Edmund Oses BLIŻEJ NIEBA KSIĘGARNIA ŚW. WOJCIECHA Autorzy zdjęć: Henryk Albert, Jerzy Majewski, Tadeusz Nowaczyk, Edmund Oses, Tadeusz Piszczek, archiwum Ośrodka Szkolno-Wychowawczego dla Dzieci Niewidomych w Owińskach Opracowanie redakcyjne: Elżbieta Adamiak Prawa autorskie zastrzeżone Utwór ani w całości, ani we fragmentach nie może być po- wielany ani rozpowszechniany za pomocą urządzeń elek- tronicznych, mechanicznych, kopiujących, nagrywających i innych bez pisemnej zgody posiadacza praw autorskich ISBN 83-7015-382-8 KSIĘGARNIA ŚW. WOJCIECHA - POZNAŃ 1997 Wydanie pierwsze. Nakład 2.000 + 60 egz. Pamięci nieodżałowanej żony Krystyny oraz moim wychowankom Ośrodka dla Dzieci Niewidomych w Owińskach poświęcam Spis treści Wprowadzenie Od autora ...... NAUCZYCIEL Trudnykwartał ............. Tarzan....................... Płomienie radości i strachu Łzy ........................... Bliżej nieba ................. Raz a dobrze................ Niebezpieczne nurkowanie. Remisowy pojedynek....... Aniołki...................... Głową w dół............. ... Piekło........................ Hartowanie duszy i ciała ... Dlaczego tu?................ Zwątpienie.................. NAUCZYCIEL -INSTRUKTOR „NIEPRZETARTEGO SZLAKU" Brajlacy .......... Naprawdę pierwsi Roztańczeni ...... Piżmowiec ........ Trudne zadania .. Zieleń lasu ....... NAUCZYCIEL - DYREKTOR OŚRODKA Woda Dzieci pragną pokoju ............................ Droga służbowa ................................. Zróbmy przyjacielskie koło ...................... Oddech życia .................................... Kleryka! ......................................... Gardłowa sprawa ............................... Walka o światło ................................. Głową o ścianę ................................. Świński interes .................................. Strychowy zapach ............................... Dotykowa geografia ............................. Panowie i chłopcy mundurowcy ................ Bocian .......................................... Awans .......................................... Widzę swoją dłoń ............................... Nadeszło zło .................................... Tresura ......................................... Pęk róż .......................................... W gronie „słonecznych" ......................... NAUCZYCIEL - EMERYT Bajkowe opowieści . Kaskader ........... Jedynak ............ Załamane monologi Iwonka ............ Samotny ............ Spis ilustracji ...... Wprowadzenie Gdy staje przed nami niewidome dziecko - czujemy się zakłopotani. Nie wiemy jakich użyć słów, jakich gestów, jak pomóc - żeby nie urazić. Jesteśmy bardziej skupieni na tym, że ono nie widzi, niż na tym, że jest dzieckiem. Takim, jak wszystkie inne. Z tą różnicą, że otacza je ciemność. Jednak ciemność nie jest pustką. Jest wypełniona dźwiękami, szmerami, kształtami wyczuwanymi dotykiem, ma swój zapach i smak. O codziennym życiu dzieci otoczonych ciemnością opowiada książka „Bliżej nieba". Jest ona zbiorem wspomnień nauczyciela, a później dyrektora Ośrodka Szkolno-Wychowawczego dla Dzieci Niewidomych w Owińskach koło Poznania. Zawartych w tej książce informacji nie znajdziemy w żadnym podręczniku. Trzeba bowiem żyć razem z dziećmi, cieszyć się ich sukcesami, razem przeżywać zagrożenia i klęski, uczestniczyć w trudzie pokonywania przeciwieństw - aby je rozumieć. Autor nie upiększa swoich przeżyć. Pisze o przera- żeniu, o własnej bezradności, o nie zawsze popraw- nym rozwiązywaniu wychowawczych problemów. Na tle kolejnych etapów pracy zawodowej opisuje swoje oraz dzieci sukcesy i klęski, swoje oraz ich radości i niepokoje. Praca z dziećmi niewidomymi i na ich rzecz była i jest pasją życiową Autora. Splata się ona z najbardziej osobistym uczuciem do Żony, której płomień życia przedwcześnie zgasł. Ten Kawaler Orderu Uśmiechu, autor kilkunastu artykułów po- święconych problemom niewidomych dzieci, daje się poznać jako miłośnik przyrody, która służy mu jako wspaniały teren rehabilitacji. Zawsze otwarty na sy- gnały pochodzące od dzieci nieustannie uczył się od nich, pozostał też wdzięczny losowi, że obdarzył go tak pożyteczną, a zarazem interesującą pracą. Książka napisana jest językiem prostym, a zarazem emocjonalnym. Czytelnik zapewne nie zapomni niektórych jej fragmentów, np. pięknego opisu do- znań niewidomych dzieci przy ognisku oraz opisu łez wypływających z pustych oczodołów małego chłopca. W książce znajdujemy też ślady goryczy. Trudno żeby ich nie było w długim zawodowym życiu. Przeważa jednak pasja działania, poszukiwanie sposobów usprawniania dzieci, budzenie w nich wiary we własne możliwości. Dzieci niewidome nie stanowią grupy jednorodnej, gdyż stopień uszkodzenia zmysłu wzroku może być różny. Praktycznie zaliczamy do niewidomych takie dzieci, które nie potrafią wizualnie odbierać informacji napływających z otoczenia i dlatego muszą nauczyć się zastępczego posługiwania się pozostałymi zmysłami. U wielu dzieci występują dodatkowo inne jeszcze odchylenia zdrowotne, co niezwykle utrudnia ich społeczny i psychiczny rozwój. W Polsce mamy około 1800 inwalidów wzroku w wieku szkolnym. U większości niewidomych dzieci zaobserwować można bardzo dobrą koncentrację uwagi oraz wy- trwałość w uczeniu się. Ich pamięć bywa niezwykle sprawna, a zdolność do abstrakcyjnego myślenia jest zazwyczaj bardzo wysoka. Pomimo takich cennych właściwości, które dzieci te zawdzięczają przede wszystkim własnemu wysiłkowi, często stronią one od kontaktów z dziećmi widzącymi. Można przypuszczać, że wpływa na to w dużej mierze ich utrudniona motoryka, pewna niezręczność ruchowa, spowodowana nie tylko konieczną ostrożnością przy poruszaniu się, ale też znaczną nadopiekuń-czością rodziców w pierwszych latach życia dziecka. Dlatego tak bardzo ważna jest nie tylko praca rehabilitacyjna z dzieckiem, ale z całą jego rodziną. Bo jakkolwiek dzieci niewidome zazwyczaj od wieku przedszkolnego przebywają w specjalistycznym ośrodku, to jednak ich więzi rodzinne są na ogół silne, a wzajemna miłość między nimi i rodzicami jest dla nich największym wsparciem. Można też mieć nadzieję, że rozwijająca się - pomimo obiektywnych trudności - integracja nauczania i wychowania dzieci niewidomych i widzących przyczyni się w najbardziej naturalny sposób do zniesienia różnych barier we wzajemnych kontaktach. Autora książki poznałam pod koniec lat 60-tych, gdy do Owińsk jeździłam ze studentami. W mojej pamięci emocjonalnej utkwiło ze szczególną mocą jedno zdarzenie: mała dziewczynka wtuliła we mnie twarz i otwarte dłonie, a odsuwając się po chwili, powiedziała:„Myślałam, że masz aksamitną sukien- kę". Zawstydzona jej rozczarowaniem usiłowałam coś tłumaczyć, a wtedy dziewczynka zapytała:„Czyona jest niebieska?" Zgodnie z prawdą zaprzeczy- łam. Dziewczynka odchodząc ode mnie, powiedzia- ła:„Myślałam, że jest aksamitna. Albo chociaż nie- bieska..." Książkę „Bliżej nieba" polecam wszystkim Czytel` nikom, którym bliskie są problemy dzieci niewidomych. A także tym, których wrażliwość otwarta jest na różne trudy ludzkiego życia. Irena Obuchowska aaa Od autora Ludzką potrzebą jest przeżywanie. Jedni uwielbiają książki, inni filmy, sportowe zmagania, muzykę, piękno gór... Unikają jednak ludzie przeżyć nega- tywnych. Źle się czują w obliczu ludzkiego cierpienia i niedoli, nie wiedzą jak się zachować. Ich pragnieniem jest jak najszybszy powrót z roli „wolontariusza" do przeżyć radosnych, do własnej wygody, do własnego dobra. Najczęściej ich styczności i byciu z ludźmi po- krzywdzonymi, kalekimi towarzyszy współczucie - najgorszy dla pokrzywdzonego objaw przeżywania. Owszem, bywają wrażliwi. Organizują raz w roku bale dobroczynne i akcje. Niesie się przez kraj radosny okrzyk. Nazajutrz cisza. Młody organizator akcji pcha się na siłę do tramwaju, nie podejdzie do niewidomej osoby, nie pomoże, jest w transie radosnych przeżyć! Podjąłem z potrzeby serca pracę nauczyciela dzieci niewidomych. Moim pragnieniem było niesienie im pomocy, dostarczenie radości i przeżyć. Przebywałem z nimi wiele lat, będąc świadkiem ich tragedii przejścia ze świata widzenia do świata ciemności, ich smutku, tęsknoty, a także przeżywania przez nich radości i przygód. Ośrodek dla Dzieci Niewidomych w Owińskach ob- chodził w 1996 roku jubileusz 50-lecia istnienia. Okazja ta zmobilizowała mnie do napisania wspo- mnień. Kilka powstało już wcześniej i było publiko- wanych. Mieszczą się w niniejszym opracowaniu wspomnienia tragiczne, smutne i wesołe, bowiem takie karty pisała historia Owińsk i mojej pracy z dziećmi niewidomymi w charakterze nauczyciela, instruktora harcerskiego, dyrektora i emeryta. Zawsze starałem się być z moimi wychowankami. Kontakty osobiste, zwłaszcza w czasie ośmiu lat dy- rektorowania pozwalały mi na poznawanie ich po- trzeb, wyzwalały nowe inicjatywy, wzajemnie zbliżały. Może dzięki temu wystąpili o nadanie mi Orderu Uśmiechu? Wielu z nich odnajdzie się na dalszych kartach książki, innym zmieniłem imiona, niektóre niestety zapomniałem. Gdybym miał zaczynać życie od początku, znala- złbym się ponownie w Owińskach, ale w charakterze nauczyciela lub wychowawcy. Nigdy nie zostałbym dyrektorem Ośrodka, co najwyżej zastępcą do spraw pedagogicznych. Ja uwielbiałem dzieci, nienawidziłem biurka i stosu papierów. Przyjmijcie proszę - Koleżanki i Koledzy z Ośrodka w Owińskach - słowa podziękowania za wspólne lata poświęcone potrzebującym serca i dobroci wycho- wankom. Wspomnieć tu mogę wędrowanie z dziećmi na szlakach turystycznych, niezwykle ciekawe orga- nizowanie harcerskich zajęć, imprez, zabaw wpływa- jących przecież na rehabilitację i rewalidację dzieci niewidomych, wywołujących także tak potrzebne im uśmiech i radość. Dziękuję również za Wasz dodat- kowy trud w opracowanie i przetestowanie uni- katowego - nie tylko w kraju - programu rewalidacji dzieci niewidomych w internacie, za Wasz pedago- giczny niepokój i ciągłe zmierzanie ku dobru dziecka. Pamiętam także dobroć pozostałych współpracow- ników - zatroskanych pielęgniarek, uśmiechniętych kucharek, zapracowanych sprzątaczek oddających zagubione przez dzieci pieniądze... Te działania i za- chowania były niezwykle potrzebne, owocujące do- brem. Pragnę wyrazić swą wdzięczność Profesorom Uni- wersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu - Państwu Irenie i Kazimierzowi Obuchowskim za życzliwe i ciepłe słowa wyrażone po przeczytaniu moich wspomnień. Dziękuję także Panu Markowi Jakubowskiemu za pomoc w uzyskaniu zdjęć. Radość napełni me serce, jeżeli przeczytają „Bliżej nieba" moi dawni wychowankowie, a wdzięczny będę za napisanie - także w brajlu - kilku zdań na adres Ośrodka w Owińskach (61-205 Owińska). Edmund Oses NAUCZYCIEL aaa Trudny kwartał W 1958 roku ukończyłem Wyższą Szkołę Wycho- wania Fizycznego w Poznaniu ze specjalnością gim- nastyki leczniczej. Poznańska szkoła rehabilitacji prof. Wiktora Degi znana była nie tylko w kraju, więc pierwsi absolwenci rehabilitacji mieli duże możliwości wyboru ofert pracy. Były to szpitale i sanatoria na terenie całego kraju. Mnie jednak interesowała praca z dziećmi, w której mógłbym wykazać się inicjatywą, poszukiwać nowych rozwiązań pedagogicznych, być potrzebny dzieciom i przekazać im jak najwięcej z siebie. Poszedłem do Kuratorium. Powoli czytałem listę ofert. Na jej końcu znalazłem adres: Państwowy Za- kład Szkolno-Wychowawczy dla Dzieci Niewidomych w Owińskach. Przyjąłem ofertę natychmiast. Przed oczami stanął mi obraz ojca. Ojciec - powstaniec wielkopolski, patriota, więziony za działalność konspiracyjną, gestapo w czasie śledztwa wybiło mu jedno oko, zmasakrowało twarz. Wieczorem słabiej widział, chodził po podwórzu, wodził rękoma. Kiedyś rowerem wjechał do rowu i po- turbował się. Było mi go żal. Nie doczekał się mojego absolutorium, zmarł w tym samym dniu. W uczelni panowała powszechna radość, a ja nie zdążyłem się nawet pożegnać z koleżankami i kolegami ze stu- diów. 1 września dyrektor zakładu wita mnie i przedstawia dzieciom jako nowego „pana nauczyciela". Nazajutrz mam mieć pierwszą w życiu lekcję z dziećmi niewidomymi. Wieczorem układam plan lekcji. Mam zamiar przeprowadzić zabawy. Z przerażeniem stwierdzam, że moja wiedza z uczelni staje się niczym. Lekcji nie mogę absolutnie przygotować. Siedzę kilka godzin i myślę. Zabawy bieżne? - absolutnie nie, skoczne? - też nie, rzutne... na czworakach... ze śpiewem... Stwierdzam, że jestem niczym, jestem zdenerwowany i zrezygnowany. W nocy budzę się często. Czas jednak ucieka. Oto stoję przed klasą. Kilkanaścioro dzieci. Język mi się łamie, nie mogę znaleźć słów. Polecam zrobić kółeczko z zamiarem przeprowadzenia jakiejś zabawy. Dzieci bezradnie wyciągają rączki w przód, w bok, szukają sąsiadów. Dwoje stoi i nie reaguje na moją prośbę. Podchodzę, aby im pomóc. Dopiero teraz zauważam, że u jednego chłopca wisi pusty rękaw marynarki, u drugiego brak dłoni - wystaje kikut. Buzie naszpikowane niebieskimi cętkami prochu, gałki oczne wyrwane, twarze martwe i smutne. Wojna! Jej pozostałości! Przykro mi. Przypomina mi się ojciec. Zabawy nie jestem w stanie przeprowa- dzić. Na następnych lekcjach stwierdzam, że bez ręki, bez dłoni są jeszcze inni. Nie mogę oswoić się z czar- nymi plamami zamiast oczu lub na odwrót - gałka- mi ocznymi białymi jak mleko, dużymi i wytrzesz- czonymi. Z przerażeniem stwierdzam, że dużo dzieci wykonuje jakieś niesamowite, bezwiedne ruchy rąk, kręci głowami, kiwa się w różne strony lub kręci do- okoła siebie. Obserwuję także, że dzieci jakoś ina- czej chodzą lub nie potrafią chodzić. Podsumowuję obserwacje i wnioski nasuwają się same. Matka tak mnie prosiła, bym nie szedł „do tych niewidomych", czynili to też inni. Tylko ojciec nie dożył, miałbym zapewne choć jednego obrońcę. Na następnych lekcjach sytuacja się powtarzała. Byłem często bezradny, smutny i ciągle zamyślony. Chciałem coś zrobić, chciałem dużo robić, ale nic z tego nie wychodziło. Gdy przeprowadzałem łatwą zabawę orientacyjną na dziedzińcu szkolnym, chłopiec uderzył się bole- śnie w czoło o drzewo. Nie płakał, ale ja czułem się strasznie: byłem przecież winowajcą. Chłopcy z siódmej klasy chcieli skakać w dal. Chętnie się zgodziłem. Mierne miałem pojęcie o tym, jak niewi- domi potrafią skakać w dal. Dziwiłem się strasznie, że się nie boją. W czasie tej właśnie lekcji jeden z chłopców odbił się kilka metrów przed piaskownicą, pokaleczył nogi. Byłem znów winowajcą, bezradnym winowajcą. Po tej nieudanej lekcji zamknąłem się w moim skromnym pokoiku i myślałem, szukałem drogi wyjścia. Zapomniałem zupełnie, że po obiedzie mia- łem pójść na zajęcia SKS. Nazajutrz dostałem pismo - naganę - za niewywiązywanie się z „powierzonych obowiązków". Punktów tam było dużo. Jeden z nich wyznaczał termin ostateczny wpisania rozkładu zajęć na SKS. Niestety nie wiedziałem co wpisać. Minął listopad, a zarazem trzymiesięczny okres mojej pracy. Był to okres otrząśnięcia się i przy- zwyczajenia. Już nie reagowałem na wygląd dzieci. Ciemne oczodoły, do których natrętnie pchały palce, chcąc przez ucisk nerwów wywołać „błysk", gałki oczne duże, „wylatujące" na zewnątrz, protezy oczne - spod których ciągle ciekła ropa, głowy duże lub spiczaste, brak rąk - to wszystko było już dla mnie normalne. Przywykłem do kręcenia głowami, kiwania, śmiechu lub wrzasku dzieci upośledzonych umysłowo. Po raz pierwszy w życiu poznałem - nie z książek i wykładów - ataki epileptyczne. Ten trzymiesięczny okres był dla mnie bardzo trudny. Reagowałem emocjonalnie, paraliżowała mnie zbiorowość dziecięcej niedoli, szlochanie maluchów po nocach i tęskniące wołanie: „Ja chcę do mamy". Bałem się o bezpieczeństwo moich wychowanków. Wychowanie fizyczne stwarza wiele okazji do wypadków. Prowadzenie zajęć z dziećmi niewidomymi wymaga zachowania szczególnych środków ostrożności. Potrzebowałem aż trzech miesięcy na adaptację. To długo. Gdy po latach pytałem niektórych nauczy- cieli i wychowawców o ich „start", okazało się, że wielu podobnie jak ja potrzebowało dłuższego okresu. Byli także i tacy, dla których od pierwszych dni specyfika inwalidztwa była obojętna - podejmowali pracę jak każdą inną. Może mieli inne „wnętrze"? Po tym trudnym dla mnie okresie nie miałem już żadnych problemów z prowadzeniem zajęć. Starałem się je urozmaicać i szukać nowych metod. aaa Tarzan Byłem pasjonatem przyrody, świeżego powietrza i przestrzeni. Lekcje wychowania fizycznego prowa- dziłem na sali gimnastycznej tylko wtedy, gdy były złe warunki atmosferyczne. Uważałem, że zamiast tradycyjnych wymachów, podskoków i innych ćwi- czeń korzystniej będzie rozruszać moich podopiecz- nych poza terenem Zakładu. Warunki w Owińskach są świetne. Wielkie, płaskie przestrzenie, blisko las, Warta, wzniesienia, rowy, doły, dzika kopalnia pia- sku, stawy, powalone drzewa. Przekonałem się, że sam marsz przez takie natu- ralne przeszkody daje dzieciom więcej korzyści od zajęć na sali gimnastycznej. One zresztą uwielbiały te zajęcia. Na dłuższe wypady mogłem sobie pozwolić w czasie zajęć SKS lub z moimi harcerzami. W czasie wędrówek i przemarszów zawsze starałem się dzieciom opowiadać, co jest w pobliżu. Często same prosiły o pokazanie czegoś, o czym mówiłem - kwiatów, fiołków, kaczeńców, konwalii, kamienia, okazałego drzewa, chorego drzewa (bez kory), dziupli, powalonego konaru, stosu pniaków usta- wionych przez drwali itp. Przechodząc obok starego koryta Warty, mijaliśmy (kl. V-13 dzieci, w tym 5 niewidomych) wąwóz cały porośnięty krzewami i drzewami. Wyjaśniłem chłopcom, że sprawny człowiek przeszedłby po tych konarach i grubych gałęziach na drugą stronę. - Ja jestem sprawny - zaskoczył mnie nagle jeden z chłopców. - Ja też! Ja też! - wtórowali niektórzy. - Ta przeszkoda jest dla was za trudna i niebez- pieczna. Oprócz tej gęstwiny jest na dole woda, nie- głęboka, ale jest - dodałem. - A pan przejdzie? - Dla mnie to nie jest trudne - wyjaśniłem. - To niech pan przejdzie i krzyknie z drugiego brzegu - prosili. Pokonałem więc przeszkodę pierwszy w obie strony i podzieliłem się wrażeniami, przy czym zaintereso- wanie dzieci było bardzo duże. Spośród trzynastu uczniów ośmiu wyraziło ochotę przejścia, a pięciu -w tym jeden niewidomy - nie było zdecydowanych. Twierdzili: „Jeśli nikt nie wpadnie do wody, to i my przejdziemy na drugą stronę". Odmówiłem stanow- czo. Dzieci jednak, widząc możliwość przeżycia przy- gody, dorównania widzącym, usilnie prosiły mnie o wyrażenie zgody. W rezultacie zmieniłem decyzję. Wiedziałem, że biorę na siebie poważną odpowiedzialność (głębokość wody wynosiła około 60 cm). Wierzyłem jednak w chłopców. Objaśniłem sposób przejścia, zwracając uwagę, że w każdej chwili konieczne są trzy punkty oparcia, tzn. dwie stopy i jedna ręka lub odwrotnie; moment dwóch punktów oparcia jest niebezpieczny i zabroniony. Ku zadowoleniu wszystkich dzieci, czterech chłopców z resztkami wzroku pokonało przeszkodę bardzo szybko. Fakt ten umocnił na duchu resztę. Do przeszkody zbliżył się 12-letni, zupełnie niewidomy Zygmunt M. Zacząłem przecho- dzić obok niego na sąsiednich konarach. Stanowczo odmówił, twierdząc, że chce ją pokonać sam, bez pomocy. Zgodziłem się, bowiem Zyguś był bardzo odważny i miał rozwinięty zmysł orientacji. Gdyby nie to, że ręką wymachiwał lekko przed siebie, szu- kając gałęzi (podobnie stopą), trudno byłoby zorien- tować się, że dziecko nie widzi. Pokonał kilkanaście metrów i kazałem mu zawrócić, aby nie schodził na brzeg, wtedy mógłby mieć problemy z odnalezieniem właściwego konaru do powrotu. - Jestem z ciebie dumny - pochwaliłem go. Chłopcy teraz nie mogli doczekać się swojej kolejki. Został tylko jeden 12-letni niewidomy, najmniej sprawny w klasie - Wiesław G. Zauważyłem, że Wiesio się boi. Zachęta dzieci i moja sprawiły, że i on zaczął pokonywać przeszkodę. Byłem bardzo blisko niego i w każdej chwili służyłem mu pomocą. W momentach trudnych chwytałem jego nadgarstek i kierowałem dłoń w kierunku bezpiecznego konara. Kilkakrotnie byłem zmuszony chwytać chłopca nawet za stopę. Po przebyciu przeszkody przez Wiesia radość wszystkich była bardzo duża. Dzieci prosiły gremialnie o wymyślanie trudniej -szych przeszkód. - Przesadzacie, ja już trudniejszych nie znam. Każdy z was jest Tarzanem. - Co to znaczy: Tarzan? Ruszyliśmy szybko do internatu. Przez tę przeprawę spóźniliśmy się na obiad. Nikomu nie mówiłem o naszej przygodzie, większość by nie uwierzyła. Kto to jest Tarzan, wyjaśniłem im przy najbliższej okazji. aaa Płomienie radości i strachu Od pokoleń ludzie kochają ogień, a dzieci w szcze- gólności. Jako młody nauczyciel ciekaw byłem, jak dzieci niewidome zareagują na płonący żywioł. Okazało się, że mają z ogniska więcej wrażeń niż widzący rówieśnicy, dla których jest to tylko ogień, im większy, tym lepszy. Niewidome dzieci określały ciepło ogniska, jego kierunek i natężenie, uwielbiały postać chwilę w dymie, a poznawały go nie tylko po zapachu, ale także dotykiem, dłońmi. Określały również fale ciepła przez podmuchy wiatru, słyszały ogień - syczenie mokrych gałęzi, trzaski suchych. Kompensacja zmysłów sprawiła, że mają tak bogate wrażenia. Ogień oczywiście uwielbiały i namawiały mnie - zwłaszcza maluchy - na częste jego rozpalanie. Mieliśmy więc własny piec wykopany w skarpie przy rowie. Było palenisko, płyta, na której czasem coś gotowaliśmy, a z ziemi wychodził ogrodzony komin ze starej rury. Mieliśmy metalowe pręty, na które dzieci nawlekały skibki chleba i opiekały je. Bywały i kiełbaski, ziemniaki oraz prażona kukurydza. Stale nie można jednak organizować zajęć przy terenowym piecu. Wracałem kiedyś wczesną wiosną z zajęć nad Wartą. Bawiliśmy się w chowanego. Dzieci całą drogę namawiały mnie na rozpalenie ogniska. Odmawiałem ze względu na suchą trawę. Tłumaczyłem dzieciom, że trawa jest bardzo wysuszona i ogień mógłby się rozprzestrzenić. - Bardzo pana prosimy! - nalegały. - Taki mały ogień! - prosiły. - Tylko mały i tylko na chwilę! - uległem, chcąc im zrobić przyjemność. Na przestrzeni jednego metra pozrywałem suchą trawę i rozpaliłem tylko jej część - większą garść. Ogień był mały, dołożyłem następną. Dzieci się cieszą i proszą o większy płomień. Nie ulegam. Tak trwa przystanek przy małym ognisku. Nagle na gołej od suchej trawy przestrzeni zauwa- żam błyskawiczny wężykowaty język ognia. Zadep- tuję go, ale już pokonał metrową przestrzeń i dopadł wysokiej trawy, która oczywiście natychmiast się za- paliła. Płomienie buchnęły na metr wysokości. - Ale ogień! Jaki duży! - krzyczą niedowidzący. - Jak gorąco! Nareszcie prawdziwe ognisko! - wtó- rują im niewidomi. Odsuwam dzieci na bezpieczną odległość. Nie stały one zresztą na linii ognia. On się rozprze- strzenia bardzo szybko, na wprost, na boki. Pło- mienie sięgają wysokości człowieka. Na chwilę ogarnia mnie lęk, nie o dzieci, które były bezpieczne, lecz przed możliwymi konsekwencjami. Nie panikuję, to pogarsza każdą niebezpieczną sytuację. Zadeptuję z prawej strony spaloną trawę. Pomaga. Ogień się na razie nie rozszerza. Muszę jednak stale biegać i deptać, bo pokazują się nowe języki. Gdy na granicy mojego deptania trawa się wypaliła - co nastąpiło szybko - ogień z tej strony przestał się rozszerzać. Tę samą czynność podjąłem z drugiej strony, w odległości około 20 metrów. W środku szalało strasznie. Sterczały tam kępy wysokich badyli. Gdy one się zajęły, ogień buchał na 3 metry w górę. Tam było piekło. Deptałem skraj pożogi, spocony, a gorąc czułem w butach i przez ubranie. Udało się po kilku minutach zagasić żywioł. Na końcu płonącego korytarza było pole, a z przodu prawie się nie paliło - trawa była niska i zaczął wiać wiatr. Tam, gdzie ogień, tam zawsze jest wiatr. Na szczęście nikt tego nie zauważył. Miałbym na głowie straż pożarną, MO i prokuratora, i inne do- chodzenia. - Już po ogniu! - mówię wracając do oddalonych dzieci. Śmiały się, chwaląc moje „strażackie" umiejętności. Tylko Maciuś rzekł: - Miałem stracha, jak był ten wielki ogień. - Ja też - odpowiedziałem. aaa Łzy Jest krótkie kilka minut mojego prawie 40-letnie-go życia pedagoga, których zapomnieć się nie da. Dziesiątki razy po tym przeżyciu, kiedy o tym pomy- ślałem, a nawet gdy opowiadałem komuś - miałem łzy w oczach. Kiedy przed oczyma stawiam sobie obraz dziecięcej tragedii, ogarnia mnie smutek. W Ośrodku był chłopiec spod Szczecina. Miał wtedy siedem lat i chodził do pierwszej klasy. Jego tragedią było niewidzenie. Kataklizmem jego młodzieńczego życia było to, że w wyniku zabiegu chirurgicznego am- putowano mu obie gałki oczne. Nie mógł jeszcze nosić protez ocznych, ponieważ rany były zbyt świeże. Smutna to była buzia, wykuta w kamieniu lub odlana w brązie. Widać niewiele minęło czasu od momentu, gdy dostał się do świata „Hadesu". Mało kontaktował się z rówieśnikami, był niezaradny i zagubiony w nowej sytuacji nieodwracalnej na zawsze; wyrok bez prawa łaski. Jego ojciec był kierowcą. Któregoś jesiennego dnia odesłany został na kraniec kraju po odbiór nowego samochodu ciężarowego. Jadąc tą nową ciężarówką wstąpił do Owińsk odwiedzić syna. Przyszedł do mnie do grupy w internacie, przywitał się z dzieckiem i oznajmił, z jakiej to okazji złożył nam niespodziewaną wizytę. Dał mu do rąk kupione słodycze i owoce. Zaskoczyła mnie reakcja dziecka. Dziesiątki razy widziałem, jak obdarowane maluchy natychmiast w takiej sytuacji otwierały paczkę i zajadały się sło- dyczami. Mój wychowanek odłożył paczkę, chwycił ojca za rękę i powtarzał: - Tata! Ja chcę do samochodu! Chcę zobaczyć ten nowy samochód! Chodź tata! Chodź! Ojciec spojrzał na mnie nieco zdziwiony i odpo- wiedział synowi: - Za chwilę pójdziemy! Co ci się tak spieszy? - Ja chcę od razu! - dopominał się. Rad nierad tata chwycił synka za rączkę i wyszli. Ciekaw co będzie dalej, podszedłem do okna i ob- serwuję. Maluch ogląda samochód. Najpierw rącz- kami przód - zderzak, lampy, migacze, potem bok - koła, karoserię, tył, wreszcie ojciec wsadza go do szoferki. Doznaję olśnienia i nie poznaję mojej ka- miennej postaci. Podskakuje na siedzeniu, głośno się śmieje, kręci kierownicą, za każdym razem, gdy uruchamia klakson, słychać jeszcze echo jego dzie- cinnego szczebiotu i śmiechu. Radość mi duszę roz- piera, napawa nadzieją, że jeszcze kilka chwil, może kilka dni i mój smutny i zasępiony - mimo okropności, jakie go dosięgły, stanie się normalnym, rozmownym chłopcem, jak wielu jego niewidomych rówieśników. Trwała jeszcze zabawa dziecka. Nie mogłem dłużej jej obserwować, zbliżała się bowiem pora obiadu i musiałem resztę grupy zaprowadzić do łazienki, by umyli ręce, a następnie na obiad. Siedzę w stołówce. Moi chłopcy jedzą zupę. Po chwili w drzwiach widzę postać ojca z synkiem. Oj- ciec mówi do niego: - Tak, jak ci obiecałem. Jak będę miał trasę do Poznania albo gdzieś blisko, to cię odwiedzę. - Na pewno? - cicho szepce maluch. - Na pewno! - odpowiada ojciec. Widzę, że jego oczy szklą się, zachodzą łzami. Trochę jest zmieszany, że jestem świadkiem jego przeżycia. Całuje synka i wychodzi nic nie mówiąc. Zdawałem sobie sprawę z tego, jak rozdarte miał serce. Nalewam zupę dziecku, które siedzi naprzeciwko mnie. Chwyta do rączki łyżkę i zaczyna jeść. Przy- patruję mu się i doznaję szoku. Z jego oczodołów na przemian spływają po policzkach łzy. Po chwili pod- niósł rączkę z łyżką i w połowie drogi do buzi za- stygł, znieruchomiał. Łzy już nie pojedynczo, ale strugami popłynęły po policzkach i wpadały do ta- lerza. Ja także zastygłem. Patrzyłem w te dwa źródła wypływające, nic nie słyszałem, nic nie widziałem, czy obok w sali są dzieci z innych grup i ich wychowawcy. Nie jestem w stanie sobie przypo- mnieć, czy o czymś wtedy myślałem. I trwało to, trwało... - Ja nie chcę zupy! - powiedział nagle maluch. - Dobrze! - odpowiedziałem. Dopiero teraz, gdy ciśnienie moich przeżyć spadło, zauważyłem, że i ja mam mokre policzki, mokre oczy. Z oddali słychać warkot silnika i dwukrotny klak- son. Ojciec zapewne musiał odczekać chwilę, aż oczy wyschną, serce ostygnie i wziął kurs na Szczecin. To tragiczne w wymowie i cudowne przeżycie miało i na mnie wpływ. - Ja was wszystkich bardzo kocham! - pomyśla- łem. - Ale muszę was kochać jeszcze bardziej. aaa Bliżej nieba Jako młody nauczyciel Ośrodka dorabiałem w czasie ferii jeżdżąc z dziećmi na kolonie i zimowiska. Polski Związek Niewidomych organizował corocznie zimowiska w swoim ośrodku w Muszynie koło Kry- nicy. W czasie tych obozów zawsze prosiłem o naj- starszą grupę chłopców, abym mógł proponować dalsze i „wyższe" wycieczki. Zdając sobie sprawę z od- powiedzialności, stosowałem przesadne czasem formy ostrożności. Przebywając z moimi podopiecznymi, zawsze im dużo opowiadałem, na trasie, na postojach, wszędzie. Któregoś dnia w czasie odpoczynku poobiedniego wziąłem mapę i objaśniam im o całej najbliższej okolicy. Mówiąc o górach wyjaśniam, że w są- siedztwie najwyższym szczytem jest Pusta 1071 m npm o różnicy wzniesienia od Muszyny 550 m. - Może byśmy tam poszli - przerywa moją opo- wieść jeden z chłopaków. - Zimą? - omal nie krzyknąłem. - Czy zdajecie sobie sprawę, jakie tam panują warunki? Jaki tam jest śnieg? - Śnieg jest do pokonania - odpowiada ten sam chłopak. Rozwinęła się dyskusja i wszyscy zgodnie stwier- dzili, że chcieliby raz w życiu przeżyć taką przygodę. Zapewniali o sprawności i wytrzymałości. - Muszę się bardzo głęboko nad tym zastanowić - odrzekłem chłopakom. Wieczorem długo rozważam wszelkie argumenty za i przeciw. Decyduję się jednak iść, biorąc pod uwagę słowa matki szkolnictwa specjalnego w Pol- sce, prof. Marii Grzegorzewskiej, mówiące o tym, że należy zawsze zaspokajać ciekawość i chęć poznania dzieci, zwłaszcza niewidomych. Nazajutrz idę budzić moją grupę. Nie śpią. - I co? Podjął pan decyzję? Idziemy? - pytają. - Podjąłem. Jak myślicie, jaką? - Oczywiście, że pozytywną - odpowiadają. - Tak, pozytywną - odpowiadam z uśmiechem. - Jak fajnie! Jak fajnie! W dechę! - i dziarsko pod- noszą się z łóżek. Przyjąłem limit wieku, skończone 15 lat. W mojej grupie tylko sześciu się kwalifikowało. Chętnych było jednak wielu. W sumie wyprawa liczyła ośmiu chłopców i jedną dziewczynę. Do pomocy wziąłem także wychowawcę. Cały dzień trwały przygotowania, dobór właści- wych butów, ubioru dla każdego uczestnika oraz sprawdzenie tego. Każdy włożył strój i wyruszyli- śmy po obiedzie na dwugodzinny marsz na sąsiednie wzniesienia. Prowadziłem ich celowo w miejsca trudne, w duży śnieg, a także na strome podejścia. Próba upewniła mnie, że moi „taternicy" wytrzymują bez problemów trudy, pokonują przeszkody i -co bardzo ważne - znosili to wszystko z radością. Ubiór na wyprawę był właściwie dobrany. Szczególnie interesowało mnie to, jak dwóch niewidomych chłopców i jedna dziewczynka zniosą forsowną próbę. Niewidomi zawsze chodzą obok przewodnika. Taki sposób prowadzenia był bez sensu, bowiem przy pokonywaniu głębokiego śniegu niewidomy cały czas musiałby iść własną trasą, a nie po prze- tartej przez poprzedników. Spróbowałem więc użycia metrowej linki. Niewidomy idący z tyłu trzymał lekko naciągniętą linkę i w ten sposób podążał za przewodnikiem. W trudnym terenie nie idzie się równym tempem, stąd przy zatrzymaniach miały miejsce nadeptywania i wchodzenia na widzącego kolegę. Wprowadziłem więc kij, który to uniemożli- wiał, i choć nie jest to wygodna metoda, w próbie generalnej zdała egzamin. Wieczorem wszystkie uwagi były omówione, także z kierowniczką zimowiska, która wyraziła zgodę na naszą górską eskapadę. Oczywiście warunkiem była bezwietrzna pogoda i brak opadów. Nazajutrz budzę się i spoglądam przez okno. Po- goda jest idealna. Wyruszamy o godzinie ósmej. Gdy wychodzimy za budynek, słońce farbuje miodowym odcieniem szczyty ośnieżonych pagórków, by za chwilę rozjaśnić swym blaskiem sąsiednie doliny. Kilkukilometrowa trasa do podnóża góry minęła bez przeszkód. Przechodzimy po kamieniach kilku- metrowy górski potok i zarządzam przerwę. Nie będę opisywał metody pokonywania potoku przez niedo- widzących, a zwłaszcza niewidomych. Przeszkodę taką pokonywaliśmy wielokrotnie i nie stanowi ona większego problemu, choć przejście trwa o wiele dłużej niż u widzących rówieśników. Warunkiem jednak jest, aby odległość ułożenia kamieni w potoku była taka, by z jednego głazu na drugi przechodzić krokiem, a nie przeskakiwać. Kije, które mieli niewi- domi, ułatwiały znacznie pokonanie przeszkody. W czasie przerwy zdejmujemy plecaki i posilamy się czekoladą. Wyjaśniam grupie wygląd stoku: przypuszczam, że nie jest skalisty, pokrywa śnieżna 60 - 80 cm, porośnięty drzewami, nie ma na nim gę- stwiny. Podejmujemy decyzję, że stromizna pozwala na marsz na wprost. W czasie moich wyjaśnień za- skakuje mnie pytaniem niewidomy Władek: - Proszę pana, jak to jest wysoko? - Z tego miejsca około 500 m powyżej nas - odpo- wiadam. - To rozumiem, ale do czego to można porównać? Zorientowałem się, że dla niewidomego pojęcie wysokości jest abstrakcją. Natychmiast przypomniało mi się pewne zdarzenie, gdy dwóch chłopców w Owińskach założyło się, że jeden z nich zejdzie przez okno na dół z pierwszego piętra. Spadł i cudem uniknął pokaleczeń. - Czy jechał ktoś z was windą? - pytam. - Tak, ja jechałem na dziesiąte piętro - odpowiada któryś z chłopców. Szybko przeliczam i tłumaczę, że to jest tak wysoko, jakby dwadzieścia wieżowców ustawić jeden na drugim. Zdaję sobie sprawę z tego, że to choć w wy- obraźni wyjaśnia pojęcie tej wysokości. - Zaraz] Zarazi Jedno piętro ma szesnaście stopni, dziesięć pięter ma sto sześćdziesiąt - to będzie 3200 stopni! - podaje dokładne wyliczenie bystry matematyczny umysł. - O kurczę, ale to wysoko! - stwierdza Władek. Kończy się przerwa i zaczynamy marsz pod górę. Stok jest łagodny, śnieg jednak po kolana. Ja przecieram szlak. Nie jest to łatwe. Po pewnym czasie chłopcy sami proponują pójście na czele, na co wyrażam zgodę. Z niemałym trudem pokonujemy trasę. Gdy stok nabiera coraz większego nachylenia, wyprzedzam grupę i prowadzę zygzakami. Stosuję także krótkie odpoczynki. Drugi wychowawca jest stale w tyle. Mi- nęła już chyba godzina wspinania, gdy Władek nagle proponuje przecieranie szlaku. Zaskakuje mnie zupełnie. W mojej kilkuletniej pracy z niewidomymi nigdy nie byłem świadkiem takiej sytuacji. Wyrażam oczywiście zgodę. Bierze laskę i mówi: - Teraz ja was przeprowadzę do nieba. Wzbudza tym wesoły uśmiech u wszystkich uczestników. - Tylko nie nadziej się na drzewo! - Nie ma obawy! Obserwujemy z ciekawością, jak on to będzie czy- nił. Daje dwa kroki, następnie robi zamaszysty ruch laską przed sobą i powtarza czynność. Zachwyca mnie jego upartość. Dla mnie jest to widok niezwykły. Las gęstnieje. Drzewa coraz niższe. Zarządzam dłuższą przerwę. Posilamy się czekoladą. Wyjaśniam, że obok jest głęboki rów, który przez setki lat wyżłobiła woda spadająca w dół, oraz to, że jest on cały zasypany śniegiem. - Jaki głęboki? - Myślę, że około dwóch metrów. Dwóch chłopców chce wejść. Nie wyrażam zgody. Upierają się jednak i proszą. Ustępuję. Przywiązuję linę do drzewa na skraju rowu i pierwszy trzymając się jej osuwa się tyłem powoli w ośnieżoną toń. Zbyt wolno popuszcza linę i zjeżdża po brzuchu do samego dna. Jest cały zasypany. Tłumaczę niewidomym co się stało, reszta gruchnęła bowiem salwą śmiechu. Trzymając się liny po kolanach wydostaje się na brzeg, dzieląc się wrażeniami. Wszyscy wykazali ochotę wejścia do rowu. Władek odczekał, aż jeszcze dwóch kolegów wejdzie i poprosił o kolejkę. Gdy znalazł się na dnie rowu, zaczął rękami szukać dru- giego brzegu. Gdy zorientował się, że nie ma go na odległość wyciągniętej ręki, zaczął odgarniać na boki śnieg i torować sobie drogę. Ucieszyła mnie jego cie- kawość poznawcza i odwaga. Na końcu wychodzi... Nie ma czasu na dalszy odpoczynek. Zaczynamy marsz. Śniegu jest już mniej, wiatr przeniósł go w doliny. Po kilkudziesięciu minutach widzę, że niedługo skończy się las. Zdobycie celu coraz bliższe. Wychodzę pierwszy z lasu. Mimo absolutnej ciszy odczuwa się lekki zimny wiaterek. Śnieg tak zbity, że po kilkunastu metrach buty nie zapadają się. Idziemy jak po asfalcie, mówią chłopcy. Jeszcze kilkadziesiąt metrów wspinaczki i jesteśmy na szczycie. Ciekaw jestem, ich reakcji i nie odzywam się. Wszyscy okazują wielką radość z dotarcia. Władek zadaje sam sobie pytanie: - Ciekaw jestem, czy jakiś brajlak był tak wysoko - o 1071 m bliżej nieba? - Na pewno! Ale zimą przy wejściu pieszym przy- puszczam, że nie - odpowiadam. Rozpiera ich duma, mnie też. Bardzo często wędrując z moimi wychowankami zarządzałem minutę ciszy, w czasie której każdy musiał wyłowić wszelkie usłyszane głosy. Zarządzam ciszę i tu ciekaw jestem, czy dojdzie jakiś głos z dołu. Po upływie czasu z radością zgłaszają mi: pianie koguta, klakson samochodowy i gdzieś w dali turkot pociągu. Wymieniamy jeszcze uwagi. Opisuję całą okolicę od podnóża szczytu po horyzont. Czas się zabrać do obiadu. Schodzimy do najbliż- szych drzew nałamać chrustu na rozpalenie ogni- ska. Trwa to może pół godziny. Poniżej szczytu jest skała i za nią rozpalamy ogień. Wieszamy na gałęzi nasz obozowy garnek i sypiemy do niego śnieg. Gdy jest wystarczająca ilość wody, wsypuję herbatę i kładę gałązkę sosnową. Daje ona swoisty leśny zapach i smak żywicowej goryczki. Woda zaczyna wrzeć. Wsypuję do gara cukier. Zajęty tymi czynnościami i otoczony grupą nie zauważam, że zbliża się trzech mężczyzn z nartami na ramionach. - Dzień dobry! - Dzień dobry! - odpowiadamy chórem. - Druhowie skąd tu przybyli? - Z Muszyny. - To daleko stąd, ale dla prawdziwych turystów odległość nie stanowi problemu. - Oczywiście! Oni bardzo lubią dalekie wyprawy, nawet brnięcie w głębokim śniegu ich nie powstrzymało. Zorientowałem się, że dopiero teraz zauważyli, że mają do czynienia z niewidomymi. Nie szczędzą słów zachwytu i pochwał. Nalewam wszystkim herbaty. Go- ście także piją, chwaląc jej zapach i smak. W miłej po- gawędce dowiaduję się, że panowie są z Uniwersytetu Jagiellońskiego i przyjeżdżają dość często w te okolice. Jeżeli jest pogoda, wchodzą na szczyt, z którego można wiele kilometrów zjeżdżać na nartach. Wiele wypytują o specyfikę pracy z dziećmi niewidomymi. Ognisko się dopala. Czas wracać! Przed zejściem pytam o wrażenia. - To jest cudowne! Pokazaliśmy, że brajlacy mogą dokonać tego, czego widzący nie potrafią. Słońce ciemnieje, a wraz z nim zmieniają się barwy śnieżnych pod nami pagórków. Do schroniska docieramy w poświacie księżyca aaa Raz a dobrze U dzieci niewidomych, zwłaszcza przed laty, wy- stępowały dość często różne tiki i ruchy mimowolne. Usiadło dziecko gdzieś samotnie i kiwało się w przód i w tył tak długo, aż nauczyciel lub wychowawca nie zareagował. Po przerwie, gdy zorientowało się, że nie słychać głosu opiekuna, powtarzało czynność kiwania. Innym bezwiednym nawykiem było kiwanie się w bok, w lewo w prawo, jeszcze innym kiwanie głową na boki. Mały Karol robił to nawet podczas snu. Kiedyś w czasie dyżuru nocnego pół godziny czekałem z nadzieją, że mu się to znudzi. Niestety Karol kręcił nadal głową równomiernie w lewo i w prawo. Obszedłem internat. Wracam do sypialni Karolka a on ciągle „lokomotywa" - jak mówiły dzieci. Likwidacja takich, a także innych form nawyków była niezwykle trudna i trwała bardzo długo. Michał miał inny nawyk. Stawał obojętnie w jakim miejscu, wysuwał lewą nogę do przodu i zaczynał kołysanie w przód i wprost, w przód - wprost. Czynił to w każdej wolnej chwili: na korytarzu na przerwach, w sypialni, na boisku... Gdy był starszy, może trzynastoletni, miał już „swój rozum" i zdawał sobie sprawę, że się wręcz ośmiesza. Nawet mówił, że chciałby się tego odzwy- czaić, ale to jest od niego silniejsze. Zajmowałem pokój na terenie męskiego internatu i wielokrotnie byłem świadkiem jego kiwania, dziesiątki razy zwracałem mu uwagę, czynili to oczywiście wszyscy. Próbo- wano różnych metod, do ośmieszania Michała włącznie. Kiedyś wieczorem razem z wychowawcą Bronkiem Gruszkiewiczem rozmawialiśmy z Michałem. - Poddam się każdej metodzie, z biciem włącznie - żartował. - Bić my ciebie nie będziemy, ale spróbujemy coś wymyśleć, abyś skończył z tym. Po dłuższej dyskusji wpadliśmy na pomysł naszym zdaniem radykalny. Na korytarzu była długa wnęka, wzdłuż której ustawiono szafy. Zaproponowaliśmy Michałowi, aby ustawił się plecami do ściany i pół metra przed od- stawioną szafą. W pierwszy wieczór miał stać minutę w tej pozycji i wytrzymać bez kiwania, każdy następny dzień o minutę dłużej. W czasie próby nie ma innych świadków, a my się nie będziemy odzywali. Michał z wielką ochotą przystał na naszą propozycję. Nadszedł późny wieczór i czas próby. Ustawiliśmy chłopca plecami przy ścianie. Dłońmi sprawdził od- ległość do szafy. - Start! - powiedziałem patrząc na sekundnik. Stoi na baczność! Uwidacznia się napięcie, zęby ściśnięte. Mija kilkanaście sekund, stoi. Może po upływie pół minuty nagle wysuwa mu się lewa stopa, ale natychmiast ją cofa i nieruchomieje. Mózg działa prawidłowo - myślę. Jeszcze kilka sekund i rozległ się huk. Michał błyskawicznie wysunął lewą nogę i tak samo nagle nastąpiło kiwnięcie i rąbnięcie czołem w tył szafy. Chwycił się rękami za głowę, znieruchomiał i w takiej pozycji stał. Spojrzałem, czy pomiędzy palcami nie wypływa krew, ale na szczęście łuki brwiowe były całe. - O kurczę, ale rąbnąłem - syknął po chwili. - Nic ci nie jest? - Nie, nic. - Mocno cię boli głowa? - Już przechodzi. Ale rąbnąłem! - powtórzył i Opuścił dłonie. Podczerwienione miał calłe czoło i czubek nosa, skóra była nienaruszona. - Ta minuta trwała okropnie długo - mówił ciągle zbolałym głosem. - Czy panowie nie przedłużyliście czasu? - Absolutnie! - To znaczy, że przegrałem. - A może wygrałeś? - skończyliśmy. Chcieliśmy mu zrobić jakiś kompres, ale Michał stwierdził, że nie potrzeba, nic mu nie jest. W^yrazili- śmy żal z propozycji, ale chłopak stwierdził, że sam na to przystał i nie ma do nas absolutnie pr-"etensji. Poszedł spać. Około godziny jedenastej idę do ' sypialni odwiedzić Michała. - Jak się czujesz? - szepcę. - W porządku, nic mnie już nie boli. - Śpij spokojnie. - Dobranoc panu. Rano natychmiast szukam Michała. Wy^chodzi z łazienki. Pytam o samopoczucie i dowiaduję?: się, że bardzo dobre. Nie ma śladów rąbnięcia w tył szafy. Następnie spotykam Michała dopiero po obiedzie. - Chyba nie stać cię będzie dzisiaj na próbę - za- pytuję. - Już nie ma potrzeby - odpowiada. - Kiedy tylko wysunęła mi się dzisiaj noga do przodu i zrobiłem ruch głowy, od razu się cofałem - triumfuje. ł - Tak sobie pomyślałem, że dobre budują szafy - z dykty. Gdyby tył był z desek, to by mi chyba głowa pękła. Michał już nigdy się nie kiwał, a my postawiliśmy mu duże lody. Nie wiem, kto wymyślił powiedzenie: raz a dobrze. Może Michał? Aha! „Lokomotywę" też zahamowałem, choć nie tak drastyczną metodą i trwało to chyba trzy miesiące. Dzisiaj prawie nie ma takich nawyków. Dzieci nie- widome mają już od przedszkola opiekę. Rodzice jeżdżą z nimi na obozy rehabilitacyjne, gdzie zdobywają wiedzę o metodach wychowania, postępowania i rewalidacji w warunkach domowych. Nie ma już dzieci niewidomych siedzących w kącie i kiwających się z braku ruchu. aaa Niebezpieczne nurkowanie Zakład w Owińskach już w 1956 roku rozpoczął naukę pływania dzieci niewidomych. Prekursorem był Jan Dziedzic, ówczesny nauczyciel wychowania fizycznego. Poświęcił się pracy naukowej, został pro- fesorem AWF w Poznaniu, gdzie utworzył bodaj pierwszą w Europie specjalizację przygotowującą nauczycieli wf. dla potrzeb szkolnictwa specjalnego. Poznawałem u niego tajniki tej odpowiedzialnej służby. Nauka pływania dzieci niewidomych była w tym okresie trudnym i odpowiedzialnym zajęciem. U wielu dzieci występowały sprzężenia, w tym dość liczna była grupa chłopców z amputacjami, przeważnie prawej dłoni. Były to ofiary zabaw z niewypałami. Profesor Jan Dziedzic udzielił mi wielu rad doty czących nauki pływania w naszej specyfice inwalidz twa. Szczególnie zwracał uwagę na bezpieczeństwo wspominając, że jeden z zakładów dla niewidomych w kraju rozpoczął naukę pływania i na pierwszej lekcji utonął chłopiec. Byłem zatem bardzo ostrożny. Do basenu wpusz- czałem maksymalnie 8-10 dzieci. Połowa miała czepki np. żółte, a druga połowa - czerwone, bowiem wzrokowo obejmuje sieje bez liczenia. Oczywiście, jeśli grupa ta pobierała lekcje nauki - byłem cały czas z nimi w wodzie. Do pomocy byli także wychowawcy z internatu. Basen był przedzie- lony w poprzek liną. Część głęboka basenu była przeznaczona dla dobrze pływających, a część płytka dla dzieci uczących się pływać. Czternastoletni niewidomy Tomek utrzymywał się swobodnie na wodzie i pływał żabką. Przed zajęciami prosił mnie, abym wyraził zgodę na pływanie w głębokiej części basenu. Nie wyraziłem zgody. Pływał więc Tomek w pobliżu liny odgradzającej basen, unikał - słysząc gwar i plusk wody - płytkiego terenu. Prowadząc zajęcia z moją grupką, bacznie ob- serwowałem Tomka, jeśli w takiej sytuacji można użyć tych słów - nie spuszczałem go z oczu. Pod koniec zajęć Tomek nagle zniknął pod wodą. Wyskoczyłem błyskawicznie na brzeg, krzycząc na ratownika. Podbiegam do miejsca, gdzie przed chwilą był Tomek. Widzę go na głębinie, stale ma- chającego rękami ruchem żabki i nurkującego w kie- runku dna. Nabrałem powietrza, odbiłem się i za moment jestem przy nim od strony pleców. Czując, że znalazłem się przy nim, instynktownie, nim zdą- żyłem go schwycić, odwrócił się i wykonał tak silny chwyt w pół, że myślałem, że nie wykonam żadnego ruchu. Uderzyłem go pod nos, chwyt ustąpił. Trwało to może pięć sekund. Patrzę, obok już jest ratownik. Wypłynęliśmy z nim bardzo szybko. Gdy poczuł po- wietrze, zaczął kaszleć, dusić się, nabierając przy tym zbawczego powietrza. Był w szoku i nie miał nawet siły chwycić się rynienki przy ścianie. Wynieśliśmy go na brzeg, gdzie na tyle doszedł do siebie, że nie była potrzebna pomoc lekarska. Rozmyślałem później nad tym i doszedłem do wniosku, że człowiek niewidomy, który znajdzie się pod wodą, może się pogubić w kierunkach. Rezul- tatem tego może być to, że zamiast wypłynąć na powierzchnię wody, nurkuje, będąc pewnym, że zmierza ku powierzchni. Upewniło mnie w tym kilka przypadków utonięć niewidomych (na przestrzeni wielu lat) w naszym kraju. Wieczorem odwiedziłem Tomka i próbowałem bez emocji dowiedzieć się czegoś od chłopca. On jednak twierdził, że nic nie pamięta. Za tydzień, na dzień przed wyjazdem na basen przychodzi Tomek do mnie i nieśmiało pyta: - Proszę pana, czy ja jutro mogę jechać na basen? - Nie możesz Tomku, musisz mieć trochę przerwy. - Proszę pana, aleja się naprawdę nie boję. - Ale ja się boję, Tomku, i nie mniej do mnie żalu - odpowiadam. Spuścił głowę i nie powiedział nic. Szkoda mi go było, ale nie mogłem sobie pozwolić na ciągły niepokój w czasie zajęć. Podziwiałem go. Ja jako młody chłopak znalazłem się na głębokiej wodzie jeziora w sytuacji zagrożenia życia i byłem ratowany. Pa- miętałem to kilka lat. Tomek po kilku tygodniach poczuł silny ból głowy. Był leczony. Z wakacji letnich już nie wrócił. Znalazł się w otchłani wieczności. Okazało się, że miał guza mózgu, który błyskawicznie zniszczył jego ciało. Wytłumaczyłem sobie wówczas przyczynę jego zachowania na basenie. W wodzie nastąpił nagły krótkotrwały ucisk, w czasie którego na moment utracił świadomość i znalazł się pod wodą, w której był ostatni raz. Przeżyłem nie pierwszą i nie ostatnią tragedię wy- chowanka Owińsk. aaa Remisowy pojedynek Głośny to był wypadek. Pisały o nim wszystkie krajowe dzienniki, informowały telewizja i radio. W rzece Wełnie kąpali się chłopcy i wyciągnęli minę. W wyniku detonacji zginęło czterech z nich a kilku było rannych. Po raz kolejny ostrzegano rodziców i szkoły, aby rozmawiali z dziećmi na temat niewy- pałów. Ciekawość chłopców była silniejsza od ostrzeżeń. Jeszcze wielu przyjeżdżało do Owińsk przypłacając pęd poznawczy kalectwem. Po wypadku w Pilskiem, po kilku miesiącach re- habilitacji przybył do Ośrodka 14-letni Rysiu. Był niedowidzącym. Trudno przechodził okres adopto- wania się w nowej sytuacji. Był opryskliwy, złośliwy i zaczepny. Nikogo jednak nie bił. Pierwszym obiektem użycia siły stałem się ja. Prowadzę wf. na sali gimnastycznej. Gdy chłopcy wyszli z szatni, dałem polecenie zbiórki w szeregu. Wszyscy się ustawili. Rysiu zaś stał z boku. Powta- rzam polecenie - nadaremnie drugi, trzeci raz - Rysiu stoi. Zbliżam się do niego. - Nie stanę! - wykrzyknął. - Dlaczego? - Bo nie. - Jest tobie coś? - pytam. - Nic mi nie jest. - To do szeregu! Reszta chłopców czeka z zainteresowaniem i uśmiechaj ąc się rozważa zapewne kto wygra: pan czy Rysiu! Podchodzę do niego, chwytam za przedramię, aby go podprowadzić do reszty. Błyskawicznie dostałem od Rysia w twarz. Rozległ się po sali trzask uderzenia. Także błyskawicznie rozległ się drugi trzask - oddałem mu tak samo silnie, jak sam oberwałem. Nastąpiła cisza absolutna. Rysiu wstąpił na swoje miejsce. - Wet za wet - powiedziałem i rozpocząłem zajęcia. Rysiu ćwiczył. Po zajęciach udałem się z klasą do szatni. Mnie emocje minęły, zakładałem że Rysiowi też. Jakoś to zajście trzeba było rozwiązać. Teraz do- piero zauważam, że „buntownik" ma zaczerwieniony policzek. - Potrzebne to było? - zagaduję. - Nie - odzywa się. - Więc jak to zakończymy? - Przepraszam pana. Podałem mu rękę na zakończenie sporu. - Czy masz jeszcze coś do powiedzenia? - spyta- łem. -Tak. - Więc słucham. - To nie ja uderzyłem - zaskoczył mnie i resztę chłopców. - Więc kto? - To moje nerwy - odparł zupełnie niespodziewanie. - A ciebie kto uderzył? - Też nerwy. - Czy możesz nam coś przyrzec? - spytałem licząc na pedagogiczne zwycięstwo. -Co? - Że nigdy nie będziesz nikogo bił po twarzy. - Nie będę. - Bardzo ci dziękuję, Rysiu - zakończyłem. Chłopcy poszli na następną lekcję, a ja do łazienki. Patrzę w lustro - prawa strona zaczerwieniona. Ciosy były ostre - rzekłem sam do siebie. Po kilku dniach przylatuje do mnie wychowawca Tadeusz Piszczek. Jest strasznie zdenerwowany, wręcz przestraszony. Miał powody do szoku. Obok sypialni było małe pomieszczenie, w którym stały szafy dzieci. Pod oknem ustawiony był okrągły wiklinowy kosz na brudną bieliznę. Wchodzi mój ko- lega do tego pomieszczenia i zastaje taki widok: na koszu stoi Rysiu, do klamki okna przywiązany jest sznur, drugi jego koniec zakłada sobie chłopiec na szyję. Taki niespodziewany widok musi zszokować. Natychmiast odnieśliśmy kosz do nieznanego Rysiowi pomieszczenia i nie pod okno. Ponieważ ja mieszkałem bardzo blisko sypialni chłopców, obiecałem Tadziowi, że chłopaka przypilnuję, chociażbym miał całą noc nie spać. Co chwilę wchodzę do sypialni. Rysiu, mimo że dostał jakiś lek na uspokojenie, nie śpi. Jestem zda- nia, że nie ma sensu pytać o zdarzenie z koszem. Rzecz uważałem za niebyłą. Aby co chwilę nie chodzić, siadam przy łóżku chłopca i czuwam, nie odzywając się. Trwało to może z pół godziny. Spoglą- dam na zegarek - 23.45, następnie na głowę chłopca - oczy otwarte. Ciszę mojego rozmyślania przerywa Rysiu. - Dlaczego pan nie śpi? - Bo ty nie śpisz. - I co z tego? - Boję się o ciebie. - Nie ma się o co bać. - Jak to nie ma? Po tym, co zrobiłeś, należy się bardzo bać. Zapanowała cisza. Słyszę jak chłopiec oddycha. Co chwilę wykonuje głębszy, dłuższy oddech. Miotają nim jakieś myśli. Będę siedział do rana. Potem trzeba zadzwonić po karetkę, a przynajmniej do psy- chiatry dziecięcego, niech zadecyduje o jego losie. Moje myśli przerywa Rysiu kręcąc się w łóżku. - Co ci jest? - pytam. -Nic. - To dlaczego się tak kręcisz? - Bo nie mogę zasnąć. - Powiedz, co tobie jest, bo się denerwuję i pójdę do biura zadzwonić po karetkę. Gdy to usłyszał, natychmiast podniósł się na łóżku. - Czy pan dotrzyma tajemnicy? - spytał nagle. - Dotrzymam. - Słowo honoru? - Słowo honoru! - Proszę pana, ja nie chciałem się wieszać, ja chciałem pana Piszczka nastraszyć. - Co ja powinienem teraz z tobą zrobić? - zapyta łem ze złością. - Powinien pan mnie uderzyć w pysk, ale pan tego nie zrobi, bo myśmy sobie podali ręce - odparł trochę usatysfakcjonowany. Zacząłem mu prawić morały, ale stwierdziłem, że o tak późnej porze jest to bezsensowna metoda pe- dagogicznego działania. Wstałem więc, aby udać się spać. Widząc to Rysiu rzekł: - Głupio wyszło z tym wieszaniem. - Bardzo głupio, okropnie! - odparłem. - Przepraszam - wycedził szeptem. - Mnie? Za co? - Za to, że pan nie poszedł spać. - Przeproś pana Piszczka - poleciłem, ciekaw bardzo jak zareaguje. - Dobra - odrzekł, co przypisałem sobie jako sukces. - Ale przyrzekniesz, że więcej nie będziesz robił takich numerów? - odpowiedziałem, licząc na jeszcze jedno powodzenie. - Dobrze, przyrzeknę, ale tajemnicy pan nie zdra- dzi? - chciał się upewnić. - Na pewno nie, o to się nie bój. Rysiu rano został odwieziony do psychiatry, który zapisał mu leki uspokajające. Pana Piszczka przepro- sił... Przez wszystkie dalsze lata nauki miał obniżane zachowanie. Po wyjściu z Ośrodka ożenił się z kole- żanką z klasy. Urodziła mu Bożenka syna, ale kiepski był z niego ojciec. Zostawił żonę i dziecko. Dalszych jego losów nie znam. Ja tajemnicy dochowałem. Do dzisiaj, ale czy to ma jakieś znaczenie? Szok w wyniku strasznej zabawy chłopców zostawił u Rysia ślady nierównowagi psychicznej, a może już się taki narodził? aaa Aniołki W latach sześćdziesiątych przywieźli rodzice dwójkę niewidomych dzieci. Dziewczynkę i chłopca. Zwróciłem uwagę na wygląd ich rodziców: poorane zmarszczkami czoła, spalone słońcem twarze, twarde, spracowane ręce. Mama miała na głowie kolorową chustę, a ojciec wiekowy kapelusz. Nie wyglądali na rodziców. Tragedia ich dzieci dodała im lat. Stali bezradnie pod ścianą, trzymając w ręku szmaciane torby. Dziewczynka stała obok mamy, a chłopczyk wtulony i jakby przelęknięty, wciskał się w poły ta tusiowego ubioru. Widać było, że pierwszy raz znaleźli się „w dalekin świecie", nieporadni, nie wiedzący, gdzie się podziać w tych naszych starych poklasztornych murach. Podszedłem do nich, aby udzielić im informacji o kolejności przyjmowania: biuro, ambulatorium kierownik internatu, wychowawcy. Pozdrowiłem ich Nachyliłem się nad dziewczynką, podaję jej rękę. - Jak tobie na imię? - Halinka - odpowiada śmiało. - A tobie? - pytam chłopczyka. Nie odpowiada - Powiedz proszę, jak ci na imię? Przytula się do ojca i odwraca głowę. - Franek - odpowiada ojciec. - Franciszek Kowal. Przyglądam się dzieciom. Halinka o bardzo miłe buzi, oczka zapadłe, powieki złączone. Kojarzy mi się Ludwik Braille, on miał takie oczy. Franuś prze lęknięty, oczka podobne do siostry, ciągle trzymają cy się kurczowo ojca. Przyzwyczajony byłem do tragedii tych dzieci i ich rodziców, tak jak lekarz do śmierci i bólu. Żal mi się zrobiło jednak patrząc na te dwa stojące „niewiniątka" oraz na ich mamę i tatę. Mamie spływały łzy po spalonej twarzy. - Tylko dwoje ich mamy - rzekła cicho łamiącym się głosem, połykając odruchy płaczu. Pokazałem jej, aby starała się przy dzieciach nie rozpaczać. Zapewniłem rodziców, że wszystko będzie dobrze i pokazałem, od czego mają zacząć przyjęcie dzieci. Po obiedzie przechodzę korytarzem, który równo- cześnie pełnił rolę świetlicy dla grupy najmłodszych chłopców. Franuś siedzi nieruchomo na fotelu, nie płacze. Wokoło ruch nowych i „starych" dzieci. W dniu przyjęcia dzieci najmłodsze - zwłaszcza niewidome - siedziały, niektóre płakały, ale prawie wszystkie miały w rękach słodycze pozostawione przez rodzinę. Osładzały one gorycz rozstania, no- wego, niepewnego startu. Był to start do bardzo dłu- giego dystansu - jedenastu lat z przerwami na ferie. Czy to nie okropny los? Franuś Kowal (w środku) Franuś, jak inne dzieci, nie miał poczucia dystansu. Dla niego i wszystkich mieszkających daleko, ten maraton czasu miał przerwy: Boże Narodzenie, Wielkanoc, potem wakacje. Siedział Franuś nieru- chomo w fotelu, z lekko opuszczoną głową, w rącz- kach trzymał papierową torebkę i nie reagował na odgłosy nowej rzeczywistości. Podszedłem do niego i przyklęknąłem. - Franuś, poznajesz mnie? Rozmawiałem rano z tobą, z Halinką i rodzicami. Zamknięte powieki drgnęły i to był jedyny odruch na moje słowa. Przytuliłem go, pocieszyłem i posze- dłem dalej. Na wprost długiego korytarza-świetlicy za otwartymi drzwiami stała mama. Trzymała się za głowę tak, że między palcami mogła spoglądać na Fra-nusia i szlochała trzęsąc głową. Ręce i twarz miała mokre od łez. Nie podchodziłem. Tę gorycz musiała przeżyć sama. Jestem na dziedzińcu zakładowym. Dzieci space- rują, bawią się na trawie, na placu zabaw. Pośród dziewcząt widzę Halinkę. Spaceruje z niedowidzącą koleżanką - przewodniczką na cały rok - trzymając się jej pod rękę. Rozmawia, choć na buzi nie widać radości. Rozstanie przyjęła z dziecięcą godnością. Znałem te rozstania dziecięce, popłacze sobie dopiero do poduszki. Po chwili wychowawca wyprowadza grupę malu- chów. Dostrzegam na końcu Franusia idącego także ze swoim małym opiekunem - przewodnikiem. Zostaje z tyłu za swym prowadzącym kolegą, idzie opornie, ciągniony, powoli, ostrożnie stawiając stopy. Przy każdej nierówności terenowej zatrzymuje się na moment, badając, czy nie czeka go jakieś niebezpieczeństwo. Zostają oboje z tyłu za grupką. Widzący kolega puszcza nagle Franusia i dobiega do reszty. Malec stanął, znieruchomiał, rączki zwisają mu bezwładnie, główka opuszczona aż na piersi. Co on wtedy myślał? Jak biło jego zagubione serduszko? Spojrzałem, zamknięte oczka były suche. Zauważył zagubienie swego malucha wychowawca, podszedł i zachęca Franusia do podejścia kilku kroków. On nie reaguje, więc chwyta go za rączkę i przyprowadza do reszty dzieci. Na naukę chodzenia przyjdzie czas. Mieszkając na terenie internatu męskiego posze- dłem już w czasie ciszy odwiedzić dzieci. Maluchy zmęczone trudami podróży, wrażeniami pierwszego dnia w obcym otoczeniu - śpią. Pod oknem cicho pochlipuje malec. Podchodzę do łóżeczka. To nie Franuś płacze, to inny. Rozmawiam z nim chwilę i pocieszam. Gdy moje oczy przywykły do panującego zmroku, rozglądam się po łóżeczkach w poszukiwaniu Franusia. Pod ścianą poznaję go. Leży cicho, jestem pewien, że po przeżyciach dnia śpi. Zauważam jednak odblaski na jego buzi i schylam się. To łzy spływają mu aż pod kołdrę. - Franuś, śpisz? - Nie - szepce. - A poznałeś mnie? -Tak. Wytarłem mu mokrą buzię. Położyłem go na bo- czek, pocieszałem, posiedziałem chwilę i poszedłem do swego pokoju. Halinka i Franuś zaaklimatyzowali się, choć na- stąpiło to o wiele szybciej u Halinki. Halinka dostała lalkę, którą bardzo pokochała. Spała z nią i najczę- ściej się bawiła ze swoją maskotką. Ktoś zrobił jej zdjęcie z tą lalką. Siedzi Halinka ze swoją lalusią trzymając ją na kolanach, głowę ma skierowaną do swojej maskotki i te zamknięte powieki... Cudowne to było, choć czarno białe (może lepiej), oddawało sens smutku i dziecięcą radość. Przez wiele, wiele lat wisiało ono na głównej ścianie sekretariatu Ośrodka. Nadszedł dzień, w którym zdjęcie, zapewne przy okazji remontu, już nie wróciło na swoje miejsce. Na szczęście nie zostało zniszczone. Halinka okazała się dzieckiem zdolnym. Uczyła się bardzo dobrze, a szczególnie pięknie recytowała. Duszę ta drobna osóbka miała niezwykłą. Naturalnie wyczuwała znaki interpunkcyjne, jej głos był ciepły, a zarazem żałosny. Tylko ona potrafiła wydobyć z fragmentu strof - smutek. Gdy mówiła wiersz o matce, z jej głosu wydobywała się wielka tęsknota poruszająca u ludzi najczulsze struny, zadumanie i zachwyt. Gdy recytowała wiersz o kwiatach, przy- rodzie, słońcu - czuć było radość jej wnętrza. Halinka będzie naszą dumą, skończy liceum, studia, wyrośnie na chwałę rodziców i Zakładu - mówiono. Na ogólnopolskim konkursie recytatorskim dla niewido- mych w Warszawie zajęła pierwsze miejsce i przy- wiozła w nagrodę skórzaną teczkę. Będąc chyba w szóstej klasie zaczęła tracić apetyt, występowały wymioty. Halinka znalazła się w szpitalu. Mocznica - brzmiało rozpoznanie. Pamiętałem ze studiów, że jeżeli ma ona charakter złośliwy - Halinka już nie będzie recytowała wierszy. Nie pamiętam, ile minęło czasu, może dwa miesiące - serce Halinki przestało bić. Nie było mamy i taty, a może poszła do aniołków w szpitalnej samotności? Przywieźli do Owińsk wyniszczone ciałko. Stąd odbyła swą ostatnią podróż do ojcowskich i matczy- nych stron. Tam spoczęła pośród pachnących pól i cmentarnych lip. Odbierał ją zdruzgotany ojciec. Nie było jeszcze wtedy aparatów do dializy i sztucznej nerki dla Halinki. W niebiosach zachwycają się jej pięknymi recyta- cjami! Na pewno moja żona, która jakiś czas miała Halinkę w grupie, bierze udział w tych anielskich spotkaniach. Franuś nie miał uzdolnień, a recytacje go nie inte- resowały. Był dobrym, spokojnym, w pełni samo- dzielnym chłopcem. Nie potrzebował przewodnika i sam doskonale radził sobie w odnajdywaniu wszel- kich zakamarków naszej wiekowej budowli. Na wa- kacje przyjeżdżał po synka ojciec. Ciężka praca na małym gospodarstwie zaokrągliła mu sylwetkę. Wie- działem, że nie wiedzie im się dobrze. Rozmawiałem z nim, gdy przyjeżdżał po syna. Wie- dział, że jestem w bliższych - niż z innymi dziećmi - kontaktach z Franusiem. Kiedyś przed Bożym Narodze- niem zwierzył mi się, że na Wielkanoc nie przyjedzie po syna. Nie ma pieniędzy. Zaproponowałem mu zabranie Franusia na święta do mnie, co było stosowane w przy- padku niezabrania dziecka. Gdy dostałem list od ojca, zacząłem przygotowywać Franusia na taką ewentual- ność. Z listu wyczułem, jak rozdarte miał serce jego ojciec, z jakim żalem pisał te proste niezgrabne wyrazy. Olbrzymią jak na ich możliwości kwotę zapłacili za transport ciała ich wielkiej nadziei na wieczny spoczy- nek na ich wiejskim cmentarzu. Zabrakło pieniędzy na opłacenie biletów przeszło 600 km trasy. Nie pojedzie Franuś do mamy i taty, nie pojedzie do Halinki. W tym samym dniu otrzymał Franuś paczuszkę. „Nie gniewaj się - pisał w liście tata - Franuś, nie gniewaj się". Malec przyjął wiadomość po męsku. Zaczął mnie wypytywać, gdzie mam rodzinę, jak to 54 55 daleko, jak długo pojedziemy, czym? Odpowiadałem mu długo, aby zaspokoić jego ciekawość. Najbar- dziej interesował go Norek - łaciaty piesek na na- szym wiejskim podwórzu. Znalazłem się z Franusiem przed bramą. Norek wyczuł już dawno nieznanych przybyszów i ujada. - Norek już szczeka - ożywił się Franuś. - Zaraz przestanie, przekonasz się. Gdy otworzyłem furtkę, Norek natychmiast zaczął skomleć radośnie i miotać się na łańcuchu przy bu- dzie. Wiedział, że zaraz zdejmę go z petów i cieszył się, czekając na chwilę wolności. Franuś przywitany był z wielkimi honorami, jako gość niezwykły. Czekały na niego przeróżne frykasy Czuł się bardzo swobodnie, choć wolał być zawsze bli sko mnie. Na pytania członków mojej rodziny odpo wiadał śmiało, choć tematów do rozmów nie było dużo Franuś zajadał się pieczywem i słodyczami, a Norek ciągle skomlał, nie mogąc się doczekać uwolnienia. Idziemy wreszcie do niego. Franuś chce go pogła skać, ale Norek skacze i biega radośnie, w lewo i prawo. Wreszcie udaje mi się odjąć go z łańcucha Natychmiast wykonał swoje trzy rundy wokół po dwórza i zginął w ogrodzie. Nazajutrz powiedziałem Franusiowi, że pojedzie my rowerem. - A co to jest? - spytał. Zaskoczył mnie tym pytaniem. Dziecko niewidome dokąd nie „zobaczy" rękami przedmiotu, nie ma o nim pojęcia. Franuś ogląda jednośladowiec i tłu- maczę mu wszystkie rowerowe detale. - A jak to jedzie? - był ciekaw. Na ile można niewidomemu dziecku pokazać ro- wer w ruchu, na tyle zaspokoiłem jego chęć po- znawczą. Przewróciłem wysłużony wehikuł kołami do góry i powolutku kręciłem z Franusiem pedałem, a drugą ręką pokazywałem mu kręcące się koła. Potem dałem mu do ręki patyk, przyłożył go do szprych, a ja kręciłem pedałem. Trudno opisać jego radość, a dziecięcy śmiech, z turkotaniem patyka o szprychy, niósł się po okolicy. Wsadziłem go na ramę i wyjechałem na drogę, a Franuś cieszył się tak bardzo naturalnie i wykrzykiwał: - Jak fajnie! Wielkanocne ferie trwają krótko. Po kilku dniach znaleźliśmy się znowu w Owińskach. Franuś poje- 57 chał do domu na wakacje. Ojciec podziękował mi szczerze za opiekę nad synem. Ponownie pojechał Franuś na Boże Narodzenie. Gdy ojciec wrócił z nim po feriach zimowych, oznajmił mi nieśmiało, jakby się wstydził, że na Wielkanoc nie przyjedzie. Zapew- niałem go, że syna zabiorę do siebie. Po pewnym okresie Franuś zaczął tracić apetyt, wystąpiły te same objawy co u Halinki. Nie udało się zachować Franusia. Odszedł do siostrzyczki. Straciłem małego przyjaciela. Rodziców nie było stać na pokrycie kosztów prze- wozu ciała do Halinki. Pogrzeb odbył się z ich udzia- łem w Owińskach. Braciszek spotkał się z siostrzyczką w niebie. Mnie pozostał żal, wspomnienie i małe zdjęcie. Odtąd już nigdy nie używałem przysłów: „Każdy jest kowalem swego losu" i „Nieszczęścia chodzą parami". Na tym tle miał miejsce biurokratyczny problem. Mógł on się zdarzyć tylko w PRL-u. Dyrekcja wystąpiła bowiem z zapytaniem do zwierzchników, z jakich kosztów pokryć wydatki na pogrzeb Franusia. Okazało się (dosłownie), że „taki fakt nie był w pla- nie". Pieniądze jednak poszukano. Władza zwierzchnia, aby nie było ewentualnych problemów „zaplanowała" na rok następny dosłownie jeden) pochówek. Jakiś idiota, który zawyżał zapewne wszystkie sprawozdania, nie patrząc na treść rubryki, tylko na samotną cyfrę - dopisał O (zero). W zatwierdzonym planie finansowym dla Zakładu na następny rok przyszły pieniądze na 10 (dziesięć) pogrzebów. Żadna tragedia się nie wydarzyła. aaa Głową w dół Będąc nauczycielem wychowania fizycznego pró- bowałem stosować różne formy tak potrzebnego dzieciom niewidomym rozwoju fizycznego, orien- tacji w przestrzeni i poużywania radosnego ru- chu. Gdy nadeszła zima w pierwszym roku mojej pracy, zorientowałem się, że wychowawcy zabierają sanki i idą z dziećmi na śnieg. W zasadzie zabawa ta ograni- czała się do tego, że dzieci wzajemnie ciągnęły się na sankach. W pobliżu, poza Zakładem był stok, na który tłumnie uczęszczały dzieci widzące z całych Owińsk. Stanowiło to zagrożenie i uniemożliwiało wspólne ko- rzystanie. Kilkaset metrów za Ośrodkiem był także stok o bardzo wysokim nachyleniu i zjazd odbywał się prosto na staw. Nie trzeba uzasadniać, że dla wycho- wanków było to bardzo niebezpieczne. Wiosną wybrałem się z chłopcami do ośrodkowego ogrodu-sadu puszczać okręty na strumyku, który przezeń przepływał. Pięknie kwitły jabłonie. Po za- bawie wykorzystałem okazję do pokazania tego wio- sennego cudu przyrody. Drzewa wspinały się pod górkę, aż do „lodowni". Była to okrągła, ceglana bu- dowla obsypana ziemią. Od dawna służyła do prze- chowywania owoców. Weszliśmy na jej szczyt. - To strasznie wysoko i stromo! - dziwili się chłop- cy. - Gdyby nie te krzaki, tu by się fajnie zjeżdżało na sankach - zauważył drugi. 59 Zeszliśmy z „lodowni". Była ona usytuowana na wzgórzu. Doznałem nagle olśnienia. - Tu zbudujemy tor saneczkowy - prawie krzyk- nąłem. - Gdzie się będzie zjeżdżało? - pyta któryś z chłopców. - Tam, prosto przed siebie - odpowiadam. - Przecież tam na dole jest strumyk. - Są jednak na nim dwa mosty. - A jeśli ktoś nie trafi i wjedzie do wody? - pyta któryś z niedowierzaniem. - Na pewno nie wjedziecie - odparłem. Natchnienie przyszło nagle, wraz z planem, jak należy wykonać tor, aby był w pełni bezpieczny dla naszych wychowanków. Nazajutrz zapoznałem z planem starszych chłop- ców. Uzgodniliśmy, że będziemy pracować dwa razy w tygodniu, jedna szóstka jeden dzień, druga - na- stępny. Pożyczyliśmy od ogrodnika wózek na gumo- wych kółkach, łopaty... i do dzieła! Wytyczyłem około 80 m odcinek od mostka na strumyku na wzgórze. Odcinek ten miał 60 cm sze- rokości. Od mostka zaczęliśmy ciąć kwadraty darni i woziliśmy je na górę. Dwóch przy dyszlu, a pięciu pchało. Na górce układałem spadzisty pagórek -z jednej strony podejście, z drugiej zjazd. Syzyf, który do dzisiaj wykonuje bez efektu ciężką pracę, dziwił się zapewne z naszego samozaparcia. Zaiste ciężka to była praca i nie było widać, czy to się w o-góle uda. Dziesiątki wózków zapchaliśmy, a „rozrządowa górka" miała 60 cm wysokości. Szczęście nasze, że za każdym wózkiem mieliśmy bliższą do pchania trasę. W czerwcu dotarliśmy do góry. Stamtąd widoczny już był w zarysie czarny rów - trasa przyszłych zjazdów. Teraz już nie woziliśmy darniny, lecz nosiliśmy. Było jej wokoło pełno, górka więc rosła szybko. Do ferii miała około 1,5 m wysokości i profil obustronny - podejście i zjazd. Przed zakończeniem roku szkolnego rozpaliliśmy ognisko i piekliśmy kiełbaski. Skromna to była for- ma podziękowania, ale humor dopisywał. Składam moim druhom serdeczne podziękowanie za ich trud, za pot wylany na górce. Gdy skończyłem, Staszek śmiało i bez pardonu wali wprost: - Powiem prawdę. Myśmy myśleli, że pan się po- rywa z motyką na słońce. Dopiero jak niedawno po- wstała ta górka i rowek, uwierzyliśmy, że kiedyś bę- dzie się tu zjeżdżało na sankach. 60 61 - Cieszę się, żeście dotrwali do końca, ale jeszcze jest wiele pracy - odrzekłem. - Damy radę! - zakończył Staszek. - Na pewno damy! Jesteście wspaniali! - Przecież robimy to dla siebie - zakończyli. Od pierwszego tygodnia września zabraliśmy się do dalszej pracy. Już nie trzeba było wozić i nosić darni. Pogłębialiśmy rów, usypując po jego obu stronach wały. Powstała w ten sposób rynna. Byłem pewien, że niewidome dziecko bez przeszkód i bezpiecznie może zjechać w niej w dół. Była to rynna w dosłownym znaczeniu. Wały miała owalne, aby sanki w przypadku ewentualnego skrętu zostały natychmiast wyprostowane w kierunku zjazdu. Na mostku wał robił lekki łuk w lewo. W ten sposób na-kierowywał po zatrzymaniu w lewo - do drugiego J mostku. Dalej trasa prowadziła pod górkę na tor. Brzegi głębokiego strumyka oraz mostek były odgro- dzone żerdziami. Wykonaliśmy jeszcze schody z cegieł, poręcze i płocik na usypanej górce i według mnie tor był gotowy. Długo czekaliśmy na śnieg. Pewnego grudniowego dnia wieczorem spadł. Z dreszczykiem emocji czekałem na jazdę próbną. Zabrałem moich „budowniczych" i udaliśmy się wszyscy radośnie podnieceni. Na górce zatrzymałem ich. - Musimy wybrać spośród nas kogoś, kto będzie zaszczycony otwarciem naszego dzieła - rzekłem. Nastąpiła chwila zaskoczenia i kłopotliwego mil- czenia. Wszyscy wytrwale pracowali, a ja sugeruję im wybór najlepszego. Uzgodniliśmy, że pierwszy będzie szusował Bolek. Miałem pewne obawy, czy Bolek mając ograniczone możliwości manualne (by} jednoręki), nie będzie miał problemów. Był niedowi- dzącym, więc mógł kontrolować ruchy sanek. Ustawiam mu je więc na wprost zjazdu. Liczę: - Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden - podchwytuje reszta - Start! - krzyczą. Pchnąłem. - W imię Boże! - krzyknął Bolek. Z naszej stromej górki zjechał szybko, po kilku metrach sanki zaczęły zwalniać i po 20 metrach Bolek się zatrzymał i znieruchomiał w tej naszej rynnie. - Bolek! Odezwij się! Gdzie jesteś? - krzyknął nie- widomy Józio. - Tu! - od niechcenia odezwał się. - To niedaleko. - Blisko - odrzekł zrezygnowany Bolek i zaczai wychodzić z rynny przez wał ciągnąc za sobą sanki. - Ja zjadę dalej! - krzyknął któryś i nim się zo- rientowałem zjeżdżał w dół. - Widzisz! - trzy metry dalej - pochwalił się. - Ja ciebie i tak pobiję! - odkuł się Bolek. Każdy następny zjazd przesuwał się o metr, dwa, osiągając odległość około 30 metrów. Na końcu zje- chałem ja. - Gdzie pan stanął? Pobił pan rekord? - pytają. - Nie, nie pobiłem. Przyhamowałem, aby dać im satysfakcję. Poznałem przy okazji przyczynę krótkich zjazdów. Stopy na- zgarniały śniegu i dalej nie sposób było zjeżdżać. Tor nie był wcale stromy, teren opadał łagodnie. Stopniowo coraz niżej odgarniałem śnieg, a kolejne zjazdy były rekordami moich saneczkarzy. Także tor stawał się bardziej ubity, co powodowało zwiększanie szybkości i dłuższe zjazdy. Mostku jednak nikt nie osiągnął. 62 63 - Koniec już tej przyjemności, czas na odrabianie lekcji - zakomunikowałem. - Szkoda! Jeszcze by się pojeździło. - Chcecie przyjść po kolacji? - spytałem. - Oczywiście! Jak najbardziej! - przekrzykiwali się. W czasie, gdy poszli do szkoły, oczyściłem z nadmiaru śniegu cały tor, aż za strumyk. Wpadłem też na pomysł spryskania jego części wodą. Mróz był kilkustopniowy, powinien chwycić. Nabrałem ze strumyka dwie konewki wody. Zacząłem od naszej górki. Spryskałem około dwóch metrów i wygładziłem. Starczyło mi wszystkiego na około 20 metrów toru. Gdy wróciłem za półtorej godziny, spryskany odcinek był skuty lodem. Na górze, przy starcie wykułem jeszcze rowki na szerokość płóz, zorientowałem się bowiem z próby, że to będzie bardzo pomocne w orientacji niewidomych i zarazem bezpieczne. W jednym z zakładów dla niewidomych pobudowano górkę. Nie pomyśleli o rowkach dla płóz. Dziecko niewidome zjechało na płot. Zrobili straszny błąd, że na górce nie postawili ogrodzenia, które uniemożliwiałoby zjazdy w każdą stronę. Chłopcy byli teraz zachwyceni. Rozpęd po lodowa- tym, dość krótkim stoku oraz gładka powierzchnia toru powodowały, że każdy zjeżdżał przez cały tor, kilka metrów za mostek. Jazda dwójkami przedłużała trasę zimowej przyjemności. Spytałem się nagle dwójki niewidomych, czy chcą samodzielnie zjechać w dół. Pierwszy zgłosił się Ta- dziu. Byłem bardzo ciekaw wielu rzeczy (jego bariera strachu przez samą decyzję była przełamana): orien- tacji w nieznanej przestrzeni po zjechaniu, wrażeń w czasie jazdy i później. - Tadziu! Będziesz pierwszym w Polsce niewido- mym, który zjedzie po torze saneczkowym - powie- działem mu dodając odwagi. - Ja pojadę dwadzieścia metrów za tobą. Ruszył! Ja zaraz za nim. Wpatrywałem się nerwowo w znikającą sylwetkę, było przecież ciemno. Mknie w dół, nie wydając żadnego odgłosu strachu czy radości. Zatrzymał się i natychmiast stanął nadsłuchując mojego odezwania. - Gratuluję ci serdecznie! Jak się jechało? - Jak daleko zjechałem? - spytał, nie odpowiadając na pytanie o wrażenia. - Jesteś dziesięć metrów za mostkiem - wyjaśniłem. - Dziesięć metrów? - zdziwił się. - To tyle co Bolek. - Tyle samo - odparłem rozumiejąc, jakie to było ważne. Dorównał widzącemu koledze. Jesteśmy sami, więc przyznaje się: - Pan myśli, że się nie bałem? Miałem pełne portki strachu - żartował. - To było niesamowite, rozpęd, podskakiwanie sanek, pęd powietrza i ta szybkość. Serce mi waliło. Teraz wiem, że mogę sam zjeżdżać. Już się nie będę bał. Na koniec spytał: - Czy pan żartował? Czy ja jestem pierwszym brajlakiem w Polsce, czy nigdzie nie ma toru? - Nie żartowałem, jesteś naprawdę pierwszym - odrzekłem i uściskałem go. - Pierwszy w Polsce! Kto by pomyślał - zakończył. - Jesteś bardzo odważny, więc dam Ci jeszcze jedną próbę. Wejdź samotnie na górę. Ja będę szedł za tobą i odezwę się tylko wtedy, jeżeli będzie jakieś niebezpieczeństwo albo gdy zabłądzisz. Nie mówiąc nic, ruszył natychmiast. Dobrym zna- kiem był szum strumyka. Trafił na bariery ochronne, po nich na mostek, a gdy żerdzie się skończyły, przyspieszył kroku przy wale „rynny" i prosto pod górkę. Chłopcy już zaczęli krzyczeć, gdzie jesteśmy, bo chwilę nie wracaliśmy. - Idę! Idę! Myśleliście, że wjechałem może do stru- myka? Mylicie się, bo zajechałem tam, gdzie Bolek. - Jak się jechało? - pytają - Sąuaw Yalley - odpowiada. Właśnie odbywać się miały zimowe Igrzyska Olimpijskie. Wszyscy buchnęli śmiechem. Wieczorem wieść o torze rozniosła się po całym internacie. Nazajutrz wszystkie lekcje wychowania fizycznego odbywały się na torze. Po obiedzie był wielki tłok, gwar, wybuchy śmiechu, radość, krzyki, panowało ogólne podniecenie. Dzieci, zwłaszcza te małe, tym bardziej mali niewidomi, po kilku próbach sami bezbłędnie podchodzili pod górkę. Oczywiście nie wszystkie. Obowiązywały j twarde reguły bezpieczeństwa. Najważniejszą rolę odgrywała osoba na górze, która zezwalała na start j tylko wtedy, gdy poprzednie dziecko na placu za mostkiem oddaliło się z sankami. Wypadku nie było nigdy. Nadszedł większy mróz i z moimi „budowniczymi" w piątek wieczorem zmoczyliśmy i wygładziliśmy tor. W sobotę rano sprawdziliśmy go. Szybkość była bardzo duża, a długość zjazdu przeszło sto metrów. Gdy chłopcy pojeździli, przysypałem tor co kilka me- trów śniegiem, a w dwóch miejscach lekko popiołem z letniego ogniska, ograniczając w ten sposób możliwość ewentualnych przykrych upadków. Całą sobotę jeździły dzieci według wyznaczonej kolejki dla grup internatowych. Poszedłem zobaczyć tor. Nagle jakiś maluch spytał: - Czy mogę zjechać głową w dół? - Możesz. Patrzyłem jak szusuje i słuchałem jego dziecięcego pisku radości. Któregoś roku przyjechała ekipa telewizyjna z Po- znania. Byli zachwyceni. Pokazali nasze dzieci i obiecali, że materiał przekażą do Warszawy, aby w wiadomościach sportowych pokazać całemu krajowi, co potrafią niewidomi. Materiał się nie ukazał. Niegodne było pokazywać naszych mistrzów zaraz po medalistach olimpijskich. Po latach wkopane żerdzie i płoty spruchniały, tor się zestarzał, poszedł w zapomnienie, jak każdy emeryt. Jego utrzymanie w stanie bezpieczeństwa to codziennie jedna godzina pracy, a jak spadnie śnieg - więcej. Chyba nie ma chętnych do tej roboty. aaa Piekło Zapewnienie bezpieczeństwa niewidomym nie jest sprawą łatwą. Dotyczy to zwłaszcza wychowawców internatu, którzy organizują wychowankom zajęcia. W czasie ich prowadzenia nie może być rutyny. Do- 66 67 świadczonemu wychowawcy pracującemu nawet wiele lat z niewidomymi dziećmi może zdarzyć się wypadek, o jakim nikt nie pomyśli, nie przewidzi go. Niewidomy Mirek, kilkunastoletni uczeń Ośrodka, spokojny, dobry chłopak, kochał muzykę i pięknie śpiewał. Potrafił się wczuć w treść utworu, który wy- konywał. Gdy na ogólnopolskim zlocie „Synów Pułku" zaśpiewał o umierającej w czasie powstania Warszawie, cała aula gości wycierała chusteczkami oczy. Słyszałem tę pieśń w wykonaniu aktorów. Profesjonaliści modulację, smutek potrafią oddać także mimiką i gestami. Mirka tego nikt nie uczył. On to miał w sercu i w duszy. Ta pieśń w jego wy- konaniu była przepiękna. Śpiewanie zostało nagle przerwane. Jesiennego popołudnia w piękny, słoneczny dzień młodzież grabiła liście na terenie Ośrodka. Któryś z wychowawców je podpalił. Sterta się prawie wypaliła, nie było płomieni, pozostał żar. Mirek nie wyczuł ciepła i wszedł w sam środek ogniska. Zamiast natychmiast opuścić niebezpieczne miejsce, stał, machał bezwiednie rękami, nie krzyczał, nie wzywał pomocy. Ktoś zauważył tragedię chłopca. Leczenie trwało kilka miesięcy. Buty ze sztucznego tworzywa zaczęły poniżej kostek się topić. Miał wykonywane przeszczepy skóry. Gdy wrócił do Owińsk, wszyscy zadawali te same pytania: - Dlaczego nie wyszedłeś z ognia i nie wzywałeś pomocy? - Myślałem, że jak dam krok, będzie jeszcze większe piekło, a krzyczeć nie miałem siły - odpowiadał. My, widzący, nie potrafimy zrozumieć logiki jego odpowiedzi. aaa Hartowanie duszy i ciała Najmilszą zabawką dla chłopca jest pistolet albo karabin i zabawa w wojnę. Część małych dzieci w Ośrodku miała pistolety i cieszyła się nimi tylko wtedy, gdy strzelały albo gdy można było naciągnąć kurek, który po zwolnieniu języka spustowego dawał odgłos uderzenia. Chłopcy niewidomi nie wybierali nigdy celu do „strzelania", wystarczały im wrażenia słuchowe. Niedowidzący zaś, w zależności od jakości widze- nia, wybierali na cel albo najbliższą postać, albo lampę pod sufitem, albo wydumany cel za oknem. Wydawali przy tym głos: - Pa, pa, pa... lub naśla- dowali pisk zabłąkanej kuli, usłyszany w kowboj- skim filmie. Chętnie słuchali wojennych opowieści. - Pamięta pan jeszcze coś o wojnie? - pytali. - Ja w czasie wojny byłem dzieckiem. - Może jeszcze coś się panu przypomni - nalegali. Na ile mogłem, starałem się coś wydobyć z pamięci. Kilka tematów czerpałem z przeżyć własnych, np. ucieczka 1 września 1939 r. wozem konnym aż pod Kutno albo pobicie mnie w czasie okupacji przez ko- legę, którego rodzice „przeszli na stronę niemiecką", za to, że mu się nie ukłoniłem, i straszny odwet po wojnie. Mój ojciec walczył w Armii Poznań, wujek - Cze- sław Roszkiewicz - pod Monte Cassino, drugi wujek - Edmund Swoboda - zginął w obronie Warszawy, a szwagier śp. Franciszek Jaskuła - był w partyzantce i przeszedł szlak od Lublina przez Warszawę, Wał Pomorski do Berlina. Najchętniej chcieli słuchać o partyzantach. Szwagier występował więc często w wojennych wspomnieniach. W zimowy wieczór opowiadam o przenoszeniu meldunku przez 17-letniego partyzanta, który mścił się na żołnierzach niemieckich za śmierć całej rodziny. Wykazał się wielką odwagą i brawurą, którą przypłacił życiem. Niezwykle skupione twarze chłopców siedzących w gromadzie bez ruchu, niektórzy z opuszczonymi głowami. Tylko oni potrafili stworzyć atmosferę osobistych przeżyć. Skończyłem opowiadanie na śmierci chłopca, który wykonał zadanie, przydzielone mu na jego prośbę, ale zabrakło mu kilkudziesięciu metrów do lasu. Trwała nadal cisza. Nie przerywałem jej, nie wolno przerywać przeżyć. - Straszne! - szepnął pierwszy chłopiec. - Straszne i smutne! - dodał drugi. - Wojna zawsze jest straszna i smutna - przyznałem rację. Wywiązała się dyskusja o śmierci chłopca. Zdania się podzieliły. Jedni mówili, że trudno, to była wojna, drudzy twierdzili, że gdyby on nie zgłosił się na ochotnika - może by przeżył. Gdy mnie zapytali o zdanie, nie miałem odpowiedzi. Dyskusja się kończyła, gdy niespodziewanie odezwał się chłopiec, który nie brał w niej udziału: - Może byśmy się zabawili w partyzantów? Zdębiałem. Niewidomi i niedowidzący 10 - 11-lat- kowie pragną bawić się w partyzantów! Byłem nieco zakłopotany, gdy pytający oznajmił: - W przenoszenie meldunków - tak jak ten młody partyzant. - Na dworze mróz, dużo śniegu - próbowałem go i resztę, na razie milczących, odwieść od tego zamiaru. - Zabawmy się! - zaczęli prosić inni. Wyraziłem zgodę, szybko rozważając, jak to zorga- nizować. Wziąłem mój pęk kluczy, malutki jak na- parstek dzwoneczek i pudełko zapałek. Wyjaśniam zasady zabawy: - Wy będziecie czekać w rejonie pod drzewem. Ja oddalę się na kilkadziesiąt metrów. Na sygnał klucza- 71 70 mi każdy pojedynczo, pochylony rusza w moją stronę, na następny sygnał pada na ziemię, robi obrót na plecy i brzuch w lewo albo w prawo i czeka na sygnał dzwonkiem, wtedy należy się czołgać. Gdy będziecie blisko mnie - poruszam pudełkiem zapałek, abyście mogli mnie znaleźć. Nie wolno rozmawiać. Kilkakrotnie dokonuję prób z sygnałami. Reagują spontanicznie: padają, kulają się po podłodze, pokazują schylone sylwetki. Rozdaję każdemu kartkę brajlowskiego papieru jako tajny meldunek. Chowają je pod swetry, przyduszając do ciała. Wykonywać zadanie będą w kolejności alfabetycznej według imion. - Macie jakieś pytania, czy wszystko jasne? - Czy ma pan jakiś stopień wojskowy? - pyta Adam, który ma pierwszy wyruszać. - Mam stopień podporucznika. - To my będziemy meldować: panie poruczniku, przynoszę tajny meldunek ze sztabu. Wychodzimy tylnymi drzwiami na podwórze i teren rekreacyjny. Podprowadzam moich „partyzantów" pod stojące w oddali drzewo. Intuicyjnie wyczuwam u nich emocje. Oddalam się około 60 metrów i zatrzymuję się na wolnej przestrzeni. Dzwonię pękiem kluczy. Adam natychmiast rusza chyłkiem, dzwonię drugi raz - pada, przekulnął się w bok i czeka, leżąc na brzuchu i podnosząc głowę w nasłuchiwaniu. Dzwoneczek - Adam czołga się. Zrywam go dzwonieniem kluczy. Biegnie kilkanaście metrów pochylony i ponownie pada, pamiętając o odkulnięciu się z toru biegu. Daję mu sygnał do powstania i gdy jest kilkanaście metrów od celu, ru- szam lekko zapałkami. Doszedł do mnie, słyszę szybki oddech. - Panie poruczniku, przynoszę tajny meldunek ze sztabu - szepce z przejęciem, wyciągając spod kurtki kartkę papieru. Jest cały bielutki. Daję sygnał następnemu i toczy się „partyzancka" zabawa. Kolejni chłopcy z pełnym przejęciem i po- święceniem realizują zadania. Gdy kończy ostatni, zwalniam ich z ciszy. Podpalam meldunek Adasia, pozostali dokładają resztę kartek. Chłopcy byli za- chwyceni zabawą, a ja zdziwiony, że w takich wa- runkach, z taką pasją dziecięcą wykonywali nieła- twe dla nich zadania. To jest właśnie piękno pracy z małymi dziećmi: powiesz mu, że jest psem - szczeka, że kierowcą - trąbi, partyzantem - czołga się w śniegu. Na ich prośbę szwagier przyjechał do Owińsk. Spotkanie było długie i bezpośrednie. Każdy przez chwilę trzymał i oglądał order Virtuti Militari, a na końcu szwagier musiał dokładnie wyjaśnić za co go otrzymał. Dlaczego tu? Piękne czerwcowe przedpołudnie. Bawię się z moją grupą maluchów na dziedzińcu Ośrodka. Zabawę przerywa niedowidzący Maciuś. 72 73 - Tam jest pies! Niech pan zobaczy jaki duży wilczur! Oglądam się i spostrzegani nieopodal dużego wil- czura. Stoi w miejscu i patrzy się na nas. Część dzieci skupia się wokół mnie z obawą. Próbuję go krzykiem odgonić. Nie reaguje. Na bardziej stanowczą próbę odstraszenia go odwraca się tylko, oddala się kilka metrów i ponownie zatrzymuje się przodem w naszym kierunku. Zaczynam mieć obawy, czy pies nie jest chory na wściekliznę. Prawdę mówiąc sam nie byłem pewien, czy pies w takiej sytuacji jest tak apatyczny. - Proszę go wygonić! Niech pan go odstraszy! - proszą dzieci. Udaję, że podnoszę kamień i markuję rzut. Pies stoi nieruchomo. Sprawa zaczyna mnie poważnie niepokoić. Po chwili palacz wywozi taczką szlakę. Dzielę się z nim moim niepokojem. - Zaraz go odgonię na ogród i trzeba będzie za- dzwonić po weterynarza - wyjaśnia. Bierze jakiś pręt i z krzykiem biegnie w kierunku psa. Pies ze zwieszonym ogonem oddala się kilka metrów i ponownie się zatrzymuje. Potwierdzają się moje obawy. Palacz też się zatrzymuje nie uderzając psa. Przypatruje mu się, zbliża się do niego schylając sylwetkę. - On jest ślepy! Niech pan przyjdzie zobaczyć! Podchodzę i przypatruję się jego oczom - mętne i białe jak mleko. Odprowadzam dzieci do internatu. W czasie drogi pytają: - Pies też może być niewidomy? Zadziwia mnie ich nazewnictwo. Nie używają słowa „ślepy". Z biura ktoś dzwoni do myśliwego, który mieszka nieopodal Ośrodka. Siedzę z dziećmi w internacie i dyskusja toczy się ciągle wokół psa. Zagłuszają odgłos z dubeltówki. - Zabili psa! - Zastrzelili psa! - mówią z ożywieniem dzieci. Spoglądam przez okno. Myśliwy z palaczem po- chylają się nad padłym zwierzęciem. Palacz trzyma w ręku łopatę. - Tak, musiał go myśliwy zabić - tłumaczę dzie- ciom. Szokująca jest wypowiedź niewidomego Krzysia: - Ludzie niewidomi mają lepiej, bo żyją, a psy się zabija. Zastanawia mnie ta dziecięca, głęboka w wymowie filozofia. Dlaczego wilk swój kres wybrał właśnie tu, dlaczego tu, w „kramie ciemności"? aaa Zwątpienie „Obyś cudze dzieci uczył". Stare to i złośliwe dla nauczycieli powiedzenie. Profesja rzeczywiście trudna, o czym może powiedzieć prawie każdy, kto stracił na niej zęby. Wielokrotnie słyszałem od załamanych po ciężkich „przebojach" z uczniami i rodzicami inne, 74 75 znane, ich własne powiedzenie: za czyje grzechy? Ja nie używałem go, choć przyszło zwątpienie, nadszedł czas załamania. Poszedłem z dziećmi na lód. Blisko Zakładu jest płytki, nieduży stawek, na który nie przychodzili miejscowi z Owińsk. Nadawał się doskonale na jazdę na łyżwach i zabawy dla naszych. Dzieci przed wejściem na lód ostrzegam: wolno biegajcie, nie po- pychajcie się. Trwa wesoła zabawa. Niedowidzący ciągną swoich niewidomych partnerów „w kucki", niedowidzący bez par ślizgają się na butach. Niewidomy Michał, który od września jest w Zakładzie, chodzi powolutku po gładkiej tafli lodu. Wysuwa stopy, gładzi butami lód, dziwiąc się, że to takie gładkie. Nigdy jeszcze nie był na lodzie, nie wiedział, co to jest. Jestem blisko niego, obserwując formę poznawania przez niego nowego pojęcia, jego nowe doświadczenie. Nagle upada do tyłu na plecy, uderzając głową o lód. Natychmiast dostaje drgawek, Próbuję mu włożyć brzeg rękawiczki między zęby, niestety silne zaciśnięte. Z kącików ust płynie piana i stróżka krwi - przygryziony język. Zorientowałem się, że to jest grand mai - duży atak padaczki, po którym następuje śpiączka. Samochód z Zakładu przyjeżdża szybko. Na miejscu jest już miejscowy lekarz. Chłopiec odzyskuje na tyle przytomność, że rusza się na łóżku. Nie wy- miotuje, to dobry znak. Niepewność jest jednak wielka. Jestem bardzo zdenerwowany i silnie przeży- wam tragedię chłopca i osobiste niepowodzenie. Karetka zabiera Michała do szpitala. Chcę jechać z nim, jednak nie zezwalają. Jadę autobusem i po dwóch godzinach jestem w dyżurnym szpitalu. Wchodzę do Izby Przyjęć i natychmiast spostrzegam leżącego na wąskim łóżku z kółkami Michała. Dobija mnie ta sytuacja. Byłem pewien, że znajdę go na oddziale wewnętrznym, po badaniach i prześwietleniu głowy, a on nieborak leży tu na „kółkowej kozetce". Obok siedzi pani, czekając na opatrunek gipsowy przedramienia. Informuje mnie, że chłopiec się ciągle przewracał i strasznie się bała, że spadnie na cement i się zabije. Kogo by najpierw obwinił prokurator? Mnie! Obok otwarte drzwi sali zabiegowej. Biel fartu- chów - kilkanaście osób. Studenci przypatrują się wykonywanemu zabiegowi. Wszedłem, przedstawiłem się i zdenerwowany powiedziałem wiele krytycz nych zdań na temat długiej bezczynności służb szpitalnych w czasie ostrego dyżuru. Za moment jest neurochirurg. Stwierdza objawy padaczki, nic więcej. Jestem przy następnych badaniach. Diagnoza: epilepsja, objawy po ataku grand mai. Nazajutrz Mi- chał wraca do Owińsk. Przeżycia i emocje, związane z wejściem Michała na lód, wywołały podniecenie, a następnie atak. Okazało się, że matka z obawy, że syn może nie być przyjęty do Zakładu ze względu do padaczkę, zataiła fakt choroby. Głęboko przeżyłem wypadek z Michałem. Nastąpiło pierwsze zwątpienie. Potem nadeszły inne, nie związane z wypadkami, bo na moich zajęciach nie miały one miejsca. Nie będę ich tutaj opisywał. Opuściłem jednak na kilka lat Owińska. 76 77 aaa NAUCZYCIEL - INSTRUKTOR „NIEPRZETARTEGO SZLAKU" Brajlacy Rozmiłowałem wychowanków w wędrówkach, w kon- taktach z naturą, pośród przyrodniczych zakątków i kniei. Oni to bardzo lubili. Każdy inwalida ma za sobą ciężkie przeżycia - pobyty w szpitalach, bezruch, okresy rehabilitacji, a niewidzenie w sposób niemal zupełny eliminuje ruch. Pobyt w specjalistycznych zakładach dla tych dzieci bardzo je obciąża czasowo, mają o wiele więcej zajęć niż ich rówieśnicy i cały prawie okres pod rygorem przeróżnych obowiązków. Także dlatego chętnie chcieli się wyrwać i brać udział w zajęciach najogólniej mówiąc -terenowych. Po dwóch latach pracy stwierdziłem, że jestem in- struktorem harcerskim, przynajmniej wykonuję pe- wien fragment działania ZHP. Nie miałem pojęcia o pracy drużynowego, bo nigdy nie byłem harcerzem, choć bardzo chciałem nim być. Tak naprawdę to harcerzem byłem dwa dni w życiu. Mimo że upłynęło od tego czasu wiele lat, pamiętam je bardzo dokładnie. Byłem dziesięcioletnim chłopcem, gdy w 1944 roku przeżyłem pierwszy „harcerski" dzień. Mieszkałem na wsi. W sierpniowe ciepłe południe wybrałem się z kilkoma chłopcami do lasu. Nosili- śmy wystrugane z drzewa karabiny, automaty i pi- stolety. Mieliśmy stoczyć „wojnę" z Niemcami. Naj- starszy, szesnastoletni dowódca poprzydzielał za- dania. Po chwili „wojna" rozgorzała na całego. Ze wszystkich stron „słychać" było urywane „serie" karabinów i co pewien czas las niósł dziecięce okrzyki: Hurraaa!... Hurraaaa!... Przy trzecim okrzyku zdyszani biegiem, częstym padaniem, czołganiem, dotarliśmy do szosy przeci- nającej las. W napięciu spowodowanym głębokimi przeżyciami „walki" nie zauważyliśmy, że nadjeżdża niemiecki samochód wojskowy. Zatrzymał się na- tychmiast. Wyskoczyło dwóch żandarmów z karabi- nami i skierowali się w naszą stronę. - Polnische Schweinekinder! - usłyszałem. Przytuliłem się mocno do drzewa. Drżałem cały i czekałem w napięciu na to, co za chwilę nastąpi. Zdjęli karabiny z ramion i nieśli je lufami w dół, tak jak to często czynią myśliwi. Szli uważnie, czekając, kiedy wyskoczy jakiś ruchomy cel. - Uciekać! - krzyknął nasz dowódca. Do odwrotu ruszyliśmy natychmiast. Do dzisiaj nie potrafię tego wytłumaczyć, skąd brały mi się wówczas siły. Gdy usłyszałem za sobą serię z auto- matu, potem drugą i trzecią, wydawało mi się, że lecę w powietrzu, że nie omijam drzew, lecz przenikam przez nie jak duch. Do końca okupacji nikt z nas nie odważył się bawić w harcerzy. Po wyzwoleniu miałem własny, prawdziwy karabin, pistolet i dużo amunicji, ale nie było do kogo strzelać. Zresztą starszy brat zabrał mi wszystko. Amunicji było jednak wszędzie pełno, więc „strzelali- śmy" na zawiasach bram od podwórza. Jednemu z kolegów rozerwało jednak nogę, więc i tę przyjemność musieliśmy porzucić. Ciągle marzyłem, by teraz w nowej Polsce zostać prawdziwym harcerzem. Ogłosili nabór. Byłem chyba dwie godziny przed czasem. Przyszedł komendant, kazał ustawić się w dwuszeregu i przeprowadził selekcję. Odpadłem jako jeden z pierwszych. - Za młody jesteś i za mały - brzmiała krótka, sta- nowcza decyzja. To był mój drugi i ostatni w życiu harcerski dzień. Zaczynam być harcerzem Przypomniałem sobie moje dziecięce dwa dni i za- cząłem marzyć, aby urzeczywistnić w pełni dojrzałym wieku harcerskie marzenia. Zgłosiłem w Hufcu chęć założenia drużyny. Przyjęli mnie wręcz entuzja- stycznie, z otwartymi ramionami. Dali podstawowe książki o tematyce harcerskiej. Moja drużyna została zarejestrowana: 27 Drużyna Harcerzy im. L. Bra-ille'a przy.......... w Owińskach. Teraz zostałem prawdziwym harcerzem. Dowiedziałem się, że w kraju powstał „Nieprzetarty Szlak" - ruch harcerski przy zakładach specjalnych, szkołach specjalnych, placówkach opiekuńczo-wychowawczych, a nawet przy zakładach wychowawczych i poprawczych. Moi wychowankowie, którzy dotychczas byli wręcz fantastyczni, wykazywali wiele chęci, ży- wiołowo reagowali na moje inicjatywy, gdy im jednak ogłosiłem, że zakładam drużynę harcerską, przyjęli to bardzo ostrożnie, niechętnie. Nie zachęcałem ich. Uważałem, że czynienie czegoś na siłę, uszczęśliwianie obietnicami jest bezsensowne. Myślałem, że będę miał „tłumy" chętnych, a skończyło się na ośmiu. Fakt ten tłumaczyłem w ten sposób, iż harcer- stwo uznawali za domenę swoich widzących rówie- śników. Gdzie im się dorównywać do nich? To znie- chęcało, a także to, że będą zbiórki, zamiast cieka- wych zajęć - powieje nudą. Później się dowiedzia- łem, co ich jeszcze „bolało" - śpiewanie harcerskich piosenek. Kochani! Ja nie znałem ani jednej! 84 85 Zabawy i gry to podstawowe formy dziecięcego przeżywania i ra- dości. Ledwo tuptają na nóżkach, uwielbiają zabawę w chowanego. Od tego muszę zacząć: od chowanego. Ogłosiłem pierwszą zbiórkę po południu. Była piękna pogoda, dzieci wyszły z internatu. Spotkanie z moimi „żółtodziobami" harcerskimi wyznaczyłem na korytarzu na parterze. Przychodzą na wyznaczoną godzinę, wszyscy w butach. - Buty niepotrzebne! - zapomniałem wam o tym powiedzieć. - To nie idziemy do lasu? - Dzisiaj nie. - To co będzie? Zbiórka? - spytali z niechęcią. - Żadnych zbiórek, bawimy się w chowanego. Nastąpiła przerwa. Pojąłem natychmiast, że czte- rech widzących się uśmiecha (wśród dzieci był po- dział na dwie grupy: widzących bez względu na ja- kość korzystania ze wzroku, i niewidomych, to znaczy brajlaków), a niewidomi wykazują objawy znie- chęcenia. - Ja wam się schowam w internacie męskim, a waszym zadaniem jest mnie odszukać. Wszystkie drzwi od pomieszczeń, w których mogę przebywać, będą otwarte. Będę dawał znaki stukaniem, cichym klaskaniem, szuraniem. Im ktoś będzie bliżej mnie, tym głosy będą bardziej ciche. Widzący będą mieli zawiązane oczy. Od pierwszego znaku mierzę czas. Niewidomi okazali zadowolenie, że widzący kole- dzy będą mieli chusty na oczach. Udaję się na półpiętro, daję cichy znak i obserwuję, czy ktoś się ruszy. Dwójka niewidomych wystar- towała biegiem przed siebie. Korytarz miał prawie 30 metrów długości, znają go doskonale, pozwolili sobie na bieg. - Gdzie biegniecie? - karcą ich stojący. - Przecież nie było znaku! - Ja coś słyszałem - odparł trzeci niewidomy. Ruszył, za nim ostatni. Ci „widzący" z chustami, nie będąc pewnymi, czy mają iść, czy krzyczeć, że tamci oszukali - ruszyli wreszcie ostatni. Tymczasem pierwszych dwóch przyhamowało przed drzwiami, minęło je, przystanęło na następnym korytarzu i nasłuchiwało sygnału. Ja ciągle stałem nieruchomo na półpiętrze, czekając na dołączenie reszty w celu wyrównania szans. Niedowidzący dopiero dołączali, wodząc rękami przed sobą w poszukiwaniu przestrzeni otwartych drzwi, wreszcie dotarli. Dałem następny znak. Niewidomi znowu pierwsi znaleźli się na schodach i biegli po dwa stopnie do góry. Szybko uciekłem im na piętro w długi korytarz internatu chłopców. Gdy się znalazłem na jego końcu - niewidomi już byli na piętrze. Ja otwierałem na następnym prostopadłym korytarzu niektóre drzwi od sal - taka była umowa. Szybko cofam się na palcach - niewidomi sprawdzają na poprzednim korytarzu drzwi, niedowidzący są z tyłu. Szybko wycofuję się, bowiem, mimo że byłem w tenisówkach i biegłem na palcach - usłyszeli moje odgłosy. - Tam! Tam słychać pana! - szepcąc ciągle zbliżają się w kierunku głosu. Zaszyłem się za szafę w przedostatniej sypialni i teraz ja nadsłuchuję. Chodzą po korytarzu, zatrzy- mują się przy każdych otwartych drzwiach i nadsłu- chują, uciszają resztę z chustkami na oczach, która dopiero teraz dotarła do ostatniego korytarza. Rzu- cam mały plastikowy klocek w przeciwny kąt sypialni. Bardzo szybko zjawia się chłopiec w drzwiach. Teraz zza szafy mogę obserwować jego skupienie. Stoi znieruchomiały, lekko skręca głowę, to w jedną, to w drugą stronę kierując ucho na ewentualny ślad szmeru. Przychodzi następny, zatrzymuje go w drzwiach dłonią. Jednym palcem przez moment pocieram po boku szafy. Zareagował. Skrada się na palcach, ciągle mając wykręconą głowę w oczekiwaniu na następny szmer. Dzieli nas około trzech metrów. Kolega skrada się za nim. Potarłem palcem tylko dwa razy. Ruszył w stronę szafy i natychmiast za nią do kąta, dopadając mnie z triumfem zwycięstwa. - Mam pana! Ile minęło czasu? - pyta natych- miast. Wymieniliśmy uwagi. Stwierdzili jednogłośnie, że niewidomi mogą się bawić w chowanego. Pretensje mieli niedowidzący, którzy mówili, że z niewidomymi nie mają szans, bo oni szybciej chodzą i lepiej się orientują. Mieli rację. Wprowadziłem dwie odrębne konkurencje. Dzieci niewidome są przyzwyczajone do sytuacji niewidzenia, posiadają tzw. „zmysł przeszkód" oraz doskonałą pamięć mięśniową, dzięki której wiedzą, kiedy skręcić na załamaniu korytarzy - bez dotykania ścian. Niedowidzący przy zawiązaniu im oczu mieli spowolnione ruchy i nie mogli konkurować z kolegami niewidzącymi. Przypomniała mi się taka sytuacja: gdy w trud- nym dla kraju okresie, kiedy zdarzało się, że nagle wyłączano prąd, wychowawcy się gubili. To niewi- dzący chodzili do biurka znaleźć latarkę trzy pokoje dalej, a nawet byli przewodnikami - prowadząc w ciemności wychowawczynię za rękę. Zeszliśmy ponownie na dół na miejsce startu. Ja schowałem się w dalekim kącie na drugim piętrze. Gra miała podobny przebieg. Gdy po godzinnej za- bawie chciałem zakończyć, niespodziewanie oni za- proponowali mi rolę odwrotną. Cała drużyna się schowa, a ja ich będę szukał. Zawiązali mi oczywi- ście oczy. Przechodząc psychiczne katorgi przegra- łem z kretesem. Zabaw i gier organizowałem bardzo dużo, korzy- stając z różnej literatury i własnych pomysłów. Wy- magały one oczywiście adaptacji do naszej specyfiki Popełniłem jednak niewybaczalny błąd - nie doko nywałem notatek. Powstałaby może książka „Gry i zabawy w ciemności". aaa Balon Człowiek niewidomy nie ma możliwości widzenia czegoś w locie - motyla, ptaka, samolotu... Zastana- wiałem się, czy moim harcerzom nie stworzyć na- miastki dotykowego stwierdzenia unoszenia - klejąc balon. Pamiętałem ogólne zasady jego wykonania z liceum w Pniewach. Gdy zapoznałem moich druhów z planem, okazali wielkie zdziwienie. - Balon? To można skleić balon? Na pewno poleci do góry? - pytali. - Mam nadzieję, że poleci, musi lecieć! Wykazali olbrzymie zainteresowanie. Nie mogli absolutnie zrozumieć, w jaki sposób z prostokątnych bibułek można zrobić okrągły balon. Znali tyl- ko kształt nadmuchiwanych, karnawałowych balo- ników. Mój najmłodszy harcerz spytał wręcz: - A czym on będzie nadmuchiwany? - Napełnimy go ciepłym powietrzem, a w jaki spo- sób, przekonasz się dopiero, gdy balon będzie gotowy. Wyciąłem z bristolu tzw. bryt - podstawowe „mu- stro", z których się sklei ten latający wehikuł. Bryt był długi, miał przeszło dwa metry. Taki wysoki bę- dzie nasz balon. Chłopcy sklejali po kilka kwadratów bibułek uważając, aby kolory były na przemian. Wybrali pasy biało-czerwone - nasze narodowe. Kle- jeniem wymagającym precyzji zajmowali się widzący. Niewidomi ostrożnie dociskali palcami krawędzi klejonych pasów. Wszystko to było wykonywane na klęcząco w sali gimnastycznej. Pasy zaś klejone były na ławeczce gimnastycznej. Gdy pierwsze dwa leżały wyschnięte na podłodze, skleiłem je razem. Gdy wyschły, wziąłem ten prze- szło dwumetrowej wysokości pas, wszedłem na krzesło i prosiłem chłopców, aby delikatnie rozchylili ten fragment, stanowiący jedną ósmą części balonu. Teraz dopiero widzący zrozumieli, że jest to część balonowej czaszy. Niewidomi podchodzili i delikatnie wodzili po bibułce na boki i do góry, szukając okrągłych kształtów. Nie byli przekonani do nich. Dla nich był to fragment zbyt mały. Po kilku dniach mozolnego klejenia balon był pra- wie gotowy. Chłopcy doszli do dużej wprawy. Ostat- niego, najtrudniejszego klejenia - złączenia całej czaszy - dokonałem sam, podobnie jak wzmocnienia na górze i obręczy z pasa bristolu na dole. Ku wiel- kiej radości - dzieło było gotowe. Teraz wypadało pokazać to niewidomym. 90 91 Balon unosi się Przywiązałem górę balonu do kółek gimnastycz- nych i podniosłem. Przez obręcz pierwszy chłopiec wszedł do środka balonu. Wodził dłońmi po cienkiej powłoce nowego dzieła i obracał się chcąc dojść do przekonania, czy to rzeczywiście ma wymagany kształt. - Teraz poznaję, to naprawdę będzie okrągłe! Podobnie oglądało balon trzech pozostałych. Należało teraz napełnić balon ciepłym powietrzem i dokonać próbnego „rozruchu". Ale czym? Gdy nie było chłopców, położyłem pod obręcz maszynkę elektryczną. Gdy przyszli po około pół godzinie - balon był w miarę nagrzany, nadymał się uzyskując właściwy kształt. - Jaki on fajny! Super! Niewidomi podchodzili dookoła i pierwszym ich wrażeniem było: - Ale on gorący, aż parzy w ręce! Któryś z nich wpadł na pomysł, aby go objąć, chwytając się za dłonie. Potrzeba było czterech chłopców. - Trzeba go jakoś nazwać - zażartowałem. - No jasne, że trzeba! Po wielu propozycjach uzgodnili, że należy go na- zwać „Staś" od imienia najmłodszego harcerza. Sta- nęliśmy dookoła, Stasiu podszedł, dotknął go dłonią i rzekł z dumą: - Nadaję ci balonie imię „Staś". Lataj wysoko! Nazajutrz jest pogodnie, nie ma wiatru. Można wypuścić naszego „Stasia". Znajduję stare wiadro bez dna i suche drewno. Po jego spaleniu, gdy był wielki żar, nałożyli chłopcy obręcz balonu na wia- dro. „Staś" szybko pęczniał. Gdy był już bardzo 92 twardy od nagromadzonego gorącego powietrza - kazałem wszystkim chłopcom - a zebrało się ich bardzo dużo - podejść i pooglądać, podotykać na- szego „Stasia". Po chwili będąc pewnym, że wystar- tuje, dałem sygnał: - pięć, cztery, trzy, dwa, jeden, start! - krzyczą dzieci. Gdy się uniósł, wszyscy krzyknęli: Hura! Spoglą- dają do góry, zadzierają głowy nawet niewidomi, za- pominając z przeżycia o swoim niewidzeniu. „Staś' się unosi, jest na wysokości trzeciego piętra, dostaje podmuch, skręca wprost na czubek drzewa, zahacza się i rozdziera. - A ja mu życzyłem wysokich lotów - skwitowa] „wypadek" ojciec chrzestny. Nie myślałem, że klejenie balonu wzbudzi tak duże zainteresowanie. Zgłosiło się wielu do drużyny. Skleiliśmy następny balon, mniejszy i wypuszczali- śmy go na dużej łące nad Wartą. Startował wielo- krotnie ku radości dzieci. Najlepszą zabawą było wy- puszczanie balonu przez jednego chłopca, który na- stępnie biegł za nim do miejsca lądowania. Po balo- nowych atrakcjach bardzo wielu chciało się zapisać do harcerstwa. aaa Biwaki To dziedzina wypoczynku i rozrywki uwielbiana przez dzieci. Dlaczego nie mieli jej przeżyć niewido- mi? Organizacyjnie jest to trudne: drzewa w lesie, a zwłaszcza linki namiotowe, stanowiły niebezpie- czeństwo, budowa latryn w oddali od namiotów, pa- lenie ognia, gotowanie posiłków. Nabieraliśmy doświadczenia, w czym bardzo duże zasługi miał wyjątkowy organizator, nieżyjący już śp. Marian Hampelski. Wspomnę tylko dwa momenty, godne moim zdaniem podkreślenia. Biwak na Dziewiczej Górze koło Czerwonaka W piątek po obiedzie meldujemy zgłoszony przy- jazd w leśniczówce i rozbijamy nieopodal w lesie dwa wojskowe namioty. W pobliżu rowek z kryształową, źródlaną wodą. Biwak przygotowany, flaga wisi przymocowana do konara, czas zbierać chrust na wieczorne gotowanie i wybrać miejsce. Jest piękna polana i tam przynosimy gałęzie. Po chwili podjeżdżają samochody wojskowe z kuchnią włącznie. Żołnierze stawiają kilkanaście namiotów i wykonują wiele jeszcze czynności z zamontowa- 94 95 niem głośników i rozpaleniem ognia w kuchni polowej włącznie. Dowiadujemy się od nich, że jeden z po- znańskich hufców przyjedzie na biwak. Siedzimy wokół ognia, nad którym wisi na drągu nasz kociołek. Woda w nim zaczyna parować. Z oddali słychać śpiew, potem gwar i za chwilę wychodzi czołówka zza zakrętu. Przyjechali. Nasi nie przyjęli tej niespodziewanej wizyty z radością. Poznaniacy wszystko, z łóżkami włącznie, mieli gotowe, więc rozlokowali się szybko. Ponieważ chłopców ciągnie do ognia, przybiegli popatrzeć. Przybysze zauważyli, że wśród nas są niewidomi. Niesie się wieść po na- miotach i grupa przybyszów rośnie. Nasze dzieci od dawna mają na taką sytuację nazwę: „ZOO". Nastę- puje cisza absolutna. Nasi czują hipnotyczny wzrok otaczających, a oni stoją jak posągi. - Tylu was jest, przynieślibyście chrust, bo nam się herbata nie zagotuje - rzekłem. Stała się rzecz niespodziewana. „Posągi" nagle oży- wiły się, ożyły, jeden coś szepnął i za chwilę wystar- towali jak sprinterzy. W ciągu kilku sekund wszyscy byli w pobliskim lesie. Długo nie trwało, przychodzi pierwszy z naręczem narąbanego drewna, a minę ma druh jak bohater: oczki błyszczące, cały radosny. - Gdzie to podwędziłeś? - pytam i objaśniam mojej grupie z jakim darem przybył druh. - Powiedziałem kucharzowi wojskowemu, że wam brakuje drewna, to mi kazał zabrać - odpowiedział z dumą. - Dziękuję ci, dołóż pod kocioł. Drewna mieliśmy na czas całego biwaku. Prosiłem ofiarodawców, aby przynieśli swoje kubki, mamy bowiem zamiar poczęstować ich herbatą. Nie reagowali, mieli jej dosyć. Powiedziałem, że nasza jest nadzwyczajna, bo leśna. Wyjąłem z kie- szeni dwie zielone szyszki i wrzuciłem do kociołka, a także trochę herbaty z paczki. - Piliście leśną herbatę? - Nie. To musi być klawe! - powiedział nasz ofia- rodawca drewnianych szczap i skoczył po kubek. W ślad poszła reszta. Nasze dziewczyny z panią przyniosły skibki. Zabraliśmy się do kolacji. Zorien- towałem się, że kadra, z której szeregów są czekający z kubkami, chciała ich przygarnąć do siebie. Prosiłem, aby tego nie czynili i przyłączyli się do nas. Druh i druhna - drużynowi przysiedli się do naszego ogniska z kociołkiem. Herbatą byli zachwyceni. Zapach lasu, gorzkawy smak i jej tajemniczość przed degustacją zrobiły fu- rorę. Zacząłem opowiadać o naszym Zakładzie, o naszej specyfice i zapowiedziałem, że na pytania harcerzy z Poznania odpowiedzą nasi harcerze. Pytań było co raz więcej i tak nieśmiałe, owiane ciszą spotkanie przerodziło się w przełamywanie barier, choć do przyjaźni było daleko. Czy do niej kiedykolwiek dojdzie? Biwak z Zeusowymi piorunami Na czterodniowym biwaku w Kamińsku przewidziany był sprawnościowy bieg harcerski. Bieg zaplanowałem dookoła Jeziora Miejskiego na trasie długości około 5 km. Zastępy wyruszały wraz z dorosłym przewodnikiem co 30 minut. Zadań do wykonania było kilka - Wszystkie trzy zastępy wyruszyły na trasę. Była godzina 15.30, gdy wyszedł ostatni patrol. Pomiędzy chmurami przedzierało się słońce i grzało bardzo silnie. Stałem na wysokim wzgórzu w lesie nad jeziorem, miałem tam świetny punkt obserwacyjny i dobrze widziałem pracę zastępów. Po kilkudziesięciu minu- tach spokojna dotąd tafla jeziora poszarpała się na- gle, słońce natychmiast przestało rzucać swoje ciepłe promienie. Powiał przyjemny, orzeźwiający wiaterek, który po chwili wezbrał na sile, wył w konarach i kręcił w trzcinach. Jezioro falowało coraz silniej. Nad las, nad jezioro zbliżała się ołowiana chmura. Robiło się ciemno, coraz ciemniej, wydawało się, że szybko zapada zmierzch. Po przeciwległej stronie jeziora, gdzie nie było lasu, lecz pola uprawne, wicher gnał tumany kurzu, który ginął na moment w falach jeziora albo pędził po polu. Zaczęły spadać pierwsze krople deszczu. Jakby na ten sygnał chmura pokryła się błyskawicami. Krążyły po niej we wszystkie strony, by na ułamek sekundy nabrać kierunku w dół. Odezwały się grzmoty. Namioty! Szybko do namiotów! Błyskawicznie skoczyłem w dół i biegłem na złamanie karku kilkadziesiąt metrów, aby zluzować linki. Po tej czyn- ności z powrotem pod górę. Serce waliło z wysiłku i z obawy o patrole. Jestem na szczycie wzgórza. Nerwowo szukam patroli. Są! Dziewczęta na przeciwległej stronie je- ziora, na gołym jego brzegu, biegną zwartą grupą. Jeszcze 200 metrów i zbawczy las. Chłopcy 300-400 metrów za nimi. Już nie można powiedzieć, że pada - leją się z góry strugi, potoki desz- czu. Ciągle błyskawice, ciężki grzmot! Najgorsze jednak nastąpiło za chwilę... Złowieszcza chmura zaczęła zrzucać grad - kulki większe od grochu. Spadały pojedynczo, potem grupkami, uderzały o konary drzew, o ściółkę leśną, by wreszcie sypać bezlitośnie i ciąć wszystko. Dziewczęta zbliżały się do lasu, były wykończone biegiem, ale wybawione. Chłopcy zaś szli parami rozciągnięci. Cała moja uwaga skupiła się na nich. Nagle przystanęli i zbili się w grupkę. Coś się stało - pomyślałem. Moje przypuszczenia okazały się prawdziwe. Za kilka minut zauważyłem, że niosą jednego. Wypadek! Nieszczęście! Uciekłem pod drzewo i rozmyślałem. Grad przestał padać i zamienił się w ulewę. Stałem zrezygnowany, cie-kiy po mnie 2trugi wody, byłem cały mokry, czułem wodę nawet w butach. Pobiegłem im na przeciw. Minąłem grupę dziewcząt i po kilkuset metrach stanąłem zdyszany przy chłopcach. - Co się stało? - pytam zdenerwowany. - Nic, druhu! - przecież w zadaniu mieliśmy udzielić pierwszej pomocy przy złamaniu nogi - odpowiadają i śmieją się. Zrozumiałem. Był to wynik wpajania moim harce- rzom wytrwałości i odwagi. Gdy się wszyscy przebrali w suchą odzież, spytałem Bronka Gruszkiewicza - wychowawcę idącego z tym zastępem - dlaczego się zatrzymali? Odpowiedział: proponowałem im bieg do lasu, ale powiedzieli, że pioruny już nie biją, są i tak zmoknięci, więc trzeba realizować zadanie. Niewiarygodne, ale prawdziwe! Byłem dumny. Po burzy zrobił się piękny, spokojny wieczór. Rozpalili- 99 98 śmy ognisko. Panowała przytulna atmosfera. Wyko- rzystałem ją i przyjmowałem od każdego harcerskie przyrzeczenie. aaa Turystyka Kto jej zakosztował, kto polubił dalekie wędrówki pośród „pól pozłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem", pośród konarów lasów, ten będzie kochał tę dziedzinę wypoczynku. Nasi wychowankowie zasmakowali już w wędrówce po najbliższej okolicy. Rozważałem możliwość zorga- nizowania po odleglejszych miejscach. Przekonałem się całkowicie o zapale, o wytrwałości moich „brajlaków". Chciałem przeprowadzić prawdziwą daleką wędrówkę w nieznane tereny. Za- pewniały to rajdy turystyczne, jakie organizowało PTTK. Nasz pierwszy cel: wycieczka do Wrześni na początku roku szkolnego 1961/62. Odbywały się tam ogólnopolskie uroczystości związane z 60-le-ciem strajków szkolnych. Bałem się tylko jednego: w jaki sposób zostaniemy przyjęci przez ludzi widzących w pociągu, na ulicy, w czasie odpoczynku. Zabrałem więc na ten rekonesans tylko pięciu harcerzy. Ta pierwsza wędrówka każdemu z nas mocno za- padła w pamięć. Skrępowanie, trema, spotęgowane jeszcze przez dochodzące do nas szepty: „Patrzcie, niewidomi" wszystko to w pierwszych godzinach pa- raliżowało moich braj laków. Każdy chciał wówczas zapaść się pod ziemię albo przynajmniej schować głowę, a raczej swoje niewidome oczy. Podobne szepty, a nawet: „Po co on ich tu przywiózł?", docho- dziły do nas zewsząd. Ludzie przystawali, patrzyli i podziwiali. Wyczuwałem nienawiść moich chłopców do ludzi widzących, sam wówczas nienawidziłem wszystkich napotykanych. Poszliśmy szukać noclegu. Chłopcy za żadne skarby nie chcieli spać „z widzącymi". Ja też tego nie pragnąłem: w stodole, na strychu, byle nie z widzącymi. Udało mi się dostać klasę w liceum. Jako tako się rozlokowaliśmy, gdy nagle przyszło czterech harcerzy ze służby ruchu z prośbą o nocleg. Zgodziłem się. Brajlacy milczeli. Nie wydawali się zbyt zadowoleni. Gdy okazało się, że chłopcy byli bardzo rozmowni, traktowali nas normalnie - nie zauważając kalectwa - lody nieufności ze strony mojej piątki zostały przeła- mane. Najbardziej przykra niespodzianka nastąpiła w nocy. Gdzieś po północy do naszej sali wtargnęło trzech dryblasów - chuliganów. Zanim zdążyłem się zerwać z materaca, napadli na moich harcerzy, zbili pasami, spinkami i zniknęli. Leżałem przygnębiony, wsłuchując się w pełne rozpaczy milczenie chłopców. Wiedziałem jaki przeżywają ból - nie ten fizyczny - ból poniewieranego kaleki. Chuligani wpadli znowu. Kategorycznie wyprosiłem ich za drzwi. Moim słowom towarzyszył szyderczy śmiech i... znowu razy pasami, gdzie się dało i kogo się dało. Wybiegłem za nimi za drzwi i zdołałem zauważyć, do jakiej uciekli sali. Poszedłem wprost na posterunek MO. Moje zgłoszenie potraktowano bardzo poważnie. Tak zakończyła się nasza pierwsza wędrówka. Mimo przykrych nocnych incydentów ostatecznym jej 100 101 rezultatem było zwycięstwo. Zwycięstwo moich braj- laków, odniesione nad lękiem, nad kompleksem nie- możności uczestniczenia w poważniejszych rajdach. Byłem przekonany, że można z niewidomymi brać udział w turystycznych imprezach. Gdy odbierałem pamiątkowe odznaki rajdowe i dyplom uczestnictwa, pan z poznańskiego oddziału PTTK podziękował mi za przybycie na imprezę i zachęcał gorąco do brania udziału w następnych. Zapraszał do biura oddziału. Pojechałem. Efektem tej wizyty było założenie koła PTTK. Jak się później okazało, było to pierwsze w kraju koło PTTK wśród niewidomych. aaa Najdłuższy rajd - egzamin turystycznej dojrzałości Wiedziałem, że musi nadejść kiedyś taki moment, taki dzień, kilka dni, w czasie których moi harcerze zdadzą egzamin, zdadzą go lepiej od widzących ró- wieśników. Byliśmy przez uczestnictwo w wielu im- prezach zaprawieni. Znałem wytrzymałość moich turystów i ich zacięcie w pokonywaniu trudności. Taka okazja się nadarzyła. Przypuszczając, że trasy dłuższe nie cieszą się zbyt dużą popularnością i frekwencją, zwlekałem ze zgłoszeniem na cztero- dniowy rajd do Gołuchowa długości 65 km. Niestety wszystkie noclegi były zajęte. Rozmawiałem na ten temat z naszymi harcerkami i harcerzami. Zdecy- dowali aby iść w „ciemno" (takiego użyli słowa!). Przeanalizowałem trasę i stwierdziłem, że nie możemy szukać noclegów w miejscach etapowych, aby uniknąć spotkania z innymi turystami i wywoływania odruchów litości: „Chodźcie pomieścimy się razem". Noclegi dla nas zaplanowałem w małych wsiach przed lub za miejscowościami etapowymi. Wszystkie pozostałe sprawy organizacyjne poleciłem uczestnikom: prowiant, gotowanie, apteczka, ekwi- punek osobisty - sami mieli wybrać szefów od zadań i meldować mi o przygotowaniach. Ekipa rajdowa (6 dziewcząt i 6 chłopców) bardzo szybko się z tym uporała, meldując mi o wszystkim. Zaplanowali jednak zabrać tyle makaronu, że starczyłoby dla plutonu włoskich żołnierzy. Poleciłem skonsultować to z naszymi kucharkami. Następne meldunki już były poprawne. Oto jesteśmy na trasie. Po kilku kilometrach napo- tkani turyści proponują nam nocleg. Józio J. i Jerzy M., którzy byli odpowiedzialni w pierwszym dniu za przygotowanie noclegu, grzecznie dziękują - mają się przecież sami postarać o to. Mijamy miejscowość, na horyzoncie widać następną wioskę. Tam mamy zano- cować. Józio i Jerzy wysuwają się do przodu. Po kilku minutach wchodzimy na podwórze gospo- darstwa, w którym już załatwili nocleg. Starsza go- spodyni, widząc niewidome dziewczynki, wita nas łzami. Szybko jej jednak mija wzruszenie, wszyscy są weseli, chłopcy już zaprzyjaźnili się z psem Burkiem, który przed chwilą był jeszcze bardzo wściekły, a dziewczęta tulą w rękach małe gąsiątka. Atmosfera przyjemna. Wkrótce jesteśmy rozgoszczeni w kuchni. Domownicy komunikują nam, że nie pozwolą, aby dziewczęta spały na słomie; sami pójdą spać do są- siadów, a dziewczętom odstąpią pokój. Czas na obiad. Gospodyni proponuje: „Ugotuję gar pyrów, nasmażę jaj i się najecie". Dziękujemy grzecznie, prosząc tylko o drewno na zagotowanie obiadu. Gdy mówimy, że te oto dwie druhny dzisiaj 103 102 gotują obiad, gospodyni chwyta się za głowę ze zdzi- wienia. Syna prosimy o wskazanie miejsca na roz- palenie ognia z dala od stogów i stert siana, które ustawione były za każdą stodołą lub chlewikiem. Idziemy na skraj wioski. Za opłotkami kobiety w chustach na głowie, mężczyźni w kapeluszach przypatrują się naszemu orszakowi. Dawno nie było tu atrakcji. Dzieci nieśmiało podążają za nami. Wy- bieramy miejsce na rozpalenie ognia. Tłumek kilku- nastu dzieciaków dookoła. Zawieszamy nasz kociołek i rozpalamy ogień. Nie ma wody. Syn naszej go- spodyni posyła chłopca, który najbliżej mieszka i za chwilę gotujemy makaron. Miał być na słodko, ale dostaliśmy 12 jaj. Gdy był miękki, wylewamy wodę. Służbowe kładą tłuszcz i wbijają jajka. Wszyscy się gapią, ale kontakt nawiązaliśmy bardzo szybko. Gdy skończyliśmy „biesiadownie", tubylcy pytają: - Kolację tu też będziecie robili? - Też, przyjdźcie, przynieście chrust do spalenia. Przynieśli, a leśna herbata bardzo im smakowała. Po kolacji przychodzą sąsiedzi, ciekawi - jak póź- niej mówili - zobaczyć te kaleki. W kuchni i pokoju tłok. Śpiewamy, opowiadamy i odpowiadamy na bardzo dużo pytań. Demonstrujemy pismo brajlow- skie. W oczach obecnych odczytuję podziw, wielki podziw! Brajlacy już śpią, ja zaś do późnych godzin noc- nych opowiadam o niewidomych. Nie chcą wierzyć, że mamy orkiestrę w Zakładzie i zespół taneczny. Gdy ktoś pyta o przyczynę utraty wzroku, zaczynam może niefortunnie od ostatniej wojny. Dwie panie ronią łzy. Zmieniam temat i zaczynam mówić o alkoholizmie. Widzę, że mężczyźni czują się nieswojo. Pod 104 koniec mówię obecnym, że niewidomi nie potrzebują litości i nienawidzą jej; potrzebują tylko pomocy. Nato odpowiada mi szczerze gospodyni domu: - A wie pan, jak przyszli ci dwaj - patrzę - jeden ślepy, to myślałam, że przyszli żebrać, ino coś za ładnie byli ubrani. Śniadanie postawiła gospodyni z sąsiadami. Wzruszające było pożegnanie, a dzieciaki niosące nam plecaki odprowadziły nas daleko za wieś. Mieliśmy kilkadziesiąt dyplomów za uczestnictwo w zlotach i rajdach turystycznych 105 Następne dni rajdu do Gołuchowa były bardzo po- dobne do pierwszego, niezwykle udane. Szokowali mnie brajlacy. Sami zapraszali dzieci na ogniska w miejscu noclegów, bawili się z nimi, tradycyjnie częstowali „leśną" herbatą, a nawet grochówką. My zaś jedliśmy wiejski chleb, placek wyrośnięty ponad miarę, jajecznicę z suchą kiełbasą i różne wiejskie wiktuały. Te cztery dni „w ciemno" były dla naszych dzieci i dla nas, instruktorów, przeżyciem tak pięk- nym, tak szczęśliwym, były przełomem w kontaktach z rówieśnikami. Już nigdy się nie krępowali, „ZOO" przestało istnieć. Turystyczny egzamin dojrzałości zdali na bardzo dobry. Rozmiłowanie w turystyce było bardzo duże. Było kilkanaście imprez, trasy sięgały aż po ziemię kosza- lińską. Mieliśmy stałych przyjaciół, z którymi umawiali- śmy się na wspólne trasy. Najlepszymi były całe ro- dziny z Zakładów Przetwórstwa Owocowo-Warzyw- nego w Krobii, którzy zawsze przywozili przeróżne dżemy, kompoty i konserwy. Wędrowaliśmy wspólnie, bez podziałów. Byliśmy współorganizatorami kilku rajdów z metą u nas w Ośrodku, w tym dwóch ogólnopolskich. Szerzyliśmy wiedzę o niewidomych i specyfice ich nauki. Olbrzymim na każdym rajdzie powodzeniem cieszyły się alfabety pisma punktowego i brajlow- skiego. Przeszliśmy wszyscy 29600 kilometrów. Zdo- byliśmy dwie srebrne odznaki turystyki pieszej, przeszło 100 brązowych i jeszcze więcej popular- nych. Staszek Nowak był pierwszym z naszego koła PTTK, zarazem pierwszym w kraju wśród osób z upośledzeniem wzroku zdobywcą odznaki srebrnej. Przeszedł pieszo 360 km. „Litościwi ludzie" się zdarzali, choć nie było to częste. Oto idziemy ulicą Poznania. Podchodzi jakaś pani i pcha chłopakowi w rękę jakieś pieniądze. Jesteśmy na dworcu w Poznaniu. Jakaś serdeczna mama daje może 6-letniemu synkowi kilka cu- kierków i za chwilę on przynosi je najmłodszemu chłopcu. Mamy jednak własne. Podziękowaliśmy, ale on wrócił do mamy z pełną kieszenią naszych. Widząc to podróżni uśmiali się. Coś to jednak dało. W Kórniku wychodzimy z pałacu. Grupa jest duża i jakaś paniusia nie mogąca się doczekać wejścia mówi: - Boże! Po co on ich tu przyprowadził? - Żeby oglądać taką dziwo tę jak pani! - rzekłem bez zastanowienia. Chichot naszych trwał jeszcze po minięciu fosy, a salwy śmiechu po zejściu ze schodów. Zapewnienie atrakcyjnych zajęć, ciekawe spędzanie sobót i niedziel, brak nudy spowodowały, że do mojej drużyny zaczęły zgłaszać się dziewczęta i małe dzieci. Szczególnie czuły byłem w stosunku do maluchów. Założyłem i prowadziłem jakiś czas drużynę zuchową. Wspaniale mi się z nimi pracowało. Byłem dla nich kimś niezwykłym, dającym przez zabawę radość i uśmiech. Tylko małe dzieci tak na- turalnie reagują, uwielbiają i kochają. Był to dla mnie wielki i wspaniały dar od nich. Także i gromada zuchów się powiększała. Z grona wychowawców dołączyli nowi instruktorzy: Janina Wieczorek, Zofia Biskupska oraz będąca już na wiecznej warcie śp. Leontyna Snopek. Powstał szczep z czterema drużynami. Wysoko był oceniany w skali całego kraju. W 1965 roku Główna Kwatera ZHP i ministerstwo organizują u nas ogólnopolską naradę szkoleniową dla 106 107 wszystkich zakładów niewidomych. Stawiani jesteśmy jako wzór rewalidacyjnej pracy pozalekcyjnej i pozasz kolnej. Zostaliśmy uznani za twórców drużyn „Nieprze tartego Szlaku" w specyfice inwalidztwa wzroku. W turystycznych wędrówkach po kraju brało ze mną udział wielu wychowawców, a wśród nich po stać szczególna - Tadeusz Piszczek - historyk i ga wędziarz znający dziesiątki opowieści oraz towa rzyszka mojego życia i wielu turystycznych szlaków - nieodżałowana żona Krystyna, która tak przed- wcześnie zakończyła ziemską wędrówkę. aaa Naprawdę pierwsi Obchody 1000-lecia naszego państwa w 1966 roku obfitowały w wiele uroczystości. Niektóre kierowane były do nauczycieli i szkół. Jedną z form był Ogólnopolski Konkurs Krajoznawczo-Turystyczny „Przez X wieków Polski", który miał zachęcać szkoły do poznania kraju, do uprawiania turystyki, poznania piękna przyrody. Dorobek turystyczny i krajoznawczy miałem z moimi braj lakami bardzo bogaty, większy od wielu szkół normalnych. Nie obawiałem się zadań regula- minowych. Ciekaw byłem tylko, jak podejdą do pro- pozycji chłopcy. Przedstawiłem na zbiórce regulamin konkursu. Gdy przyszło decydować, zdania były podzielone. Spośród 21 harcerzy - 8 wyraziło chęć przystąpienia do konkursu. Byli to najstarsi uczniowie, doświad- czeni, stali bywalcy rajdów, aktywni w pracy harcer- skiej. 8 harcerzy nie było zdecydowanych, twierdząc, że warunki są trudne. 7, czyli reszta drużyny, było przeciwnych. Twierdzili, że dzieci ze szkół normalnych wykonają zadania konkursu na pewno lepiej i sprawniej. Byli to harcerze o krótkim stażu w organizacji, mało zaradni i nie zżyci z grupą. Zostawiłem problem do przemyślenia. Na następnej zbiórce zdecydowana większość wypowiedziała się za zgłoszeniem do konkursu. Uczyniłem to na- tychmiast. Postawiłem przed zastępem następujące zadania: - zastanowić się nad sposobem realizacji zadań konkursowych, - poczynić próby wciągnięcia do konkursu harcerską drużynę dziewcząt, a także młodzież niezorgani- zowaną. Zastępy wywiązały się z zadań znakomicie. Udział w konkursie zgłosiły harcerki oraz 34 członków kółka historycznego pod wodzą Tadeusza Piszczka. Ogółem było 80 uczestników. Jakże mile byliśmy zaskoczeni, gdy po kilku dniach przeczytaliśmy w prasie, że zgłoszenie nasze było pierwsze w województwie poznańskim. W nagrodę dostaliśmy ze Sztabu Centralnego Konkursu w Warszawie 1000 zł na organizację konkursu. Fakty te zachęciły uczestników konkursu, którzy silniej zaczęli wierzyć w swoje możliwości. 108 109 Zwiedzamy zakłady pracy. Poznajemy Owińska Ze szlaków turystycznych z ubiegłych lat mieli- śmy wielu wspólnych znajomych. W czasie wieloki- lometrowych marszów rozmawiali oni z dziećmi nie- widomymi, nawiązywały się przyjemne i szczere kontakty. Do znajomych z tras należeli także turyści z Poznańskiej Fabryki Wodomierzy i Gazomierzy (POWOGAZ). W marcu 1966 r. przyjechali nas od- wiedzić. Rezultatem ich wycieczki było zaproszenie nas do zwiedzenia ich fabryki. Przyjechać miała kl. VI (wszyscy harcerze) dlatego, że wycieczka ta łączyła się z programem ich zajęć w szkole. Wycieczkę zaplanowałem w nieco odmienny spo- sób, niż to się tradycyjnie w szkołach stosuje. Klasę liczącą 12 dzieci podzieliłem na 3 grupy (zastępy) i przydzieliłem im następujące zadania: - grupa I - Co produkuje fabryka i z czego? Czy eksportuje wyroby, ile i gdzie? Zaobserwować w fabryce pracę kobiet. - grupa II - Wynalazki racjonalizatorskie w fabryce. Przeprowadzić wywiad przynajmniej z jed- nym racjonalizatorem. - grupa III -Jakie maszyny stosowane są w fabryce? Kultura, turystyka, odpoczynek i sport pracowników fabryki. Każda grupa miała zabrać ze sobą przynajmniej jedną tabliczkę i papier do pisania. Członkowie grup początkowo niechętnie odnieśli się do wytyczonych zadań. Nigdy takich zadań na wycieczce nie mieli. Mówili: „W fabryce nie ma gdzie pisać. Będziemy się wstydzili". Zapewniłem ich jed- nak, że postaram się o spokojne miejsca do poczy- nienia zapisków oraz ogłosiłem punktację oceniającą, która grupa najlepiej wykona zadania. W fabryce czekał na nas przewodnik. Po wstępnym wprowadzeniu wkraczamy do hali. Przy kolejnej maszynie spotykamy pierwszego znajomego turystę. Teraz on przejmie przewodnictwo. Zatrzymuje tokarkę. Opowiada. Każde dziecko ogląda maszynę. Atmosfera się zmienia. Dzieci, zwłaszcza chłopcy, są bardzo zaciekawieni, zadają wiele pytań. Z innego stanowiska podchodzi następny „turysta" w kombi- nezonie i przez podanie ręki wita się z całą grupą. Inżynier-przewodnik jest zaskoczony. Zaskoczony jestem i ja oraz nauczyciel zajęć praktyczno-tech- nicznych w zakładzie, będący współorganizatorem wycieczki. Atmosfera opisana wyżej trwa i przy następnych stanowiskach. Nie mamy w fabryce aż tylu znajo- mych, ale dwóch prosi inżyniera o przerwę w pracy. Chwytają niewidomych za ręce i oprowadzają. Chłopcy dokładnie oglądają inne typy maszyn, dźwigi, niektóre uruchamiają. Cała wycieczka ma bardzo ciekawy przebieg, zainteresowanie dzieci jest bardzo silne. Zginęła trema, rozmowy toczą się w atmosferze zażyłej znajomości. Poszczególne grupy zadają pytania i rozmawiają z inżynierem, majstrami, pra- cującymi w fabryce kobietami. Po zwiedzeniu POWOGAZ-u idziemy do świetlicy. Tu zastępy zapisują zadania. Następuje moment, w którym dzieci stają się „przewodnikami". Objaśniają i pokazują pismo punktowe, odpowiadają na pytania zadawane przez obecnych i przewodników po fabryce. no 111 i Przy pożegnaniu inżynier nadzoru z pełnym prze- konaniem powiedział, że tak ciekawej wycieczki, o tak dużym zainteresowaniu na terenie POWO-GAZ-u jeszcze nie było. Nazajutrz po wycieczce odbyło się jej podsumowa- nie. Na podstawie złożonych sprawozdań i dyskusji stwierdziłem, że w ich opracowaniu brali udzia] wszyscy członkowie grup. Cała klasa VI zgodnie stwierdziła, że wycieczka była udana i ciekawa. Dzieci najczęściej wymieniały dwie dodatnie strony wycieczki: - możliwość dotykania, oglądania elementów i go- towych wyrobów, - przyjemną atmosferę. Zadaniem szkoły specjalnej dla dzieci niewidomych jest między innymi poznanie otoczenia, w którym żyją i pracują: szkoły, zakłady i miejscowości.. Toteż realizując program konkursu, nie planowałem więcej wycieczek do Poznania czy innych miejscowości. Na jednej ze zbiórek harcerskich sprawdziłem, co dzieci wiedzą o Owińskach. Co tu się zmieniło, co wy- budowano, co się jeszcze zmienia? Dzieci wymieniały przede wszystkim miejscowy znany w kraju Kombinat Ogrodniczy, w którym niejednokrotnie bywały na wy- cieczkach, uroczystościach, akademiach, kilkoro wy- mieniło także Fabrykę Prefabrykatów Budowlanych oraz PGR. Jak na długoletnich mieszkańców Owińsk wiado- mości te były szczupłe, zwłaszcza, że Owińska są wioską, która w ciągu dwudziestu lat po wojnie zy- skała rangę dynamicznie rozwijającej się miejsco- wości. Zaprowadziłem uczestników konkursu - 27 dzieci z klas IV - VII - do Fabryki Prefabrykatów. Na olbrzymim placu przed fabryką złożone są wy- produkowane z żelaza i betonu, gotowe do odbioru elementy budowlane: różnej długości słupy, rury be- tonowe, płytki różnej wielkości, krawężniki itp. Dzieci zatrzymują się same i oglądają elementy. Stwierdzają, że wszystko jest z „cementu" o po- wierzchni bardzo szorstkiej, wszystko jest bardzo ciężkie. Na podstawie ciężaru płyty chodnikowej, którą każdy podnosi, analizują, a nawet dokonują przybliżonych obliczeń ciężkości wielkich elementów budowlanych. Z tych ostatnich wystają grube pręty metalowe i druty. Dzieci stwierdzają, że są to „umoc- nienia". Po obejrzeniu prefabrykatów stwierdzam, że one nie są z cementu. Dzieci się dziwią. Nie ma jednak czasu na rozwiązywanie problemów, bo wzywają nas na teren fabryki. Tu dzieci natychmiast przekonują się, co to jest cement, beton, sprawdzają rękami. Oglądają sposób wyrabiania betonu (cement - żwir - woda) oraz potężne betoniarki. Dowiadują się, że fabryka ma wielomilionowe obroty, co dzieci zadziwia. Przez kilka następnych dni zwiedzamy Owińska. Dzieci przekonują się, że po wojnie postawiono 6 wielopiętrowych domów, że dalsze są w budowie, założono kanalizację, buduje się wodociągi. Owińska zmieniają wygląd, stawia się przy ulicach parkany, przebudowano nowocześnie szosę, w całej miejscowości na ulicach świecą się lampy. Dzieci poznały także zabytki Owińsk. T. Piszczek z kółkiem historycznym szczególnie pomógł nam w realizacji zadań konkursowych z historii. Dwukrotnie przyjeżdżali pracownicy Muzeum Archeologicznego z Poznania. Opowiadali dzieciom o archeologicznych dowodach polskości na Ziemiach Zachodnich oraz szeregu innych odkryć i wykopalisk. Opowiadali także o Owińskach. W dowód współpracy Muzeum Archeologiczne w Poznaniu ofiarowało dla kółka szereg wykopa- lisk, jak: urny, narzędzia a nawet zabawki z gliny. Dzieci zwiedziły także Muzeum. Kółko historyczne wykonało także z masy papie- rowej wiele modeli pomocy naukowych takich jak: ziemianka, szałas, posąg Światowida, żarna, piec celtycki, makietę grodu oraz inne. Kółko historyczne zainicjowało zbieranie pamiątek folkloru ludowego. Przyłączyli się później i harcerze. W swych wędrówkach mających na celu szukanie ginącego folkloru ludowego natrafiliśmy na dwie panie bardzo żywo interesujące się tym zagadnieniem. Panie te znały dużo starych piosenek ludowych unikatowych, nie podawanych w dziełach Kolberga. Piosenki te zostały nagrane na taśmie magnetofonowej. Na rezultaty konkursu czekaliśmy długo. Wielkie było zaskoczenie, wielka radość nas wszystkich bio- rących udział w konkursie, gdy dostaliśmy telegram zawiadamiający nas o tym, że zostaliśmy laureatami! Nagroda była bardzo poważna i wynosiła 50 tys. złotych, z przeznaczeniem na zakup sprzętu tury- stycznego. Uczestnicy zasłużyli na to, aby podjąć decyzję, na co przeznaczyć przyznaną nagrodę. Było tego naprawdę dużo: kilka namiotów, wiele śpiworów, plecaków i innego sprzętu. Gdy odbieraliśmy w Warszawie nagrodę dla najlepszej w kraju szkoły w dziedzinie działalności turystyczno-krajoznawczej, zorientowałem się, że sala patrzy na nas z niedowierzaniem bądź z przymrużeniem oka. Wyjaśniłem więc obecnym, ile mieliśmy rajdów, imprez, kontaktów, odznak turystycznych, ile uzyskaliśmy pomocy naukowych, eksponatów oraz jakie inne zadania konkursowe wykonaliśmy - odezwały się oklaski. Uwierzyli, że byliśmy lepsi od nich. Nawet pan minister. aaa Roztańczeni Jest rok 1960. Odbywa się wieczorek taneczny, urządzony w zimowe, niedzielne popołudnie dla na- szej młodzieży. Idę popatrzeć. Pięknie przygrywa do tańca zakładowa orkiestra. Po kilku „kawałkach" spostrzegam, że tańczy przede wszystkim młodzież naszej szkoły zawodowej i w przeważającej większości dziewczęta i chłopcy z resztkami wzroku. Bardzo mało spotyka się niewidomych. Siedzą pod ścianami lub stoją wokół orkiestry, blisko in- strumentów, jakby tam, pod ścianą nie było ich sły- 114 115 chać. Na moją zachętę do tańca odpowiadają krótko: „Ja nie lubię tańczyć". Postanawiam już tam na tej zabawie, że im pomogę, nauczę tańczyć wszystkich dorosłych. Zwołałem więc nazajutrz chętnych i zacząłem namawiać tych, którzy „nie lubią tańczyć". Wieczorne rozmyślania na temat, jak poprowadzić naukę tańca, nie dają rezultatu. Moje chęci na nic się nie zdają, tu jest potrzebna praktyka. Wielką zatem mam tremę, gdy staję w kole złożonym z przeszło 30 niewidomych i ludzi z resztkami wzroku. Zaczynam od tanga. Polecam wykonywać proste ćwiczenia z odstawianiem nóg. Po- wtarzam je kilkanaście razy, początkowo bez akom- paniamentu - na liczenie. Kilku nie pojmuje. Powta- rzam jeszcze raz, jeszcze dwa. Nie rozumieją moich słów. Podchodzę więc do najbliższego chłopaka i mówię: „Zrób tak jak ja". Odstawiam nogę w bok i dołączam drugą. Jestem tak przejęty, że nie zauważam, że on jest niewidomy. Spostrzegam to po chwili, krew uderza mi do mózgu, wstyd mi. Ale jak mu pokazać? Nie namyślając się chwytam go za stopę i wykonuję wymagany ruch. Spostrzegam, że czuje się nieswojo, ale pojmuje i to jest najważniejsze. Czynię tak z wszystkimi, którzy nie pojęli zadania. Skutkuje! Przy następnych, bardziej skomplikowanych ru- chach powtarzam chwytanie za kostki. Po kilku lekcjach widać już postępy. Wprowadzam więc naj- trudniejszy moment tańca: obrót. Tradycyjnie chwytam za kostki i kierując stopy we właściwym kierunku, choć idzie to bardzo ciężko i często wydaje mi się, że dźwigam przynajmniej po- łowę ciała ćwiczącego. Praca ciężka, dla obu stron nieprzyjemna, ale jesteśmy wszyscy wytrwali. Na którejś z kolei lekcji postęp jest już widoczny, wszyscy tańczą parami. Zauważam niewidomą dziewczynkę niezdarnie wykonującą ruchy. Podchodzę do niej i chwytam za stopy. Halusia pomyliła ruchy, zamiast prawą w tył (tak pozostawiam jej stopy) chce wykonać w przód. Traci równowagę i wali mi się na głowę. Przewracam się i ja. Leżymy za chwilę oboje na podłodze. Rezultatem upadku jest jednak to, że niewidomi niechętnie odnoszą się do mojego chwytu za kostkę. Muszę więc z tego zrezygnować. Zastanawiam się nad nową, lepszą metodą. Jeden z uczestników kursu tanecznego sam mi ją przypad- kowo wynajduje. Polega ona na tym, że niewidomi chwytają mnie za stopy lub kolana i wówczas poka- zuję wymagane ćwiczenia. Kurs zimowy przyniósł dobre rezultaty. Jego wy- nikiem było pokochanie tańca przez grupkę zapa- leńców. Chodzili wprost za mną i prosili, by „urzą- dzić tańce". Nie zastanawiałem się długo. Założyłem zespół taneczny. Na poznańskiej WSWF uczyłem się przez dwa lata tańców ludowych i narodo- wych. Lubiłem je bardzo i miałem je świeżo w pamięci. Zacząłem więc uczyć tańców ludowych, utworzony ze- spół miał być zespołem regionalnym. Praca, wysiłek fizyczny i psychiczny ze strony tak mojej, jak i uczestników zespołu - to było coś po- twornego. Dla zobrazowania go przytoczę fakt, że kroku polki uczyłem przez trzy miesiące i jeszcze wówczas jeden z chłopców (Stasio N.) nie opanował ich. Zostawaliśmy więc po próbie dwa razy w tygo- dniu i uczyłem Stasia dodatkowo. Upierał się strasz- nie, widząc swoje niepowodzenie, stanowczo twier- dził, że nie nauczy się nigdy kroku półkowego. Cier- pliwie mu perswadowałem i ćwiczyłem. I tak jeszcze przez pół roku, aż przyszedł zbawczy moment. Pa- miętam, że Staszek miał łzy w oczach, może z radości, że się nauczył, a raczej dlatego, że przestanę go męczyć. Staszek później jeszcze dwa lata tańczył w zespole i to w pierwszej parze. Gdy odchodził z zakładu, przepraszał mnie za kłopoty i mówił, że krok polki przekonał go, iż trudności w życiu bać się nie można. Dyrekcja Zakładu, widząc nasze postępy, zakupiła nam najpierw krakowskie, a później wielkopolskie stroje ludowe. Braliśmy udział w różnych akademiach i uroczy- stościach. W 1961 r. odbywał się I Wielkopolski Fe- stiwal Kulturalny. Zgłosiłem i mój zespół - 6 par zło- żonych z dzieci niewidomych. Gorączkowo przygoto wywaliśmy się do eliminacji powiatowych. Moi braj- lacy byli niesamowicie wytrwali. Kilkadziesiąt razy powtarzali ćwiczenia, pomagali sobie nawzajem aż do skutku, aż do zwycięstwa. Układ krakowiaka przygotowałem długi (13,5 min) i chwilami strasznie trudny. Figury zmieniałem nawet co dwa takty, nawet co jeden - wymach, tupnięcie, obrót, hołubiec lub jeszcze coś innego, ale dołożyć musiałem. Strasznie często się dziwiłem, że potrafią to zrobić. Krótko przed eliminacjami powiatowymi odbywaliśmy próby codziennie. 6 maja 1961 r. - Pobiedziska. Jesteśmy już na eli- minacjach. Kilkaset osób na sali, zaduch niesamo- wity, w kilkunastu miejscach sali kłęby dymu. Wi- dzowie prowadzą nas wzrokiem i na pewno mówią między sobą: „Co też ci niewidomi pokażą" i każą Jedyny w kraju zespól taneczny dzieci niewidzących w czasie występów. Dzieci Ośrodka od najmłodszych lat chętnie uczyły się tańców i pląsów nam występować jako pierwszym spośród czterech zespołów. Kategorycznie odmawiam i proszę o losowanie. Ponieważ dają nam wolną rękę, więc decydu-ię się na występ na końcu. Już po pierwszym tańcu - burze oklasków. Co działo się po krakowiaku, to trudno opisać. Zdystansowaliśmy wszystkich, zajęliśmy zdecydowanie pierwsze miejsce i tym samym zakwalifikowaliśmy się do finału na szczeblu województwa. Sukces ten zadecydował, że mamy bardzo dużo propozycji na występy. Poznają nas sceny Poznania, Chodzieży, Rawicza, Margonina, Swarzędza. Często widzowie nie wierzą, że to tańczą niewidomi Nie wierzyli też w Rawiczu, gdzie w marcu 1962 r. dawaliśmy koncert wraz z zakładową orkiestrą, chórem zespołem recytatorskim. Zaprosił nas na występ Chór im. S. Moniuszki. Niezwykle serdeczne, niespodziewane przyjęcie w całym mieście. Sala przepełniona, brak miejsc, kilkadziesiąt osób stoi pod ścianami. Po każdym tańcu szalone brawa, kilkakrotnie wychodzimy na scenę, muszę wycho dzić i ja. . Zaznaczyć tu muszę, że przez kilkuletni okres prowadzenia zespołu nie miałem nigdy chłopca niewidomego. Partner w tańcu prowadzi partnerkę i nie wyobrażałem sobie zmiany ról. W czasie tańca pary kontrolowały kierunek, jego zmiany -wzrokiem. Były często sytuacje, że ktoś z pary posiadał tylko mały procent wzroku i wówczas zbyt niebezpiecznie zbliżał się do sąsiedniej pary. Powstawały wtedy mało efektowne luki. Sytuacje takie zdarzały się zwłaszcza pod koniec tańca, kiedy ruch był szybszy, a wysiłek największy. 121 Podsumowując opis mojej pracy z zespołem ta- necznym, pragnę przytoczyć niektóre zapiski z na- szej harcerskiej kroniki: „Z podziwem patrzyłem na piękne wykonane tańce. Poza poprawnie wykonywanymi figurami zachwycił mnie temperament i werwa" - aktorka Państwowego Teatru Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze. „Jestem zachwycony programem zespołu arty- stycznego drużyny ZHP Zakładu Dzieci Niewido- mych z Owińsk. Poziom występu, duży wysiłek, jaki włożono w jego przygotowanie, świadczy o dys- cyplinie kolektywu..." - kierownik Wydziału Kultury Prezydium Powiatowej Rady Narodowej. Później okazało się, że można w bardzo prosty i zrozumiały dla niewidomych sposób nauczać ru- chów tanecznych na podstawie czterech z sześciu punktów nauki pisma Braille'a. Nie ja jednak wpa dłem na ten prosty i genialny sposób. aaa Piżmowiec W 1963 roku panowała zima stulecia. Mrozy w styczniu sięgały -35°C. Nastąpił swoisty fenomen, bowiem stało się to nagle. Warta w Owińskach wy- stąpiła z brzegów i to o 3-4 metry. Jest tam uroczy zakątek - stare koryto rzeki. Setki lat temu jej nurt wykonywał szerokie, dość ostre zakole, długie na kilkaset metrów. Jakiś kataklizm wyprostował nurt i tak powstało to urocze miejsce pod lasem, porośnięte trawą i kę- pami leszczyny oraz innych krzewów. Fenomen po- legał na tym, że rzeka zaczęła występować z brzegu po ulewnych deszczach w czasie, gdy nastały mrozy. Zamarzła więc wylana tafla, na nią wylała się na- stępna woda, która natychmiast zamarzła, a powtó- rzyło się to kilkakrotnie. W ten sposób na starym korycie lód sięgał jednego metra. Później spadły pierwsze wielkie śniegi. Fala powodziowa szybko mi- nęła Owińska i stare koryto Warty stało się cudem zimowej natury. Na trawie pozostały te wielkie lody, a przy brzegu opadająca woda pozostawiła olbrzymie kłębowisko popękanych brył lodowych. Widok podarowany przez siły natury był przepiękny. Nie- które kry poukładane były na wysokość kilku me- trów. Co jakiś czas słychać było odgłosy pękania i zsuwania się mas lodowych. Nie mogłem nie wykorzystać okazji. Zabrałem grupę moich harcerzy i wybrałem się z nimi, aby im pokazać krajobraz „biegunowy". Zafascynowało ich to dziwo zimowej natury. Rozmiłowali się w zrzucaniu z wysokiego brzegu ku Warcie brył lodu. Rzeka była cała skuta lodem. Zniknęły gdzieś stada dzikich kaczek, które miały tu zawsze swoje legowiska. Było im tu dobrze. Na drugim brzegu jest granica poligonu wojskowego. Nikt tam nie miał wstępu, a ptactwo miało nieskrępowane warunki życia i rozwoju w gęstwinie, jaka tam panowała. 122 123 Urwisty brzeg był suchy. Lód wielki przy nagłym spadku poziomu wody porozrywał się i przesuwał w czeluść rzeki. Obok, w dolinie starego koryta za- czynała się ściana lodu. Chłopcy podchodzili do niej i podziwiali. Wdrapaliśmy się na tę metrową ścianę i wędrowaliśmy po niej. Przemierzyliśmy ją całą. Pod lasem, gdzie był ślad starego koryta w postaci szerokiego na kilkanaście metrów wgłębienia, wiosną i latem w niektórych miejscach stała woda. Pod- chodzimy pod skraj lasu i oczom nie wierzę. Było tam oczko wodne, które mimo wielkich, zwłaszcza w nocy, mrozów - nie zamarzło. Widocznie było tam dość silne źródło. Staliśmy chwilę w pobliżu tej krynicy, gdy nagle nieruchoma jej tafla zadrgała. Po chwili zauważyłem, że w toni czystej wody coś pływa. Myślałem, że to zabłąkana wielka ryba. Ku mojemu zdumieniu na powierzchni wody pokazała się głowa z uszkami. Staliśmy nieru- chomo. Niedowidzący zdołali zauważyć to pływające stworzenie. Popływało chwilę, dało nura i na nic zdało się nasze czekanie. Piżmowiec - tak go nazwa- liśmy -już w naszej obecności nie wypłynął. Nazajutrz chłopcy koniecznie chcieli iść jeszcze raz odwiedzić piżmowca i zanieść mu marchwi. Przystałem na to, sam będąc ciekaw, czy uda nam się ponownie spotkać ze stworzeniem zamieszkującym wodne oczko pośród lodowych mas. Wyruszyliśmy po obiedzie. Obok ścieżki prowadzącej w dół w kierunku Warty równolegle prowadził jeden z rowów z gorzelni. Pokusił mnie diabeł, aby wejść na ten rów. Sprawdzam stopą - zamarznięty. Podskakuję, nie trzeszczy, lód ma grubą powłokę. Przechodzę kilka metrów - to samo. Prowadząc gru- pę dzieci zwłaszcza w niepewnym terenie, wykazy- wałem szczególne środki ostrożności. Każę więc chłopcom wejść do rowu i polecam, aby szli za mną w odstępach pięć metrów między każdym. Na końcu szło dwóch - niewidomy z przewodnikiem. Uszliśmy kilkadziesiąt metrów. Ja już nie sprawdzałem grubości powłoki lodowej. Nagle - nie wiem jak to się stało - znalazłem się w piekle. - Stop! - krzyknąłem. - Nie podchodźcie! Wyjść z rowu! Harcerze natychmiast wykonali moje polecenia. Podchodzi jednoręki najstarszy Bolek, któremu granat urwał dłoń, a twarz miał nacętkowaną od prochu, i mówi z rozpaczą: - O Jezu! Pan wpadł do rowu! Pan zaś do połowy tkwił w ciepłej, bagnistej mazi gorzelnianej zwanej tu pulpą lub - w poznańskiej gwarze - ślumpą. Próbuję ruszać nogami, aby się wydostać z tego ciepłego, śmierdzącego piekła. Poruszanie nogami powoduje zanurzanie się w mazi, która wtedy bulgoce, wydobywając z odchłani jakieś ochydne gazy. Opieram się rękami o taflę lodu i staram się unieść, ona się jednak łamie. Proszę wtedy, aby chłopcy wykonali łańcuch, taki jak w znanej bajce; piesek za wnuczkę, wnuczka za babcię, babcia za dziadka, dziadek za rzepkę. Chłopcy wykonali bajkowy łańcuch. Ja chwyciłem silnie kikut Bolka i wytachali mnie z tego śmierdzidła. Wstałem. Ściekała z mojej dolnej połowy brunatna gorzelniana masa i parowałem jak gejzer. Śmieszny to zapewne był widok. Przyjąłem to z humorem. Posłałem Bolka do Ośrodka po dres, sweter i kurtkę. Nie chciałem w tak ohydnym stanie wracać do internatu. 124 125 Byłaby to sensacja i powód żartów na wiele miesięcy. Po kilku minutach wrócił Bolek z rzeczami, ze mnie już nic nie ściekało i nie parowało. Ślumpa zaczęła zamarzać, a ja trząść się jak osika. Podszedłem dwie- ście, może trzysta metrów dalej, aby się przebrać w odludziu i patrzę - za językiem z kamieni, gdzie zawsze był wir - Warta nie jest zamarznięta. Bez namysłu rozebrałem się i w slipkach wszedłem do wody. Najpierw spłukałem śmierdzące mazidło, następnie prawie całe ciało i wyskoczyłem na śnieg. Tu mnie do- padł mróz i przekonałem się na własnej skórze (do- słownie), jaką on ma moc i jak szybko niszczy ludzkie członki. Gdy mnie wyciągnęli ze „śmierdziela" i posłałem Bolka po rzeczy, nie wiedziałem, że znajdę w Warcie przerębel, nie powiedziałem mu, żeby przyniósł ręcznik. Moje ciało parowało więc całe od stóp do głów, a mróz ładował szpile aż do kości. Zacząłem dy- gotać i dostawać drgawek na całym ciele. Pragnąłem jak najszybciej się ubrać. Niełatwe to jednak, kiedy ludzkie kończyny sztywnieją, a ciało wilgotne. Udało mi się założyć koszulę. Potem sweter. Dresu nie byłem w stanie sam ubrać, bowiem nogi dygotały i miałem uczucie że są z gliny. Chłopcy mnie podtrzymywali i w ten sposób stałem odziany, ale bosy. Siadłem na śniegu, chwyciłem sine palce stóp, aby je ogrzać. Były sztywne. Pewnie będzie odmrożenie - pomy- ślałem. Chłopcy widząc moją niezaradność założyli mi ciepłe skarpety, buty i podnieśli mnie. Zauważyłem, że skarpety i buty nie są moje. Bolek pomyślał o wszystkim i przyniósł własne. Ruszam palcami stóp. Nie idzie ich uruchomić. Zaczy- nam niezdarnie chodzić, truchtać. Trwało to może z dziesięć minut i zaczynam czuć ciepło, wreszcie gorąco. - Już jest dobrze. Idziemy do piżmowca - rzekłem. - Nie! Wracamy do Zakładu! W tym stanie pan nie pójdzie! - Pójdę! Naprawdę już mi nic nie jest. Zwinąłem zamarzające w międzyczasie rzeczy i włożyłem na krzak. W czasie marszu do piżmowca jest mi bardzo go- rąco. Zbliżamy się wreszcie do zdroju. Zatrzymujemy się i czekamy w ciszy i bezruchu. Piżmowca nie ma. Odpoczywa gdzieś w zakamarkach. Wrzucamy marchewki do wody i wracamy do internatu. Po drodze zabieram zmarznięte rzeczy i sztywne buty. Gdy mijamy miejsce mojej „wpadki", zatrzymuję się. Płynie wierzchem parująca ślumpa. W tym miejscu rów zakręcał o 90. Nie dziwię się, że para nie pozwalała na utworzenie grubej skorupy lodowej. W internacie biorę prysznic i piorę wszystkie rzeczy z butami włącznie. Prać pomagają mi moi harcerze. - Jeśli chcecie, żeby z mojej przygody zrobiono sen- sację i pośmiewisko, opowiedzcie o wszystkim kole- gom i nauczycielom - rzekłem do nich na koniec. - Nie powiemy! - zapewnili i dotrzymali słowa. Nieprawdą jest, że w Gdańsku wymyślili kąpiel w lodowatej wodzie. To ja byłem pierwszym morsem, przy -ll°Cjużw 1963 roku! Zapiszcie mnie proszę jako honorowego członka do Waszego Klubu Morsów. Chyba mi się to należy. Warta płynęła leniwie, powróciły na swoje miejsca stada kaczek, a my jeszcze w kwietniu chodziliśmy na lód leżący na trawie starego koryta Warty. Dodać muszę, że od czasu kąpieli w przerębli nigdy nie chorowałem na grypę. Widocznie była to „szczepionka" uodparniająca na całe życie. 126 127 aaa Powiedzcie, jak jestem wysoko? Trudne zadania Kto z młodzieży wie dzisiaj, co to jest atletyka te- renowa? Pytałem o to w gronie znajomych. Twierdzili, że jest to bieganie po terenie leśnym. Mało w tym prawdy. Jest to wykorzystanie do ćwiczeń wszelkich możliwości, jakie daje teren. Moi druhowie wykonywali wiele ćwiczeń: skakali przez rowy (niewidomi także, nawet z rozbiegu), za pomocą dwóch lin zawieszonych na drzewach prze- chodzili nad strumykiem. Wielką radość sprawiały im skoki w dół do piaskowej kopalni. Skoki zaś były długie - 7 i więcej metrów. Wchodzili na drzewa. Gdy niewidomy harcerz był nad naszymi głowami, zawsze sprawdzał: - Powiedzcie jak jestem wysoko? - Metr nad naszymi głowami. - Wysoko do czubka? - Jesteś w połowie drogi. Nie wchodź wyżej! Schodził powoli, szukając stopą gałęzi, a gdy już na niej stał, zaczynał tą samą czynność dłonią. Zej- ście zawsze było trudniejsze od wejścia, jak w gó- rach. Aby się wczuć w ich „stan", poznać trudności i przeżycia niewidzenia, bywało, że sam dokonywałem prostych prób z zawiązanymi oczyma lub podnosiłem głowę w kierunku nieba. Zawsze przegrywałem i towarzyszył mi w czasie wykonywania zadania podświadomy lęk i niepokój. Oni mnie za to strasznie lubili. Oto ich nauczyciel i druh wciela się w ich los niewidzenia, próbuje razem z nimi pokonywać trudności, przeżywając je w tych samych warun kach: w ciemności. Przechodzimy także po powalonym drzewie. - Teraz ja - mówię, gdy wszyscy pokonali pień. - Zamknie pan oczy? - Nie, zawiążcie mi je chustką. Ciekawe, niezmiernie ciekawe, że do zawiązania chusty zgłaszali się niewidzący. Co ich tak pchało do tej czynności? Jestem już „brajlak". Jeden z chłopców podprowadza mnie bezradnego do kłody, stuka, abym słuchowo wyczuł jej umiejscowienie - można wchodzić -daje mi znak do startu. Teraz on jest moim „szefem", teraz on jest ważny, on ocenia i podsumowuje. W takiej sytuacji niewidomi mnie dotykali za biodro, kolano i reagowali na każdy ruch, na każde za- chwianie. Zależało im na tym, abym nie spadł. Ja zaś wysuwałem stopę, delikatnie sprawdzałem środek kłody i wykonywałem krok. Nie było to łatwe, chwiałem się oczywiście, a jak nie mogłem utrzymać równowagi, aby nie spaść, przytrzymywałem się na głowach, to lewego, to prawego - w zależności, gdzie mnie znosiło. - Karny! Punkt karny! - krzyczeli sędziowie. - Darujcie mi, proszę! - Nie darujemy, już są dwa karniaki - mówili z sa- tysfakcją ważniaków. Tak posuwałem się, a im kłoda była węższa, tym zaliczałem więcej karniaków, spadając na runo. - Miał pan więcej karniaków od nas - mówili. - Jesteście lepsi! Rozpierała ich duma. Prowadząc z harcerzami zajęcia terenowe stopnio- wałem trudności. Za wyczyn godny podkreślenia, chyba najtrudniejszy uważam pokonanie kilkuna- stometrowego strumyka po linie przymocowanej do drzew po obu jego brzegach. Zawsze sprawdzałem przeszkodę, pokonując ją osobiście i dzieląc się na końcu uwagami. Tak było w czerwcowe, upalne popołudnie. Będąc ze starszymi harcerzami w lesie, zawiązałem do drzew nad strumykiem grubą gimnastyczną linę. Przeszedłem na drugi brzeg sprawdzając, o ile obwiesi się nad strumykiem. Odległość do tafli wody i mułu wynosiła około jednego metra. Chłopcy pokonali tę przeszkodę z różnym skutkiem szybkościowym, ale nie było żadnych problemów. Niewidomi chwytali rękoma wysoko zawieszoną linę, wysuwali powoli stopy, jak najbliżej brzegu, a gdy wyczuwali miękkie podłoże, odwracali się, poprawiali chwyt i rzucali stopy na linę. Potem przekładając na przemian ręce i nogi posuwali się na drugą stronę. Niedowidzący zaś mówili, że to pestka. Został jednoręki Bolek Ociopa, który ratował mnie z piekielnej czeluści w wyprawie do „piżmowca". Stoi znieruchomiały i miotają nim myśli. Zapanowała cisza. Wszyscy myśleli to samo: ruszy Bolek bez jednej dłoni czy nie? Czy jest to dla niego zadanie możliwe do wykonania. Wiedziałem, że ruszy, bo Bolek był odważny, a decyzje podejmował szybko. Nagle ruszył się, schwycił dłonią linę, podszedł na skraj, odwrócił się do nas plecami, założył kikut na linę, zarzucił nogi i już jest w powietrzu. Przełożył rękę z kikutem za głowę, dosunął dłoń i w ten spo- 130 131 sób wykonywał trudne dla niego ćwiczenie, a nogi przekładał tak jak wszyscy. Gdy pokonał odległość i zeskoczył na naszym brzegu, nie biliśmy mu braw. Któryś z harcerzy tylko zapytał: - Boli cię ręka? Bolek zaprzeczył. Rękę bez dłoni w zgięciu łokcio- wym miał czerwoną. To był cudowny chłopak! Po wielu latach byłem na trybunie stadionu „Olimpii" w Poznaniu, gdzie odbywały się Mistrzo- stwa Polski inwalidów wzroku w lekkiej atletyce. Spiker wzywa mnie do bocznej furtki. Zgłaszam się i poznaję Bolesława. Cieszyliśmy się ze spotkania jak przyjaciele. aaa Zieleń lasu Wszyscy pracujący w środowisku niewidomych lub mający z nim styczność wiedzą, jak ostrożnym należy być w sytuacji zagrożenia odklejeniem siatkówki. Opisano fakt utraty wzroku przy sznurowaniu butów, a nawet w czasie jazdy pociągiem. Znany mi jest inny tragiczny przykład utraty wzroku u chłopca, który się zapatrzył w wieczorne ognisko. Jest wielką tragedią człowieka, który nagle, czasem z zupełnie błahej przyczyny, zapada w ciemność. Miałem w drużynie ZHP Tadka. Wyjątkowy to był chłopak. Bardzo uczynny, zaradny, mający żyłkę or- ganizatorską. Nie opuścił prawie żadnego rajdu. Na każdej naszej turystycznej imprezie był moją prawą ręką i bardzo dużo pomagał. Nie miał od lekarzy okulistów zaleceń wynikających z tendencji do od- warstwienia siatkówki. Po ukończeniu szkoły zawo- dowej poszedł do pracy do spółdzielni inwalidów w Poznaniu. Wszedł w tryb samodzielności. Spotykam go po kilku latach na moście Teatral- nym w Poznaniu, idącego z białą laską. Szedł pewnie, uderzając rytmicznie jej końcem przed sobą, na przemian w lewo i prawo. Każde spotkanie z wycho- wankiem i druhem jest radosne i przyjemne. Miałem tylko odrobinę czasu i wahałem się, czy przystanąć i porozmawiać. Może niedawno wyszedł ze szpitala? Może ma dół psychiczny? Może źle zniesie wspomnienia ze „świata widzenia"? Miotały mną te myśli, gdy Tadek stukając lekko laską znalazł się przy mnie. -Dzień dobry Tadziu! Bardzo się cieszę, że cię spotykam. - Dzień dobry panu! - poznał mnie natychmiast. - Widzi pan, dołączyłem do grona brajlaków. Stało się to tak nagle. Brałem udział w spływie kajakowym. Tak było pięknie. Kilka już dni trwał spływ. Któregoś ranka po noclegu spakowaliśmy bagaże do kajaków i znosiliśmy je na wodę. Z kolegą podniosłem kajak i stało się. Od tego czasu nie widzę. Ostatni widok, jaki pamiętam, to zieleń drzew, kolor wody i kajaka. Twarz miał kamienną, głos monotonny i spowol- niony. Rozmowa się nie kleiła. Spytałem go, czy go 132 133 podprowadzić. Podziękował mówiąc, że musi na- uczyć się sam chodzić po mieście. Tadziu! Pamiętasz zieleń naszych wędrownych szlaków? Pamiętasz tor saneczkowy, na którym tak bardzo lubiłeś zjeżdżać? Pamiętasz może wygląd mojej twarzy? Nie masz żalu, że zaraziłem cię wędrówkami, widokiem piękna przyrody? aaa Zakazana Wigilia Na początku lat sześćdziesiątych ideologia władzy wraz z zakazami dotarła do nas po szczeblach od góry w dół. Nastąpił całkowity zakaz uczęszczania dzieci do kościoła. Kto zna Ośrodek w Owińskach, wie, że obie budowle się stykają, a od drzwi Ośrodka do kościelnych jest około 10 metrów. Wychowawcy przemykali się szybciutko od naszych drzwi do tych w świątyni. Potem chodzili od strony ogrodu przez zakrystię. Walka z religią dotyczyła także Wigilii Bo- żego Narodzenia. Mojemu przybocznemu niedowidzącemu Staszkowi Nowakowi z Kłodzka zaproponowałem zorganizowanie dla drużyny Wigilii. Przyjął propozycję i omówiliśmy przebieg planowanej uroczystości. Był to 1963 rok - pamiętna zima stulecia, w której panowały tęgie mrozy i spadło dużo śniegu. Naszą uroczystość chciałem urządzić w lesie. Kilka dni wcześniej poszedłem ze Staszkiem szukać drzewka. Znaleźliśmy samotną, około dwumetrową sosnę na małej polance przy starym korycie Warty. Na dzień Wigilii Staszek przygotował kilka par sanek, dwa plecaki drewna od palacza, a ja słodycze i opłatki. Na kilka dni przed wyjazdem dzieci do domu na święta Bożego Narodzenia była piękna pogoda. Około 20.00 wtajemniczyłem w mój plan dwóch wycho- wawców, u których w grupach internatowych byli moi harcerze i prosiłem o zwolnienie chłopców. Wykazali olbrzymie zdziwienie naszym planem, ale chłopców zwolnili. Oprócz Staszka, harcerze z drużyny nie wiedzieli o planowanej uroczystości. Na jego sygnał kolejno przynosili swoje rzeczy: kurtki, buty, czapki, itp. - do miejsca zbiórki w końcowym pomieszczeniu Zakładu, jakim jest szatnia koło kotłowni. Tam się ubraliśmy, zabraliśmy sanki, plecaki i palacz wypuścił nas cichaczem bocznym wyjściem na podwórze. Chłód uderzył w policzki. Nad domem starców, który usytuowany był za Zakładem, świecił księżyc w pełni, a śnieg mienił się tysiącami sre- brzystych odblasków. Każda postawiona stopa po- wodowała charakterystyczne dla zmarzniętego śniegu skrzypienie. Nie było wiatru. Piękna, cicha noc. Omijamy kościół i wychodzimy z bramy. Zgodnie z zapowiedzią nie odzywamy się. Z bramy w lewo, w dół w kierunku Warty. Nie chciałem późną porą prowadzić ich przez las, więc biorę kierunek na łąkę. Teraz śnieg po kolana. Prowadzę grupę 12 chłopców na czele, przecieram szlak. Ciągle cisza, 134 135 słychać tylko oddechy i skrzypienie śniegu. Po kil- kudziesięciu metrach nagle wpadam cały w śnieg, a za mną Bolek. Zapomniałem, że na trasie jest głęboki rów od gorzelni - cały zasypany śniegiem. Po- konujemy wszyscy tę przeszkodę. Po lewej stronie jest las, a po prawej widać w poświacie wzgórze sta- rego cmentarza. Za chwilę przechodzimy przez ze- psuty już dzisiaj mostek i po kilku minutach jesteśmy na miejscu przy naszym drzewku. Otrzepujemy się ze śniegu. Ustawiamy łukiem przy drzewku sanki. Nasze wigilijne drzewko ma na gałązkach wielkie poduchy śniegu. Staszek wyciąga świeczki. Wtykam pierwszą w śnieg i zapalam, po- tem następną, aż po samą górę. W ciemności lasu piękny to widok. Ten cudowny blask podziwiają tył ko ci, którzy mają resztki wzroku. Niewidomi zdej mują rękawice i wyciągają dłonie do ciepła świec chcąc się przekonać, czy rzeczywiście się palą. Roz- daję wszystkim opłatki i zaczynam łamać się z pierwszym chłopcem. - Wigilia! Wigilia! Nasza Wigilia! - mówią rozentu- zjazmowani chłopcy. Wzajemne łamanie się opłatkiem i życzenia są tak bardzo szczere i radosne. Tylko wielki pisarz oddałby tę niezwykłą atmosferę, tę niezwykłą dobroć mło- dzieńczych serc i radość z nich bijącą. Potem już nigdy nie przeżywałem tak wzruszających życzeń od dzieci. Staszek, doskonały organizator, pomyślał o wszyst- kim. Po życzeniach Bolek cichutko na organkach zaczyna grać „Bóg się rodzi". Włączamy się i my ci- chutko: „moc truchleje..." Z rosnącego obok drzewa spada z gałęzi garść śniegu i migocą tysiące srebrzy- stych płatków w blasku naszego drzewka. Staszek już rozpala ognisko. Ja zaś częstuję czekoladą i piernikami. Śpiewamy kolędy. Niesie je echo po lesie. Po chwili Bolek prosi o chwilę dla siebie. Na harmonijce rozlega się „Cicha noc". Wsłuchujemy się w ciszy w tę piękną melodię. Zaczynają pryskać skry w ognisku, najpierw pojedynczo, a po chwili całymi pękami. Trzaskają suche drwa na ogniu. Podsuwamy sanki bliżej do ognia, zdejmujemy buty i grzejemy nogi. - Czas już wracać do Zakładu - mówię po chwili. - Jeszcze nie! Jeszcze nie! - odpowiadają chłopcy. - Nam nie jest zimno, a nogi ogrzane. Niech nasza Wigilia jeszcze trwa. - Dobrze, dobrze! - Niech jeszcze trwa - kończę. Skończyliśmy już śpiewać znane kolędy. Opowia- dam chłopcom moje przeżycia z wigilijnych wieczo- rów w czasie okupacji. Także chłopcy dzielą się wra- żeniami. - Posłuchajmy lasu, niech potrwa cisza - propo- nuję. Trwa błogi spokój. Wszyscy siedzimy na sankach łukiem przy ognisku, które już nie strzela gorącymi językami. Każdy pochylony w kierunku czerwonego żaru ognia, niektórzy wyciągają ręce ku ciepłu, podsuwają sanki bliżej. Trwa ta cudowna cisza. Rozglądam się. Wokoło sosny, obsypane śniegiem, zginają gałęzie. Oświetla je blady blask naszego ogniska i wigilijne świeczki. W panującej wokoło ciemności giną konary, widzę tylko pomarańczowe plamy puchu. Także twarze - ciągle nieruchome - błyszczą kolorami ogniska i świec. Poruszył się nagle jeden z chłopców. Zimno, trzeba wracać. Świeczki już dopalają się w puchowych świeczni- kach. Strząsamy śnieg z naszego drzewka. Zawie- szamy kawałki słoniny na Wigilię dla ptaków i mar- chew dla zwierzyny. Resztki ognia zasypujemy śniegiem. Wracamy tym samym, przetartym szlakiem. Księżyc już nad ko- ściołem. W Zakładzie dawno śpią. Portier zdziwiony otwiera nam drzwi. Po latach Staszek, będąc w Poznaniu, odwiedził mnie w Owińskach. Miał żonę, synka i własne mieszkanie. Gdy wspominaliśmy dawne czasy, Sta- szek się odzywa: - Miałem tu w Zakładzie różne piękne przeżycia. Miałem je także później, ale takiej Wigilii jak ta nasza w nocy, w lesie nie przeżyłem nigdy. Ja też. aaa Wielka wsypa Po kilku latach pracy spodobała się „górze" moja służba jako nauczyciela i instruktora „Nieprze- tartego Szlaku". Doznałem bowiem w 1963 roku zaszczytu wyjazdu z dziećmi z zakładów dla nie- widomych z naszego kraju na międzynarodowy obóz do NRD. Dokonano wyboru uczestników, za- dbano o galowy ubiór, z orzełkiem na piersiach włącznie. W dyrektywach płynących ze stolicy podkreślano z naciskiem: konieczna dokładna znajomość hymnu. Wszystkie zakłady pojęły właściwie zalecenie i ćwiczono z reprezentantami hymn. Chodziło oczy- wiście o hymn młodzieżowy, a nie państwowy. Ćwi- czyliśmy więc z naszą grupką ładne i równe śpiewanie hymnu harcerskiego. W telefonicznym meldunku o gotowości do wyjazdu zameldowaliśmy oczywiście, że hymn dzieci umieją w mowie i śpiewie. Wszystkie dzieci z innych rejonów kraju spotkały się w Warszawie, a my dołączyliśmy na dworcu w Poznaniu. Po godzinie jazdy pani z Warszawy - szefowa ekipy - zaproponowała wspólne przećwiczenie hymnu. Ponieważ w gronie jadącej kadry byłem jedynym instruktorem harcerskim - na mnie spadł obowiązek zgrania ekipy. Zbieram więc dzieci z prze- działów, aby sprawdzić stopień opanowania hymnu przez reprezentację Polski: „Wszystko co nasze, Polsce oddamy, W niej tylko życie, więc idziem żyć..." Nie było potrzeby powtarzania. Opanowany „na blachę" - jak mówiły dzieci. Podróż minęła więc ra- dośnie. Uroczyste powitanie na dworcu w Berlinie i jedziemy autokarem do Kónigs Wusterhausen tuż przy słynnym murze oddzielającym „dwa światy". Na miejscu panuje międzynarodowa atmosfera przyjaźni. Nazajutrz zapoznaję się z wychowawcą z Karl-- Marx-Stadt. Niezwykle ciekawa postać. Jego ojciec siedział w obozie hitlerowskim. Horst też był prze- 138 139 ciwny istniejącej władzy, co zdradził mi w parku przy piwie, rozglądając się, czy ktoś nie idzie. Przy-tachał w przerwie poobiedniej naręcze piw (każde innego gatunku), ustawił na ścieżce przed ławką mówiąc przy każdej butelce: - Eins Bier Etmont - eins Horst, zwei Bier Etmont - zwei Horst... W taki sposób doliczył do czterech. Chwyciłem się za głowę, tłumacząc na pół gestami, na pół łamaną niemczyzną, iż nie jestem w stanie zmieścić tyle piw. - Etmont, jest dwie godziny przerwy - rzekł wska- zując na zegarek. Gdy po półtorej godzinie Horst pił czwarte piwo, a ja zaczynałem drugą butelkę, mając już lekką „mgiełkę", zwierzył mi się prawie do ucha: - Etmont! Tu na obozie jest agent! Uważaj! Bę- dziesz obserwowany, do Polski pójdzie o tobie opinia - pokazując w słowniku to słowo, bowiem nie mo- głem pojąć o co chodzi. - Dziękuję ci Horst - odpowiedziałem zdumiony. Moje uśpione komórki mózgowe ożyły natychmiast, a oczy nabrały blasku świeżości. W trzecim dniu na spotkaniu z kadrą dowiadujemy się, że na otwarcie naszego obozu przybędą: przewodniczący FDJ na całe NRD, wiceministrowie oświaty i zdrowia, przewodniczący niemieckiego związku niewidomych oraz pierwszy sekretarz partii miasta Berlina. Kierowniczka była bardzo przejęta, wręcz przestraszona. Stoją już wszystkie reprezentacje na placu, usta- wione równiutko w czworobok. Kierowniczka sprawdza wielokrotnie pewne detale, np. sprawność mikrofonu. Na koniec pyta, czy „narody" znają hymn. Gdy przyszła kolej na naszą reprezentację: - Jawohl! - krzyknąłem w imieniu naszej umiło- wanej Ojczyzny. Podjeżdżają limuzyny. Wysypują się zapowiadani goście, gorąco witani według NRD-owskiego scena- riusza. Reprezentacje stoją przy masztach. Następuje sygnał do hymnu. Nasza ekipa miała powtarzane do znudzenia: śpiewać głośno i równo. Ryknęły więc nasze szeregi: „Wszystko co nasze, Polsce oddamy..." Ja oczywiście daję przykład moim tenorem, wpa- trując się w nasze narodowe barwy wędrujące do góry. Radosny śpiew zostaje nagle zachwiany, bo- wiem szefowa naszej ekipy daje mi łokciem sztur- chańca. Nasz reprezentacyjny zespół ciągnie wesoło dalej: „Rozkaz wydany, otwórzmy bramy..." Drugi cios łokciem w mój bok był ostrzejszy. Spoj- rzałem więc w stronę odbieranych razów. - Ciiicho! - syczy szefowa. Teraz dopiero zorientowałem się, że międzynarodowy tłum śpiewa: „Naprzód młodzieży świata..." Wstrzymałem naszą radosną ekipę akurat, gdy kończyła się zwrotka. Zerkam na szefową. Lica miała nasze narodowe: czerwone, a za chwilę przemieniły się w siną biel. Gdy szeregi skończyły śpiewać o tym, jak młodzież świata walczy o lepsze jutro, zerknąłem na przedstawicielkę warszawskiej władzy. - Jezus Maria -jęknęła ledwie żywa. - Niech się pani nie martwi, ja to biorę na siebie. 140 141 Po krótkich, serdecznych przemówieniach, których nasza szefowa nie miała siły tłumaczyć, zabrała dziękczynny głos oblana pąsem kierowniczka obozu. Na koniec podała komunikat, że goście fundują wszystkim lody, słodycze i pomarańcze. Nasza szefowa dochodziła powoli do siebie, bowiem komu- nikat o frykasach przetłumaczyła w całości. Na wszelki wypadek nauczyłem naszych niemiec- kiego podziękowania. Daję im sygnał: - Danke schón, Hura! - trzy, cztery! - Danke szeeejn! Hura! - rozdarli się, bo w życiu nie jedli pomarańczy. Salwą radości poruszyła się trybuna, dla której po- dziękowanie w ich języku było miłą niespodzianką. Okrzyk: Hura! podchwycili nasi sąsiedzi Czesi i Wę- grzy, i cały czworobok, kończąc rzęsistymi oklaskami. Dzień przed otwarciem obozu nauczyłem wszystkich uczestników przy pomocy międzynarodowych wycho- wawców refrenu znanej zuchowej piosenki: „Cudną ze- brał Jaś kapelę". W czasie śpiewania refrenu należy na- śladować grę na skrzypcach, fujarce, trąbce i bębnie. Zaczęliśmy ją śpiewać, ku radości reszty wschodniej Europy. Przy drugiej zwrotce zachęcam gości do wspólnej zabawy. Ruchy zaczął najpierw próbować szef FDJ, za chwilę nawet sekretarz i ministrowie. Gdy nasza grupa zwiększyła tempo, wszystkim, także gościom zaczęły się plątać ręce i było dużo śmiechu. Gdy dzieci pałaszowały lody, cała międzynarodowa kadra została zaproszona na kawę i wino. Panowała atmosfera serdecznej przyjaźni oraz wzajemnego zrozumienia. O naszej wsypie nie wspomniano. Na zakończenie bardzo przyjemnego obozu zaprosił mnie Horst na kolejne piwo. Po jego minie zorien- towałem się, że ma jakąś ważną sprawę. Zaczął prosto z mostu: - Etmont, znam twoją opinię! Jest pedagogicznie bardzo dobra, politycznie odwrotnie. Pociągnął z butelki, dając gestem do zrozumienia, abym uczynił to samo. - Poszedłeś w niedzielę z panią z Czechosłowacji do kościoła, a hymn też zapamiętali, zapisując na końcu: niepewny politycznie. - Skąd to wiesz? Horst, możesz powiedzieć? - Kleine Ilse, Sekretarin Ilse - to jest absolutna wielka tajemnica. Pociągnąłem mocno z butelki, ku radości mojego przyjaciela. Pewnie mi założyli teczkę. Już mnie nikt nie prosił na obozy z dziećmi, już nie nosiłem orzełka. Po wielu latach spotkałem dość wpływowego to- warzysza, który w największej tajemnicy powiedział mi o zapisie w dokumentach: niepewny politycznie. Gdy mu powiedziałem, że wiem to od dawna, zrobił wielkie oczy i o nic więcej nie pytał. 142 aaa NAUCZYCIEL - DYREKTOR OŚRODKA aaa Woda Woda jest skarbem. Przekonać się można o tym, gdy jej zabraknie. Za jej przyczyną straciłem bardzo dużo czasu i jeszcze więcej nerwów. Zaczęło się zu- pełnie niespodziewanie. Wchodzi do mojego biura palacz i oznajmia: - Panie dyrektorze! - Proszę! - Nie ma wody! - Co się stało? - Gorzelnia zaczęła sezon, jest początek paździer- nika. - Nie rozumiem? Wytłumaczył mi poczciwy palacz: Gdy tylko gorzel- nia, która była usytuowana około 300 m od Ośrodka, rozpoczynała kampanię, u nas natychmiast spadało ci- śnienie wody albo nie było jej wcale. Na płukanie ziemniaków i dla potrzeb produkcji spirytusu potrzebna była ogromna ilość wody. Wła- śnie dzisiaj rozpoczęli sezon. Dowiaduję się od pana palacza takich rzeczy, że włosy mi się zjeżyły na gło- wie: Dzieci, aby się umyć, chowają pod łóżkami wodę w butelkach, do ubikacji donosi się wodę ze stru- 10- 147 myka w ogrodzie, a do kuchni dowozi z Kombinatu Ogrodniczego. Dowiedziałem się, że ten problem trwa 2-3 miesiące. Opowieść palacza się potwierdziła, trzeba było te wszystkie czynności wykonywać. Udałem się do spirytusowego szefa z pretensjami. Odparł: - Pan wie, ile my potrzebujemy wody? Olbrzymie ilości! - Ale na produkcję spirytusu, kosztem higieny i zdrowia naszych dzieci. - Panie! Ja muszę wykonać plan! - A ja muszę zapewnić dzieciom godziwe warunki. Dalsza dyskusja nie miała sensu. Udałem się do szefa PGR, u którego na podwórzu była usytuowana studnia głębinowa. - Nasza pompa pracuje na pełnych obrotach - rzekł. - Nie da się wymienić na wydajniejszą? - Tu nie chodzi o pompę, tylko o ilość wody. Więcej po prostu nie ma, radzę w nocy robić zapasy. Powiadomiłem stację sanitarno-epidemiologiczną o zagrożeniu zdrowotnym, a także Kuratorium, które obiecało pomoc finansową na poniesione wydatki. Zdawałem sobie sprawę, że problem muszę rozwiązać od ręki, jak najszybciej. Objechałem najważniejsze przedsiębiorstwa wodne w województwie. Ich przedstawiciele przyjechali do Ośrodka i stwierdzili, że instalacja jest dobra, przekrój rur i przyłącza właściwe, tzn. rury nie zaszły kamieniem. Jedynym rozwiązaniem jest zbudowanie olbrzymiego zbiornika, który miałby być napełniany w nocy. Stanowiłby rezerwę na cały dzień. Nie było jednak trzech rzeczy: projektu, odpowiednio grubej blachy i pomieszczenia. W tej nerwowej atmosferze doczekaliśmy się stanu wojennego. Ja już miałem wiele spraw „na dobrej drodze". Stan wojenny jednak zabrał mi niepo- trzebnie dwie rzeczy: prawie dwa tygodnie czasu i...telefon. Strach pomyśleć co by było, gdyby dzieci pozostały w Zakładzie. Po świętach Bożego Narodzenia miałem kontrolę wojskowej grupy operacyjnej. Zwiedzali cały Ośro- dek. Na drugim piętrze oficer odkręcił kran. Woda oczywiście nie ciekła. Odruchowo drugi i to samo. - Spuściliście wodę, macie remont? - spytał. - Nie prowadzimy prac remontowych. Wody po prostu nie ma. Wykazał olbrzymie zdziwienie, spojrzał badawczo na dowódcę, który podniesionym głosem oficera spytał: - Jak to nie ma? Dzieci niewidome nie mają wo- dy? To skandal! - To tragedia! - odrzekłem. Byli wręcz zaszokowani i obiecali interweniować na najwyższych szczeblach i pomóc w szybkim roz- wiązaniu problemu. Miałem szczęście, że wiele spraw miałem na piśmie, bo mogliby nie uwierzyć, że rozwiązuję tę sprawę. Gdy wyjechali, pomyślałem sobie: a może przyjedzie brygada wojsk inżynieryj- nych i w trybie wojskowym załatwi sprawę? Gdy po kilku dniach wojskowi znów przyjechali, spodziewałem się, że zaraz będę miał pocieszające wiadomości. Gdy tylko weszli, major zaczął meldo- wać: - Poruszyliśmy sprawę wody na posiedzeniu Wo- jewódzkiego Sztabu Wojskowej Rady Ocalenia Naro- dowego w obecności generała, wojewody, sekretarza 148 149 KW PZPR, wnioskując o natychmiastowe zajęcie się sprawą. - Jaki był odzew władz? - spytałem. - Wykazali duże zainteresowanie. Zapadła decyzja o szybkim rozwiązaniu problemu. - Czy można mówić o konkretnych poczynaniach? - spytałem. - Wojewoda odpowiedzialnym mianował wicewoje- wodę. Wysłaliśmy także meldunek do ministerstwa. Jesteśmy pewni, że uzyska pan pomoc. My będziemy śledzili postęp prac. Podziękowałem grzecznie za zaangażowanie i po- dzieliłem się postępem moich starań, jakie ciągle czyniłem. Gdy wyjechali „w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku", rozmyślałem tylko nad jednym: aby sprawa nie przybrała postaci drabinki: generał wojewoda wicewojewoda kurator wicekurator. To może sprowadzić na mnie straszne kłopoty. Takie miałem przeczucie. Nie wiedząc, czy ta dra- binka rzeczywiście istnieje, udałem się nazajutrz do pana wicewojewody i zreferowałem postęp moich starań. Był niezwykle serdeczny i bardzo przejęty sprawą. Przez przeszło godzinę łączył się przez aparat, który pierwszy raz w życiu widziałem (słyszałem rozmowy), z wszystkimi firmami „od wody". Wszyscy wykazywali zainteresowanie i zaangażowanie. Na koniec dowiedziałem się, że odpowiedzialny za pilo- towanie sprawy jest wicekurator. Moje przewidywania z drabinką się sprawdziły. Wobec powyższego udałem się do pana wicekurato- ra, aby go poinformować o postępie moich starań. Był jednak w terenie. Wszyscy dyrektorzy „od wody" w województwie mnie znali. Z braku łączności telefonicznej byłem u nich wielokrotnie. Przybywali z fachowcami osobiście do Ośrodka. Któregoś dnia zjawił się dyrektor z Przeźmierowa z inżynierem. Ledwie stanął w drzwiach, niemal krzyknął z radosną miną: - Dyrektorze, prosimy o dobrą kawę! - Widzę wasze radosne miny, czyżby dobre wieści? - Bardzo dobre! Będzie woda! -Jesteście panowie cudowni! W imieniu naszych dzieci strasznie wam dziękuję! - Najważniejsze, że wczoraj wpadliśmy na pomysł, jak to zrealizować! - Jestem bardzo ciekaw! - Proszę pana, zamontujemy pompę, która wyssie wodę z instalacji. Gorzelnia nie będzie produkowała bimbru, bo jej wodę zabierzemy, a wy będziecie ją mieli stale. Odetchnąłem. Potrzebny był tylko projekt i jego zatwierdzenie. Musiałem także postawić ścianę z metalowymi drzwiami. Ściana była stawiana na- tychmiast, a miała odgrodzić kotły od reszty łaźni. Podano mi nazwy kotłów i symbol pompy. Bałem się strasznie o dwie rzeczy: czy są one „na stanie" w przedsiębiorstwach i czy nie będzie na nie zamówień rządowych. Pompy miałem załatwione szybko, bowiem dyrektor firmy w Swarzędzu był 150 151 moim „znajomym". Niestety dyrektora od kotłów nie znałem. Był, jak się okazało, niezwykle wyrozumiały i uczynny. Nie miał kompletu kotłów, ale załatwił gdzieś na wsi pod Gnieznem. Wszyscy dyrektorzy „od wody" uznali, że metoda, jaką stosujemy, jest „na dzisiaj". Docelowo należy raz na zawsze rozwiązać problem wody w Owińskach. W dniu 6 stycznia 1982 roku odbyła się narada w Biurze Projektów Budownictwa Rolniczego przy ul. Piekary w Poznaniu. Brali w niej udział wszyscy dyrektorzy „od wody" i ja. Rezultatem jej była decyzja o wybudowaniu w Owińskach wieży ciśnień. Otrzymałem na miejscu decyzję w tej sprawie. Radosny byłem ogromnie. Udałem się do Urzędu Wojewódzkiego, aby po- chwalić się z postępu działań przed panem wicewo- jewodą i wicekuratorem. Mój radosny nastrój został zmącony nagle i skutecznie. Na korytarzu Kurato- rium spotkała mnie pani wicekurator dr Barbara Stefańska, zrobiła minę zszokowanej i krzyknęła ze strachem w oczach: - Pan tu! Niech pan natychmiast jedzie do Owińsk! - Co się stało, pani kurator? -Chyba coś strasznego! Od rana był w Urzędzie wielki hałas. Co chwilę powtarzano pana nazwisko. Może pożar albo wypadek? Wicekurator po tej całej awanturze pojechał natychmiast do Owińsk - wyre- cytowała niemal bez oddechu. Chciałem natychmiast dowiedzieć się, co się stało. Udałem się do sekretariatu wojewody, gdzie był czynny „czarny" telefon. Można nim było dzwonić 152 tylko do bardzo ważnych instytucji. Wykręciłem numer do komitetu gminnego partii, gdzie czynny był jedyny w gminie telefon. - Co się stało? - pytam zdenerwowany. - Co się miało stać? Odwiedził mnie wicekurator, wypiliśmy kawę i pojechał. Do Owińsk udałem się po obiedzie. Dowiedziałem się tylko, że wicekurator był zdenerwowany brakiem robót oraz że jutro przyjedzie ekipa z Gniezna. Prace trwały, właśnie wtedy stawiano wspomnianą ścianę w łaźni i skuwano na parterze wszystkie tynki z powodu silnego zagrzybienia. Nazajutrz rano, gdy przed ósmą zjawiam się w ośrodku, ekipa z Gniezna już stoi przed budynkiem: koparka, duży wóz ze sprzętem, rurami oraz samochody z ekipą i dozorem. Po przywitaniu i przedstawieniu się pytam inży- niera - szefa ekipy: - Co panowie chcecie robić z tą ekipą? -To pan nic nie wie? - spytał z niesamowitym zdziwieniem. - Nie, nie wiem. - Proszę pana, wczoraj był alarm w naszym przed- siębiorstwie. W trybie awaryjnym ściągnięto nas, aby wymienić przyłącze do budynku. - Po co? Przecież przyłącze ma dopiero kilka lat. - Taki mamy nakaz. Proszę przygotować koksow- niki w celu rozmrożenia gruntu. Musimy się spieszyć. Jeszcze dzisiaj musimy nadać meldunek do Urzędu Wojewódzkiego. - Powtarzam, że rury doprowadzające wodę są sprawne. Zresztą nie wyrażam zgody na te prace - zakończyłem. 153 - To pan to podpisze! - Oczywiście! Po spisaniu notatki wzięli kurs do Gniezna. Po raz pierwszy w stanie wojennym ucieszyłem się, że nie działa telefon. Na pewno byłoby ich kilka w tym dniu z zapytaniem o postęp prac nadesłanej ekipy. Oj, tłumaczyłbym się strasznie z ich odjazdu. Do zakończenia ferii były trzy dni. Na korytarzach totalny bałagan, piasek, cement, deski, betoniarka i rusztowania. Szef firmy pan Pawlak uspokaja mnie, że choćby mieli pracować całą sobotę i całą noc, zostawią korytarze czyste na przyjazd dzieci. Przywiozłem właśnie kotły i pompę, które stały już w swoim pomieszczeniu, a ściana odgradzająca była prawie gotowa. Po dwóch dniach przyjechał osobiście dyrektor z Przeźmierowa powiadomić mnie, że nazajutrz w sobotę przyjedzie ekipa montować urządzenie. - Panie dyrektorze, w niedzielę przybywają dzieci, czy... Nie zdążyłem dokończyć myśli, gdy dyrektor mi powiedział: - Wiem o czym pan myśli, zdążymy bez obaw. W sobotę rano jestem w Owińskach. Ekipa już pracuje. Natychmiast podążam na „front robót". Wi- dząc dwóch robotników spytałem ich: - Ilu was jest? -Tylu, ilu pan widzi. Młodszy majster - wskazał rzeczywiście młodszy wiekiem na siebie - i starszy majster - wskazał ręką na kolegę. - Pan pewnie myślał, że będzie nas tylu co z Gniezna. My rowów kopać nie będziemy - roześmiał się od ucha do ucha. - Zdążycie z tą robotą? - spytałem delikatnie. - Na szóstą zamówiliśmy samochód, a na piątą przydałaby się kiełbaska i po kielichu - podmawiał się młodszy majster. - Dotrzymacie czasu, będzie kielich. Po obiedzie jadę ponownie do Owińsk z butelczyną. Majstrowie uwijali się z robotą. Kotły podłączone, ustawiają pompę. Po dwóch godzinach proszą mnie o odkręcenie zaworu. Słyszę, jak woda wpływa do kotła. Pompa napełnia drugi, trzeci kocioł i zaczyna pchać wodę do instalacji. - Można rozpalać piece? - spytał palacz będący świadkiem prac. - Można - odparł majster. Po kilkudziesięciu minutach idziemy razem na pierwsze piętro. Woda płynie z kranów. Zapalamy papierosa. Po chwili pompa się wyłącza. Nie wie- działem, że to dobry znak. - Pompa zgasła, znaczy wyłączyła się - poprawił się młodszy. - Woda jest już na górze. - No to możemy wypić pańskie zdrowie! W poniedziałek, w pierwszy dzień po feriach zimo- wych idę do „maszynerii ssącej" sprawdzić, czy wszystko działa. Zegar wskazuje właściwe ciśnienie. Co jakiś czas włącza się „ssanie". Udaję się na drugie piętro. Słyszę szum wody. Wchodzę, kilka dziewczyn myje głowy. Pozdrawiam je i zaczynam od re- prymendy. - A wy nie na lekcjach? - Pani nas zwolniła, bo mamy kolejkę do mycia i prania. Pan wie, że odtańczyliśmy taniec radości - śmieją się i sypią komplementy pod moim adresem. - Moim obowiązkiem jest dbać o was - kończę. 155 154 - Dziękujemy panu. Tylko ja wiem, jak dużo to dla mnie znaczyło. Wo da była już zawsze. Gorzelnia produkowała bimber chyba oni teraz dowozili wodę, ale to było ich zmar- twienie. Po pewnym czasie dowiedziałem się, co było przy- czyną awantury w Kuratorium. Panowie z wyższych szczebli pytali jeden drugiego o postęp prac w Ośrodku Niewidomych. Żaden „szczebel", zajęty różnymi problemami stanu wojennego, nie miał pojęcia o problemie wody. „Szczeble" nakrzyczały, a zwłaszcza jeden, który pofatygował się do Kuratorium. Szczęście, że nie było pod ręką najniższego „szczebelka", który jak pokazało życie jest czasem ważniejszy od drabiny władzy. Zastanawiające, że nigdy żaden ze „szczebli" nie zapytał mnie. jak i kiedy rozwiązałem gordyjski węzeł. Za dwa lata Węgrzy pobudowali wieżę ciśnień i pro- blem wody w Owinskach zakończył się na zawsze. aaa Dzieci pragną pokoju Niedzielny poranek 13 grudnia 1981 r. Wracamy całą rodziną z kościoła. Przed godziną dziewiątą włączam telewizor, o tej porze nadawano najciekaw- sze audycje dla dzieci. Brak obrazu i głosu, cisza. Po pewnym czasie pokazuje się na ekranie nasze godło i spiker zapowiada wystąpienie I sekretarza PZPR Wojciecha Jaruzelskiego. W skupieniu wysłuchujemy wystąpienia, dowia- dując się, że „z powodu zagrożenia państwa" wpro- wadza się stan wojenny. Podejmuję decyzję o na- tychmiastowym wyjeździe do Owińsk. Niestety nie miałem własnego samochodu i musiałem liczyć na niedzielny rozkład MPK. „Ojczyzna znalazła się w niebezpieczeństwie" - brzmi mi w uszach, gdy przechodzę lekko zaśnieżone ulice Rataj. Bez problemów dostaję się do Owińsk, widząc po drodze wiele wojskowych samochodów, co przeko- nuje mnie o tym, kto od dzisiaj rządzi. Wysiadam z autobusu i od razu słyszę za Wartą kanonadę. Wojsko ćwiczy strzelanie - pomyślałem. Podekscyto- wany, co zastanę w Ośrodku, zmierzam do jego drzwi. Na korytarzu widzę grupy dzieci i młodzieży. - Witam was serdecznie! - O! Dzień dobry panu! - wykrzykują na zmianę i zbliżają się do mnie, jak dzisiaj redaktorzy i fotore- porterzy do pana ministra finansów, i zasypują mnie gradem pytań. - Widział pan wojnę? Gdzie się biją? Kto do kogo strzela? Przekrzykują się wzajemnie, zwłaszcza dziewczyny. Widzę, że udzieliło im się zdenerwowanie i zaczy- nam się orientować, że ja mam być ich ostatnią deską ratunku. - Bzdura! - podnoszę na końcu głos. 156 157 - Jak to? Nie ma wojny? Niech pan tylko pójdzie z nami do drzwi wyjściowych, to się pan przekona Chwyta mnie za rękę Monika i wszyscy, całą gro- madą kierują się do wyjścia. Czekamy i nic - cisza. Zorientowałem się, że grozę wojny spowodowały wybuchy za Wartą na pobliskim poligonie w Biedrusku. Czekam z grupą jeszcze kil-ka minut na efekt wybuchów i nic - cisza - Co chcieliście mi pokazać? - pytam udając Grę-ka. - Proszę pana, cały czas strzelali! Naprawdę! - Chyba się już powystrzelali - żartuje Michał któremu figle zawsze siedziały w głowie Prawie w tej samej chwili zaczęła się kanonada kilkunastu wybuchów czołgowych, a po nich petar dy i serie karabinów. p - Słyszy pan! Słyszy pan! Jest wojna - wykrzykują. - Słyszę! Słyszę! To nie żadna wojna, tylko ćwiczenia na poligonie w Biedrusku. Przecież jeździcie tam na basen i nie wiecie, że w Biedrusku jest poligon? - kończę z uśmiechem, choć zdaję sobie sprawę, iż nie ma się z czego śmiać. W rozmowie ze zdenerwowaną młodzieżą dowia- duję się, że wszyscy są spakowani na wyjazd do domu i oczekują zgody. Uspokajam ich, że na pewno pojadą i udaję się do biura. W sekretariacie chwytam za słuchawkę - głucha. Fakt ten upewnia mnie że należy natychmiast zwolnić dzieci do domu Udaję się na obchód internatu, zaczynając od grupy moich maluchów. Nadsłuchuję czołgowych odgłosów z Biedruska. Tu słychać je dobrze, okna wychodzą na stronę poligonu. Upośledzony maluch zwiesił głowę, nerwowo wykręca palce, inny pochlipuje na dywanie, a buzie całej gromadki smutne i przestraszone. W Biedrusku zaczęło się strzelanie. Natychmiast ożywiają się: pochlipujący wybucha głośnym płaczem, wykręcający palce wykonuje takie ruchy, jakby strząsał wodę z mokrych rąk, reszta kieruje głowy w stronę okien. - Ja chcę do mamy! - wzywa płaczący. - Ja też! - wtóruje mu inny. Reszta wymienia uwagi, kończące się stwierdze- niem: - Do mamy, do domu. Przerywam to przykre przeżywanie, pozdrawiając ich. Wszyscy - z wyjątkiem płaczącego i machającego rączkami - podnieśli się i przybiegli do mnie. Wyczuli, że ja przerwę ich lęk i stanę się wybawicielem z niespodziewanej sytuacji. - Jak dobrze, że pan przyjechał! - wykrzykiwali w oczekiwaniu na dobre wieści. - Proszę pana, za oknami jest wojna, tam strzelają! - Czy pojedziemy do domu? - pytali wszyscy, chwytając mnie za ręce. Podnosili głowy do góry, wyczekując zbawczego potwierdzenia. - Pojedziecie, na pewno pojedziecie! - A kiedy, proszę pana, kiedy pojedziemy? - Kiedy tylko przyjadą rodzice. - Jak dobrze! Jak dobrze! - krzyczeli, ciągnąc mnie za rękawy i podskakując radośnie. - Pan jest kochany - powiedział Tomek z Kosza- lińskiego, ściskając mnie za rękę i przytulając ją do swojej buzi. 158 159 Przygarnąłem ich do siebie. Płaczący uniósł się z dywanu i smutnym głosem szepnął: - Ja też pojadę? - Wszyscy pojadą, ty też. Znowu odezwały się huki od strony Warty, za którą był poligon. - Słyszy pan jak strzelają? - Tak, słyszę. - A widzi pan ogień? Uspokoiłem ich tym, że to nie są prawdziwe pociski, tylko ćwiczebne. Płaczący poszedł na dywan, usiadł po turecku kładąc dłonie na kolanach. Upośledzony przestał potrząsać rączkami, zwiesił głowę i zastygł. W grupie małych dziewcząt gwar. Bawią się wóz- kami. Gdy ich pozdrawiam, przerywają zabawę i krzyczą: . - Słyszał pan, że jest wojna? - Czy pojedziemy do domu? Wyjaśniam ,,na miarę ich główek zaistniałą sytu- ację. Wybuchają radością na wieść o wyjeździe do domu. Nagle Agnieszka pyta: - Czy pan się boi? - Naprawdę nie ma czego. - A bał się pan, jak pan był mały? - Bardzo się bałem, ale to była prawdziwa i straszna wojna. Dziewczyny w starszych grupach pokazują mi ba- gaże i błagają: - Niech pan nas zwolni do domu, bardzo prosimy! - Możecie jechać! - Naprawdę? - wykrzykują z niedowierzaniem. Starsi chłopcy mieli ogólne pojęcie, co to jest stan wojenny. Na wieść o możliwości wyjazdu do domu 160 albo natychmiast brali bagaże i szukali wychowaw- cy, aby się wymeldować, albo wyliczali godziny do najbliższego pociągu lub autobusu. Tylko u chłop- ców miałem możliwość usłyszeć wypowiedzi na te- mat wprowadzenia stanu wojennego. - Co oni wyrabiają z tym biednym narodem - po- wiedział Marek z zawodówki. - To straszne! - skwitował Bogdan. Tylko żartowniś Michał podsumował po swojemu: - Fajnie! Przynajmniej tydzień wcześniej jedziemy do domu. Wychowawczynie pełniące służbę pechowego 13 grudnia spotykam w pokoju nauczycielskim. Wszystkie zdenerwowane, jedna płacze. Radziły nad sytuacją dzieci. Uradowały się moją decyzją o zwolnieniu dzieci i udały się do grup. Po kilku minutach pierwsi, najstarsi wychowan- kowie opuszczają nasze mury i udają się w rodzin- ne strony. Po pewnym czasie przyjeżdżają pierwsze samochody po maluchów. Przy wejściu spotykam chłopaka ze szkoły zawo- dowej. Wypchany plecak, w ręku biała laska. - Dlaczego nie poczekałeś na jakiegoś kolegę? - Na ten autobus nikt nie idzie, mam tylko dwie godziny do odjazdu pociągu. - Poradzisz sobie? Ile masz przesiadek? - Dwie. Dojadę bez problemów. - Nikt w domu nie wie, że przyjedziesz. Kto po cie- bie wyjdzie? - Autobus zatrzyma mi się pod domem. - Szczęśliwej drogi! 161 - Dziękuję. Nigdy nie przypuszczałem, że z takiej przyczyny pojadę do domu. Wielu żegnałem. Przypomniało mi się moja ucieczka z rodziną 1 września 1939 roku. Przed kataklizmem wojny uciekaliśmy furmanką aż pod Kutno. Jako dziecko przeżyłem prawdziwy koszmar nalotów, pożarów, śmierci dorosłych i dzieci. Życzyłem im naprawdę szczęśliwego dotarcia do środowiska rodzinnego bez styczności z wojskiem i ZOMO. Życzyłem im, aby nie mieli złych wspo- mnień z tej nagłej podróży. Nazajutrz wyjechali wszyscy, z wyjątkiem Darka z Gdańska. Jego ojciec - kolejarz - miał w feralnym dniu służbę. Na drugi dzień nie mógł opuścić miasta. Nikt nie chciał mu wystawić przepustki. W Gdańsku każdy był podejrzany. Przez kilka godzin załatwiał sprawę zgody. Zdenerwowany do granic wtargnął do „sztabu" i powiedział, że się bez papierka stąd nie ruszy. Sprawa intruza dotarła aż do generała. Otrzymał zgodę, a biedny Darek płakał prawie trzy dni. Nasze dzieci, zwłaszcza małe, pojęły bardzo do- słownie pierwszy dzień „wojny" na co na pewno miała wpływ bliskość poligonu. Dzieci naprawdę boją się wojny, a określenie „stan wojenny" nic im nie mówiło. Dla mnie był to dzień smutny. Pewną radość przyniosło mi to, że mój przyjazd do Owińsk przemienił przeżywanie „wojny" przez moich wychowanków. aaa Droga służbowa Przypadło mi w udziale podjąć służbowe obowiązki dyrektora Ośrodka w najgorszym terminie. Strajki, kartki na żywność, programy oszczędnościowe, pustki w sklepach, zamówienia rządowe, które, jak się okazało, były dla mnie największym utrapieniem. Stara, zabytkowa budowla Pompeo Ferrariego była bardzo nadszarpnięta zębem czasu. Grube na 120 cm mury przesiąknęły wilgocią. Prawie na całym parterze grzyb, który wyczuwało się węchem. Wiedziałem, że jest rakotwórczy, czytałem bowiem wstrząsający artykuł na ten temat. Badania oporności instalacji elektrycznej wykazały niebezpieczeństwo zaistnienia pożaru. Występowały znane już braki w dostawie wody. W łazience dziewcząt na drugim piętrze widoczne było ugięcie podłogi. Stanowiło to wyjątkowe niebezpieczeństwo, bowiem przez tę łazienkę prowadziło przejście z internatu dziewcząt do szkoły. W kilku miejscach przeciekały dachy. Kolejnych mniejszych problemów nie wymieniam. Jak by tego było mało, ogłoszono stan wojenny, który skutecznie zakłócił tok pracy i życia. Usiąść i płakać! Wcześniejszy wyjazd dzieci pozwolił na przystąpienie do zbijania zgrzybiałych tynków, przy jednoczesnym podcinaniu i izolowaniu ścian. Na ten cel potrzebne były olbrzymie - jak na tamte czasy - ilości cementu. Po raz pierwszy przekonałem się, co to są „zamówienia rządowe". 163 Rząd ustalił przepis określający, kto może być na- bywcą określonych materiałów, których nie było na rynku. Jeśli niektóre nie figurowały na tej liście, to obowiązywała kilkumiesięczna kolejka. Na szczęście na pewne towary był priorytet dla rolnictwa. Na miejscu był Kombinat Rolniczy, a szef jego ekipy re- montowej Stanisław Szcześniak nam bardzo wiele pomagał. Przyjechał pan docent z politechniki zbadać strop w łazience dziewcząt. Na jego prośbę palacz wykuł otwór. Pan docent przyklęknął, obejrzał i powstając zakomunikował: - To pomieszczenie trzeba natychmiast zamknąć! - Ten strop jest w tak niebezpiecznym stanie? - To się może zawalić w każdej chwili. Pan zdaje sobie sprawę z odpowiedzialności? - Oczywiście! Zamknę, panie docencie. Na szczęście kończył się rok szkolny. Łazienkę ekipa pana Szcześniaka zaczęła remontować bez projektu. Gdy zerwane zostały jej wszystkie warstwy, ukazały się potężne, drewniane belki - przy ścianach prawie zupełnie zbutwiałe. Bardzo się denerwowałem, widząc chodzących po nich pracowników. - Panowie! Kategorycznie zakazuję przechodzenia po belkach! To jest bardzo niebezpieczne! - Nie ma obaw. Nie takie rzeczy się robiło. - Ja was ostrzegam! Jeden nie posłuchał i spadł razem z belką. Szczę- ście miał wielkie, nic mu się nie stało. Gdyby belka spadła na niego, mielibyśmy co wspominać ze Staszkiem we wspólnej celi. Na wykonanie tych oraz innych prac potrzebne były dźwigary i wszelkie rodzaje stali. Udaję się z za- mówieniem do „Centrostalu". Miła pani bezradnie rozkłada ręce: zamówienia rządowe. Jest bardzo wy- rozumiała i serdeczna, proponuje udać się do woje- wody o przyspieszenie przydziału w trybie pilnym. Ten tryb to miesiąc, może dłużej. Z drżącym sercem pukam do dyrektora z nadzieją, że trafię na człowieka. Wchodzę skruszony jak rekrut do generała albo złodziej do prokuratora. Przedstawiam się i wyłuszczam żałośnie sprawę, kończąc niemal błagalnie: - Tylko pan może mi udzielić pomocy, już nie mam gdzie się udać. - Normalną drogą pan tego nie załatwi - rzekł uśmiechając się i spoglądając mi prosto w oczy. Musiałem mieć je bardzo mizerne, chwycił bo- wiem za słuchawkę. Dla mnie było to dowodem za- łatwienia sprawy mimo zamówień rządowych. Uru- chamia kilka telefonów, w których przeplatają się słowa: niewidomi, awaria, towarzyszu sekretarzu, łaskawy panie, stary - od sekretarza od przyjaciela. Najpierw pisze coś na moim zamówieniu, oznajmiając radośnie: - Załatwione. Zerwałem się z krzesła niemal jak sprinter. - Pan jest niezwykły! - omal krzyknąłem. - Jak mam panu dziękować? - Już pan podziękował - odrzekł radośnie, naci- skając klawisz pobliskiej aparatury. Z góry zeszła wzywana pani, pesząc się nieco, wi- dząc mnie zamiast u wojewody, u jej szefa. On zaś przekazuje jej, że dźwigary ich transportem mają być przewiezione z budującego się szpitala przy ulicy Kurlandzkiej w Poznaniu, a także jak ma po- 164 165 zmieniać w kartotekach i kiedy oddać dźwigary Uścisnąłem dyrektorowi dłoń jak najlepszemu Tym dzieciom należy się wszelka Miałem od tej chwili służbowego przyjaciela Na tychmiast wysłałem ciepłe podziękowanie w piśmie maszynowym i punktowym dla niewidomych Długo wisiało przed sekretariatem. g Minęło naście lat, a szpital na Kurlandzkiej jesz cze w budowie; nasza polska recepta. Dzisiaj J kiedy oglądając kolorowe reklamy, czytam: „Krawaty w Pa ryżu, a stal w Centrostalu" - uśmiecham się Kuratorium przyznało nam dodatkowo olbrzymie kwoty, dając do zrozumienia, iż otrzymujecie z kończących się rezerw. Zapowiadały się tak duże wydatki, że byłem pewien, iż to nie wystarczy Zbijając tynki należało kłaść przewody elektryczne a wraz z nimi - o czym nikt nie wiedział - kable telefoniczne. Miałem w planie kupno automatycznej centrali oraz zainstalowanie aparatów we wszystkich ważnych miejscach budynku, a także wszys -kich grupach internatowych. Ubłagałem inżyniera bmra projektów, aby tak projektował przewód^ S są instalowane. Wykonawca nie miał tylu kUÓme trow różnej maści kabli i przewodów. W ElrneSe" zamówienia rządowe. Naczelny firmy nie"dzwomł nie szukał po budowach, twarde miaf serce W czf ' się rozmowy skruszonego petenta z biurokratą roz- 166 ważałem, w jaki sposób mu dogryźć. Wpadłem wówczas na genialny pomysł i zacząłem: - Pan zapewne pamięta z liceum słowa wieszcza: „Bez serc, bez ducha to szkieletów..." Nie zdążyłem dokończyć, bowiem pan biurka i fotela niemal ryknął cały purpurowy ze złości: - Proszę natychmiast opuścić gabinet! Zdawałem sobie sprawę, że prace remontowe muszę kontynuować za wszelką cenę. Wpadam na pomysł, jak postarać się o pieniądze. Zadzwoniłem do komendanta Rejonowej Komendy Straży Pożarnych i przekazałem mu zgodnie z prawdą: - Protokół badania naszej instalacji elektrycznej wykazuje kilka miejsc, w których od zwarcia może wybuchnąć pożar. - U was w Zakładzie kilka miejsc? - zdziwił się. -Pan zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa? - Dlatego proszę o pomoc. Ja już zacząłem wymianę instalacji, Kuratorium nie ma jednak pieniędzy. - Ze względu na dobro waszych dzieci muszą się znaleźć - dokończył. Przyjechał komendant z inżynierem elektrykiem. Po obejrzeniu budynku i protokółu, wskazującego miejsca zagrożenia pożarowego, wydali nakaz natychmiastowej wymiany instalacji. Na to potrzebne były olbrzymie kwoty. Kuratorium bezradnie rozkładało ręce. Udałem się więc do dyrektora Wydziału Finansowego Urzędu Wojewódzkiego. Dowiedziałem się, że jest rezerwa fi- nansowa w dyspozycji wojewody. Poszedłem więc w dobrej wierze do pana wojewody z prośbą o uru- chomienie własnych rezerw na nasze potrzeby. Pan dr Marian Król - później poseł i senator - przyjął 167 mnie bardzo serdecznie. Interesował się warunkami pobytu dzieci, jakością wyżywienia i wieloma innymi rzeczami. Miałem przyrzeczoną pomoc, wyszedłem więc w radosnym nastroju. Szukam dekarzy z na- dzieją na pozytywne decyzje finansowe. Najpierw przychodzi decyzja z Kuratorium (nie podpisał jej naczelny) zakazująca załatwiana spraw służbowych u wojewody i pouczająca mnie o drodze służbowej Byłem zaś przekonany, iż kontakt z panem wojewodą muszę mieć przynajmniej do czasu uzyskania pomocy. Powołałem więc Koło Pomocy Dzieciom Niewido- mym - o którym piszę dalej - na czele którego stanął ówczesny dyrektor Kombinatu Ogrodniczego w Owińskach, Teofil Bekas. Gdy tylko gotowe były pieczątki Koła, prezes Bekas umówił termin spo- tkania z wojewodą i pojechaliśmy z zaproszeniem Po kilku dniach, 16 lutego 1982 r., otrzymuję nie- spodziewany telefon z sekretariatu naczelnego- za pół godziny jest wojewoda z gośćmi, osiem osób Nim zrobiłem alarm i zostały ustawione stoliki zjawia się prezes Bekas. Podjeżdżają samochody i witamy gości: wojewoda „generał od wojny", Polski Związek Niewidomych i Kuratorium. Ledwie goście zdjęli płaszcze, odzywa się „generał od wojny": - Dyrektorze, jest stan wojenny i wizytę traktuje my jako inspekcję, z której zostanie spisany proto kół. J ^ Nie chodzi mi o protokół, tylko o pomoc - pomy- ślałem - mrugając delikatnie do prezesa Bekasa Zaczynamy zwiedzać szkołę. Wojewoda rozmawia z nauczycielami, pyta o pomoce naukowe, metody pracy, specjalistyczne przygotowanie, interesuje się wszystkim. Rozmawia też z dziećmi, a pytania są za- skakujące: - Jak często zmieniasz pościel? - Kiedy się kąpałeś, masz szampon? - Jak często w tygodniu jesz kompot? Dzieci odpowiadają śmiało i rzeczowo. Nagle trze- cioklasistka bez żenady podnosi rękę. Pani pyta, co chce powiedzieć. - Do nas przyjeżdżają różne wycieczki i pytają tylko panią. Pan jest chyba bardzo ważny. Następuje salwa śmiechu całej klasy, co udziela się także gościom. Wyjaśniam, kto przybył, a wojewoda pyta śmiałka: - Co się tobie tu nie podoba? - Kasza z grzybami - odpowiada, - A co podoba? - Placek w sobotę. „Wojenna" lustracja trwa, a w klasach starszych i zawodowych rozmowa dotyczy startu życiowego, pracy i planów na przyszłość. Później zwiedzamy internat. Wojewoda zagląda nawet do szaf dzieci, podnosi kołdry. Niczego nie chwali, nie wypowiada słów krytyki. U starszych dziewcząt na tyle szafy naklejone zdjęcie znanych postaci filmu i estrady, na stolikach święte obrazki. Pyta, czy nie miałem z tego tytułu wizyt i zakazów. Wbrew prawdzie odpowiedziałem, że mam z tym spokój. Lustracja trwała trzy godziny. Schodzimy na parter i proszę gości na kawę. Spotkanie zagaja prezes Bekas, kończąc dość zdecydowanie prośbą o udzielenie pomocy oraz słowami: 168 169 - Dyrektor Oses, grono pedagogiczne i wszyscy pozostali pracownicy czynią wszystko, co jest w ich mocy, aby wychowankowie Ośrodka czuli się dobrze. Bez pomocy Pana Wojewody i Kuratorium nie da się zrealizować planów stworzenia godnych warunków dzieciom pokrzywdzonym przez los. Podsumowanie wojewody jest niezwykle ciepłe, podkreślające - mimo skrajnie trudnych warunków - troskę o dzieci, bardzo ciepłą i serdeczną atmosferę, wspomina nawet o radości dzieci. Przemówienie kończy słowami: należy pomóc. Wojewoda podejmuje historyczne decyzje: - budowa dwóch domów dwunastorodzinnych, - zakup autokaru dla Ośrodka, - kontynuowanie remontów. Przy Ośrodku były trzy domy zamieszkałe przez pracowników i rodziny nie związane z nami. Przez ich wyprowadzenie można było zdecydowanie poprawić warunki bytowe wychowanków. Decyzją wojewody powierzono mi obowiązki inwestora, a Kuratorium miało zapewnić wykonawcę. Została mi przydzielona funkcja, o jakiej nie miałem zielonego pojęcia. Zacząłem od zapytania w Wydziale Urbanistyki, jakie dokumenty są wymagane dla potrzeb inwestycyjnych. Zacząłem stawać się budowniczym. Zleciłem projektowanie. Nie mając decyzji o wyko- nawcy zacząłem jeździć do Przedsiębiorstwa Budow- nictwa Rolniczego w Obornikach, które nie kwapiło się do przyjęcia naszej inwestycji ze względu na od- ległość. Byłem w Obornikach wielokrotnie. Gdy po- wołałem się na wojewodę, przyjęli nas do planu, sta- wiając warunek: muszą to być bloki osiemnastoro- dzinne. Mniejszych nie stawiają ze względu na bar- dzo małe pomieszczenia, potrzebę stawania wielu ścianek, przy użyciu olbrzymiej ilości cegły. Wierzyłem, że uda mi się to załatwić i przekonać Kuratorium do zwiększenia wydatków, które rozłożą się w czasie na 2-3 lata. Pojechałem do Kuratorium z pismem. Nie zastałem kompetentnej osoby więc je zostawiłem. Czekałem 3 miesiące, zgoda nie przyszła. Był kiedyś (może jeszcze jest) przepis określający prawnie taką sytuację. Mówił on, że jeżeli w ciągu dwóch miesięcy instytucja nie da odpowiedzi na pismo, należy domniemywać, iż wyraża zgodę na określoną sprawę. Sekretarz Ośrodka, niezwykle pracowita pani Maria Dłubała łączy PBRol Oborniki. - Dyrektorze, proszę najpóźniej jutro rano przybyć do nas w sprawie budowy - wyczuwam nerwowy głos szefa. - Takie to pilne? - To jest pański, a nie nasz interes! - skwitował. Pojechałem natychmiast. Na miejscu pokazuje mi plik zamówień z PGR-ów i stawia przed alternatywą: albo podpisuję budowę dwóch bloków osiemastoro- dzinnych, albo rezygnuję. Bez zastanowienia podpi- sałem. Sprawa nie wyszłaby na jaw, gdyby nie sekundowy przypadek. Minął rok, bloki wyszły z ziemi do wysokości drugiej kondygnacji. W nie istniejącym już Młodzieżowym Zakładzie Wychowawczym odby- wała się narada. Był on usytuowany blisko naszych 171 170 bloków. Udając się na tę gminną naradę, spotykam pana wicekuratora. Skłoniłem się z dumnym wyra- zem twarzy. - Ładnie postępuje budowa - stwierdził spoglądając na sylwety budynków. - Starają się. Do zimy będą pod dachem - odpo- wiedziałem z uśmiechem. - To są dwie „dwunastki"? - spytał nagle. - Nie! Dwie „osiemnastki" - odpowiedziałem nieco zdziwiony domniemywając, że zna moje pismo z ubiegłego roku. Awantura była totalna. Na nic zdały się moje tłu- maczenia. Po kilku dniach mam z Kuratorium ko- misję w celu stwierdzenia mojego wykroczenia. Po- kazałem moje pismo i rozeszło się po kościach. Najgorsze nadeszło za rok - przydziały mieszkań. Naciski z różnych stron, szkalowanie, odwołania, wielokrotne posiedzenia komisji z przedstawicielem Kuratorium. Chwilami byłem załamany, tym bar- dziej, że żona od dwóch lat chorowała. Naciski były zawsze „odgórne", z pominięciem szczebla gminnego. Wracam z Poznania i zastaję protokół NIK, który zabrania przydziału mieszkania rodzime C. Bloki były już gotowe, jednak bez prądu i komisyjnego odbioru. Podpisuję decyzję o przydziale rodzinie C. z datą wsteczną. Wprowadzają się w tym samym dniu. Za dwa dni jestem na dywaniku - egzekutywa w gminie w gronie wielu osób. Jeden z jej członków proponuje oddanie sprawy do prokuratury. - Decyzja dyrektora Osesa jest sprzeczna z przepi- sami o najwyższym organie kontroli, jakim jest NIK. Wymaga wyjaśnienia i ukarania winnego. 172 - Nie pozwolę na krzywdzenie mojego pracownika. Za taki niegodny czyn prokurator ukarze mnie grzywną. Jestem pewien, że pracownicy Ośrodka mający przydział mieszkań w nowych blokach złożą się na nią - odciąłem się. W mojej obecności taka decyzja nie zostaje podjęta. Później także nie. Wiedziałem, że sprawa jednego klucza, jednego podpisu nie kwalifikuje się na taki szczebel. Tak naprawdę, to nawet w wojsku nie zawsze obowiązuje droga służbowa. aaa Zróbmy przyjacielskie koło Wprowadzenie stanu wojennego spowodowało wiele utrudnień w działalności Ośrodka. Odczuwałem potrzebę pozyskania sojuszników gotowych służyć pomocą w miarę własnych możliwości. W naszym środowisku ich miałem, należało szukać dalej. Liczyłem także na to, że organizacja społeczna może wywierać większy nacisk na niektóre instytucje. W lutym 1982 r. powołałem pierwsze w kraju Koło Pomocy Dzieciom Niewidomym przy naszym Ośrodku jako specjalistyczne koło TPD. Jego sygnatariuszami byli: Zarząd Wojewódzki Towarzystwa Przyja- ciół Dzieci, Zarząd Okręgu Polskiego Związku Niewidomych, Zarząd Wojewódzki Polskiego Czerwonego Krzyża, Dowództwo Wojsk Lotniczych, Kombinat Państwowych Gospodarstw Ogrodniczych w Owińskach, Kuratorium Oświaty i Wychowania, Dyrekcja i Samorząd naszego Ośrodka. Po załatwieniu formalności prawnych i pieczątek wystąpiliśmy z prośbą o pomoc. Zaczęły się wpłaty na konto oraz deklaracje pomocy. Okazało się także, że w ówczesnym systemie organizacje społeczne mogą więcej załatwić niż dyrektorzy, miały bowiem wiele priorytetów. Szczególnie ważna była pomoc żołnierzy z jednostki wojskowej w Biedrusku oraz Szkoły Chorążych Służb Kwatermistrzowskich w Poznaniu. Dołączyli do nich z ofertą pracy więźniowie. Żołnierze i więźniowie wykonywali najcięższe prace, jak wywóz gruzu (40 przyczep), wyładunek towarów, wnoszenie dźwigarów na drugie piętro itp. Wizyty żołnierzy nie ograniczały się do pracy. Zwiedzali Ośrodek, brali udział w koncertach dzieci, potańcówkach, studniówkach, przyjeżdżali także z własnym zespołem muzycznym, a nawet fundowali książeczki mieszkaniowe. Do więźniów pojechaliśmy z osobnym koncertem. Wzruszający był to występ. Niektórzy skazani mieli łzy w oczach. Efektem występu był zakup przez więźniów 100 magnetofonów. Po występie pytam niektórych skazanych o wrażenia: - Słuchając waszych dzieci miałem łzy w oczach. Od dzisiaj lżej będzie mi się pokutowało za mój występek. - Ja siedzę za alimenty. Za trzy miesiące, jak wyjdę, pojadę do moich synów. - Mówi pan pod wrażeniem chwili, która minie i zapomni pan o wszystkim. - Nie zapomnę - powtórzył ze szklistymi oczyma. Takie formy współpracy były bardzo korzystne dla obu stron. U naszych wychowanków rozszerzały ho- ryzonty poznawcze, przyjazne kontakty, a u żołnierzy i więźniów -jak powiedział mjr Z. Drzazga - wyrabiały humanitarną duszę. Okres ciężkiej zapaści ekonomicznej kraju odczu- waliśmy także i my. Trudności wynikały z reglamen- tacji i limitów. Dzięki temu, że prowadziliśmy tucz świń, mięsa mieliśmy dla dzieci pod dostatkiem. Przydział kartkowy na wędliny kończył się w połowie miesiąca. Z natychmiastową pomocą pospieszył 176 znany polski rugbysta Marian Marcinkowski z braćmi. Z ich firmy masarskiej otrzymywaliśmy stale wędliny. Marian - mój klubowy kolega - wciągnął do pomocy rugbystów z Hanoweru w Niemczech. Przywozili oni wielokrotnie owoce południowe, słodycze, zabawki. Braciom, tak jak wszystkim, chciałem podziękować i pokwitować odbiór darów. - Stary, żadnych pokwitowań i podziękowań! To jest dla naszych dzieci - podsumował krótko Marian. Prezes Koła Teofil Bekas wręcza upominki absolwentom 177 Ich pomoc trwała wiele lat. Przez przypadek nawiązaliśmy kontakt z Duńczy- kami i Holendrami. Inspektor oświaty z Aabybro w Danii - Kai Holsko - był u nas naście razy. Od przyjaciół tych otrzymaliśmy automatyczny fotel dentystyczny, nowoczesny japoński sprzęt do badania oczu, specjalistyczne pomoce naukowe. Niektórych towarów mieliśmy nadmiar i dzieliliśmy się z innymi placówkami opiekuńczymi. Rugbyści pozyskali jeszcze dla nas Szwedów, przybywali także Norwegowie, a Polacy z Grecji przy- syłali nam na każde święta Bożego Narodzenia po- marańcze. Kolędy śpiewane w czasie naszych Wigilii brzmiały tak bardzo radośnie, tak od serc i serduszek dzieci. Piękne to były przeżycia. Maluch siedzący w pobliżu trzyma w rączce pomarańczko, jego głos wyróżnia się wśród kolegów. - Inne dzieci już jedzą pomarańczka, a ty? - py- tam. - Ja teraz śpiewam. Jedno zjem wieczorem, a te od Gwiazdora zawiozę do braciszka, mamy i taty. Trudny okres przeżyliśmy bez problemów, a Sanepid bardzo wysoko oceniał jakość żywienia dzieci. Ważną formą działalności Koła było zbieranie pie- niędzy. Wpłacały je zakłady pracy rodziców dzieci, koła Polskiego Związku Niewidomych, rzemieślnicy, organizacje, szkoły, wiele zakładów miasta Poznania i województwa oraz osoby prywatne. Jedną z pierwszych form ich wydatkowania było fundowanie wyprawek absolwentom. Po uzyskaniu od władz wojewódzkich talonów (w sklepach tych rzeczy nie było) dokonywaliśmy zakupu kołder, po- duszek, pościeli itp. Każdy absolwent na zakończe- nie roku szkolnego opuszczał mury Ośrodka ze świadectwem oraz workiem „na nową drogę życia". Ufundowaliśmy z własnych pieniędzy oraz dzięki pomocy przyjaciół Koła kilkadziesiąt książeczek mieszkaniowych. - Jest to dla mnie wielki dzień. Radiomagnetofon, maszyna do pisania, wyprawka mi się bardzo przyda w liceum - powiedziała mi dziękując szczerze niewidoma Alinka, która po LO skończyła wydział matematyki Uniwersytetu Poznańskiego. Godnie zachowała się „Gazeta Poznańska" przeka- zując nam w 1982 r. milion złotych. Wierzyć się dzi- siaj nie chce, że za tę kwotę zakupiliśmy kilkadzie- siąt tapczanów, tyle samo szaf oraz 10 lodówek dla grup internatowych. „Gazeta" należała do stałych sojuszników naszych dzieci. Przez 14 lat do 1994 roku zebrano 692 miliony złotych, co było kwotą olbrzmią. Wliczyć jeszcze na- leży darowizny. Mieliśmy stałe dostawy napojów, so- ków, słodyczy, owoców, chrupek, lodów, miodu, ma- jonezu, środków czystości, zabawek, taśm magneto- fonowych itp. Z funduszy Koła organizowaliśmy obozy rehabili- tacyjne, o których piszę w dalszej części. Zafundo- waliśmy dzieciom część kosztów na wyjazd do Danii i Francji, a także kilkadziesiąt wycieczek. Ośrodek nasz wspólnie z Kołem zainicjował formę nie znaną dotychczas w kraju - podpisywania stałych umów o pomocy dzieciom. Dotychczas każda placówka miała jeden zakład patronacki, myśmy mieli ich wiele. Słowo sponsor nie było wówczas znane. Koło zainicjowało tworzenie unikatowych makiet i modeli tak bardzo potrzebnych w procesie 179 178 poznawania i orientacji przestrzennej niewido- mych. Nasz pomysł był trafny, bowiem niewidomi lepiej się orientowali, wzbogacali procesy poznawcze i do- tykowe. Mieliśmy bogate plany wykonania form stylów architektonicznych, słynnych budowli (także eu- ropejskich), makiet i modeli dworców, centrum Po- znania. Mnie marzyła się galeria słynnych Polaków. Dlaczego dziecko niewidome nie ma poznać twarzy Kościuszki, słynnych pisarzy, ludzi kultury? Dlaczego dziecko z kalectwem wzroku nie może znać pre- zydenta Wałęsy? Dlaczego jest tak ubogie? Dlaczego nie zna Braille'a? Nasze dzieci rozmawiały z papie- żem Janem Pawłem II, ale nie wiedzą, jak wygląda. To byłaby pierwsza taka galeria w świecie. To na- prawdę byłoby coś wspaniałego. Dzieci były zachwy- cone moim projektem. Ja odchodziłem jednak w 1989 r. na emeryturę. Nie chciałem dużo od władz. Prosiłem o ryczałt 4-6 godzin tygodniowo na pracę w Kole, na utrzymanie i rozszerzanie nawiązanych licznych kontaktów. Ten „nakład" na moją pracę zwróciłby się setki razy w formie finansowej i innych. Kurator zaakceptował ten stan, ale i on odchodził. Inni na tym piętrze na- krzyczeli za moimi plecami, miałem „drobne" nie- przyjemności i nastąpiło zwątpienie. Dla mnie nie potrzeba wielkich słów, aby pojąć, kim jest emeryt, który jeśli zrobił swoje, niech siedzi cicho. Dzisiaj modne jest pojęcie: fundacja. W każdej szanującej się i obracającej wielkimi kwotami jest dwóch i więcej osób obsługi. aaa Oddech życia Stęszewko - to cudowna mieścina na skraju wiel- kich lasów Poznania zwanych Puszczą Zielonką. Pełno tam starodrzewia, wiele gatunków drzew, kniei, polan leśnych, wzgórz i mokradeł. Pośród lasów pięknie ułożone z szeregami białych brzóz dukty, to piaszczyste, to porośnięte trawą, to twarde. Ptactwa śpiewającego i pukającego w korę wiele. Cisza zupełna, słychać tylko przyrodę. Jest i duże jezioro w dolinie. Tam wystarczy być i czujesz dobroć każdego oddechu. Jeśli jesteś czuły, ogarnia cię zachwyt, cieszysz się życiem. Tylko harcerze mogli odkryć 30 km od Poznania tak ciekawą, nie zniszczoną enklawę. Do najbliższej stacji 7 km i tam, w Pobiedziskach, jest jedyny w okolicy komin fabryczny. Kilkanaście wiejskich chałup, na końcu wsi sklep GS-u i była wiejska szkółka, a obok piękna przydrożna święta figura. Wiejską szkółkę harcerze zamienili na ośrodek wypo- czynkowo - szkoleniowy. Znałem to miejsce od wielu lat, przeszedłem te okolice, jej najpiękniejsze zakątki. Tu musimy przy- wieść nasze maluchy. Niech się radują, niech oddy- chają tlenem. Za mali na wędrówki, na dłuższe wy- cieczki. Niedawno zostawili rodziców, środowisko, niektórzy szpital. Tak wiele przeżyć w ich wnętrzu, niech opuszczą nasze wiekowe mury i znajdą się tu. Turnusy Rehabilitacyjne-Usprawniające - tak na- zwaliśmy formę ich pobytu organizowaną przez Koło 181 Kolonia rehabilitacyjno-zdrowotna, na której małe dzieci niewidome kształtowały zmysły, rozwijały orientacje, poznawały przyrodę i odpoczywały TPD i Ośrodek. Odbywały się w najpiękniejszym okre- sie maja i trwały od 14 do 20 dni. Rano prowadzone były lekcje języka polskiego i matematyki, następnie po drugim śniadaniu zajęcia terenowe, zabawy i gry, spacery, wycieczki, zajęcia świetlicowe, manualne, śpiewy, ogniska. Pierwszy obóz zorganizowaliśmy w 1982 roku. Za- skoczenie kadry było zupełne. Grupa małych niewi- domych dzieci, w tym także upośledzonych umysło- wo, potrzebuje dość dużo czasu na poznanie nowego środowiska. Nowy budynek, korytarze, schody, progi, sypialnie, łazienki, stołówka, biuro, wyjścia, drzwi - wymagają poznania ich usytuowania, przećwiczenia i zapamiętania. Nasze maluchy - mimo że niektóre nie znały pojęć lewo - prawo - niezwykle szybko pojęły te skomplikowane układy, ze swoim łóżkiem, szafką i stolikiem w stołówce włącznie. Jakie nowe siły pozwalały na tak szybkie wytworzenie w ich główkach układów pamięciowych? To radość, naturalny entuzjazm łagodziły ich ostrożność poru- szania się - tak charakterystyczną u niewidomych. Entuzjazm był widoczny także u kadry. Cieszyli się wszyscy, a radość wyzwala energię. Pierwszego dnia dzieci pasjonowały się dwoma atrakcjami: psem i kominkiem. - Jaki on piękny! - wykrzykiwał Tomek. - Jakie ma wysokie uszy, a jaki długi ogon! Jakie- go on jest koloru? Nie widzieli od urodzenia, a dopytywali się o kolor i używali słowa piękny. Czyż nie jest to wzruszające? - Co to jest przy ścianie? - Kominek - odpowiedziała wychowawczyni - tu się pali drewno. 183 przywiązał i był wiernym Ulubiony przez dzieci pies natychmiast się do nich towarzyszem ich wypraw - Gdzie tu można palić? Przecież zapali się cały dom. Długo trwało oglądanie i tłumaczenie. Wreszcie Tomek spytał: - Możemy rozpalić ognisko? - Wieczorem, jak zezwoli kierownik. - Teraz! Prosimy - przekrzykiwali się podskakując. - Bardzo prosimy, chociaż małe. Oni uwielbiali ciepło ogniska. Czyż można było odmówić im tej natychmiastowej radości? Kiedy odwiedzałem maluchów w Stęszewku -a zawsze przybywałem z „niespodzianką" - i za- 184 trzymywał się nasz poczciwy Tarpan przy bramie, wartownicy przebrani to za indian, to za cyganów, natychmiast ożywiali się. Zamykali furtkę i chi- chocząc czekali, kiedy z kierowcą Rysiem podej- dziemy. - Kto idzie? - krzyczał radośnie dowódca. - To my! Nie poznajecie? - Poznajemy! Dzień dobry! Ale nie wpuścimy - głosili radośnie podskakując i podążali po komen- dantkę. - Pani Ewo! Przyjechali goście! - niosło się tak długo, aż się pani Ewa Andrysiak nie odezwała. Wy- borna to wychowawczyni, całym sercem oddana ma- luchom, którym poświęciła już kilka dziesiątek lat życia. - Pani Ewo! Możemy otworzyć? - Możecie. Teraz dopiero zgrzytały zamki i zasuwy. Pobyt na takim turnusie pozwalał na organizo- wanie wszechstronnych zajęć, jak: rewalidacja in- dywidualna, ćwiczenia korekcyjne, kompensacji słuchowej, dotykowej, węchowej, ćwiczenia orientacji przestrzennej, sportowo-rekreacyjne. Bliżej zain- teresowanych odnoszę do mojego doniesienia „Z doświadczeń organizowania turnusów rehabili- tacyjno-usprawniających dla dzieci niewidomych" (Monografie i skrypty AWF Poznań 1987, nr 246, s. 117-126). Organizację turnusów jako bardzo wszechstronnie udanych i korzystnych oceniali Ewa Andrysiak, wychowawcy i nauczyciele. Dzieci były każdorazowo zachwycone. Zawsze byłem świadkiem ich powrotów - ciekaw ich przeżyć. 185 - My nie chcemy wracać! Tak tu dobrze, tak fajnie! - przekrzykiwali się. - Za rok przyjedziecie - pocieszałem ich. - Tak długo, rok. -A ja już nie przyjadę, bo przechodzę do czwartej klasy - żałośnie odezwał się Przemek. - I ja też, szkoda - dopowiedział kolega z klasy. Stało się! Przed laty przebywających w Stęszewku harcerzy Chorągwi Poznańskiej odwiedzili towarzysze i inna świta. Spodobała im się bardzo ta oaza spokoju. Wjechały buldożery i koparki. Dla osób przy władzy i ich znajomych powstał nad spokojnym jeziorem sektor domków i wilii - A. Rozniosła się wieść o cudownym miejscu - powstał sektor B, na stępnie C. Czy jeszcze trzeba pisać następne litery alfabetu? Powstał ośrodek wojskowy - bez litery. Pobudowano asfaltowe szosy. Przed sektorem A posta wiono tablice: strefa ciszy. Czy wy wiecie, kiedy tam panowała cisza? Na szczęście dawna szkółka i święta figura między drzewami stoją z dala od jeziora. Ostały się. Tam, mam nadzieję, nie będą powstawały nowe sektory. Przemijanie jest rzeczą straszną. Już nie doznam szczęścia przebywania razem z radosną gromadką maluchów, nie poczuję ciepła ich rączek, odnowy ich duszyczek. aaa Klerykał! Do wszystkich problemów, z jakimi musiałem się borykać, doszedł problem krzyży. Kilka miesięcy był spokój, choć w miejscowej szkole oraz wielu innych metody walki o zdjęcie krzyży nabierały na sile. Młody cywil zjawił się nagle. Jeszecze nie usiadł, wyciągnął wąską legitymację, otworzył i wyrecytował wiadomą nazwę instytucji. Przedstawił temat rozmowy. - Jest pan największym klerykałem w województwie. W Ośrodku wisi 30 krzyży. Jest polecenie ich zdjęcia. - Ja krzyży nie zdejmę! - odrzekłem. - Możemy przejść szkołę i internat i pan je pozdejmuje. - Ja od tego nie jestem! Ja polecam! Rozmowa nie była przyjemna i zakończyła się ostrzeżeniem i zgłoszeniem „wyższym czynnikom". Po kilku dniach zostałem wezwany do Kuratorium. Znając pokój i osobę, wiedziałem, o jaką chodzi sprawę. Bogu ducha winnemu wizytatorowi przypisano tematykę kościelną i rad nie rad musiał się tym zajmować. Rozmowa z nim była przyjemna, taktowna i bez za- straszania. Przyznał mi rację, że dzieciom niewidomym nie powinno się odbierać symbolu wiary. - Ja mam polecenie, nie będę mówił od kogo - wy- jaśnił. - Proszę sprawę przemyśleć, załatwić delikatnie i bez rozgłosu. 187 - Tego polecenia nie wykonam, panie wizytatorze! Nie chcę doczekać chwili, gdy moje nazwisko dostanie się na fale Wolnej Europy. To powiedzenie go trochę zastanowiło, ale nie od- powiedział nic. Może myślał to samo co ja? Po kilku tygodniach zaczynały się letnie wakacje. W szkole przygotowywano remont i krzyże w klasach zostały zdjęte. Przypomniała się sprawa krzyży panu wizytatorowi albo miał wizytę „cywila", bo zadzwonił i pyta: - Czy udało się załatwić coś w sprawie, o której rozmawialiśmy? - pyta. - Tak, udało się - odpowiadam. - Znaczy się, że ona jest załatwiona po naszej myśli? - dociekał. - Tak sprawa jest załatwiona - meldowałem, - Kolego! Bardzo panu dziękuję. - Z Bogiem - szepnąłem kładąc słuchawkę. Skończył się remont. Krzyże wróciły na swoje miejsce, a mnie już nigdy nie indagowano w tej sprawie. Jesienią wizyta się jednak powtórzyła. Tym razem chodziło o kasety z nagraniami kazań księdza Jerzego Popiełuszki, które wypożyczali i wymieniali wychowawcy internatu. Wiedziałem, że nauczyciele także, o tym jednak „cywil" nie był poinformowany. - Proszę w ciągu trzech dni ujawnić mi nazwiska tych osób - rozkazywał. - Odmawiam, stanowczo odmawiam! Zaprawiony to był jednak „cywil", bowiem rozmowa z jego strony przybierała bardzo ostry ton, aż do grożenia konsekwencjami włącznie. Czułem się jak na przesłuchaniu. Wreszcie nie wytrzymałem: 188 - U nas jest dwóch TW (tajnych współpracowników). Źle ich szkolicie, bo zbyt jawnie wykonują wasze zadania. Dlaczego ja mam szukać osób z kasetami, skoro wraz z meldunkiem dostaliście nazwiska. Czy mam podać nazwiska waszych TW? - dokończyłem. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem. Po chwili po- żegnał się i opuścił Ośrodek. Już nigdy nie zjawił się u mnie żaden „cywil". aaa Gardłowa sprawa Kiedyś nieodłącznym atrybutem każdej szkoły -tak jak kreda - były szpilki. Do modnych wówczas słomianek na ścianach przypinało się obrazki, zdjęcia, napisy itp. Także w naszym Ośrodku w salach, klasach, na tablicach ogłoszeń w korytarzach królowały szpilki, zgrabnie wpinane - wystawał tylko łe-pek. Pewnego dnia nagle i niespodziewanie stały się nie tylko moim utrapieniem. Panującą ciszę w moim biurze przerwała nagle pielęgniarka. - Panie dyrektorze! Bożena połknęła igłę! - Wezwała pani karetkę? - Tak! Już jest w drodze - rzekła i pobiegła do góry przygotować do wyjazdu pechową dziewczynę. 189 Stało się to niewinnie i przypadkowo. Po obiedzie dziewczyny wykonywały różne własne czynności, w tym szycie. Bożena nawlekała igłę. Przygotowując nici, przytrzymywała igłę ustami. W tym czasie wpadła do sali jedna z koleżanek, powiedziała taką „bombę", że wszystkie w sali ryknęły salwą śmiechu. Nasza bohaterka nabrała do ryknięcia tyle powietrza, że nawet nie wiedziała, kiedy igła znalazła się w gardle. Lekarz karetki uspokoił nas. - Nie ma obaw. Jest to rutynowy zabieg na każdym szpitalnym dyżurze. Dziewczynę zabrano do szpitala dla dorosłych. - Może to źle, że Bożenę wiozą na oddział dla do- rosłych? Tam nie spotyka się takich przypadków, najwyżej raz w roku ość od karpia na Wigilię - zwie- rzam się pielęgniarce. - Każdy laryngolog bez problemu załatwia taki za- bieg, proszę się nie denerwować. Pierwszy telefon nie uspakaja nikogo. Bożena ma tak straszny odruch wymiotny, że nie można wykonać zabiegu wyjęcia od wewnątrz. Może to powodować wbijanie się igły dalej, a wkuła się w kierunku kręgosłupa. Stanowiło to wielkie ryzyko, bo przecież przez kręgosłup wiedzie cała „wiązka komputerowa" wszelkich ludzkich „podzespołów". Były także jakieś problemy z narkozą. Zabiegu nie wykonano, bowiem „mózg" oddziału ordynator-pro- fesor przebywał za granicą i miał wrócić za 3-4 dni. Te dni nadały sprawie powagi, wręcz dramaturgii. Bożenę karmiono sztucznie, wykonywano zdjęcia i... czekano na profesora. Na szczęście igła utknęła około 2 milimetrów od ważnego miejsca w kręgosłupie i dalej się nie przesuwała. Szpital był lekko podenerwowany naszymi telefo- nami, myślę, że ze względu na ich częstotliwość. We mnie rosło napięcie. Udzieliło mi się jeszcze bardziej, gdy widziałem łzy rodziców, którzy przyjechali do szpitala podpisać zgodę na zabieg chirurgiczny. Po kolejnym telefonie lekarz okazał zdenerwowanie i prosił, żeby nie alarmować, bo na razie nie ma takiej potrzeby. - Dla was nieboszczyk to normalna sprawa! Dla was stan chorego to też normalna sprawa, ale nie dla mnie. Dlaczego nie konsultujecie z konsultantem wojewódzkim naszego przypadku! - nakrzycza-łem. - Właśnie nasz profesor jest tym konsultantem - usłyszałem. - A nie ma do pie... - nie zdążyłem dokończyć, usłyszałem zgrzyt kładzionej słuchawki. Gdyby mi wtedy ktoś podał solidny kielich wódki, nawet tej dla kombajnistów - Wistuli, wypiłbym jed- nym duszkiem. Sprawa Bożeny zakończyła się nagle. Profesor wrócił z zagranicy i dzięki „swojemu doświadczeniu" bez chirurgicznego zabiegu wyjął igłę. Skończyły się nerwowe dni, a Bożena wróciła ze szpitala z uśmie- chem, trochę blada i „wyprana" - jak mówiły dziew- czyny. Przeprosiła za kłopot i zegar nie odmierzał już nerwowych impulsów. Odmierzał jednak krótkie dni dzielące nas od uro- czystości, jakiej jeszcze w naszym Ośrodku i chyba żadnej szkole w Polsce nie było. Jeden z chłopców leżał w szpitalu i czekał na ciężki zabieg chirurgiczny. Miał jednak bardzo rzadko występującą grupę krwi, szpital nią nie dysponował i nie mógł sprowa- dzić. Natychmiast wysłałem błagalne listy do jedno- stek wojskowych, których adresy dostać nie było łatwo (zastrzeżone tajemnicą). Odpowiedź była błyskawiczna. Kilkuset żołnierzy oddało krew, razem blisko 200 litrów, w tym także potrzebna grupa. Wy- drukowaliśmy dzięki mężowi jednej naszej nauczy- cielki kolorowy dyplom pamiątkowy i zaprosiliśmy dowództwo i delegacje żołnierzy, aby im podzięko- wać. W stołówce jeszcze nigdy nie było tak zielono i szaro. Same mundury, tylko przy stole prezydialnym cywile: lekarz koordynujący akcją, Zarząd Wo- jewódzki PCK i inne władze, według klucza, jaki wówczas panował. Jest bardzo miło - przemówienia, podziękowania, poczęstunek kawą i pieczywem. Sympatyczny na- strój. Nagle zauważam z tyłu stołówki w drzwiach pielęgniarkę dającą mi jakieś nerwowe znaki. W pierwszym momencie udaję, że nie widzę jej gestów na wzór alfabetu głuchych. Po chwili mój wzrok kieruje się w przeciwległy kąt drzwi. Biały duch ciągle hipnotyzuje mnie wzrokiem i wzywa do siebie swoim zręcznym alfabetem. Nie wytrzymuję, przepraszam część gości i kieruję się pomiędzy zielenią mundurów do zdenerwowanej białej damy. Im bliżej podchodzę i przypatruję się rysom twarzy, widzę jej rzeczywiste zszokowanie, a z bliskiej odległości jej obłędne wręcz oczy. I mnie się to udziela. - Co się stało? - pytam podniecony. - Żaneta połkła szpilkę! - wyrecytowała błyska- wicznie, zapominając z wrażenia dwóch ważnych głosek. - Kiedy? Gdzie jest? - pytam. - Gdzieś godzinę temu, już dzwoniłam do szpitala - odsapnęła i opuściła stołówkę. Po uroczystości spotykam poszukującą mnie przed- stawicielkę naszej białej służby. Oczy już bez obłędu, twarz bez niepokoju. Jeszcze z daleka komunikuje: -Z Żanetą wszystko w porządku, wyjęli szpilkę bez problemów. - Proszę ją do mnie przyprowadzić! Przychodzi po chwili, staje zmieszana i nic nie mówi, nie przeprasza. - Dlaczego to zrobiłaś? - Bo chciałam się przekonać, co człowiek czuje, gdy połyka szpilkę. Kiedy wychodziła na korytarz, przechodził kolega z klasy i zadał jej to samo pytanie. Usłyszał tę samą odpowiedź. Podsumował to gestem - popukał Żanetę po czole. Nieszczęścia chodzą jednak parami, jak mówi stare porzekadło. Nie zdołaliśmy polikwidować wszystkich szpilek, aby się „zaraza" nie rozszerzyła w postać „szpil- kowej epidemii" -jeszcze 12-letni Michał połknął „z cie- kawości" szpilkę. Do organizmu dostała się łepkiem w dół i w takiej samej pozycji - pod kontrolą aparato- rów przechodząc labirynt ludzkich kiszek wydostała się na zewnątrz. Po tych przypadkach nigdy nie było połykania niejadalnych rzeczy. Szpilki można zastąpić przylep- cami różnej maści, choć po czasie spokoju nikt chyba nie skontrolował, czy szpilki nie wróciły do łask. 192 aaa Walka o światło Dzień minął spokojnie. Kończy się praca, czas wracać do domu. Moje przygotowanie do wyjścia przerywa pielęgniarka. - Panie dyrektorze, Marlena ma odczepienie siat- kówki, nic nie widzi. Już dzwoniłam po karetkę. Wychodzę na korytarz. Marlena stoi blada, znie- ruchomiała, trudno z nią nawiązać kontakt. Pytam, czy coś dźwignęła - nie odpowiada. - Skoczyła z dwóch stopni - tłumaczy pielęgniar ka. Miała wtedy 15 lat. Wyrośnięta, bardzo żywa i we- soła. Nigdy jej nie pytałem o jej los. Była bowiem sierotą społeczną, rodzice nie utrzymywali z nią kontaktów i wychowywali ją dziadkowie z Kalisza. Wielo- krotnie była ostrzegana i wiedziała, że nie wolno jej wykonywać żadnych nagłych ruchów. Młodzieńcza żywot- ność, moment zapomnienia i tragedia. Karetka z Marlena i pielę- gniarką odjechała. Umawiam się z pielęgniarką, że zadzwoni ze szpitala. Po godzinie telefon. Marlena. Walka o światło jej życia została przegrana - Panie dyrektorze, Marlena musi mieć zabieg. -To jest oczywiste. Winni wykonać go natych- miast. - Szpital żąda jednak zgody rodziców lub opieku- nów. - Zaraz podejmę próbę nawiązania kontaktu z dziadkami. Biorę teczkę Marleny i wypisuję adres dziadków. Niestety nie mają telefonu ani nie jest podany naj- bliższy. Chcę wysłać telegram. Było to jednak nie- pewne, mógł zostać doręczony dopiero jutro rano. Oficer dyżurny MO w Kaliszu wysłuchał mnie z najwyższą troską i obiecał zająć się natychmiast sprawą. Prosił, żeby zadzwonić za pół godziny. Zdą- żyłem spalić dwa papierosy i odzywa się telefon. - Dziadków nie ma w domu - komunikuje. - Pro- szę pana, zrobimy wszystko co w naszej mocy, aby pomóc panu. Rozumiem tragedię. W tej chwili funkcjonariusze przepytują mieszkańców sąsiednich kamienic. Za pół godziny dzwoni oficer: - Mamy już adresy wielu znajomych dziadków. Trwa sprawdzanie u wszystkich zanotowanych. - Dziękuję panu za tak duże zaangażowanie. - Jest to naszym obowiązkiem. My się odezwiemy albo dziadkowie. Trwa walka o widzenie, o światło, o odzyskanie radości życia. Niestety w tym wyścigu o blask ży- cia nie uczestniczą lekarze. W oczekiwaniu na zbawczy telefon rozmyślam: dlaczego w Polsce są tak idiotyczne przepisy. Co będzie, jeżeli nie uda się pozyskać zgody na operację? Dlaczego w in- nych nagłych przypadkach lekarz ma obowiązek udzielić pomocy, a w tej nie? Mnożą się różne py- 195 194 13- tania, a czas nieubłaganie biegnie. Po dwóch go- dzinach czekania jest telefon, a przy nim babcia. Kamień spada mi z serca. Przekazuję nazwę i adres szpitala. Dziękuję oficerowi dyżurnemu i proszę o podziękowanie „jego chłopakom". Nazajutrz babcia już o siódmej rano jest w szpitalu i składa potrzebny podpis. Operacja się udaje. Marlena odzyskuje wzrok. Po kilku dniach puka do mojego biura, pełna szczęścia i radości. Ściskam ją serdecznie. - Niezmiernie się cieszę widząc cię uśmiechnętą. - Bardzo dziękuję. Tyle pan dla mnie zrobił - po wiedziała szczerze z blaskiem uratowanych oczu. Te godziny, które przeżyłam nie widząc czy to już noc, czy jeszcze dzień, były straszne. - Wierzę ci, ja też przeżywałem twoją sytuację. Taka chwila dla mnie, dla każdego nauczyciela jest szczęściem, jest zapłatą, ukojeniem, wielką war- tością wykonywanej pracy, służby dziecku. Mały ludzki łańcuch zakończył się wyzwoleniem z ciemności, odzyskaniem światła. Zakończył się rok szkolny. Marlena pojechała do dziadków. Po wakacjach wraca w towarzystwie wujka. Doznaję szoku. Dziewczyna trzyma wujka pod rękę, on jest jej przewodnikiem. Inny jest chód dziewczyny, inne zachowanie, już nie ma radości w oczach. Ociemniała Marlena, już nie poznaje koleżanek, już nie widzi, na zawsze zależna od innych. Tylko bogowie wiedzą, ile łez zostało wylanych. Ponownego od- warstwienia siatkówki nie udało się uratować. Wypadek z Marleną był ostatnim moim przeży- ciem związanym z utratą przez dziecko wzroku. Wiele ich było. Czy będą następne? Marlena jako absolwentka Ośrodka wyszła za mąż i doczekała się potomka. W jej życie wreszcie wkroczyło szczęście. aaa Głową o ścianę Osoby znające choć połowicznie problematykę szkolnictwa specjalnego wiedzą, że we wszystkich jego rodzajach (upośledzenie umysłowe, głuchota, inwalidztwo ruchu itd.) istnieją tak zwane sprzężenia. Niektóre dodatkowe odchylenia od normy zauważało się u niewidomych natychmiast - np. apatię, nadpobudliwość, jąkanie - inne później. Przyjęty został do Ośrodka mały niedowidzący Mareczek. Po okresie adaptacji zaczął wykazywać objawy wyjątkowej, przemyślanej złośliwości. Obra- zek pierwszy: wychowawca siedzi przy biurku i coś czyta, Mareczek podchodzi cichutko za jego plecy i bezszelestnie pluje na jego sweter. Obrazek drugi: na przerwie podbiega do dziewczynki, szarpie silnie za włosy i ucieka. Obrazków różnych można by wy- mienić więcej. Rósł Mareczek, przechodził z klasy do klasy i był obserwowany przez psychologa, który miał zanoto- wanych pół zeszytu „obrazków". 197 196 Ulubioną czynnością Mareczka był chwyt. Doska- kiwał nagle do dziecka, wychowawczyni, obejmował w pół i ściskał tak silnie, że dziecku brakowało oddechu, a osobie dorosłej oczy wychodziły na wierzch. Bawiło go to przednio. Obiekt go nie interesował. Do mnie także doskoczył na boisku szkolnym, poczułem jego niezwykłą siłę. Błyskawicznie otwartą dłonią pchnąłem go silnie pod nos. Natychmiast zwolnił uchwyt. - Z panem to nie można - syknął zdezorientowany- - Z nikim nie można! Zapamiętaj to! Któregoś dnia tak pogryzł plecy dziecku, że lekarz naliczył i opisał kilkanaście sińców i ran. Miarka się przebrała i za zgodą rodziców został przyjęty do szpitala na obserwację. Wrócił po mie- siącu. Czytamy z panią psycholog opinię szpitalną i nie wierzymy: cichy, spokojny, nikogo nie zaczepiał, objawy nadpobudliwości w normie wiekowej, nie stwarzają zagrożenia. Stwierdzamy, że szpital może uspokoić każdego pacjenta, w zależności od tego, jak silne i ile poda mu się leków. Marek wraca do Ośrodka. Dzielę się uwagami z matką. Mówię wręcz, że nasze spostrze- żenia są odmienne, że podejrzewamy chorobę psy- chiczną. Mama oświadcza, że dla niej wiarygodne są obserwacje szpitala, a nie nasze. Dziecku nadal zapisywano w zeszyt naganne za- chowania. Dostawał leki według wskazówek lekarzy, nie zahamowały one jednak jego instynktów. Idę w czasie przerwy szkolnym korytarzem i spo- śród panującej wrzawy wychwytuję rytmiczne poję- kiwania. Zbliżam się do miejsca odgłosów. Zrywam się biegiem, serce mi wali, bowiem obraz zauważyłem straszny: na podłodze przy ścianie siedziała dziewczynka, przy niej klęczał Marek, trzymał ją za włosy i rytmicznie uderzał jej głową o ścianę. - Co robisz? - ryknąłem. Marek puścił włosy i znieruchomiał. Dziewczynka została odprowadzona do ambulatorium, a Marek do psychologa. Decyzję o zwolnieniu dziecka do domu podjąłem natychmiast. Spisałem notatkę do akt dziecka i pi- smo z uzasadnieniem decyzji dla rodziców. Jego odpis wysłano do Kuratorium i Wojewódzkiej Poradni Wychowawczo-Zawodowej. Podjąłem ją bez zwoły- wania rady pedagogicznej, konsultując się jedynie z dyrektorką szkoły, psychologiem i wychowawczynią. Dziecko zostało odwiezione do domu. Po dwóch dniach mam wezwanie do Kuratorium. Wchodzę do pokoju wizytatora, w którym zastaję mamę Marka. Rodzice złożyli skargę na moją decyzję. Mieli rację, bowiem ja nie miałem takich uprawnień. Były one w gestii Kuratorium podejmującego decyzję na wniosek wspomnianej Wojewódzkiej Poradni. Rozmowa nie była zbyt przyjemna dla mnie i za- kończyła się poleceniem przyjęcia dziecka. - Kolego dyrektorze, podjął pan decyzję niezgodną z prawem. Proszę przyjąć dziecko do Ośrodka. - Polecenie muszę przyjąć. Zaznaczam jednak, że nauczyciele i wychowawcy zrzekną się odpowiedzial- ności. Proszę o decyzję na piśmie. Wspomniałem także, że dziecko może uczynić krzywdę rówieśnikowi w nocy, a ja nie chcę mieć w Ośrodku tragedii oraz dochodzeń prokurator- 198 199 skich. Wizytator zaczął się wahać. W internacie dy żur nocny pełniła wówczas jedna osoba, a agresje Marka były nagłe. Domagałem się przebadania dziecka w poradni zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży, gdzie lekarzem był wybitny specjalista znany w całym Poznaniu. On miał podjąć decyzję o losach dziecka. Matka i wizytator zgodzili się na tę propozycję. Wspomniany wybitny lekarz kieruje dziecko na obserwację do specjalistycznego szpitala w Gnieźnie z diagnozą choroby psychicznej. Bodaj dwumiesięczna obserwacja potwierdziła diagnozę z wnioskiem, że dziecko nie może przebywać w naszej placówce. Markowi zostaje zatwierdzone nauczanie in dywidualne. Rodzice pogodzili się z decyzją komisji lekarskiej. Przekonali się, że syn może być niebezpieczny. Ktoś z członków rodziny poprosił Marka o przeniesienie donicy z fikusem. Nie podobała mu się ta czynność, bowiem rzucił donicę na stopę domownika, powodując zapewne ból nie do zniesienia. Gdy Marek przebywał na szpitalnej obserwacji, odbywała się konferencja dyrektorów szkolnictwa specjalnego. Wizytator Kuratorium przez kilkanaście minut bardzo krytycznie odniósł się do mojej decyzji. - Zwolnienie dziecka z Ośrodka bez zgody Kurato- rium jest decyzją niedopuszczalną, niezgodną z przepisami w tym zakresie i wysoce naganną - prawił. Gdy zakończył, wstałem, zabierając głos: - To ja jestem winowajcą tego niegodnego działania w stosunku do dziecka. Określiłem przyczynę jako zagrażającą życiu innego dziecka i zapewniłem, że gdyby się przydarzył podobny czyn - uczynię to samo. Obecni dyrektorzy przyznali mi rację uznając, że zapewnienie wychowankom bezpieczeństwa należy do podstawowych obowiązków dyrektora placówki. Później dowiedziałem się, dlaczego w pierwszym szpitalu dziecko miało „czystą opinię". Podobno lekarzem był tam ktoś z rodziny. Przepisy i paragrafy wymyślają ludzie „u góry". Życie na dole często toczy się obok paragrafów. Aby je tworzyć, trzeba poświęcić wiele lat służby na najniższym szczeblu i później stopniowo wdrapywać się po drabinie władzy. aaa Świński interes Dyrektor Owińsk musiał być przysłowiową alfą i omegą i znać się na wszystkim, nawet na tym, czego nikt go nigdy nie uczył, a sam nie miał zamiaru posiąść tajników tej wiedzy. Przez kontakty z księgowym można posiąść dostępną wiedzę w tej dziedzinie. Przez kontakty z nauczycielem dziewiarstwa i szczotkarstwa i częste wizyty w warsztatach miałem dostateczną orientację także w tych kierunkach nauki zawodu z technologią i materiałoznawstwem 200 201 włącznie. Dotyczyło to edukacji młodzieży, więc mu- siałem wykazywać zainteresowanie. Były jednak dziedziny, które mi nie odpowiadały, a należały do życia Ośrodka: ogrodnictwo i świniarnia. Wymienione dziedziny miały nazwę: Gospodarstwo Pomocnicze przy... Ogrodnikowi i „świniarzom" zostawiałem w zasa- dzie wolną rękę. Zakupiłem dwa tunele foliowe, aby nowalijki były w miarę wcześnie i jakoś to działało. Było to dla dzieci bardzo korzystne. Mieliśmy wiele własnych „witamin" i, co ważne, bez nawożenia sztucz- nego i stosowania środków ochrony roślin. Skupię się jednak na świniach, jako że czasy były okropne i mięso na kartki. Gdybyśmy prowadzili ży- wienie dzieci tylko z asortymentów kartkowych, to problem byłby straszny! Starsi ludzie, zwłaszcza panie, pamiętają ten potworny mięsny dołek. Biliśmy więc co tydzień tucznika po cenach zbytu, a za przydziały kartkowe dokonywaliśmy zakupu wędlin i innych wyrobów masarskich. Przy okazji dodać muszę, że w tej operacji likwidowania tucznika występowałem w podwójnej roli: sprzedawcy i kupującego, dosłownie: sam sobie sprzedawałem i sam sobie kupowałem. Pieczątki były tylko inne „Kierownik Gospodarstwa Pomocniczego" i „Dyrektor Ośrodka", natomiast nazwisko na nich takie samo. Jestem pewien, że mało ludzi w naszym kraju stosowało tak specyficzną formę handlowania. Skoro piastowałem podwójne stanowiska, miałem nawet gażę w wysokości jednego tysiąca złotych, za co golonki chyba wtedy nie szło nabyć. To całe gospodarstwo było na własnym rozra- chunku z własną księgowością. Kryzys mięsny był wielki i wpadłem na pomysł, aby zlikwidować własne maciory i dokonać zakupu warchlaków. W ten sposób po raz pierwszy kupowałem nie od siebie, lecz z PGR-u. Planowałem nawet na tym zarobić! W odstępach dwumiesięcznych nasze stado powiększało się systematycznie, aż osiągnęło niebagatelną liczbę sześćdziesięciu sztuk. W ten sposób, nie myśląc o tym, stałem się rekordzistą Polski. Żadna placówka oświatowa w kraju nie dysponowała taką liczbą świńskich ryjów. Dostałem nawet podziękowanie z Ministerstwa Rolnictwa. Szkoda, że nikt nie zgłosił mnie do słynnej światowej księgi rekordów. Pierwsza partia żywego mięsa podrosła na tyle, że można je było zamienić na szaszłyki. Dzieci nie były w stanie tyle zjeść. Zgłosiłem więc tuczniki na sprzedaż do GS-u. Było tego chyba 15 sztuk, a każdy 100-110 kg żywej wagi. Znając ceny skupu wiedziałem, jaka mnie czeka fortuna. Pan z GS-u ostudził moje plany. - Dyrektorze! Nie mogę kupić od pana tych tucz- ników. - Jak to nie możecie? Ludzie stoją po nocach, żeby zrealizować kartki, a wy nie macie chęci kupić dwóch ton mięsa? - Chętnie bym to kupił, ale przepisy nie zezwalają - ciągnął gminny prezes. - Nie mogę pojąć tego, co pan mówi. To jest nie- wiarygodne. - Po pierwsze - pan nie jest rolnikiem, a po drugie - świnie nie są kontraktowane. Rozumiał moje wywody, że Ojczyzna w biedzie, że świński dół, że stan wojenny. Tłumaczył, że on ma gospodarkę planową, a moje świnie są poza planem 203 pach za 205 i nic zrobić się nie da. Obiecał dzwonić do województwa. Dotrzymał słowa, bowiem zadzwonił za kilkanaście minut: - Niestety, tak jak panu wcześniej mówiłem - instancja wojewódzka nie wyraża zgody. W ten sposób moje świńskie plany przerodziły się w świński problem. Ja mam za sobą ministerstwo - pomyślałem przez chwilę - wy te świnie w zębach będziecie odbierali. Zrezygnowałem z tego pomysłu. Problem musiał być rozwiązany szybko. Tuczniki stale powiększały swoją objętość i groził im spadek do „drugiej ligi", za gorsze pieniądze. Dzwoniłem do różnych instytucji parających się świńskim interesem. Nic jednak wskórać nie mogłem. Po rozmyślaniach przypomniało mi się, że mam znajomego w Zakładach Mięsnych w Poznaniu. Był on szefem zakładowego koła PTTK. Dwukrotnie przygotowaliśmy im metę rajdu, czym jego uczestnicy byli zachwyceni. Wyłuszczyłem problem błagając o pomoc. - To ma pan załatwione - usłyszałem z ulgą. Po nasze tuczniki przyjechał samochód Zakładów Mięsnych z Obornik. Dzięki integracyjnej znajomości skończył się świński problem. Stopniowo ograniczałem liczbę świńskich ogonów. Pod koniec lat osiemdziesiątych ubite zostały ostatnie sztuki. Kartki na mięso zlikwidowano, a interes wcale nie był opłacalny. Byłem już ponoć jednym z ostatnich świniarzy oświatowych w kraju. Golon- kowy interes przestał istnieć. aaa Strychowy Wszystkie nasze wiekowe dachy były naprawiane. Układanie dziesiątek tysięcy dachówek trwało dwa lata, a może dłużej. Gdy nastała wiosna i nie padał deszcz, kręcili się dekarze po korytarzach. Jest właśnie taki moment: idzie dekarz w swoim dekarskim kombinezonie i mija niewidomego chłopca, który odwraca na chwilę w jego kierunku głowę. Widzę moment jego zaskoczenia i zatrzymania się. Podchodzę i mówię mu dzień dobry (ja zawsze pozdrawiałem niewidomych), a chłopak odpowiedział z uśmiechem i nagle pyta: - Proszę pana, kto tu przechodził? Czym on tak śmierdział? Roześmiałem się na cały głos, czym wywołałem chwilę zakłopotania u chłopca, - Dekarz - mówię - to był dekarz. - Kto to jest dekarz? - To jest pan, który naprawia dachy. Nazwa zawodu, jaki wykonuje, pochodzi od dachówek. On układa dachówki. - A co to był za zapach? - mając na uwadze mój wybuch śmiechu nie używa słowa smród. - To był zapach wapna. Wiesz co to jest wapno? - Słyszałem o tym, ale nie wiem, co to jest. Znam cement. - Masz wolny czas? - Mam, skończyłem właśnie lekcje. - To chodź, zaprowadzę cię na strych. - Nigdy tam nie byłem - rzekł obruszając się Idziemy razem na pierwsze piętro, drugie i wresz cię po brudnych schodach na strych ~ Wchodzimy wreszcie na samą górę. Gdzieś w od- na n^i * ™ i r°ZmOWy dekarzy- ^ta-nął, nadsłuchuje - powtarzają się głosy, ale inne - Ale tu echo - szepce. Przystępuję do poznania przez ciekawego chłopca pojęcia strychu Pokazuję mu najpierw belki, kto Obch^t H^ l" dłUg°ŚCl wszystkich dachów. Obchwytuje jedną z belek od dołu do góry aż wsoi na się na palcach. ^ y' PI - Ale ona wysoka. Dokąd sięga? Czy można niewidomemu, który nigdy nie bvł na strychu wytłumaczyć sposób wiązania" belek? On to musi rękami zobaczyć! Nie było w pobliżu drabiny i nie mogłem zaspokoić ciekawości mojego przypadkowego gościa Odmierzył krokami odległość belek wzdłuż,wszerz pod- prowadziłem go do belki więźbowej. Tłumaczyłem mu łączenia tych strychowych elementów NalteT nie pokazałem mu łaty. śmiał się przy tym rzewr^ " da- chówk Dotyka rękami to łat, to znów dachówek. Wreszcie zaspokoił ciekawość i opuścił ręce. Odwrócił si> w moją stronę i stwierdził: uwrocn się i chk - Zęze ców i dachy. Jak się pan porusza w tych ciemnościach? Nic nie mówiąc myślę: niewidomy widzącego pyta, jak on się porusza w ciemnościach. Cudowne to czy tragiczne? Na pewno naturalne. Tłumaczę mu za chwilę, że tu jest jasno, tu są okienka. Podchodzę i pokazuję mu to dachowe urzą- dzenie pełne pajęczyn i brudu. Obejrzał rękami wielkość okienka i spytał: - Czy to się otwiera? - Naturalnie, zaraz tobie pokażę. Chwycił za dźwignię, popycha. Ta ani drgnie. Po- mogłem mu i udało się. Proszę go, aby otworzył okienko do końca aż na dachówki. Najpierw prawą ręką zaczął machać na zewnątrz, jakby chciał się przekonać, czy tam jest pustka, następnie oklepy-wał dachówki dookoła. - Tędy spada woda - prawda? - Masz rację. - A niżej jest rynna - dokończył. Dotarliśmy wreszcie strychowymi zaułkami do de- karzy. Tu, ku wielkiemu zdziwieniu pracujących męż- czyzn, poznał mój ciekawski wapno. Jego zasób wiedzy i życiowego doświadczenia poszerzył się nieco, horyzont ciągle był jednak niewielki. Niewidomy wielu rzeczy nie pozna nigdy. Podziękowałem pracownikom i udaliśmy się w drogę powrotną. Po chwili, gdy pokonywaliśmy kolejny zakręt schylając się pod ukośnymi belkami, pochwalił się mój „strychowy uczeń" mitologiczną wiedzą. - Tu potrzebna byłaby nić Ariadny - powiedział z dumą. - Znasz bogów starożytnej Grecji i mity? - Tak znam Zeusa, Apolla, Posejdona, Afrodytę - uśmiechnął się wymieniając ich imiona. 206 207 - Pobudzała cię już bogini miłości? - żartowałem mając obok siebie siedemnastolatka Roześmiał się głośno, aż się echo niosło po stry chowych zakamarkach. y -Znam także niektóre mity o Prometeuszu Hera- klesie i oczywiście o Dedalu i Ikarze. - To masz piątkę z historii. - Tak, lubię ten przedmiot. do nH ZeJ'dziemy? - spytał nagle słyszą, odgłosy dochodzące z niższego piętra Zaniemówiłem. Pół godziny pokazuję mu strych myśląc, że była to dla niego absolutnie wystarczająca informacja, on zaś zadaje tak zaskakujące pytanie - Po schodach kochany, tą samą drogą Wyczułem jego zdezorientowanie. Prosiłem aby przy pomniał sobie naszą trasę do góry. Wymienił korytarz na parterze, pierwsze piętro, internat dziewcząt na drugim piętrze i dalej zawahał się. Poświęciłem mu niewiele czasu, aby raz na zawsze wiedział, jaka jest droga do najwyższego miejsca każdego budynku. Zrozumiał - U nas na wsi na strych wchodzi się po drabinie - wyznał szczerze. Zrozumiałem wreszcie jego komplikacje ze strychową orientacją. J ^ Pouczające potrafią być spotkania z niewidomym wychowankiem, ciekawym wszystkiego co go ota cza również przypadkowego zapachu na korytarzu Strychowa lekcja uzmysłowiła mi wiele rzeczy także i tą, iż metody poznawcze czas zacząć upla- styczniać, o czym w następnym temacie aaa Dotykowa geografia Dydaktyczna, spontaniczna wycieczka, dla nas obu pouczająca, spowodowała, że zacząłem się za- stanawiać. Tyle lat przebywania z dziećmi niewido- mymi, a jeszcze do końca nie znałem ich poznawczych potrzeb. Miałem plany. Moim marzeniem było stworzenie magazynu setek przedmiotów, modeli, makiet, map plastycznych, aby nauczyciele i wychowawcy mogli je wykorzystywać w procesie poznawczym i eduka- cyjnym. Jak wytłumaczyć niewidomemu proste dla rówieśników widzących pojęcia, takie jak np.: dzida, lanca, topór, miecz, szpada, gotyk, kopuła, rondo, wiadukt i wiele innych. Kiedyś niedowidzący oglądali skoki narciarskie. Zapytał mnie ich niewidomy rówieśnik na czym polega to, że skoczek leci 100 i więcej metrów. Gdy mu tłumaczyłem, zorientowałem się, że udaje, grzeczno- ściowo przytakuje. Rzekłem mu: - Powiedz szczerze, wiesz o co chodzi? Odpowiedział, że nie. Gdy po dwóch dniach poka- załem mu prowizoryczny model skoczni, wyjaśniłem pojęcie rozbiegu, progu, punktu krytycznego i lądo- wania - powiedział zbawcze słowo: - Rozumiem. Widziałem w zakładzie dzieci niewidomych w Stras- burgu we Francji magazyn. Było tam tylko kilkanaście przedmiotów wykonanych bardzo precyzyjnie, np. 209 Makiety i plany okazały się bardzo przydatne w kształtowaniu orientacji przestrzennej niewidomych Był w naszym Zakładzie pasjonat historii - Tadeusz Piszczek, który wykonał wiele modeli historycznych z grodem w Biskupinie włącznie. Z moich rozmyślań wyciągnąłem wniosek, że powi- nienem zacząć od „własnego podwórka". Ze skrom- nych funduszy przyznanych na pomoce naukowe nie mogłem zlecić plastykowi prac ze względu na limity. Na szczęście mieliśmy wystarczającą kwotę na koncie Koła TPD. Zlecam więc wykonanie mapy plastycznej Owińsk. Dostaliśmy właśnie z Warszawy wyciąg ze światowego sympozjum specjalistów zajmujących się mapami plastycznymi - jakie odbyło się w Paryżu. Zawierał on kilkanaście zatwierdzonych oznaczeń. W świecie czynione były próby tworzenia map i planów dla niewidomych, należało zatem zatwierdzić jednakowe oznakowanie. Paryskie sympozjum zatwierdziło głównie znaki miejskie, wiejskich nie- stety nie uzgodnili światowi specjaliści. Dla naszych potrzeb należało oznaczyć rzekę, stru- myk, staw, pole, drogę, rów, las, drzewo, tor kolejowy itp. Wymyśliłem więc własne oznaczenia, nie było czasu na wyniki następnego sympozjum. Po wielu konsultacjach z wykonawcą powstała plastyczna, do- tykowa mapa Owińsk. Zawiesiliśmy ją na parterze przy drzwiach wejściowych do Ośrodka, dopiero po jej dotykowym obejrzeniu niewidomi mieli pełną orientację o położeniu ulic, dróg, ważnych budynków, a także o kierunkach. - Zobacz, od naszej bramy w lewo schodzi się do Warty, a trochę ukośnie w prawo idzie się do przy- stanku i szosy - tłumaczył Maciej Mateuszowi trzy- 212 mając jego rękę i wodząc jego palcami po trasie. -Za szosą w lewo jest park. Mateusz położył na mapie obie dłonie, dotykał nimi całą przestrzeń, wyczuwał palcami naklejone drzewa i rzekł z uśmiechem. - Ale on duży! Utwierdziła mnie w prawidłowości mojego rozumo- wania Elżbieta Szczepańska - niewidoma nauczycielka Ośrodka. Wielokrotnie bywała na dworcu, w sklepie, a dopiero z naszej mapy dowiedziała się, gdzie położone są te ważne obiekty, w jakich kierunkach i jak do nich trafić. Po zapoznaniu się z naszą mapą pani Ela odważyła się sama chodzić po naszej miejscowości. Był to dla mnie oczywisty triumf i dowód, że należy wykonywać następne prace. 213 - Ta mapa jest świetna! - powiedziała pani Ela. - Tyle lat mieszkam w Owińskach, dziesiątki razy chodziłam po całej wsi, ale dopiero teraz mam cał- kowitą orientację przestrzenną. Drugą była makieta-mapa naszego Ośrodka i jego otoczenia z kościołem i ogrodem. Budowle i budynki na niej były miniaturami o rzeczywistym wyglądzie. Skoro mój „uczeń od wapna" nie miał orientacji, jaki jest układ dachów, mógł to wreszcie zobaczyć, także kopułę na kościele i jego wieżę. Byłem bardzo ciekaw jego reakcji. Podprowa- dziłem go do naszego nowego nabytku służącego orientacji przestrzennej i rzekłem tylko jedno słowo: - Obejrzyj to! - Co to jest? - spytał. - Nie powiem tobie, bo liczę na to, że odgadniesz. Schylił się, zaczął ostrożnie dotykać od jednej kra- wędzi do drugiej, badał przedmiot syntetycznie, chcąc poznać co to jest. Trafił rękoma na model naszych budynków i kościoła. - To jest nasz Zakład! - prawda? - Po czym odgadłeś? - spytałem. - Tu jest wieża kościelna, a tu nasz główny budynek. - Bardzo dobrze. Teraz analitycznie dochodził do szczegółów. Zaczął od dachów, chcąc zapewne konfrontować naszą wycieczkę na strych. - Ile tu załamań! Jak strasznie dużo tych dachów! - niemal wołał entuzjastycznie. Po dokładnym zaznajomieniu się z naszymi bu- dynkami, po obopólnej wymianie uwag przeniósł dłonie na model kościoła. - Nikt nie mówił, że nasz kościół ma dwie wieże: kwadratową, wysoką i okrągłą. - To okrągłe to nie wieża, to jest kopuła - wyjaśniłem. - Ach to jest kopuła, jak przecięta na połowę piłka - porównał. Cieszyłem się niezmiernie z tego spotkania, a także widząc gromadki wychowanków z zaciekawieniem zapoznających się z nową pomocą do orientacji przestrzennej, geografii i historii. Wysłałem zdjęcie naszej mapy i mapy - makiety do Światowego Centrum Niewidomych w Paryżu z prośbą o opinię, ale się nie odezwali. Po dwóch latach miałem okazję być w Paryżu z oficjalną delegacją mi- nisterialną. Oni wykonywali tylko mapy wypukłe z plastyku, uważając to za wielki sukces. Były rze- czywiście piękne. Makiet mieli bardzo mało. Zdziwiłem się tym, bowiem myślałem, że zastanę tam przy- najmniej trzy miniatury: wieży Eiffla, katedry Notre- Dame, Sacre-Coeur, nie wspominając o słynnym Łuku Triumfalnym i bardzo trudnym do wykonania modelu Luwru. Miałem okazję przekonać się o wy- bornej orientacji licealistów na mapach dotykowych. Spytałem Murzynkę, co to jest kopuła, odpowiedziała: dach. Moich zdjęć nikt nie znał. Może uważali, że my, ze wschodu, uczymy tylko pisać i czytać! Następną makietą było rondo Śródka w Poznaniu - miejsce przesiadek naszych wychowanków. Dla niewidomych było ono bardzo trudne. Budowniczym naszego lepszego jutra nie starczyło pieniędzy, czego rezultatem jest fakt, że w połowie są przejścia pod- ziemne, a w połowie naziemne i bez sygnalizacji dźwiękowej. Ruch tam bardzo wielki i mimo świateł mają tam miejsce do dzisiaj częste wypadki. 214 215 Makieta została wykonana w ten sposób, że można zdjąć górę i dziecko niewidome może się zapoznać z usytuowaniem podziemnych przejść. Nauczyciel orientacji przestrzennej, doskonały praktyk Wiesław Pawlak bardzo chwalił makiety i mapy twierdząc, że są niezwykle pomocne niewidomym w rozwikłaniu terenowych zawiłości. Upewniło to mnie w trafności planowania tych szczególnych i nowatorskich - przynajmniej w kraju - pomocy. Zaplanowałem ich wiele: nasz budynek, dworzec PKP, PKS, fragmenty dzielnic Poznania, miejsca prze- siadek naszych wychowanków itp. Moje przejście na emeryturę zachwiało tok rozmyślań i przygotowań. Ostatnio widziałem w telewizji „moją" mapę doty- kową. Niewidomy chłopiec pokazywał na niej panu Wiesiowi trasę marszu, bardzo dobrze się orientując. aaa Panowie i chłopcy mundurowcy Położenie Owińsk blisko wojskowego poligonu po- wodowało, że nad naszymi głowami w miarę często przelatywał helikopter. Były to loty na niskim pułapie bowiem w prostej linii do poligonu jest bliziutko Gdy niedowidzący usłyszeli warkot żelaznego ptaka od- wracali głowy w kierunku głosu silników, wypatrując, 216 kiedy on nadleci. Gdy był blisko, zadzierali głowy i krzyczeli: - Panie pilocie! Dziura w samolocie! - To nie samolot, lecz helikopter - tłumaczyłem. - Helikopter to też samolot, bo lata - upierali się. Czy znajdzie się ktoś na świecie, kto wytłumaczy niewidomemu dziecku, jak wygląda helikopter? Zadzwoniłem do Dowództwa Wojsk Lotniczych w Po- znaniu z prośbą o wizytę u naczelnego dowódcy gen. E. Łukasika. Umówienie się wcale nie było trudne, czym byłem niezmiernie miło zaskoczony. Wyłuszczyłem panu generałowi prośbę. Natychmiast wyraził zgodę na lądowanie helikoptera oraz zwiedzanie lotniska. Zbliżał się Dzień Dziecka, okazja była więc znakomita. Nazajutrz przyjechał do nas pilot wybrać miejsce lądowania. Uzgodniliśmy je oraz godzinę przylotu. Miały moje maluchy i pozostali helikopter „pod ręką". Wreszcie mogli podotykać korpus, zobaczyć co to są płaty, wejść do środka i usiąść w kabinie pilota. Pilot przygotował dzieciom niespodziankę szczególną: w jednostce uruchomił pasmo radiowe tylko dla naszych. Zaczęło się: Chłopcy palili się do słuchawki i mikrofonu: -Tu „Warta"!!! Tu „Warta" - „Cybina" jak mnie słyszysz? Odbiór! Maluch cały drżał z radości, uśmiechnięty z na- pięciem czekał aż zgłosi się lotnisko. -Tu „Cybina"! Tu „Cybina"! Słyszę cię „Warta"! Co mi masz do powiedzenia? - Dzień dobry! Mam na imię Tomek... Dobrych wybrał dowódca żołnierzy do obsługi ra- diostacji i cierpliwych. Dziesiątki razy powtarzało się hasło: 217 Dziecko niewidome zanim nie dotknie, nie zna pojęcia przedmiotu 218 -Tu „Warta"! - „Cybina". Jak mnie słyszysz? Odbiór! Stoimy w kółeczku dość daleko. Pilot włącza sil- nik, łopaty zaczynają się kręcić, czujemy podmuch wiatru, ryk silnika i helikopter wystartował w kie- runku Poznania. - Do widzenia panu! Dziękujemy! - krzyczały dzieci machając rączkami i odwracając głowy w kierunku hałasu silnika i łopat. Byliśmy też na lotnisku. Dzieci obejrzały różne typy samolotów. Samolot pasażerski był przygotowany do lotu. Deszcz jednak padał, a chmury były zbyt nisko i nie mógł wystartować! Mieliśmy jednak także innego przyjaciela dzieci - pułkownika J. Kowalskiego. Pojechaliśmy na inne lotnisko do Kobylnicy. Dzieci latały „Wilgą". Niewi- dzenie - takie ja miałem obserwacje - ogranicza ilość doznań związanych z lotem. Nas, widzących, nie interesuje ryk silników, my emocjonujemy się startem, wznoszeniem, podziwiamy świat pod stopami, ponownie przeżywamy emocje, gdy maszyna schodzi w dół i ląduje. A niewidomi co mają podziwiać? Zadowala ich sam fakt, że byli wysoko. Leciałem z 12-letnią niewidomą Halinką. Ciekawiła mnie niezmiernie jej reakcja na lot, jej przeżycia. Zwiesiła głowę, położyła ręce na kolanach i wychwy- tywała odgłosy. Nie odzywałem się, aby nie przery- wać jej przeżywania. - Dlaczego on tak długo jedzie po ziemi? - spytała nagle. - Kołuje na start - wyjaśniłem. Ciągle się nie odzywałem, zostawiając pytania o wrażenia na później. - Już jesteśmy w powietrzu? - spytała, gdy byliśmy wysoko w górze. Nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego nie zoriento- wała się, kiedy pilot poderwał samolot, natomiast moment lądowania wyczuła bezbłędnie. Nasze sąsiedztwo z wojskowym poligonem powo- dowało, że w miarę często słychać było strzały i serie z broni maszynowej. Utrzymywaliśmy kontakty z po- ligonem, dzieci oglądały broń, ale na strzelanie na- bojami ćwiczebnymi nie wyrażało dowództwo zgody. Chłopcy zaś marzyli, aby być świadkiem strzelania. Mieliśmy przyjaciela w mundurze w innej jednostce. Major Zdzisław Drzazga, gdy mu zakomunikowałem o marzeniach chłopców, zastanowił się chwilę i rzekł: l - Chyba coś się da zrobić, niech mają choć chwilę radości, - Jak? Przecież to jest użycie broni! - Legalnie. Porozmawiam z kim trzeba. Myślę, że będzie zaakceptowane. Nastał czas strzelania. Wielki przyjaciel naszych dzieci dotrzymał słowa. Nie będę podawał gdzie i kiedy miało to miejsce, może to tajemnica? Pan Zdzisław zorganizował to pięknie: chłopak zakładał hełm, kładł się na trawie „dowódca" mu wszystko wyjaśniał, przytrzymywał broń, a nasz „szeregowy" czekał na rozkaz: ognia! Niosły się „radosne huki", a nikt nie używał określenia „ślepa" amunicja. Dał Pan im, Panie majorze, dużo radości. Nie tylko tej. Chłopcom podobają się zawody „mundurowe". Każdy maluch chce być lotnikiem bądź strażakiem. Przyjechali do nas strażacy. Nadjechał kiedyś z okazji Dnia Dziecka prawdziwy, bojowy wóz strażacki. Dzieci wysłuchały bardzo rzeczowej i przystępnej pogadanki na temat ognistego żywiołu, dokładnie -z odpowiedzią na każde pytanie - obejrzały samochód strażacki oraz ekwipunek strażaka. Imponujący był pokaz gaszenia prawdziwego ognia. - Ale wielki ogień! Ciepło aż do nas dochodzi! - wykrzykiwali. - Teraz wchodzą w kombinezonach w ogień! - przekazywał wiadomości chłopiec niewidomemu ko- ledze. - Naprawdę są w ogniu? - dziwił się niewidomy malec. - Naprawdę! Nawet chyba chodzą! - Powiedz mi kiedy wyjdą! - niecierpliwił się nie- widomy malec. - O! Właśnie wychodzą! - Nie palą się? -Nie. Dotykali za chwilę kombinezonów. Dopiero teraz przekonali się niedowiarkowie, że kombinezony są gorące, a strażakom nic się nie stało. Gaszenie trwało sekundy, a piany było na metr wysokości. Wąż z wodą też był. Przekonali się nasi, jaka to ciężka praca, ile trzeba włożyć wysiłku, aby wąż utrzymać w rękach. Strażacy ze Szkoły Chorążych Pożarnictwa w Po- znaniu pomyśleli o niespodziance. Kilku chłopcom nałożyli kaski, wsadzili do samochodu i ruszyli. Przyjemnie jest jechać wozem strażackim. Gdy wyje- chali z naszego terenu, zaczęły migać fioletowe światła. - Naduś tu! - powiedział kierowca do najbliższego „strażaka", kierując jego dłoń. Chłopiec uczynił to natychmiast. Zaczęła wyć syrena, głośno i przeraźli- 223 wie. Otwierają ludzie okna, wybiegają z chałup i wy- patrują dymu. - Czy to nie przesada? Za chwilę będzie tu kilka straży pożarnych - podenerwowany zwróciłem uwagę kierowcy. - Niech się pan nie martwi! Wszystkie jednostki są powiadomione o ćwiczeniach, gmina i miejscowi też. Jedziemy, ciągle wyje czerwony wóz. Stają samo- chody na szosie, na ulicach. Chłopcy z Owińsk pędzą za nami na rowerach, ludzie z zaciekawieniem wychodzą z domów. Nasi „strażacy" dumni i radośni. Przy następnych rundach stają tylko samochody. Miejscowi już wie- dzą, że to nasza zabawa. Panowie w mundurach naprawdę kochają dzieci. aaa Bocian Każda szkoła dla niewidomych, aby nie nauczać wyłącznie werbalnie, musi dysponować wielką ilością pomocy naukowych dla każdego przedmiotu W gabinecie biologicznym było ich rzeczywiście wiele, ale wypchane zwierzęta nie są wieczne, tym bardziej, że są często dotykane. Dotyczy to zwłaszcza ptaków. Zakup takich pomocy był bardzo trudny Mało ludzi zajmowało się wykonywaniem tych niety- powych eksponatów. Zadzwoniłem do poznańskiego ZOO, licząc na po- moc. Dowiedziałem się, że mają wypchane zwierzęta. Jest jednak decyzja (przepis?) o wystawieniu ich na przetarg. Na kilka dni przed jego ogłoszeniem jadę obejrzeć eksponaty. Zaskoczyła mnie ich olbrzymia ilość i wielki wybór. Na szczęście uzyskuję zgodę dyrektora na zapłacenie później. Nigdy nie przypuszczałem, że może być tak wielkie zainteresowanie zakupem tych rzeczy. Później dowiedziałem się, że jest w modzie w okolicy kominka urządzić taki kącik ze zwierzętami, ptakami, rogami itp. Rozpoczyna się przetarg pierwszego zwierzęcia. Zaskakuje mnie, że prowadzący prowadzi go także po niemiecku. Kilkaset osób w hali MTP. Drugim eksponatem jestem zainteresowany i przebijam do oporu, aż konkurent zrezygnował. Kupuję kilka rzeczy przebijając odważnie. Ludzie się na mnie gapią, myśląc zapewne, iż jestem bogatym facetem, a może handlarzem. Wystawiają bociana. Nasz się rozleciał, więc postanawiam go kupić za wszelką cenę. Stawkę wywoławczą przy starcie podwajam. Z prawej flanki dwóch młodych panów podnosi ją o 50%. Trwał straszny pojedynek cenowy, a bocian osiągnął wartość kilkakrotnie przewyższającą wywoławczą. Konkurenci zrezygnowali i bocian jest nasz. Pojedynek o bociana był dla mnie korzystny w dalszym przebiegu przetargu. Widząc moją za- dziorność, niektórzy rezygnowali szybko, a ja w ten sposób kupiłem tanio wiele interesujących rzeczy. Po przetargu podchodzi do mnie dwóch „bociano- wych" konkurentów. - Koledze chcieliśmy kupić bociana na ślub i nie dał pan nam szans - mówią. Wyjaśniam dla kogo kupowałem to wszystko. - To dobrze - odpowiedzieli. Jestem pewien, że i bez bociana doczekali się młodzi dorodnych dzieci. aaa Awans Babcia prowadziła małą Agatkę poznańską ulicą. Przystanęła z dzieckiem na skraju jezdni z zamiarem przejścia na drugą stronę. Babcia cierpliwie rozglądała się na obie strony, przepuszczając przejeżdżające pojazdy. Nie wszystkie dzieci są cierpliwe, nie wszystkie rozglądają się na obie strony. Agatka wyrwała się babuni, przebiegła tylko połowę jezdni. Stan Agatki był bardzo ciężki. Wiele dni leżała nieprzytomna w szpitalnym łóżeczku. Otworzyła wreszcie oczy. Nastąpił wielomiesięczny okres leczenia ran, złamań i rehabilitacji. Nie udało się usprawnić całego organizmu. Powstał prawostronny paraliż oraz nie- dowidzenie. Agatka pociągała prawą nóżką, a rączkę o skurczonych paluszkach miała bardzo mało sprawną. Mimo że było blisko do własnej szkoły i mogła chodzić po schodach, nie wolno jej było przekroczyć tych progów. Koleżanki też szybko o niej zapomniały. Dzieci wolały rowerki i programy telewizyjne od chorej Agatki. Do Agatki przychodziła pani ze szkoły i nauczała dziewczynkę kilka godzin tygodniowo w domu. Trwało to do uzyskania świadectwa ukończenia szkoły pod- stawowej. Nie wiem nawet, czy odebrała je osobiście w szkole. Co dalej czynić z Agatą tak poszkodowaną i bezradną? Czy można ją w ogóle uczyć zawodu? „Kaleka to też człowiek" (M. Grzegorzewska), Agata to też człowiek - trzeba podjąć próbę. 227 Przekroczyła Agata nasze progi i podjęła próbę nauki dziewiarstwa. - Co ja mam z nią robić? - pytał podekscytowany nauczyciel zawodu. - Przecież ona nigdy nie będzie dziewiarką! - Będzie, będzie! Nim skończy szkołę, będą już u nas guzikowe automaty - pocieszam go. Z wielkim trudem przechodziła Agata z klasy do klasy. Nauczyciele chcieli ją zostawić w klasie. Nie wyraziłem zgody - bywało, że prosiłem o pójście biednej dziewczynie na rękę. Wiedziałem, że gdyby się uparli, nic bym nie wskórał. Sprawa jako temat stanęła kiedyś na radzie pedagogicznej. Dyskusja była dość stanowcza, oczywiście na niekorzyść ewentualnej absolwentki. Agata nie opuściłaby na- szych murów, gdyby nie nauczyciel zawodu, - Jak mam się z nią męczyć jeszcze rok, to niech otrzyma świadectwo - podsumował, machając ręką w moją stronę. Zachichotały oportunistki, rezygnując z walki o programowy poziom. Po ciężkich bojach została Agata absolwentką zawodówki. Znałem na tyle zawiłe i trudne problemy dziewiar- stwa, iż wiedziałem, że nie jest w stanie poradzić sobie nasza poczciwa Agata w zawodzie narzuconym jej przez los. Uwagami tymi podzieliłem się z jej mamą i ciocią - nauczycielką. - Córka dostaje świadectwo nie za umiejętności, bowiem przy jej ograniczeniach fizycznych wyko- nywanie zawodu dziewiarza przy obecnym stanie naszych maszyn jest nierealne. - Zdaję sobie z tego w pełni sprawę - przytaknęła mama. - Ja mam dla Agaty pracę. - Jaką? - omal nie krzyknąłem z zaciekawienia. - Telefonistki w naszej spółdzielni! Po kilku dniach dzwoni telefon. - Dzień dobry panu, tu Agata. Jestem telefonist- ką. - Witam cię serdecznie. Co u ciebie słychać? - Proszę pana, ja pracuję w spółdzielni, dzięki za- wodówce mam wyższą pensję. Po latach spotkałem Agatę pośród labiryntu bud, straganów i obwoźnego handlu. Cieszyła się życiem. Czy spółdzielnia z ręczną centralką telefo- niczną jeszcze istnieje? Nie wiem. aaa Widzę swoją dłoń Profesor Barraga ze Stanów Zjednoczonych przez wiele lat prowadziła badania niewidomych. Zajmo- wała się głównie problemem możliwości wykorzysta- nia przez nich resztek widzenia. Okazało się, że przez specjalistyczne ćwiczenia można z bardzo du- żymi efektami poprawić możliwość wykorzystania tego, co pozostawił los. Powstała w USA szkoła re- habilitacji wzroku, rozpowszechniona na cały świat. Przetestowano w Stanach bardzo wiele potrzebnych do tego celu pomocy i sprzętu. Ważnym urządze- 229 228 niem jest stolik podświetlany. W skrzyni wielkości stolika jest szereg świetlówek, a jego blat stanowi matowa szyba. Jasność światła może być z wielkim powodzeniem postrzegana, nawet przez osoby uzna- wane dotychczas za niewidome. Później próbują one na szybie rozróżniać duże przedmioty, potem mniejsze, następnie litery itp. Jest szereg ćwiczeń usprawniających resztki widzenia. Końcowe efekty rehabilitacji - także innymi metodami - są zdumiewające, aż do czytania na monitorze i pisania dużych liter. O stoliku dowiedziałem się na ogólnopolskiej na- radzie. Jeden z dyrektorów z satysfakcją pochwalił się, że już zamówili stolik w Stanach Zjednoczonych. Oni dysponowali wielkimi sumami dewiz. Po powrocie ze stolicy dzielę się wrażeniami z wy- chowawczynią Ewą Andrysiak, która natychmiast chwytała każde nowe rozwiązanie. Po dyskusji obie- cuję, że podejmę próbę wykonania tego środka reha- bilitacji. W Politechnice widzą możliwość wykonania stolika. Pytają o prospekt, którego oczywiście nie mamy. Mówią o wykonaniu projektu, rysunków, przepro- wadzeniu konsultacji, o kooperacji. Gotowi to byli wykonać za kilka miesięcy. Udałem się do Technikum Łączności. Ówczesny dyrektor Henryk Janas chwyta temat natychmiast, nie pytając o projekt ani o stolarza lub matową szybę. - W naszych warsztatach możemy to wykonać bez problemu - komunikuje mi. - To będzie pierwsze urządzenie tego typu do re- habilitacji wzroku w Polsce, a może w Europie - chwalę podjęcie nowatorskiej próby. 230 Tylko dwa razy pojechałem do Technikum. Po trzech tygodniach stolik oraz dodatkowa listwa z mrugającymi punktami świetlnymi, których szybkość i kolejność pulsowania światła można było dowolnie regulować - były do odbioru. Mnie rozpiera duma, pani Ewa promienieje radością. Pierwsze zajęcia potwierdzają doskonałość oraz przydatność stolika. Dzieci, które były w Ośrodku traktowane jako niewidome, widzą jasność, zaczy- nają rozróżniać przedmioty. Piętnastoletnia Renata kładzie na jasną płaszczyznę rękę, nachyla się i sa- ma niedowierzając jeszcze raz sprawdza i cicho mó- wi: - Widzę swoją dłoń, naprawdę widzę! - Pokaż palce! - prosi pani Ewa. - Tu są, jeden, drugi - bezbłędnie palcem wskazu- jącym drugiej dłoni udowadnia prawdziwość przeży- cia. Cieszy się niezmiernie. My, widzący, nie wiemy co to jest widzenie, my ten najważniejszy zmysł posia- damy. Podaję natychmiast wiadomość do prasy o pierw- szym w Polsce i nielicznym w Europie urządzeniu do rehabilitacji wzroku. Po ukazaniu się artykułu mam kilka telefonów, nawet z ministerstwa. Dzwoni jeden z kolegów dyrektorów ośrodka dla niewidomych. Rozmowa toczy się na wiadomy te- mat. Na koniec pyta: - Stary! Kto tobie wykonał to urządzenie? - Jedź do technikum - odrzekłem. Nasza najwyższa ministerialna władza widocznie uznała nasze i moje starania zmierzające do unowo- 231 cześnienia procesu rehabilitacji oraz nauczania i za kwalifikowała mnie na wyjazd do Francji. W bardzo dużym mieście, w zakładzie dla dzieci niewidomych nie mieli jeszcze stolika podświetlanego. Byliśmy górą aaa Nadeszło zło Jak świat światem, dzieci były straszone. Za moich młodzieńczych lat: kominiarzem, cyganami cza rownicą. Gdy dzieci podrosły i chodziły do szkoły były straszone dyrektorem. Może gdzieś w szkole ta metoda istnieje? Jako dyrektor też miałem być postrachem. Różne były przewinienia, które zdaniem innego pedagoga wymagały „dywanika". Ja postrachem nie byłem. Starałem się tak kierować rozmowę, aby „obwiniony sam doszedł do wniosku, że zrobił coś złego wyrządził komuś krzywdę i sam podał propozycję iak ją naprawić. Zdarzały się także kary. Przyprowadzono mi niedowidzącego Rysia Miał 17 lat i był w zawodówce. Jego starszy brat opuścił nasze mury i z powodzeniem uczył się w liceum Na sam widok chłopaka się przestraszyłem. Oczy mgliste, sylwetka niepewna, chwiejna. Rozmowy prowadzić nie można, zupełny bełkot. Pierwszy raz w ży- ciu widziałem narkomana. To był dla mnie swoisty cios, niespodziewana porażka moja i nas wszystkich. Nazajutrz rano rozmawiam z Rysiem. Proszę, aby usiadł w fotelu naprzeciwko. - Dziękuję, postoję. - Dlaczego nie chcesz siadać? - pytam. - Na tę chwilę mam usiąść - głosi zdenerwowany. - Na jaką chwilę? To może trwać godzinę! - To pan dyrektor nie powie mi, że jestem wydalony ze szkoły? - spytał podniesionym głosem. - Zapewniam cię Rysiu, że nie będziesz wydalony, to tobie gwarantuję. Usiadł, a z jego twarzy odczytałem, że spadł mu przysłowiowy kamień z serca. - Mam do ciebie bardzo dużą prośbę - zacząłem. - Proszę, aby nasza rozmowa była szczera. Jeśli za- strzegniesz sobie tajemnicę, ja jej nie zdradzę. - Dobrze - odpowiedział ze zwieszoną głową. Był rzeczywiście szczery. Grupa, z jaką nawiązał kontakt, nie zdążyła go sobie podporządkować. Nie wszedł w tryb uzależnienia. Podał, jakie brał tabletki, ich ilość i przyrzekł nie utrzymywać z nimi kontaktów. Mimo że nasza rozmowa trwała przeszło godzinę i była rzeczywiście szczera, brałem pod uwagę pewien procent przewrotności i cwaniactwa. Wyraził natychmiast zgodę na wyjazd do specjalistycznej poradni. Udało się powstrzymać zło, które nagle nadeszło. Rysiu ukończył szkołę, podjął pracę i ożenił się z naszą wychowanką. Dominik ma historię odwrotną. Jego mama jako uczennica liceum zaczęła brać. Uzależniła się. Stałe kontakty z grupą narkomanów, zakochanie się 232 233 w chłopaku z paki i ciąża. Nikt, z wyjątkiem rodzi- ców, nie podał jej ręki. Została wydalona z liceum. Na świat przychodzi Dominik. Matka traktuje ten los jako zło konieczne. Nie kochała własnego dziecka, zatraciła matczyne uczucia. Zrozpaczeni rodzice ratowali córkę i wychowywali maleństwo. Młoda mama zgodziła się na odwykowe leczenie. Dziecko rosło. Rozwijało się jednak nietypowo. Badania wy- kazały poważne osłabienie wzroku i upośledzenie umysłowe. Długa rozłąka z dzieckiem nie wzbudziła w matce dziecka odruchów macierzyńskich. Gdy po wielu miesiącach przyjechała na przepustkę, w ogóle się z dzieckiem nie przywitała. Nie wiedziałem, że narkotyki mogą tak niszczyć ludzką psychikę. Dominik trafia do naszego Ośrodka. Jedną z pierwszych książeczek mieszkaniowych dla moich wychowanków otrzymuje właśnie on. Nie- zwykle troskliwi dziadkowie żyją nadzieją, że jego mama wróci, że uda się nawiązać jej kontakt z sy- nem. Niestety, myśli o przyszłości zostają brutalnie zerwane. Matka Dominika ginie tragicznie. Nic jeszcze nie pisałem o jego ojcu - on wiele wcześniej rozstał się z tym światem. Dominik skończył szkołę specjalną. Jakiś krewny zatrudnił go w swoim ogrodnictwie. Nie zarabiał dużo, ale pracował, i to było bardzo ważne. Spotkałem go niedawno. Z pracy został niestety zwolniony. Nie pytałem o przyczynę. Kto tobie, Dominiku, poda rękę? Narkotyki to zło straszliwe. Tomek przybył w latach osiemdziesiątych do Owińsk do klasy siódmej. Była to ofiara ludzkiej niedbałości. Na wielkopolskiej wsi prowadzono pra- 234 ce melioracyjne. Pracownicy natrafili na głazy. Do ich rozkruszania użyto materiałów wybuchowych. Gdy zakończyli dzień pracy, Tomek poszedł na miej- sce wykopów. Znalazł tam spłonkę pozostawioną przez niedbałych pracowników. Co nastąpiło dalej - wiadomo. Wybuch po uprzednim manipulowaniu i szpital po przebytym szoku. W wyniku wybuchu nadszedł szok drugi: utrata wzroku. Każde dziecko w naszym Zakładzie miało „swój życiorys", własną diagnozę, każde inaczej przeżywa- ło, a zależało to także od tego, kiedy nastąpił kata- klizm niewidzenia. U Tomka godzina tragedii wybiła w pełni rozkwitu, gdy wchodził w piękny wiek. Pasjonował się ma- szynami, silnikami, samochodami i wszelką techni- ką. Opowiadał mi, że codziennie chodził do Pań- stwowego Ośrodka Maszynowego. Wykonywał tam różne czynności, najpierw drobne, potem trudniej- sze. Podziwiali go i majster, i pracownicy. - Chłopaki grają w piłkę, a ty tu przychodzisz. Nie ciągnie ciebie do nich? - mówili. - Ja wolę tu. Może skoczył potem pobiegać, pojeździć na rowe- rze, pobaraszkować, ale najpierw był warsztat na- prawczy. Straszliwa lekkomyślność przerwała brutalnie marzenia i pasje Tomka. Przybył do nas. Nie mógł się pogodzić z nową rzeczywistością. Był opryskliwy, wulgarny, złośliwy, stwarzał problemy wychowaw- cze. Trudny był Tomek. Odbył wiele rozmów z psychologiem. Próbowałem i ja, zapewniając go, że wykorzystam wszelkie możli- wości, jakie posiadam, do udzielenia mu pomocy. 235 Zdawałem sobie sprawę, że szczerość i wzajemny kontakt są pozorne. Trudne miał wnętrze i osobiście go rozumiałem, a nawet usprawiedliwiałem. Bardzo, bardzo powoli zaczął się zmieniać. Wy- chowawca Wiesław Pawlak zainteresował go spor- tem. Był dobry we wszystkim, toteż trenował pięciobój. Jak na sportowca po krótkim okresie treningu został najlepszym pięcioboistą w kraju w gronie nie- widomych. Powołano go do kadry narodowej. Założył Tomek orzełka na pierś! W 1987 r. odbywały się w Moskwie Mistrzostwa Europy inwalidów wzroku. Na pierwszym w życiu ważnym starcie zajął Tomek czwarte miejsce. On był bardzo wszechstronny, zdobył 6 tytułów Mistrza Polski niewidomych w pływaniu. Mieliśmy wielkie nadzieje, że sport wyzwoli Tomka na zawsze z negatywnych zachowań. Pod koniec roku szkolnego, w którym Tomek koń- czył naukę dziewiarstwa w szkole zawodowej, popro- siłem go do siebie. - Tomku! Cieszę się bardzo, że sport pozwolił Tobie wyzwolić się z przeżyć. Masz bardzo duże per- spektywy. Pojedziesz na Igrzyska Paraolimpijskie do Barcelony, później do Stanów Zjednoczonych. Bę- dziesz miał wiele przeżyć i doczekasz się radosnych chwil. Słuchał Tomek swojego dyrektora bez wrażenia. Nie wyczuwałem wspólnego kontaktu. Spytałem więc na zakończenie: - Tomku, będziesz trenował? - Tak, będę. Życzyłem mu serdecznie, aby był wytrwały, oraz wielu zagranicznych podróży i medali sportowych. Słuchał, ciągle nic nie mówiąc. Bardzo skompliko- wane miał wnętrze. Nie mógł, nigdy nie mógł wyzwo- lić się, zapomnieć o samochodach, które tak bardzo kochał, nie mógł przeżyć przegranego świata. Dziwi- łem się bardzo, bowiem był niezwykle odważny. Bez problemu przebiegał sto metrów nie zbaczając z to- ru. Skakał w dal jak widzący rówieśnik, a nawet dalej od niego. Dla mnie Tomek był fenomenem, którego do końca nie mogłem poznać. Kończył się pobyt w Owińskach naszej polskiej sportowej nadziei. Ukończył szkołę zawodową i po- szedł w Poznaniu do pracy w spółdzielni niewido- mych. Miał tam dobre warunki: internat, możliwość treningów. Nie wykorzystał Tomek szansy latania samolotami na turnieje, mistrzostwa i igrzyska. Wy- brał straszny start w samodzielność: zaczął pić! Nie pomagały rozmowy i prośby. Popił kiedyś z kolegami na tyle, że chciał wykazać się sprawnością, brawurą i zaimponować bohaterstwem. Podobno założył się, że skoczy z pierwszego piętra. Tomek skoczył, do- trzymał słowa, nie żartował. Przeżył szok wybuchu, jakoś przeżył szok ociem- nienia, przeszedł szok trzeci: skomplikowane złama- nia. Długie leżenie w szpitalu, potem wózek inwa- lidzki, potem kule... Tomku! Nikt nie wie, jaki jest twój stan, jak się czujesz? Co robisz? Ja wiem! Siedzisz zapewne bez- radny i wsłuchujesz się w głos wiejskich silników. Minęło kilka lat. Twoi koledzy zdobywali medale, Mirek Pych aż pięć na dwóch Olimpiadach, wiele na Mistrzostwach Świata i Europy, a Ty? Dlacze- go? Czy Ty zadajesz sobie to proste pytanie? 236 aaa Tresura W Anglii prowadzono wieloletnie badania zmie- rzające do usprawnienia manualnego, zahamo- wania nieprawidłowych odruchów psychicznych, np. agresji w najcięższych przypadkach upośle- dzenia dzieci, chorób psychicznych, sprzężeń itp. Każdej czynności, której dziecko nie mogło opano- wać, uczono etapami, dostosowując je do możliwości dziecka. Na zakładanie kurtki przez niewidome dzieci składało się np.: - trafienie do wieszaka, - odróżnienie własnej kurtki, - zdjęcie z wieszaka, - odróżnienie strony wierzchniej i spodniej, - poszukanie rękawa, - włożenie ręki, - odszukanie drugiego rękawa (czynność bardzo trudna), - włożenie drugiej ręki, - poprawienie kurtki, - zapinanie guzików lub zamka. Każdej czynności uczyło się dziecka aż do opano- wania, przechodząc do następnej. Wiele czynności życiowych zostało w ten sposób rozpisanych. Nauczenie ich to praca dla wychowawcy bardzo żmudna i uciążliwa. Mając w grupie np. dziesięcioro dzieci, w tym chociażby czworo „rozpi- sanych" indywidualnie na różne czynności manualne i życiowe, musiał się bardzo natrudzić! Trwało to 238 bardzo długo, wiele miesięcy, a nawet lat. Było to niejednokrotnie naprawianie błędów wychowaw- czych rodziny, która nie chciała lub nie umiała wła- ściwie wychowywać dziecka. W sposób bardzo ogólny można wyodrębnić trzy sposoby, metody wychowywania dziecka niewidome- go (a także o innym kalectwie): - odrzucenie, - wychowywanie normalne, - nadopiekuńczość. Przy odrzuceniu, zaspokaja się dziecku jego pod- stawowe potrzeby i w zasadzie nic więcej. Siedzi w kącie, ma proste zabawki, nikt się do niego nie odzywa albo bardzo mało, niczego się go nie uczy. Poznałem w latach siedemdziesiątych dziecko upośledzone znacznie, którego matka była lekarką. W wieku sześciu lat nie potrafił maluch chodzić! Gdy po tygodniu pobytu dziecka na obozie rehabili- tacyjnym przyjechała pani doktor na odwiedziny (wypadało zachować pozory) i córeczka niezręcznymi kroczkami podbiegła do mamy, ta zawstydziła się. Chwaląc do przesady metody pracy, postawiła ka- drze kawę. Marna nie uczyła córeczki prawie nicze- go. Wiele takich dzieci było i jest w Owińskach, w każdym innym zakładzie. Nie załatwiają potrzeb, nie umieją jeść, chodzić po schodach, ubierać się, myć itp. Niedawno był w Owińskach 8-letni Marcin wychowywany w piwnicy. Był niedowidzącym, nie mówił, nienawidził światła. Odrzucenie jest straszną tragedią dziecka. Rodzice niewidomego Mateusza, posiadający go- spodarstwo, są pięknym przykładem normalnego wychowania na równi z rodzeństwem. Mateusz, gdy 239 jako maluch przybył do Ośrodka, potrafił wszystko wykonać. Od pierwszego dnia pedantycznie układał rzeczy w swojej szafce, pamiętając o każdym drobia zgu. Wiele czynności wykonywał w domu, z pomocą w gospodarstwie włącznie. Opowiadał mi np jak po magał karmić świnie. To były oczywiście czynności na jego miarę. Wiedział o wszystkim, co się dzieje w domu, był bowiem zabierany co tydzień. Ojciec zadzwonił w ciągu tygodnia, że kupił nową osłonę na traktor. - Tato! Tylko nie montuj tej osłony, ja chcę ją zo- baczyć! Ja będę też przykręcał. Dobrze? Jakie to było niezwykłe słuchać tej rozmowy. Rolnik ze wsi pod Gnieznem wraz z żoną i dziadkami tak normalnie, tak zwykle wychowują niewidome dziecko. Opowiadał mi z detalami po powrocie, jak jest zbudowana osłona z otworami do śrub włącznie. Wiele sam przykręcił (był wówczas w IV klasie). Po zamontowaniu pojechał z dziadkiem na pole i zasiadł tam za kierownicą i prowadził traktor na wolnym biegu. Mateusz przez rodziców i dziadków jest traktowany jak normalny chłopiec. Zaspokajane ma wszelkie formy poznawcze, zna wszystkie gospodar- skie pomieszczenia, sam do nich trafi, zna maszyny. .. Mateusz wszystko zna, wszystko wie i wszystko potrafi. Rodzice i dziadkowie przeżyli cierpienie, czas wygoił rany i Mateusz żyje razem z rodziną szczęśliwie. Nim to szczęście nadeszło, mały Mateusz poobijał się, pobłądził, coś stłukł, strącił, ta szkoła małego dawno minęła i jest bardzo dobrze, normalnie, mimo że serce czasem zaboli. Michał wychowywał się w rodzinie częściowo na- dopiekuńczej, normalnie wychowywać chciał go tylko ojciec. Tata - kolejarz - był bardzo często w dalekich trasach i nie miał zbyt wiele czasu na poświęcenie go synkowi. Wychowywały go więc nadopie-kuńcze: babcia i mama - pracownica biura. Rodzina mieszkała w dużym wojewódzkim mieście. Rodzice przybyli w kwietniowy poranek do Owińsk zapisać synka do szkoły. Dowiaduję się, że jest o rok spóźniony. - Co się stało? - pytam zdziwiony rodziców. Nastąpiła chwila przerwy. Mąż spojrzał na żonę, wymuszając na niej odpowiedź: - Chciałam z synem pobyć jeszcze rok - rzekła ci- cho, jakby zawstydzona, zdając sobie sprawę z mat- czynego błędu w wychowywaniu synka. Bardzo skrytykowałem mamę, udowadniając jej, jak wielką czyni Michałkowi krzywdę. Speszona wy- słuchiwała moich krytycznych uwag. Ojciec zaś, gdy skończyłem, z pełną satysfakcją powiedział: - Wreszcie doczekałaś się: usłyszałaś od obcej osoby to, co ja tobie od lat mówię. Prosiłem rodziców, aby przywieźli syna natych- miast. Wymagane dokumenty dostarczą później, na- tomiast konieczne jest zaświadczenie lekarskie i książeczka szczepień. Dziecko nie posiadało jednak tego dokumentu. - Dlaczego nie ma pani książeczki? Zagubiła się? Można ją odtworzyć! Nastąpiło długie milczenie. Mama zawiesiła głowę, tata nerwowo przygniatał palce rąk. Byłem pewien, co powie. - Michał od kilku lat nie był szczepiony, ponieważ - jak mówiły żona i babcia - mógłby się w przychodni zarazić! Ten fakt dowodzi jak bardzo, jak przesadnie nado- piekuńcza były mama i babcia. Takie mieszane formy wychowania powodują dodatkowe konflikty mał- żeńskie, co także wywiera negatywny wpływ na psy- chikę dziecka. Trafiają odrzucone i nadopiekuńcze dzieci pod opiekę państwa, gdzie jest jedna, wspólna metoda dla całej rówieśniczej grupy. Oczywiście powyższe przypadki wymagają indywidualizacji. Angielskie doświadczenia pozwalają na znaczne przyspieszenie procesu wychowania i kształtowania prawidłowych nawyków. Po zapoznaniu się z nimi, dokonałem osobiście prób ich zastosowania z naszy- mi dziećmi. Metody angielskie są bardzo radykalne, przykre dla dzieci, ale efektywne. Pierwszą próbą objęty był wymieniony wyżej 8- letni Michał. Nie potrafił posługiwać się łyżką i wi- delcem. Nalałem mu zupy, pokazałem jak się po- sługiwać łyżką i zostawiłem go samego. Po 15 mi- nutach był do łokcia oblany zupą, wszystko ście- kało. Nie uczyłem go więcej. Podałem mu drugie danie, mieszając wszystkie składniki i podając wi- delec. Michał porozrzucał to, co udało mu się na- brać. Od brody po kolana był brudny. Kolacji dostał tylko tyle, co pozostałe dzieci, śniadania nazajutrz także. Następny obiad podobny. Michał był głodny, po trzech dniach - bardzo głodny. W czwartym dniu zjadł połowę drugiego dania. Po tygodniu jeszcze nieudolnie, ale zjadł zupę i drugie danie. Michał na spacerze zgłasza potrzebę załatwienia się. Odprowadziłem go w ogrodzie na bok i kazałem się załatwić. Prosił o odpięcie spodni i zamka, cze- go nie wykonałem, prosząc, aby próbował sam. Mę- czył się kilkanaście minut, aż udało mu się te czynności wykonać. Wieczorem już nie prosił o po- moc. Bardzo go pochwaliłem, dając ulubiony bato- nik. Po takich „mękach" i pozytywnych efektach dziecko musi być nagrodzone. Siedmioletnia Julka była w każdy piątek zabie- rana do domu. Nie mogąc doczekać się przyjazdu taty siadała przy drzwiach, czynność tę zaczynała już w środę, zaś w czwartek natychmiast po przyj- ściu ze szkoły siadała przy drzwiach i żadną per- 243 242 swazją i porozumieniem nie można było jej prze- konać, że w tym miejscu siadać nie wolno. Julka jako upośledzone dziecko nie znała jeszcze kolej- ności dni tygodnia. Tłumaczyłem jej, że dzisiaj tata nie przyjedzie, jeszcze raz będzie spała na swoim tapczaniku i dopiero jutro pojedzie do domu. Nie chciało dziecko podnieść się z podłogi. Przeniosłem ją na fotel. Natychmiast zmierzała pod drzwi, przenosiłem ją ponownie na fotel powtarzając słowa o spaniu, o jutrze. Po kilkunastym przeniesieniu Julka zaczęła płakać, tupać, upierając się przy swoim: dzisiaj! Trwała ta przykra dla dziecka i dla mnie czynność, płacz przeplatany moim tłumaczeniem - prawie godzinę. Byliśmy oboje bardzo zmęczeni, wreszcie Julka zrezygnowała, nie zrywała się z fotela. Nagrodziłem ją podwójnie. Za tydzień powiedziała do mnie: - Proszę pana, jutro przyjedzie po mnie tatuś. Należało wobec Julki zastosować „angielską metodę", bowiem wcześniej któregoś dnia inne niewidome dziecko otworzyło drzwi i szybko wchodząc do sali boleśnie się o Julkę przewróciło. W Anglii w skrajnie trudnych przypadkach stosowane są bardzo radykalne kary, np. zamy- kanie dziecka w ciemnym pomieszczeniu. Czyni się to za wiedzą rodziców lub - przy łagodniej- szych metodach - bez ich wiedzy. Dziecko wie, że tylko ono samo może przerwać odbywanie kary lub przykrej czynności, jeśli zrezygnuje z negatywnych zachowań. Bardzo rezolutny i zdolny Maciuś nienawidził momentów przerywania mu zabawy. Dzieci ubierają się na spacer, Maciuś zaś nie może skończyć za- bawy. Nic nie dają prośby i polecenia. Reakcją była agresja: krzyk, płacz, przewracanie się na podłogę. Podnoszę go, Maciuś natychmiast powtarza z jeszcze większą zadziornością poprzednie zachowania. Po kilkunastu podnoszeniach krzyknął: - Pan mnie tresuje! To nie jest cyrk! - A mnie się wydaje, że jest. Roześmiała się reszta czekających chłopców i -ku mojemu zdziwieniu - Maciuś także. Przyrzekł poprawę i dotrzymał słowa. 244 aaa Pęk róż Poznanie przyczyn utraty wzroku lub jego osłabienia, stanu psychicznego, sytuacji rodzinnej dziecka jest obowiązkiem pedagoga, zwłaszcza wychowawcy internatu każdej placówki szkolno-wychowawczej. Pozwala to na zindywidualizowane podejście, stoso- wanie wymagań, a także udzielanie form pomocy. Danka pochodziła z małej wioski na Białosto- cczyźnie. Wychowywali ją dziadkowie. Warunki mieszkaniowe fatalne, panowała bieda. Danka koń- czyła naukę dziewiarstwa i w wieku 19 lat opuszczała nasz Ośrodek. Poprosiłem ją wiosną na pogawędkę i pytam: - Jakie masz plany po zakończeniu szkoły? - Chcę pracować w Spółdzielni Niewidomych w Poznaniu, już jestem zgłoszona. - Gdzie będziesz mieszkała? - Albo w hotelu robotniczym, albo na pokoju. Nastąpiła chwila ciszy, pogodna, zawsze uśmiech- nięta i rozgadana Danusia spuściła głowę lekko zmieszana. Czułem jej gonitwę myśli i niepokój jej duszy. - Danka! Wal prosto z mostu! - zachęciłem ją. Uniosła lekko głowę, zauważyłem rumieńce na twarzy, była bardzo poważna. - Czy dotrzyma pan tajemnicy? - spytała patrząc mi prosto w oczy. - Czy mam przysięgać? - Ja panu wierzę - odrzekła cicho nieco zawsty- dzona, skrępowana. - Bardzo ci jestem wdzięczny. - Proszę pana, ja mam chłopaka. Znam go od dawna, a chodzimy ze sobą dwa lata. On chce w Po- znaniu szukać pracy. Chcemy się żenić za rok, dwa - jak uzbieramy pieniądze. - Poznałaś go jako małoletnia dziewczyna. Czy to jest prawdziwa, dojrzała miłość? Przecież wy się mało znacie, rzadko się widujecie. Patrzyła na mnie ze zdziwieniem, ze spokojem i powagą przyjmowała moje „ojcowskie" wątpliwości. - On jest spokojny, dobry, znany we wsi, to na-, prawdę wspaniały chłopak, babcia i dziadek mówią to samo. Tam nie miałabym gdzie pracować - za- kończyła szczerze. Pogadaliśmy jeszcze chwilę, wymieniliśmy wzajemnie komplementy i Danka opuściła moje biuro. Na- tychmiast złożyliśmy z naszego koła TPD wniosek o mieszkanie do Stowarzyszenia Pomocy Mieszkaniowej w Baranowie - Poznaniu. Jego założyciel i prezes Witold Bońkowski, gdy mu przedstawiłem sytuację Danki, wykazał zrozumienie. Znałem jego dobre serce i pewien byłem, że podejmie starania. Podjął je bardzo szybko. Dopiero, gdy wiedziałem od prezesa, że sprawa jest załatwiana, powiedziałem o tym Dance. -Siadaj Danka! Mam dla ciebie cudowną wiado- mość. -Słucham pana - spojrzała mi w oczy siadając w fotelu. - Wystąpiliśmy dla ciebie o przydział mieszkania. - Naprawdę? - krzyknęła nie dowierzając. - Czy ja śnię? 246 247 - Gdyby to nie było realne, nie mówiłbym tobie o tym. - Boże! Jak ja się cieszę! Najpierw jej oczy zaszkliły się, a potem wypełniły łzami, które za chwilę spłynęły po policzkach. - Danusiu! Cieszę się bardzo z twoich szczęśli- wych łez. - Pan jest naprawdę dobry - odpowiedziała przez łzy. - To nie ja, to jest łańcuch ludzi, którzy kochają ta- kich jak ty. Zbliżał się koniec roku szkolnego. W ostatnim jego dniu Danka dostała wyprawkę dla absolwentów od Koła i opuściła nasze mury. Miała zacząć nowy okres życia samodzielnego. Wprowadziłem zwyczaj, zgodnie z którym na za- kończenie roku szkolnego całowałem na scenie wszystkich absolwentów. Podchodzę do Danki i że- gnam się z nią. - Kocham pana - rzekła mi cicho do ucha. - Ty kochaj swojego chłopaka, a nie mnie - zażar- towałem. - Aleja pana inaczej - odpowiedziała, śmiejąc się. Byłem w kontakcie z prezesem Bońkowskim i wie- działem, jak się sprawy toczą. Mieszkanie miało być wykupione w Spółdzielni Mieszkaniowej Zakładów im. H. Cegielskiego. W czasie letnich wakacji dostaję telefon. Dzwoni Danka. - Będzie pan w Zakładzie? - pyta. - Tak! Będę do godziny czternastej. Za godzinę pukanie do drzwi. Wchodzi Danka z bukietem pięknych róż z podziękowaniem za po- czynienie starań o przydział mieszkania. Wręcza mi te piękne kwiaty, ściska i pokazuje otrzymane klu- cze. - Danka! To nie mi się należą podziękowania, ale panu Bońkowskiemu! - Jemu już podziękowałam! Widziałem kilka dni później mieszkanie w telewi- zji, znalazł się nawet fundator mebli! Żyjcie długo i szczęśliwie! Za rok zjawia się nagle Danusia. Wjechała do Ośrodka wózkiem dziecięcym z malutką dzieciną. Ra- dosne to było spotkanie. - Jesteście szczęśliwi? - Bardzo! - odpowiedziała radośnie. - Ja też. aaa W gronie „słonecznych" „Gazeta Poznańska" była naszym sojusznikiem przez wszystkie lata mojego dyrektorowania w Owiń- skach. Mogłem liczyć na cały zespół z naczelnym włącznie. Wcześniej wspomniałem o przekazaniu przez redakcję miliona złotych w stanie wojennym, co wówczas było fortuną. Mieliśmy w zimie straszną awarię - pękła pompa centralnego ogrzewania. Kilka- dziesiąt telefonów do przeróżnych zakładów i fabryk 249 248 całym kraju, nikt nie ma tego typu pompy. Następ- nego dnia na pierwszej stronie „Gazety Poznańskiej" ^wielki nagłówek: „Kto pomoże dzieciom niewidomym? Potrzebna pompa". Były dwie, w tym jedna bliziutko - viw Luboniu. Natychmiast naprawiliśmy c.o. zmienia- jLjąc po sezonie pompy na nowsze typy. Kochani byli redaktorzy „Poznańskiej", nie tylko irinformowali o naszych osiągnięciach, ale pomagali. W czerwcu 1986 roku dzwoni do mnie redaktor aria Nawrocka: - Gratuluję panu z całego serca - głosi radośnie. - Przepraszam, czego? - okazuję zdziwienie. - To pan nic nie wie? - niemal krzyknęła. - Nie, nic. - Jest pan Kawalerem Orderu Uśmiechu, przyznanego na wniosek dzieci z Owińsk. Cieszę się, że ja mam przyjemność ogłosić tę radosną dla pana nowinę. Zamarłem. Nastąpiła przerwa w działaniu mojego mózgu i nie mogłem wypowiedzieć słowa. Trwało to chwilę. Gdy przyszedłem do siebie, podziękowałem re- daktor Nawrockiej za niespodziewanie miłą wiadomość. Nazajutrz tylko „Gazeta Poznańska" na pierwszej stronie podała tę wiadomość, inni dyżurni redaktorzy albo jej nie znali, albo uznali za drugorzędną. Roz- dzwoniły się telefony z gratulacjami, także szczególnie miłe od kolegów z „budy", z którymi nie miałem kontaktów od dziesięcioleci. Władza oświatowa nie gratulowała. Długo czekałem na radosną chwilę dekoracji. Wreszcie nadeszła depesza od Kapituły. Jako okazję wykorzystano inaugurację Biennale Sztuki dla Dziecka, która odbyła się w Auli Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. W Auli kilkaset dzieci. Moich wychowanków nie prosiłem. Wolałem przyjąć to najpiękniejsze w świecie odznaczenie sam, w gronie najbliższych. Nigdy nie byłem zwolennikiem zbierania pieniędzy w szkołach, na kwiaty także. Gdy wchodzę do Auli, spotykam Witolda Bońkow- skiego - także Kawalera Orderu Uśmiechu - założyciela i prezesa Stowarzyszenia Pomocy Mieszkaniowej dla Sierot z Poznania Baranowa. On naszym dzieciom także dużo pomógł. Następnie przedstawiam się członkom Kapituły. Po chwili zaczyna się ceremonia dekoracji. Na scenie stoi herold z wielkim Orderem Uśmiechu na włóczni, obok dziecko z tacą, na której jest Order, legitymacja i róża. Herold krzyczy: 251 - SSłuchajcie! Słuchajcie! Słuchajcie! E Przedstawiciel Kapituły: - CCzy przybył tu Edmund Oses? - JUestem! - krzyczę. Pocadchodzi do mnie dwoje prześlicznie ubranych dziec:ci, chwytają mnie za ręce i wprowadzają na scenę. Z;Zawsze ja prowadziłem dzieci, ja byłem przewod- nikieEm, teraz jest odwrotnie. Niee pamiętam, czy były wtedy fanfary, oklaski? Nie srsłyszałem. Przedstawiciel Kapituły bierze z tacy Ordertr, podchodzi do mnie i wygłasza formułę: - WV imieniu dzieci Kapituła Orderu Uśmiechu po- stanowiła nadać Ci najsłoneczniejsze z odznaczeń -i przypina mi Order. Później bierze różę, uderza nią po lewym ramieniu mówiąc: - Pasuję Cię, Edmundzie Osesie, na Kawalera Or- deru Uśmiechu i żądam, abyś na przekór wiatrom i burzom był zawsze pogodny i dzieciom radość przynosił. Ja: - Przyrzekam być pogodnym i dzieciom radość przynosić. PodHczaszy wniósł na tacy puchar i zwracając się do widowni mówi: -W7 pucharze kwaśna cytryna. Sprawdzimy, jak sobie poczyna Kawaler Orderu Uśmiechu. Chwyciłem puchar i wypiłem do dna. Teraz widzę kiilku fotoreporterów, kamery, zauważam dziesiątki błyszczących dziecięcych oczu, uśmiechnięte od ucha do ucha twarzyczki i długotrwałe oklaski. W iimieniu Witolda Bońkowskiego i własnym po- dziękowałem dzieciom i Kapitule kończąc: 252 - Dołączyliśmy do grona tych najbardziej uznanych przez dzieci. Wielkim szczęściem jest zdobycie waszego zaufania, a być jeszcze przez was kochanym to rzecz tak wspaniała, że trudno ją wyrazić słowami. Po ceremonii podeszła do mnie dziewczynka i po- prosiła o autograf. Był to pierwszy autograf w moim życiu. Nazajutrz w Owińskach był apel, ośrodkowa or- kiestra, gratulacje od dzieci, koleżanek i kolegów z grona. Dzieci niedowidzące brały order, podnosiły blisko oczu, zaś niewidome paluszkami gładziły go, szukając słoneczka. Przebywając pośród „świata ciemności", dołączyłem do grona „słonecznych". ii **? aaa NAUCZYCIEL - EMERYT aaa Bajkowe opowieści Po przejściu na emeryturę mogłem więcej czasu poświęcić moim maluchom, najbiedniejszym z bied- nych, oderwanych od mamy, od domu, cierpiącym psychicznie. Prowadząc z nimi zajęcia w internacie, starałem się w różnych formach umilić im życie, dać *-trochę radości, wywołać uśmiech na zastygłych bu- ziach. Wieczorem, gdy się ułożyli do snu, opowiadałem im bajki. Słuchali w ciszy, reagując na weselsze mo- menty. Ile można znać bajek? Czasem gdy zaczynałem mówić, krzyczeli: - To już pan opowiadał! Zacząłem więc snuć opowieści o przygodach z mo- jego dzieciństwa lub zmyślać udając, że to miało miejsce. Starałem się upiększać, aby było wesoło, jak najweselej. Leżeli cichutko i słuchali: - Zimą, wiele lat temu pojechałem z dziećmi z na- szego Zakładu w góry do Muszyny. Zimą w górach śnieg jest bardzo wielki. - Jaki, proszę pana? - zapytał cichutko niewidomy Krzysiu. Wstajemy rano, a na drodze śnieg po kolana, równiutko, bez zasp. Naodgarniał się pan woźny. Wszyscy smacznie spali, chrapali, a pan woźny jeszcze o ciemku odgarniał śnieg. Nasypał wielkie góry, takie wysokie jak do czubków waszych nosów. - Do czubków naszych nosów? - śmiali się, kręcąc po pościeli. - To Damiana by pan woźny zasypał, bo jest naj- mniejszy - wtrącał się wścibski Maciuś. Znów chichotali, a ja ciągnąłem opowieść: - Na szosie pracowały wielkie, bardzo silne spy- chacze, odgarniając śnieg na boki. Gdyby nie one, to żaden samochód by nie przejechał i nie mielibyśmy śniadania, a żarłoków było w Muszynie pełno. - Ile skibek zjadali na śniadanie? - spytał Da- mian, bowiem jedzenie było dla niego bardzo ważne. - Tacy w waszym wieku zjadali talerz zupy mlecznej, dwie skibki, później dolewka i skibka. - Mniam, mniam - klepał się po brzuchu Damia- nek. - Przestań Damian, niech pan opowiada! - strofo- wali go pozostali, a zwłaszcza Maciuś. Bardzo lubiłem, gdy dzieci wtrącały swoje „trzy grosze", zadawały pytania. Tworzyło to dobrą atmos- ferę, sprzyjało swobodnym wypowiedziom, pobudzało ich wyobraźnię, cementowało wzajemne więzi. - Moja grupa w Muszynie, kiedy się dowiedziała, ile jest śniegu, chciała koniecznie iść na sanki. Za- pytałem ich: „Jak będziecie zjeżdżali w tak wielkim śniegu?" „Ubijemy, damy radę", odpowiedzieli mi, więc poszliśmy. - Na górze też było tyle śniegu? - Też, bo nie było wiatru i napadało równo. 258 - To jak się ubija taki wysoki śnieg? Wytłumaczyłem metodę ubijania śniegu i opowiadałem dalej. - Słoneczko pięknie świeciło, było ciepło i śnieg się łatwo ubijał. U podnóża góry chłopcy ulepili wielkiego bałwana. Był taki wysoki jak ja. (Niewidomi znali mój wygląd, kazałem się dotykać.) Na głowę włożyli mu stary garnek, pod pachę starą miotłę, a nos mu zrobili z czego? - Z marchewki - odpowiadają - tak jak my! - Marchew była wielka. Bałwan pięknie wyglądał w słoneczku. - A można go było objąć? - spytał Krzysiu. - No właśnie, jaki był gruby? - wtórował Maciuś. Dzieci są bardzo ciekawe. Opowiadając zapomniałem o grubości. Wyjaśniłem więc: - Był gruby jak beczka od śledzi. Uśmiali się z mojego określenia. Beczka im się nie kojarzyła, więc dodałem, że aby go objąć, potrzebni by byli: Krzysiu, Mateusz i Damian. - Ale on był grubaśny - odezwał się Krzysiu. -Teraz wam powiem, jak zjeżdżały dzieci. Śnieg się szybko ubił i jazda w dół była znakomita. Dzieci zjeżdżały dalej niż na naszym torze saneczkowym, nawet dwa razy dalej. Stok się tak wyślizgał, że dzieci mijały stojącego na dole bałwana. Dwunastoletni Tomek z Wrocławia, co jadł naj- więcej, zjeżdżał własną trasą. Bardzo mu się spie- szyło, więc zjeżdżał sobie bokiem, biegł później pod górę i znowu pędził w dół. Spocony był strasznie, parował jak zmęczony koń, ale ciągle, ciągle zjeżdżał. „Tomek! Może odpoczniesz?" - powiedziałem mu. On mnie wcale nie słyszał, znów pędził w dół. 259 Tomek się jednak bardzo zmęczył i popełnił straszny błąd. - Ciekawe co mu się stało? - odezwał się w panu- jącej ciszy Damianek. - Chyba coś strasznego - dodał Łukasz. -Usłyszałem krzyk. To Tomek przeraźliwie krzyczał. Zjeżdżał wprost na bałwana, a pędził strasznie. „Hamuj! Przewróć się!" - krzyczeli ci, co byli blisko. Na nic się zdały krzyki. Tomek rąbnął w sam środek bałwana. Śnieg posypał się na wszystkie strony. Wszyscy biegną do Tomka, ja też. Zbliżyliśmy się, Tomka nie widać, cały zasypany. Zaczynamy rękami odgarniać śnieg. Nagle coś się poruszyło. Tomek wyciągnął na wierzch naj- pierw jedną rękę, za chwilę drugą. Skoro ruszał rękami, to miał całe, za chwilę nogami też ruszył. „Odezwij się Tomek!" - ktoś krzyknął, Słychać było tylko pojękiwanie. Odgarniamy śnieg, w tym miejscu, skąd słychać było jęki. Najpierw pokazała się marchew, za chwilę nos Tomka. On tak strasznie uderzył w bałwana, że marchew wbiła mu się w zęby. - Ta wielka marchew? - śmieją się wszyscy, a Ma- ciuś aż się trzęsie. Długo trwała wesołość, a ja kon- tynuowałem: - Szybko mu ją wyciągnęliśmy z ust, a Tomek spytał: „Gdzie jestem? W niebie czy w piekle?" Znów niósł się rechot moich maluchów. Teraz śmiali się jeszcze dłużej, niektórzy trzepiąc rękami po kolanach. Gdy ucichli, dotarłem do zakończenia saneczkowej przygody Tomka. - Ruszył głową i dopiero, gdy śnieg z niej spadł, zauważyłem, że na głowie Tomka jest nabity bał- wankowy garnkowy kapelusz. 260 Salwa śmiechu była tak głośna, że ktoś otworzył drzwi sypialni, a gdy zauważył mnie, szybko je przy- mknął. - Tomkowi nic się nie stało, miał przygodę - ode- zwał się nasz mały Tomek. - Nic mu się nie stało. Wstał, otrzepał się ze śnie- gu, zdjął garnek z głowy razem ze swoją czapką i po- szedł na górkę. Wreszcie moje zmyślane opowieści się skoń- czyły, bowiem nie można w nieskończoność szu- kać wesołych opowiadań. Zacząłem więc moim maluchom opowiadać dobranocki. Dzień przed mo- im dyżurem siedziałem przed telewizorem i naza- jutrz opowiadałem im słynne wówczas kreskówki. aaa Kaskader Nigdy nie bałem się wysokości. Dawałem tego liczne dowody, chociażby chodząc po gąsiorach piętro- wego domu, by przymocować antenę telewizyjną, lub przechodząc z jednego balkonu na drugi, na wy- sokości drugiego piętra, aby otworzyć zatrzaśnięte w bloku drzwi. Było to jednak dawno, w młodym i średnim wieku. Przyszło mi jednak w wieku emery- talnym przyjąć wyzwanie nagłe i niespodziewane. 261 Do głównego budynku zabytkowego, pocysterskie-go kompleksu dobudowano w ubiegłym wieku pro- stopadłe skrzydło. Układ był taki, że sypialnia naszej grupy mieściła się w pierwszym pomieszczeniu przybudowanego skrzydła, a świetlica w pierwszym pomieszczeniu starego budynku. Okna obu po- mieszczeń znajdowały się w kącie obu stykających się budowli. Po remoncie ten fragment przebudowano, jest tam korytarz; okna pozostały. Opisywane pomieszczenia mieszczą się na pierwszym piętrze wiekowej budowli, a wysokość można określić jako drugie piętro osiedlowego bloku. W grupie był niewidomy, siedmioletni Marcin. Był to niezwykły i dotąd nie spotykany przypadek tak pobudzonego ruchowo w tym wieku dziecka. Marci- nek potrafił ciągle wędrować, a jego specjalnością było nagłe znikanie z oczu osoby mającej dyżur z grupą. Wystarczyło pół minuty i już Marcin był w innej grupie, w innym miejscu albo zaszył się gdzieś w kącie, siedział cicho i nie odzywał się. Kiedyś nerwowe poszukiwanie go trwało dwie go- dziny. Wielokrotnie przeszukano nie używane po- mieszczenia w nieczynnym, przeznaczonym do remontu skrzydle, ale gdy zajrzano wreszcie za piec kaflowy - siedział tam cichutko Marcinek i na żadne nawoływania nie reagował. Jak tam trafił, jako niewidomy, za piec wśród różnych starych sprzętów, pozostanie jego tajemnicą. Dziwili się wychowawcy, którzy pracowali z dziećmi niewidomymi po dwadzieścia i więcej lat i „niejedno już przeżyli". Po lekcjach przyszli pierwsi chłopcy, siedzę z nimi w sypialni. Po jakimś czasie przychodzi reszta. Czas zatem iść myć ręce i na obiad. Proszę moje 262 maluchy, aby poszły do świetlicy po ręcznik i mydło i wychodzę z nimi z pomieszczenia. Gdy jestem w świetlicy, natychmiast orientuję się, że nie ma Marcina. Cofam się nagle do drzwi, klamka stawia opór. Koniec! Wołam Marcina, proszę, przemawiam i nic. Wracam do świetlicy i wyglądam przez okno. Okno po drugiej stronie kąta ścian jest uchylone. Pierwsza myśl, jaka mi przychodzi, to położyć deskę na oba parapety i przejść po niej. Do tej operacji jest jednak potrzebna deska i asysta osób, podtrzymujących ją w celu uniemożliwienia zsunięcia się jej z pochyłego parapetu. Rezygnuję z tego pomysłu. To by trwało. Zebrałby się cały sztab świadków i wyszedłbym na wychowawczego nieudacznika. To trzeba przejść - mówię sam do siebie. Rozważam wszystkie za i przeciw. Po chwili zaczynam realizować plan. Dzieciom z grupy każę iść myć ręce i startuję do wykonania mojego planu. Staję na parapecie i wychodzę przed okno. Chwytam się lewą ręką obramowania i badam wzrokiem, czy trzymając się w ten sposób prawą ręką sięgnę ramy drugiego okna. Stwierdzam, że tak. Po chwili dokonuję próby. Palce obu dłoni trzymają się. Prawą nogą wykonuję powoli rozkrok. Stopą sprawdzam, czy but nie ześlizgnie się z parapetu. Nie! To dobrze. Pociągam szybko prawą rękę. Chwytam się natychmiast poprzeczki okna. Jestem po drugiej stronie. Powoli popycham okno. Zaglądam do środka. Marcinek siedzi cichutko na łóżku, zwracając głowę w moim kierunku. Schodzę cichutko na podłogę. Podchodzę do Marcinka. - Dlaczego się zamknąłeś? Cisza. 263 - Dlaczego się zamknąłeś? Odpowiedz mi! Nie odpowiadając podchodzi do drzwi, sprawdza, czy jest w zamku klucz, odkręca. - Drzwi były zamknięte, jak pan tu wszedł? - Z nieba! - zażartowałem. - Jak z nieba umie pan schodzić, to ja już się panu nie będę zakluczał. To mnie uspokoiło. Marcinek już się nie zamykał. Nie miał dostępu do kluczy. Uciekał jednak wielokrotnie. Został po przebadaniu przez komisję odesłany do domu z powodu braku dojrzałości szkolnej. W domu nauczany był indywidualnie. Marcinie! Masz fenomenalny zmysł orientacji przestrzennej. Jak dojrzejesz, weź się solidnie za trening. Zostaniesz Mistrzem Świata niewidomych w biegach. aaa Jedynak Każdy nauczyciel ma swój życiowy przykład szcze- gólnego przypadku pedagogicznego, z którym miał wiele problemów wychowawczych. Nierzadko pamięta więcej takich przykładów - zwłaszcza chłopców -o których wspomina niemal całe życie. Gdy się spo- 264 tkają dwie nauczycielki i rozpoczną ten właśnie te- mat, godzinami potrafią wspominać swoje „życiowe" - nauczycielskie - przypadki. Ja oczywiście także miałem ich wiele. Wcześniej opi- sałem jeden z nich („Remisowy pojedynek"). Skrótowo przedstawię mój ostatni, jakże skomplikowany przykład chłopca jedynaka, którego krótko nauczałem będąc na emeryturze. Niedługi okres mojej z nim edukacji po- zwolił mi być świadkiem jego wielu niezwykłych, bar- dzo trudnych dla najbliższego otoczenia działań, wy- bryków i złośliwości. Propozycja nauczania indywidual- nego nadeszła od jednej ze szkół specjalnych Poznania. Udaję się około godziny dziesiątej do rodziny, Marek jeszcze nie wstał. Dla mnie było to zaskoczenie. - Syn jeszcze śpi? - zagaduję mamę. - Jego nie można wyciągnąć z łóżka - odpowiada. Usłyszał mój głos. Zjawia się nagle w pokoju, bo- so, w samych slipkach. Na swój wiek wyrośnięty, tors atlety, brzuch duży, w oczy rzuca się nadwaga. Nie mówiąc dzień dobry obchodzi mnie, ogląda jak najokazalszy okaz na wystawie. - Mówi się dzień dobry! - strofuje go mama. - Chwileczkę! Pan ma mnie uczyć? - zmierzył mnie od stóp do siwych włosów. - Tak. Od dzisiaj jestem twoim nauczycielem. - Na groźnego nie wyglądasz - powiedział śmiało uśmiechając się szyderczo. - Jak się odzywasz do pana? - krzyknęła mama. - Cicho bądź - syknął. Ładnie się zaczyna. To dopiero gagatek z tego piętnastolatka. Zdawałem sobie sprawę, że za chwilę, gdy znaj- dziemy się sami w jego pokoju, zacznie mnie badać 265 18 - Bliżej nieba i będzie chciał wykazać swoją wyższość, czałem, że będzie to próba, w której skazan z góry na przegraną - siłowanie lub coś w tym rodzaju. Marek był cięższy ode mnie na pewno o 20 kg, byłem przekonany także o jego sile. Udajemy się do jego pokoju. Klamka u drzwi wyrwa także, zamiast szyby - dykta. Widać, kto wał swą siłę. Zapewne miały tu miejsce sceny. Marek rozstawił w bok ręce, uniósł drzwi, odstawił je i powiedział grzecznie: - Proszę wejść! - Dziękuję! Widzę, że potrafisz być grzeczny. - No jasne! - roześmiał się. Zastawił drzwiami futrynę. Natychmiast usiadł na swoim krześle z rozstawionymi kolanami, oparł ło- kieć na stole i podniósł pięść. - Siłujemy się! - powiedział tak radośnie, że broda mu się trzęsła na myśl o czekaiarvm n^ *~.-—^- - Tchórzysz? - Tak, bo nie lubię przegrywać! - To co ty kurcze umiesz? Po takiej odżywce wiedziałem, że mój rosły mało lat chce za wszelką cenę dowieść obojętne przewagi nade mną. Widziałem jego błysk w - ^-działem Dobra, to zaczynamy od zapasów - wybrał ko Stanęliśmy naprzeciw siebie jak prawdziwi zapaśnicy na macie. Hipnotyzowałem go wzrokiem i czekałem, czy do mnie doskoczy, uniesie w pół i rzuci na ziemię. Byłem przygotowany na kontratak. Marek jednak czekał. Wykonałem nagłe ruchy rękami pozorując atak. Nie próbował nic robić, nie miał refleksu. Upośledzeni umysłowo mają ruchy wolniejsze od rówieśników. Chwyciłem go nagle oburącz za jego prawy nadgarstek. Nie pozwoliłem, aby wyrwał rękę. Stawał się z wysiłku i złości czerwony, siny i nie mógł się wydostać z opresji. Próbował szarpać i ta metoda nic nie dawała. Nagle zwolniłem chwyt, skrzyżowałem dłonie, błyskawicznie schwyciłem go za głowę, lekko szarpnąłem, ustawiłem się bokiem, aby mnie nie kopnął i podciąłem mu nogi. Marek padł na podłogę. Powoli klękał, sapiąc podnosił się. Gdy się wyprostował, ujrzał moją sylwetkę gotową do ataku. - Dobry jesteś! - zaklął przy tym. - Pokazać następne, gorsze chwyty? - postraszyłem go. - Nie chcę, ale zrobimy jeszcze jedną próbę. -Jaką? -Ja pana chwycę moimi rękami za pana rękę i zobaczymy, kto wygra. Zachwycił mnie powiedzeniem per pan. Poczuł re- spekt, to dobrze. Chwycił mnie bardzo silnie. Na szczęście znałem metodę wyzwolenia. Wykonałem kontrę aż mu kciuki zatrzeszczały. Marek zdębiał, był zupełnie zdezo- rientowany. Usiadł i zapatrzył się w okno. Rozmyślał i planował, co robić. Nagle wstał i ze złością powiedział: 266 18* 267 - Dobra! Teraz boks! - ponownie zaklął. Rad nierad musiałem przyjąć wyzwanie. Czekał mnie pojedynek, o jakim nikt w świecie nie słyszał: nauczyciela emeryta z uczniem. Czekając na to, co nastąpi, myślałem, że jeżeli przypadkiem uderzy mnie pięścią w twarz, to walka zakończy się szpitalem. Nie mogłem dać się sprowo- kować, byłem bardzo czujny. Wykonałem kilka mar- kowanych ruchów, nie uderzając. Odpędzał się jak od os. Silnie poczułem, gdy trafił mnie pięścią w przedramię. Udając, że chcę go uderzyć z lewej strony, prawą pięścią zadałem mu silny cios w ramię. Ręka mu natychmiast opadła, skrzywił twarz, drugą dłonią chwycił za bolące miejsce i syknął: - Dosyć! Podałem mu rękę. Nie odmówił, zatem wszystko skończyło się dobrze. Usiedliśmy, by porozmawiać. Przypomniała mi się wówczas niezwykle ciekawa dyskusja z prof. Natalią Hań Ilgiewicz, która całe życie, od nauczycielki do profesora wyższej uczelni, zajmowała się problemem dziecka trudnego. Metoda utemperowania trudnego wychowawczo dziecka może nauczyciela nawet ośmieszyć, ale jego zwycięstwo gwarantuje przyszłe sukcesy. Marek już zawsze czuł do mnie respekt i nie mia- łem z nim problemów. Chcąc dać mu radość siłowej wyższości, mocowałem się z nim czasem na ręce, ciągle przegrywając. Radował się niezwykle, lubiąc mnie za to. Marek był jedynym dzieckiem w rodzinie. Kocha- nym, rozpieszczanym, najlepszym. Pozwalano mu zapewne na wiele, może na wszystko. Gdy dziecko podrosło, wyszła na jaw brutalna prawda: upośle- dzenie umysłowe, choroba psychiczna oraz objawy padaczki. Zwłaszcza mamie rozrywało się serce z ża- łości. Kochała go jeszcze bardziej. Oczywistym obja- wem niezwykłej nadopiekuńczości było wykorzysty- wanie sytuacji przez dziecko. Nastąpiły żądania. Syn był górą, był władcą, mama zaś wykonawcą. Próbo- wała walczyć. Były kary, kłótnie nie dające efektu. W szkole specjalnej opanował klasę i zapewne panią. Nie mógł więc uczęszczać do szkoły, stanowił zagrożenie. W wyniku niedojrzałości szkolnej na- uczany był indywidualnie w domu. Prowadzę z nim lekcje. Mama wychodzi po zaku- PY- - lyiko przynieś mi paprykarz! - słyszysz? - I ba- nany! - dodaje. Mama spełnia życzenia. Za późno na odmowę. Owszem, próbowała. Marek miał metody na wygry- wanie. Nastąpiła straszliwa eskalacja żądań i zacho- wań. - Przynieś mi banany! - żądał, gdy wychodziła po zakupy. Był wówczas sam w domu. Mama wraca bez ba- nanów. Drzwi zamknięte, ona bez kluczy. - Masz banany? - Nie kupiłam, bo mi nie starczy do pierwszego. - Bez bananów cię nie wpuszczę! Nie pomagały prośby i obiecanki. Wróciła mama z bananami. Zobaczył je Marek przez wizjer i wpuścił mamę. Był zwycięzcą, mama pokorna i pokonana. Już za- bierała klucze, liczyła, że takiego podstępu się nie do- czeka. Syn zaś miał w zanadrzu jeszcze straszniejszy. 268 269 Wraca mama z zakupów bez bananów. Marka nie ma w pokojach i innych pomieszczeniach. Stoi na szafce na balkonie na skraju balustrady. - Masz banany? Dołączył następne zwycięskie ogniwo. Mama idzie z synem ulicą. Podbiega on do straganu, bierze najładniejszą czekoladę, banany, jeszcze jakieś frykasy i komunikuje: - Tam idzie moja mama, ona zapłaci - i oddala się. Wiele było takich zwycięskich ogniw, także w sto- sunku do obcych. Marek lubił się chwalić na lekcjach swoimi występami. - Wczoraj wróciłem do domu polonezem. - Nie rozumiem o czym mówisz. - Poszedłem na policję i powiedziałem, że się za- gubiłem, to mnie przywieźli. Fajnie się jechało. Za tydzień chwali się ponownie: -Teraz mnie przywieźli zachodnim samochodem. Ale wóz! Minął następny tydzień: - Nie udało mi się na policji. - Dlaczego? -Trafiłem na tego samego sierżanta, a on wziął pałkę i uciekłem do domu. Odwiedzał Marek wiele posterunków. Zorientowali się policjanci co to za gagatek, przedzwonili po ko- misariatach i skończyły się wojaże. Chłopakowi podobały się podróże. Odwiedzał po- sterunki za Poznaniem. Zrezygnował jednak szybko, bowiem musieli go odbierać rodzice. Udał się więc do szpitala. Godzinę chodził po wszelakich piętrach i korytarzach. - Kogo ty szukasz chłopcze? - ktoś spytał. - Moja mama tu leży - skłamał. Dwie godziny trwało sprawdzanie oddziałów i kar- totek. Cieszyło go „zwycięstwo". Marek uwielbiał zatrzymywać taksówki. Mama na szczęście nie wsiadała i zawsze kończyło się awan- turą: Marek - mama - taksówkarz. Kiedyś sam sobie zafundował jazdę. Taxi podjechało pod dom. - Zaraz przyniosę pieniądze od mamy - rzekł. - Zostaw tę kurtkę! - zażądał kierowca. Nim dotarł do własnych drzwi, nim opowiedział o co chodzi - taksówka z nową kurtką odjechała. Wiele miał pomysłów, wiele napsuł nerwów. Wy- #mienię jeszcze ostatni wybryk, niebezpieczny dla jego zdrowia. Marek wziął duże nożyce i przeciął nimi przewód elektryczny, pod napięciem. - Wie pan jak iskry się sypały? - chwalił mi się na lekcji -jak u spawacza. Kończył się rok szkolny i mój kontakt z niezwykle trudnym pedagogicznie przypadkiem - także. Wnioskowałem o umieszczenie chłopca w szpitalu dla nerwowo chorych. Po dłuższym pobycie i obser- wacji zostałby zapewne przyciszony w swoich agre- sywnych zachowaniach. Matka nie wyraziła jednak zgody. Domniemałem, że kiedyś stać się może coś złego. Po wielu miesiącach dowiedziałem się, że Marek użył siły publicznie, na przystanku tramwajowym w bardzo ruchliwym punkcie Poznania. Pobił panią ze szkoły. Razy musiały być silne, miał bowiem wówczas 18 lat i przybyło mu dalszych kilogramów. Wezwano policję i karetkę. Chłopca umieszczono w szpitalu dla nerwowo chorych. Nie skończono ob- 271 270 serwacji, nie poleżał Marek. Na żądanie matki został zwolniony do domu. Nadopiekuńczość czasami nie ma granic. Nic nie pisałem ojcu. On miał inne zdanie, próbował innych metod. W końcu machnął ręką na wszystko. Na koniec tej niezwykle skomplikowanej sytuacji rodzinnej rzecz bardzo przykra i zapewne najważ- niejsza, zmuszająca do refleksji: dziecko mające bodaj półtora roku było adoptowane, a dokumentacja bez zastrzeżeń. wawcy internatu i psycholog. Wiele informacji uzy- skiwałem od rodziców, w tym jak wielkie wydawali pieniądze na ratowanie wzroku. W 1984 roku do I kl. szkoły zawodowej przyjęta zo- stała Weronika Kołodziejczyk z Rudy Śląskiej. Kontakt z nią to prawdziwa radość: rozmowna, bezpośrednia, dowcipna, radosna, szczera. Widać było. że cieszy się życiem. Poprosiłem Weronkę, aby rozmawiała ze mną w gwarze śląskiej. Radosne to było spotkanie. Weron- ka zabłysnęła niezmiernie szybko. Dobra uczennica, organizatorka życia w grupie i internacie. Potrafiła z wielkim talentem wygłaszać monologi w gwarze śląskiej. Cieszyły się one niezwykłym powodzeniem w czasie przeróżnych naszych uroczystości i imprez. aaa Załamane monologi Dyrektor szkoły, placówki specjalnej - zwłaszcza o całkowitej opiece - powinien znać dzieci, a także ich środowisko rodzinne, warunki życia oraz metody wychowywania dziecka kalekiego. Dlatego wszyscy rodzice przywożący do Owińsk po raz pierwszy dziecko, zjawiali się wraz z nim najpierw u mnie. Czytałem najważniejsze fragmenty dokumentacji, następnie rozmawiałem z dzieckiem i rodzicami. Uzyskiwałem wiele ciekawych informacji. Rozmowa z dzieckiem pozwalała zorientować się, czy jest śmiałe i rozmowne itp. Z dzieckiem nie rozmawiałem długo. Dokładnie musieli je poznać nauczyciele, wycho- Weronka - pełna radości, dobroci i optymizmu - z godnością przyjęła los niewidomej. Rozmawia z Krzysztofem Krawczykiem w okresie, gdy jeszcze nie straciła wzroku 273 272 *®^Ęt Wytrwała to była dziewczyna - godzinami ćwi- czyła na akordeonie, dołączając szybko do zakła- dowego zespołu muzycznego. W czasie pobytu u nas Weronka pojechała na Śląsk na zabieg operacyjny. Po kilku miesiącach wróciła ociemniała. Wielokrotnie przeżywałem tragedię wejścia ze świata widzenia - w świat ciemności. Towarzyszył temu szok, ciężkie przeżycie, okresowe „zamknięcie" wnętrza. Weronka wróciła radosna, jak zawsze dowcipna - „normalna". Nie załamała się, z niezwykłą godnością przyjęła nieodwracalny los niewidzenia. Śląskich monologów już jednak nie głosiła. Nikt -i słusznie -jej o to nie prosił. Spotkałem ją we wrześniu 1996 roku, po ośmiu la- tach za zjeździe absolwentów z okazji 50-lecia Ośrodka. Ściskaliśmy się jak w kochającej się rodzinie. - Weronko! Co się zmieniło u ciebie w ciągu ostat- nich lat? - zagadnąłem. - Jestem organistką w kościele - odrzekła rado- śnie. - Organistką? - zdziwiłem się. - Tak! Gram na chwałę Boga i ku wielkiej mojej radości. Toczyła się krótka wymiana pytań i odpowiedzi. Nie było czasu na dokończenie tematów. Zadając wiele pytań poprosiłem Weronkę, aby opisała swoje życie. - Bardzo chętnie! Może być w brajlu? - spytała. - Weronko! Ja to będę przepisywać parę dni! - Dobrze. Mama to przepisze. Za kilka dni nadszedł list pełen radości i dowcipu. Jest on niezwykły, jak niezwykła jest autorka moje- go wywiadu. Choć moja książka była gotowa do od- dania wydawcy, z radością, bez zmian dołączam pi- sany w gwarze śląskiej tekst. - Weronko! Od czego zaczniesz opisywać swoje życie? - Jak bych chciała, to mogłabych podzielić swoje lata na dwie niyrówne połówki. Bo mogą dzielić jak chcą, a niy jak wszyscy dziełom. Niyrów- ność ta, a to fakt, że po dwóch stronach jest inkszo ilość lot, wyrównóje się to jednak doświadczyniami. Wiync moje piyrsze łoziymnaście lot przeleciało dość zwyczajnie... Psociyłach jak każdy bajtel, a żech była krótkowidzym i miałach mały zasiyng robiynio kawałów, wyrównywałach to jeich ilościom. W przedszkolu byłach dość grzeczno i zwiydzałach Zakopane. - Nie rozumiem. Już jako przedszkolak byłaś w sanatorium? - Byndónc dugi czas w sanatorium na łoczy. Do- chtory myśleli, że jak wejrzą na Giewont, to mi się te patrzynie nacióngnie. Fajny luft tam bół, choć rzod- szy nisz u nos. I prawie co rok żech tam jeździyła. Mielimy tam szkoła, wycieczki, łopieka dochtorsko, co badali te łoczy. We trzeci klasie stwierdziyłach, że jak niy chodzą do moi szkoły w dóma, to tu się uczyć niy byda. I do- brze, że zaś bół termin jechać do chałpy, bo bych na- reście ino z ławki do ławki przechodziyła. We czworty klasie zaś żech tam jechała trefiyłach na przemeblo- wanie. Spali my we świetlicy: leżeli jak placki na pa- telni. W keroś noc spadło mi coś z półki na ślyp... Po- bolało i przestało, ale po niydugim czasie, kapłach się na wycieczce, że widza tym łokym ino do pół. 275 274 - Odkleiła się tobie siatkówka i pojechałaś na- tychmiast do szpitala? - Toż mię dochtory pobadali i pedzieli, że mi siat- kówka szczelyła. Zawiyźli za Kraków do Witkowie do szpitala i kazali się niy ruszać ino leżeć. Jeszcze mi brele zaflostrowali i ino take małe dziurki do patrzy-nio wyszczigli. Ale mię to słabiyło! Ani kaj wejrzeć, ani połazić... Tak żech się mynczyła bezczynnościóm piyńć dni. Aż przeijechała moja mama i przewiozła mię do Katowic. Tam stwierdziyli, że mogą łazić, niy musza leżeć, bo to ty siatkówce niy zaszkodzi. Dali mi chodzić, ale trzimali dwa miesiónce. Zrobiyli operacjo, po kery niy śmiałach się ruszać dwa tydnie i nareszcie wypisali do chałpy. Za niydugo zaś mię tam mieli, bo chcieli zrobić reoperacjo. Niy wiym, czy tam co poprawiali, czy zakończali po ty piyrszy, ale potym żech już bardzo kepsko widziała na tyn ślyp. I tyż mi kozali łazić w brelach z dziurkami. Choćby koń z klapkami na łoczach jak na Krziża-ków szoł! A łobrzidziół mi się tyn lazaryt, bo ani mię niy mogli normalnie łodwiedzać... - Byłaś tak daleko od domu, w szpitalu i nie wolno cię było odwiedzać? - Bo nikere dochtory godali, że rodzina jaki bakcyl prziniesie. A tu czowiek nikedy potrzebował się uskarżyć, poradzić, abo ino pobyć z tom mamom do uciechy. A jak już jedyn synek mioł bakcyl, bo świyrzb dostoł, to łOnego mogli łodwiydzać, a nos in- kszych dali niy! No tak mi się chepło tym leżyniym w lazarycie! - Po wyjściu ze szpitala uczyłaś się dalej w szkole? - Potym dali leciała nauka w podstawówce, w kery musiałach nikerym synkom wytumaczyć że „brelok" 276 i „kobra" to jest już stare i ino jak co inkszego wy- myślOm, to może udo im się mię znerwować. Ale im się niy udało. Niy mieli talyntu! Jo zresztóm u siebie tyż zauważyła brak talyntu do nikerych przedmiotów jak: matma, fizyka, chymia, a cieszyłach się rysunkami, muzykom, robótkami... Dwa lata po ło-statni operacji zrobiyła mi się na tym półślepym loku zaćma. I jak mi jOm ściOngali, to chyba wróż z całym łobrazym, boch już niy widziała nic. Tela ino dobrze, że mię niy trzimali duży, ino dwa tydnie. NO i to jo się padom, do trzech razy sztuka! Kej niy widza na te łoko, to się już w nim wiyncy kopać niy dom. NO to żech potym skończyła ta podstawówka i już żech się mogła uczyć czegoch chciała, a niy tego, co trza bóło. - Gdzie poszłaś do szkoły? O ile pamiętam nie do Owińsk. - Poszłach do zawodówki do Chorzowa, kaj byli niywidómi i tacy jak jo. Tokarz - ślusarz mi łodpo- wiadoł i blisko chałpy! Bo szło dojyżdżać i piykny fach! Ale cóż że się to dochtoróm niy spodobało, bo pedzieli, że to na moje jedne łoko za ciynszko robota i musiałach przyńść kaj indzi. - Znalazłaś się u nas. - W Owińskach za Poznaniym mię przijini na dzie- wiarstwo. I tam, choć daleko łod chałpy, richtich fest mi się podobało. Z poczOntku to tak jakoś zol czowiekowi, jak kańś dali łod chałpy jedzie, ale wartko to minyło, bo tam jakoś tako fajno atmosfera panowała. - Cieszę się! Pochlebiasz mi! - Szło pośpiywać i grać na czymś, i malować laurki żech mogła, jak się jake świynto trefiyło... Sztry- 277 kować żech lubiyła, a tych ciynżejszych przedmiotów było dużo myni. Grać żech jeszcze wtedy niy umiała, ino na grzebyniu i na łorgankach, no i śpi-wali my ino mamom w dóma. A w Owińskach... zespół, chór, łorkestra! To bóło uciechy. - Ty grałaś w orkiestrze na akordeonie. - Chciałach się ryż uczyć na gitarze, ale jak żech prziszła ło tym pedzieć rymu nauczycielowi, co uczół grać, a łobejrzałach w auli taki fajny świycOncy akordión, to mię tak zamurowało, żech już ło gitarze niy godała nic, a łokropnie chciałach tyn akordión. Tak wartkoch go niy dostała, bo trza było łazić dziynnie i ino durch go chcieć. Widocznie pan łod muzyki chcioł wiedzieć, jak fest komu na tym zależy. NO i wyprosiyłach się go. Grałach wiela wlazło! Bez cołkie półtora roku! - Musiałaś nagle pojechać do szpitala. Powstały znów problemy z siatkówką. - W drugi klasie przerwa, boch się do lazarytu zaś dostała skuli siatkówki w drugim loku. Polaserowali jóm, ale niywiela pomogło, bo coś się tam jeszcze ło- dlepiało, to poprawiyli drugóm operacjom. Ino że abo za wartko ta drugo zrobili, abo siatkówka już była tak rozrzedzono, że się już niy chciała kupy trzimać, boch po ni już nic niy widziała. I tak żech się spyndziyła łoziymnaste urodziny. Blank po ćmo-ku i w biołych betach. Tera się zaczła ta drugo połowa moigo życio coch tak przedzielyła! - Bardzo przeżyłaś utratę wzroku? - Jak żech się dowiedziała, że już widzieć niy by- da, toch się zlynkła, jak jo byda w dóma chlyb kroć!? To bół najwiynkszy mój problym. Ło inne szczegóły moigo życia po ćmoku żech się nie stara- 278 ła, boch przed operacjom porzykała, że jak P. Bóg bydzie chcioł, to byda widzieć. A jak bydzie chcioł inaczy, to mi przeca pOmoże. I tak było! Jak żech leżała, to się ryż mierzło łokropnie, bo już docho- dziyło do setki tych dni w lazaryckim łóżku. Naj- wiynkszym lynióm by się to zbrzidło. Toch się dała na leżónco do czego szło, sztrykowałach cwiter, czytałach brajlowsko książka, a jak mama przinió- sła łogórki i tómaty, tach się położyła miska na klota i złach sałatka. I stwierdziyłach, że niy ma tak najgorzi z tym wyczuciym. Ino że bardzo dugo to trwało, zanim żech coś zrobiyła. Dugo, ale dobrze, się padom. I poleku tyn czas się skrOcoł. A z myciym wiela roboty... jak żech jeszcze niy śmiała stawać z łóżka, to bych się nigdy niy bóła myślała, że mom tele metrów kwadratowych do mycio! Słaby czowiek bół, że i robota pomału szła. Ale jak żech już dobiyła do setki tych dni leżynio w lazary- cie, to padom: koniec tego herestu! I dochtorowi: że na studniówka to by mię móg puścić do chałpy, bo i tak mi już nic niy pOmoże. A ja do drugi setki leżeć niy chcą. I tak mię puściOł. Do dom żech szła pole- kutku, bo mię ciepało na boki choby łożartego. Tak żech łodbadała łod łażynio. Fto to zresztóm widzioł, tak dugo kozać komuś leżeć w pryku. Jak żech przi- szła do dom toch zaro zaczła chlyb kroć! - Naprawdę kroiłać chleb? - I musza pedzieć, że sznitki wcale niy były take tragiczne, jak żech się myślała. Były czasym rube, ale niy aż tak. A jak mi się trefla tako richtich rubo, toch jOm pokroła na wodziónka i po ptokach... Żo- dyn niy widzioł! Potym siadłach do granio na akor- 279 diónie, boch się bolą, że bez patrzynio niy trefla w tyn klawisz co móm, ale tyż niy było tak źle. Ździebkoch się mylyła, ale szło coroz lepi. Toch była spokojne! Potym robota za robotom, kombinowałach jak co zrobić, pomacać, powóniać... i jedno za drugim szło! - Po wakacjach przyjechałaś do Owińsk. -Jak żech łod września przijechała do szkoły nazod toch się starała, czy mię Pan z muzyki by-dzie dali uczół... Trocha się dziwiół, że chcą dali grać. Bo to siatkówka, akordión ciynczki - 120 basów, zaś inksze nuty, do macanie, ale uczył mię dali z wielkóm chyncióm! Czasym się zdarzyło na stołówce wrómbać z talyrzym zupy do inkszego niywidómego. To my wtedy mieli czynści pranie, niż my chcieli, ale i wesoło było. W trzeci klasie zdawałach pół drugi klasy, co mię niy było, ale niy dałach ze wszystkim rady i łostałach siedzieć jeszcze rok, żeby się ta trzecio klasa spokojnie przetrawić. Bólach za tym. Bo to zaś rok duży na akordiónie po- cigłach. No i jakoś z bólym serca, bo niy było już szans zostać, musiałach łopuścić szkoła i dać się do roboty! Jak bych łod zaroz wiedziała, jak tam bydzie fajnie i czego się naucza, to bych się tak poleku w każdy klasie została. A tak, ino w ty łostatni. No trudno, trza było robić plac inkszym, coby się tyż nacieszyli. - Weszłaś w trudne, samodzielne życie. - Bez wakacjech łodpoczła się łod nauki i zebrała siyła do roboty w „Blindce", jak my to nazywali ta spółdzielnia do niywidómych. Ino że sztrykowanio tam niy było. Zatoch się dowiedziała knif, jak się robi żabki do gardin, klamerki do wiyszania pranio, dławnice do przewodów elektrycznych. I toch robiyła bez całkie piyńć lot. Tela trza było, żeby dostać ryn- ta! Próbowałach się tyż dostać do łogniska muzycz- nego, ale żech niywidómo, to mię niy chcieli wrzóńć. Dwa latach już robiyła, jak żech mamy posłała do łogniska. Naprzód się spytała, czy mój om plac na pianinie się uczyć, potym mię zapisała, a jak już wiedziała, kędy móm piyrszy roz prziść, to pedziała ,Acha, a łona niy widzi". Co mieli zrobić? Już mię mieli. A nauczycielka się zgodziyła mię uczyć. - Byłaś zajęta praktycznie cały dzień! - Tak, żech robiyła w robocie i uczyła się grać na pianinie. Po roku, jak moja lewo rynka już trocha wprawy nabrała, dostała żech się do studium orga- nistowskego przi archidiecezji. I choć mi ksiónc dy- rektor pedzioł, że byli już tacy jak j o, co próbowali i niy dali rady, to dół mi przileżytość sprOgować. I dobrze zrobiół, boch poleku, poleku każde egzaminy choć z trudym, ale pokonywała. Ino tego siedzy-nio było co niymiara. I w robocie, i w łognisku, i na studium, i w chałpie. I padOm koniec, bo mi już krOnżynie zaczło nawolać. I jak żech skończyła piyńć lot roboty i dostałach rynta, toch się zwolniy-ła i dała do samy nauki. Pora miesiyncy to ino trwało. Bo w parafii łorganista się łozchorowoł i niy mioł fto grać mszy i pogrzebów. Ks. Proboszcz mię prosiył, ale jo jeszcze niy umiała dobrze grać. To tak ino aby pora pieśni. Zgodziyłach się. Praktyka mi była potrzebne. Bo inaczy się na sucho uczy, a inaczy w kościele przi ludziach. Polekuch się wprawiała, choć mię czasym suchać nie szło. Ale dużo mi to dało. Miałach wiyncy pewności na egzaminach. 281 280 Potym skóńczyłach łognisko, rok późni zgrałach mszo dyplomowe na studium. Pozdawalach wszystkie egzaminy i w grudniu 1996 roku, podczas opłatka, ks. arcbiskup bydzie wrynczoł dyplomy. Naprzód żech musiała mamy nauczyć nut czorno drukowanych, żeby mi mogła dyktować, a j o pisała w brajlu wszystkie utwory. Chorałów brajlowskich niy ma, to się przepisywało. A że ino jo była na studium niywidómo, bo to do widzóńcych było, toch musiała pakować w mój mózg to, co łoni grali z nut. - To było strasznie trudne, bardzo pracochłonne. - Ale udało się i spełniyło się moje marzynie, ke- rech miała w sercu już w Owińskach. Z Bożóm po- mocom Ducha Swiyntego, mamy i innych dobrych ludzi udało się! Teraz móm już ta nauka na studium za sobóm łod paru miesiyncy, ale roboty je durch dużo. Bo dali trza przepisywać z chorałów pieśni na bele jake okresy i grać, grać i grać, żeby niy zapom- nieć, co już się mo w gowie. Dwa i pół roku już grom w kościele i czasym sama rada suchóm jak grom. Poleku bydzie coraz lepi! - Dzięki Twojej cierpliwości i samozaparciu posia- dłaś już podstawową wiedzę i umiejętności organistki? - Brakuje mi jeszcze cho! cho! abo jeszcze wiyncy! Ale to jest robota i nauka chyba na cołke moje życie. Taki niywidOmy łorganista się uczy aż umrze, a po- tym się zaś chyba musi przestawić na czorny druk. Ale to się już zno na pamiyńć! - Dowcip Cię nigdy nie opuszczał. Jesteś zadowo- lona z tej służby? - Ta moja sużba w Kościele tela mi dowo uciechy i szczyńścio, że się niy do łopisać! Dziynnie się mogą być na poru mszach. Kożdo w jakiś intyncji łofiaro- wać. Do komunii św. się mogą dziynnie iść. I cołki dziyń jest blank inkszy jak je z P. Bogiem przeżyty. Tela łask czowiek łodbiyro, że się niy do łopedzieć, co się czuje. Jo się starOm jak ino nojlepi umia, grać, sużyć w każdy mszy św. P. Bogu i ludziOm. A P. Bóg mię za to telóma łaskami łobdarowuje... cierpliwość, siła, uciecha, co jo by bez tego robiyła? Możno bych siedziała w chałpie i miała nerwy na wszystkich i cały świat, bo w takich wypadkach czowiek wina ze siebie rod ściepuje na inkszych. - Jesteś kilkakrotnie w ciągu dnia w kościele. Kto z Tobą chodzi? - Aaaa... zapomiałabych ło moi mały. Łod trzech lot móm psa przewodnika. Gryfho z ni kumpelka. Za- prowadzi mię kaj chcą. W chałpie czasym się czowiek uśmieje, jak mi pokazuje, co łody mię chce. Sucho tak, że czasym mogą do ni godać, to łOna mo swoje zdanie. Ale cóż, jak jóm nauczyli prowadzić, a niy su- chać. Może te posuszyństwo się kiedy polepszy, a jak niy, to się dali bydymy czasym wadzić, a durch pó- mogać i pszoć. Bo pszoć mi pszaje i co umi, to mi pó- mogo, a co niy umi, to czasym się staro nauczyć, a czasym woli łodpoczóńć. Taki urwis z ni jest i mi- glanc. Ale w gróncie rzeczy kochano przewodniczka. I niy dałabych jóm ani za cały świat i pyjter karty. Dziękuję Ci Weroniko! Jesteś przykładem niezwy- kłym. Pokazałaś, jak należy dążyć do wytyczonego celu, jak po drodze pokonywać codzienne trudności. Masz przy rym tyle pogody ducha, tyle radości, a nawet codziennego dowcipu. Graj Panu Bogu na chwałę, parom młodym ,Ave Maria" Schuberta, 283 282 a tym co odejdą - „Marsz żałobny" Chopina. Graj Weroniko i ciesz się życiem. Jeśli są święci na tej ziemi, Ty jesteś w pierwszym szeregu. aaa Iwonka Narodziło się dziecko. Tata - budowniczy silników okrętowych w Zakładach im H. Cegielskiego - nazy- wany przez kolegów „złotą rączką". Świetny facho- wiec, dzięki czemu zjechał kawał świata naprawiając silniki na morzach i oceanach. Mama - pracownica rachuby w biurze. Rosła dziecina szczęśliwie. Przekroczyła progi szkoły. W pierwszej klasie jeszcze nie poznała wszystkich liter alfabetu, kiedy zaczęły się problemy ze wzrokiem. Choroba niezwykle rzadka - ciśnienie gałek ocznych rosło katastrofalnie. W ciągu roku Iwonka przeszła kilka operacji. Będąc tyle razy w szpitalu opuszczała lekcje, bardzo wiele dni. Szkoła, do której uczęszczała, promowała Iwonkę, mimo że przepisy zezwalały, a nawet nakazywały wówczas pozostawienie dziecka w tej samej klasie. Chwała wielka nauczycielce, dyrekcji i radzie pedagogicznej Szkoły Podstawowej nr 50 284 Iwonka jest niezwykłym przykładem zainteresowań (np. astronomią) dziecka niedowidzącego w Poznaniu za podjętą, korzystną dla Iwonki, decyzję. Znałem szkoły - także w Poznaniu - które w sytuacji osłabienia wzroku u dziecka, zamiast szukać sposobów udzielenia pomocy, dobijały go i rodziców psychicznie, zostawiając je i skazując na powtarzanie klasy. Przez bezduszność nauczycieli i biurokratyczne podejście, pokrzywdzony mały inwalida musiał albo rok dłużej chodzić do szkoły, albo naprawiał krzywdę zakład, w którym dziecko było edukowane. Iwonkę zacząłem uczyć w domu, w systemie indy- widualnym od klasy drugiej, realizując program obu poziomów, nadrabiając zaległości. Ciężka to była praca dla Iwonki, zważywszy, jaki to skomplikowany 285 przypadek: silne niedowidzenie, leworęczność oraz światłowstręt. Sprzężenia te bardzo przeszkadzają dziecku i mają wpływ na jego edukację. Iwonka była nauczana w domu ze względu wła- śnie na wysokie ciśnienie i jego częste wahania. Mama musiała przerwać pracę i dowozić codziennie córeczkę do przyszpitalnej poradni w celu zbadania wysokości ciśnienia. W zależności od jego poziomu dziecko dostawało odpowiednią dawkę zagranicznego leku. Po jego zażyciu w ciągu kilkunastu minut następowało jego uboczne działanie: senność, apatia. Pokładała się moja uczennica na biurku, kontakt z dzieckiem był ograniczony i trzeba było przerywać zajęcia. Na szczęście po dwóch latach nastąpiło przedłużenie czasowe stosowania leku. Otrzymuje go po lekcjach. Po jego zażyciu dwie godziny śpi. Iwonka pasjonuje się geografią i podróżami. Silne niedowidzenie przeszkadza jej w poznawaniu świata, jednak z zaciekawieniem i emocją ogląda geograficzne albumy. Zwiedziła już Turcję, Paryż, Luksemburg, Brukselę i Hiszpanię. Życzę Ci, Iwonko, wielu udanych, szczęśliwych podróży. Z Tobą, Iwonko, kończę moje nauczycielskie po- wołanie, mój pedagogiczny życiorys, Ty jesteś ostatnią kartą mojej nauczycielskiej cierpliwości. Wspomnij mnie, Iwonko. Pamiętaj jeszcze, jak Ciebie męczyłem z ortografii i gramatyki, z układania zdań rozwiniętych i zasad stylistyki. Pamiętaj jeszcze choć troszeczkę, że moja żona na kilka tygodni przed śmiercią grała Tobie na pianinie dziecięce melodie. Później już nikomu nie grała. 286 Iwonka i wszystkie dzieci w kraju, których dosię- gną! los inwalidztwa, doczekali się odgórnej decyzji pana ministra. Indywidualne nauczanie od roku szkolnego 1995/96 ma obniżony limit godzin z 10 na 6 tygodniowo. Co będzie z Tobą Iwonko, co będzie z innymi dziećmi? Jak mają nauczyciele uczyć 5-7 przedmiotów w ustalonym przez pana ministra limi- cie 6 godzin? Przed laty w rodzinie wysoko postawionego na szczeblach władzy przyszło na świat dziecko głuche. Gdy nieszczęśliwe dziecko podrosło, w telewizji uka- zały się programy z językiem migowym. Obecnie dzieci rodziców na wysokich szczeblach cieszą się dobrym zdrowiem. aaa Samotny Emeryt nie ma już wspomnień z dziećmi. Przyszło do Owińsk następne, drugie pokolenie, najczęściej wcześniaków. Przyjście na świat powitały nie u boku matki, nie w becikach - w inkubatorze. Mamy doznały wstrząsu i drżały o los swych maleństw, ciesząc się z każdego dnia ich życia. Nadeszła jed- nak ta straszna godzina, ten dzień przynoszący szo- kującą diagnozę: nie widzi. Nastąpiło cierpienie. 287 aaa Nieodżałowana żona Krystyna Ja także doczekałem się tragicznej chwili w lipcowe, gorące przedpołudnie, a wyrok wypowiedziany przez lekarza był krótki: rak. - Niech pan będzie dzielny, nie ma ratunku dla żony - ogłosił, patrząc mi litościwie w oczy. Runęło nagle wszystko. Szedłem ulicami Poznania patrząc w ziemię. Tysiące myśli miotało się po gło- wie, serce kołatało, a dom z każdą chwilą był bliżej. Co powiedzieć mojej Krystynie? Jak się zachować, aby nie poznała, iż wiem, że nadchodzi koniec jej ziemskiej wędrówki? Natychmiastowy wyjazd do szpitala. Badania, chemioterapia, naświetlania i ciągła walka o prze- trwanie, o pozostawienie tej karty życia. Czas ma jednak swój własny, nieubłagany zegar. Mijały krótkie lata, a choroba bez boleści, niepostrzeżenie czyniła spustoszenia. Niektórzy bliscy delikatnie się wycofali, inni się bardzo zbliżyli. Przepięknie zachowywała się sąsiadka Maria Ry- bak, która niemal do ostatnich dni potrafiła wywoły- wać na ustach Krystyny uśmiech. To było niezwykłe. Żona zaś z niespodziewaną cierpliwością czekała kresu. Wcześnie przygotowała rzeczy na ostatnią drogę, wypowiedziała życzenia, odbyła rozmowy. - Trzymaj mnie za rękę w chwili śmierci - prosiła. Prosiłem Boga, aby nie zasnęła w nocy. Zostałem wysłuchany. Delikatny uścisk jej dłoni i poszła do wieczności. Zostałem z synami: jeden „w świecie", drugi ze mną. Czas odmierzył i dla mnie godziny samotności. Nie myślałem o tym nigdy. Wielokrotnie po śmierci Krystyny byłem sam, bywało że miesiąc. Nadszedł 288 289 jednak dzień, który spędzany w samotności zmusza do przeżyć, do przemyśleń i wspomnień: drugi dzień Wielkiejnocy bieżącego roku. Syn wyjechał i zasia- dłem samotnie do paschy. Gdy zacząłem jeść, spojrzałem na obraz Krystyny wiszący na ścianie ł moje sumienie krzyknęło: dla- czego? „Nie stawia się pana Boga pod ścianą" - po- wiedział poeta. Jedząc samotnie rozmyślałem nad całym naszym życiem. Oczy zaszły łzami, przypo- mniałem sobie wówczas spożywanie zupy przez dziecko z oczodołami w Owińskach. Uspokoiłem się jednak i wróciłem do wspomnień: - Pamiętasz, Krystek, nasz apel na całe życie? Za- wsze, kiedy byliśmy rozdzieleni, o godzinie 21 myśleli- śmy o sobie, mówiliśmy Zdrowaśkę w intencji - ja Twojego, Ty mojego - następnego dnia. Nie było jeszcze Apelu Jasnogórskiego, my mieliśmy własny. - Pamiętasz, Krystek, gdy wychodziłaś do pracy, a ja zostawałem z synkiem? Wyciąłem szybko duże serce i Piotrek przydusił je rączkami do szyby. Kiwając nam, miałaś w oczach łzy szczęścia. To serduszko wspominałaś całe życie. - Pamiętasz, Krystek, nasze poranne rozstania przez całe życie? Kto zostawał w domu, wychodził na balkon pokiwać ręką. Pamiętasz, jak odwracałaś się jeszcze, gdy Twoja sylwetka była oddalona od do- mu? - Pamiętam, jak Twoje koleżanki były nieco zdzi- wione, gdy wracałem do domu i witałem się z Tobą jak po dłuższym rozstaniu. Ile było tych pocałunków przez prawie 30 lat? - Pamiętam, jak mówiłaś: przepraszam cię, Edek, idę do spowiedzi. - Pamiętam, gdy wyczułaś zbliżający się kres i uczyłaś mnie gotować. - Pamiętam, gdy wieczorem siadałaś do pianina i cicho grając, śpiewałaś swoim pięknym głosem: „A komu noc czuwaniem jest niełatwym, Na czas bezsenny siły daj i moc, I tym co dzisiaj zasną raz ostatni, Panienko daj szczęśliwą, dobrą noc". Pamiętam, Krystek, dużo pamiętam! Przez przeżywanie Twojej śmierci jestem bliżej nieba. Poznań, 3 V 1996 r. Spis ilustracji Ośrodek Szkolno-Wychowawczy dla Dzieci Niewido- mych w Owińskach ............................................ Franuś Kowal ................................................... Franuś poznaje sad w czasie jednej z wizyt u mojej ro- dziny na wsi ............................................. Stary wózek, który służył nam do budowy toru sa- neczkowego ............................................. Franciszek Jaskuła na ogólnopolskim zlocie w Owiń- skach ............................................................. Drużyna harcerzy i harcerek ........................... Autor z harcerzami w czasie inscenizacji ............... Dzieci niewidome od najmłodszych lat uwielbiały po- znawać otaczający świat, zwłaszcza pośród przyrody Balon unosi się ......................................... Zuchy z instruktorką „Nieprzetartego Szlaku" Ewą An- drysiak na trasie zlotu ................................. Mieliśmy kilkadziesiąt dyplomów za uczestnictwo w zlotach i rajdach turystycznych ........................ Staszek Nowak - zastępowy, doskonały pomocnik w pracy harcerskiej. Pierwszy w kraju ( w gronie niewi- dzących) zdobywca srebrnej odznaki turystyki pieszej Jedyny w kraju zespół taneczny dzieci niewidomych w czasie występów. Dzieci ośrodka od najmłodszych lat chętnie uczyły się tańców i pląsów ................. Powiedzcie, jak jestem wysoko? ........................ Ewa Imielińska - przewodnicząca Samorządu Uczniowskiego podpisuje akt powołania Koła .......... Grono założycieli Koła Pomocy Dzieciom Niewidomym TPD ..................................................... 292 Prezes Koła Teofil Bekas wręcza upominki absolwen tom ....................................................... 177 Kolonia rehabilitacyjno-zdrowotna, na której małe dzieci niewidome kształtowały zmysły, rozwijały orien- tację, poznawały przyrodę i odpoczywały .................. 182 Ulubiony przez dzieci pies natychmiast się do nich przywiązał i był wiernym towarzyszem ich wypraw .... 184 Marlena. Walka o światło jej życia została przegrana 194 Makiety ł plany okazały się bardzo przydatne w kształ towaniu orientacji przestrzennej niewidomych .......... od 210 Dziecko niewidome zanim nie dotknie, nie zna pojęcia przedmiotu .............................................. 218 Ppłk Jan Kowalski - oddany przyjaciel naszych dzieci 220 Nasze dzieci w „bojowym rynsztunku" w czasie żołnier skich odwiedzin ......................................... 220 W czasie wizyty strażaków .............................. 222 O bociana toczyła się walka w czasie licytacji .......... 225 Radosny Mateusz Przybysławski - przykład właściwego wychowywania dziecka niewidomego ................ 240 Maciuś Basiński - zawsze ciekawski i dowcipny ........ 245 Autor na I Światowym Zlocie Kawalerów Orderu Uśmiechu ............................................... 250 Weronka - pełna radości, dobroci i optymizmu - z god- nością przyjęła los niewidzenia. Rozmawia z Krzyszto- fem Krawczykiem w okresie, gdy jeszcze nie straciła wzroku ................................................... 273 Iwonka jest niezwykłym przykładem zainteresowań (np. astronomią) dziecka niedowidzącego ............... 285 Nieodżałowana żona Krystyna .......................... 288