli wszyscy wrzeszczeć w panicznym strachu: - Rekiny! Rekiny nadciągają! Puśćcie nas na wasz okręt, zanim nas pożrą! Na pomoc! Na pomoc! Rekiny! Rekiny! I w tejże chwili doktor ujrzał również, jak cała /atoka zaroiła się od grzbietów ogromnych ryb prujących chyżo wodę. Wielki rekin podpłynął pod okręt doktora, wystawił nos z wody i spytał: - Czy pan jest Janem Dolittle, słynnym lekarzem zwierząt? - Tak jest - odparł doktor - tak się nazywam. - Dobrze - oświadczył rekin - my wiemy, iż ci piraci są bezwstydną bandą, zwłaszcza Ben Ali. Jeśli sprawiają panu jakikolwiek kłopot, to z przyjemnością pożremy ich, aby się panu przysłużyć. Wówczas już nigdy nie będzie pan miał z nimi do c/ynienia. - Dziękuję ci - powiedział doktor - to naprawdę uprzejmie z twej strony. Ale sądzę, że nie ma potrzeby pożerania tych ludzi. Wystarczy, jeśli nie dopuścicie /adnego z nich do brzegu, dopóki wam nie powiem - 79 niech tylko ciągle pływają w kółko po zatoce. A teraz, proszę, przygnaj tu do mnie Ben Alego, chcę z nim pogadać. Rekin odpłynął i po chwili przypędził wodza piratów pod okręt doktora. - Posłuchaj mnie, Ben Ali - odezwał się Jan Dolittle opierając się o burtę - byłeś bardzo niedobrym człowiekiem; słyszałem, żeś zabił wielu ludzi. Te dobre rekiny ofiarowały się właśnie pożreć was wszystkich - i w istocie byłoby dobrodziejstwem uwolnić morze od ciebie i twojej bandy. Ale jeśli przyrzekniesz zrobić to, co ci powiem, pozwolę ci cało i bezpiecznie odpłynąć stąd. - A co mam zrobić? - zapytał korsarz zerkając trwożnie na wielkiego rekina ludojada, który mu obwąchiwał nogę pod wodą. - Nie będziesz nigdy więcej zabijał ludzi - powiedział doktor. - Nie będziesz nigdy więcej rabował. Nie wolno ci zatopić odtąd nigdy żadnego statku. Musisz przestać być korsarzem. - Ale co mam w takim razie począć? - spytał Ben Ali. - Z czego mam żyć? - Ty i twoja banda macie się udać na tę wyspę i zająć się uprawą roli dla ptaków - odparł doktor. - Macie dbać o pokarm dla kanarków. Smok Barbarii aż pobladł z wściekłości. - Co, uprawiać siemię dla ptaków? - wyjąkał ze wzgardą. - Czy nie wolno mi pozostać marynarzem? - Nie - odrzekł doktor - nie wolno ci. Byłeś już dość długo marynarzem i wiele wspaniałych statków, i wielu poczciwych ludzi posłałeś na dno morza. Przez 80 resztę twego życia masz być spokojnym rolnikiem. Rekin czeka. Szkoda jego czasu, decyduj się! - Do stu piorunów! - zaklął Ben Ali. - Uprawiać rolę dla kanarków! - Potem spojrzał znowu w wodę i spostrzegł, jak ogromna ryba obwąchuje z kolei jego drugą nogę. - Dobrze - powiedział ze smutkiem. - Zostanę rolnikiem. - Pamiętaj o tym - upomniał go doktor. - Jeśli nie dotrzymasz swego przyrzeczenia, jeśli zaczniesz znowu grabić i zabijać, to ja z pewnością dowiem się o tym, bo kanarki odszukają mnie i doniosą mi o wszystkim. Bądź pewien, że potrafię znaleźć drogę, aby cię ukarać. Chociaż nie umiem tak dobrze prowadzić statku jak ty, to dopóki ptaki i dzikie zwierzęta, i ryby są moimi przyjaciółmi, dopóty nie potrzebuję się obawiać wodza korsarzy, choćby się on nawet zwał Smokiem Barbarii. A teraz idź, bądź dobrym rolnikiem i żyj w spokoju! Potem doktor zwrócił się do wielkiego rekina, skinął ręką i powiedział: - Wszystko w porządku! Pozwólcie im dopłynąć cało do wybrzeża! TU-TU PODSŁUCHUJE Podziękowawszy raz jeszcze rekinom za ich pomoc i uprzejmość doktor i jego zwierzęta popłynęli na nowo w stronę dalekiej ojczyzny na chyżym statku o trzech czerwonych żaglach. Kiedy wydostali się na pełne morze, wszystkie zwierzęta udały się pod pokład, aby sobie obejrzeć wnętrze 82 nowego okrętu. Doktor jednak stał z fajką w ustach, oparty o burtę, i patrzył, jak Wyspy Kanaryjskie znikają w sinych mgłach zmierzchu. Gdy tak stał i dumał nad tym, jak też powodzi się uzdrowionym przez niego małpom i jak będzie wyglądał jego ogród po powrocie do Puddleby, wyszła Dab--Dab swym kołyszącym się, wolnym krokiem po schodach na pokład, naładowana nowinkami i uśmiechnięta wesoło. - Doktorze - zawołała - ten korsarski statek jest cudowny, po prostu cudowny! Łóżka w kajutach są wysłane jedwabiem - a na nich setki poduszek i Jaśków! Na podłogach leżą grube, miękkie dywany; stołowy serwis jest cały ze srebra, prócz tego mnóstwo wybornych rzeczy do jedzenia i do picia - jakieś niezwykłe przysmaki. Spiżarnia wygląda, no, jak by to opisać - jak duży sklep, tak, zupełnie jak sklep. W całym swym życiu nie widział pan takich cudów! Wyobraź pan sobie tylko: ci ludzie jedli aż pięć różnych gatunków sardynek. Niech pan sam zejdzie i /obaczy na własne oczy. Aha, i znaleźliśmy na dole jeszcze jeden mały pokój z zamkniętymi drzwiami. Jesteśmy wszyscy szalenie ciekawi, co tam być może. .lip twierdzi, że piraci ukryli tam zapewne swój skarb. Ale nie umiemy otworzyć tych drzwi. Chodźże pan na dół, może panu uda się wpuścić nas do środka. Doktor zszedł z kaczką na dół i przekonał się, że okręt jest naprawdę bardzo piękny. Jego zwierzęta stały przed tajemniczymi, zamkniętymi drzwiami -inówiły wszystkie naraz i usiłowały zgadnąć, co się za nimi kryje. Doktor nacisnął klamkę, lecz drzwi pozostały zamknięte. Poczęli tedy wszyscy szukać klucza. • 83 Zajrzeli pod słomiankę i pod wszystkie dywany, przetrząsnęli wszystkie szafy i szuflady, i skrytki, i wielkie skrzynie w jadalni - słowem, szukali wszędzie. Podczas tego szukania znaleźli całe mnóstwo nowych i cudownych rzeczy, zrabowanych przez korsarzy na innych statkach: kaszmirowe szale tkane kwiatami i złotem, tak zwiewne jak pajęczyna; dzbany pełne drogocennego tytoniu z Jamajki; rzeźbione skrzynie z kości słoniowej z rosyjską herbatą; stare skrzypce z przerwaną struną i obrazkiem na odwrotnej stronie; wielką szachownicę, której figurki były z korala i bursztynu; laskę z ukrytym w niej sztyletem, który można było wyciągnąć za rękojeść; sześć pucharów o brzegach wykładanych turkusami i srebrem oraz piękną cukiernicę z masy perłowej. Ale nigdzie na całym statku nie znaleźli klucza, który by się nadawał do otwarcia zamkniętych drzwi. Wrócili przeto wszyscy pod te drzwi i Jip zajrzał przez dziurkę od klucza. Ale widocznie coś musiało stać wewnątrz i zasłaniać otwór, nie dojrzał więc nic. Stali tak kołem, rozważając co dalej robić, gdy nagle odezwała się sowa: - Pst! Słuchajcie! Mam wrażenie, że wewnątrz jest ktoś! Zamilkli na chwilę. Potem doktor powiedział: - Musiałaś się omylić, Tu-Tu. Ja nic nie słyszę. - Ja słyszę na pewno - oświadczyła sowa. - Cicho! O, znowu. Czy nie słyszycie? - Nie, ja nie słyszę - odparł doktor. - A co takiego słyszysz? 84 ii- - Słyszę jakiś szelest, jak gdyby ktoś wkładał rękę do kieszeni. - Ale to przecież w ogóle nie sprawia żadnego szelestu - powątpiewał doktor. - Tego nie mogłaś tu za drzwiami usłyszeć. - Wybacz pan, ale ja mogę to usłyszeć - odrzekła Tu-Tu. - Powiadam panu, że za tymi drzwiami jest ktoś, kto wkłada rękę do kieszeni. Wszystko sprawia hałas - o ile oczywiście ma się dość wyczulone ucho. Nietoperze na przykład słyszą,, jak kret przebiega w podziemnym chodniku - i wmawiają sobie, iż mają czuły słuch. My, sowy, jednak potrafimy słuchając jednym tylko uchem, rozpoznać barwę młodego kota jedynie po sposobie, w jaki trzaska w nocy jego na-elektryzowana sierść. - Zdumiewasz mnie - powiedział doktor. - To ogromnie zajmujące. Nastaw jeszcze raz ucha i powiedz mi, co ten człowiek tam robi. - Nie wiem jeszcze dokładnie, czy to mężczyzna. Może to kobieta. Podnieś mnie pan nieco, abym mogła podsłuchać przez dziurkę od klucza, potem /araz powiem panu dokładnie. Doktor podniósł sowę i przytrzymał ją tuż pod d/iurką. Po chwili sowa rzekła: - Teraz trze sobie policzek lewą ręką. Jest to mała i\'ka i mała twarz. Równie dobrze może to być kobieta - nie! Teraz odgarnia sobie włosy z czoła... To jednak jest mężczyzna. - Kobiety czynią to także niekiedy - zauważył dok-lor. - To prawda - przytaknęła sowa. - Ale gdy to czy- 85 nią, ich długie włosy sprawiają zupełnie inny szmer... Pst! Pilnujcie, aby to prosię-wiercipięta zamilkło wreszcie. Wstrzymajcie na sekundę oddech, abym mogła dobrze słyszeć. To, co teraz chcę uczynić, jest rzeczą bardzo trudną - a te straszne drzwi są takie grube! Pst! Bądźcie wszyscy cicho - zamknijcie oczy i wstrzymajcie dech! Tu-Tu nachyliła się i nadsłuchiwała długo z natężoną uwagą. W końcu zwróciła się do doktora i powiedziała: - Ten człowiek tam jest bardzo nieszczęśliwy. Płacze. Postanowił jednak nie płakać głośno i nie siąkać nosa, abyśmy nie usłyszeli, że płacze. Ale słyszałam całkiem wyraźnie, jak łza spadła mu na rękaw. - Skąd wiesz, że to łza? Może to kropla wody, która spadła na niego z sufitu? - spytało Geb-Geb., - Pfe! Jakaż to nieświadomość - parsknęła wzgardliwie Tu-Tu. - Kropla wody spadająca z sufitu robi dziesięć razy tyle hałasu. - Jeśli ten biedak tam zamknięty jest istotnie nieszczęśliwy - powiedział doktor - to musimy koniecznie wejść do środka i zobaczyć, co się z nim dzieje. Podajcie mi siekierę, rozbiję drzwi. PLOTKARKI OCEANU Prędko przyniesiono siekierę i doktor wybił w drzwiach otwór dostatecznie wielki, aby dostać się do wnętrza. Najpierw nic nie widział, tak ciemno było w pokoju, zaświecił więc zapałkę. Pokój był bardzo mały, bez okna i o niskim suficie. 86 Całe umeblowanie składało się z jednego tylko krzesła. Dokoła ścian stały wielkie beczki przyśrubowane do podłogi, aby nie staczały się na siebie podczas chwiania i kołysania statku. Nad beczkami na drewnianych hakach wisiały cynowe dzbany różnej wielkości. Mocna woń wina przesycała cały pokój. W środku zaś, na podłodze, siedział mały, może ośmioletni chłopa-c/,ek i płakał gorzko. - Oświadczam wam, że to jest piwnica z winem tych korsarzy - szepnął Jip. - Tak! Piękne mi wino - powiedziało Geb-Geb. -Sam zapach przyprawia o zawrót głowy. Malec zląkł się najwidoczniej obcego człowieka, który stał przed nim, i tych wszystkich zwierząt, które gapiły się weń przez wybity w drzwiach otwór. Ale zaledwie przy świetle zapałki ujrzał twarz Jana Dolittle, przestał natychmiast płakać i podniósł się. - Ty nie jesteś żadnym z tych korsarzy, prawda? -/a pytał. A gdy doktor potrząsnął głową i roześmiał się serdecznie i głośno, chłopaczek uśmiechnął się również, podszedł do doktora i podał mu rękę. - Śmiejesz się jak przyjaciel - rzekł - a nie jak korsarz. Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, gdzie jest mój wujek? - Niestety nie - odparł doktor. - Kiedy widziałeś się /, nim po raz ostatni? - Przedwczoraj - opowiadał chłopczyk. -Wybrałem się z wujaszkiem na połów ryb w naszej małej łodzi, i',dy wtem nadpłynęli piraci i pojmali nas. Zatopili naszą barkę, a nas obu zabrali na ten okręt. Zażądali od 87 mego wuja, aby został korsarzem jak oni, bo umie prowadzić okręt przy każdej pogodzie. Ale powiedział, że nie chce za nic w świecie zostać korsarzem, bo dla dobrego rybaka byłoby hańbą zabijać ludzi i grabić okręty. Wówczas wódz piratów, Ben Ali, wpadł we wściekłość, zgrzytał zębami i groził wujkowi, że go wrzuci do morza, o ile go nie posłucha. Potem posłali mnie na dół do kajuty i słyszałem, jak walczyli na pokładzie. A gdy na drugi dzień pozwolili mi wyjść znowu na pokład, nie widziałem już nigdzie mojego wujka. Pytałem korsarzy, gdzie się podział, lecz nie chcieli mi powiedzieć. Boję się bardzo, że go wrzucili do morza. I malec zaczął znowu rzewnie płakać. - Tylko spokojnie, zaczekaj chwileczkę - rzekł doktor. - Nie płacz! Chodź, napijemy się herbaty w jadalni i pogadamy. Może twój wujek znajduje się przez cały czas w bezpiecznym ukryciu. Ty nie wiesz, czy on utonął, prawda? To już coś znaczy. Może potrafimy go odnaleźć. Naprzód napijemy się herbaty i zjemy chleba z marmoladą poziomkową. A potem zobaczymy, co się da zrobić. Wszystkie zwierzęta otoczyły ich kołem i z napięciem słuchały tej rozmowy. A kiedy pili w jadalni herbatę, kaczka Dab-Dab stanęła za krzesłem doktora i szepnęła: - Powinien pan zapytać delfiny, czy wuj chłopca utonął. One będą z pewnością wiedziały. - Całkiem słusznie - odparł doktor i wziął sobie jeszcze kromkę chleba z marmoladą. - Co to za śmieszne, grzechoczące tony wydajesz twym językiem? - spytał chłopczyk. - Och, powiedziałam tylko parę słów w kaczej mowie - odrzekł doktor. - To jest Dab-Dab, jedno z moich ulubionych zwierząt. - Nie miałem pojęcia, że kaczki mają swą własną mowę - powiedział chłopczyk. - Czy te inne zwierzęta są także twoimi ulubieńcami? A co to jest - to dziwne stworzenie z dwiema głowami? - Cicho! - upomniał go doktor. - To jest dwugło-wiec. Nie trzeba, aby spostrzegł, że o nim mówimy, jest ogromnie wstydliwy. Opowiedz mi, dlaczego zamknięto cię w piwnicy. - Korsarze zamknęli mnie tam, zanim poszli rabować jakiś okręt. Skoro usłyszałem uderzenia toporem w drzwi, zląkłem się strasznie. Ucieszyłem się bardzo widząc, że to ty. Jak sądzisz, czy uda ci się odnaleźć mojego wujka? - Uczynię wszystko, co możliwe - przyrzekł doktor. - A jak twój wujek wyglądał? - Miał rude włosy - odparł chłopczyk - rude jak ogień, a na jednym ramieniu wypaloną w skórze kotwicę. Był bardzo silnym człowiekiem, dobrym wuj-kicm i najdzielniejszym żeglarzem na południowym Atlantyku. Jego barka zwała się „Śmiały Lis", była to s/a lupa z takielunkiem *. - Co to jest: szalupa z takielunkiem? - szepnęło (icb-Geb zwracając się do Jipa. -Cicho! To rodzaj statku, jaki posiadał ten człowiek • odparł Jip. - Czy nie umiesz się zachowywać spokojnie? Takielunek - maszt, liny i ofcttcia łodzi Żaglowych. 89 - Ach - westchnęło prosię - to tylko to? A ja sądziłem, że to coś do picia. Potem doktor zostawił chłopca ze zwierzętami w jadalni, sam zaś udał się na pokład, aby poszukać delfinów. Po chwili nadciągnęło całe stado, które płynęło do Brazylii skacząc i tańcząc na falach. Ujrzawszy doktora opartego o burtę delfiny podpłynęły pod okręt i spytały go, jak mu się powodzi. Doktor zaczął je zaraz wypytywać, czy nie widziały gdzie rudowłosego człowieka z wytatuowaną na ramieniu kotwicą. - Pan ma na1 myśli kapitana „Śmiałego Lisa"? -spytały delfiny. - Tak - odparł doktor - o niego właśnie pytam. Czy utonął? - Jego szalupa została zatopiona, widziałyśmy ją na dnie morza, ale nie było w niej z pewnością nikogo, bo opłynęłyśmy ją wkoło i zajrzałyśmy nawet do środka. - Jego mały siostrzeniec znajduje się na moim okręcie - powiedział doktor. - Boi się okropnie, że korsarze wrzucili jego wujka do morza. Może będziecie tak uprzejme i dowiecie się, czy on utonął, czy nie? - O, nie utonął z pewnością - odparły delfiny. -Gdyby utonął, posłyszałybyśmy o tym od dziesięcior-nic żyjących w głębinach morza. Znamy wszystkie nowinki słonych wód, skorupiaki przezywają nas nawet „plotkarkami oceanu". Niech pan powie chłopcu, że nie wiemy, niestety, gdzie się jego wuj znajduje, ale w morzu nie utonął stanowczo. i 90 j Z tą wiadomością pospieszył doktor do malca, który /. radości zaczai klaskać w dłonie. Dwugłowiec wziął go na grzbiet i hasał z nim dokoła stołu. A wszystkie /wierzęta szły za nimi, wybijały takt łyżkami o pokrywki i wołały, że to jest procesja. POGŁOSKI - Musimy odnaleźć twego wuja - rzekł doktor. — \Viemjuz bowiem, że nie wrzucono go do morza. Dab-Dab zbliżyła się doń znowu i szepnęła: - Poproś pan orły, aby rozejrzały się za tym człowiekiem. Żadna żyjąca istota nie ma bystrzejszego wzroku od orła. Na wysokości kilku mil nad ziemią potrafią one zliczyć mrówki pełzające po ziemi. Poproś pan orły. Natenczas doktor wysłał jedną z jaskółek, aby przyprowadziła orły. W niespełna godzinę przyleciała jaskółka z powrotem z sześciu różnymi orłami; był tam orzeł czarny, or/ćł łysy, orzeł rybołów, orzeł złoty, sęp oraz orzeł morski o białym ogonie. Każdy z nich był dwa razy większy od małego chłopaczka, a wszystkie stały obok siebie na poręczy statku, poważne, nieme i sztywne niby barczyści żołnierze, a ich wielkie, czarne, błysz-c/,i|ce oczy rzucały dokoła przenikliwe spojrzenia. Cieb-Geb zlękło się ich wzroku i wczołgało się za wielką beczkę, twierdząc, że ma takie uczucie, jak gdyby te przeraźliwe oczy wwiercały mu się prosto w /ołądek, aby zobaczyć, co jadło na śniadanie. Doktor przemówił do orłów: - Zginął pewien człowiek, rybak o rudych włosach, 91 z kotwicą wypaloną na ramieniu. Może będziecie tak uprzejme i odnajdziecie go, o ile potraficie. Ten chłopczyk jest jego siostrzeńcem. Orły nie mówią wiele, toteż odparły krótko swymi zachrypłymi głosami: - Bądź pan pewien, że dla Jana Dolittle uczynimy wszystko, co jest w naszej mocy. Potem odleciały i prosię wylazło znów zza beczki, aby śledzić ich lot. Wzbiły się wysoko, bardzo wysoko w górę i wznosiły się coraz to wyżej i wyżej w powietrzny przestwór; potem, gdy były już tak wysoko, że doktor zaledwie mógł je dostrzec, rozdzieliły się i poleciały w cztery strony świata - na północ, południe, wschód i zachód. Wyglądały teraz jak maleńkie, maleńkie ziarnka czarnego-piasku, rozsypanego po olbrzymim, niebieskim niebie. - Mój ty Boże! - wykrzyknęło Geb-Geb z uwielbie- 92 niem. - Co za lot! Dziwi mnie, że nie osmalą sobie skrzydeł - tak blisko słońca! r Przez długi czas nie było ich widać, a gdy ich olbrzymie skrzydła zaszumiały znów nad okrętem, była już noc. - Przeszukałyśmy wszystkie morza i lądy, i wyspy, i wszystkie miasta, i wsie na tej połowie kuli ziemskiej -opowiadały orły. - Ale nie znalazłyśmy tego rybaka. Na głównej ulicy Gibraltaru widziałyśmy trzy czerwone włosy na taczkach przed piekarnią, lecz nie były to włosy człowieka - były to włosy z futra. Nigdzie ani na lądzie, ani na morzu nie udało się nam odkryć choćby śladu wuja chłopca. A jeśli my go nie widziałyśmy, w takim razie nie można go w ogóle widzieć... Albowiem, Janie Dolittle, uczyniłyśmy, co było w naszej mocy. Potem sześć olbrzymich ptaków załopotało olbrzy-mimi skrzydłami i poleciało z powrotem do swych d/,ikich domostw w skałach i górach. - Co teraz poczniemy? - spytała Dab-Dab po ich odlocie. - Chłopak jest za mały, aby sam obijał się po świecie. Dzieci nie są jak młode kaczki - trzeba się o nie troszczyć, póki całkiem nie dorosną. Szkoda, że nie ma tu Czi-Czi. Ona na pewno potrafiłaby znaleźć tego c/,łowieka. Poczciwa, stara Czi-Czi! Rada bym wie- d/icć, jak się jej powodzi. - Gdybyśmy tylko mieli Polinezję wśród nas - oderwała się biała myszka - ona już by z pewnością coś mądrego wymyśliła. Pamiętacie, jak nas oswobodziła /, więzienia po raz drugi? Boże, jakaż ona była mądra! - Nie mam zbyt wielkiego zaufania do tych orłów - 93 oświadczył Jip. - Są one tylko zarozumiałe. Mają naturalnie bystry wzrok i inne zalety, ale kiedy się je prosi, aby odszukały człowieka, to tego nie potrafią - i są jeszcze na tyle bezwstydne, by wrócić i twierdzić, że nikt inny nie potrafi go odszukać. Są tylko zarozumiałe - zupełnie jak ten szkocki owczarek w Puddleby. Wszystko, co nam mogły powiedzieć, to tylko to, że człowieka tego nie ma tam, gdzie były. My jednak nie chcemy wcale wiedzieć, gdzie go nie ma - chcemy wiedzieć, gdzie on jest. - Ech, nie gadałbyś tyle - wtrąciło Geb-Geb. -Gadać to nie żadna sztuka; ale sztuką jest znaleźć człowieka, jeśli go trzeba szukać na całym świecie. Może tymczasem włosy rybaka posiwiały ze zmartwienia o siostrzeńca i dlatego orły nie mogły go znaleźć? Nie zjadłeś jeszcze wszystkich rozumów, Jip. Mówić jest łatwo, ale pomóc trudno. Nie odnalazłbyś z pewnością prędzej od orłów wuja chłopczyka - ba, ani tego byś nie potrafił, co one. - Doprawdy? - odparł obrażony pies. - I to twoja cała mądrość, ty głupi połciu ciepłej słoniny? Czy może już próbowałem, co? Poczekaj tylko, a zobaczysz! Po czym Jip poszedł prosto do doktora i powiedział: - Spytaj pan chłopca, czy nie ma przypadkiem w kieszeni czegoś, co należało do jego wuja. Doktor zapytał o to chłopca, ten zaś pokazał mu złoty pierścionek, który nosił na sznurku na szyi, bo był za wielki na jego palec. Opowiedział, że wuj dał mu ten pierścionek, gdy widział zbliżających się piratów. 94 t^^f A. m Jip obwąchał pierścionek i rzekł: - To do niczego. Spytaj go pan, qzy nie posiada jes/cze czego, co należało do jego wuja. Wówczas chłopak wyciągnął z kieszeni wielką, grubą chustkę i powiedział: - Ona należała także do mego wujka. Zaledwie chłopak ją wyciągnął, Jip zawołał: - Tabaka, jak mi Bóg miły, czarna tabaka Rappee. Nie czujecie? Jego wuj zażywał tabakę, zapytaj go pan lylko, doktorze. Doktor zwrócił się znów do chłopca, a ten potwier-d/ił: - Tak jest. Mój wujaszek zażywał bardzo często tabakę. - Doskonale! - krzyknął uradowany Jip. - Ten człowiek jest jakby już odnaleziony! To będzie teraz takie liilwe, jak ukraść mleko młodemu kotkowi! Obiecaj pan chłopcu, że mu odnajdę wujka jeszcze przed upływem tygodnia. Pójdziemy na górę na pokład i zoba-'•/,ymy, z której strony wieje wiatr. 95 - Ale przecież teraz jest ciemno - powiedział doktor. - W ciemności nie możesz go odnaleźć. - Nie potrzebuję światła, aby odnaleźć człowieka, który pachnie czarną tabaką Rappee - odparł Jip skacząc żwawo po schodach w górę. - Gdyby człowiek ten pachniał jakimś innym zapachem, na przykład sznurami lub gorącą wodą, sprawa przedstawiałaby się oczywiście trudniej. Ale tabaka - ha, ha! - Jak to, czy gorąca woda ma też jakąś woń? -zdziwił się doktor. - Oczywiście - odpowiedział Jip. - Gorąca woda pachnie zupełnie inaczej niż zimna. Gorąca woda lub lód mają naprawdę woń bardzo trudną. Pewnego razu szedłem dziesięć mil w zupełnej ciemności za jakimś człowiekiem, kierując się jedynie zapachem gorącej wody, której używał do golenia, bo biedak nie miał mydła... No, a teraz popatrzmy, z której strony wiatr dmucha. Wiatr jest ogromnie ważny przy wąchaniu na wielką odległość. Nie może to być zbyt silny wiatr - i oczywiście musi dąć z właściwej strony. Najlepsza jest stała, wilgotna, miła bryza *... Ha! Ten wiatr idzie od północy. Jip pognał na przód statku, wystawił nos pod wiatr i począł mruczeć sam do siebie: - Smoła, hiszpańska cebula, nafta, mokre płaszcze, zwiędłe liście bobkowe, paląca się guma, koronkowe firanki, rozwieszone na sznurze do suszenia, i lisy - setki młodych lisów - i... - Czy naprawdę potrafisz wywąchać te wszystkie rzeczy z tego jednego wiatru? - zapytał doktor. *Bryza - lekki wiatr sprzyjający połowom. 96 - Ależ naturalnie - odparł Jip. - I to jest zaledwie cząstka łatwych zapachów, są to mianowicie zapachy najmocniejsze. Każdy zakatarzony kundel potrafiłby rozeznać te wonie. Czekaj pan chwilę, a wymienię panu kilka trudniejszych zapachów naniesionych wia-1 rem - kilka delikatnych zapachów. I pies zamknął mocno oczy, wyciągnął łeb daleko pod wiatr i węszył z natężeniem, z na wpół otwartym pyskiem. Długi czas nie mówił nic, stał nieruchomo jak kamień i zdawał się ledwie oddychać, a gdy wreszcie począł mówić, brzmiało to prawie jak smutne nucenie przez sen. - Cegły - zawodził cichutko - stare, żółte cegły, które kruszeją ze starości w jakimś ogrodowym murze; słodka woń młodych cieląt, stojących w górskim potoku; blaszany dach gołębnika - lub może spichlerza - a na nim południowe słońce; czarne rękawiczki skórkowe w szufladzie biurka z orzechowego drzewa; droga pełna kurzu i koryta do pojenia koni pod platanami; małe grzyby przebijające się przez zgniłe liście i - i - i... - A nie ma pasternaku? - zagadnęło prosię. - Nie - odparł Jip. - Tobie zawsze tylko żarcie w głowie! Pasternaku nie ma. Nie ma także tabaki -dochodzi mnie tylko woń fajek i papierosów, i cygar, ale tabaki ani śladu. Musimy czekać, aż powieje wiatr /, południa. - Jakiż to nędzny wiatr- wtrąciło Geb-Geb. - Mam wrażenie, że łżesz, Jip. Czy kto słyszał już coś podobnego, aby wyłącznie przez powonienie można było 97 odnaleźć człowieka pośród oceanu?! Mówiłem ci od razu, że nie potrafisz tego. - Zaczekaj tylko - odparł Jip dotknięty do żywego. -Zaraz ugryzę cię w nos! Dlatego, że doktor nie pozwala, abyś oberwało, co ci się należy - nie wmawiaj sobie jeszcze, że wolno ci być tak zuchwałym wobec mnie! - Przestańcie się kłócić! - rozkazał doktor. - Przestańcie w tej chwili! Życie jest na to za krótkie. Powiedz mi, Jip, jak ci się zdaje, skąd płyną te wszystkie zapachy? - Z Dewonu i Walii *, przynajmniej większość z nich - odpowiedział Jip. - Wiatr wieje stamtąd. - To godne zastanowienia, doprawdy godne zastanowienia - powiedział doktor. - Muszę sobie to zanotować, przyda mi się do mojej nowej książki. Ciekaw jestem, czy potrafiłbym również nauczyć się tak świetnie wąchać. A zresztą nie, może mi lepiej z takim nosem, jaki mam. Wszystko w miarę, jak mówi przysłowie. No, chodźmy do jadalni na wieczerzę. Jestem strasznie głodny. - I ja też - powiedziało Geb-Geb. l SKAŁA - Uff! - ziewały zwierzęta nazajutrz rano przeciągając się na jedwabnej pościeli. Zobaczyły, że słońce świeci już jasno i że wiatr dmie z południa. Jip wąchał przez pół godziny, nadstawiając łeb pod wiatr. Potem poszedł do doktora i potrząsnął głową: * Dewon i Walia - prowincje w Anglii. 98 - Do tej pory nie wy wąchałem jeszcze znikąd tabaki - oświadczył. - Musimy poczekać, aż wiatr powieje od wschodu. Ale nawet kiedy o trzeciej po południu zadął wiatr wschodni, nie mógł pies dalej złapać woni tabaki. Chłopczyk był ogromnie rozczarowany, płakał i szlochał, że na pewno nikt już nie potrafi znaleźć jego wuja; lecz Jip powiedział do doktora: - Skoro tylko wiatr zmieni kierunek, znajdę jego wuja, choćby był w samych Chinach - pod warunkiem oczywiście, że zażywa jeszcze wciąż czarną tabakę Rappee. Trzy dni musieli czekać na wiatr zachodni. Począł dąć w piątek rano bardzo wcześnie, zanim się jeszcze zupełnie rozjaśniło. Delikatny, wilgotny opar snuł się nad morzem niby przejrzysta mgła i wiatr był wilgotny, ciepły, pieszczotliwy. Zaledwie Jip się obudził, podążył natychmiast na pokład i znów wysunął nos na wiatr. Potem nagle ogarnęło go wzburzenie, pobiegł szybko z powrotem do kajuty i obudził doktora. - Doktorze - zawołał - mam go! Doktorze, wstań pan! Wiatr wieje z zachodu i przynosi wyłącznie woń tabaki. Chodź pan na górę i skieruj pan okręt w tę stronę - ale prędko! Doktor zsunął się przeto prędko, jak tylko mógł, ze swej koi i udał się do steru, by prowadzić okręt. - Stanę na dziobie statku - rzekł Jip - pan zaś będzie obserwował mój nos; w którą stronę go zwrócę, tam skieruje pan okręt. Rybak ten nie może być bardzo daleko - woń jest zbyt silna, a wiatr mamy wspaniały i wilgotny. A więc proszę uważać! 99 "V- I tak Jip stał całe rano na dziobie statku, węszył i wskazywał doktorowi kierunek, w jakim ma sterować, a chłopiec oraz wszystkie zwierzęta stały dokoła niego z szeroko otwartymi oczyma, patrząc z podziwem na psa. Około południa poprosił Jip kaczkę Dab-Dab, aby powiedziała doktorowi, że go coś niepokoi i że chce z nim mówić. Dab-Dab poszła zatem i sprowadziła doktora z drugiego końca statku. Jip powiedział do niego: - Wuj chłopca umiera z głodu. Musimy płynąć możliwie prędko. - Skąd wiesz, że umiera z głodu? - zapytał doktor. - Ponieważ z zachodu wiatr nie niesie żadnej innej woni prócz tabaki - odparł Jip. - Gdyby rybak gotował sobie coś lub jadł cokolwiek, musiałbym to wywęszyć. Ale nie ma on nawet świeżej wody do picia. Wszystko, co ma, to tabaka - i bierze ją w wielkich ilościach. Zbliżamy się do niego coraz bardziej, bo woń jest z każdą minutą mocniejsza. Ale płyń pan możliwie szybko, gdyż jestem pewien, że człowiek ten ginie z głodu. - Dobrze - powiedział doktor i posłał Dab-Dab do jaskółek z prośbą, aby raz jeszcze pociągnęły okręt, tak jak wtedy, kiedy korsarze urządzili za nimi pościg. Dzielne, małe ptaszyny obniżyły lot i zaprzęgły się po raz wtóry do okrętu. I teraz okręt pomknął z zawrotną chyżością przez fale. Sunął tak szybko, że ryby w morzu musiały skakać na bok i ustępować mu z drogi, bojąc się przejechania. 100 Zwierzęta były ogromnie zdenerwowane, przestaty śledzić Jipa i wypatrywały raczej na morzu jakiejś wyspy, na której mógłby się znajdować zgłodniały rybak. Ale mijała godzina za godziną, okręt wciąż jeszcze mknął naprzód po gładkiej, lustrzanej toni, lecz nigdzie nie było lądu. Wówczas zwierzętom zrzedły miny, zamilkły z wolna i skuliły się ciche i przygnębione dokoła psa. Mały chłopczyk posmutniał znowu, a Jip miał stroskany wyraz twarzy. Wreszcie późno po południu, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, sowa Tu- Tu, siedząca w bocianim gnieździe na najwyższym maszcie, przestraszyła wszystkich głośnym wołaniem: - Jip! Jip! Widzę przed nami wielką skałę. Patrz prosto, tam gdzie niebo i ziemia schodzą się ze sobą. Widzisz, jak lśni na niej słoneczny blask? Zupełnie jak złoto! Czy woń idzie stamtąd? Jip odkrzyknął: - Tak, to tam. Tam jest ten człowiek. Nareszcie!-Nareszcie! Skoro się zbliżyli, ujrzeli, że skała jest bardzo duża-lak duża jak wielkie pole. Nie rosły na niej żadne drzewa ani trawa - nic zupełnie. Wielka skała była gładka i goła jak grzbiet żółwia. Doktor sterował okrętem w ten sposób, aby objechać skałę dokoła. Ale nigdzie nie widzieli żywej duszy. Zwierzęta mało sobie oczu z głowy nie wypa-Irzyły, a Jan Dolittle przyniósł nawet lunetę na pokład. Ale mimo to na całej wyspie nie mogli wykryć śladu 101 •fl żyjącego stworzenia. Nie było tu ani mewy, ani rozgwiazdy, ani nawet strzępka morskich alg. Wszyscy stali cicho, nasłuchiwali i w napięciu łowili choćby najlżejszy dźwięk. Ale jedynym szmerem, jaki dobiegał do ich uszu, był plusk małych fal obijających się o bok okrętu. Poczęli tedy wszyscy wołać: „Halo! Tutaj! Halo!" -tak głośno, że aż ochrypli; ale od skały powracało jedynie echo. Mały chłopczyk zalał się łzami i powiedział: - Boję się, że nie zobaczę już nigdy mojego wujka! Co powiem, gdy wrócę do domu? Jip jednak zawołał do doktora: - On musi tu być - musi - musi. Woń tabaki stąd idzie. Powiadam panu, on tu być musi. Podpłyń pan pod samą skałę i pozwól mi pan wyskoczyć na ląd! Doktor skierował przeto okręt tak, że bok jego ocierał się nieledwie o skalistą wyspę, i spuścił kotwicę. Potem on i Jip wyskoczyli na ląd. Jip zaczął natychmiast obwąchiwać ziemię i węsząc pobiegł przodem. Biegł w górę i w dół, naprzód i znowu w tył - w zygzakach, skrętach, kołach i podskokach. A doktor biegł wszędzie tuż-tuż za nim - aż o mało co nie stracił zupełnie tchu. W końcu Jip szczeknął głośno i usiadł. A gdy doktor zbliżył się do niego, ujrzał, że pies wpatruje się w wielki otwór wydrążony w środku skały. - Wujek chłopca leży tam w dole - oświadczył Jip spokojnie. - Nie dziw, że głupie orły nie mogły go dostrzec. Jedynie pies potrafi znaleźć człowieka. Doktor zszedł w dół przez otwór; była to, zdaje się, jaskinia lub też podziemny tunel ciągnący się na 102 znacznej przestrzeni. Zaświecił zapałkę i zaczai szukać po ciemku drogi, Jip zaś szedł za nim. Zapałka wnet zgasła i doktor musiał zaświecić drugą i jeszcze trzecią, i czwartą. Wreszcie tunel skończył się i doktor znalazł się teraz w małej grocie, okolonej zewsząd skalnymi ścianami. I tutaj, w środku tej groty, z rękami pod głową leżał człowiek o płomienistorudych włosach i spał mocno. Jip doskoczył do niego i zaczął wąchać to, co leżało obok niego na ziemi. Była to olbrzymia tabakiera -pełna czarnej tabaki Rappee. OJCZYSTE MIASTECZKO RYBAKA Lekko, leciutko obudził doktor śpiącego. Ale akurat w tym momencie zgasła czwarta zapałka, a rybak wziął doktora za powracającego Ben Alego i udejzył go w ciemności. Skoro jednak Jan Dolittle objaśnił mu, kim jest, i że jego mały siostrzeniec przebywa bezpiecznie na jego okręcie, ucieszył się rybak ogromnie i żałował bardzo, y.c uderzył doktora - nie mógł go zresztą zbyt mocno uderzyć, bo było za ciemno, aby dobrze trafić i -poczęstował doktora tabaką. Potem rybak opowiedział, w jaki sposób Smok Barbarii zawlókł go na tę skałę i tu samotnego porzucił, ponieważ nie chciał przyrzec, że zostanie korsarzem; i jak przez te wszystkie dni spał tu w jaskini, gdyż na całej skale nie było dachu, gdzie by się mógł ukryć i ogrzać w nocy. Zakończył swe opowiadanie tymi słowami: 103 * - Przez cztery dni nic nie jadłem i nic nie piłem. Żyłem jedynie tabaką. - A widzi pan! - wykrzyknął triumfalnie Jip. - Czy panu nie mówiłem? Po czym zaświecili jeszcze parę zapałek i z ich pomocą wydostali się skalnym chodnikiem na światło dzienne. Doktor poganiał rybaka, aby jak najprędzej wsiadł na jego okręt i zjadł trochę ciepłej zupy. A kiedy zwierzęta i chłopczyk ujrzeli doktora i psa, wracających wraz z rudowłosym człowiekiem, poczęli wołać „hura!" i skakać, i tańczyć z uciechy na pokładzie. A i jaskółki wysoko w górze, tysiące i miliony jaskółek zaćwierkały tak głośno, jak mogły, aby dać wyraz radości, że się odnalazł dzielny wujek chłopca. A wrzawa, jaką wszyscy razem czynili, była tak wielka, że żeglarzom daleko na morzu zdawało się, iż nadciąga jakaś straszliwa burza. - Słyszycie, jak huczy wiatr na wschodzie? - mówili jeden do drugiego. Jip był ogromnie dumny - ale zadawał sobie wiele trudu, by nie zadzierać nosa do góry. Kiedy kaczka Dab-Dab przystąpiła do niego i powiedziała: „Jip, nie wiedziałam wcale, żeś taki mądry" - zadarł głowę i odparł: - O, to nie było nic trudnego. Tylko pies może znaleźć człowieka; wiesz, ptaki nie nadają się do takiego sportu. Potem doktor zapytał rudowłosego człowieka, gdzie leży jego ojczysty dom. A kiedy rybak określił mu jego położenie, doktor uprosił jaskółki, aby tam przede wszystkim zaciągnęły okręt. Gdy przybyli do ojczystego kraju rybaka, ujrzeli 104 małą rybacką mieścinę u podnóża skalistego pasma gór i rybak pokazał im dom, w którym mieszkał. A kiedy spuszczali kotwicę, matka małego chłopczyka (która była siostrą rybaka) wybiegła naprzeciw na wybrzeże; śmiała się i płakała na przemian. Przez dwadzieścia dni siedziała na wzgórzu, patrzyła na morze i czekała na powrót obydwu. Obsypała doktora pocałunkami, tak że doktor chichotał i czerwienił się niby pensjonarka. Chciała również koniecznie ucałować Jipa, ale pies uciekł i ukrył się na samym dnie okrętu. - Głupi zwyczaj to całowanie - oświadczył. - Nie /noszę tego. Niechże sobie całuje Geb-Geb... jeśli już koniecznie musi kogoś całować. Rybak i jego siostra ani słyszeć nie chcieli o tym, aby doktor odjechał zaraz dalej. Prosili go, aby pozostał u nich w gościnie chociaż przez parę dni. Tak zatem Jan Dolittle i jego wszystkie zwierzęta musiały spędzić całą sobotę i niedzielę, i pół poniedziałku w domostwie rybaka. A wszyscy malcy z całej osady rybackiej zbiegali na wybrzeże, pokazywali sobie wielki okręt stojący na kotwicy i szeptali jeden do drugiego: - Patrz, to jest okręt piratów - okręt Ben Alego, najstraszliwszego korsarza, jaki kiedykolwiek żeglował po siedmiu morzach. Stary pan w cylindrze, ten, co mieszka u pani Trevelyn, odebrał ten okręt Smokowi Barbarii - a jego samego przemienił w chłopa. Kto by się tego po nim spodziewał? Wygląda przecież tak uprzejmie i jest taki miły! Obejrzyj sobie te wielkie c/erwone żagle! Okręt wygląda groźnie - a prędki też hyc musi, jak mi Bóg miły! ;« 105 Podczas tych dwóch i pół dnia, spędzonych przez doktora w rybackiej mieścinie, zapraszali go ludzie ciągle na podwieczorki i śniadania, i na obiady, i na wielkie uczty. Wszystkie panie posyłały mu bombonierki z czekoladkami i kwiaty. Kapela miejska zaś grywała co wieczór przed jego oknem. W końcu doktor powiedział: - Mili ludzie, teraz już czas, abym pojechał do domu. Byliście dla mnie naprawdę bardzo, bardzo uprzejmi. Nie zapomnę tego nigdy. Ale muszę jechać do domu - bo mam tam różne sprawy do załatwienia. Właśnie zamierzał doktor opuścić gościnne miasteczko, gdy na uliczce, gdzie mieszkał, zjawił się burmistrz z wielką świtą poważnych obywateli i wszyscy w odświętnych strojach. Burmistrz zatrzymał się przed domem rybaka, a wszystko, co żyło, zbiegło się przed dom; burmistrz przemówił: - Doktorze Janie Dolittle, jest to dla mnie prawdziwa przyjemność i zaszczyt, że mogę człowiekowi, który oswobodził morze od Smoka Barbarii, wręczyć tę oto małą odznakę wdzięczności naszego czcigodnego miasta. Po tych słowach wyciągnął burmistrz z kieszeni małą paczuszkę, zawiniętą w jedwabną bibułkę, i otworzywszy ją podał doktorowi prześliczny zegarek z prawdziwymi brylantami na kopercie. Potem wydobył z kieszeni jeszcze jedną, nieco większą paczkę i zapytał: - A gdzie jest pies? Poczęli wszyscy szukać na gwałt Jipa. Wreszcie kaczka Dab-Dab znalazła go na drugim końcu mia- 106 steczka; stał na podwórzu otoczonym zewsząd stajniami, a wszystkie psy z okolicy stały dokoła niego, nieme z podziwu i uwielbienia. Skoro przyprowadzono psa przed doktora, burmistrz otworzył większą paczkę; leżała tam obroża ze szczerego złota. A kiedy burmistrz schylił się i własnoręcznie nałożył psu złotą obrożę, głośny szmer zdumienia przebiegł całe zgromadzenie. Albowiem na obroży były wyryte wielkimi literami następujące słowa: „Jipowi, najmędrszemu psu na świecie". Potem cały tłum ruszył w stronę wybrzeża, aby odprowadzić doktora. I gdy rudowłosy rybak i jego siostra, i mały chłopczyk podziękowali raz jeszcze doktorowi i jego psu, wielki, chyży okręt z czerwonymi żaglami został ponownie skierowany w stronę Puddleby i wśród dźwięków miejscowej kapeli wypłynął na pełne morze. Z POWROTEM W DOMU Marcowe wichry nadciągnęły i znów przeszły. Kwietniowe burze minęły. Majowe pączki rozwinęły się już w kwiaty i czerwcowe słońce świeciło nad żyznymi polami, kiedy Jan Dolittle powrócił wreszcie do swojej ojczyzny. Ale nie od razu wrócił do Puddleby. Najpierw objechał z dwugłowcem w cygańskiej budzie cały kraj zatrzymując się na wszystkich jarmarkach. I tam między akrobatami z jednej strony a teatrem marionetek z drugiej wywieszał stale wielki szyld, na którym było napisane: „Chodźcie wszyscy i oglądajcie sobie cu- 108 downe dwugłowe zwierzę z puszczy afrykańskiej. Wstęp pół szylinga". Dwugłowiec siedział we wnętrzu wozu, reszta zaś /.wierząt doktora zwykle przed wozem. Doktor sam siedział na krześle przed wozem, pobierał opłatę za wstęp i uśmiechał się do wchodzących; a Dab-Dab musiała wciąż zerkać na niego, bo ilekroć odwróciła głowę, wpuszczał dzieci za darmo. Właściciele menażerii i dyrektorzy cyrków przycho-d/ili do doktora z prośbą, aby im sprzedał osobliwe /wierzę; ofiarowywali mu za nie mnóstwo pieniędzy. Ale doktor potrząsał zawsze tylko głową i mówił: - Nie, dwugłowiec nie zostanie nigdy zamknięty w klatce. Ma on mieć zawsze swobodę, aby mógł chodzić i robić, co mu się podoba, tak jak ja i pan. Wiele dziwnych rzeczy i wydarzeń widzieli doktor i jego zwierzęta w czasie wędrownego życia, lecz po wielkich awanturach, jakie ich spotkały w obcych krajach, po czynach, jakich tam dokonali, wydawało im się obecnie wszystko zupełnie zwyczajne. Zrazu zajmowało ich ogromnie to, że stanowią jakby część cyrku. Po kilku tygodniach jednak znużyło ich bardzo to życie i zarówno doktor, jak i zwierzęta poczęli tęsknić ogromnie za domem. A tylu ludzi zbiegało się do ich wozu i płaciło po pół szylinga, aby móc oglądać dwu-głowca, że doktor wkrótce mógł już porzucić owo cyrkowe życie. Pewnego pięknego rana, kiedy jesienne róże stały w pełnym rozkwicie, powrócił doktor z nabitym trzosem do Puddleby i zamieszkał znowu w małym domku z wielkim ogrodem. Stary, kulawy koń był szczęśliwy z jego powrotu. A także jaskółki, które z-nów uwiły 109 gniazdka pod gzymsem domu i miały młode, cieszyły się bardzo. Dab-Dab była zadowolona, że są wreszcie w domu, który tak dobrze znała - chociaż wszędzie pełno było kurzu i pajęczyn i trzeba je było wymiatać. Jip poszedł przede wszystkim z wizytą do szkockiego owczarka u sąsiada, aby mu pokazać swoją złotą obrożę; potem zaś pędził jak opętany po całym ogrodzie, szukał kości, które w nim kiedyś zagrzebał, i wyganiał szczury z szopy. Geb-Geb tymczasem wykopywało z ziemi brukiew, której pędy w kącie pod murem urosły na trzy stopy wysoko. Doktor natomiast udał się do marynarza, który pożyczył mu statek, i kupił mu dwa statki oraz gumową lalkę dla jego dziecka. Kupcowi zapłacił za żywność, jaką pożyczył na podróż do Afryki. A dla białych myszy kupił nowy fortepian, bo skarżyły się, że w szufladzie biurka są przeciągi. I nawet po napełnieniu starej skarbonki w kredensie pozostało doktorowi jeszcze mnóstwo pieniędzy i musiał kupić aż trzy nowe skarbonki, aby je schować. - Pieniądze - mówił - to straszny ciężar, ale przyjemnie jest, jeśli człowiek nie musi się o nie troszczyć. - Tak - przytaknęła Dab-Dab, która właśnie piekła ciasto z rodzynkami do herbaty - to święta prawda! A kiedy zima na nowo nadciągnęła i wielkie płatki śniegu padały cicho za oknem kuchni, doktor i jego zwierzęta siedzieli sobie po wieczerzy dokoła wielkiego kominka. I doktor czytał im na głos swoje książki. , , 10 A w dalekiej Afryce, gdzie na palmowych drzewach, pod wielkim, żółtym księżycem, biegają małpy, mówią one pewnie do siebie, zanim udadzą się na spoczynek: - Chciałybyśmy wiedzieć, co też robi teraz nasz dobry doktor w kraju białych ludzi? Jak sądzicie, czy on kiedykolwiek powróci do nas? A Polinezja skrzeczy z gałęzi: - Może powróci, mam nadzieję, że powróci, prawdopodobnie powróci. A potem krokodyl chrząka z głębi czarnego błota: - Powróci na pewno - idźcie spać!