Tadeusz Chrzanowski KRESY - CZYLI OBSZARY TĘSKNOT 2001 WSTĘP - CZYLI JAK SOBIE WYOBRAŻAM KRESY Zacny Samuel Bogumił Linde, zdobny herbem „Bukwar” (czyli „słownik”), którym go odznaczył miłościwie panujący car Wszechrosji i król Polski Aleksander Pierwszy tego imienia, w swym wiekopomnym dziele - Słowniku języka polskiego - tak pisał pod hasłem „KRES, KRYŚ” - „[-] naznaczone granice, obręby, określenie, naznaczony koniec, cel”. A to wyjaśnienie opatrzył rozlicznymi cytatami-przykładami, odnoszącymi się przeważnie do granicy żywota, dzieła i cnoty: Śmierć żywota kres ludzkiego, .:..... Żeglarza port tonącego 1.[Jest to cytat z wiersza bogobojnego księdza Jana Kazimierza Darowskiego: Lot Gołębicy, który wydano drukiem w sławetnym mieście Kaliszu, Roku Pańskiego 1656.] Oczywiście termin ten odnoszono także do granic włości i państw, na co Linde podał również stosowny, cytat: „Królestwa pewny swój kres mają” [Curtius Rufus Quintus, O dziejach Aleksandra Wielkiego... ksiąg dwanaście, przel. A. Wargocki, Kraków 1614.] Naśladował go w kilkadziesiąt lat później wydany tak zwany „słownik warszawski” [Słownik języka polskiego, pod red. J. Karłowicza, A. Kryńskiego i W. Niedźwiedzkiego, t. II, Warszawa 1902, s.v] powtarzając multum cytatów, ale i dodając ich. sporo od siebie/ taki, wzięty z Wieszcza Adama: [...] od brzegów Gadesu, Doścignął aż do światów nieznajomych kresu. Ponadto słownik ten daje istotne wyjaśnienie: „Kresami w dawnej Polsce nazywano obronną linię przeciwko Tatarom i Wołoszczyźnie od Dniepru do Dniestru”. Ale „kresem” określano wszelkie podziały, a już zwłaszcza te, które rozgraniczały państwa. I tak klucz dóbr biskupów krakowskich wokół Muszyny nazywano czasem „państwem muszyńskim” lub Kresem Muszyńskim, skoro już za grzbietem Karpat poczynały się włości węgierskie. Pozostaje jednak faktem, że określenie „kresy” weszło w powszechny obieg w pierwszej połowie XIX wieku, promowane przez różnych autorów, ale najważniejszą w tym rolę odegrał Wincenty Pol w takich utworach, jak Pieśń o ziemi naszej (1843) oraz poemat Mohort (1855) [Rolę tę podkreśla J. Kolbuszewski w niedawno wydanej książce Kresy, Wrocław 1995.] Wkrótce Jan Zachariasiewicz, wydając obok powieści także publicystykę poświęconą sprawom pogranicza polsko-ukraińskiego, książką Na kresach (1860) przyczynił się do spopularyzowania terminu dobrze już w przeszłości znanego, ale odtąd zabarwionego zupełnie innym odcieniem uczuciowym. „Kresami” zwykło się bowiem nazywać dawne koronne, a więc południowo-wschodnie obszary I Rzeczypospolitej, czyli ziemie ukrainne, i dopiero właśnie Zachariasiewicz przeszczepił je na określenie innych pogranicz kraju. Ostatnio zaś tereny zachodniego pogranicza Wielkopolski, mianowane Kresami, doczekały się omówienia w osobnej serii wydawniczej. [Świadczy o tym na przykład rozpoczęta pod redakcją S. Sterny-Wachowiaka seria: Tropami pisarzy na Kresach zachodnich. Dzieła - biografie - pejzaże, Poznań od 1994 r.] Nie zamierzam wdawać się w zbyt daleko idące rozważania nad semantycznym obszarem określenia użytego w tytule tej książki, przyjmuję bowiem, że zgodzimy ‘się pospołu z czytelnikami, by przez Kresy rozumieć terytoria wschodnie naszego państwa w dawnych wiekach, ale nie będziemy go ograniczać wyłącznie do ziem ukrainnych, ale także odnosić do dawnego Wielkiego Księstwa, a więc Litwy, Białorusi, oraz częściowo Inflant, zwanych niegdyś Polskimi. Chodzi mi więc o te obszary, które leżały na wschód od centrum Polski i stanowiły niezwykłą wprost mieszaninę wyznań, grup etnicznych, terytoriów państwowych, gdzie w większych lub mniejszych skupiskach żyli Polacy. Już sama geograficzna charakterystyka owych ziem odznaczała się pewną odmiennością, szczególnie w zestawieniu z Mazowszem, Małopolską, a głównie z Wielkopolską i Śląskiem. Na tych ziemiach raz po raz niósł się wicher romantycznych nastrojów, nostalgiczno-melancholijnych zadum. Było chyba trochę tak jak ze Skandynawami, dla których drzewo utożsamiało się z bóstwem, a bóstwo z naturą, co w jakiejś mierze wynikało z surowości ich krajów, z dramatyzmu gór brodzących w północnym, lodowatym morzu. Na Kresach Wschodnich dawnej Pierwszej Rzeczypospolitej tęsknica pospołu z dzikim pragnieniem czegoś niezupełnie określonego wiała poprzez rozległe stepowe przestrzenie, nie napotykając żadnych przeszkód, co najwyżej kępę drzew czy kępę bodiaków, a załamując się nad jarami rzek i potoków. I tu uwaga o zasadniczym znaczeniu: wychowałem się na pograniczu kresowym w ziemi hrubieszowskiej dawnego województwa bełskiego, do szkół uczęszczałem w ślicznym Lwowie i noszę w sobie - chociażem z urodzenia i zakorzenienia już półwiecznego krakowiaczek - również sporo tej romantyczno-melancholijnej meszkolancji, sporo tęsknot i największe bogactwo: wspomnienia. Zarazem od bardzo wielu już lat, a postawa ta wyklarowała się między innymi dzięki publicystyce wielkich pisarzy z kręgu „Kultury” paryskiej, uważam, że winniśmy naszym wschodnim sąsiadom zrozumienie i pomoc, a nie jakąś szabelkowatą postawę rewindykacyjną. Uznaję prawo każdego narodu do własnego „miejsca na ziemi”, uznaję równość każdego narodu w korzystaniu z przysługujących mu praw i obowiązków, i zarazem wiem, a pisałem 0 tym obszernie w kwartalniku „Borussia” [T. Chrzanowski, Granice, „Borussia” 1995, nr 10, oraz wypowiedzi w dyskusji.], że nie istnieją granice politycznie sprawiedliwe i zadowalające wszystkich, cechą ich bowiem jest to, że najczęściej przebiegają przez obszary, na których rozmaite formacje etniczne wzajemnie się przenikają. Narody mają na swych obrzeżach bardzo często strukturę plazmy, która miękko wlewa się na obszary dotychczas przez nią nie wypełnione i natrafiając tam na inne plazmy, albo się z nimi łączy, albo kształtuje skomplikowany układ enklaw, diaspor i kolonii. Granice państwowe, a więc polityczne, są jednak złem koniecznym i bez nich kraje nie mogłyby sprawnie funkcjonować. Ich zadaniem nie jest jednak zamykanie jakichś obszarów ani wyodrębnianie przestrzeni niedostępnych, lecz jedynie prawidłowe zabezpieczanie systemów administracyjnych, zarówno rządowych, jak i samorządowych. I dlatego nie zamierzam podawać tu czytelnikowi dania „smakowitego”, choć jakże przepojonego trucizną wzajemnych pretensji i żądań. Żaden naród w swych granicach (stanowionych w wątpliwym „majestacie prawa”) nie zawiera historii wyłącznie chwalebnej, ale także taką, do której najczęściej nie chce się przyznawać, która nie przynosi mu chwały, jest bowiem wynikiem krzywd wyrządzanych innym, tym, którzy dotychczas współgospodarowali na danym obszarze i byli sąsiadami, a nie śmiertelnymi wrogami, których z nich uczynili ideologowie chorobliwych, przede wszystkim nacjonalistycznych koncepcji. Nacjonalizm stał się - obok ludobójstwa i terroryzmu - jedną z najczarniejszych plam naszego stulecia. Polska, kraj przesuwany nieustannie - jak przedmiot - po mapie Europy, wymazywany z niej, a potem na nowo wpisywany, ma w tym zakresie bolesne doświadczenia. Naród polski bezlitośnie wyrzucano z jego małych ojczyzn: w 1939 r. z obszarów włączonych do „Reichu” i później, w 1941, gdy zaczęto wysiedlać całe wsie na Zamojszczyźnie, przewidzianej jako przyszła włość Niemców sprowadzanych z Wołynia. Wcześniej systematyczną akcję eliminacji mniejszości polskich z ziem włączonych do „czerwonego imperium” traktatem ryskim podjęły władze sowieckie. Główny jednak problem przesiedlenia na wielką skalę i wykorzenienia ludności polskiej zamieszkującej wschodnie obszary Drugiej Rzeczypospolitej pojawił się niemal nazajutrz po 17 września 1939 r., kiedy to włączono je do Republik Sowieckich: Ukraińskiej i Białoruskiej, a następnie Litewskiej, gdy i ją wchłonęło imperium. Wkrótce po tej dacie, podczas pierwszej okupacji sowieckiej w latach 1939-1941, setki tysięcy mieszkańców zostało wywiezionych w głąb imperium sowieckiego, przede wszystkim na obszary azjatyckie, gdzie już przedtem, a także później, Stalin przerzucał całe narody: krymskich Tatarów, Niemców nadwołżańskich i Czeczeńców. Również w czasie II wojny światowej rozpoczęły się - pierwsze na taką skalę - czystki etniczne, zainicjowane głównie na Wołyniu, a także częściowo w rejonie Przemyśla przez ukraińskich nacjonalistów spod znaku Organizacji Ukraińskich Narodowców i jej zbrojnej organizacji UPA - Ukraińskiej Powstańczej Armii. Po powtórnym wkroczeniu wojsk sowieckich i definitywnym włączeniu Wołynia i Podola oraz ziemi lwowskiej do republiki ukraińskiej władze sowieckie przeprowadziły szeroko zakrojoną akcję wysiedlania z tych obszarów ludności polskiej, co określono mianem repatriacji, gdy w rzeczywistości chodziło o ekspatriację. Do tej listy zbrodni przeciwko „naturalnym prawom” ludzkości i my dołożyliśmy nasze działania wysiedleńcze: najpierw wypędzenie ludności niemieckiej z tak zwanych Ziem Odzyskanych, a wkrótce potem osławioną Akcję „Wisła”, która doprowadziła do wygnania ludności ukraińskiej z obszarów podkarpackich i przemieszczenia jej częściowo na tereny Związku Sowieckiego (tak zwanej Republiki Ukraińskiej), a częściowo rozproszenia po owych Ziemiach Odzyskanych, szczególnie na obszarze Dolnego Śląska (region legnicko-głogowsko-przemkowski), na Pomorzu Zachodnim i w Olsztyńskiem. Można mnożyć uzasadnienia, dlaczego tak się stało. Ale prawdziwych uzasadnień nie ma i być nie może, działa tu jedynie szowinistyczne zakłamanie. Po prostu wypędzono mieszkańców z bardzo rozmaitych obszarów, na których rodzili się i mieszkali od pokoleń. I na takie działanie nie ma ani wytłumaczenia, ani usprawiedliwienia. Dziś - po przeszło półwieczu od tych wydarzeń - trudno mówić o możliwości jakiejś restytucji niegdysiejszego stanu, trudno bowiem korygować historię już dwóch pokoleń: przecież one urodziły się, wychowały, a niejednokrotnie już nawet odeszły z tego świata w danych im z łaski polityków oraz ideologów „małych ojczyznach”: pod Szczecinem i Legnicą, pod Lwowem i Łuckiem, pod Mińskiem i Wilnem, a także, co może się wielu nie podobać, pod Królewcem i Tylżą. To, co tu napisałem, nie jest zaproszeniem do dyskusji, nie takim ja bowiem szalony, by kogokolwiek zapraszać do błądzenia po labiryntach dziejów. Jestem zwolennikiem zachowania granic już istniejących w Europie Środkowej, uwzględniając ich prawdziwą czy mniemaną niesprawiedliwość historyczną, tylko bowiem ich stabilność może zabezpieczyć tej części naszej planety jakiś porządek. Tak - jestem pragmatykiem - ale ani się tego nie wstydzę, ani nie zamierzam usprawiedliwiać, a już z pewnością nie jest moim zamiarem podsycanie jakichkolwiek apetytów rewindykacyjnych. Ja tylko pragnę z całego serca, aby moi rodacy żyjący poza granicami wschodnimi (i nie tylko) Trzeciej Rzeczypospolitej mogli korzystać na tych terytoriach, gdzie są zakorzenieni od pokoleń albo dokąd ich w naszym stuleciu zesłano, z praw, jakie winny przysługiwać wszystkim, absolutnie wszystkim mieszkańcom owej nieustannie skłóconej planety. A drugim moim celem jest chęć ukazania tego prostego faktu, że historia jest nienaprawialna i wszystkie podejmowane w ciągu wieków próby jej korygowania ex post były zawsze skazane na kompromitację. W odniesieniu zaś do obszarów, o których chciałbym nieco opowiedzieć, jedno jest pewne: złożyły się na nie najpierw państwa i księstwa, które od schyłku XIV wieku zaczęły się zrastać w pewną koncepcję unii federacyjnej, rokującej wielkie nadzieje na przyszłość. Koncepcja ta się jednak nie zrealizowała, znacznie bowiem wyprzedzała swą epokę. Niemniej przez niemal dwóchsetletni proces, zakończony ostatecznie unią lubelską (1569), rozmaite etnicznie, wyznaniowe i kulturowo obszary zjednoczyły się w pewną całość, która funkcjonowała aż po okres rozbiorów. Proszę zauważyć, że nie wprowadzam tu żadnych ocen, poza jedną: idea federacji była w swej istocie czymś wspaniałym, ale podjętym przedwcześnie. Inne procesy dokonujące się w ciągu dwóch następnych stuleci mogą być interpretowane rozmai-.; cię, a czasem diametralnie odmiennie, w zależności od punktu widzenia: litewskiego, białoruskiego i ukraińskiego oraz polskiego. Niemniej okres ten brzemienny jest w zjawisko narodzin czy krzepnięcia poczucia narodowego [S. Kot, Świadomość narodowa w Polsce w XV-XVII w., „Kwartalnik Historyczny” LII, 1938.] Wypadki historyczne i sytuacja geopolityczna sprawiły, że w Rzeczypospolitej Obojga (a na dobrą sprawę wielu) Narodów [J. Tomaszewski, Rzeczpospolita wielu narodów, Warszawa 1985] nacja polska odgrywała kulturowo rolę przodującą. To się naszym wschodnim pobratymcom z pewnością nie podoba, ale jest faktem. Ostatecznie język polski stal się w XVI i XVII w., nie tylko lingua franco, wschodniej Europy, ale jej językiem dyplomatycznym i „salonowym”. Znana jest wypowiedź Janusza Radziwiłła w liście do brata Krzysztofa, co powtarzam za Stanisławem Kotem, że choć jest Litwinem i umrze takowym, to jednak „idioma polskiego zażywać w ojczyźnie naszej musiemy”. I nie należy przez to rozumieć jakiegoś przymusu ze strony króla czy władz państwa - była to konieczność w kraju, w którym rdzenna ludność litewska stosunkowo niewielki obejmowała procent i gdzie ludność ruska również nie dysponowała (choć właśnie w tym języku prowadzone były do drugiej połowy XVI w., akta państwowe i księgi sądowe) językiem ogólnie zrozumiałym. No i rzeczona przewaga kulturowa Polaków, ich bezpośrednie kontakty z Europą Zachodnią, która od wczesnego średniowiecza przodowała na kontynencie, wszystko to składało się na atrakcyjność polskości, a przez asymilację owej środkowowschodnioeuropejskiej lingua franco, już tylko jeden krok prowadził do polszczenia się elit. Można powiedzieć, że ekspansje etniczne były różnorodne i różnokierunkowe. I tak np. na południu migracja pasterskich ludów pochodzenia rusko-wołoskiego posuwała się halami Karpat daleko na zachód - aż po Krościenko, gdy z kolei ekspansja tak zwanych Lachów podążała Pogórzem ku wschodowi, aż pod Lwów. Na całym zaś obszarze Ukrainy pojawiali się przybysze, głównie z ubogiego Mazowsza, w poszukiwaniu lepszych warunków życia na żyznych obszarach Wołynia i Podola, a z całej Korony zjeżdżały się tam duchy niespokojne, zbiegowie, a więc ci, co weszli w kolizję z prawem lub kimś możnym, który sam swe własne prawa stanowił. Kozacy to byli pierwotnie w dużym stopniu poszukiwacze przygód. I spośród nich przybysze z etnicznych ziem Polski dość szybko ulegali rutenizacji. Tak więc procesy osmotyczne były obustronne i rozmaite, a jednocześnie wpływały na tworzenie się zwartych grup o poczuciu własnej odrębności narodowej. Do nich należy jeszcze doliczyć inne mniejszości, przede wszystkim miejskie: w miastach bowiem osiadali od dawna Niemcy i Żydzi, nieco później Ormianie prześladowani przez Turków we własnej ojczyźnie, a także mniejsze grupki, jak na przykład Szkoci czy Niderlandczycy, przybywający do tolerancyjnego kraju, jakim była Rzeczpospolita, odkąd w ich ojczyźnie szerzyć się zaczęła nietolerancja związana z reformacją. Niebagatelna była też fala ludności napływająca w związku z toczonymi przez Rzeczpospolitą wojnami: niejednokrotnie najemnicy, angażowani do działań zbrojnych, pozostawali w kraju, obdarowywani przez króla za wierną służbę ziemiami dotychczas nie zasiedlonymi. To taką drogą Tatarzy trafili na Podlasie i Wileńszczyznę. W ślad za różnicami etnicznymi szły oczywiście religijne. W wyniku aneksji przez Kazimierza Wielkiego Rusi Czerwonej, a jeszcze mocniej po zawiązaniu się unii pomiędzy Koroną i Wielkim Księstwem Litewskim, oba te kraje stanęły na tej europejskiej rozpadlinie, która powstała w wyniku podziału chrześcijaństwa na dwa odrębne wyznania: wschodnie i zachodnie, greckie (czyli bizantyńskie) i łacińskie (czyli rzymskie). I ten podział w ciągu stuleci tylko się utrwalił, bez - na razie, pomimo starań Jana Pawła II - nadziei na zjednoczenie. W rzeczywistości nie chodziło wcale o różnice doktrynalne, a dziś spór o filioęue budzić może u współczesnych tylko zdumienie, jeśli nie przerażenie, chodziło mianowicie o pretekst, by podtrzymywać rozłam i napięcie pomiędzy Wschodem i Zachodem, co kosztowało tysiące ludzkich egzystencji i w rezultacie doprowadziło do upadku cesarstwa bizantyńskiego, tego prawdziwego „przedmurza chrześcijaństwa”, bastionu Europy przeciwko islamowi. Mówi się, że Polska była krajem bez stosów, że nie prześladowano tu za religię, że jeden z najwspanialszych dokumentów politycznej myśli w dawnych wiekach to postanowienie konfederacji warszawskiej z 1573 r., które mimo nieustannych ataków - szczególnie ze strony Kościoła - zagwarantowało obywatelom Rzeczypospolitej „klejnot swobodnego sumienia” [J. Tazbir, Państwo bez stosów. Szkice z dziejów tolerancji w Polsce XVI i XVII wieku, Warszawa 1967. Tekst konfederacji opublikowali M. Korolko i J. Tazbir, Konfederacja warszawska 1573 roku - wielka karta polskiej tolerancji, Warszawa 1980; M. Korolko, Klejnot swobodnego sumienia. Polemiki wokót konfederacji warszawskiej w latach 1573-1658, Warszawa 1974.] Oczywiście można znaleźć wiele przykładów nietolerancji w dziejach naszego kraju, w ciągu dziejów nie było tu jednak wojen religijnych, a różnice wyznaniowe stanowiły tylko tło dla konfliktów. Podstawowymi przyczynami były tu względy ekonomiczne, a zarzewiem polityka państw ościennych, którym zależało na niepokojach i na osłabieniu potężnego państwa w samym środku Europy. [Ukraina w połowie XVII wieku w relacji arabskiego podróżnika Pawła, syna Makarego z Aleppo. Wstęp, przekład, komentarz M. Kowalska, Prace Orientalistyczne, t. XXXIII, Warszawa 1986.]. Ale prawdą jest również i to, że brak stosów wyrównywali nasi przodkowie restrykcjami polityczno-gospodarczymi. Innowiercy mieli zamknięty dostęp do wyższych urzędów, czego najdobitniejszym przykładem jest fakt, że nawet unickich biskupów nie dopuszczano do miejsc w senacie, w którym zasiadali wszyscy biskupi-ordynariusze katoliccy, a prymas odgrywał niemałą rolę jako interreks w dobie bezkrólewia. Tak więc presja dokonywała się „czapką i papką”, a metoda taka jest niejednokrotnie o wiele skuteczniejsza od brutalnego przymusu. Ogromnie dużo prac napisano o roli katolicyzmu w Polsce, zwłaszcza w okresie potrydenckim, i faktem jest, że religia w swym rzymskim wydaniu odegrała podstawową rolę w naszych dziejach, a chociaż można wskazać na niektóre niekorzystne tego stanu rzeczy następstwa (np. formowanie się mentalności tak zwanego „Polaka katolika”), to nie sposób zaprzeczyć, że był katolicyzm elementem scalającym społeczeństwo (tak przecież rozmaite), że był zawsze patriotyczny, a w dobie zaborów przyczynił się walnie do zachowania odrębności narodowej i chronił Polaków przed zatraceniem własnej tożsamości. Nie będę więc ani rozwodził się nad tymi zagadnieniami, ani cytował ogromnej literatury, która wokół nich narosła. Chciałem tylko wskazać na to, że polski Drang nach Osten odbywał się w zdecydowanej większości bez wojen, bez podbojów, ale manifestował się stałym przesuwaniem granicy zasięgu stylów zachodnioeuropejskich ku Wschodowi. I to właśnie Kościół, poprzez swą strukturę administracyjną (diecezjalną i parafialną), jak też poprzez ekspansję zakonów, sięgał coraz głębiej w ziemie ruskie. Styl romański zatrzymał się na Wiśle, a jeśli ją przekraczał, to na zasadzie inspiracji wpływających na architekturę niezależnych wówczas księstw ruskich (wieże-stołpy w Lublinie i w Stołpiu, katedra w Haliczu). Styl gotycki przekroczył Bug i zagłębił się w obszary Wielkiego Księstwa Litewskiego, przyczyniając się do budowy wielu kościołów katolickich i zamków, ale także cerkwi (Supraśl, Kodeń, Małomożejków). Na Ukrainie postąpił jeszcze dalej: znajdujemy go w Kamieńcu Podolskim oraz w Chocimiu. Barok dotarł aż do Połocka i Smoleńska i natrafiamy na jego obecność na całej Ukrainie. W XVIII w., za panowania co nieco zokcydentalizowanego cara Piotra Wielkiego, barok rozkwitł w samym centrum Rosji, łącząc się z ogólnie utrzymanymi (zwłaszcza w układzie przestrzennym) tradycjami architektury rusko-bizantyńskiej. I w tym momencie na czas jakiś zatarta została granica podziałów stylowych między wschodnią i zachodnią Europą. W połowie XIX w. pojawiła się znów, gdy architekci rosyjscy (podobnie jak ci z innych krajów europejskich) rozpoczęli poszukiwania stylu narodowego, a tym okazał się styl z późnego średniowiecza, z całym aparatem ozdobności bogatej i ciężkiej, z nieodzownymi kokosznikami i balaskowymi kolumnami, a przede wszystkim z cebulastymi hełmami. Ten „styl moskiewski” władze carskie zaczęły wprowadzać, zwłaszcza po powstaniu styczniowym i po ostatecznej likwidacji Kościoła unickiego w latach siedemdziesiątych XIX w., na całym obszarze imperium, a więc nawet i tam, gdzie przedtem nigdy nie zaistniał. W „moim” Hrubieszowie stoi taka niebiesko-złota cerkiew, wystawiona w latach siedemdziesiątych XIX stulecia. Z punktu widzenia historyka sztuki jest obcym wtrętem na obszarze, który miał własne tradycje i odrębny charakter, ale z punktu widzenia szacunku dla historii nikt o zdrowych zmysłach nie będzie się domagał zburzenia tego zabytku, bo ta budowla stała się już zabytkiem. Podobnie nikt nie domaga się zburzenia dawnych zamków krzyżackich ani zamku królewskiego w Poznaniu, chociaż są dokumentami dawnego i niedawnego germańskiego Drang nach Osten. I z tej samej przyczyny byłem przeciwny burzeniu drewnianej kopuły na kościele Karmelitów w Przemyślu, bo był to wyczyn nacjonalistycznej i głupiej zajadłości typowych „poprawiaczy historii”. Należy sobie uświadomić, że historia jest niepoprawialna. Powtarzam to raz jeszcze, chociaż wiem, że mój głos pozostanie bez echa pośród narodowych, wyznaniowych i wszelkich innych zajadłości. Akty wandalizmu, jakimi są rozbiórki zabytków, które nie pasują do czyjejś wizji przeszłości, nie staną się nigdy niczym więcej, jak tylko aktami ciemnoty, niezależnie od tego, kto i z powodu jakich mrocznych uzasadnień takie działania podejmował. Historia realizuje się poprzez działania jednostek i grup, więc jej zapis jest zawsze autentyczny, „poprawiactwo” zaś jest z góry naznaczone fałszem. I wszędzie tam, gdzie w ciągu wieków żyli ludzie mówiący odmiennymi językami, wyznający inną religię, wkorzenieni w jakąś własną kulturę, nie było „lepszych” ani „gorszych”, byli tylko „różni”. I nie da się ustalić, którzy do danego obszaru mieli większe czy lepsze prawa, najczęściej jest bowiem tak, że wszyscy zasiedlający jakąś krainę mają do niej jakieś własne pretensje. Oczywiście zdarzały się sytuacje, w których jedni byli odwiecznymi mieszkańcami jakichś ziem, gdy inni przyszli później i niejednokrotnie siłą te ziemie opanowali. Jest rzeczą oczywistą, że Inkowie czy Majowie należeli do takich właśnie odwiecznych panów ziem w centralnej i południowej Ameryce, a w północnej tak dobrze nam znani z westernów Siuksowie, Komanczowie czy Czejenowie, i to oni byli prawowitymi właścicielami prerii i bizonich stad, ale stało się: przybyli na ten kontynent biali konkwistadorzy i brutalną przemocą, dzięki o wiele wyższym zdobyczom cywilizacyjnym, podbili te ziemie i uczynili niewolnikami dawniej wolnych mieszkańców. Ocena historyka jest czymś innym niż wnioski z takich ocen wywodzone i historyk ma prawo potępiać wojowników, władców czy urzędników narzucających przemocą nową władzę, ale nikt nie ma prawa zacierać śladów tych, którzy zostali podbici, ani tych, którzy byli konkwistadorami. Dałem tu wyjątkowo brutalny przykład rozwoju historii, jeśli bowiem zastanowić się nad dziejami owych Kresów Wschodnich, które stanowią temat niniejszej książki, to nie znajdziemy tu przykładów ludobójstwa, choć znajdziemy - po obu stronach - przykłady krwawych i okrutnych konfliktów. Niemniej już od średniowiecza jawiła się tendencja, zarówno w Koronie, jak i w Wielkim Księstwie Litewskim, do nieingerowania w etniczne i wyznaniowe różnice, a jeśli takowe zaistniały, były na szczęście zjawiskami przejściowymi. Należę do odchodzącego już pokolenia, które taką erupcję nienawiści przeżyło, które się z nią bezpośrednio zetknęło, i napisałem o tym już dawno artykuł, który - zmasakrowany przez ówczesną PRL-owską cenzurę i w tej okaleczonej formie opublikowany [T. Chrzanowski, Poblask lun, „Tygodnik Powszechny” 1981, nr 38.] - stanowił próbę rozliczenia się z czasami pogardy. Teraz tamtych tez powtarzać nie będę, chociaż muszę przedstawić myśl podstawową: nie ma rozmaitych historii (choć są i oczywiście będą zawsze rozmaite interpretacje dziejów) i nie ma zabytków i świątyń, po przydrożną mogiłkę, które można by kwalifikować jako „nasze” i „wasze”. Bracia Ukraińcy, Białorusini, Litwini, Łotysze, bracia Rumuni, Węgrzy i Czesi, bracia Niemcy i ktokolwiek jeszcze do tej dziwacznej koine należy: historia, która się tędy przetaczała i przetacza nieustannie, jest naszą wspólną historią. Zabytki, które przetrwały na tych obszarach, tak okrutnie niszczonych i gwałconych, są nasze. Nasze wspólne. Nie roszczę pretensji do ziem, które niegdyś wchodziły w skład naszego państwa, tak jak nie życzę sobie, by ktokolwiek rościł pretensje do ziem wchodzących dziś w obręb Trzeciej Rzeczypospolitej. Ale nigdy nie zrezygnuję z pamięci o tych faktach, które są elementami składowymi mej ojczystej historii, tak jak i wam nie odmawiam prawa do tego, co przetrwało między Bugiem i Sanem a Wisłą, jako do składnika waszych dziejów. Bo dla mnie oznacza to jedno: oznacza, że tu wszystko jest nasze wspólne i niepodzielne. Umiejmy to wszystko szanować i umiejmy się z tego wszystkiego radować. I już ostatni problem do tego jakby wstępu: czy naprawdę istnieje genius loci [Jednym z najbardziej podstawowych dzieł o tym problemie jest studium norweskiego uczonego, z którego korzystałem w przekładzie włoskim (istnieją oczywiście wydania w wersji angielskiej i niemieckiej): C. Norberg-Schulz, Genius loci. Paesaggio Ambiente Architettura, przekład A. N. Norberg-Schulz, Milano 1986.] Jestem przekonany, że istnieje, miałem bowiem zbyt wiele do czynienia nie tylko z wielkimi centrami kultury światowej, ale także z owymi „małymi ojczyznami”, i studiowanie ich odrębności i właściwości już dawno przekonało mnie o tym, że nasze życie układa się zgodnie z pewnymi cechami środowiska, z którego wyrasta. To oczywiste, że inna jest architektura Małopolski od wielkopolskiej czy mazowieckiej, ale ponadto, że na tym obszarze jawią się jeszcze odrębne regionalne właściwości, jak chociażby te, które odróżniają od siebie kultury pogórzy i kultury nizin. I dlatego chciałbym postawić jeszcze jedno bardzo trudne pytanie - o Ducha obszarów. Czy taki Duch istnieje i jak się przejawia? Jaki jest jego wpływ na mentalność ludzi i na kulturę danego regionu? Ten Duch to w znacznej mierze synteza charakteru ludzi, uformowanego w specyficznych warunkach ich „małych ojczyzn”. Inny bowiem będzie Duch gór i ich surowego piękna, Duch zawadiacki, śmiały, lekce sobie nieraz ważący ludzkie i naturalne prawa, Duch ironiczny i prześmiewczy, jakże inny od Ducha równin o rolniczym głównie charakterze, szybującego nisko nad plononośną rolą, Ducha urodzajów i klęsk żywiołowych, Ducha pracowitości i wierności. Ale przecież na owych równinach też różnie bywało: na jednych niosła się nostalgiczna nuta odległych horyzontów, to znów nieprzeniknionymi ścianami stawały lasy. Jedne obszary były obficie wyposażone w wodę jezior, rzek i potoków, drugie stale spragnione i oczekujące - jak popiskująca z nieboskłonu kania - na życiodajny deszcz. W tej różnorodności przemieszkiwały rozmaite zwidy, rozmaite omamy, jedne tylko dokuczliwe, drugie - stanowiące prawdziwe zagrożenie. Ten świat tak bliski naturze na naszych oczach kurczy się, niestety, z dotychczasowych schronień - mateczników znika nie tylko gruba zwierzyna, ale także rusałki i południce, upiory i lokalne diablęta. Trudno sobie wyobrazić dziś, w naszym chronicznym przeludnieniu, dom nawiedzony, dom, w którym straszy. Wraz z kurczeniem się metrażu mieszkalnego, w ślad za wyrzucaniem starych gratów na śmietnik, bo każdy metr kwadratowy nadający się do zamieszkania jest cenny, czy w takich warunkach mają gdzie się podziać domowe duchy: te dobre duchy miejsc i zakątków, jako też i złowróżbne upiory? Pamięć o nich jednak pozostaje i trwa w legendach, a przede wszystkim w poezji, ta bowiem zawsze mieszkała „na kresach”, a gdy przeniosła się do miast, gdy stała się lokatorką ludzkich mrowisk, tak wiele utraciła ze swej dawnej mocy nad ludzkimi duszami, że stała się dziś nieledwie kunsztem dla wtajemniczonych oraz igraszką „trefionych umysłów”. Nie mam na to dowodów i takich nawet nie szukam, nie zamierzam bowiem aspirować do roli kresowego Akwinaty, który na arystotelizmie usiłował budować solidny gmach logicznej wiary. Już mi bliżej do miłego Platona - choć starożytne jeszcze przysłowie powiada, że od przyjaciela Platona większym przyjacielem jest Pani Prawda, a jeszcze mi bliżej do przewielebnego George’a Berkeleya z jego przekonaniem, że świat istnieje jako owoc naszych postrzeżeń. Ale podświadomie wyczuwam obecność samego Boga na tych obszarach, które przekraczają ludzką miarę bliskiego horyzontu i bliskiego sąsiedztwa innych ludzi. Tę szczególną sytuację ujął najwspanialej Juliusz Słowacki w Beniowskim, tym wciąż jeszcze nie docenionym poemacie narodowym i zarazem eposie Kresów: Boże! kto Ciebie nie czul w Ukrainy Błękitnych polach, gdzie tak smutno duszy, Kiedy przeleci przez wszystkie równiny Z hymnem wiatrzanym, gdy skrzydłami ruszy Proch zakrwawionej przez Tatarów gliny, W popiołach złote słońce zawieruszy, Zamgli, szczerwieni i w niebie zatrzyma Jak czarną tarczę z krwawemi oczyma... ‘ Kto Cię nie widział nigdy, Wielki Boże! Na wielkim stepie, przy słońcu nieżywem, Gdy wszystkich krzyżów mogilne podnóże Wydaje się krwią i płomieniem krzywym, A gdzieś daleko grzmi burzanów morze, Mogiły głosem wołają straszliwym, Szarańcza tęcze kirowe rozwinie, Girlanda mogił gdzieś idzie i ginie - KRESY POŁUDNIOWO-WSCHODNIE Wspaniałość ziem ukrainnych była doceniana od pradawnych czasów, i od owej pradawności wędrował tu człowiek, chociaż niebezpieczeństw napotykał sporo, a brak bliskich sąsiedztw napawał go lękiem i zmuszał do nieustannego pogotowia. Jakie tędy wędrowały ludy, kogo wypierały, zanim same zostały wyparte, kogo wykreśliły z dziejów, zanim same z nich zostały wymazane? Tego nawet najwnikliwsi czytelnicy ziemi i jej świadectw - archeologowie - nie wiedzą na pewno. Kim były ludy, co z granitowych głazów wyprowadzały jakieś kształty i rysy człowiecze, najczęściej niewieście, skąd i nazwa: „baby”, co się pojawiają w tej swojej tajemniczej samotności od stepów aż po morskie moreny. I który z owych najstarszych narodów-wędrowników wydobył z kamienia słup o czterech twarzach i tajemniczych reliefach, a kim był ten, co go utopić kazał w rześkim Zbruczu: apostoł czy władca odrzucający wiarę ojców? Znaków zapytania pozostawiła ta urodzajna, ale niezbyt gościnna i groźna ziemia wiele. Znaczone są one kurhanami, które już w dobie romantyzmu pobudzały wyobraźnię poetów. Nie jest bowiem tak, że po prostu owe stepy były bramą napływu rozmaitych, często dziś całkiem zapomnianych ludów od strony wschodniego, azjatyckiego bezkresu. To prawda, że stamtąd przybyły w większości ludy okresu ciemnych wieków Europy, a później poprzez te stepy ciągnęła nawała mongolska, by po utworzeniu na Krymie i nad Donem chanatów ograniczać się już tylko do sporadycznych, wyłącznie grabieżczych najazdów. Już w starożytności - a więc od czasów Prometeusza, boskiego złodzieja ognia (którego przecież sęp szarpał gdzieś w kaukaskim masywie), zaczęła się migracja Greków, którzy ze swej ciasnej i skalistej ojczyzny i z śródziemnomorskich pobrzeży Azji Mniejszej zaczęli od południa ku wschodowi wędrować wzdłuż obu brzegów Morza Czarnego, coraz dalej niosąc cywilizację i kunszty. To na ich wyborne miasta-porty, na ich ośrodki wyśmienitego rzemiosła wlewali się kolejno - od wschodu nadciągający - Scytowie, Sarmaci i wreszcie Słowianie, to tędy wędrowali Hunowie „Bicza Bożego” Attyli. Ale i o północy zapominać nie należy, skoro z zimnej Skandynawii przybyli tu - poczynając od Pomorza Gdańskiego, potem przez Podlasie, Polesie, Wołyń, aż znowu po pobrzeża Morza Czarnego - Gotowie, w tym przypadku Ostrogoci (od Ost-goten), zwani tu Waregami, którzy pierwsi położyli podwaliny pod utworzenie organizmu państwowego. Ale i oni powędrowali dalej, a ci, co zostali, wkrótce stopili się z innymi mieszkającymi tu lub koczującymi ludami, a przede wszystkim ze Słowianami, których rolnicze, osiadłe raczej niż wędrowne, i unikające niepotrzebnych konfrontacji masy spłynęły na wielkie niziny europejskie, rozprzestrzeniając się od Bałtyku po Adriatyk i od Uralu po ziemie rodzimej Grecji, po drodze wchłaniając rozmaite wojownicze i awanturnicze plemiona. To dopiero znacznie później - w epoce nowożytnej, gdy nastąpiła fala poszukiwań antenatów - Rosjanie i Ukraińcy wybrali sobie z tamtych ciemnych wieków Scytów jako praojców, a my - Sarmatów, tak więc w obu przypadkach przedstawicieli owych azjatyckich nomadów, ogniem i mieczem prowadzących własną „inkulturację” na podbitych ziemiach. Po owych jeździeckich plemionach przynajmniej co nieco przetrwało przez wieki, głównie mogiły, a więc owe kurhany, przy czym Scytowie okazali się lepszymi od Sarmatów mecenasami, ale też mieli szczęście, że na trasie owych wędrówek natrafiali właśnie na owych greckich kolonistów znad Morza Czarnego - ich rzemieślnicy wykonywali dla nowych władców zupełnie niewiarygodne złote ozdoby, których znaczną część oglądać można w skarbcu muzeum w Pałacu Zimowym w Petersburgu. Z kuloodpornych szklanych witryn wybiegają ku nam miniaturki bóstw antycznych, kwadryg, dzikich zwierząt i wyobrażeniowych władców, których imiona zgubiła na stepowych bezdrożach wprawdzie znająca już kunszt pisma, ale oszczędnie się nim posługująca historia. Z tym złotem z ukraińskich kurhanów wiąże się znacznie późniejsza historyjka, dotycząca jednego z największych fałszerstw naszej epoki: pewien lwowski drobny antykwariusz natrafił w końcu XIX stulecia w Odessie na żydowskiego złotnika, który tak znakomicie opanował technikę greckich mistrzów, że potrafił tworzyć kopie czy imitacje owych scytyjskich ozdób, które - w związku z niezwykłymi odkryciami archeologicznymi w kurhanach - stały się sensacją owych czasów. Ten antykwariusz - Gokkman, konsultując się z wybitnym historykiem sztuki i ówczesnym autorytetem - lwowskim profesorem Bołozem Antoniewiczem (który nb. nie wiedział, czemu jego konsultacje mają służyć), zaprojektował pospołu z owym odeskim złotnikiem - Izraelem Ruchomowskirn - tiarę króla Saitafernesa (nie mam pojęcia, czy takowy w ogóle kiedykolwiek istniał). Tiara o konicznym kształcie obwiedziona była dwoma wspaniale trybowanymi fryzami, z których górny ukazywał dwie sceny z Iliady, a dolny rozmaite zwierzęta i myśliwych. To arcydzieło, powstałe jakoby w pierwszych wiekach naszej ery w mieście Olbia na Półwyspie Krymskim, zostało zakupione w Paryżu do Muzeum Luwru w r. 1896. Duma ze wspaniałego zakupu trwała jednak krótko: w 1903 r. Ruchomowski stwierdził, że antyczne zbiory Luwru zdobi jego dzieło, i wówczas władze muzeum wstydliwie ukryły głęboko w magazynie świadectwo własnej kompromitacji [Ten zabytek przypomniała znakomita wystawa, której pokłosiem stał się okazały katalog: Fake The Art of Deception, ed. by M. Jones with P. Craddock and N. Barker. The British Museum Publications, 1990, s. 33. Okazuje się z tego katalogu (s. n. 166), że bracia Gokkmanowie sprzedali ponadto do różnych prywatnych kolekcji nie mniej wspaniale wykonane niby-sarmackie wyroby, które miano odkryć w Bułgarii (subtelnie wykonane i kameryzowane pasy, sprzączki itd.)..] Pikantną puentą tych działań jest następujące zdarzenie: Przed kilku laty poznałem w Krakowie młodego człowieka, który dowiedziawszy się, że jestem historykiem sztuki, zapytał mnie, czy wiem, co to jest „tiara Saitafernesa”, a gdy odparłem, że wiem, oświadczył z dumą: „To mój dziadek...” Nie zrozumiałem: „Czy on ją wykonał?” - „Nie, on ją sprzedał do Luwru!” Jako się rzekło, wszyscy ci najeźdźcy po jakimś czasie wtapiali się w zastane tu lub przybyłe wkrótce po nich plemiona słowiańskie. Także miejsce Waregów zajęli zmieszani ze sobą Gotowie i Słowianie, a o ich sytuacji w kręgu kulturowym Europy, jak w przypadku innych wychodzących na arenę dziejów ludów, w przyszłości zaś - narodów, zadecydował chrzest, i poprzez ów akt weszli do określonego kręgu cywilizacyjnego i kulturowego naszego kontynentu. W ten sposób dokonała się prawdziwa inkulturacja przyszłej Ukrainy. Twórcą nowego państwa stał się książę Włodzimierz Wielki, syn Świętosława, który początkowo panował w Nowogrodzie Wielkim, ale po śmierci ojca, przy wsparciu Nowogrodzian i zaciężnych Waregów, zdobył Kijów, a w latach 988-989 przyjął chrześcijaństwo z Bizancjum, co poniekąd - jak w Polsce - dokonało się w wyniku mariażu z porfirogenetką Anną, siostrą cesarza Bazylego II. To przesądziło o dalszych losach tego prężnego i bogatego kraju, który znalazł się w kręgu chrześcijaństwa wschodniego i do dziś dochował mu wierności. Włodzimierz był monarchą bitnym i wybornym politykiem: jego rozliczne wyprawy (m.in. także przeciw Polsce - wojna o Grody Czerwieńskie) poszerzyły obszar i znacznie wzmogły potęgę młodego państwa. Stał się więc wzorem władcy i zyskał sobie wdzięczność ze strony poddanych oraz kleru zaszczepiającego nową religię, co doprowadziło już w XIII w. do jego kanonizacji. Wprawdzie miał Włodzimierz i mniej chlubne dokonania, jak na przykład zgładzenie swego brata Jaropełka w związku ze zdobyciem Kijowa, gdzie tenże panował, ale takie były naonczas najczęstsze procedury przy załatwianiu spraw spadkowych. Niezwykle burzliwe były dalsze dzieje Rusi Kijowskiej, która rozciągała się na rozległe obszary, obejmując sporą część dzisiejszej Rosji i Białorusi, a także docierając do Bałtyku (Zalew Fiński) w bezpośrednim kontakcie z ugrofińskimi Estami i plemionami bałtyckimi (Litwini, Łotysze, Jaćwingowie). W granicach tegoż państwa od zachodu znajdowały się później przez Polskę opanowane tereny, a pograniczem były ziemie pomiędzy Bugiem a Wisłą, a także te na zachód od Sanu (należy pamiętać o ruskiej genezie takich miast, jak Bełz, Chełm i Lublin oraz Przemyśl i Jarosław). Po Włodzimierzu, zmarłym w 1015 r., ogromnie ważną rolę odegrał w dziejach Rusi Kijowskiej książę Jarosław Mądry, panujący w latach 1019-1054, który jeszcze podniósł rangę państwa, ale przede wszystkim przyczynił się do rozwoju kultury tego kraju - to dzięki niemu powstały najwcześniejsze i najwspanialsze świątynie: sobory Świętej Zofii w Kijowie i Nowogrodzie Wielkim oraz Zbawiciela w Czernihowie. Rozkwitło też piśmiennictwo (słynne latopisy, ale także inne utwory historyczne, często o literackim charakterze). Wśród tych najdawniejszych pamiątek starej Rusi zachował się jeden, pośrednio związany z Polską i niezmiernie ciekawy pod względem artystycznym, jak i treściowym: tak zwany Kodeks Gertrudy [Pierwsze naukowe opracowanie tego zabytku to: H. Sauerland i A. Haselhoff, Der Psalter Erzbischof Egberts von Trier, Code*. Gertrudianus in Cividale, Trier 1901; nowe wydanie tekstu w opracowaniu W. Meysztowicza, Manuscriptum Gertrudae filiae Mesconis II regis Poloniae, „Antemurale” 2, Romae 1957, s. 105-157; zob. także: K. Górski, Zarys dziejów duchowości w Polsce, Kraków 1986, s. 25-36.] Przechowywany dziś w Muzeum Archeologicznym w Cividale del Friuli rękopis to psałterz, wykonany po 977 r. w jednym z klasztorów na wyspie Reichenau dla arcybiskupa Trewiru Egberta i ozdobiony trzydziestoma czterema całostronicowymi miniaturami, charakterystycznymi dla tak zwanego renesansu ottońskiego. Do tego psałterza dodano - już w Polsce - dalszy rękopis, między innymi kalendarza krakowskiego, ponadto zbiór modlitw księżnej Gertrudy, spisanych po łacinie, z pięcioma miniaturami w stylu łączącym elementy romańskie z bizantyńskimi. Gertruda była córką Mieszka II, otrzymała staranne wykształcenie w jednym z klasztorów nadreńskich, a kodeks do Polski przywiozła zapewne jej matka - królowa Ryksa (Rycheza), córka palatyna reńskiego, która była również wykształconą niewiastą. Krótkie i obfitujące w gwałtowne wydarzenia czasy panowania Mieszka II są dość mroczną i nie w pełni rozpoznaną kartą z dziejów naszego kraju. O wiele więcej wiemy o synu Mieszka i bracie Gertrudy - Kazimierzu Odnowicielu, i o jej także dramatycznych dziejach. Wydana została za mąż za wielkiego księcia kijowskiego Izasława, syna Jarosława Mądrego. Władca ten nie miał szczęścia - dwukrotnie wypędzany ze swego kraju z powodu buntów poddanych, powracał tam przy wsparciu Bolesława Śmiałego, ostatecznie jednak zginął w 1078 r., zaledwie w rok po odzyskaniu tronu. Owdowiała księżna wraz ze swym ukochanym synem Jaropełkiem Piotrem uciekła na Wołyń, a Jaropełk, starając się odzyskać władztwo ojca, został zamordowany w 1086 r. Wówczas to prawdopodobnie Gertruda ostatecznie uciekła do Polski, ale ani o jej dalszych losach, ani nawet o dacie śmierci nic nie wiemy. Kodeks zaś trafił wraz z nią na dwór Bolesława Krzywoustego (wnuka po bracie księżnej), a następnie wraz z córką króla - kolejną Gertrudą, do Zwiefalten, gdzie została ona mniszką. Potem, jako dar św. Elżbiety, cenny manuskrypt trafił do Cividale, gdzie się dotychczas znajduje. Ten wyjątkowo interesujący kodeks jest jednym z najwspanialszych świadectw tego, jak oddziaływało pośrednictwo Polski w transmisji wzorów zachodnich i łacińskich na wschodnie, „greckie” obszary. Miniatury wykonane z inicjatywy księżnej Gertrudy (występuje na nich ona sama oraz dwukrotnie jej syn Jaropełk z małżonką Ireną) łączą cechy stylistyczne sztuki wczesnoromańskiej z bizantyńskimi. Natomiast modlitwy Gertrudy, wykazujące jej głęboką religijność i niezwykle silną macierzyńską miłość do Jaropełka, choć widziała ona jego rozliczne grzechy i całą ich litanię wyznawała jego patronowi, św. Piotrowi, stanowią zupełnie wyjątkowy dokument nie tylko w dziejach naszego kraju, świadcząc o wysokim poziomie intelektualnym ówczesnych niewiast z tzw. wyższych sfer. Nieustanne walki o władzę, próby ich załagodzenia działami stanowionymi wobec książęcych synów przyniosły około połowy XII w. rozkład tego tak wspaniale rozwijającego się państwa. W dziejach całej Rusi to jeden z wczesnych przykładów „smuty”, która ów ogromny i bogaty kraj nieraz nawiedzała i która sprawiła, że najazd mongolski w następnym stuleciu nie trafił tu na znaczniejszy opór. Kiedy bowiem wojska książąt ruskich pospołu z Połowcami wydały wojskom mongolskim bitwę nad Kałką (1223), zakończyło się to, między innymi z braku jednolitego dowództwa, całkowitą klęską, po niej zaś zwycięzcy wymordowali starszyznę przeciwników. Dopiero bitwa na Kulikowym Polu, kiedy to książę Dymitr Doński pokonał tatarskie siły Mamaja, które miały się przeciwko niemu połączyć z siłami Jagiełły, odmieniła sytuację i rozpoczęła proces stopniowego wyzwalania się Rusi spod władztwa Ordy. Ale bitwa nastąpiła w 1380 r., a więc półtora wieku po mongolskim podboju Rusi, w momencie gdy na ziemiach kazańskich i na Półwyspie Krymskim powstały państwa tatarskie, silne i niebezpieczne, żyjące bowiem z nieustannych wypraw grabieżczych, kiedy nie tylko rabowano, co się dało zrabować, ale także porywano w jasyr ludzi, sprzedawanych później w niewolę turecką. Stosunki pomiędzy Polską a Rusią (Kijowską, a potem rozdzieloną na coraz mniejsze i słabsze księstwa) były skomplikowane i po pierwszej fazie walk pogranicznych - przede wszystkim o Grody Czerwieńskie, które wzajem wydzierali sobie, korzystając z chwilowych słabości: Włodzimierz Wielki, Bolesław Chrobry i Jarosław Mądry (terytorium w rejonie dzisiejszego Tomaszowa Lubelskiego) - rozwijały się pokojowo i umacniały wskutek licznych mariaży pomiędzy książętami ruskimi a Piastowiczównami i vice versa. Ta polityka ożenków prowadziła niejednokrotnie do wspólnych akcji militarnych, w których wspomagano się wzajemnie. Sytuacja owej wielkiej „smuty”, rozpadu księstwa, stałego zagrożenia od wschodu, w pewnym sensie wymusiła na Kazimierzu Wielkim decyzję włączenia zachodniej części Rusi, a więc Rusi Czerwonej, w granice jego państwa. Ten polski Drang nach Osten odbył się bez większego rozlewu krwi, po prostu zaanektowane terytoria nie mogły nawet stawiać większego oporu, były bowiem - wskutek nieustannych walk wewnętrznych - całkowicie pozbawione siły orężnej i wydane na łup tego, kto zdecydował się je zająć. A jeśli napisałem, że sytuacja polityczna wymusiła na Kazimierzu aneksję Rusi Czerwonej, to rzeczywiście chodziło o zabezpieczanie granicy wschodniej, a także o obronę owego terytorium przed zakusami węgierskimi oraz litewskimi. Kazimierz Wielki kolejnymi wyprawami w latach 1340, 1344 1 1349 przyłączył do swego królestwa ziemie leżące między Sanem, Dniestrem, Styrem i górną Prypecią. Król rozpoczął porządkowanie ustroju tych ziem, np. nadając prawo magdeburskie wielu miastom, przede wszystkim Lwowowi (1356), gdzie założył też biskupstwo. Po śmierci monarchy władzę w Polsce objął Ludwik Węgierski, który osadził na ruskich terenach urzędników węgierskich, a następnie oddał te ziemie w zarząd wiernemu sobie księciu Władysławowi Opolczykowi, ten zaś podjął kolonizację nielicznie zamieszkanych ziem i utworzył metropolię w Haliczu (później przeniesioną do Lwowa), złożoną z biskupstw: przemyskiego, chełmskiego i włodzimierskiego. I tu niedoceniana zasługa królowej Jadwigi, że wkrótce po koronacji - w 1387 r. - wyprawiła się na Ruś i ostatecznie włączyła ją do Polski. Proces integracji nowo zdobytych obszarów z Polską trwał jeszcze w XV w. I tak: w 1430 r. ruska szlachta uzyskała równouprawnienie ze szlachtą polską, a w 1434 zniesiono dawne prawa ruskie i zastąpiono je polskimi. Tak więc została ujednolicona forma administracyjna i utworzono tu nowe województwa: ruskie (Ruś Czerwona) i bełskie. Ja sam czuję się związany z tym ostatnim, dzieciństwo bowiem spędziłem w okolicy Hrubieszowa (dawniej Rubieszowa - od rubieży, czyli kresów), a więc właśnie na ziemi bełskiej. Wschodnią część ziem ukrainnych, podobnie jak Ruś Czarną i Białą, opanowali z kolei Litwini podczas dynamicznego rozkwitu ich państwa w XIII i XIV w. Władzę sprawowali tu Olgierdowicze, a w Kijowie boczna ich linia - Olelkowicze. W wyniku pertraktacji w okresie przygotowywania unii lubelskiej Korona niejako wymusiła na Wielkim Księstwie zrzeczenie się tych odległych włości i ogromne obszary znalazły się we władaniu Królestwa Polskiego - z województwami: kijowskim, bracławskim i czernihowskim. Już wcześniej zaczęły na te znacznie wyludnione tereny napływać masy ludności ubogiej, zarówno bezrolnej szlachty, mieszczan, Żydów, jako też niespokojnych duchów, którzy niejednokrotnie uciekali przed prawem i bezprawiem, a także przybywali tu w poszukiwaniu przygód i łatwych zysków. Od ziem ukrainnych (nazwa ta była używana już w XVI w. na określenie właśnie obszarów najdalszych, a więc kresowych) tak zwane Dzikie Pola odgradzały tereny, którymi władała Złota Orda, a po jej rozpadzie odrębne chanaty tatarskie, przy czym dla Ukrainy i Polski najniebezpieczniejszy był krymski, skąd nieustannie ruszały łupieżcze wypady na ziemie koronne (jedną z głównych tras był wiodący przez Wołyń Czarny Szlak). Dla bezpieczeństwa owych Dzikich Pól i w ogóle granic państwa zaczęto tworzyć na najdalszych terenach ukrainnych rolniczo-wojskowe osadnictwo kozackie. I rzeczywiście Kozacy, którym Polska obiecywała status szlachecki, byli nieocenionymi sojusznikami wojennymi, czemu dali wyraz w obu oblężeniach Chocimia, w wielu akcjach rozgramiania tatarskich czambułów, ale wplątywali także Polskę w trudne konflikty z Turcją, gdyż na swych śmigłych łodziach - zwanych „czajkami” - przedsiębrali zamorskie wyprawy, rabując i niszcząc przybrzeżne osiedla, a czasem ośmielając się napadać sam Konstantynopol. Turcja niejednokrotnie zwracała się do Polski, by ta uśmierzała owe kozackie wypady, ale władze królewskie nie były w stanie opanować zadzierzystych i nie poddających się rozkazom z Warszawy wojowników. Ciemne chmury zaczęły zbierać się nad Ukrainą z różnych przyczyn. Przede wszystkim bardzo szkodliwa dla tego obszaru stała się kolonizacja pańszczyźniana, podejmowana przez magnatów w ich latyfundiach. A byli ci „królewięta” kresowi wręcz nieprzyzwoicie bogaci. Gdy jednak w XVI w. niektórzy z nich, jak Ostrogscy (zwłaszcza Konstanty), stawali się trybunami ludu ruskiego, to później zarówno spolonizowane miejscowe rody (Wiśniowieccy, Zbarascy, Sieniawscy, Żółkiewscy), jak też i napływowa magnateria (Potoccy, Lubomirscy, Leszczyńscy, Rzewuscy i inni) zaczęły prowadzić politykę bezwzględnego wyzysku miejscowej ludności chłopskiej. Pewną dodatkową podnietą do rozniecania nieporozumień etnicznych stawały się problemy wyznaniowe. Ziemie te zamieszkiwała w zdecydowanej większości ludność prawosławna, a właśnie diecezje południowo-zachodnie przez długi czas nie chciały przyjąć unii brzeskiej uchwalonej w 1596 r. i stanowiącej do dzisiejszego dnia poważny problem dla ludności ukraińskiej [Ważnym obiektywnym spojrzeniem „z zewnątrz” jest praca francuskiego historyka: A. Jobert, Od Lutra do Mohyly. Polska wobec kryzysu chrześcijaństwa 1517-1648. Przekład E. Sękowska, przedmowa J. KJoczowski, posłowie Z. Libiszowska, Warszawa 1994.] 15. Ale unią trzeba będzie zająć się trochę później, a my powróćmy do meritum. O narastającej fali wzajemnej nienawiści pomiędzy Polakami a Rusinami, czy raczej między katolikami a prawosławnymi, wyraziście świadczy ów niezwykły dokument, jakim jest opis podróży arabskiego archidiakona, Pawła z Aleppo, poprzez Ukrainę do Moskwy. Prawosławni zaczęli uprawiać politykę nienawiści i fundamentalizmu, a katolicy ze swej strony nie potrafili zdobyć się na odrobinę rozsądku ani tolerancji. To musiało doprowadzić do wybuchu - że wówczas pojawił się Chmielnicki, nie miało większego znaczenia, bo po prostu jakiś Chmielnicki musiał się pojawić. Natomiast niespodziewane były błyskawiczne sukcesy powstańców, dowodzące z jednej strony bitności kozackiej, a z drugiej - całkowitego rozprzężenia armii i nieudolności wodzów: ostatecznie bowiem rzadko się zdarza, by notorycznie pijany hetman dostawał się do niewoli bez właściwie większego oporu ze strony dowodzonej przez siebie armii. Jak często w dziejach bywa - zwycięstwo przechyliło się na stronę polską na mokradłach beresteckich nie tylko dlatego, że znaleźli się wyborni wodzowie (zwłaszcza „kniaź Jarema”), ani dlatego, że puszkarzowi udało się trafić z działa w centrum dowodzenia strony przeciwnej, ale z tego powodu, że Kozacy, „czerń” i współdziałający z nimi Tatarzy dopuścili się w tej wojnie nieprawdopodobnych okrucieństw: wyrzynanie całych rodzin szlacheckich, pierwszy we wschodniej Europie „holocaust” wymierzony przeciwko Żydom, wymordowanie jeńców po klęsce polskiej nad Żółtymi Wodami, to wszystko przebudziło społeczeństwo polskie i zmusiło do przeciwdziałania. Potem nie mogło już być zwycięzców i zwyciężonych, a unia hadziacka przyszła za późno i nie przeobraziła Rzeczypospolitej Dwojga w Rzeczpospolitą Trojga Narodów. Za dużo narosło zapiekłych żalów, za dużo napłynęło wraz z przelewaną krwią nienawiści, która jeszcze w naszym stuleciu miała przynosić okrutne, ludobójcze następstwa. W niewielkiej miejscowości niedaleko Bugu - w Niskieniczach - wznosi się cerkiew o klasycznym układzie „pięciogłowu” z większą i wyższą kopułą pośrodku - nad nawą, i czterema niższymi wokół. Zbudowano ją w 1653 r., nadając tradycyjną formę przestrzenną, ale zdobiąc według najnowszych wówczas wzorów baroku. Fundatorem był niewątpliwie Adam Kisiel, wojewoda bracławski, który zmarł w roku ukończenia budowli i wraz z rodziną pochowany został w krypcie. Jego samego upamiętniono nagrobkiem, bardzo typowym dla tamtej epoki, z rzeźbą ukazującą magnata niemal po kolana zakutego w zbroję i z laską wodzowską w dłoni. Wielu takich „rycerzy” znaleźć można w polskich świątyniach. Ale nad osobą tego niesłusznie zapoznanego polityka warto się na chwilę zatrzymać. Pochodzący z miejscowej szlachty, a słuszniej byłoby rzec - bojarów, wychowany w wierze katolickiej, powrócił do prawosławia i stał się w jakiejś mierze adwokatem ruskiej ludności w Polsce. Lojalny wobec króla, rzecznik porozumienia z Kozakami, wielokrotnie przekonywał o konieczności sprawiedliwego ich traktowania,’ przyznania im praw szlacheckich, ułagodzenia Kijowszczyzny i Bracławszczyzny odpowiednią autonomią. Odbywał poselstwa, także i do Moskwy, porozumiewał się ze starszyzną kozacką i gdyby dożył ugody hadziackiej, niewątpliwie by ją popierał, a z pewnością byłby jej prekursorem. Ale wszystko to przyszło za późno. Dziś już mamy nieliczne tylko pamiątki tych wydarzeń, jak ów naiwny obraz u dominikanów lubelskich, na którym widać, jak to hufce Chmielnickiego przepędza spod murów miasta nie waleczność obrońców, ale Boża opieka, która - jak wiadomo - powinna była zawsze dopomagać Polakom, zwłaszcza gdy oni sami nie potrafili sobie pomóc. Najdobitniejszym świadectwem przegranej obu walczących ze sobą stron była ugoda perejasławska, mocą której w 1654 r. Rada Kozacka zgodziła się podpisać umowę o włączeniu Ukrainy do Rosji, - co ta pierwsza przypłaciła trwającym przeszło trzy stulecia zniewoleniem. Na wojnie polsko-kozackiej skorzystali jedynie carowie, zachowując dla swych nowych poddanych tylko strzępki obiecywanej autonomii. Ta ugoda wpędziła Rzeczpospolitą, nadal tylko Obojga Narodów, w długotrwałą wojnę z Rosją; zakończył ją dopiero traktat andruszowski z 1667 r., który okazał się pierwszą i nieodwracalną już klęską tego tak dotychczas potężnego państwa. Utracono wówczas ziemie: smoleńską, czernihowską i siewierską oraz całą lewobrzeżną Ukrainę wraz z Kijowem. Ale i te ustępstwa nie uspokoiły Ukrainy, bunty przeciw Polakom (szlachcie) - hajdamaczyzna, koliszczyzna wraz z rzezią humańską - przyniosły dalsze rozjątrzenie, zwłaszcza w wyniku niezwykle okrutnego stłumienia buntu Iwana Gonty i Maksyma Żeleźniaka, dokonanego przez Józefa Stempkowskiego (od XVIII w. Stępkowskiego), wojewodę kijowskiego. Ów gorący poplecznik króla Stanisława Augusta zrobił błyskawiczną i błyskotliwą karierę, której widomym znakiem miał się stać pałac wystawiony w Łabuniu na Wołyniu według projektu Efraima Szregera. W rezydencji tej, do której meble sprowadzano z Francji, magnat podejmował monarchę z takim przepychem i luksusem, że zbankrutował i musiał przed wierzycielami uciekać do Warszawy, gdzie wkrótce zmarł. Pałac natomiast, rozkradziony i zdewastowany przez owych wierzycieli, został wkrótce potem rozebrany przez miejscową ludność na budulec. Jak błyskawiczna była kariera, tak błyskawiczny był też upadek magnata [Nie sposób podać całej ogromnej literatury dotyczącej stosunków polsko-ukraińskich. Pragnąłbym jednak zwrócić uwagę na obiektywny obraz sytuacji w XIX w. zawarty w dwu książkach francuskiego historyka D. Beauvois, Polacy na Ukrainie 1831-1863: szlachta polska na Wołyniu, Podolu i Kijowszczyźnie, przeł. E. i K, Rutkowscy, Paryż 1987, oraz Walka o ziemię, Kraków 1986.] Kolejnym dramatycznym momentem w dziejach naszych wzajemnych stosunków był rozpad monarchii habsburskiej, kiedy to szybko zorganizowana armia ukraińska zajęła całą Galicję Wschodnią oraz częściowo Lwów. W mieście wybuchły walki, toczone początkowo przez niewielkie siły pod dowództwem kapitana C. Mączyńskiego. Wkrótce pod jego rozkazy napłynęła wielka liczba młodzieży gimnazjalnej i studentów uniwersytetu - słynne Orlęta Lwowskie stawiały opór siłom ukraińskim przez trzy tygodnie, dopóki z Krakowa nie dotarła odsiecz pod dowództwem majora J. Stachiewicza; dzięki temu 22 listopada 1918 r. wyparto z miasta przeciwników. Pamiątką tamtych wydarzeń stał się bardzo okazale zaprojektowany cmentarz „Orląt”; na nagrobkach rzeczywiście przy bardzo wielu nazwiskach znajdowały się daty wskazujące na życie przerażająco krótkie. Obecnie, po latach dewastacji, cmentarz ten przywracany jest do należytego wyglądu. Nieco później nastąpiła próba nawiązania dobrych stosunków z naszymi południowo-wschodnimi sąsiadami i temu celowi miała służyć tak zwana wyprawa kijowska, podjęta w wyniku umowy politycznej i konwencji wojskowej zawartej przez rząd polski z rządem Ukraińskiej Republiki Ludowej, kierowanym wówczas przez Semena Petlurę. W jej następstwie pod koniec kwietnia oddziały polskie ruszyły na Kijów, zajmując go 7 maja 1920 r., niestety, kontrofensywa wojsk bolszewickich wyparła nasze i narodowe oddziały ukraińskie z zajętych obszarów i był to zarazem początek dramatycznych zmagań wojny bolszewickiej, rozstrzygniętej dopiero na przedpolach Warszawy, podczas tak zwanego „cudu nad Wisłą”. Oba narody zadały sobie w ciągu wieków ogromne straty i próżne jest obliczanie, kto więcej i okrutniejszych zbrodni dokonał w tym długim czasie, a przede wszystkim podczas obu wojen światowych. Zła pamięć i zarzewie nienawiści tli się po obu stronach Bugu i Sanu, a przecież trzeba nam zgody, zapomnienia krzywd i realnej współpracy, mamy bowiem wspólne sprawy i wspólne problemy. Powinniśmy myśleć bardziej o jutrze niż o dniu wczorajszym. Pamiętać jednak musimy także i o tym, co przetrwało z tych cyklicznych wezbrań nienawiści. Przyniosły one bowiem śmierć nie tylko ludziom, ale także pamiątkom przeszłości. [18 Zniszczenia z czasów I wojny światowej omówił globalnie T. Szydlowski, Ruiny Polski, Lwów-Kraków 1919. Potem jednak nastąpiły dalsze i rozleglejsze zniszczenia, spowodowane zarówno przez ogień wojen, jak też przez zaniedbania czy świadome działania administracyjne. W zakresie architektury rezydencjonalnej rejestruje je najpełniej: R. Aftanazy, Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej, t. I-X, Wrocław 1991-1997. Straty w dziedzinie architektury i sztuki kościelnej rejestruje zapoczątkowana przed kilku laty seria pod redakcją J. K. Ostrowskiego, Materialy do dziejów sztuki sakralnej na ziemiach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej, Kraków od 1993 r]. Jest więc naszym obowiązkiem strzec tego, co przetrwało, a co może zachować piękny obraz świata, który przemija, ale w świadomości nadchodzących pokoleń winien nadal istnieć. GÓRY I POGÓRZA Od samego naszego zarania uczą nas w domu i w szkole - że w Polsce na południu są góry, a na północy morze. Istotnie - ścianą bardzo trwałą, gdyż istniejącą od niepamiętnych czasów po dzień dzisiejszy, jest pasmo Karpat, które, biegnąc ku wschodowi, zagina się w stronę południową, a potem - już na terenie Rumunii - zawraca znów ku zachodowi. Na obszarze, który nas interesuje, przebieg jest dość regularny, znaczony jedynie obniżeniami przełęczy, ale to wcale nie oznacza, by dział wód, który tu obserwujemy, był równoznaczny z działem etnicznym. W trudnych górskich warunkach, gdzie klimat nie pieścił się z człowiekiem, a skalisty grunt nie sprzyjał urodzajom, gdzie więc - na halach, na połoninach - największym bogactwem były owce, ludność pochodzenia ruskiego, z niemałą domieszką mołdawską, wędrowała w ciągu wieków powoli, ale nieustannie, ku zachodowi, idąc wierchami lub wzdłuż nich - połoninami - po obu stronach Karpat. Dlatego ludność rusnacką napotykamy w Słowacji, z największym skupiskiem za Przełęczą Dukielską, w okręgu świdnickim; po stronie północnej Łemkowie zawędrowali aż po wąwóz Homole, gdzie wieś Jaworki uchodzi za najdalej na zachód wysuniętą łemkowską wioskę. Ku wschodowi zasiedlenie łemkowskie sięga po Bieszczady, na ich terenie łącząc się z inną grupą etniczną: Bójkami, których głównym rejonem zamieszkania są Gorgany, obszar najmniej turystycznie zaktywizowany i najdzikszy zarazem, z wciąż jeszcze znacznymi zalesionymi terenami i ze szczytami Sywulą i Popem Iwanem oraz dolinami rzek Swicy i Prutu. Dalej rozciąga się Czarnohora i Beskid Huculski, teren malowniczy nie tylko z uwagi na dość wysokie szczyty (Howerla - 2058 m n.p.m.) obramowane lasami, rozległe połoniny, rwące rzeki (przede wszystkim Czeremosz), ale ponadto ze względu na i swą etnograficzną barwność. Na całym bowiem pasie Karpat uderza niezwykłość ubioru i architektury, a także rzemiosła artystycznego. To kraj tkacki, garncarski, kowalski, o nieomal jubilerskim i zacięciu twórców pracujących w skórze i, oczywiście, w drewnie. Najpiękniejszymi jednak dziełami ciesielstwa miejscowych budowniczych są drewniane cerkwie [Najnowszą pozycją z tego zakresu jest praca R. Brykowskiego, Drewniana architektura cerkiewna na koronnych ziemiach Rzeczypospolitej, Warszawa 1995. Nadal jednak podstawowym i zarazem obszernym rejestrem w wielu przypadkach nie istniejących już budowli jest studium: M. Dragan, Ukraiński derewliani cerkwi (ze streszczeniami: polskim i niemieckim), Lwów 1937. Warto też zaznaczyć, że tą architekturą i, pierwsi zajmowali się polscy historycy sztuki i etnografowie (zwłaszcza bracia Matlakowscy) już od schyłku XIX stulecia.] Niemal od zarania, co można wnioskować z najstarszych zachowanych budowli murowanych, wypracowały one pewien schemat, który w niewielkich odmianach obowiązywał na całej Rusi. Był to schemat trójczłonowy, te bowiem odrębne przestrzenie stały się wymogiem obyczaju i liturgii. Najważniejsza oczywiście była część ołtarzowa: sanktuarium, niedostępne dla laików, miejsce, do którego wchodził jedynie duchowny. Znajdował się tu ołtarz jako stół ofiarny, zazwyczaj zwieńczony baldachimem. Nawa była miejscem przeznaczonym dla wiernych i nad nią najczęściej wznosiła się główna, bo centralna kopuła, nazywana często wierzchem. Wreszcie część zachodnia to był przedsionek (narteks), bardzo często o zwyczajowym przeznaczeniu dla niewiast, stąd popularnie określany mianem: babiniec. Pomiędzy sanktuarium a nawą znajdowała się wysoka przegroda - ikonostas. Nie był to ołtarz, ale - jak ktoś to właściwie określił - ściana modlitewna. Znajdowały się w niej trzy (rzadziej dwa, w mniejszych budowlach) przejścia: główne, zwane carskimi wrotami, oraz boczne wrota diakońskie. Ikonostas wypełniony był ikonami: w dolnym rzędzie mieściły się ikony główne - „namiestne” - Chrystusa Pantokratora i Matki Bożej z Dzieciątkiem oraz najważniejszych świętych, najczęściej patronów świątyni: Mikołaja, Paraskewii, Jerzego, Borysa, Gleba i innych. Ponad namiestnymi mieścił się rząd dwunastu niewielkich ikon przedstawiających główne święta roku - tak zwane prazdniczki - ze sceną Ostatniej Wieczerzy pośrodku. Wyżej Deesis (Modlitwa): Chrystus pomiędzy pośrednikami, więc najpierw Matka Boża i św. Jan Chrzciciel, dalej apostołowie. I jeszcze wyżej: Trójca Święta i Ukrzyżowanie, a po bokach postacie lub popiersia proroków Starego Zakonu [B. Konstantynowicz, Ikonostasis. Studien und Forschungen, Lwów 1939. Obecnie istnieje wcale bogata literatura przedmiotu, ale to studium było pierwsze i podstawowe.]. Specyficzną grupę tworzą w granicach Trzeciej Rzeczypospolitej zachowane przykłady cerkwi łemkowskich, w których - niewątpliwie z uwagi na wzajemne inspiracje, a także na fakt przyjęcia unii przez diecezję przemyską - pojawia się wyraźne przejmowanie wzorów z kościołów rzymskokatolickich, co wyraża się przede wszystkim w zastosowaniu w części zachodniej (a więc nad babincem) wież o konstrukcji słupowo-ramowej, zakończonych izbicami. Na tych wieżach, podobnie jak na kopułach dwóch pozostałych części, pojawiają się misterne ciesielsko i wykwintne cebulaste hełmy ze ślepymi latarniami [R. Brykowski, Łemkowska drewniana architektura cerkiewna w Polsce, na Słowacji i Rusi Zakarpackiej, Wrocław 1986. Zob. też: J. Tur, Architektura cerkiewna, w: Łem-kowie. Kultura - sztuka - język. Materiały z sympozjum zorganizowanego przez Komisję Turystyki Górskiej ZG PTTK Sanok 1983, Warszawa-Kraków 1987, s. 43-65.] W innych odmianach dzwonnice stoją przeważnie osobno, czasem łącząc się z bramą wiodącą do wnętrza przestrzeni sakralnej. Te budowle przyciągają wzrok doskonałością techniczną wykonania, co przejawia się między innymi w formach fartuchów - zadaszeń chroniących zrąb, a wspartych na bogato wycinanych „ostatkach” (wysuniętych poza lico ścian końcach belek), w kunszcie zrębowych czy pozornych odeskowaniach kopuł, w galeriach zewnętrznych i wewnętrznych, a także w wystrojach wnętrz ze złocistymi ikonostasami i ściennymi malowidłami. Rewelacyjnymi pod tym względem zabytkami są dwie cerkwie zachowane w Drohobyczu: Podwyższenia Krzyża Świętego i Świętego Jerzego (Jura). Ta druga zwłaszcza należy do najwspanialszych realizacji w tej części Ukrainy. Wzniesiono ją, jak uważa część ukraińskich naukowców, w końcu XV lub na początku XVI wieku we wsi Nadziejowo, a na obecne miejsce przeniesiono w 1656 r. Z tej dawnej cerkwi niewiele jednak pozostało: babiniec i kaplice po bokach nawy (tak zwane kryłosy) oraz częściowo sanktuarium. Jeśli więc przyjąć ową wczesną metrykę budowli, to wówczas można by uznać, że już w XV w. wykształcił się ów typ trójdzielny, z obu krótszych boków zakończony trójbocznie i wzbogacony po obu stronach nawy kryłosami. Cała reszta pochodzi już z czasów odbudowy i dlatego charakter tej budowli jest raczej barokowy, a to dzięki cebulastym zwieńczeniom wszystkich trzech głównych części galerii wokół kaplicy nad babiń-cem i misternym zwieńczeniom kryłosów. Barokowość podkreśla dodatkowo okazała dzwonnica, wystawiona w 1678 roku, z galerią w typie hurdycji i analogicznym jak na cerkwi cebulastym hełmem. Wspaniałość zabytku podkreśla dodatkowo wystrój wnętrza: ikonostas z lat 1648-1650 oraz malowidła ścienne realizowane w kilku etapach. W nawie wykonała je grupa malarzy pod kierunkiem Mistrza Stefana z Medyki w latach 1646-1648, w jej górnej części i w kopule - w 1678 r., a w kryłosach i w kaplicy Matki Boskiej nad babińcem w latach 1711-1714. W tej ostatniej znajduje się portret fundatora - popa Kobrynia, jako oranta w scenie Ukrzyżowania. Malowidła przypominają tkaniny (opony), które tak chętnie rozwieszano na ścianach domów w Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Te wcześniejsze są bogatsze kolorystycznie i subtelniejsze w rysunku, ale wszystkie wykazują wyraźny związek z obrazami z kościołów katolickich, które tak licznie powstawały w tej epoce, szczególnie na obszarach Małopolski, i nic w tym dziwnego, skoro Medyka leżała na pograniczu etnicznym, religijnym i kulturowym. Zresztą w tamtych czasach malarze prowincjonalni obsługiwali zamówienia obu występujących tu wyznań, jak o tym może świadczyć działalność Iwana Medyckiego na obszarze tak zwanego Kresu Muszyńskiego na początku XVIII w.[T. Chrzanowski, M. Kornecki, Sztuka ziemi krakowskiej, Kraków 1982, s. 676 i n.] Oczywiście nie zamierzam się wdawać w analizę poszczególnych grup budownictwa cerkiewnego, zresztą jakżebym śmiał wkradać się w królestwo Rysia Brykowskiego, który strzeże go walecznie. Tych grup jest różność wielka. Najbardziej na zachód wysunięte budownictwo łemkowskie, w całości leżące w granicach obecnej Trzeciej Rzeczypospolitej, ma najwięcej zapożyczeń z architektury łacińskiej, czego najdobitniejszym świadectwem jest zastosowanie wieży izbicowej, nadbudowywanej lub, częściej, obudowywanej nad babińcem, ale przejmującej z kopulastych zwieńczeń pozostałych dwóch części owe misterne, pełne załamań i zaokrągleń hełmy. Takie cerkwie, jak: Powroźnik, Kwiatoń, Owczary czy Swiątkowa Wielka to najpiękniejsze przykłady tej architektury, pełnej wdzięku i subtelności. Nieco dalej ku wschodowi ciągną się obszary Bieszczadów i Czarnohory, zasiedlone przez Bojków. Tu pojawiają się stosunkowo późno (druga połowa XVIII i XIX w.) najbardziej malownicze kompozycje trójdzielne, których wysmukłe kopuły (wierchy) załamują się wielokrotnie i tworzą zaiste pagodowate kompozycje, nie mające poza tym obszarem niemal żadnych analogii. W skansenie pod Lwowem znajduje się taka właśnie cerkiew, przeniesiona ze wsi Krywka pod Turka. Miałem dziwne przeżycie, gdy przed kilkudziesięciu laty po raz pierwszy po wojnie pojechałem do Lwowa i samotnie wybrałem się do tej cerkwi. Stała otwarta, nie pilnowana, nie było tu jeszcze wówczas muzeum budownictwa ludowego. Wszedłem do wnętrza, gdzie ładnie pachniało drewnem i żywicą, gdy nagle zobaczyłem, że główne ikony, zwane namiestnymi (po bokach carskich wrót), mają wydrapane oczy. Oto prastary obyczaj „zabijania” ikony poprzez niszczenie oczu świętych okazał się nadal aktualny, tyle że chyba tym razem ów morderca świętości w ogóle nie wierzył w Boga, ale co najwyżej w Marksa, Lenina i Stalina. Jeszcze dalej, tam gdzie Karpaty wyginają się łukiem i zaczynają zbiegać ku południowi, a więc na Bukowinie i w Gorganach, rozwinęła się niezwykle barwna i niepowtarzalna kultura huculska, z jeszcze jedną odmianą cerkwi budowanych na rzucie krzyża łacińskiego, a więc nawiązujących do najdawniejszego modelu „piatigławu”. Ale nie tyle architektura tego regionu, ile jego niezwykła kultura zwracają uwagę i przyciągają przybyszy już od półtora wieku. Na czym ta niezwykłość polega? Przede wszystkim na bogactwie stroju i zdobnictwa, a także na odmienności wiedzionego tu życia. Byłem jedenastoletnim chłopcem, kiedy mnie po raz pierwszy zawieziono w tamte strony: poprzez Kołomyję do Skolego - i doświadczyłem wówczas niezapomnianych wrażeń: wszystko tu zachwycało - krajobraz wyniosły i chwilami groźny, ale nie tak groźny i wyniosły jak Tatry, bo w gęstej czapie lasów i w rozległych pasmach połonin rozochocony Czeremosz, po którym od czasu do czasu płynęły ciągi tratew, a na nich pośród bryzgów pian uwijali się Huculi, kierując tymi pociągami belek przy pomocy długich żerdzi. Na architekturę mniejszą zwracałem wówczas uwagę, ale za to od pierwszego momentu zachwycili mnie mieszkańcy tej ziemi: ubrani jakby z nonszalancją, choć wspaniale, ze swymi szerokimi pasami, z kożuszkami przerzuconymi przez jedno ramię, w kierpcach i czarnych kapeluszach. A kobiety: młode czarnobrewy, które na święto zakładały na szyję kolie z czworaków (złote czterokoronowe duże a cieniutkie pieniążki Marii Teresy), w kolorowych spódnicach i białych bluzkach haftowanych prześlicznymi motywami geometrycznymi. I jeszcze bardziej „staruchy”, które wcale nie musiały być tak wiekowe, ale ja je przecież oglądałem z perspektywy mej chło-pięcości, gdy, siedząc „po damsku” na małych kudłatych konikach, jechały gdzieś w sobie tylko znanym kierunku, pykając z fajeczki, istne czarownice-woltyżerki. Te zaś koniki, też w jakiś sposób archaiczne, nadawały się wybornie do pracy w górach, do tak trudnej i tyle sił wymagającej „zrywki” drewna, spuszczanego specjalnie przygotowanymi drewnianymi „rynnami” z wierchowin ku rzece, tam gdzie z nich budowano tratwy. Wydaje mi się, że w tym zakątku świata, w tym zakolu rozmaitych grup etnicznych, wyzwolona została jakaś niebywała fantazja artystyczna, łącząca motywy ukraińskie z mołdawskimi, a raz po raz znać o sobie dawała jeszcze dawniejsza tradycja, sięgająca Grecji (wpływy cesarstwa bizantyńskiego, zwłaszcza w dziedzinie typu religijności i jej ekspresji), jak też i Rzymu (wpływy zakorzenione po podboju Dacji przez legionistów Trajana). Nic więc dziwnego, że fascynacja tym skrawkiem ziemi miała stare i bujne tradycje. Huculszczyznę odkryto jeszcze w ubiegłym stuleciu i szczególnie silnie rozsławili ją lwowscy malarze, którzy tu przybywali w poszukiwaniu tematów zarówno krajobrazowych, jak i rodzajowych. Rozwój tego malarstwa osiągnął swe apogeum na przełomie stuleci, w okresie Młodej Polski, kiedy huculskie tematy podejmowali Teodor Axentowicz (pełna rozmachu Kolo-myjka czy nostalgiczne Święto Jordanu), Stanisław Dębicki, Fryderyk Pautsch i Kazimierz Sichulski. Artyści wydobywali ma-lowniczość regionu przede wszystkim ukazując zamieszkujących go ludzi i barwność ich ubiorów - Huculszczyzna stała się w pewnym sensie drugim źródłem inspiracji obok fascynacji tatrzańsko-góralskich. To także artyści malarze odkryli niebywale bogaty świat kultury ludowej, wypowiadający się w tkactwie i hafcie, w wyrobach za skóry, w zamiłowaniu do inkrustacji oraz w garncarstwie. Podjęto inicjatywy tworzenia szkolnictwa artystycznego i wspomagania owej twórczości poprzez zakładanie manufaktur, spółdzielni itd. Ważnym ośrodkiem stał się w tym zakresie Kosów, słynny także jako uzdrowisko. Tendencje te przynosiły czasem nie nazbyt szczęśliwe rezultaty, komercjalizując autentycznie ludową twórczość, ale równocześnie wzmogły produkcję ludowych czy półludowych wyrobów, które coraz liczniejszych znajdowały nabywców, zwłaszcza odkąd linia kolejowa została doprowadzona do serca Huculszczyzny i ułatwiła do niej dostęp „mieszczuchom”. Ludowa sztuka huculska odznacza się w zakresie wyrobów zdobniczych specyficznym zamiłowaniem do drobnego, ale „gęstego” ornamentalizowania, do motywów „inkrustowanych” zarówno w dosłownym, jak i przenośnym sensie. Jako „suweniry” przywoziło się z tego zaczarowanego świata rozmaite drewniane puzderka zdobione kuleczkami i blaszkami, wyroby ze skóry - przede wszystkim pasy i kierpce, metalową „biżuterię”, a ponadto wszelkiego rodzaju wyroby garncarskie w podstawowych kolorach zieleni i żółci. Po II wojnie światowej jeden z mistrzów garncarskich przeniósł się do Oławy i tam czas jakiś wytwarzał misy, świeczniki i rozmaite inne przedmioty. Pewnego rodzaju lokalną specjalnością były kafle, z których stawiano piece. Miejscowi artyści wyobrażali na nich rozmaite motywy: byli więc kawalerzyści galopujący na cudnych rumakach, myśliwi strzelający w lesie do grubego zwierza, zakochane pary, pijący przy stole biesiadnym. Przedstawiano rozmaite zawody, ale także ilustrowano przysłowia i opowieści, więc np. miś podbierał miód z barci, wilk uganiał się za smakowitym kąskiem, ale królem owych wyobrażeń był jeleń z koroną rogów na dumnym łbie, marzenie myśliwych, jak też kłusowników. Ja zresztą otarłem się niejako o czarodziejski świat rykowisk, bo „starsi” opowiadali mi o zewie miłosnym tych zwierząt, który niósł się po połoninach. Można by sądzić, że był to czarodziejski świat zachowany w tym skansenie ziemskiego raju, ale rzeczywistość nie była tak atrakcyjna. Jak wszędzie, ale właśnie szczególnie w górach, gdzie życie ma zawsze surowsze i ostrzejsze kontury, trzeba było na Huculszczyźnie ciężko pracować, by przeżyć, trzeba było niejednokrotnie podejmować ryzykowne działania, a twardość życia sprawiała, że rządzono się tu nieraz okrutnymi prawami. Opowiadał mi mój wuj, właściciel sporych lasów w tym regionie, że pewnego razu „raubszyce” (mało kto pamięta, że słowo „kłusownik” ma bardzo niedawną genealogię, wymyślił je bowiem Sienkiewicz) zasadzili się na znienawidzonego gajowego, który ich ścigał. A gdy go dopadli, przywiązali nieszczęśnika głową w dół do drzewa, tuż nad mrowiskiem. Kiedy go odnaleziono, jego czaszka była dokładnie oczyszczona przez pracowite owady, tak jakby ją przygotowano dla jakiegoś szkolnego gabinetu przyrodniczego. Huculi zajmowali się też nagminnie przemytem: pogranicze polsko-rumuńskie dawało duże możliwości przerzucania z jednej na drugą stronę granicy poszukiwanych towarów bez konieczności opłacania ceł. Ponadto był ten malowniczy i piękny lud zarażony endemicznym syfilisem, z którym dzieci przychodziły na świat. Pięknem Huculszczyzny pasjonowali się również pisarze, a najpierwszym piewcą tej ziemi był Stanisław Yincenz, który w swej tetralogii ukazał ów świat prawdziwie, choć nie bez pewnej idealizacji [S. Yincenz, Na wysokiej poloninie, t. I-IV, Warszawa 1980 (pierwszy tom ukazai się w 1936 r.); Świat Vincenza. Studia o życiu i twórczości Stanisława Yincenza pod red. J. A. Choroszego i J. Kolbuszewskiego, Wrocław 1992. Ten świetny pisarz widział Huculszczyznę jako świat zamknięty, świat sam dla siebie, ale niezwykle bogaty i godny uwielbienia.] Widziano jednak ten świat z innej również perspektywy, co doskonale ukazał pochodzący z Podola Józef Wittlin w ekspresjonistycznej powieści Sól ziemi [Autor zamierzał napisać również rozległy epos: Powieść o cierpliwym piechurze, ale ten zamysł nie został zrealizowany. W 1936 ukazała się we Lwowie Sól ziemi, którą wznowiono w Warszawie w 1979 r., która była satyryczną wizją rozkładu monarchii habsburskiej, rzuconą na tło biednej, peryferyjnej prowincji Kakanii (ironiczne przezwisko Austrii), w momencie gdy w czasie I wojny światowej Karpaty stały się teatrem zmagań, bezsensownych i jakby zatrzymanych. Wojna pozycyjna toczona tu przez długie miesiące 1916 r. i nie przynosząca żadnej ze stron sukcesów stała się z kolei tematem twórczości innego wybitnego pisarza - Andrzeja Kuśniewicza, szczególnie w powieści Lekcja martwego języka (1977). Autor zresztą powracał do swej galicyjskiej młodości w kilku innych utworach, a jednym z ostatnich dzieł o tej tematyce były Mieszaniny obyczajowe z 1983 r.] Pozostaje nie rozstrzygnięte w pełni pochodzenie grup etnicznych zamieszkujących głównie północne zbocza Karpat, ale przelewających się na południe, na teren rumuńskiego Marame-szu (północny region Siedmiogrodu), Rusi Zakarpackiej i Słowacji, zwłaszcza w rejonie Przełęczy Dukielskiej, zroszonej krwią hekatomby walk z okresu I wojny światowej, oraz w okolicach miasta Svidnik. To znów pamiętam z opowieści mego wuja, który w tym czasie był porucznikiem armii austriackiej i obsługiwał gniazdo karabinów maszynowych. Mówił, że było to jedno ze straszniejszych jego wspomnień: od doliny podnosiły się fale szarych szyneli i z okrzykiem „Urrra!” kładły się pokotem, fala za falą, pod ogniem c.k. karabinów maszynowych. Jest coś tragicznego w fakcie, że w tych tak pięknych okolicach wydarzyło się tyle zła, że działała tu partyzantka UPA masakrująca ludność polską, że władze PRL przeprowadziły tu potępioną przez rząd Trzeciej Rzeczypospolitej Akcję „Wisła”. W wyniku tej akcji wysiedlono tysiące mieszkańców tych ziem, którzy - całkowicie zrutenizowani - uznawani są obecnie za ludność ukraińską, a jej „wołoskie” korzenie pobrzmiewają tylko w kulturze ludowej, szerzącej się tak różnorodnie i tak bujnie na tych pasterskich, połoninnych obszarach. LWÓW Miasto mej szkoły, mego dzieciństwa pełnego naiwności, mej młodzieńczości pełnej humoru i fantazji. Świat, o którym mniemałem, że jest tak trwały jak fundament zamku lub katedry, a który runął i znikł, choć pozostały wzgórza i stojące na nich budowle. Ze Lwowa wyjechałem na wakacje w 1939 r. i choć zbierały się już wówczas ciemne chmury, ja jednak wciąż byłem zielony i za głupi, by móc przewidzieć, że nie tylko to miasto, ale cały dotychczasowy świat przeobrazi się w pył pamięci. Powróciłem do tego miasta w równo dwadzieścia pięć lat od wyjazdu, w 1964 r., w słoneczny dzień czerwcowy, całkiem taki sam jak wtedy, gdy wyjeżdżałem do Moroczyna, choć przecież minęło od tamtego czasu całe pokolenie. I rozpoznawałem miasto ulica po ulicy, dom po domu, aż do tego własnego, bo wszystko było na swoim miejscu, a zarazem nie było już tamtego Lwowa. Ale nie czas teraz na sentymentalne wspominki. Lwów ma stosunkowo obfitą bibliografię [Dzieje miasta opracowali m.in. F. Papee, Historia miasta Lwowa w zarysie, Lwów 1924; L. Podhorodecki, Dzieje Lwowa, Warszawa 1993. O sztuce Lwowa pisali: W. Łoziński, Sztuka lwowska XVI i XVII wieku. Architektura i rzeźba, Lwów 1890; T. Mańkowski, Dawny Lwów, jego sztuka i kultura artystyczna, Londyn 1974; B. Kaczorowski, Zabytki starego Lwowa, Warszawa 1990; J. K. Ostrowski, Lwów. Dzieje i sztuka, Kraków 1997. Bardzo sympatyczna (z uwagi na talent gawędziarski autora) jest książka S. Wasylewskiego Lwów, wydana przed wojną w ramach serii „Cuda Polski” wznowiona w reprincie w 1990 r. Oczywiście są też liczne przewodniki, najlepszym wśród nich jest M. Ortowicza Ilustrowany przewodnik po Lwowie, Lwów-Warszawa 1925 (reprint 1990). Istnieje też spora literatura w języku ukraińskim, z uwagi jednak na to, że tom niniejszy przeznaczony jest dla czytelnika polskiego, z wyliczania ukraińskich prac rezygnuję, zainteresowanych odsyłając do cytowanej tu książki Ostrowskiego, który wymienia ważniejsze pozycje.], a bardzo wiele prac szczegółowych wnosi istotne wiadomości do dziejów miasta i jego zabytków. Tu oczywiście nie ma sensu wymieniać ich, ponieważ niniejsza książka nie jest pracą naukową i nie usiłuje nawet udawać takiej: jest opowieścią o miejscach i ludziach przeszłości. Niech więc nikt się nie spodziewa historycznego wywodu, lecz jedynie wiadomości o tym, na co autor chciał zwrócić szczególną uwagę czytelnika. Lwów pojawił się na kartach dokumentów i kronik na dobrą sprawę dopiero po najeździe tatarskim z 1240 r. Najazd ten przypieczętował rozpad Wielkiego Księstwa Kijowskiego, który dokonał się już wcześniej, w ciągu trwającej od połowy XII w. wielkiej ruskiej „smuty”: rozkładu tak wspaniale zapowiadającego się państwa, które uległo rozbiciu wskutek podziału na odrębne księstwa przez wzajemnie się zwalczających książąt. Na omawianym terenie czas jakiś przodującą rolę odgrywało Księstwo Halickie. Panujący w nim książę Daniel powierzył synowi władztwo nad ziemią przemyską. I to on, książę Lew, założył miasto wkrótce potem, jak zniszczone zostały przez Tatarów pierwotne ośrodki: Halicz i Dźwinogród, a dokonało się to około połowy XIII w. (pierwsza archiwalna wzmianka pochodzi z 1259 r.). Miasto rozwijało się szybko i już w 1283 r. odparło oblężenie tatarskie, zresztą i potęga chanatu krymskiego przechodziła powoli do przeszłości. Miasto ma szczególne położenie: rozsiadło się na dziale wód, z których południowy należy do zlewiska Morza Czarnego, północny do Morza Bałtyckiego. Zbiegają się tu także trzy krainy geograficzne: od południa lesiste pogórze Roztocza, od wschodu Wyżyna Podolska, wprowadzająca w krainę stepów, od północy zaś Nizina Nadbużańska, zapowiadająca Wołyń. Mamy tu więc rozmaitość krajobrazów, fauny i flory, miastu brak jedynie okazałej rzeki, za taką trudno bowiem uznać Pełtew, którą zresztą na terenie samego centrum zamurowano i zepchnięto do podziemia. Za to od samego zarania stał się Lwów miastem wielu narodów i wielu wyznań, od drugiej bowiem połowy XII w. istniało tu osiem cerkwi (z czego cerkiew św. Jura stanęła na wzniesieniu poza centrum, a dziś miejsce jej zajmuje jedna z najwspanialszych późnobarokowych budowli miasta), dwa kościoły katolickie i dwa ormiańskie, a zapewne wkrótce potem pojawiły się też synagogi. Z tych najstarszych budowli nic się prawie nie zachowało lub zostały zastąpione innymi. Wiemy natomiast, że osiedlali się tu, poza ludnością ruską, także Polacy i Niemcy, Ormianie, Grecy, Tatarzy, Żydzi i Karaimowie (potomkowie Chazarów?), miasto bowiem leżało na tak zwanej Wysokiej Drodze, która od ziem niemieckich wiodła przez Kraków i Jarosław ku wspaniałościom Wschodu (kraje kaukaskie, Persja); od Lwowa też odbijała ważna odnoga wiodąca przez Mołdawię na południe - do krajów bałkańskich i Grecji. W 1323 r. bojarzy otruli (był to ówcześnie najpopularniejszy sposób pozbywania się władców) dwóch ostatnich książąt halickich: Andrzeja i Lwa II; tron odziedziczył książę z mazowieckiej linii Piastów - Bolesław Trojdenowicz, ale i on został otruty, a wówczas rozpoczął się spór o władztwo nad tym obszarem pomiędzy Polską, Litwą i Węgrami. Kazimierz Wielki, wykazując swe prawa pokrewieństwem z zamordowanym księciem, zajął Ruś i włączył w granice państwa, ale po jego śmierci Ludwik Węgierski, korzystając z tego, że uzyskał koronę polską, przyłączył ów smakowity kąsek do swego gwałtownie rozrastającego się królestwa (1370). Jednak jego własna córka - Jadwiga, kanonizowana niedawno przez Jana Pawła II, zostawszy królową polską, ostatecznie włączyła to terytorium do Królestwa Polskiego w 1387 r. i aż do pierwszego rozbioru Lwów pozostał stolicą bogatego województwa ruskiego; w pewien czas później przeniesiono tu siedziby biskupstw, w tym siedzibę metropolii rzymskokatolickiej, która rozciągała się od Przemyśla po Kamieniec Podolski i Kijów oraz od mołdawskiego Seretu po Chełm i Łuck. Miasto, które uzyskało regularny kształt urbanistyczny, a od Kazimierza Wielkiego prawo magdeburskie, najlepsze spośród stosowanych w średniowieczu na terenie naszego kraju, od samego początku rozwijało się niezwykle dynamicznie. Stało się nie tylko stolicą wielkiego obszaru, ale ponadto wielkim centrum handlowym, na tyle bogatym i doskonale ufortyfikowanym, że przez trzy stulecia nie zagrażały mu żadne zewnętrzne niebezpieczeństwa. Czworoboczny, obszerny rynek z ratuszem pośrodku i ulicami wybiegającymi z naroży oraz mniej więcej regularna sieć ulic utworzyły w obrębie starego miasta typowe założenie o szachownicowym układzie. Lwów chroniły potężne fortyfikacje, a dodatkowo zamek wybudowany na najwyższym wzniesieniu, co ujawniło się w nazwie: Wysoki Zamek. Bardzo szybko obszar nieco ograniczony wzniesieniami okazał się za ciasny i już w średniowieczu zaczęły tu powstawać przedmieścia. Patrycjat bogacił się i nabierał znaczenia, niektóre rody, uzyskawszy szlachectwo, odgrywały istotną rolę w kraju (chociażby greckiego pochodzenia Korniaktowie lub Boimowie). Pomimo wybujałych temperamentów wśród i tak rozmaitej tkanki etnicznej oraz wyznaniowej było to miasto żyjące w dostatku i pilnie strzegące swych praw, a zarazem wierne państwu, w którego skład weszło: Leopolis semper fidelis. Jeżeli bowiem mówić o polonizacji mieszkańców, to faktem jest, że czyniła ona ogromne postępy, co wyraził urodzony w Przemyślu znakomity polemista doby reformacji - Stanisław Orzechowski, siebie samego określając: gente Rutenus, natione Polonus. Miasto więc cieszyło się pokojem i pomimo gwałtownych temperamentów niektórych zamieszkujących je nacji tylko sporadycznie dochodziło do większych konfliktów. Kilkakrotnie, ale bezskutecznie napadali Lwów Tatarzy. Klęska przyszła z samego miasta: w 1527 r. wielki pożar zniszczył niemal całkowicie jeszcze nadal głównie drewnianą zabudowę. Okres wyjątkowego rozkwitu przypadł na wieki XVI i XVII, o czym zaświadczają najważniejsze zabytki miasta. Jak już zaznaczyłem, z wcześniejszej fazy średniowiecza przetrwało niewiele, ale późniejsza przyniosła cenne budowle, przede wszystkim katedrę ormiańską oraz katedrę łacińską. Wschodnią część ormiańskiej wzniósł w latach 1356-1363 włoski budowniczy Dor-chi (zwano go również Doring), który do Lwowa przybył zapewne z Kaffy - ważnego ośrodka handlowego nad Morzem Czarnym, którędy uciekający z ojczyzny Ormianie wędrowali do krajów Europy Środkowowschodniej. Budowla lwowska, której część wschodnia jest średniowieczna (część zachodnia, jako też zewnętrzna galeria arkadowa to dodatki z XVII w.), realizuje formy tradycyjne, przeniesione tu z Kaukazu: świątynia o ograniczonych wymiarach i pięknie zdobiona kamienną okładziną ma od wschodu trzy apsydy, a nad nawą wznosi się bardzo smukła kopuła na wysokim bębnie. Ormianie przywieźli ze sobą własną kulturę, własny język i własny obrządek (Armenia była jednym z pierwszych państw, które przyjęły chrześcijaństwo jako religię państwową), ale z biegiem czasu wrośli w otaczające ich polskie społeczeństwo. W mojej rodzinie Ormianie odgrywali znaczną rolę, i pamiętam, jak zaprowadził mnie pewnego razu dziadek Krzeczunowicz na mszę w katedrze, odprawianą w obrządku ormiańskim (ale katolickim od czasów unii zawartej w 1630 r.). Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie: pozłociste szaty, kłęby dymu z kadzielnic, choć w żaden sposób nie mogłem zrozumieć, dlaczego ci wspaniali księża wyglądali wszyscy jak Żydzi z wielkimi brodami i potężnymi nochalami. Drugim chronologicznie najważniejszym kościołem miasta jest katedra łacińska, którą zaczęto budować około 1360 r., skończono zaś dopiero w ciągu następnego wieku, zasklepiając w XV w. (prezbiterium w 1404), a w następnych stuleciach ozdabiając kaplicami i wystrojem wnętrza. Ta ceglana budowla o krótkim halowym korpusie i wydłużonym prezbiterium nawiązuje do architektury Wrocławia (skąd pochodzili niektórzy jej budowniczowie), a także i do krakowskich świątyń (zwłaszcza strzeliste prezbiterium). Planowano budowę fasady dwuwieżowej, ale ukończono tylko północną, jej malowniczy hełm stanowi ważny akcent w panoramie miasta. Wnętrze zachowało kilka cennych zabytków: późnogotycki krucyfiks, kilka renesansowych nagrobków i dekorację malarską wykonaną w epoce rokoka, co dość oryginalnie koegzystuje ze stylem architektury, który przodkowie zwali „ostrołucznym”. Ozdobą katedry są także przystawione do korpusu na przełomie XVI i XVII w. kaplice Buczackich i Kampianów, które wzniósł Paweł Dominici, zwany Rzymianinem. Zwłaszcza ta druga odznacza się ozdobnym wnętrzem (monumentalny ołtarz i nagrobki) oraz efektowną elewacją zewnętrzną, w której pryzmaty boniowań kontrastują z porządkami toskańskimi i malowniczymi reliefami (w dolnej strefie o tematyce biblijnej, w górnej - emblematycznej). Stulecie, które otwiera wielki pożar miasta, trwające od schyłku lat trzydziestych XVII w., można uznać za złoty wiek Lwowa. Kwitł handel, sprowadzano z różnych krajów drogocenne towary - prym wiedli kupcy greccy, ormiańscy i włoscy, natomiast w dziedzinie architektury i sztuki coraz częściej obok tradycyjnie działających tu Włochów (zarówno z Italii, jak i południowych kantonów Szwajcarii) zaczęli się pojawiać Ślązacy, Niemcy, a nawet Niderlandczycy. Obecność swoją zaznaczyli oni szczególnie wyraziście w rzeźbie, a chociaż nie były to artystycznie osobistości wybitne, to jednak wypracowali pewien odrębny styl manieryzmu opierającego się na wzorach przede wszystkim niderlandzkich. Pochodzący z holenderskiego Groningen Henryk Horst natrafił w okolicach Lwowa na złoża alabastru, tak chętnie używanego przez artystów tej epoki, i zaczął je eksploatować: odtąd modny stał się w całej Polsce ów „ruski marmur”: drobnoziarniste i miękkie tworzywo o mlecznym zabarwieniu, doskonale nadające się do rzeźby figuralnej o miniatorskim charakterze. Powstały w owym okresie najwspanialsze budowle miasta, z których wymienię tylko kilka: zespół cerkwi wołoskiej, kaplicę Boimów, kościół Bernardynów i kamienice. Cerkiew zwana wołoską (na jej budowę łożyli hospodarowie i kupcy mołdawscy), którą w latach 1591-1597 wzniósł wspomniany już Paweł Dominici, to ciekawy przykład najwcześniejszego chyba na ziemiach Rzeczypospolitej budynku sakralnego obrządku wschodniego w stylu renesansowym; schemat pozostaje tradycyjny: trój-kopułowy, ale zastosowanie porządków klasycznych z fryzem tryglifowym o może nieco grubych, lecz wyrazistych płaskorzeźbach stworzyło nową propozycję stylową, którą miano później naśladować także na terenie Mołdawii (monaster Golia w Jassach). Na kompleks cerkwi wołoskiej składa się ponadto wyniosła wieża Korniaktów (fundacja Konstantego, dzieło Piotra Barbona), budowana w dwóch etapach, obok katedralnej i ratuszowej stanowiąca wyrazisty akcent wertykalny w panoramie miasta. Ponadto od strony dziedzińca przystawiona została kaplica Trzech Hierarchów (Świętych), powtarzająca jakby w miniaturze kształt głównej cerkwi. I tu ciekawy przypadek kłopotów z pozornie przebadanym, a w rzeczywistości dosyć „dziurawym” materiałem archiwalnym: tę piękną budowlę datowano na schyłek XVI w., ale nowsze badania przesunęły czas jej powstania aż na okres po 1671 r[M. Gębarowicz, Szkice s historii sztuki XVII w., Toruń 1966, s. 155, pisze o przebudowie w ósmym dziesięcioleciu XVI w. tej kaplicy, natomiast A. Milobędzki, Architektura polska XVII wieku, Warszawa 1980, s. 320, wspomina o niej jako o zbudowanej po 1671 r.] Jeżeli rzeczywiście Paweł Dominici był autorem kościoła Bernardynów, który zaczęto budować w 1600 r., to zdumiewać może odejście w nim od kanonów włoskich, ale wysoce prawdopodobne jest to, że „Rzymianin” rozpoczął tylko budowę, a jej ostateczny kształt z ostentacyjnie niderlandyzującym szczytem wzniósł kto inny - przybysz z zachodu lub północy (Bemer?) [T. Mańkowski, Kościól Bernardynów we Lwowie, „Dawna Sztuka” I, 1938, z: 4, s. 305-324; autor stawia hipotezę, wysoce prawdopodobną, że zakończył tę budowę wrocławianin Andrzej Bemer. Zob. także: tenże, Od renesansu włoskiego do północnego, „Biuletyn Historii Sztuki i Kultury” X, 1948, z. 3-4.27]. Faktem jest jedno: późny ingres renesansu splótł się we Lwowie z ingresem manieryzmu, jak też z początkami baroku. Widać to zresztą najwyraźniej w ówczesnej rzeźbie lwowskiej, a właśnie dziełem będącym przede wszystkim tworem rzeźbiarskim (architektura zaś odgrywa tylko rolę rusztowania), jest słynna kaplica Boimów, stojąca samoistnie w pobliżu katedry, na dawnym cmentarzu [T. Mańkowski, Kaplica Boimów we Lwowie, „Prace Komisji Historii Sztuki PAU” VIII, 1939-1946, s. 308-317. Dwukrotnie o kaplicy tej pisał M. Gębarowicz: raz o jej architekturze w tomie: Studia nad dziejami kultury artystycznej późnego renesansu w Polsce, Toruń 1962, s. 246-256, powtórnie w osobnym studium: Kaplica Boi-mów we Lwowie, w: Szkice z historii sztuki XVII w., Toruń 1966, s. 26-65, które zajmuje się głównie ikonografią zabytku.] Budowę rozpoczął bardzo zamożny sukiennik Jerzy Boim w 1609, a ukończono ją w 1611 r., niemniej konsekracja (co może wiązało się z niezmiernie bogatym wystrojem fasady i wnętrza) nastąpiła dopiero w 1615 r. Twórcą architektury, bardzo zresztą skromnej, był najprawdopodobniej Andrzej Bemer o przezwisku Nierychliwy, przybysz z Wrocławia (ale o nazwisku wskazującym na pochodzenie rodziny z Czech) [29 Wnikliwy opis i charakterystykę zabytku dal J. Z. Łoziński, Grobowe kaplice ko-pulowe w Polsce 1520-1620, Warszawa 1972, s. 231-239.] Ów niezwykle bogaty rzeźbiarski, ale także snycerski i malarski, wystrój kaplicy, jak się zdaje, nie jest jednorodny, w każdym razie Gębarowicz wyróżnił w nim dwie następujące bezpośrednio po sobie fazy: pierwsza (dekoracja wnętrza, zwłaszcza wystrój rzeźbiarski kopuły) miała być dziełem Jana Pfistera, o którym wiadomo, że współpracował z Bemerem (był jego krajanem, też bowiem pochodził ze Śląska), drugą przypisuje się pochodzącemu z Prus Książęcych Hanuszowi Scholzowi (ale pewności nie ma, gdyż nie znamy żadnego potwierdzonego dzieła tego rzeźbiarza). W każdym razie wystrój kaplicy jest oszałamiający i nie znajduje żadnej bliskiej analogii, a zarazem także całkowicie oryginalny, nawet jeżeli część rzeźb figuralnych nie odznacza się nadmierną subtelnością. To przede wszystkim frapująca synteza zanikających już impulsów italskich na rzecz nowych motywów rodem z niderlandzkich wzorników, a także orientalizujących ornamentów, które niewątpliwie do Lwowa przenieśli Ormianie ze swej odległej ojczyzny. A wszystko razem wydaje się ogromnie polskie, zwłaszcza jeśli unieść wzrok i spojrzeć na wieńczącą całość rzeźbę: jest to bowiem Chrystus Frasobliwy dumający pod krzyżem nad losem ludzkości. Od pożaru w 1527 r. zaczyna się także intensywna rozbudowa miasta, a najokazalsze kamienice budują lwowscy patrycjusze przy Rynku, najpiękniejsze zaś w jego pierzei wschodniej, która do dziś zachowała w znacznej mierze swój dawny charakter. Kamienice takie jak Czarna, Królewska (Korniaktowska), Szolc-Wolfowiczów czy Bandellich należą do najpiękniejszych zabytków architektury mieszczańskiej w Pierwszej Rzeczypospolitej. Dotyczy to nie tylko fasad: boniowanych, jak w Czarnej, czy pilastrowych lub wyłącznie akcentowanych rytmem obramień okien i portalami. Zanikają w tym czasie definitywnie strome gotyckie szczyty, w ich miejsce pojawiają się attyki o wymyślnych formach, często dopełnianych rzeźbami figuralnymi; attykę taką umieszczono także na wieży kościoła Benedyktynek. Moda na tego rodzaju formy trwała aż do schyłku XVII w. Złoty wiek kończył się jednak i ostatnim jego owocem, a zarazem pierwszym dziełem barokowym, stała się świątynia jezuicka i przyległe do niej kolegium. Kościół zbudował (lub przebudował i ukończył) w latach 1610-1636 architekt zakonny Giacomo Briano z Modeny. On również zaprojektował kolegium, które w 1661 r. otrzymało dyplomem królewskim prawa akademickie. Nader okazała budowla nawiązuje do typu rzymskiej macierzystej świątyni zakonu: II Gesu. [T. Mańkowski, Lwowskie kościoły barokowe, Lwów 1932.] Jej fasada ma o wiele bogatszą i bardziej drobiazgową artykulację niż inne świątynie jezuitów w Rzeczypospolitej tego okresu, ale nie przeceniałbym faktu pojawienia się tu w nawach bocznych łuków ostrych i nie uważałbym tego za nawrót do gotyku. Faktem jest, że ten pierwszy zdecydowanie barokowy kościół miał odegrać dużą rolę inspirującą, czego świadectwem w samym mieście jest kościół Karmelitanek Bosych z wykwintną fasadą, być może projektu Giovanniego Battisty Gisleniego z 1647 r. Tymczasem nad miastem pojawiły się czarne chmury, Lwów bowiem najdokuczliwiej odczuł bezsens i okrucieństwo wojen kozackich. Miasto raz po raz musiało się opłacać nie tylko obcym, ale i swoim (skonfederowane, nie opłacane wojska koronne i prywatne). W 1648 r. stanęły pod murami Lwowa armie Bohdana Chmielnickiego i Tuhaj-beja. Obrońcy Lwowa byli nieliczni, ale zdecydowani, by walczyć i odpierać kolejne ataki. Maksym Krzywonos zdobył wprawdzie Wysoki Zamek i wyrżnął wszystkich, którzy się w nim znajdowali, ale władze miejskie odmówiły wydania zbiegów spod Piławiec oraz Żydów (tych Chmielnicki mordował bezlitośnie) i ostatecznie doszło do ugody - miasto opłaciło znaczną kontrybucję, a nieprzyjaciel wycofał się spod jego murów. W 1655 r. powrócił i znowu skończyło się na okupie. Wreszcie w 1672 pojawiła się potężna armia turecka, ale i tym razem Lwów nie ugiął się przed najeźdźcami. Niemniej nie brakło i chwil chwalebnych: Lwów jako jedno z niewielu wielkich miast w Rzeczypospolitej nie poddał się Szwedom, a Jan Kazimierz, powracając do kraju, złożył w 1656 r. w katedrze owe słynne śluby, którymi powierzył Polskę opiece Matki Boskiej. W dwa lata później za swą wierność miasto otrzymało honorową nobilitację i odtąd mieszczanie uzyskali wiele praw, między innymi zezwalających im na zakup ziemi. Uporządkowane też zostały sprawy wyznaniowe: w 1630 r. tutejszy Kościół ormiański przyjął unię z Rzymem, co sprawiło powolne zanikanie języka ormiańskiego, ale otwierało możliwość stosunkowo łatwego wchodzenia do warstwy szlacheckiej. Trudniej było o unię z Kościołem obrządku wschodniego: dopiero w 1700 r. zawarł ją biskup Szumlański, a w 1708 r. Bractwo Stauropigialne (świecko-kościelna organizacja religijna), Ru-sini zaś zostali równouprawnieni z innymi nacjami (z wyjątkiem Żydów) w 1745 r. Dotychczas istniał też wyraźny podział w dziedzinie organizacji artystycznych według wyznań: malarze prawosławni skupiali się wokół Stauropigii, a organizacja artystów łacińskich - przy arcybiskupstwie. Okres wielkiej świetności przed rozbiorami nastąpił w dobie późnego baroku i rokoka. Rozbłysła architektura, uprawiana często przez oficerów artylerii, a równie wspaniale rozwinęła się rzeźba, stanowiąc własną, odrębną szkołę, oddziałującą na rozległe obszary kraju. We Lwowie jest wiele zabytków barokowych, poczynając od efektownego arsenału królewskiego, kończąc na okazałym pałacu Lubomirskich przy Rynku. Jest też znaczna liczba kościołów, ale chciałbym się zatrzymać tylko przy dwóch, które zaliczyć można w poczet arcydzieł lwowskiej architektury. Kościół Dominikanów został wzniesiony według projektu generała artylerii i komendanta twierdzy w Kamieńcu Podolskim Jana de Witte, z pochodzenia Holendra, który nieopodal cerkwi wołoskiej, na obrzeżu Starego Miasta, wzniósł w latach 1745-1764 kościół w formie monumentalnej elipsy, zwieńczony kopułą na wysokim bębnie i poprzedzony wklęsłym kryptoportykiem. Świątynię tę, wyjątkowo okazałą i piękną (pamiętam, że rodzice nieraz mnie tam zabierali na msze niedzielne), władze sowieckie przekształciły na Muzeum Ateizmu. Dziś - odnowiona - służy jako Muzeum Religii. Wnętrze jest fascynujące poprzez swój wystrój, szczególnie rzeźbiarski: w owym wyniosłym bębnie kopuły umieszczone są nadnaturalnej wielkości figury przedstawiające zakonników reguły augustiańskiej. [A. Bochnak, Ze studiów nad rzeźbą lwowską w epoce rokoka, Kraków 1931]. Autorstwo ich nie jest pewne (Feisinger? Pinsel? Polejowski?), być może powstały jako efekt pracy zbiorowej, ale wcielającej najcharakterystyczniejsze cechy stylu tej szkoły, jaką wypracował Lwów opierając się na dziełach przybyszy (zapewne z Austrii lub południowych Niemiec) oraz ich lokalnych uczniów. Ekstatyczne postacie w patetycznych i wymyślnych pozach cięte są ostro, rzec by się chciało - krystalicznie. Smukłe, o niewielkich głowach i ekspresyjnie ukształtowanych rękach. Pomiędzy rokokową rzeźbą lwowską a tą z innych centrów ówczesnej sztuki rzeźbiarskiej w Europie istnieją oczywiście pewne analogie, ale nie ma bezpośredniego powinowactwa - miejscowa szkoła pozostaje fenomenem niepowtarzalnym. Drugim wspaniałym zabytkiem tej epoki jest cerkiew św. Jura, katedra greckokatolicka, której twórcą był Bernard Meretyn (Merderer), przybysz zapewne z krajów habsburskich, pozostający na usługach zwariowanego, lecz wybitnie wyczulonego na sztukę Mikołaja Potockiego. Cerkiew zbudowano w latach 1744-1763 na miejscu poprzedniej, na wzniesieniu położonym już poza centrum miasta, które wybornie eksponuje kompleks łączący elementy sakralne z pałacowymi, jest to bowiem wielka rezydencja z wbudowaną w sam środek świątynią, założoną na rzucie krzyża, z ogromną kopułą na skrzyżowaniu naw. Wklęsło-wypukłą fasadę poprzedzają monumentalne dwubiegowe schody. Całość przystraja znaczna ilość kamiennych rzeźb i wazonów, a na samym szczycie fasady święty patron świątyni w rozwianym płaszczu dźga kopią paskudnego smoka - jest to jedno z wielu znakomitych dzieł Mistrza Pinsla. On bowiem wraz z Meretynem był na usługach Mikołaja Potockiego i zrobił piękny ratusz w Buczaczu, powstały mniej więcej w tym samym czasie co katedralna cerkiew we Lwowie. Był to jednak rozblask w wigilię długotrwałego mroku, jakim stała się austriacka okupacja tak zwanej Galicji (od Halicza) i Lodomerii (ziemi lwowskiej), co przerobiono wkrótce na określenie: „Golicja i Głodomeria”. Ludzie sięgający pamięcią w niezbyt odległe czasy skłonni są do idealizowania panowania Franciszka Józefa oraz całej Kakanii [Ta żartobliwa nazwa wywodzi się od nieustannego posługiwania się skrótem K. und K., czyli Kaiserlich und Kóniglich, co oznacza: cesarsko-królewskie.] a przecież poprzedzały je mroczne okresy władztwa despotki Marii Teresy oraz „oświeconego” absolutyzmu obu Józefów i Leopolda II, a w gruncie rzeczy chytrego reakcjonisty - księcia Metternicha, epizod z 1809 r. zaś, kiedy to do miasta wkroczyły wojska Księstwa Warszawskiego, trwał zaledwie kilka tygodni. Niemniej świadomość odrębności narodowej i pragnienie odzyskania wolności i niepodległości były w mieście bardzo silne i choć Galicja nie wzięła udziału w powstaniach listopadowym i styczniowym, to jednak wspierała je w miarę swych możliwości. Przygotowywała zresztą własne w 1846 r., niejako w przeddzień Wiosny Ludów, jednak unicestwił je chytry i podły manewr władz zaborczych, które na tutejsze ziemiaństwo podburzyły chłopów, a ci w „krwi bratniej” rabacji zatopili przygotowania do czynu zbrojnego. Współudział w działalności niepodległościowej, nurtującej także ambicje narodowe innych poddanych habsburskiej przemocy na razie nie przyniosły widocznych rezultatów, ale nieustanna erozja wielonarodowego mocarstwa powodowała coraz to nowe ustępstwa ze strony władz, czego ukoronowaniem stała się liberalna konstytucja z 1867 r., która dała Galicji szeroką autonomię i udział w parlamencie wiedeńskim. Lwów zaś stał się stolicą całej prowincji, dystansując Kraków i odzyskując energię rozwojową. W mieście zresztą nastąpiły już wcześniej korzystne zmiany: w związku z kasatą zakonu jezuitów, w miejsce ich akademii został powołany do życia w 1784 r. uniwersytet, początkowo z łacińskim językiem wykładowym. W 1780 r. nowy statut miasta uregulował strukturę jego władz, stawiając na ich czele prezydenta, autonomiczny rząd i parlament galicyjski zaś dołożyły starań, by nadrobić zaległości poprzedniego okresu. Widoczny był już coraz szybszy i coraz bardziej nieuchronny zmierzch Świętego Przymierza, powołanego na kongresie wiedeńskim w celu stabilizacji naszego kontynentu. Tymczasem miasto znów rozwijało się dynamicznie, powstawały rozmaite instytucje, stowarzyszenia, wznowiono działalność wydawniczą, wystawienniczą, kwitło życie teatralne i muzyczne. Ożywiło się także życie polityczne, pojawiły się odmienne w swych programach kierunki ideowe, a Lwów określany był wówczas jako „polski Piemont”, z uwagi na to, że liberalizacja stosunków wytworzyła najlepsze warunki do rozwoju myśli i działalności niepodległościowej, nie było tu bowiem tego ucisku politycznego, jaki nie słabł, ale wręcz nasilał się w pozostałych dwóch zaborach (działalność hakaty w pruskim i popowstaniowe represje w rosyjskim). To wszystko sprawiło, że zaczęła się we Lwowie rozwijać nie tylko polska, ale i ukraińska działalność niepodległościowa, ożywiło się życie naukowo-literackie, pojawiły patriotyczno-społeczne organizacje, w których powstaniu ważną rolę odgrywali Iwan Franko, Mychajło Pawlik, Łesia Ukrainka i wiele innych osobistości; zaczęły też się tworzyć warstwa inteligencka i kadra naukowa, a badania nad dziejami i zabytkami Galicji - zarówno o polskim, jak i „rusińskim” rodowodzie - nabrały rozmachu. Ale pojawiły się zarazem, wyraźne animozje, a ruch „moskalofilski”, bazujący na pokrętnych ideach słowianofilskich, prowadził do narastania sytuacji konfliktowych, które miały się dramatycznie ujawnić u schyłku I wojny światowej. Życie naukowe i artystyczne wpłynęło na utworzenie we Lwowie bardzo ważnych dla bytu naszego narodu instytucji. Przede wszystkim powstały tu towarzystwa naukowe o doniosłym znaczeniu. Po przejściowym kryzysie odrodził się tutejszy uniwersytet, dla którego wzniesiono w latach 1842-1844 nowy gmach; uczelnia powoli zwiększała zakres wykładów w języku polskim, wprowadzono też ukraiński jako język równoprawny z polskim, łaciną i niemieckim. Katedrę literatury ruskiej utworzono na uniwersytecie w 1849 r., a dopiero siedem lat później - polskiej. W 1844 r. powstała Akademia Techniczna, którą w 1872 r. przekształcono w Politechnikę. To przy wykorzystaniu kadry jej świetnych profesorów powołano po drugiej wojnie światowej Politechnikę Krakowską i Wrocławską. W 1856 r. powstała w niezbyt od miasta odległych Dublanach Wyższa Szkoła Rolnicza, od 1900 - Akademia Rolnicza. Trwała również uporczywa walka o poszerzanie zakresu języków narodowych w niższym szkolnictwie. Nie sposób, pisząc o instytucjach naukowych (działały tu zarówno polskie, jak i ukraińskie), pominąć jednej o szczególnym znaczeniu: powstałego w 1817 r. Zakładu Narodowego, który od nazwiska fundatora, Józefa Maksymiliana Ossolińskiego, przyjął nazwę Ossolineum. Była to nie tylko znakomita biblioteka, ale także ważny instytut naukowy oraz wydawnictwo. Poza dziełami podstawowymi, a zarazem wspaniałymi, jak Monu-menta Poloniae Histońca - Ossolineum podjęło publikowanie niedrogiej, ogólnie dostępnej, a znakomicie opracowywanej przez najlepszych w kraju specjalistów Biblioteki Narodowej, której dwie serie (jedna klasyki polskiej, druga klasyki obcej), liczące do dziś kilkaset tomów, ukazują się nadal we Wrocławiu, dokąd po wojnie przewieziono sporą część archiwów i biblioteki lwowskiej. Na Śląsk (do Wrocławia, Gliwic i Opola) trafili także specjaliści z lwowskich uczelni, powołując w tych miastach polskie szkoły wyższe. Bujne też było życie teatralne, inicjowane w pierwszej fazie, jeszcze u schyłku XVIII w., przez Wojciecha Bogusławskiego. W latach 1837-1842 powstał klasycystyczny budynek teatru fundowanego przez Stanisława Skarbka. Ponieważ był on moim wujem, więc miałem tam przed wojną darmowy wstęp, tyle że teatr działał już jako kinoteatr i przeżywałem tam wspaniałe chwile na westernach i historycznych „obrazach”, ale raz poszliśmy z moim kuzynem na film Białe niewolnice, surowo zakazany dla nieletnich, bo traktował o jasnowłosych, niewinnych polskich dziewczętach wywożonych do Ameryki Południowej i tam zmuszanych do uprawiania nierządu. Film wydał mi się głupi i nudny, zwłaszcza że nie bardzo wiedziałem, o co chodzi. Dopiero w latach 1897-1900, niejako na zwieńczeniu Wałów Hetmańskich (głównej ulicy i promenady założonej na dawnych fortyfikacjach), powstał nowy gmach teatru, zaprojektowany przez Zygmunta Gorgolewskiego w „klasycznym” teatralnym stylu opery paryskiej. A najwspanialszy czas w dziejach owej świątyni nadpełtwiańskich muz przypadł - analogicznie jak w Krakowie - na okres dyrekcji Tadeusza Pawlikowskiego. I tu znów wspomnienia, czasem bowiem szedłem tam z Ojcem (niezapomniana Aidd), a czasem ze swą klasą (Gałązka rozmarynu Zygmunta Nowakowskiego), i wciąż mam przed oczami suto złocone fiorituri dekoracji balkonów widowni oraz imponującą kurtynę Siemiradzkiego. Nie sposób opowiadać tu o życiu literackim i artystycznym, chciałbym jednak czytelnikowi przypomnieć, że z najbliższych okolic Lwowa wywodził się największy poeta - manierysta - Mikołaj Sęp Szarzyński [Najlepsza jak dotąd monografia wyszła spod pióra J. Błońskiego, Mikolaj Sęp Szarzyński a początki polskiego baroku, wyd. II, Kraków 1996.]. Lwowskimi pisarzami byli w pełnym znaczeniu tego określenia dwaj bracia: Józef Bartłomiej oraz Szymon Zimorowicowie - pierwszy był raczej wierszopisem niż poetą, ale za to kronikarzem miasta, drugi natomiast to autentyczny poeta i autor uroczego zbioru sielanek zatytułowanych Roksolanki (czyli ruskie dziewczęta). Pisarstwem w dawnych wiekach zajmowali się liczni mieszkańcy Lwowa i warto przypomnieć, że wybitnym publicystą i kontrreformacyjnym polemis-tą był sam arcybiskup Jan Dymitr Solikowski. Pisarzy (przede wszystkim Aleksander hrabia Fredro), malarzy (przede wszystkim Artur Grottger), rzeźbiarzy i architektów polskich i ukraińskich wyszło z tego miasta bardzo wielu. Obecne muzeum lwowskie, dziedziczące bardzo wiele po zbiorach Muzeum Dzieduszyckich, m.in. obrazy zabezpieczone w wiejskich rezydencjach, posiada bardzo cenną kolekcję malarstwa polskiego. Na artystach i pisarzach nigdy nad Pełtwią nie zbywało. Nie miejsce tu jednak, by ich wyliczać. Pragnąłbym jedynie zwrócić uwagę na epokę szczególnego nasilenia rozwoju miasta: na okres przełomu stuleci, który wolę nazywać okresem Młodej Polski, a nie secesji, kiedy to miasto zaczęło się wręcz gwałtownie rozwijać, znacznie poszerzać swój obszar i przystrajać się niezwykle wspaniałymi budowlami. My, żyjący w Krakowie jego patrioci, zapominamy, że to wspaniałe skądinąd miasto było w porównaniu ze stołecznym Lwowem jeszcze przed wojną miastem niewielkim i prowincjonalnym. Takie zapamiętałem wrażenie z mych pierwszych tu wycieczek. Wielkomiejskość Lwowa przełomu stuleci jest zresztą do dziś widoczna, pomimo wielu zaniedbań i zarazem źle rozumianej modernizacji. Nie chcę się również wgłębiać w problemy polsko-ukraińskie, które w naszym stuleciu rozegrały się w kilku osobnych, przeważnie tragicznych etapach: wojny polsko-ukraińskiej 1918-1919, wojny polsko-bolszewickiej 1920 r., aneksji wschodnich obszarów Drugiej Rzeczypospolitej przez Związek Sowiecki we wrześniu 1939 r. i wszystkich dramatycznych wydarzeń lat okupacji sowieckiej, hitlerowskiej i znów sowieckiej. Ostatecznie w 1991 r. w wyniku rozpadu Związku Sowieckiego powstała naprawdę niepodległa Ukraina, a rząd polski pierwszy uznał ten fakt niemal natychmiast po jego ogłoszeniu. Pomimo wszystkich złych wspomnień, pomimo bezmiaru wyrządzonych sobie przez stulecia krzywd, stoimy dziś wobec możliwości uregulowania naszych wzajemnych stosunków w sposób możliwie partnerski. Powoli odchodzić będą pokolenia, które tyle od siebie nawzajem wycierpiały. I doprawdy najwyższy już czas, aby Ukrainiec i Polak zasiedli przy wspólnym stole przy ukraińskim barszczu i polskim schaboszczaku, z butelką „horiłki”. WOJEWÓDZTWO RUSKI!, PODOLE I WOŁYŃ Obszar zachodniej Ukrainy prezentuje niezwykłą różnorodność krajobrazową, krainy geograficzne spotykają się tu, łączą i przenikają. W zasadzie dominują równiny, a im dalej ku wschodowi, tym szerzej rozciągają się stepowe pejzaże. Jest pewna nostalgia, ale zarazem tajemnicze piękno tej ziemi tak obficie nasyconej krwią, przeoranej indywidualnymi i zbiorowymi tragediami, a zarazem, jakby otwierającej się swą żyzną urodą. W okolicach Lwowa, tam gdzie uspokaja się burzliwy krajobraz Roztocza, występuje bardzo specyficzne zjawisko głębokich jarów. Przede wszystkim Dniestr porywa i unosi ku Morzu Czarnemu zlewisko rozmaitych - mniejszych i większych - rzek i jego wody rwą głębokim jarem o stromych, dobrze nasłonecznionych brzegach. Hodowano tu winorośl, a pobliskie obszary słynęły ze znakomitych owoców: melonów i kawonów, wiśni, czereśni, jabłek i gruszek. Nie zbywało ui na urodzajach, zboża wytryskały wysoko i bujnie, tak że nawet przelotne klęski nie mogły zamącić naturalnej obfitości darów tej ziemi. A jeśli chodzi o klęski żywiołowe, to pamiętam z lat dzieciństwa jedną szczególnie: klęskę szarańczy. Nadciągała w postaci ciemnej chmury i nie wiedzieć dlaczego akurat w danym momencie i miejscu opadała na ziemię, a miliony owadów - stanowiących coś pośredniego między sympatycznymi pasikonikami a świerszczami - rzucały się z nieprawdopodobnym apetytem na wszystko, co zielone, co soczyste i żywe. Plagę tę tłuczono i palono, ale nie na wiele się to zdawało, miliony żuchw bowiem pracowały niezwykle wydajnie i przeobrażały radosny i żywy krajobraz w wielkie, zimne pogorzelisko. Ale ta cierpliwa ziemia odradzała się z każdą wiosną ponownie, a jej sztandarami stawały się ostre sylwety bodiaków, które tak wybornie malował Jan Stanisławski, z Ukrainy pochodzący profesor krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych; to on prawdziwie nauczył Polaków malować krajobrazy. Jest czymś niezwykłym, jak owe przestrzenie, owe panoramiczne przestrzenie, oddziaływały na artystów. Mówi się o poetach „szkoły ukraińskiej”, o których będę jeszcze pisać, ale należałoby również mówić o takiej samej szkole malarstwa. Dla jednych była to zresztą jednorazowa przygoda, jak na przykład dla Zygmunta Vogla, który na królewskie zlecenie malował piękne miejsca, albo jak dla Norblina czy Orłowskiego, którzy dostrzegali niezwykłą urodę sylwetek jeźdźców kozackich czy tatarskich. Przygodą było też Podole dla Adama Chmielowskiego, późniejszego opiekuna nędzarzy, w 1989 r. wyniesionego na ołtarze jako święty Brat Albert. Po powrocie ze studiów w Monachium Chmielowski namalował jeden jedyny czysto pejzażowy obraz Czarnokozińce z białym dworem przycupniętym w niewielkim jarze pośród rozległej panoramy pól i stepu. Spora liczba malarzy, szczególnie w drugiej połowie XIX w., jako też w okresie Młodej Polski, uległa wręcz fascynacji stepową Ukrainą (o fascynacji górami, zwłaszcza Huculszczyzną, była już mowa wcześniej). I ciekawe, że podlegali jej artyści, którzy wcale z tych terenów nie pochodzili, którzy przybywali tu z innych stron kraju i zarażali się stepową urodą tych ziem i niezwykłością jej mieszkańców. Przede wszystkim zaś piewcami Ukrainy stali się ci malarze, co przeszli edukację w Monachium, gdzie panowała moda na egzotykę i ludowość. Początek owej fascynacji ukrainnej niesie twórczość Juliusza Kossaka. Urodzony pod Krakowem, miał okazję odbyć studia we Lwowie i stamtąd poznać Kresy. A tak się złożyło, że znalazł się pod silnym wpływem Wincentego Pola, ilustrował bowiem jego utwory, i niezapomniane są drzeworyty zarówno do Pieśni o ziemi naszej, jak i Roku myśliwca, a temat Kohorta też się często w malarstwie Kossaka przewija. Kossak to poeta koni, stąd tak wiele u niego scen historycznych z ich udziałem, są też bitwy i zabawy, wyprawy łowieckie, są i portrety znanych osobistości, ale za najbardziej frapujące uważam „portrety” stadnin umieszczone w owym szerokim stepowym krajobrazie. Doskonałym przykładem artysty zauroczonego stepem może być Józef Chełmoński, urodzony pod Łowiczem i później już na stałe związany z Mazowszem i Warszawą. Po raz pierwszy wyjechał na Ukrainę w 1870 r. już jako dojrzały trzydziestoletni mężczyzna i powrócił z tej ekskursji oczarowany. Opowiada o tym jego przyjaciel malarz - Antoni Piotrowski: [...] wrócii jakoś w zimie. W ogromnej swej czapie, w siwej burce, w przepasanej pasem skórzanym bekieszy, trochę kozackim krojem, z fajką w zębach [...]. Siadi do malowania i począł robić Ukrainę. Patrzyliśmy na to, jak na naszych oczach, na niewielkim płótnie kładły się olbrzymie fale stepów, zaroslych zeschłymi bodiakami. Niebo szare, powarstwione chmurami, równoległymi do horyzontu. Przez bodiaki brnęło na koniach kilku mołojców. [...] Bezprzykładna pamięć wzrokowa i siła zatrzymywania wrażeń sprawiły to, że Chełmoński mógł cały obraz zrobić z pamięci. Nie będę tu wyliczał płócien mistrza, przypomnę tylko, że jedno z najsłynniejszych, to, które wisi w Sukiennicach krakowskich, nosi tytuł Czwórka. Przez stepy. Pamiętam wizytę księcia Karola angielskiego w tej galerii, w której miał tylko podpisać księgę honorową miasta, ale spostrzegł w perspektywie ów porywający swą dynamiką obraz i nic sobie nie robiąc z oficjeli ani z „goryli”, niemal podbiegł do Czwórki, dopytując się, czy rzeczywiście były w Polsce takie konie i tacy woźnice? Chciałbym tylko wyznać, że moim ulubionym obrazem kresowym Cheł-mońskiego jest scena Na folwarku; malarz, obdarzony niebywałą pamięcią wzrokową, zarejestrował tu w gruncie rzeczy scenkę rodzajową, ale jak wybornie wpisaną w życie szlacheckiego dworu na Kresach. Inny znakomity malarz, który doświadczenia Kossaka połączył z brawurą Chełmońskiego, to Józef Brandt, wywodzący się z całkowicie spolonizowanej rodziny niemieckiego pochodzenia. Stał się on chyba najdoskonalszym piewcą Ukrainy w jej dniu powszednim (rozmaite sceny z jarmarków, kapitalne Spotkanie na moście), w dniu świątecznym (sceny myśliwskie), a wreszcie w boju (Pojmanie na arkan, Odbicie jasyru, Walka o sztandar turecki). Henryk Sienkiewicz, który chyba także od Brandta czerpał inspirację scen Trylogii, tak o malarzu napisał: Nie ma sobie równego w odtwarzaniu stepów, koni, zdziczałych dusz stepowych i krwawych scen, które się rozgrywały dawniej na owych pobojowiskach. Takie obrazy mówią, bo na ich widok przychodzą na myśl stare tradycje, stare pieśni i podania rycerskie, słowem wszystko to, co było, przeszło, a żyje we wspomnieniach, zaklęte w czar poezji! Brandt jest po prostu poetą stepowym, tak jak był nim Goszczyński, Zaleski, lub nawet Słowacki w Beniowskim. Czasy zmarłe zmartwychwstają pod jego pędzlem, a na widok jednego epizodu mimo woli odtwarza się w duszy cały świat rycersko-kozacki. 0 ile Kossak i Brandt ukazywali nam Ukrainę wojenną, zawadiacką, awanturniczą i bohaterską, o tyle malarze Młodej Polski ukazywali Ukrainę liryczną, sentymentalną, skąpaną w kolorach, jak o tym świadczą obrazy Wyczółkowskiego, Fałata, Axentowicza, Wierusza-Kowalskiego i innych, nad którymi unosi się monumentalna (w sensie zarówno malarskim, jak fizycznym) postać wspomnianego już Jana Stanisławskiego. 1 wreszcie świat wizji romantycznych, stworzony przez... „krakusów”, którzy od strof Słowackiego przywiedli do świadomości im współczesnych postać Wernyhory, stepowego lirni-ka, co nawoływał do wspólnoty naszych dwu narodów. Jan Matejko nadał mu kształt monumentalny pędzlem, a Wyspiański piórem, wprowadzając do bronowickiego dworu tego przybysza z daleka: Ja z daleka - hen od kresów, konia zgnałem. Z daleka, a miałem blisko., I wybrałem Weselisko, Boście som tu jakoś wraz, I wybrałem Ichmość Mości dom, Gdzie ludzie sercem prości. Cofnijmy się jednak raz jeszcze ku czasom, w których dopiero tworzyła się owa wielonarodowa i wielowyznaniowa koleina tamtych rozległych obszarów. Od XVI w. ciągnie się cała generacja konterfektów, takich jak dwa portrety Jana Herburta w pozie modlitewnej, klęczącego (w muzeach Lwowa i Krakowa), lub stojący, ale nadal ze złożonymi rękami Konstantego Korniakta, malowany przez Łukasza Dolińskiego, a wreszcie całkowicie już zgodny z ówczesną modą całopostaciowy Krzysztofa Zbaraskiego. Przy tym wizerunku oraz przy drugim - Bernarda Pretwicza, starosty barskiego, chciałbym się przez chwilę zatrzymać [M. Gębarowicz, Portret XVI-XVIII wieku we Lwowie, Wrocław 1969, s. 29 nn.; dobrą reprodukcję portretu Pretwicza daje M. Walicki, Malarstwo polskie - gotyk, renesans, wczesny manieryzm, Warszawa 1961, tabl. 216.34,] ludzie ci bowiem są charakterystyczni dla swej epoki. Dwaj ostatni z książęcego rodu Zbaraskich: Jerzy i Krzysztof [W. Dobrowolska, Mlodość Jerzego i Krzysztofa Zbaraskich, Przemyśl 1926.] doszli do ogromnej fortuny i znaczenia, zeszli jednak z tego świata bezpotomnie i ród - jak nazwisko wskazuje - wywodzący się ze Zbaraża przestał istnieć na firmamencie Rzeczypospolitej. Gdy w tamtej epoce zaobserwować można tendencję wielkich rodów do osadzania się na wschodnich obszarach (Lubomirscy, Leszczyńscy, Firlejowie i inni), Zbarascy (podobnie jak Ostrogscy i Wiśniowieccy) reprezentują kierunek odwrotny. I zarazem niezwykle szybki awans kulturowy, przeobrażający na wpół dzikich kresowych kniaziów w wykwintnych arystokratów-intelektualistów. Wystarczy wspomnieć, że Krzysztof Zbaraski był uczniem między innymi... Galileusza, Po tym rodzie pozostał Zbaraż, ale ponadto w Krakowie ich pałac (zwany też od ostatnich właścicieli pałacem Potockich), pozostałości dworu w Łodygowicach pod Żywcem oraz niezwykle piękna kaplica przy kościele Dominikanów, wzniesiona w latach 1627-1633 przez braci Castellich, być może wedle projektu Constantina Tencalli. W rodzinie tak typowych dla naszej architektury kaplic kopułowych ma ona zdecydowanie barokowy już kształt, a jej kompozycja (eliptyczna kopuła) i kolorystyka (umiejętne wykorzystanie czarnego marmuru, tak zwanego dębnickiego) wpisuje ją na listę szczególnie cennych zabytków tego obfitującego przecież w starożytne monumenty miasta. Obaj książęta zmarli młodo: Krzysztof, koniuszy wielki koronny, w 1627 r., w cztery lata później Jerzy, kasztelan krakowski. Zdążyli jednak zaznaczyć się w dziejach kraju, zwłaszcza Krzysztof, który wsławił się swym poselstwem do Porty w 1627 r. Towarzyszył mu w tej wyprawie sekretarz-poeta Samuel ze Skrzypny Twardowski, który rzecz całą opisał w poemacie Prze-ważna legacja ks. Krzysztofa Zbaraskiego... wydanym w Krakowie w 1633 r. Rymopis bardzo szczegółowo zrelacjonował ową wyprawę - w której młody poseł wykazał dziwną meszkolancję ogłady i pychy - i nie omieszkał nawet o stroju wspomnieć: Z forgi diamentowej cień ogromnej kity Toczy twarz bohaterską... Znajdujący się w Lwowskim Muzeum Historycznym konterfekt ukazuje magnata na tle kotary i opartego nonszalancko o nakryty wschodnim kilimem stół, na którym znajdują się dwie księgi (zapewne aluzja do zagranicznego wykształcenia) oraz pękaty mieszek z pieniędzmi, a napis informuje, że mieści on niemałą sumę na ową „przeważną legację”. Książę jest przedstawiony monumentalnie, malarz nie zadał sobie trudu, by jakoś udrapować szatę, zresztą delii szytej z cennego brokatu, a podbitej futrem, drapować się nie da, można ją jedynie na tyle odchylić, co właśnie czyni portretowany, by ukazać przywieszoną do pasa karabelę o zdobnej rękojeści. Twarz jest dostojna, w pewnym sensie „batoriańska”, a na futrzanej czapce pyszni się zaiste monarszy klejnot (forga) przytrzymujący kitę. W sposobie malowania pojawia się element jakby zaczerpnięty z malarstwa wschodniego, coś z ikony, w którą przeobrażono modela. Oczywiście sam typ portretu wywodzi się z malarstwa zachodniego i w sposób zachodni, choć wyraźnie linearny i płaszczyznowy, jest malowany. A jednak mamy tu konterfekt osoby niemal sakralizowanej i trudno się dziwić, że ten właśnie typ portretu został przejęty przez całe malarstwo ukraińskie i że zyskał tu nazwę „parsuny” - czyli persony [Pisał o tym M. Gębarowicz (Portret... s. 31 i n.): „Szukając źródeł takiego kształtowania formy artystycznej, mimo woli zwracamy się do rusko-bizantyńskiego malarstwa cerkiewnego, które zna i czasem stosuje podobną technikę, znakomicie zresztą odpowiadającą założeniom stylowym tej sztuki. [...] I chociaż postawy twórczej jej autora (chodzi o twórcę przywiezionej jako analogia ikony)’ i autorów obu omawianych tu portretów ze zrozumiałych względów nie można utożsamiać, to jednak wydaje się wysoce prawdopodobne, że w poszukiwaniu rozwiązań pewnych zagadnień formalnych obaj portreciści niedostatki swej wiedzy i umiejętności malarskiej wynagradzali częściowym naśladowaniem techniki wschodnioeuropejskiego ikonopisu”. Na to samo zwracałem uwagę, pisząc o Oriencie i orientalizmie w kulturze staropolskiej, w: T. Chrzanowski, Wędrówki po Sarmacji europejskiej, Kraków 1988, s. 181 i n] Zresztą portret wcale nie był obcy sztuce bizantyńskiej: od mozaik w Rawennie po portrety fundatorów w cerkwiach rumuńskich, a u nas chociażby w kaplicy Trójcy Świętej na zamku w Lublinie podobizn możnych i mniej możnych naliczyć da się setki. Istnieje teoria, że źródłem ikony „portretowej” są grobowe podobizny z egipskiego Fayum. Drugi fascynujący portret, a właściwie dwa jego warianty: całopostaciowy i popiersiowy, które, niestety, zaginęły w czasie okupacji hitlerowskiej, powstał zapewne jeszcze w drugiej połowie XVI w. Wyobrażał słynnego kresowego zagończyka, starostę barskiego Bernarda Pretwicza herbu Wczele [T. Dobrowolski, Polskie malarstwo portretowe. Ze studiów nad sztuką epoki sarma-tyzmu, Kraków 1948, s. 74 i n. i tablica 58 (wersja całopostaciowa); wersję popier-siową podaje M. Walicki, op. cit. (zob. przypis 34). I ja też o nim pisałem: T. Chrzanowski, Portret staropolski, Warszawa 1995, s. 21.] Był to mąż waleczny, a wojacka surowość bije z jego lic o ponuro zwisających wąsiskach i krzaczastych brwiach nad świdrującymi oczyma. Pochodził ze Śląska, ze zniemczonej rodziny polskiego lub czeskiego pochodzenia (von Prittwitz), ale przeniósłszy się na Kresy, zyskał sobie uznanie i sławę, która najlepiej wyraża się w charakterystycznym dwuwierszu: „Za czasów pana Pretwica, Spała od Tatar granica.” - co Niesiecki dopełnia następującym komentarzem: „Z Mikołajem Sieniawskim naprzód Tatarów i Wołochów płaszał, a po tym swoim duktem tychże zdobyczą obfitą objuczonych aż pod Oczaków gonił w roku 1541, a inszych czasów na siedemdziesiąt potyczek z nimi odprawił, zawsze z powodującym się szczęściem. [...] Tychże pod Torubem i Rastawicą dobrze przetrzepał, a Kozaków pod Piastkowem”. Na tych dwóch przykładach ludzi sławnych chciałem pokazać dziwne koleje losów tych, co z owych ziem pochodzili, jako i tych, co tu szukali fortuny, sławy i wyładowania dzikiego temperamentu. Niech więc ów przegląd dopełni konterfekt nieznanego z imienia i nazwiska szlachcica, którego określenie jako Dymitra Wiśniowieckiego, zwanego „Bajda”, Gębarowicz w cytowanym studium odrzucił. [M. Gębarowicz, Portret... s. 45 i n. i tablice nr 25, 26. Obraz ten, znajdujący się w Muzeum Krajoznawczym w Ostrogu, zdobi okładkę wspomnianej już mojej książeczki o staropolskim portrecie.] Imponujący brzuchacz w pąsowej delii, trzymający w jednej ręce głowicę karabeli, w drugiej buzdygan, spoziera na nas wzrokiem nie wróżącym miłego spotkania. Srogi łeb o rączych oczkach i poniekąd tatarskiej krągłoś-ci, podgolony jest wysoko i tylko na jego czubku kruczoczarny osełedec piętrzy się dumnie. Malarz, nawet jeśli nie był to żaden kresowy Rubens czy Frans Hals, potrafił w tym konterfekcie dobrze zaprezentować sylwetkę mości pana zarówno w jej cielesnym, jak psychicznym wymiarze. Nasza wiedza o ludziach tamtych czasów jest zresztą nader szeroka: uwieczniano nie tylko „panów braci”, ale także Ormian (portrety trumienne, np. Krzysztofa Roszko-Bogdanowicza), Rusinów świeckich (portrety seniorów Bractwa Stauropigialnego lub epitafium Fedii Stefanykówny) i duchownych (chorągiew pogrzebowa Joela Maniowskiego, igumena uluckiego), zdarzyło się też i tak, że w 1747 r. namalowano podwójny portret chłopów: Teodora i Magdaleny Żemełków z Rozodołu, a to z uwagi na ich wiek, oboje bowiem dożyli - na ową epokę wyjątkowego - stulecia swych urodzin [Jak wyżej, s. 88 oraz 109 i n. i odpowiednie ilustracje.] O tamtych czasach i ludziach mówią nam też pomniki, ponieważ od schyłku XVI w. wlewa się tu szeroką falą moda na nagrobki przedstawiające zmarłych w pozie półleżącej, zwanej „sansovinowską”. [Od dwóch rzymskich nagrobków, dzieł Jacopa Sansovina, w rzymskiej bazylice Santa Maria del Popolo.] a chyba najdalej na wschód wysuniętym przykładem takowego jest monument kniazia Konstantego Ostrogskiego w kijowskim soborze Sofijskim. Charaktery na tych ziemiach były bujne, temperamenty ogniste, lubiano śpiewać dumki (ich wielbicielem był Jan III, kiedy tylko znajdował chwilę, by uciec do swego ukochanego Jaworowa), ale i za oręż chwytano raptownie, stawano, by bronić kraju, a także, by się pomścić zajazdem na nielubianym sąsiedzie, „siąść mu na gardle” lub przynajmniej ograbić. Istną kryminalną kroniką tamtych czasów jest słynne dzieło Władysława Łozińskiego, wielokrotnie wznawiane (ostatnio w 1960 r.) Prawem i lewem. Obyczaje na Czerwonej Rusi za panowania Zygmunta III. Trzeba przyznać, że niemało było wówczas zawadia-ków i awanturników, z których tylko nieliczni - jak „Diabeł” Stadnicki z Łańcuta - doczekali się pośmiertnej sławy (!). Niezwykłość tamtych czasów ilustruje jedna z licznych awantur opisanych przez autora: oto na dworze jednego z magnatów rezydował Murzyn, i to z honorami przyjmowany, skoro w kontu-szu i przy karabeli chadzał. Ale tak się zdarzyło, że w Przemyślu na moście na Sanie spotkały się dwa wojujące ze sobą stronnictwa i do szabel się porwano, przy czym Murzyn okazał się tak świetny w fechtunku, że partia przeciwna podała tyły i zatrzasnęła się w cerkwi, a wojowniczy Afrykanin omal ze swej czarnej skóry i czerwonego kontusza nie wyskoczył, by tylko dorwać się do przeciwników. Tak więc barwnie było na tych ziemiach, gdzie lud w pokorze (ale bynajmniej nie zawsze) pracował na roli, gdy panowie - czyli bracia szlachta, zarówno „starsi” (czyli magnaci), jak i ci „młodsi” (jednowioskowi czy wręcz „wiechciowi”) - zajmowali się warcholeniem, zabawą, znacznie rzadziej pisaniem wierszy i diariuszy. Czasem synalków stano na zagraniczne wojaże, ale rzadko chodziło w nich o edukację, częściej o polerowanie obycia. Pośród pamiątek polskich w Rzymie natrafiamy na dwa epitafia z portretowymi popiersiami młodych ludzi, którzy tu z ziem ukrainnych trafili, by bardzo młodo zejść z tego łez padołu (warto zaznaczyć, że najniebezpieczniejsza dla przybywających do Wiecznego Miasta „Sarmatów” była malaria, roznoszona przez komary widliszki z przylegających wówczas do miasta błot pontyjskich). W kościele San Agostino spogląda na nas Piotr Andrzej Jazłowiecki, potomek walecznej rodziny z Buczacza, który zmarł w 22 wiośnie życia w 1581 r., a zdążył już był przedtem wziąć po ojcu starostwo czerwonogrodzkie. W kościele Santa Maria in Aracoeli na wzgórzu kapitolińskim przetrwało efektowne epitafium Michała Korniakta, zmarłego w 1594 r. w wieku zaledwie 19 lat. Jest to być może dzieło flamandzkiego rzeźbiarza, Nicolasa Mostaerta, lub Francuza, Nicolasa Cor-diera. Przedstawiony tam młodzieniec pochodził z greckiego rodu, który do Lwowa przybył z Krety, a od króla Stefana uzyskał indygenat z herbem Crucinio, czyli Krzyż. Później ród ten rozsiadł się w ziemi przemyskiej i tam wydał kilku wsławionych w wojnach mężów oraz liczne córki, które - z uwagi na bogactwo familii - doskonałe zawarły mariaże, ale sam ród wygasł, gdy ostatni z Korniaktów, Karol Franciszek, Przemyśl przed Kozakami obronił, „bliskie niego pola trupami gęstymi okrył”, a później mężnie w bitwie pod Zborowem stając, zginął z rąk tatarskich. W obu przypadkach z owych rzymskich epitafiów spoglądają na nas marmurowe spojrzenia młodzieńców, którzy wiele w Rzeczypospolitej mogli dokonać, a padli ofiarą żarłocznych widliszków. [T. Chrzanowski i M. Kornecki, Polskie pomniki w świątyniach Rzymu, Warszawa 1994, nr kat. 11 i 15.]. Takich pamiątek, takich świadectw nie tylko męstwa, ale i oddania ojczyźnie - jakże często będącej ojczyzną nie z urodzenia, lecz z wyboru - wskazać można bardzo wiele, zwłaszcza bowiem XVI wiek to czas sławy polskiego oręża, kiedy i wodzów mieliśmy wspaniałych, jak o tym zaświadcza Żółkiew, gniazdo znakomitej rodziny Żółkiewskich, po których liczne jeszcze zachowały się tu pamiątki. Miasto należy do najefektowniejszych, oczywiście po Lwowie, Przemyślu i Jarosławiu, na terenie Rusi Czerwonej. Założył je hetman Stanisław Żółkiewski, znakomity wódz i doskonały gospodarz, uzyskując w 1603 r. przywilej królewski na lokację miasta i nadanie mu obecnej nazwy oraz prawa magdeburskiego. [Pierwotna nazwa brzmiała Winniki. O miejscu tym pisano wiele: w okresie międzywojennym powstały dwie ważne prace: M. Osińskiego, Zamek w Żółkwi, Lwów 1933, oraz E. Hay, Zólkiew, Żółkiew 1936. Ostatnio ukazały się kolejne ważne studia: opis zamku znalazł się w monumentalnym dziele R. Aftanazego, Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej, t. VII: Województwo ruskie - Ziemia halicka i lwowska, Wrocław 1995, s.v., a J. Petrus napisał Kościoły i klasztory rzymskokatolickie w Zólkwi, wydane w cennej serii pod red. J. K. Ostrowskiego: Materiały do dziejów sztuki sakralnej na ziemiach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej, cz. l, t. II, Kraków 1994.] Żółkiewski, poległy pod Cecorą, był przyjacielem Jana Zamoyskiego i niewątpliwie na jego „stolicy” wzorował swoją, miasto bowiem odznacza się jasnym układem urbanistycznym, rozległym rynkiem niegdyś otoczonym podcieniami, a najważniejsze budowle: zamek, ratusz, kolegiata, cerkiew bazyliańska, zespół klasztorny dominikanów, synagoga, otoczone są solidnymi fortyfikacjami z renesansowymi bramami. Po śmierci hetmana Żółkiewskiego włości wraz z miastem przeszły na rodzinę żony: Daniłowiczów, następnie Sobieskich, a Jakub - ojciec przyszłego króla - wiele starań włożył w upiększanie zespołu. Jan III też zresztą chętnym tu był gościem i również dbały o splendor rodziny, upamiętnił przodków pomnikami w kolegiacie oraz obrazami ukazującymi ich przewagi wojenne (wielkie obrazy Marcina Altomontego - Bitwa pod Wiedniem i Bitwa pod Ostrzyhomiem, Szymona Boguszowicza - Bitwa pod Kluszynem, a Bitwa pod Chocimiem, przypisywana Kaestlerowi, znajduje się dziś w zbiorach na zaniku w Olesku). Po monarsze w Żółkwi rezydował jego syn Jakub, potem jednak miasto przeszło w posiadanie Radziwiłłów, którzy czas jeszcze jakiś utrzymywali rezydencję w dobrym stanie, ale za Karola „Panie Kochanku” zaczęła się degrengolada, zakończona sprzedażą wszystkiego: miasta i jego urządzeń, pałacu itd. Sprzed wojny pamiętam Żółkiew jako miasto dość zadbane i efektowne, dalsza dewastacja nastąpiła w czasach okupacji i przedłużyła się na pierwsze lata powojenne. Dopiero obecnie zaczyna się ta sytuacja powoli poprawiać: naukowcy ukraińscy prowadzą tu badania architektoniczno-archeologiczne, odnowiono kilka budowli zabytkowych (m.in. piękną attykową synagogę), do kultu przywrócono obie świątynie katolickie i kolegiata odzyskuje swą wspaniałość. Niestety, zamek nigdy już swej dawnej świetności nie odzyska, użytkowany bowiem jako koszary i magazyny, utracił całą arkadową artykulację swej głównej elewacji dziedzińcowej z wysuniętą loggią, mieszczącą klatkę schodową ozdobioną posągami najsłynniejszych osobistości z tym miejscem związanych. Jest jednak pewien element, który chciałbym szczególnie podkreślić: główni fundatorowie i mecenasi Żółkwi bywali częściej „w polu” niż w domu i cały wysiłek realizacji pięknych mężowskich zamierzeń spadł na małżonki wojowników, i to im należy się sława za tę kreację, którą stało się miasto wraz ze swymi świątyniami i rezydencją. Jakże często, także i później, na barki kobiet spadała odpowiedzialność za kierowanie dobrami, za realizację mężowskich marzeń, zwłaszcza wówczas, gdy ginęli oni w zrywach niepodległościowych lub stawali się ofiarami więzień czy zsyłek. Kobiety polskie nie tylko wychowywały nowe pokolenia, gospodarowały i stały na straży domowego dostatku, ale także potrafiły brać udział w wojnach, czego dowodem jest postawa Anny Doroty Chrzanowskiej, żony komendanta twierdzy trembowelskiej, który w 1675 r. - przerażony potęgą armii tureckiej - chciał się poddać, ale na skutek sprzeciwu małżonki podjął obronę i doprowadził ją do pomyślnego zakończenia. Były oczywiście i negatywne przykłady damskich wcieleń „Diabła” Stadnickiego, jak chociażby owa ksieni panien benedyktynek w Jarosławiu, która sama wymierzała sprawiedliwość (raczej „lewem” niż „prawem”), dokonując zajazdów na niemiłych jej sąsiadów, przy czym osobiście stawała na czele swych sług. Jak już napisałem, charaktery kwitły tu bujnie, czasem wspaniale, czasem dziko i brutalnie. Szlachta kresowa wydawała bowiem wspaniałych wojowników i ludzi prawdziwie miłujących ojczyznę, jak też warchołów i awanturników. A być może tych drugich częściej niż pierwszych. Przede wszystkim jednak szlachta w swej większości była niezmiernie pazerna i znaczna część calamitates regni (nieszczęść królestwa) stąd się właśnie wywodziła. Kochała „pieniążki” (jak o nich pieszczotliwie pisał Mikołaj Rej), co powodowało słabość miast, ograniczanych w ich rozwoju przez jurysdykcję szlachecką, skutkiem tej pazerności była nędza ludu zmuszanego do coraz większej pańszczyzny oraz niedostatek środków na utrzymanie regularnej armii zaciężnej, uzasadniany mitem o potędze „pospolitego ruszenia”, które od dawna manifestowało się głównie notorycznym sejmikowaniem oraz natychmiastowym „podawaniem tyłów”, gdy tylko przeciwnik pojawił się na horyzoncie. Stąd tyle awantur, a nawet poważnych rabunków, których dopuszczały się nie opłacane oddziały wojskowe. Stąd tyle wstydliwych klęsk, jak owo rozgromienie armii polskiej przez Chmielnickiego pod Korsuniem i nad Żółtymi Wodami (1648), kiedy to stale pijany hetman Mikołaj Potocki fatalnie pokierował bitwą, która stała się pierwszym wielkim zwycięstwem Kozaków, wodzowie zaś wzięci zostali do niewoli i wykupieni potem za niemałą sumę. W kilka lat później, w 1652 r., nastąpiła druga i nie mniej sromotna klęska wojsk polskich nad Batonem, gdzie równie nieudolnie dowodził hetman polny Marcin Kalinowski, który w bitwie tej zginął. Kozacy wykupili z rąk tatarskich wziętych tam do niewoli Polaków, następnie wszystkich okrutnie wymordowali, tak że legenda głosiła, iż potem stepem niosły się straszliwe wołania mordowanych: „Jezus, Maryja!” Przypominam o tym nie po to, by uzmysławiać, że historia każdego kraju i każdego narodu ma swe jasne i ciemne strony, że, czcząc wspaniałych bohaterów i pyszniąc się nimi, winniśmy pamiętać i o tym, co nam specjalnej chwały nie przynosi. I nie jest to przypomnienie przegranych bitew - te zawsze są w pewnym sensie losem na loterii dziejów - ale tego, co leżało u ich podstaw: skąpstwa szlachty, która każdego grosza żałowała na ekspensa Rzeczypospolitej, garnąc do własnych mieszków, ile się dało. I dlatego właśnie owe najbardziej zapalne Kresy, pogranicze „Dzikich Pól”, nie posiadały dostatecznego zabezpieczenia: zamków i twierdź było tam stanowczo za mało. Były wprawdzie potężne zamki, takie jak Kamieniec Podolski czy Chocim, starano się też wznosić możliwie nowoczesne fortyfikacje ziemne [A. Czolowski, Kudak. Przyczynki do założenia i upadku twierdzy, Lwów 1926. Budowniczy wykonaj też mapę Polski i trzy mapy Ukrainy, a ponadto zostawił niezwykle cenny opis swych wędrówek po Ukrainie: Eryka Lassoty i Wilhelma Beau-plana opisy Ukrainy, przekład Z. Stasiewska i S. Meller, pod red. i z komentarzami Z. Wójcika, Warszawa 1972.]. Ich skuteczność ukazała obrona Kudaku trwająca siedem miesięcy, w latach 1636-1637. Gdy wreszcie twierdza skapitulowała, jej załogę - wbrew paktowi - Kozacy wycięli w pień, a samą fortecę spalono i już jej nie odbudowano. A przecież na Kresach nie brakło zamków i fortec o naprawdę potężnych założeniach. Były to jednak najczęściej rezydencje prywatne i stąd ich słabość, obrona bowiem, prowadzona przez familie magnackie indywidualnie, nie gwarantowała odpowiedniej siły, by odpierać uderzenia często bardzo potężnych armii. Niemniej zamczysk, dziś już niemal wyłącznie ruin, jest tam wiele i nawet nie sposób wyliczyć wszystkich, ale przypomnijmy chociażby niektóre, takie jak Łuck, Ostróg, Stare Sioło, Jazłowiec, Brzeżany, Wiśniowiec, Brody, Złoczów, Zbaraż, Załoźce, Toki, Tarnopol, Swirz, Olesko, Sidorów, Pomorzany, Mikulińce, Kudryńce, Krzemieniec. Tylko przy jednym zabytku pragnąłbym się chwilę zatrzymać, przy pałacu w Podhorcach, budowla ta bowiem związana jest z jednym z ostatnich wielkich wodzów polskich, a jeszcze do niedawna, jako jedna z nielicznych, zachowała swój dawny wystrój i była najlepszym świadectwem tego, jak rezydowali magnaci [A. Szyszko-Bohusz, Podhorce, „Sztuki Piękne” I, 1925, nr 4, s. 149-164; J. Ross, Kaplica zamkowa w Podhorcach, „Biuletyn Historii Sztuki” XXVI, 1974, nr l, s. 42-53; Z. Bania, Pałac w Podhorcach, „Rocznik Historii Sztuki” XIII, 1981, s. 97-170; R. Aftanazy, Dzieje rezydencji... t. VII, s. 427-490.] Stanisław Koniecpolski, hetman wielki koronny, ród swój wywodził z ziemi sieradzkiej, a dzięki właściwościom umysłu i serca, dobra familijne doprowadził do rzędu najpotężniejszych w Koronie. Był to typowy oświecony magnat swej epoki, który nauki nabyte w ojczyźnie doszlifował w czasie zagranicznej podróży, a potem oddał się całkowicie w służbę wojenną Rzeczypospolitej, poczynając od oblężenia Smoleńska, a kończąc na walkach z Tatarami i Kozakami (zwycięstwa pod Martynowiczem i Ochmatowcem). Gospodarzem był wybornym, pałac w Podhorcach wystawił dla „uciech smacznego wypoczynku po wojskowych trudach”. Budowlę projektował włoski architekt Andrea dell’Aqua, a wystawiono ją w latach 1637-1640, więc wojownik nie nacieszył się nią nadmiernie, gdyż zmarł w 1646 r. Jego wnuk - również Stanisław - darował Podhorce, jak też Brody i Złoczów, blisko spokrewnionemu Janowi III Sobieskiemu, potem rezydencja przeszła na własność Rzewuskich (między innymi legendarnego „Emira”), a wreszcie Sanguszków. Pałac po 1945 r. przejęty został przez Muzeum Historyczne we Lwowie, które się go później zrzekło, w 1956 r. spłonął, grzebiąc w popiołach wspaniały, aż do tego czasu zachowany wystrój wnętrz z boazeriami, kominkami i plafonami, na których były przedstawione najważniejsze przewagi słynnego hetmana. Obecnie pałac jest odbudowywany z przeznaczeniem na szpital, więc to już tylko makieta owej dawnej wspaniałości, która zachowała aż do naszych dni swą pierwotną zewnętrzną okazałość. Jest to wciąż jeszcze wybitny pomnik architektury, w której tradycje renesansu spotykają się z manieryzmem i barokiem, ale równocześnie tylko samo rusztowanie, z którego uszła cała dawna uroda. Niestety, żałosną ruiną jest już dzisiaj inna rezydencja, należąca swego czasu do najwspanialszych na terenie województwa ruskiego: Brzeżany. Dzieje jej są o tyle podobne, że powstała z inicjatywy także jednego z naszych walecznych hetmanów: wielkiego koronnego, Mikołaja Sieniawskiego, który zamek w pierwszej fazie ukończył do 1554 r. Usytuowany jest na wyspie utworzonej przez Złotą Lipę, wypływającą z jednego stawu, dwoma ramionami otaczającą niewielkie wzniesienie, a następnie kierującą swe wody do kolejnego stawu. Grunt był podmokły, trzeba więc było wbijać weń ogromną liczbę słupów dębowych i dopiero na nich posadowiono piwnice, a następnie górne kondygnacje. Początkowo był to zamek o średniowiecznym jeszcze układzie i dopiero kolejni przedstawiciele rodu przyozdabiali go, powiększali, a Adam Mikołaj, hetman polny koronny, umocnił nowoczesnymi holenderskimi fortyfikacjami, co pozwoliło mu odeprzeć w 1676 r. oblężenie Ibrahima Szejtana, który zdobył niemal wszystkie naddniestrzańskie zamki. Ale był to jeden z ostatnich wielkich napadów - wkrótce pod Wiedniem miało się ostatecznie odwrócić koło fortuny. W 1726 r. wygasł ród Sieniawskich, a Brzeżany przeszły w posiadanie innych rodów: Denhoffów, Czartoryskich, Lubomirskich, Potockich. Rezydencja już na początku naszego stulecia zaczęła się chylić ku upadkowi, a miary nieszczęścia dopełniła I wojna światowa, kiedy to w latach 1916-1917 miejscowość znalazła się na linii frontu, a uszkodzona pociskami nieregularna, potężna budowla przeobraziła się w ruinę. O dawnej świetności mówił już tylko kościół zamkowy, ujęty po bokach parą kopułowych kaplic. Wspaniałe było jego urządzenie z malowidłami i sztukateriami oraz imponującym zespołem nagrobków rodzinnych, które w większości wykonał nadworny artysta Sieniawskich, wspomniany już Ślązak, Jan Pfister. Jemu też przypisuje się wystrój sztukatorski oraz portal. Z pierwszej fazy budowy pochodził renesansowy portal bramy, w którym umieszczony napis sławił fundatora, głosząc, że „zamek z kamienia sumptem swym i wydatkami własnymi na chwałę Boga Wszechmogącego i dla obrony wiernych chrześcijan wystawił Roku Pańskiego 1554.[A. CzoJowski i B. Janusz, Przeszlość i zabytki województwa tarnopohkiego, Tarnopol 1926, s. 59-67; M. Gębarowicz, Studia... s. 309-342; R. Aftanazy, Dzieje rezydencji... t. VII, s. 263-282.] Obronne w tych nieustannie zagrożonych okolicach były nie tylko rezydencje i nie tylko miasta. Każdy ważniejszy zespół stawał się zaraz fortecą, gdy tylko wznoszono murowane budynki, a więc jeśli we Włoszech utarło się pojęcie palazzo in fortezza, czyli pałac w obrębie fortecy, to w Polsce należałoby wprowadzić pojęcie chiesa in fortezza lub abbazia in fortezza, czyli inkastelowany kościół, opactwo czy monaster. Nawet całkiem niewielkie zespoły, jak monaster w Podgórzanach pod Tarnopolem, otaczane były murami z basztami. Czasem sama świątynia przeobrażała się w małą fortecę i tak jest w Sutkowcach na Wołyniu, gdzie cerkiew Pokrowska to istna twierdza wzniesiona na rzucie krzyża greckiego o półkolistych zakończeniach ramion, z których każde wieńczy ostrosłupowy dach. Ta świątynia-zamek cała zwieńczona jest wysuniętym gzymsem arkadowym, mieszczącym strzelnice, zresztą wszystkie otwory są tu strzelnicami. Kiedy powstała ta nader oryginalna budowla? Literatura ukraińska podaje datę erekcji 1467 r., ale budzą się wątpliwości, brak tu bowiem wyraźnych wpływów stylu gotyckiego, który w tym czasie został zaadaptowany przez architekturę rusko-bizantyńską oraz mołdawską. Zupełnie inny charakter ma wspaniały monaster w Międzyrzeczu Ostrogskim, gdzie cerkiew rzeczywiście powstała jeszcze w XV w. i swą gotyckość ujawnia w ostrołukowych oknach z maswerkami, chociaż trójabsydowy układ halowy w typie „piatigławu” nawiązuje do wschodnich rozwiązań i doskonale łączy ze sobą dwie tak zdawałoby się różne tradycje. W latach 1608-1612 powstał klasztor, rozwijający się po bokach fasady dwoma podłużnymi skrzydłami, ujętymi w narożach cylindrycznymi basztami. Całość otoczono murem ze strzelnicami i narożnymi wieżami, które zdają się nawiązywać do machikułowo-attykowego ukształtowania potężnej baszty niezbyt odległego zamku w Ostrogu. Nieco później - w latach 1622-1627 - powstał klasztor i zespół fortyfikacji wokół klasztoru Panien Benedyktynek w Jarosławiu. Formę obronną uzyskiwały bowiem także kościoły rzymskokatolickie, zwłaszcza klasztorne, czego dobrymi przykładami są zespoły Bernardynów w Zbarażu, a szczególnie podominikański w Podkamieniu. Ale najciekawszą budowlą jest klasztor Karmelitów Bosych w Berdyczowie [Bączkowski, Historia pokarmelitańskiego klasztoru i kościola NP Marii w Berdyczowie, Warszawa 1912; Z. Hornung, Jan de Witte architekt kościoła Dominikanów we Lwowie, Warszawa 1995, s. 45-49.] Zbudował go w latach 1737-1754 - znany nam już z kościoła Dominikanów we Lwowie generał Jan de Witte - jako centrum twierdzy, panującej z jednego z nielicznych w tym terenie wzgórz nad całą okolicą. W porównaniu z lwowską świątynią jest ten berdyczowski kościół o wiele bardziej konserwatywny, wywodzący się z tradycji jezuicko-karmelitańskiej [M. Brykowska, Studia nad architekturą baroku. Uktady przestrzenne kościolów karmelitów bosych, „Prace Naukowe Politechniki Warszawskiej. Budownictwo”, Warszawa 1984, z. 87.] ale nie brak mu było monumentalności właśnie w związku z owym wywyższającym położeniem. Nowatorstwem odznaczała się przede wszystkim fasada, lekko wklęsła i poprzedzona dwubiegowymi schodami z tarasem. Było to ważne sanktuarium, w którym czczono obraz oparty na wzorze tak zwanej Matki Boskiej Śnieżnej, ikony znajdującej się w rzymskiej bazylice Santa Maria Maggiore. Kult ikony rozpowszechnił się w Polsce w okresie wojen z Turcją, bowiem tamtemu obrazowi przypisano zasługę wybłagania zwycięstwa pod Lepanto [M. Kornecki, Matka Boska Polska. Adaptacja i rozpowszechnienie typu ikonograficznego obrazu Matki Boskiej Śnieżnej od XVI do XVIII wieku, w: Między Wschodem a Zachodem, cz. III, Kultura artystyczna (Dzieje Lubelszczyzny t. VI), Lublin 1992, s. 365-398.] Obraz berdyczowski został w 1756 r. ukoronowany papieskimi koronami, a niezwykle wspaniałe uroczystości z tym związane udokumentowano w wyjątkowej na polskie warunki książce, bogato zdobionej rycinami wykonanymi przez Tomasza Rakowieckiego, być może również projektanta tej architektury („okazjonalnej”), oraz T. Trockiewicza [J.A. Chrościcki, Architektura okazjonalna XVI-XVIII wieku w Polsce, w: Treści dzielą sztuki. Materiaty sesji Stowarzyszenia Historyków Sztuki, Gdańsk 1966; Warszawa 1969, s. 215-234. Dzieło to nosi, zgodnie z obyczajem baroku, sążnisty tytuł, który w całości cytuje Chrościcki. Ja podam tylko jakże charakterystyczny początek: Obrona i ozdoba ukraińskich krajów. Przecudowna w Berdyczowskim Obrazie Maryja... Berdyczów 1767. Obecnie neguje się dotychczas przyjmowane autorstwo G. Trześ-niewskiego.] Na ową wspaniałą uroczystość wybudowano specjalnie kaplicę („szopę koronacyjną”), skąd wyruszyła do kościoła procesja, mijając po drodze osiem bram, wystawionych przez rozmaite urzędy i persony. Każda z bram miała inną formę i inną ikonografię, a ponoć najoryginalniejsza była siódma, wystawiona „imieniem Berdyczowskiej Fortecy”, „najwspanialsza i najkosztowniejsza, bo cała z drewna rżnięta stolarską robotą”, a formę nadano jej zgodną z charakterem fundacyjnym: była to architectura militaris z działobitniami i posągami uzbrojonych aniołów. Samą świątynię suto przyozdobiono wewnątrz kotarami, paludamentami i świecami, a w sposób niezwykły przystrojono fasadę, całkowicie pokrywając ją dużymi malowidłami przedstawiającymi rozmaite cuda związane z obrazem, który ukazywał się szlachcie i wojsku, a czasem nawet przyczyniał do pochwycenia wrogiego szpiega. O wiele mniej efektowne od samej uroczystości było to, że wkrótce potem korony z kościoła skradziono, sprawcy zaś nie uchwycono. Nihil novi sub sole. Bujne były dzieje Berdyczowa, ogromną w nich rolę odgrywały klasztor oraz garnizon zajmujący sąsiadujące z kościołem zabudowania. Klasztor spełniał także funkcję edukacyjną, wsławił się swą drukarnią, w której ukazała się wspomniana księga z opisem uroczystości koronacyjnych i gdzie drukowano również słynne w pewnym okresie kalendarze berdyczowskie oraz ulotne druki i obrazki dewocyjne. Kiedy w XVIII w. nadano miastu prawa jarmarczne, stało się ono żywym ośrodkiem handlowym, w związku z czym zaczęła się tu coraz liczniej osiedlać ludność żydowska. Jerzy Stempowski w swych wspomnieniach skreślił znakomity obraz przedrewolucyjnego kresowego miasta, w którym wieczorami część Żydów podążała do synagogi, a część zbierała się na wspólnym czytaniu dzieł Marksa i Engelsa. Nie potrafię natomiast wyjaśnić genezy powiedzonka: „Pisz na Berdyczów”, co oznaczało pisanie donikąd, na wiatr. Jednym z arcydzieł kresowych w zakresie architektury monastycznej jest ławra Poczajowska, zbudowana w latach 1771-1785 na zlecenie Mikołaja Potockiego wedle projektu Gottfrieda Hoffmana przybyłego z Wrocławia, ukończona przez Piotra Polejowskiego - architekta i rzeźbiarza lwowskiego [J. E. Dutkiewicz, Fabryka cerkwi Wniebowzięcia NMP w Poczajowie, „Dawna Sztuka” II, 1939, passim.] Już w XV w. zaczęły tu powstawać, jak w ławrze Peczerskiej w Kijowie, kaplice w podziemnych pieczarach, ale prawdziwy rozkwit nastąpił dopiero w XVIII w., kiedy to niepomiernie rozwinął się kult czczonego tu obrazu (ikony?) Matki Boskiej z Dzieciątkiem w typie „Umilenja” (przytulenie Dzieciątka do Rodzicielki w geście głębokiej miłości macierzyńskiej). Wkrótce po berdyczowskiej koronacji obrazu nastąpiła analogiczna w ławrze Poczajowskiej, co dokumentuje miedzioryt z 1773 r. Na jego podstawie można wnioskować, że program był podobny: wielka procesja podążyła do cerkwi na wzgórzu także przez szereg okazjonalnie wystawionych bram. Maszerowały oddziały wojskowe, bito z dział, a wielmożni jechali karetami. Wspaniałość kształtu architektonicznego zespołu przypada na okres, kiedy tu żyli mnisi bazyliańscy greckokatoliccy. Fundatorem, jak wspomniano, był „sławny starosta kaniowski Mikołaj Potocki, okrutnik i dziwak, morderca i fundator klasztorów, o którym pamięć pozostała w licznych opowieściach i pieśni żałobnej o bondarównie, znanej szeroko po całej Rusi...” - pisał Jan Stanisław Bystroń [J. S. Bystroń, Dzieje obyczajów w dawnej Polsce. Wiek XVI-XVIII, t. I, Warszawa b.r., s. 41, tabl. po s. 336.] Władze carskie, likwidując unię, osadziły tu mnichów prawosławnych, a w ślad za tym poszły pewne zmiany, jedne fatalne, jak wymiana wystroju wnętrza, kiedy to zniszczono ikonostas w stylu lwowskiego rokoka i zastąpiono go eklektycznym, inne bardziej korzystne, jak budowa wyniosłej dzwonnicy (1886-1871) oraz drugiej cerkwi - Troickiej (1906). Sylweta tego białego kompleksu rozsiadłego na grzbiecie wzniesienia, z kopułą i dwuwieżową fasadą cerkwi Zaśnięcia NP Marii może być zestawiana z najbardziej spektakularnymi budowlami doby baroku, a mnie osobiście kojarzy się z prandtauerowskim klasztorem benedyktyńskim w Melku nad Dunajem. Oczywiście jestem w pełni świadom, jak wybiórczo, jak nieraz wręcz przypadkowo dobieram z przeszłości tej rozległej ziemi postacie, zabytki, fakty i legendy. Nie sposób jednak opowiadać o wszystkim, nie stając się monotonnym gadułą i zachłannym kolekcjonerem drobiazgów z ogromnej rupieciarni historii. Na tej ziemi, jak wielokrotnie podkreślałem, działy się rzeczy wspaniałe i straszne. Wojny kozackie były jednym z takich kataklizmów, w których zadźwięczał oportunizm narodowy panów braci, przeciwstawiających się nobilitacji Kozaków rejestrowych i raz po raz zmniejszających liczebność owych rejestrów, co doprowadziło do dramatu, który może był trudny do uniknięcia, ale przecież możliwy, jak o tym świadczyła spóźniona, niestety, ugoda hadziacka (1658). Ugody tej Kozacy nie przyjęli, pozostając przy postanowieniach uchwały perejasławskiej (1654), oddającej lewobrzeżną Ukrainę pod protektorat rosyjskich carów. Po wygaśnięciu wojen z czasów Chmielnickiego nadal ziemie te stanowiły ognisko zapalne. W XVIII w. rozpętała się hajdamaczyzna (wywodząca się od tureckiego słowa hajdamak - napadać, grabić): Kozacy z lewobrzeżnej Ukrainy przekraczali często ówczesną granicę polsko-rosyjską i łącząc się w niewielkie watahy, napadali na majątki, wsie i miasteczka, mordując Polaków, Żydów i kler unicki. Co pewien czas następowały większe akcje, jak koliszczyzna - bunt chłopsko-kozacki z 1768 r., z przywódcami Maksymem Żeleźniakiem i Iwanem Gonta; doprowadził on do wymordowania około 200 tysięcy tych, o których głosiło hasło hajdamaków: „Lach, Żyd i sobaka - wsie wira odnaka”. Największa rzeź nastąpiła w Humaniu, gdzie schroniła się okoliczna szlachta. Replika strony polskiej była równie bezwzględna: wojewoda Stempkowski nie troszczył się o dochodzenie i każdego podejrzanego o udział w buncie kazał wieszać, ścinać lub - w drodze łaski - karać obcinaniem kończyn. Pamiętać również należy o tym, że zła napytała Rzeczypospolitej szlachta, a zwłaszcza magnateria, która wykorzystywała, jak tylko mogła, ukraińskie chłopstwo. Rosjanie też nie pozostawali tu neutralni, podsycając nienawiść narodową i religijną chytrą propagandą antyunijną. Dopiero rozmiary i okrucieństwo koliszczyzny uświadomiły im, że Kozaczyzna może stać się także dla nich samych zagrożeniem, poparli więc pacyfikację buntu i zesłali Żeleźniaka na Syberię. Ciekawie także rysuje się rola Kijowa w dziejach naszego kraju. To najpierwsze miasto Ukrainy, jej odwieczna stolica, już od połowy XVII w. przestało przynależeć do naszego państwa, chociaż istniało nadal na prawobrzeżnej Ukrainie województwo kijowskie. W Kijowie element polski był zawsze obecny i odgrywał, szczególnie w niektórych okresach, ważną rolę. Sporo bowiem w niedalekich okolicach znajdowało się majątków ziemskich, a szlachta przyjeżdżała chętnie na tak zwane kontrakty, które w okresie karnawałowym gromadziły tych, co pragnęli przeprowadzić korzystne transakcje, jak też i takich, którzy chcieli się zabawić, albo mieli dzieci dojrzałe do swatania. Wielkie interesy i wielkie bale odgrywały znaczną rolę zarówno w życiu miasta, jak i mniejszości polskiej, liczącej się, bo przeważnie zamożnej. Kijów był też miejscem studiów polskiej młodzieży, w związku z czym rozkwitło tu w XIX i na początku XX stulecia życie kulturalne: powstał polski teatr, ukazywała się polska prasa, wychodziły drukiem polskie książki. Miał zresztą Kijów już znacznie dawniej rozwiniętą kulturę inspirowaną wpływami polskimi, a szczególnym tego świadectwem była działalność metropolity Piotra Mohyły (1596-1647), założyciela Akademii zwanej od niego Kijowsko-Mohylańską. Aż do tego momentu prawosławie na ziemiach ruskich było w regresie, przede wszystkim zaś źle funkcjonowała edukacja duchownych, a co za tym idzie - także świeckich. Piotr Mo-hyła (po rumuńsku Movila) był synem mołdawskiego hospodara Symeona, utrzymującego dobre stosunki z Rzeczpospolitą. Człowiek wykształcony w Polsce i być może na Zachodzie, oświecony i dynamiczny, rządził twardo, ale skutecznie podległą sobie Cerkwią i zorganizował pierwszą w pełnym znaczeniu tego słowa wyższą uczelnię w Kijowie. Pamiętnikarz jego czasów i zresztą prawosławny szlachcic ruski Joachim Jerlicz zarzucił metropolicie rozmaite nieprawości, a przede wszystkim to, co Słowian najbardziej bolało i boli, że zgromadził wielki majątek, ale ostatecznie tak kreśli jego portret: „Żył pobożnie, szlachetnie, w umiarkowaniu, w pobożnych dziełach, czuwając zawsze nad nierozerwalnością Kościoła Bożego i pasąc swoje stado, co nie przeszkadzało, że był spragniony chwały tego świata”. Cerkiew prawosławna uznała te zasługi i ostatnio ogłosiła jego kanonizację. Zainicjowana przez niego Akademia rozwinęła się szybko i owocnie. Ponieważ Piotr Mohyła był zwolennikiem polityki lojalistycznej, swe sukcesy życiowe odniósł dzięki poparciu Zygmunta III oraz największych magnatów (z wieloma rodami Mohyłowie byli przez mariaże urodziwych hospodarówien blisko spokrewnieni), a wychowanie w Polsce zwróciło go ku kulturze polsko-łacińskiej, dlatego też popierał naukę języków polskiego i łacińskiego, a w kręgu jego Akademii rozkwitła interesująca literatura w tych właśnie pisana językach [A. Jobert, Od Lutra do Mohyly. Polska wobec kryzysu chrześcijaństwa 1517-1648, przekład E. Sękowska, przedmowa J. Kłoczowski, posłowie Z. Libiszowska, Warszawa 1994; R. Luźny, Pisarze kręgu Akademii Kijowsko-Mohylańskiej a literatura polska, Kraków 1966.] Warto więc przy okazji wspomnieć, że w Rzeczypospolitej początek wydawnictw drukowanych alfabetem cyrylickim wiąże się z przybyłym z Frankonii do Krakowa drukarzem Szwajpoltem Fiołem, który w ostatniej dekadzie XV w. wydał tu cztery księgi w języku starocerkiewnym. We Lwowie dopiero w 1574 r. ukazał się pierwszy druk cyrylicą, w oficynie Iwana Fiodorowa. Druki Akademii Kijowsko-Mohylańskiej odznaczały się wysoką jakością, pozwalano sobie na efektowne sztuczki, np. nadając, przez układ czcionek, utworom wierszowanym formę przedmiotów, w drugiej połowie XVII w. powstały przy oficynie pracownie rytowników, którzy początkowo techniką drzeworytniczą, a później także miedziorytniczą zdobili książki interesującymi ilustracjami. Rytownicy ci bardzo często prezentowali wcale wysoki poziom artystyczny. Najciekawsze wśród tych wydawnictw są druki ulotne, rozliczne weselne panegiryki czy pośmiertne treny pomysłowo stosujące bujną emblematyczną fantazję baroku. Nie sposób też pominąć problemu konfederacji barskiej, wiążącej swe początki z miastem Bar na Podolu, które pierwotnie nazywało się Rów (lub Rów) od płynącej tędy rzeki, dopływu Bohu, ale któremu nową nazwę nadała królowa Bona, jako upamiętnienie jej włoskiej dziedzicznej siedziby. Bonie zawdzięczało też miasto swe znaczenie jako twierdza nieustannie zagrożonego pogranicza. W 1768 r. zawiązana tu została zbrojna konfederacja wymierzona przeciwko Stanisławowi Augustowi i wspierającym go Rosjanom. Założycielami byli magnaci, m.in. Krasińscy, później dołączył osławiony Karol Radziwiłł „Panie Kochanku”. Powstanie ogarnęło wkrótce Ukrainę i Małopolskę, ciągnęło się następnie przez cztery lata (ostateczny cios zadała mu koliszczyzna), przynosząc więcej strat niż korzyści. Tragedia konfederacji barskiej polegała na anachronicznej postawie ideowej jej uczestników, na niedopuszczalnym już w epoce oświecenia konserwatyzmie. Początkowo głównym celem barszczan była obrona „złotej wolności”, czyli stanowych przywilejów, wrogość wobec dysydentów i pragnienie osadzenia na tronie w miejsce „Ciołka” kogoś z dynastii saskiej (Wettinów), którą szlachta wspominała jako gwarantującą idealny wywczas: „Za króla Sasa jedz, pij i popuszczaj pasa”. Element prawdziwego patriotyzmu, przeciwstawiającego się narastającej moskiewskiej dominacji, pojawił się niejako na drugim planie i wymuszony został wówczas, gdy przeciwko konfederatom stanęła - obok wojsk królewskich - armia carska. Militarna klęska konfederacji wynikała stąd, że przyłączające się do niej masy nadal wierzyły w mit pospolitego ruszenia, a tymczasem były to oddziałki niezdolne do stawienia oporu regularnej armii. Jak zwykle w naszym kraju, pierwszeństwo dano kultowi niekompetencji oraz wierze w opiekę Boskiej Opatrzności, dlatego w czasie całej tej wojny domowej sukcesy barszczan należały do wyjątków, a klęski do reguły, chociaż pośród dowódców były jednostki wybijające się talentami militarnymi, jak Kazimierz Pułaski (późniejszy bohater wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych), Sawa Celiński i Maurycy August Beniowski, ale wojsko nie było wojskiem, tylko gromadami nieprzeszkolo-nych cywilów. Inną jeszcze przeszkodą było dowództwo - tak zwana Generalność, w łonie jej bowiem ścierały się pomiędzy sobą rozmaite ugrupowania magnackie, które po upadku Baru osiadły bohatersko poza granicami kraju (Preszów, Cieszyn) [W. Konopczyński, Konfederacja barska, t. I-II, Warszawa 1936-1938.] Jednym z przywódców duchowych konfederacji, organizatorem powstania na Podolu i wreszcie obrońcą Baru był ksiądz Marek Jandołwicz (Jandowicz), karmelita trzewiczkowy, słynny kaznodzieja, który po poddaniu twierdzy Bar został na sześć lat uwięziony przez Rosjan, a po powrocie dożył sędziwego wieku i zmarł w Horodyszczu w 1796 r. Jego portret przechowywany jest w klasztorze Kapucynów w Nowym Mieście nad Pilicą. Spoglądają zeń wpółprzymknięte, ale bystre i uważne oczy, biała broda nadaje zakonnikowi wyraz powagi i hieratyczności. Był ksiądz Marek niewątpliwie wybitnym, bo pełnym zapału kaznodzieją, umiał przekonywać, a nawet porywać, należy jednak sądzić, że w ślad za tym nie szła jakaś głębia duchowa. Zresztą niech przemówi jego własny tekst: błogosławieństwa, które spisał dla Michała Krasińskiego: W Imię Jezus, Pokój Chrystusów, miłość jego, zdrowie doskonałe, straż Aniołów świętych, zachowalność w wojnie, ocalenie w potyczkach, odkrycie w zdradach, dar Ducha Świętego w komendach etc., etc., etc.. I Boskie tobie, Michale, rycerstwu, podjazdom, wyprawom, objażdżkom, impetycjom, zdradom, natarczywościom, niebezpieczeństwom, nieprzyjacielskim odwagom etc. Krwią Chrystusową surowy ordynans daję: won, precz na ustęp, każę i przymuszam. A to na fundamencie przymierza między mną a obywatelami niebieskimi zawartego i zaprzysiężonego. Bądź zdrów. Marek m. p. Faktem jest, że ów kaznodzieja barski stał się legendą romantyzmu, co najwspanialej wyraziło się w poemacie dramatycznym Juliusza Słowackiego Ksiądz Marek [S. Treugutt, Książę niezłomny na murach Baru, w: Przemiany tradycji barskiej, Kraków 1972. Zob. także: K. Górski, op. cit., s. 251 i n.] Faktem jest także i to, że owa konfederacja, tak negatywnie oceniana przez współczesnych historyków z Konopczyńskim na czele, odegrała jednak w dziejach naszego kraju również bardzo pozytywną rolę. I prawdą jest to, że jej następstwem był przeprowadzony po ostatecznym upadku partyzanckiej przeważnie wojny pierwszy rozbiór Polski, ale również prawdą jest, że wyzwoliła ona poczucie prawdziwego i wcale nie stanowego patriotyzmu. Po konfederacji pozostała zresztą wspaniała poezja, gorąca i natchniona, a niektóre strofy weszły na stałe do narodowego śpiewnika. Oto kilka zwrotek najsłynniejszej, jak i inne anonimowej, Pieśni konfederacji barskiej: Stawam na placu z Boga ordynansu, Rangę porzucam dla nieba wakansu, Dla wolności ginę, wiary swej nie minę, Ten jest mój azard. Krzyż mi jest tarczą, a zbawienie łupem, W marszu zostaję; choć upadnę trupem, Nie zważam, bo w boju - dla duszy pokoju Szukani w ojczyźnie. [...] Być nie nowina Maryji puklerzem, Zastawić Polskę, wojować z rycerzem, Przybywać w osobie, sukurs dawać tobie, Miła ojczyzno! W polskich patronach niepłonne nadzieje, Zelantów serce niechaj się nie chwieje, Gdy ci przy swej pieczy miecze do odsieczy Dadzą Polakom. Z oskarżeniem przeciwko konfederatom jako sprawcom pierwszego rozbioru wystąpił już Stanisław Trembecki, niezwykle uzdolniony, ale - wskutek utracjuszostwa - niezmiennie dworski poeta, wychwalający - póki panował - Stanisława Augusta, a potem nadworny wierszopis jednego z czołowych targowiczan - Szczęsnego Potockiego, w jego wspaniałym pałacu w Tulczynie spędził ostatnie lata swego życia. Tam też - niewątpliwie na zlecenie mecenasa - napisał słynne poema Sofiówkę, gdzie w sposób klasycystyczny, ale zarazem protoromantyczny opisywał słynny krajobrazowy park, który magnat założył dla swej „pięknej Bitynki” Zofii w latach 1795-1800 w okolicy Kumania. Zgodnie z duchem czasów, po malowniczych i sztucznie uformowanych wertepach, przez które mkną w pianach wzburzone wody, wiodą czytelnika mitologiczne i bajeczne postacie, a nad wszystkim unosi się duch urodziwej kobiety, która życie miała burzliwe, ale i szczęśliwe, całkiem odmienne od losów Gabrieli Komorowskiej, ukochanej Szczęsnego, której śmierć spowodował okrutny teść. Sofiówka istnieje do dziś i jest dobrze zadbana przez Instytut Rolniczy. Komorowska została bohaterką jedynego większego utworu, jaki nam pozostawił Antoni Malczewski, jeden z „przeklętych” poetów romantycznych, który zmarł młodo (w wieku 33 lat), w opuszczeniu i nędzy, choć świetnie się zapowiadał. Dramat młodej dziewczyny, utopionej przez nasłanych siepaczy, opisał w 1824 r. w poemacie Maria - powieść ukraińska i jest to zarówno pierwsza w duchu bajronowskim napisana „powieść poetycka”, jak też pierwszy utwór wyraźnie adresowany przez autora do stron rodzinnych, inicjujący więc ową „szkołę ukraińską”, która wydała kilka prawdziwych talentów i rozbiła nad stepami „banię z poezją”. Józef Edward Dutkiewicz przez czas jakiś był w okresie międzywojennym konserwatorem wojewódzkim na Wołyniu. Mówił mi kiedyś, że jednym z najpiękniejszych miast, jakie oglądał, był Krzemieniec. Powiadał: „Tam, panie Tadeuszu, można było byle gdzie zwrócić obiektyw aparatu fotograficznego i miało się przepiękne zdjęcie”. Chodziło o wyjątkowo malownicze zestrojenie natury, a więc wzniesień (z Górą Bony i ruinami zamku) oraz architektury. Niewątpliwie najefektowniejsze są tu budowle sakralne: kościół pofranciszkański o reliktach jeszcze średniowiecznych, ale pięknej i bogatej fasadzie późnobarokowej, oraz zespół dawnego kolegium jezuickiego. Projektodawcą tego kompleksu, wzniesionego w latach 1731-1743 z fundacji książąt Wiśniowieckich, był jezuita Paweł Giżycki. Całości nadał, podobnie jak to miało miejsce w wielu klasztorach doby baroku, iście pałacowy charakter. Świątynia o dwuwieżowej falującej fasadzie jest tu elementem centralnego, wspaniałego założenia ze skrzydłami akcentowanymi niższymi wieżami i ryzalitami. Krzemieniec zasłynął i przeżył swój piękny okres dzięki działalności Tadeusza Czackiego z Porycka (położonego na południe od Włodzimierza Wołyńskiego), który zostawszy wizytatorem szkół guberni wołyńskiej i kijowskiej, założył tu w 1805 r. gimnazjum, podniesione wkrótce do rangi liceum, ale zlikwidowane w ramach popowstaniowych represji w 1832 r. (Czacki zmarł przedwcześnie w 1813 r.). Rola, którą ta uczelnia, nie darmo zwana „wołyńskimi Atenami”, odegrała, była ogromna: wyszło stąd bardzo wielu ludzi zasłużonych dla kultury i podtrzymywania świadomości narodowej. Sam Czacki był wybitnym historykiem, zwłaszcza pasjonowały go dzieje prawa, zgromadził wspaniałą bibliotekę w Porycku, ale to wszystko uległo w czasach wojen zniszczeniu lub rozproszeniu [M. Rolle, Ateny Wolyńskie, Lwów 1923.] W krzemienieckim Liceum pracował kilka lat Euzebiusz Słowacki, i to właśnie w Krzemieńcu, owych „wołyńskich Atenach”, przyszedł na świat w 1809 roku Juliusz Słowacki. Przebywał tu krótko, ale wniósł do tego miasta i w ogóle do całej Ukrainy tęsknotę i fascynację, która miała zaowocować dziełami poetyckimi należącymi do największych jego osiągnięć. Ale chciałbym tu tylko przypomnieć te doskonale zresztą znane strofy, które poeta ułożył do sztambucha młodziutkiej Zosi Bobrówny: Niechaj mię Zośka o wiersze nie prosi, Bo kiedy Zośka do ojczyzny wróci, To każdy kwiatek powie wiersze Zosi, Każda jej gwiazdka piosenkę zanuci. Nim kwiat przekwitnie, nim gwiazdeczka zleci, Słuchaj - bo to są najlepsi poeci. Gwiazdy błękitne, kwiateczki czerwone Będą ci cale poemata składać. Ja bym to samo powiedział, co one, Bo ja się od nich nauczyłem gadać; Bo tam, gdzie Ikwy srebrne fale płyną, Byłem ja niegdyś, jak Zośka, dzieciną. O romantycznych wizjach Ukrainy, a w szczególności dumkach i balladach Bohdana Zaleskiego, wspominałem już we wstępie. W przeciwieństwie do poprzednio wymienionych, żył długo, pisał wiele, a choć większą część życia spędził na emigracji, o swej prawdziwej małej-wielkiej ojczyźnie nigdy nie zapomniał, a w miarę lat coraz bardziej ją i jej mieszkańców idealizował, nie ma bowiem nic nad nostalgię w pielęgnowaniu miłości do swego kraju. O ile Zaleski - pochodzący z Bohatyrki na Kijowszczyźnie - prezentował postawę liryczną, o tyle Seweryn Goszczyński - syn ubogiego szlachcica spod Kumania (gdzie, nieregularnie zresztą, pobierał nauki u bazylianów) - jest znany przede wszystkim z powieści poetyckiej Zamek Kaniowski, utworu - jak Maria Malczewskiego - owianego ponurobajroniczną aurą, ale ujętego w zupełnie odmienny sposób. Umieścił go bowiem poeta w okresie koliszczyzny i osadził w środowisku zbuntowanych Kozaków; dramat indywidualny sprzęga się tu z wydarzeniami historycznymi o ogólniejszym znaczeniu i po raz pierwszy obserwujemy tamte wydarzenia z punktu widzenia ludu ukraińskiego. Zupełnie inny charakter miała twórczość Wincentego Pola, który wcale nie urodził się na Kresach, ale w Lublinie, nie wywodził się z rodziny polskiej lub ukraińskiej, lecz niemieckiej, jednakże tak gruntownie się spolszczył (poprawiając nawet swe nazwisko, które brzmiało pierwotnie Pohl), że uznać go można za najbardziej patriotycznego poetę swej epoki. Jako geograf (był profesorem tej dyscypliny) napisał Pieśń o ziemi naszej, jako miłośnik przeszłości - Mohorta, gdzie wykreował postać Polaka-patrioty kresowego. I to właśnie Poi, nawet jeśli nie wymyślił, to w każdym razie rozpropagował termin „Kresy”, który tak głęboko przeniknął do świadomości narodowej naszego społeczeństwa. Romantyzm pobudził także poczucie narodowe po stronie Ukraińców: w tym czasie budzi się na wielką skalę ruch dążący do wyzwolenia kraju, do zyskania dlań suwerenności i niepodległości. Tendencje te znalazły wyraz w tworzeniu ukraińskich instytucji naukowych, w zakładaniu czasopism, powstawaniu grup literackich. Ponad innych twórców wyrastał pochodzący z Ukrainy naddnieprzańskiej, z rodziny pańszczyźnianego chłopa, Taras Szewczenko - malarz i poeta, który - odkryty i wykupiony przez artystów rosyjskich - odbył studia malarskie w Sankt Petersburgu, gdzie powstało jedno z jego najsłynniejszych dzieł Hajdamacy (1841), które wzbudziło tyleż zachwytu, co sprzeciwów. W późniejszym okresie został aresztowany przez władze carskie za próby konspiracji i skazany na służbę wojskową, otrzymując zarazem zakaz pisania. W tym okresie spotkał się i zaprzyjaźnił z polskimi skazańcami, między innymi z Zaleskim, co zmieniło jego orientację i skłoniło do propolskich manifestacji przyjaźni, która, jak twierdził, winna zespalać obydwa nasze dążące do wolności narody. Pojawili się też pierwsi ukraińscy uczeni wyraźnie podkreślający swą narodową odrębność, tacy jak Mychajło Hruszewśkyj i Iwan Franko. Zaistniała także potrzeba odbudowania języka narodowego, spychanego nieustannie na boczny tor przez rosyjski. Tu ogromne zasługi położyła tak zwana „ruska trójca”: Markian Szaszkiewycz, Iwan Wahyłewycz i Jakiw Hołowaćkyj, który był pierwszym profesorem literatury ukraińskiej na uniwersytecie we Lwowie. To narodowe odrodzenie Ukrainy nie zawsze spotykało się ze zrozumieniem, chociaż najbardziej oświecone elity starały się o przyjazne stosunki z przedstawicielami bratniej nacji, a Szew-czenko był zaprzyjaźniony z Mickiewiczem, Orzeszkową i kilku innymi wybitnymi twórcami polskimi. Niestety, zaczęły się też zarysowywać narastające z biegiem czasu nieporozumienia czy wręcz wrogość. W Galicji po stronie polskiej dominowała ideologia konserwatywno-nacjonalistyczna, nacjonalistycznych postaw nie brakowało również po drugiej stronie, a wszystko pogarszała polityka władz austriackich, które kierowały się jedną z najstarszych zasad polityki: divide et impera, marząc, by w przyszłości utworzyć państwo ukraińskie, funkcjonujące w ramach habsburskiej monarchii. Te tendencje zrodzone w dobie romantyzmu przejawiały się i w następnych okresach; jeśli można mówić w naszym kraju - jak to określił w tytule swej wystawy Marek Rostworowski - o „romantyzmie i romantyzmach”. Podobnie działo się po stronie ukraińskiej: manifestowano dążenie do wypracowania „stylu narodowego”, popierano wytwórczość ludową lub na ludowej się opierającą, powstawały zakłady tkackie i hafciarskie, rozkwitły rozmaite gałęzie pamiątkarstwa (o czym wspomniałem przy okazji Huculszczyzny), a tak charakterystyczny dla całej Ukrainy haft krzyżykowy, operujący drobnymi, geometrycznymi motywami z przewagą czerni, czerwieni, błękitu i zieleni, przeniesiony został do zdobnictwa sprzętów, a nawet architektury. To wszystko leżało w kręgu zainteresowań nie tylko strony ukraińskiej, lecz polskiej również. Wspomniałem o polskich badaczach kultury ludowej, ale listę tę można by dalej rozwinąć, jeśli więc mówiłem tu o tkactwie, to chciałbym przypomnieć, że kilimami z Kresów jako jeden z pierwszych interesował się wielki kolekcjoner Feliks Manggha-Jasieński, a uczenie opisywał je profesor psychologii Stefan Szuman [S. Szuman, Dawne kilimy w Polsce i na Ukrainie, Poznań 1929.] Nie sposób, choć to niesprawiedliwość okrutna, wymienić wszystkich, którzy się na tym pograniczu, na tych ziemiach „naszych”, w sensie wielowiekowej współegzystencji obu narodów, spotykali przy bezcennej pracy gromadzenia materiałów ich przeszłości dotyczących. Chciałbym tylko - a to kwestia mojego osobistego wyboru, moich prywatnych sympatii - wspomnieć dwóch ludzi: ojca i syna, którzy, choć historią zajmowali się niejako ubocznie, rzec można - amatorsko, to przecież dokonali dzieła ogromnego, ocalając dla potomności te materiały źródłowe, które potem miały przepaść w nawałnicy burz dziejowych. Antoni Józef Rolle (1830-1894), pisujący zazwyczaj pod pseudonimem „Dr Antoni J.”, był z zawodu lekarzem. Większą część życia spędził w Kamieńcu Podolskim jako miejscowy doktor, a wolny czas wykorzystywał na penetrowanie zbiorów i archiwów, przede wszystkim tulczyńskich, ale także zachowanych w innych podolskich dworach. Jeśli Władysław Łoziński był - rzec można - piewcą województwa ruskiego, to „Dr Antoni J.” stał się bardem Podola. W jego ślady poszedł syn - Michał, publicysta i historyk, amator już nie tylko Podola, ale także Wołynia, publikując kilka tomów szkiców o historii i literaturze. [Informacje o Antonim Józefie przedstawił W. Zawadzki we wstępie do jego Wyboru pism, t. I-III, Kraków 1966; o synu zob.: C. Lechicki, Michał Rolle, „Zeszyty Prasoznawcze” 1971, nr 3.] Obok historyków, historyków sztuki, archiwistów, etnografów (wówczas mówiło się „ludoznawców”), poetów i gawędziarzy byli na tych terenach ludzie, którzy w jeszcze inny sposób przyczynili się do pogłębienia wiedzy o przeszłości tych ziem, do udokumentowania ich piękna, do upowszechnienia kultury. Jak już wspomniałem, Lwów stworzył w ubiegłym stuleciu ważne centrum artystyczne, tu także pojawiły się pierwsze wydawnictwa publikujące serie ilustracyjne i propagujące niedawne stosunkowo odkrycie: litografię. Zakład Pillera był jednym z tych ośrodków, które nasyciły galicyjski rynek grafikami, wykonywanymi przez miejscowych artystów, a ukazującymi malownicze widoki i zabytki tego obszaru [M. Opałek, Litografia lwowska 1822-1860, Wrocław 1958.] I pragnąłbym uczcić wspomnieniem człowieka, którego miałem zaszczyt poznać osobiście, a który - podobnie jak wspaniały Mieczysław Gębarowicz godny wdzięcznej pamięci - postanowił nie opuszczać rodzinnego Lwowa, narażając się na przykrości i na zwyczajną nędzę, ale do ostatka starając się być świadkiem tego, co się dzieje w jego ukochanym mieście. Mam na myśli Ludwika Grajewskiego. Pozostawił nam tylko jedno dzieło, lecz dzieło wielkie: bibliografię ilustracji czasopiśmienniczej [L. Grajewski, Bibliografia ilustracji vi czasopismach polskich XIX i początku XX w. (do 1918 r.), Warszawa 1972.] Nie zapomnę drobnych, ale jakże szlachetnych sylwetek obu tych ludzi, z którymi po raz pierwszy miałem okazję spotkać się w czasie wycieczki Stowarzyszenia Historyków Sztuki, prowadzonej przez również niezapomnianego profesora Jana Białostockiego. Nie zapomnę pożegnania ze Lwowem (a lata sześćdziesiąte wcale do błogich nie należały): na wąskiej uliczce, obok słynnego Hotelu George’a (podówczas „Inturist”), przy naszym autokarze zebrała się grupa lwowskich Polaków, wśród nich Gębarowicz i Grajewski, i wszyscy milczeli, wzrokiem tylko sobie przekazując wyrazy uczuć, sympatii i nadziei. Wówczas dostrzegłem coś niezwykłego: że się oczy Białostockiego jakoś tak dziwnie zaszkliły, a nie był on przecież - ten wielki Europejczyk - skłonny do wyrażania swych uczuć w tak nienaukowej formie. Obok uczonych i artystów byli jednak także i tacy ludzie, co jeszcze inaczej kładli podwaliny pod narodową kulturę: Żydzi zakochani w książkach. Przy innej okazji opisywałem, jak to ojciec prowadził mnie we Lwowie na ulice Batorego, ulicę antykwariuszy, którzy prawdziwie kochali książki, a w szczególności polskie. Moim stałym quizem jest pytanie: kto to był Zukerkandel? Pytanie niezupełnie prawidłowe, powinno bowiem brzmieć: kim byli Zukerkandlowie? Analogicznie jak w przypadku Iglów był to interes rodzinny, a lepiej zabrzmi: dynastyczny. Ozjasz założył w Złoczowie księgarnię (1874), a następnie drukarnię (1880). Wydawnictwo przejął po nim syn Wilhelm, a po jego śmierci krewny: Zwerdling, który je prowadził aż do 1939 r. Specjalizowało się ono przez cały czas swego istnienia (a więc niewiele więcej niż pół wieku) w wydawaniu bardzo tanich książeczek w stosunkowo sporych (dwa tysiące) nakładach. Były to integralne teksty klasyków literatury polskiej i światowej (w polskich przekładach), czasem skróty i omówienia, opracowania historyków literatury, a ponadto tak zwane bryki (termin już nieco wychodzący z użycia), a więc pomoce szkolne, i pamiętam, że sam z takowych korzystałem, przede wszystkim w zakresie literatury łacińskiej, bo z tą wspaniałą mową Cycerona, Horacego i mych własnych przodków miałem w lwowskiej „budzie” poważne kłopoty, a na koniec roku szkolnego 1938/39 groziły mi „cwajery” właśnie z łaciny, z niemieckiego i... z robót ręcznych. Ale wracając do Zukerkandlów, to potrafili oni wydać przez czas istnienia firmy ponad dwa tysiące pozycji. I choć nie były to arcydzieła z punktu widzenia edytorskiego, ich znaczenie dla rozszerzenia oświaty w naszym kraju było ogromne, a przecież Złoczów to nie żadna metropolia, lecz zwyczajny, no, może trochę większy od innych „sztetł”. Nie chcę się rozpisywać o tym, co nastąpiło później. W XIX w. moi rodacy przyjmowali z najwyższą niechęcią fakt budzenia się ościennych narodów do własnej świadomości narodowej, do własnej niepodległości, kultywowano źle rozumianą ideę unii naszych narodów. Pamiętam, że w pokoleniu moich dziadków oraz rodziców - nawet jeszcze moim własnym - szerzono aberra-cyjną koncepcję, że nie ma żadnego narodu ukraińskiego, że są Rusini, i że w ogóle nazwę Ukraina wymyślili Austriacy, bo chcą na ukraińskim tronie osadzić jednego z książąt habsburskich; nawet wymyślono dla niego przezwisko: „Wasyl Wyszywany”. Z tego rodzaju opinii, całkowicie ahistorycznych, rosły jedynie zapiekłości, nieporozumienia, a stąd już tylko krok dzielił Polaków od konfliktu z Ukraińcami, którzy - ze swej strony - też się zapiekli w ząbkującym nacjonalizmie. Nie chcę tego przypominać, bo nie ma w tym wszystkim powodu do chwały dla żadnej ze stron. Chyba tylko ten jeden, że Piłsudski, któremu też rodziła się idea unijno-konfederacyjna, podjął z Petlurą wspólne działanie w celu wyzwolenia Ukrainy zarówno spod władzy czarnych, jak i czerwonych, ale smutnym finałem tej akcji był odwrót z Kijowa i wojna, bolszewicką nawałą tocząca się w ślad za armią polską oraz rozbitkami z armii ukraińskiej. I chyba wspomnieć tu wypada, że oprócz rozsławionego w literaturze i sztuce „cudu nad Wisłą”, czyli bitwy pod Radzyminem, należy też pamiętać o obronie Zadwórza, które określono nazwą polskich Termopil, ten bohaterski bowiem czyn polskiego wojska ocalił - wówczas przynajmniej - Lwów przed czerwoną powodzią. Nie chcę także wspominać wydarzeń z okresu II wojny światowej ani tych, co nastąpiły po niej, i zainteresowanych odsyłam raczej do literatury niż do opracowań historycznych, te bowiem jeszcze nie ostygły, a literatura ostygać nie musi. Mam w każdym razie w swojej spiżarni lektur i takie, które gorąco polecam każdemu, kto pragnie dowiedzieć się czegoś 0 tamtych czasach, a chociaż obu tym powieściom zarzucić można pewnego rodzaju ahistoryczność w szczegółach, to jednak nie przestają być straszliwymi dokumentami „czasów pogardy”. Jedną z nich jest książka Leopolda Buczkowskiego Czarny potok (I wydanie 1954 r.), która ukazuje w sugestywny i ekspresyjny sposób tułaczkę, cierpienia, walkę o przeżycie grupy Żydów w latach okupacji hitlerowskiej, rzucone na tło stosunków pomiędzy narodami zamieszkującymi ten zakątek Europy. Powieść Włodzimierza Odojewskiego Zasypie wszystko, zawieje... początkowo nie mogła się ukazać w kraju i została wydana w 1973 r. na emigracji. Spotykałem się z opiniami, że autor przemieszał tu rozmaite autentyczne wydarzenia z fantazją, że takie sytuacje zdarzyć się nie mogły, ale takie jest autorskie prawo, by regenerować oschłość dziejów zmyśleniem. W powieści tej sąsiadują więc ze sobą: partyzantka polska, partyzantka żydowska, sowiecka, oddziały UFA, w gruncie rzeczy okupanci istnieją gdzieś poza horyzontem narracji, niemniej straszliwa wizja zagłady nie znajduje jak dotąd lepszego świadectwa w żadnej ze środkowoeuropejskich literatur. I nie przywołuję tych książek po to, by podsycać wcale jeszcze niewygasłe żary nienawiści wzajemnej, ale po to, by stawały się one świadectwem ludzkiego szaleństwa w epoce szaleństw całej ludzkości. W moim przekonaniu winny one działać jak lekarstwo, jak cudowny napój, który uczy rozumieć, czyli umieć współczuć. Moje pokolenie przeżyło bowiem czas, jaki można zestawić z Sądem Ostatecznym, który w rosyjskim języku nazywa się Straszliwym Sądem. Wizję końca naszego świata przedstawiali chętnie „ikonopiscy” (czyli malarze ikon) i te wizje odnaleźć można na malowidłach, poczynając od XVI w., w skali monumentalnej na „malowanych monasterach” mołdawskich, a także na podkarpackich ikonach malowanych temperą na deskach lipowych wedle stale powtarzającego się schematu. Górną strefę zajmuje sacrum: wokół Chrystusa Pantokratora, czyli Chrystusa Sędziego, gromadzą się ci, którzy wstawiają się za nami, i przeobraża się to w ogromną „Deesis”. Nieco niżej Święty Michał Archanioł - hetman niebieski’ - dzierży wagę, a w dole z grobów powstają umarli i przybierają dawny swój ludzki kształt. Jedni wędrują do Jeruzalem niebieskiej, a drudzy - zbici w „narodowe” grupy - czekają na werdykt, co ich zepchnie w paszczę Lewiatana, na szatański majdan. I grupy te różnią się strojami, a żeby nie było wątpliwości, dodatkowo oznaczone są napisami: pierwsi więc do piekła podążają Turcy, zaraz za nimi Żydzi, a w dalszej kolejności Polacy i Niemcy. A ja tak sobie myślę, że koniec świata wcale nie będzie tak hieratyczny i zbudowany z narodowych niechęci i złorzeczeń, że będzie całkiem zwyczajny, w urodzie normalnego kołowrotu życiowego, i że nikt go nie zauważy, tylko... Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem, Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie, Powiada przewiązując pomidory: Innego końca świata nie będzie, Innego końca świata nie będzie. (Czesław Miłosz) BIAŁORUŚ Oto przykład kraju, który - aż do przedwczoraj - nigdy krajem odrębnym nie był, który - wciśnięty między państwa wielkie (Polska), olbrzymie (Rosja) oraz mniejsze, ale nad podziw wcześnie rozwinięte (Litwa) - zawsze żył jakby w cieniu, a dziś, kiedy się wreszcie na niepodległość wybił, zdaje się zupełnie nie wiedzieć, co z tą zdobyczą zrobić, i najchętniej to by ją puścił w pola i lasy, na wody i bagna, bo jak się z czymś takim obchodzić? Łatwo bowiem pomstować na gnębicieli, zwłaszcza gdy takowi tak bardzo nie gnębią, niż samemu się przy swym gospodarstwie zakrzątnąć. Piszę to z niejakim żalem, a nawet wyrzutami sumienia, bo Białorusinom w ich narodowych aspiracjach nie bardzo pomogliśmy, gdy do niepodległości budziły się zniewolone przedtem kraje Europy Środkowowschodniej. Traktowaliśmy ich jako sympatyczny rezerwat folklorystyczny, choć oni wcale znów tak bardzo sympatyczni nie byli, ale za to mieli swoje własne marzenia i nadzieje. O Białorusinach pisano często i przeważnie serdecznie, a Władysław Syrokomla, który w rzeczywistości nazywał się Ludwik Kondratowicz, uważany jest przez naszych sąsiadów za ich narodowego poetę. Wywodził się z ubogiej szlachty (ojciec, jak się to podówczas mawiało, po drobnych dzierżawach chadzał), szkół zakosztował tylko trochę, ale zostawszy kancelistą w zarządzie dóbr nieświeskich, odkrył w sobie wenę poetycką i odtąd - przez lat zaledwie osiemnaście - parał się głównie pisarstwem, 105 zyskując duże uznanie. Byt to poeta w pewnym sensie ludowy, choć jego bohaterami byli czasem ludzie ze szlacheckich zaścianków (gawęda Jan Dęboróg urodzony). Ale generalnie do szlachty odnosił się krytycznie, wyszydzał ją (słynny Nagrobek obywatelowi), język zaś, typ uczuciowości i toposy jego twórczości wyraźnie czerpały z poezji ludowej, którą właśnie odkrywali etnografowie. A więc - zgodnie z własnym określeniem w tytule jednego z wierszy: Lirnik wioskowy, uprawiał typ twórczości, który wędrował bardziej sentymentalną niż tragizowaną i dramatyzowaną drogą romantyzmu. Ale zacznijmy od początku, czyli od naszego, bo realnego, potopu, jakim były kolejne zlodowacenia, nasuwanie się od strony Skandynawii lodowej czapy, a potem topnienie tych bezmiarów wód, które spływały z zalewanych obszarów albo utrwalały się w podziemnych zbiornikach. Białoruś jest typową krainą przejściową: nie ma wyraźnych granic ani wyraźnie różniących się obszarów, jest to rozległa dolina nafałdowana morenowymi wzniesieniami, które wszelako nie tworzą tu gór, a co najwyżej pasma wysoczyzn. Nie jest to też obszar tak bardzo zróżnicowany w sensie przynależności jego zlewisk, część wschodnia bowiem to zlewisko Dniepru, do którego wpadają Soż, Berezyna, a przede wszystkim Prypeć ze swymi rozlicznymi dopływami, należy więc do Morza Czarnego, gdy do Bałtyku należą zlewiska Dźwiny i Niemna; ten ostatni poczyna się w samym sercu kraju, niezbyt daleko od stolicy: Mińska. Jedynie południe Białorusi, czyli Polesie, ta kraina bagien w gęstym dorzeczu Prype-ci, ma odmienny charakter. To między innymi ta otwartość przestrzeni, nie strzeżonych żadnymi naturalnymi barierami, sprawiła w ciągu stuleci ową polityczną niemoc kraju, który przecież od zamierzchłych czasów wyróżniał się swym własnym językiem i swą własną kulturą materialną. To również nie pozostało bez wpływu na uformowanie się psychiki narodowej, w której element pokory i poddania się losowi stanowił bardzo ważny czynnik, ale - po pierwsze - nie ma żadnej pewności, że istnieje coś takiego jak charakter narodowy, a po drugie - jeśli nawet istnieje, to nikt nie może twierdzić, że nie podlega on zmianom. I jest rzeczą ,106 nie tylko ryzykowną, ale także niestosowną zajmować się sprawami, jakich ani określić się nie da, ani nawet udowodnić, że naprawdę istnieją. Historyczne początki Białorusi wiążą się z Wielkim Księstwem Kijowskim, w którego granicach zaistniał ten obszar, wyłaniający się z dziejów niczym z puszczańskich mateczników dopiero wówczas, gdy z Kijowa dotarło tu chrześcijaństwo w swej bizantyńskiej redakcji. Świadczą o tym najstarsze murowane zabytki, silnie przebudowane świątynie: w Połocku (sobór Sofij-ski, cerkiew monasteru Spaskiego), sobór w Witebsku i pod Grodnem leżąca ruina cerkwi Borysa i Gleba. Z Kijowa przyszedł też język „wysoki”, ten, w którym modlono się, spisywano latopisy i dokumenty. Ale rozpad państwa kijowskiego pociągnął za sobą rozbicie dzielnicowe Białorusi, gdzie powstały efemeryczne księstwa: połockie, smoleńskie i turowsko-piń-skie. A potem przyszedł podbój i zwierzchnictwo tatarskie, z kolei zaś - w początku XIV w. - ziemie te zostały wchłonięte przez Litwę, i to są początki Wielkiego Księstwa Litewskiego, które dzięki inteligencji i umiejętnościom politycznym tego narodu potrafiło zrosnąć się w całość, a następnie dojść do znacznej potęgi, pomimo tak dużej różnicy w etnicznym składzie mieszkańców. Sukces Litwinów polegał na tym, że owe księstwa nie zostały podbite i siłą wcielone do obcego państwa, ale że zamieszkującym je ludziom dano szansę uznania tego państwa za własne. Litwini stali od Białorusinów niżej w rozwoju cywilizacyjnym przede wszystkim dlatego, że tkwiąc w pogaństwie, narażali się na permanentną wojnę z zakonem krzyżackim i odstawali od reszty dawno już schrystianizowanej Europy, dalej: że nie mieli wypracowanej struktury społeczno-politycznej, a Białorusini już ją posiadali, i co bodaj najważniejsze - nie dysponowali jeszcze właściwymi narzędziami do prowadzenia polityki zewnętrznej i do stanowienia praw. I właśnie na tym, w moim przekonaniu, polega wielka umiejętność polityczna Litwinów, że narodu białoruskiego nie traktowali jako poddanych zniewolonych siłą, ale jako partnerów, i że nie narzucali im ani własnej religii, ani własnego języka 107 (niedojrzałego jeszcze do zadań politycznych), ani archaicznej struktury plemiennej. Wręcz przeciwnie: język cerkiewnosło-wiański, pień przyszłego (uformowanego ostatecznie dopiero w XIX w.) języka białoruskiego, został w Wielkim Księstwie przyjęty jako urzędowy: w nim prowadzono kancelarię władzy, w nim stanowiono prawa, a przede wszystkim spisywano słynne statuty litewskie (1529, 1566, 1588)60. Niezwykle ważna była - krótkotrwała zresztą - działalność Franciszka Skoryny, medyka, człowieka wykształconego na akademiach krakowskiej i padewskiej, który w latach 1524-1530 założył pierwszą w Wilnie drukarnię, gdzie wydał w alfabecie cyrylickim swój własny przekład Biblii na język białoruski i zbiór prawosławnych kanonów (Małaja podrożnaja kniżica), kładąc tym samym podwaliny pod wyodrębnienie języka narodowego. Hussowczyk, czyli Mikołaj z Hussowa, jest innym przykładem trudnych początków literatury białoruskiej, chociaż pisał wyłącznie po łacinie61. Sekretarz biskupa-dyplomaty i wybitnego renesansowego mecenasa Erazma Ciołka udał się wraz z nim do Rzymu, gdzie napisał w latach 1521-1522, dla papieża Leona X, rozmiłowanego w łowiectwie, poemat o żubrze, królu rodzinnych kniej autora. Ogólnie jednak rzecz biorąc, owo stulecie wielkiego przyspieszenia, jakim był wiek XVI, nie przyniosło Białorusi bardzo istotnych osiągnięć, poza militarnymi. I pomimo tak znacznego wpływu miejscowej kultury na formowanie się Wielkiego Księstwa Litewskiego jako państwa nowoczesnego, nie wytworzyła się tu jakaś grupa ludzi, którzy by tę kulturę utrwalali i rozbudowywali. Stan szlachecki, a właściwie bojarski, i ma-gnateria, która w Wielkim Księstwie składała się w większości z rodów ruskich, uległy procesowi lituanizacji, a w jeszcze więk- J. Bardach, Statuty litewskie w ich kręgu prawno-kulturowym, w: tenże, O dawnej i niedawnej Litwie, Poznań 1988, s. 9-71. 61 C. Backvis, Mikołaj z Hussowa, w: tenże, Szkice o kulturze staropolskiej, pod red. A. Biernackiego, przekład M. Daszkiewicz, Warszawa 1975. Chciałbym zwrócić uwagę na wnikliwe studia tego świetnego belgijskiego slawisty, zaprezentowane polskiemu czytelnikowi w wyborze. Ostatnio dwutomowa francuska edycja jego pism zebranych z tego zakresu ukazała się w Brukseli. 108 szym stopniu polonizacji, od czasów bowiem unii lubelskiej, która zatwierdziła stare tytuły najważniejszych rodów, o wiele bardziej zaawansowana kulturowo Korona zdobywała sobie coraz liczniejszych zwolenników, i tylko ci, którzy pozostawali długo związani z Cerkwią prawosławną, zachowali swą odrębność. Widać to doskonale po biografiach ruskich kniaziów, takich jak Sapiehowie, Ostrogscy czy Chodkiewiczowie. Ale Cerkiew przechodziła głęboki kryzys i w starciu z reformacją oraz kontrreformacją traciła wielu zwolenników, którzy garnęli się do „nowinek” i do środowisk o wyższym poziomie intelektualnym. Białoruscy kniaziowie i magnaci byli ludźmi bitnymi i oddanymi swemu państwu, nawet wówczas gdy nie w pełni solidaryzowali się z polityką władz wileńskich czy krakowskich, a następnie warszawskich. Szczególnie charakterystyczne są tu dzieje familii Radziwiłłów, którzy stali się najbogatszymi panami w Wielkim Księstwie i w całym państwie, prawdziwi króle-więta na ogromnych obszarach, a ponieważ ród się mnożył, więc ich gniazda występowały od pogranicza żmudzko-kurlandzkie-go (Birże) począwszy, po Litwę (Kiejdany), Podlasie (Biała Podlaska), Białoruś (Mir i Nieśwież) oraz Wołyń (Ołyka). Później pojawili się także w Polsce centralnej - w Nieborowie w ziemi łowickiej, a nawet w Wielkopolsce (Antoniny), wreszcie poprzez znakomite mariaże zapuścili korzenie w innych krajach, a nawet kontynentach (siostra Jacąueline Kennedy wyszła za mąż za jednego z Radziwiłłów). Nie mniej od geografii pasjonująca jest historia rodów, niezwykle różnorodna, spleciona z karierami wojskowymi, ale także ze zdradami (dziej’e Potopu}, z wybitnymi karierami politycznymi (Albrycht Stanisław, minister Zygmunta III i Władysława IV, pamiętnikarz62), eklezjastyczny-mi (Jerzy, biskup krakowski), a także warcholskimi (Karol Stanisław „Panie Kochanku”). Do familii tej, która nie doczekała się, niestety, gruntownej monografii63, przyjdzie jeszcze nie- 62 A. S. Radziwiłł, Pamiętnik o dziejach w Polsce, t. I-III, przekład i opracowanie A. Przyboś i R. Żelewski, Warszawa 1980. 63 Wydaną przed kilku laty monografię pióra S. Mackiewicza (Cata) można uznać 109 raz powracać, na razie więc zajmijmy się dwoma wojownikami, co zabłysnęli sławą Bellony jaśniej niż wielu wodzów - rdzennych Polaków. Kniaź Konstanty Ostrogski (około 1460-1531) zbudował potęgę rodu jako wódz litewskiej armii, który odniósł wiele zwycięstw, a gdy sam się dostał do niewoli moskiewskiej, nie zdradził swego kraju. Niezwykłym jak na owe czasy świadectwem jego wojennych przewag jest obraz Bitwa pod Orszą, znajdujący się w Muzeum Narodowym w Warszawie64. Jest to jeden z kilku obrazów dokumentujących ważne zwycięstwa polskie z czasów panowania Zygmunta I, z których przetrwał tylko jeden. Namalowany został przez jakiegoś niemieckiego mistrza z kręgu Łukasza Cranacha starszego. Był on wiernym kronikarzem wydarzeń, w których brał udział (domyślać się można jego autoportretu w tym obrazie). Bitwę odtworzył metodą kontynuacyjną, to znaczy w obrębie jednej kompozycji umieścił jej poszczególne fazy, stąd trzykrotne pojawienie się naczelnego wodza wojsk polsko-litewskich: kniazia Konstantego, którego łatwo rozpoznać po charakterystycznej głowie o bulwiastych rysach, nie osłoniętej żadnym hełmem, tak aby żołnierze z dala go mogli rozpoznawać i być świadomi, że jest pośród swych zastępów, że osobiście prowadzi ich do zwycięstwa. Walka rozegrała się 8 września 1514 r. nad Dnieprem. Wojska polsko-litewskie, czterokrotnie mniej liczne od moskiewskich, sforsowały brawurowo rzekę i wspierane przez wyborną (jak na owe czasy!) artylerię, rozproszyły szyki przeciwnika, zmuszając go do panicznej ucieczki. Strona moskiewska poniosła wielkie straty w ludziach i sprzęcie. Obraz jest też artystycznie frapujący, lśniący, wibrujący ruchem, wyraźnie osadzony w praktyce malarstwa tak zwanej szkoły naddunajskiej, i przypomina inne znane malowidło - Bitwę za zupeiny niewypał historyczny i literacki. Od strony sztuki interesującym studium jest: A. Sajkowski, Od Sierotki do Rybeńki. W kręgu radziwiiłowskiego mecenatu, Poznań 1965. 64 S. Herbst, M. Walicki, Obraz bitwy pod Orszą. Dokument historii sztuki i wojskowości XVI wieku, „Rozprawy Komisji Historii Kultury i Sztuki. Towarzystwo Naukowe Warszawskie” I, 1949, s. 33-67; Z. Żygulski, Bitwa pod Orszą - struktura obrazu, „Rocznik Historii Sztuki” XII, 1981, s. 85-96. ‘ «110 Aleksandra Wielkiego Albrechta Altdorfera, gdzie widoczna jest identyczna dbałość o przedstawienie walki jako wielkiego spiętrzenia wojowników, jako ogromnego łoskotu, furii i zniszczenia zatrzymanego w groźnej ciszy malarskiej. O ile kniaź Konstanty był prawowiernym synem Cerkwi prawosławnej, opiekunem jej wyznawców w Wielkim Księstwie, a także w Koronie, o tyle Jan Karol Chodkiewicz przyjął wiarę łacińską. Wywodził się z ruskiej rodziny kniaziów, którzy pierwotnie Boreykami się zwali, a - jak podaje Stryjkowski - przodek naszego bohatera: Jan, czy raczej Iwan Boreykowicz Chod-kowicz, „hetman wojsk smoleńskich i siewierskich przeciwko Moskwie na drugiej ekspedycji Witoldowej [...] tak się dał we znaki Bazylemu kniaziowi moskiewskiemu, że zabiegając ostatniej ruinie Państw swoich, pokój z Witoldem uczynić musiał”. Na zmianę obrządku wpływ miała niewątpliwie nauka pobierana u wileńskich jezuitów, i to właśnie w ich akademii przydarzył się ów słynny przypadek z królem Stefanem, gdy młodziutki Jan Karol witał go łacińską oracją. Czynił to zaś „w szlachetnym innych Paniąt gronie”, a monarcha „widząc w pozorze i gestach jego marsowaty geniusz”, wypowiedział doń owe znane słowa, które zapamiętałem, bo przed wojną zadania szkolne pisałem w zeszytach, czyli jak się to niegdyś mówiło: kajetach, na ich okładce zaś widniał obrazek przedstawiający obu Sarmatów - dużego: siedmiogrodzkiego Madziara, i małego: kresowego Rusina. Tu następowała ta słynna wypowiedź: Disce puer latinae, ego te faciam Mocium Panie65. Po nauce w krajowych szkołach młodzieniec skorzystał z mody na magnackie peregrynacje za granicę, zwiedził wiele europejskich krajów, bacznie studiując nowości wdrażane do sztuki wojennej, od sypania szańców poczynając, a na obronie zamków i miast kończąc. Praktykę wojenną odbył w służbie u hetmana Jana Zamoyskiego podczas kampanii wołoskiej, w której „z własnym licznym komputem stawał”. Wielkie sukcesy przyszły pod- 65 Niektórzy, dbali o gramatyczną poprawność, domagają się, by używać formy „Mości Panie”, ale jak wiadomo król Stefan marnie znai mowę Piastów, i ja wolę trzymać się tej bardziej kolokwialnej formuły. 111 czas kampanii inflanckiej, kiedy już otrzymał samodzielne dowództwo i kiedy odznaczył się zarówno w zdobywaniu zamków, jako też w walce na otwartym polu, zabłysnąwszy szarżą husa - > rii pod Kircholmem (1606). Za te sukcesy otrzymał buławę hetmana wielkiego litewskiego, a gdy nastąpił rokosz Zebrzydowskiego, opowiedział się zdecydowanie po stronie króla i w 1621 r. rozgromił buntowników pod Guzowem. Twardy dla siebie i dla innych, nie był nadmiernie lubią-; ny, a przeciwnicy nazywali go po prostu „Belzebubem”. Nie - j mniej gdy zmarł w czasie oblężenia Chocimia, budując przed - j tem podstawy zwycięstwa, zaczęta go otaczać legenda. Portret namalowany na krótko przed śmiercią ukazuje Chodkiewicza; z ryżą brodą i łbem wysoko podgolonym - istny Sarmata, choć j swą „litewskość” bardzo silnie zwykł był za życia podkreślać. j Już nikt z jego familii tak wielkiej nie zakosztował sławy, ale j o potomkach przypomniano sobie przed kilkunastu laty, gdy nastąpiła eksplozja reaktora w Czarnobylu, który był niegdyś własnością owej rodziny. Na wiadomość o tym wydarzeniu pewna; stara hrabina miała powiedzieć: „Nic dziwnego - u Chodkie - i wiczów zawsze był bałagan!” Może nie jest to anegdota stosów-; na wobec rozmiarów tamtej katastrofy i ludzkiej tragedii, ale na tyle zabawna, że postanowiłem ją tutaj przytoczyć.; Jeśli jednak pozostać przy portretach, to od pierwszego „spotkania” jestem pod wrażeniem innej podobizny litewskiego i wojownika: Wincentego Gosiewskiego. Patrzy na nas poważnym, ( czy nawet smutnym spojrzeniem mężczyzna w średnim wieku, j z wysokim czołem, nieco skośnymi oczami i rudymi, opadającymi posępnie wąsikami. Odziany jest w kolczugę, uniesiona ręka dzierży gotową do ciosu rohatynę, majestatycznej bitności dodaje czepiec z piórami, a przede wszystkim kałkan na lewym ramieniu, połyskujący miedzianym tonem i gęsto zdobiony kame-ryzacją. To wszystko sprawia, że konterfekt ten wywiera duże wrażenie także swymi malarskimi wartościami66. To one pozwą - ‘ łaja przypisać obraz najlepszemu w Polsce portreciście tej epoki: Danielowi Schulzowi, chociaż jest to nadal tylko hipoteza. Gdzie Wschód spotyka Zachód. Portret osobistości dawnej Rzeczypospolitej 1576-1763. Katalog wystawy w Muzeum Narodowym, Warszawa 1993, nr kat. 165 (także bibliografia). 112 Wrażenie pogłębia się, jeżeli wniknąć w życiorys Gosiew-skiego. Po ojcu, Aleksandrze, wojewodzie smoleńskim, odziedziczył zamiłowanie do sztuki wojennej i do sztuki dyplomacji. Walczył z Kozakami, ze Szwedami, elektorem pruskim (wówczas wsławił się słynną szarżą w bitwie pod Prostkami). Dostał się do niewoli moskiewskiej, a że zawsze interesował się polityką i powierzano mu misje dyplomatyczne, więc po powrocie do kraju, w okresie gdy wojsko raz po raz konfederowało się to z powodu niepłacenia żołdu, to znów ze względu na zaostrzoną walkę polityczną, udał się w 1662 r. do obozu, by uspokoić konfederatów, i tam - oskarżony o popieranie stronnictwa francuskiego - został przez podległego sobie oficera zastrzelony (stosowane bardzo często określenie „rozstrzelany” budzi we mnie znaczne wątpliwości). Tak więc hetman polny litewski zginął z rąk własnego wojska, i to jest przypadek jedyny w dziejach naszej armii (nie licząc wieszania targowiczan w Warszawie - ale to już inna sprawa). Na tym odcinku granic Wielkiego Księstwa wojowało się w XVII w. wiele i rozmaicie, w wojnach tych zawsze brali udział żołnierze litewscy czy ruscy, bardzo wielu wojowników przybywało też z Korony, jak np. pochodzący z Małopolski Prokop Pieniążek. Ten sarmacki „błędny rycerz”, który wojował w rozmaitych krajach, a podczas zdobywania Pskowa wsławił się tym, że po drabinie ruszył na mury twierdzy, każąc sobie dla animuszu przygrywać dwóm grajkom na piszczałce i skrzypkach. Poczynając od wieku XVI, modne stało się spisywanie pamiętników i nasza literatura polska posiada ich spory zasób, choć do słynnego dzieła Paska nieliczne tylko dorastają. Obfita była też korespondencja, zwłaszcza wówczas, gdy mężowie wojowali, przebywając daleko od domu, a gospodarką i wychowaniem dzieci zajmowały się żony. I z tych listów, których świetną antologię ułożyła Hanna Malewska67, wyłania się obraz nader sielskiego życia rodzinnego, a ponadto fakt, że owi sumiaści, 67 H. Malewska, Listy staropolskie z epoki Wazów, Warszawa 1959. Ta sama autorka w powieści Panowie Leszczyńscy (Warszawa 1961) dala barwny opis epoki. 113 hałaśliwi (Wacław Potocki używa kapitalnego określenia: „buczni”) „panowie bracia” kochali prawdziwie i posłusznie, że i najwięksi wojownicy w domostwach swych zamieszkiwali pod pantoflami swych małżonek. Chciałbym się tu przez chwilę zatrzymać przy jednym z tych staropolskich pisarzy, którzy stanowczo za mało są znani szerszym kręgom Polaków. Mikołaj Krzysztof Radziwiłł o przezwisku „Sierotka” był jednak w swej epoce słynny, a jego opis peregrynacji do Ziemi Świętej wielokrotnie wznawiany. Zabawne, że ów tekst, napisany po polsku, został w początku XVII w. przełożony na „elegancką” łacinę przez Tomasza Tretera i w tym języku był czytany przez kilka stuleci, następnie z tego łacińskiego przekładu został ponownie przetłumaczony przez zacnego ks. Wargockiego na lingua vulgare i w tej redakcji wielokrotnie wznawiany, dopóki nie natrafiono na odpisy z oryginału i nie uznano, że jest to proza wyborna, godna zaprezentowania Polakom w tej wersji68. Ale to wcale nie jedyny powód, dla którego nie należy zapominać o „Sierotce”. Ten bowiem człowiek, ponoć słabego zdrowia, co mu wszakże nie przeszkodziło dożyć wcale jak na owe czasy dostojnego wieku 67 lat (1549-1616), był również wybitnym mecenasem, jako twórca Nieświeża i promotor wielu innych inicjatyw. W Nieświeżu kazał wznieść świątynię, która stała się pierwszą realizacją barokową na terenie Rzeczypospolitej Wielu Narodów, a także pałac i nadał całemu miastu oryginalny kształt. Pochowany został w kolegiacie nieświeskiej, gdzie upamiętnia go nagrobek, na którym widnieje w płaskorzeźbie wykonany konterfekt księcia klęczącego w szacie pielgrzyma69. M. K. Radziwiłł „Sierotka”, Peregrynacja do Ziemi Świętej. Oryginał polskiego wydania na podstawie czterech odpisów opracował J. Czubek („Archiwum do Dziejów Literatury i Oświaty w Polsce” t. XV), Warszawa 1925. Nowe wydanie pod tytuiem: Podróż do Ziemi Świętej, Syrii i Egiptu 1582-1585, Warszawa 1962, wyszło w opracowaniu L. Kukulskiego. B. Taurogiński, Z dziejów Nieświeża, Warszawa 1937; F. Markowski, Zamek Mikołaja Krzysztofa Radziwilla Sierotki w Nieświeżu, „Kwartalnik Urbanistyki i Architektury” IX, 1964, nr 2, s. 155-172; J. Paszenda, Kościół Bożego data w Nieświeżu, „Kwartalnik Architektury i Urbanistyki” XXI, 1976, nr 2, s. 195-216; S. Alexan- < 114 Nieśwież do dziś zachował wiele ze swej dawnej świetności i jeśli porównać panoramiczny widok wykonany przez Tomasza Makowskiego z obecnym wyglądem niewielkiego nadal miasta, dostrzec można doskonałą regularność jego urbanistyki, znaleźć - poza kolegiatą (pstrokato wyfreskowaną w XVII w. przez Ksawerego Dominika Heskiego, ochrzczonego Żyda) - wiele innych zacnych budowli, w pewnej odległości od miasteczka zaś wspaniałą rezydencję Radziwiłłów, jakimś cudem w znacznej mierze ocalałą z nawałnic dziejowych. Radziwiłłowie władać zaczęli Nieświeżem dopiero po 1522 r., kiedy to dobra odziedziczył Mikołaj Radziwiłł „Czarny” po matce, zamężnej z Janem Mikołajem „Brodatym”, i na tej bazie zbudował rodową fortunę. Ale to dopiero „Sierotka” nadał do dziś zachowany kształt swej rezydencji, choć przebudowywano ją wielokrotnie. Odtąd aż do 1939 r. władali nią kolejni Radziwiłłowie, a ostatni, siedemnasty, ordynat Leon miał we wrześniu popijać fwe o’clock tea na tarasie, kiedy nagle pojawił się kamerdyner, oświadczając: „Książę Panie, wydaje mi się, że bolszewicy już są w ogrodzie”. I rzeczywiście byli. Księcia wraz z rodziną władze sowieckie wywiozły w głąb Rosji i internowały w stosunkowo dobrych warunkach, tak że familia bez uszczerbku powróciła po wojnie do kraju. Obecnie zamek70 jest pod troskliwą opieką władz konserwatorskich, choć oczywiście dawny wystrój salonów, gabinetów i innych pomieszczeń uległ znacznemu rozproszeniu, galeria portretowa zaś ocalała we fragmentach, m.in. w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie oraz Białoruskiego w Mińsku. Znaria jest również jej wersja miedziorytnicza, sporządzona przez jeszcze jednego drowicz, Stanowisko Tomasza Makowskiego na dworze nieświeskim, „Biuletyn Historii Sztuki” XXIX, 1967, nr 4, s. 522-529; O współpracy „Sierotki” z Treterem i Tomaszem Makowskim pisałem w studium: Dzialalność artystyczna Tomasza Tretera, Warszawa 1984, s. 206-211. 70 Doskonały opis rezydencji oraz bibliografię przedmiotu znajdzie czytelnik u niezawodnego Aftanazego, Dzieje rezydencji... t. II, s. 275-305. 115 artystę, Żyda na radziwiłłowskiej służbie: Hirsza Leybowicza71. Wspomniany już Tomasz Makowski przez kilka lat w początkach XVII w. był nadwornym rytownikiem „Sierotki” i pozostawił po sobie dość znaczny liczebnie, choć nierówny artystycznie dorobek. Specjalizował się w widokach, dokumentacji bitew, ale przede wszystkim w pracach kartograficznych. Słynna mapa Wielkiego Księstwa, pierwsza całościowa mapa tego obszaru, wyszła z tekstem objaśniającym sygnowanym „T.(omasz) M.(akowski) Pol.(onus) Geographus”, ale artyście nie sposób przypisać pełnego jej autorstwa (rytowana była w Antwerpii w 1603 i 1607 r.), lecz jedynie udział w jego wykonaniu wespół z pomocnikami, nadzór nad całością zaś sprawował Maciej Stru-bicz. Makowski pozostawił ponadto wiele innych widoków, zarówno Radziwiłłowskich rezydencji, jak i bitew w okresie wojny inflanckiej, a zaskakującym odkryciem dokonanym przez prof. Alexandrowicza był Abris albo zarysowanie Stołecznego Miasta Moskwy... sygnowany: Thomas Mako.(wski) wyrzezał w Nieświeżu, dodajmy: w 1611 r.72 Jeszcze jednym dziełem graficznym wsławił się Makowski, choć laudacje należą się przede wszystkim autorowi. Krzysztof Montwid Dorohostajski, syn Mikołaja, wojewody połockiego, kalwin, wykształcony za granicą, został podczas pobytu w Italii dobrze wprowadzony w tajniki hodowli rasowych koni i ich ujeżdżania. Po powrocie do kraju - jak każdy znaczniejszy szlachcic - wojował i politykował, a choć dysydent i wróg jezuitów, zachował przecież wierność królowi, co udokumentował w różnych kampaniach, w których dzielnie stawał, a także w okresie rokoszu Zebrzydowskiego. Owym dziełem, które pragnąłbym czytelnikowi przypomnieć, jest Hippika, to jest o koniach księ- 71 E. Kotłubaj, Galeria nieświeska... Wilno 1857; H. Widacka, Dzialalność Hirsza Leybowicza i innych rytowników na dworze nieświeskim Michata Kazimierza Radziwit-ta „Rybeńki” w świetle badań archiwalnych, „Biuletyn Historii Sztuki” XXXIX, 1977, nr l, s. 62-72. 72 M. Heydel, Makowski Tomasz, w: Stownik artystów polskich i obcych w Polsce działających (zmarłych przed 1966 r.), t. V, Warszawa 1993, s.v. (tam pełna bibliografia). ‘116 gi... wydana w 1603 r. i kilkakrotnie wznawiana. Ilustracje wykonane przez Makowskiego wykorzystują zagraniczne pierwowzory, ale sztycharz uzupełnił je krajobrazowym tłem własnego kraju, toteż jeden z rumaków wspina się na tle Wawelu, a inne na tle miast Wielkiego Księstwa73. Jest to zresztą zjawisko paradoksalne: mieszkańcy Rzeczypospolitej Obojga Narodów, tak silnie zżyci z ich podstawową czworonożną lokomocją, poświęcali jej stosunkowo niewielką uwagę: ani w literaturze, ani w sztuce (aż po Michalowskiego i Kossaków) nie mamy nadmiernie licznych przekazów i w tym sensie niezawodny sarmacki encyklopedysta - ksiądz Benedykt Chmielowski - w Nowych Atenach albo Akademii wszelkiej scjencyi pełnej słusznie rezygnuje z hasła, pisząc: „Koń, jaki jest, każdy widzi”. W niewielkiej odległości od Nieświeża - w Mirze, zachowały się ruiny innej rezydencji Radziwiłłów. Nie była jednak początkowo ich własnością, przechodząc z rąk do rąk, i dopiero na przełomie XV i XVI w. znalazła się w posiadaniu Illini-czów herbu Korczak. Jerzy Iwanowicz, marszałek nadworny litewski, zbudował około 1500 r. z cegły i kamienia potężny zamek w formie czworoboku, z każdym bokiem długości 75 m, z grubymi murami, czterema kwadratowymi basztami narożnymi, przechodzącymi w górnych kondygnacjach w ośmiobok, oraz wieżą bramną pośrodku zachodniej kurtyny. Całość była dodatkowo chroniona wałami, stawami i fosami nawadnianymi przez rzeczkę Mirankę. Zamek, choć tak potężny, został dwukrotnie zdobyty przez Szwedów i raz przez Rosjan, był więc oczywiście także rabowany i niszczony, ale największe spustoszenie spowodował gen. Płatów, gdy cofając się przed armią napoleońską, kazał podpalić prochy zgromadzone na wałach. Z uwagi na niewielką odległość od Nieświeża Radziwiłłowie przebywali tu rzadko i ostatnim momentem świetności był okres, gdy mieszkał tu Karol Stanisław „Panie Kochanku”, który urządzał w zamku słynne festyny, a w 1785 r. gościł wspaniale króla Stanisława Augusta. 73 Piśmiennictwo staropolskie (Bibliografia Literatury Polskiej „Nowy Korbut”), opracował zespół pod kierunkiem R. Polłaka, t. II, Warszawa 1964, s.v. ..> 117 Całą Białoruś osiadły niegdyś magnackie i szlacheckie rezydencje, z których jedne były okazałymi pałacami, a inne skromnymi, jakże często drewnianymi dworkami.. Oczywiście cała ta architektura uległa wielokrotnemu pogromowi w XX stuleciu i czego nie zniszczyły wojny, to zniszczyła władza sowiecka, która tylko wybrane pałace ochraniała z takich czy innych powodów, najczęściej, aby były świadectwem, jak to „polskie pany” gnębiły i wyzyskiwały białoruskich chłopów. By wymienić tylko kilka sławniejszych, wspomnę o Szczorsem, dziedzicznym gnieździe Litaworów-Chreptowiczów, położonym nad górnym Niemnem, o miasteczku Snów, niezbyt odległym od Nieświeża i początkowo wchodzącym w skład dóbr Radzi-wiłłowskich, następnie będących w posiadaniu Haraburdów i Rdułtowskich, o Albertynie Pusłowskich, o Różance Pocie-jów, o Dobrośni Bułhaków (na Białorusi mawiano: „co krzaczek, to Bułhaczek”, podobnie jak pod Krakowem: „co kopka, to Konopka”), o Krasnym Brzegu Koziełł-Poklewskich czy Ło-hojsku Tyszkiewiczów. Samo wymienianie nazw i nazwisk niewiele jednak daje. Chciałbym więc w tej wędrówce „rzemiennym dyszlem” zatrzymać się na bardzo krótkie postoje przy miejscowościach, które wiążą się z wybitnymi ludźmi, aby w ten sposób ukazać, jak się owa szlachta rusko-polsko-litewska garnęła ku wiedzy, ku postępowi i jakie się przy tej okazji zaczynały rodowe miszkulancje. Kraszewski tak pisze: „Na Polesiu, mianowicie ku Wołyniowi, mnóstwo znajduje się starych zamków, wałów i horodyszcz, przy których nieodstępne towarzysze sterczą, zielone mogiły, pamiątki nieme krwawych bojów i klęsk, które ten kraj dotykały. Stanąwszy nieraz na porosłych darniem i drzewami usypach, o których początku nikt nie wie, dzieje milczą i podania; na kurhanach odwiecznych zbielałe kości rycerzy biorąc w ręce, pytam siebie, po co to życie? Po nim taka noc głucha, takie rozpaczliwe zapomnienie, taka nieprzejrzana ciemność!”74 74 J. I. Kraszewski, Wspomnienia Polesia, Wołynia i Litwy, Paryż b.r., s. 127. Jest to piękne wydanie z drzeworytami wykonanymi przez francuskich rytowników według rysunków autora. : 118 Zamek Radziwiłłów w Mirze., ^ Litografia według rysunku Franciszka Maksymiliana Sobieszczańskiego, Warszawa 1849. Zacznijmy od dwóch siedzib rodu, który tak znaczną rolę odegrał w Wielkim Księstwie i aż do naszych czasów wydawał światłych mężów: od Sapiehów w Holszanach i Kodniu. Niestety, w obu miejscowościach przetrwały tylko ruiny zamków, ale zachowały się inne pamiątki. W Holszanach jeszcze i dziś imponują baszty zamku, zamieszkanego częściowo do 1939 r. Założycielem miasteczka miał być syn księcia litewskiego Ro-munta, imieniem Holsza, skąd nazwę wzięła miejscowość i ród Holszańskich, który w XVI w. wymarł, a dobra przeszły około 1525 r. w posiadanie Sapiehów i w ich rękach pozostawały półtora stulecia. Właściwym twórcą zamku był Paweł Sapieha, pod-kanclerzy litewski i starosta oszmiański, który w początkach XVII w. wzniósł murowaną budowlę na innym miejscu niż to, na którym stała dotychczasowa, drewniana jeszcze siedziba Holszańskich. Był to potężny czworobok z wieżami na narożach, ogromnymi piwnicami i wieloma pomieszczeniami mieszkalnymi. Zamek więc, choć o sto lat późniejszy od Miru, nadal nawiązywał do średniowiecznych tradycji, fragmenty zaś dekoracji kaplicy i kominków świadczą o rozpowszechnieniu się motywów niderlandzkich na ziemiach Wielkiego Księstwa, do czego przyjdzie jeszcze wrócić. W Holszanach przetrwał inny nader cenny zabytek: kościół ojców Franciszkanów. Budowlę wznieśli Sapiehowie w 1618 r., a więc wtedy, kiedy z prawosławia przeszli na obrządek łaciński. Dość przysadzista bryła nawiązuje w jakimś stopniu do tej odmiany architektury i dekoracji, która rozwinęła się w kręgu włoskich, a następnie rodzimych architektów lubelskich. Na Białorusi echa tej architektury pobrzmiewają w kościele w Czer-niawczycach, przynajmniej w dekoracji jego sklepień (o ile rzeczywiście świątynię wzniesiono w 1583 lub 1585 r.), a także w grodzieńskiej świątyni dawnego klasztoru Brygidek (1634-1642), zaś bardzo późnym tego dokumentem jest kościół parafialny w Kodniu, o którym za chwilę. Odmienne i zaskakujące jest wnętrze tej holszańskiej świątyni, pokryte pastelową w kolorycie dekoracją malarską z drugiej połowy XVIII w.: anonimowy jak dotąd malarz - późny uczeń Andrei Pozziego - stworzył tu ilu-zjonistyczny wizerunek wielkiego architektonicznego ołtarza 120 głównego, w którym piętrzące się kolumny sięgają aż po pozorną kopułę. W Kodniu - miejscowości leżącej w obecnych granicach naszego kraju, zachowały się już tylko ruiny rezydencji Sapie-żyńskiej, usytuowane na półwyspie niegdyś otoczonym odnogą Bugu. Zamek ten rozpoczął wznosić Iwan (Iwaszko), ale ukończył po 1520 r. jego syn Paweł Sapieha, wojewoda podlaski i nowogrodzki, żonaty najpierw z księżną Oleną Holszańską, a następnie z Aleksandrą Chodkiewiczówną. Jemu też przypisać należy położoną w obrębie zaniku cerkiew św. Mikołaja. O ile z zamku przetrwały tylko dolne części murów, o tyle świątynia zachowała się nad podziw dobrze. Reprezentuje rozwiązanie póź-nogotyckie szeroko rozsiadłej hali z półkolistą absydą. Zwracają też uwagę elementy tradycyjne, jak sklepienia sieciowe rozpięte we wszystkich trzech nawach oraz okazały szczyt wieńczący fasadę zachodnią, bo chociaż zastosowano w nim łuki pełne, a całości nadano dziwnie asymetryczną kompozycję oraz zastosowano plakiety ceramiczne (specjalność architektury bizantyńskiej na tych ziemiach), to jednak pojawiły się również elementy dekoracyjne o całkiem nowatorskim rodowodzie, jak portal zachodni, detale sklepień (wsporniki) itd., które zdają się świadczyć o tym, że aż tu nad Bug zawędrowali kamieniarze z krakowskiej ekipy Berrecciego. Kodeń rozsławiło jednak i do dzisiaj sławi beatum scelus (błogosławiony grzech), wiązane z Mikołajem Sapiehą, który po różnych zasługach stąpając, doszedł do stanowiska kasztelana wileńskiego. W czasie pobytu w Rzymie miał tam pozyskać (ukraść, wyłudzić przekupstwem?) obraz Matki Bożej z Gwadelupy, jeden z najsłynniejszych obrazów kultowych zamorskiego Meksyku, i przywieźć w 1631 r. do Kodnia73. Niewątpliwie w tymże roku rozpoczęto budowę kościoła rzymskokatolickiego z przeznaczeniem na sanktuarium maryjne. Kościół uzyskał jednak we- 75 Sprawa owej „kradzieży”, którą Z. Kossak-Szczucka pięknie opisała w powieści pod takim właśnie łacińskim tytułem, jest chyba ukoloryzowaną legendą rodową, obraz bowiem - co wynika z przeprowadzonej w końcu lat trzydziestych konserwacji - powstał na krótko przed podróżą do Polski, a zgodę na jego wywóz wydał papież Urban VIII. 121 zwanie św. Anny i w 1633 r. jeszcze nie był ukończony. Wkrótce potem, w r. 1657, został złupiony przez Szwedów, a następnie odnowiony i ponownie konsekrowany w 1686 r. I tu pojawia się pewien kłopot, ponieważ dekoracja sztukatorska wnętrza była dotychczas datowana na lata trzydzieste XVII w., ale Mi-łobędzki przesunął daty na lata osiemdziesiąte i w ten sposób uznał ją za przykład trzeciej i zarazem najpóźniejszej fazy rozwoju tak zwanych sklepień lubelskich76. A jest to sztukateria zastanawiająca swą bujnością, gęsto wypełniająca sklepienie nawy, a zwłaszcza eliptycznych kopuł w korpusie i kaplicach bocznych. Obraz, który dziś znajduje się w ołtarzu głównym, pierwotnie umieszczony był w kaplicy południowej, pełniącej funkcję rodowego panteonu, umieszczonych tu było bowiem kilkadziesiąt rodzinnych portretów, które, jak można wnioskować z dawnego rysunku, tworzyły tu zaiste jakiś sapieżyński ikonostas. W 1709 r. zbudowana została okazała, gnąca się fasada z wieżą, zapowiadająca zamiar powiększania świątyni (do czego na szczęście nie doszło). I w ten sposób Kodeń ostał się jako dokument specyficznego niby-manieryzmu z późnobarokową fasadą, a więc bardzo charakterystycznego dla Wielkiego Księstwa łączenia różnych i, zdawałoby się, nie dających się połączyć stylów, a synteza dokonywała się poprzez zamiłowanie do bogactwa i niezwykłości. Jest jednak czymś oczywistym, że wielkie magnackie rezydencje miały charakter obronny, wobec bowiem niedostatku zamków i fortec stanowiących własność Rzeczypospolitej to one miały brać na siebie obowiązek strzeżenia kraju, co, niestety, w praktyce zbyt często zawodziło. Ale fortyfikowano także mniejsze dwory, kościoły i zbory. Dobrym tego przykładem jest dwór w Gojcieniszkach, przynależny niegdyś do województwa wileńskiego (okręg solecznicki). Zbudował go w latach 1611-1612 Piotr Nonhart (Nonhaerdt), ten horodniczy wileński był bowiem równocześnie „budowniczym zamku królewskiego wileńskiego”, a więc miał doświadczenie budowlane. Rodzina była ponoć niderlandzkiego pochodzenia i w 1590 r. za zasługi na 76 A. Miłobędzki, Architektura polska XVII wieku, Warszawa 1980, s. 294-297. 122 polach bitew obdarzona została indygenatem. Dwór jest budowlą piętrową, z ryzalitem na osi frontu i czterema cylindrycznymi basztami w narożach. Nieopodal znajdował się w obrębie parku skromny zbór kalwiński. Obronne świątynie to obok cerkwi w Małomożejkowie (Murowance) i Synkowiczach, wzniesionych na przełomie XV i XVI w.77, także niektóre kościoły katolickie, jak Kamaj (1603-1606). Inkastelowano też zbory kalwińskie, na przykład w Ostaszynie pod Nowogródkiem czy Kojdanowie (tu wprowadzono mur okalający świątynię z narożnymi basztami). Budowle te zniszczone zostały podczas obu wojen, zachował się natomiast bardzo interesujący zbór w Smor-goniach, gdzie - jak powszechnie wiadomo - słynna była szkoła dla niedźwiedzi. Wzniesiona tu w latach 1606-1612 budowla ma rzut wydłużonego ośmioboku z kwadratową, a w górze ośmio-boczną wieżą. Zachowała się attyka, zaginął natomiast jej grzebień z powodu wprowadzenia dachu kalenicowego w miejsce pogrążonego. Jak z tego widać, w Wielkim Księstwie o wiele bardziej tolerancyjnie odnoszono się do dysydentów, których w Koronie otaczała często jątrzona i podsycana przez niektóre zakony nienawiść78. Powróćmy jednak do rezydencji. Najpierw chciałbym przedstawić, za Aftanazym oczywiście, Mołodów - gniazdo rodziny Woynów herbu Trąby. Później dobra te znalazły się, na krótko zresztą, w posiadaniu Ogińskich, ale kompozytor Michał Kleo-fas musiał sprzedać ogromnie zadłużony majątek i wówczas znalazł się on w posiadaniu Skirmunttów, którzy zbudowali tu w 1793 roku okazały, choć parterowy pałac z kolumnowym portykiem od frontu i dwoma „ślepymi” w narożach. 77 A. Szyszko-Bohusz, Warowne zabytki architektury kościelnej w Polsce i na Litwie - Ptkanów, Brochów, Małomożejków, Synkowicze, Supraśl, Wilno, „Sprawozdania Komisji Historii Sztuki PAU” IX, 1915, s. 346-363. Autor w tymże studium omawia także cerkiew monasteru w Supraślu (w obecnych granicach Polski, zburzoną podczas II wojny światowej i obecnie rekonstruowaną) oraz wileński kościół Bernardynów. J. S. Bystroń, Dzieje obyczajów w dawnej Polsce - wiek XVI-XVIII, Warszawa 1976, t. II, s. 362-372. Reprodukuje on także fotografie obu zborów: w Kojdanowie i Ostaszynie. 123 Rodzina okazała wiele talentów. Aleksander Skirmuntt (1798-1870) był jednym z najbardziej oświeconych ludzi swej epoki, starał się wdrażać nowe metody gospodarowania i - bodaj pierwszy na tych ziemiach - podjął inicjatywę stworzenia tu przemysłu. Potomstwo pełniło różne ważne funkcje państwowe, między innymi Konstanty był przez wiele lat ambasadorem w Wielkiej Brytanii. W 1939 r. Skirmunttów dotknęło straszliwe nieszczęście. Jasiewicz w swej znakomitej i tragicznej w wymowie pracy o stratach ziemiaństwa polskiego wymienia 15 osób z tej rodziny, spośród których tylko jedna zginęła w czasie walk we Francji w 1944 r. - wszyscy pozostali padli ofiarą NKWD lub miejscowej ludności, która wykazała niezmierne okrucieństwo79. To właśnie ostatni właściciel Mołodowa - Henryk, został wraz z siostrą Marią zamordowany 17 lub 20 września 1939 r. Boczejków, położony w dawnym województwie połockim nad rzeką Ułłą, dopływem Dźwiny, należał w średniowieczu do Pod-bereskich, ale w pierwszej połowie XVI w. wszedł w posiadanie Ciechanowieckich i w ich rękach pozostał aż do traktatu ryskiego w 1921 r. Monografię miejscowości napisał i wydał w języku rosyjskim przedostatni właściciel dóbr - Władysław80. Pałac, podobnie jak ten w Mołodowie, nie był wielki: parterowy, tylko w elewacji ogrodowej w wyniku spadku terenu, wyrównanego poprzez obszerne sutereny, sprawiał wrażenie piętrowego. Zbudowany został w 1769 r. w ciągu jakoby jednego sezonu przez nie znanego z nazwiska architekta Włocha, ale później był kilkakrotnie przebudowywany. Jego klasycystyczna aparycja z kolumnowym portykiem od frontu i półkolistym ryzalitem od ogrodu uległa zmianie w wyniku pożaru z lat 1908/1909. Nadano wówczas rezydencji charakter pseudobarokowy, z wysokim mansardowym dachem. Ale niedługo potem - podczas II wojny światowej - pałac spłonął i zachowane jest jedynie zdewastowane założenie parkowo-ogrodowe. 79 K. Jasiewicz, Lista strat ziemiaństwa polskiego 1939-1956, t. I-II, Warszawa 1995. 80 W. Ciechanowiecki, Chronika odnogo pomiestia. Boczejkowo, Witebsk 1905. 124 Ciechanowieccy, podobnie jak Skirmunttowie, byli dobrymi gospodarzami: już władający Boczejkowem w drugiej połowie XVIII w. inicjator budowy nowej rezydencji - Józef - był człowiekiem wykształconym, zakładał rozmaite manufaktury, a kandydatów spośród miejscowej ludności wysyłał na naukę rzemiosł do Francji i Anglii. Za jego wnuka - Pawła - Bo-czejków stał się ważnym ośrodkiem kulturalnym (odwiedzała go m.in. spokrewniona z właścicielem Ewelina z Rzewuskich Hań-ska-Balzac), właściciel zaś był również promotorem działań gospodarczych i uwłaszczenia chłopów. W pałacu zgromadzono rozmaite dzieła sztuki oraz nieodzowną galerię rodzinnych konterfektów, którą rozpoczynali godnie dwaj srodzy brodacze: Stanisław i Janusz Kiszkowie z Ciechanowca, skąd wywodziła się familia. Ostatni potomek linii boczejkowskiej: Andrzej Ciechano-wiecki, stał się znakomitym kolekcjonerem i ekspertem w dziedzinie sztuki, zwłaszcza nowożytnej. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie, gdzie wylądował po zniszczeniu Warszawy, i staliśmy się przyjaciółmi, organizując wspólnie „Klub Logofagów” - ostatni przed rozpanoszeniem się stalinizmu klub dyskusyjny. Po kilku latach spędzonych w PRL-owskim więzieniu Andrzej znalazł się w Anglii, gdzie w ciągu wielu lat zbierał wszelkie cenne polonika. Zbiory te ofiarował niedawno, jako kolekcję im. Ciechanowieckich, Zamkowi Królewskiemu w Warszawie, a także obdarował kilka innych muzeów. Skirmunttowie pochodzili z Białorusi, Ciechanowieccy z Mazowsza, dość znaczną rolę w dziejach Wielkiego Księstwa odegrały także rody wywodzące się z Prus, jak Czapscy, lub z In-flant, jak Platerowie, Manteufflowie czy Grothusowie. Chciałem teraz zaprosić czytelnika na wizytę do Czapskich w Przyłukach. Miejscowość ta położona jest nad Ptyczem, dopływem Pry-peci, w niedużej odległości od Mińska. Należała niegdyś do Stet-kiewiczów i dopiero w 1872 r. zakupił ją Emeryk hr. Hutten-Czapski, który już wcześniej posiadał pałac w niezbyt odległym Stańkowie. Rodzina wywodziła się z Niemiec, ale z dawna osiadła w Prusach Królewskich, gdzie piastowała dziedzicznie stanowisko wojewody chełmińskiego. Spolszczyła się całkowicie, : 725 przybierając nazwisko będące po prostu tłumaczeniem niemieckiego (Hut - czapka), a w XVIII w. poprzez mariaże zawędrowała do województwa mińskiego. Emeryk Hutten-Czapski odbudował po 1872 r. pałac wzniesiony przez Ludwikę Horwatto-wą w stylu neogotyckim. Utrzymał przy tym ów styl „zamczysty” z tudorowskimi łukami okien i wieżyczkami w narożach zwieńczonymi krenelażami. Wraz ze swą małżonką Elżbietą Karoliną baronową Meyendorff zaczął kolekcjonować numizmaty, archiwalia i gromadził bibliotekę, której wydania (po ewakuacji podczas I wojny światowej do Moskwy) władze sowieckie - mimo klauzuli traktatu ryskiego - rodzinie właściciela odmówiły. Jeszcze w minionym stuleciu Czapski zbiory swe przeniósł do Krakowa i ofiarował miastu wraz z eleganckim pałacykiem przy ul. Wolskiej (obecnie Józefa Piłsudskiego)81. W 1944 r. cofający się żołnierze niemieccy wysadzili malowniczy zespół Przyłuk w powietrze82. W Stańkowie urodził się wnuk Emeryka - Emeryk August, również kolekcjoner, tym razem przede wszystkim pamiątek kartograficznych, których zbiór także po śmierci właściciela trafił do Krakowa, a w Przyłukach - drugi wnuk, Józef, słynący wyjątkową wszechstronnością, był bowiem świetnym malarzem i pisarzem, a także współtwórcą paryskiej „Kultury” wespół z Giedroyciem, Herlingiem-Grudziń-skim i Mieroszewskim. Cudem ocalony z obozu jenieckiego w Starobielsku, brał udział w poszukiwaniu swych zamordowanych już kolegów, walczył w II Armii generała Andersa i stał się w pewnym sensie jednym z najbardziej godnych przedstawicieli sumienia narodowego83. 81 M. Kocójowa, Pamiątkom ojczystym ocalonym z burzy dziejowej. Muzeum Emeryka Hutten-Czapskiego (Slańków-Kraków), Kraków 1978. Katalog numizmatów opracował sam kolekcjoner i wydaj w pięciu tomach z rysunkami swojej małżonki; E. Czapski, Catalogue de la collection des medailles et monnaies polonaise du Comte Emeric Hutten-Czapski, Paris 1871-1891 i 1916. Oprócz R. Aftanazego o Przyłukach pisał: T. S. Jaroszewski, O siedzibach neo-gotyckich w Polsce, Warszawa 1981, s. 282 i n. 83 Józef Czapski pisał przede wszystkim o sztuce, poczynając od przedwojennej jeszcze monografii swego mistrza Józefa Pankiewicza, aż po zbiory esejów wydane już w Paryżu. Pozostawił jednak też dwie książki dramatycznych wspomnień z czasów 726 Chcąc iść po tropach ludzi wybitnych, należałoby wstępować do każdego prawie dworu: w Meysztach wspominać Meysztowi-czów, w Kałużycach Melchiora Wańkowicza, w Osowej Alojzego Felińskiego... Niewykonalne. Kilku domostw pominąć jednak nie mogę, a przede wszystkim Kossowa - Mereczowszczyz-ny. Kossowem nazywano klucz dóbr, który wielokrotnie zmieniał właścicieli, dopóki - po konfiskacie dóbr Czartoryskich - nie został kupiony od generała rosyjskiego przez Wojciecha Pusłow-skiego w 1821 r. Syn jego Wandalin zbudował tu okazały pałac w 1838 r., a jego projektantem był ponoć Franciszek Jaszczołd. Rezydencja reprezentowała wczesną fazę neogotyku o charakterze angielskim, niestety, po II wojnie światowej zostały już tylko ruiny. Nie pozostało nic z dworu w Mereczowszczyźnie, znajdującego się w bezpośrednim sąsiedztwie pałacu, co udokumentowały dawne widoki. Był to typowy drewniany, dość rozłożysty budynek, poprzedzony kolumnowym portykiem (czy raczej gankiem), z łamanym dachem, tzw. polskim, krytym strzechą. We dworze tym miał się w 1746 r. urodzić Tadeusz Kościuszko. Bardzo podobny był w wyglądzie dwór w Worocewiczach, gnieździe rodowym Ordów: zapewne drewniany, parterowy, pod wielką czapą łamanego dachu krytego, jak to często bywało na Polesiu, trzciną. Dworu dawno już nie ma, ale jego wizerunek zdobi okładkę słynnej litograficznej serii widoków Polski Napoleona Ordy84. Już samo imię artysty mówi o patriotycznych (choć nie nadmiernie, jak to w naszym kraju bywa, rozsądnych) sympatiach. niewoli w Związku Sowieckim: Wspomnienia starobielskie (1944) i Na nieludzkiej ziemi (1949). Bardzo piękną książkę wspomnień rodzinnych napisała też jego siostra Maria: Europa w rodzinie. Jak szybko zapomina się o czasach tak niedawnych, niech świadczy wydana w r. 1984 i skądinąd bardzo przydatna: Literatura polska. Przewodnik encyklopedyczny, w którym ani uświadczyć tak wybitnego pisarza, jakim był Józef Czapski. No cóż - kiedy wydawano tę książkę, PRL jeszcze wciąż istniał ze swą cenzurą i indeksem „librorum prohibitorum”. 84 M. Kaczanowska, Napoleon Orda, twórca widoków architektonicznych. Zarys życia i twórczości, „Rocznik Muzeum Narodowego w Warszawie” XII, 1965, s. 115-157; Z. Kucielska i Z. Tobiaszowa, Katalog rysunków architektonicznych ze zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie. I - Rysunki Napoleona Ordy (Biblioteka Muzealnictwa i Ochrony Zabytków, t. X), Warszawa 1975. 727 Młody poleski Napoleon wziął udział w powstaniu listopadowym i po jego upadku wyemigrował do Francji, gdzie czas jakiś pracował jako nauczyciel muzyki, ponoć także zajmował się komponowaniem, ale odkrył w sobie jeszcze jeden talent: rysowanie „z natury” widoków, i już po powstaniu styczniowym powrócił do Polski, by kraj cały objechać, rysując wszystkie ciekawsze budowle i malownicze zakątki. Był bowiem wiek XIX - w spadku po romantyzmie - miłośnikiem „malowniczych wędrówek” (les - uoyages pittoresques). W naszym kraju już wcześniej takie zamiłowania się ujawniły, ale nikt nie był aż tak wytrwały jak właśnie Orda. Podjęto edycję owych „krajowidoków” i znakomite litografie wykonywano w warszawskiej firmie Fa-jansa, ale jak to u nas bywa, pierwszy zapał ostygł i serii wydawniczej nie ukończono. Na szczęście niemal wszystkie rysunki artysty zachowały się w zbiorach Muzeum Narodowego w Krakowie, a przed kilku laty wydany został pełny ich katalog. Pamiętam, że w reprezentacyjnych częściach szanujących się mieszkań - zarówno we dworach, jak i kamienicach mieszczańskich - spotykało się często oprawione litografie z owych tek, tak więc do ich autora mam już zadawnioną sympatię, cóż, kiedy zainicjowane przed paru laty wznowienie owych tek nie przyniosło spodziewanego zainteresowania bibliofilów, którzy wolą albumy o rozmaitych Italiach i Egiptach. Skoro zaś błądzimy po Polesiu, to jakże pominąć dwór w Hruszowej, położony w pół drogi z Brześcia Litewskiego do Pińska nad Kanałem Królewskim. Niegdyś dobra te wchodziły w skład królewskich dóbr stołowych, a po rozbiorach Katarzyna II ofiarowała je marszałkowi Suworowowi, zapewne w nagrodę za udaną rzeź Pragi, ten zaś odsprzedał je natychmiast Antoniemu Rodziewiczowi. Wraz z małżonką, Eleonorą z Giełgu-dów, nowy właściciel wystawił w 1825 r. spory, piętrowy, klasycystyczny dwór, a na folwarku wzniósł ogromny spichlerz i lamus. Wnuczką Antoniego była Maria Rodziewiczówna, bardzo popularna pisarka, łącząca tradycje romantyczne z pozytywistycznymi, autorka takich książek jak Dewajtis i Lato leśnych ludzi, na których piszący te słowa, co tu kryć, wychowywał się za młodu. Dwór, spalony w czasie II wojny światowej, został po 128 niej do fundamentów rozebrany, a park, gdzie rósł dąb Dewajtis, wycięty. No cóż, gorliwym służącym szalonych ideologów zdaje się, że wystarczy coś zburzyć, zniszczyć i wymazać, a już przestanie istnieć. Tymczasem książki Rodziewiczówny istnieją nadal i pomimo przemądrzalstwa wyrafinowanych polonistów są czytane i lubiane85. Pisarka była ponadto urodzoną społecznicą, przed I wojną światową działała w stowarzyszeniu ziemianek, podczas jej trwania i w czasie wojny bolszewickiej organizowała pomoc dla tych, którzy jej potrzebowali. Jak opisuje Aftanazy, pisarka lubiła wzniosłe, ale i konkretne sentencje, a wielka ich liczba znajdowała się w różnych miejscach dworu. Zacytujmy dwie, które świadczą o wymienionych wyżej kanonach: „Nie okazuj trwogi, a znoś ze spokojem wszelki dopust Boży, jako głód, chorobę i nadejście niepożądanych gości. Błogosławieństwo Boga i Królowej Korony Polskiej niech strzeże fundamentów, węgłów i ścian domu tego oraz duszy, serca i zdrowia mieszkańców - Amen”. I druga: „Zachowaj przyjacielstwo dla Bożych stworzeń za domowników przyjętych, jako psy, ptaki, jeże i wiewiórki”. Już na samym krańcu województwa brzesko-litewskiego, nad Prypecią, leżały znaczne dobra Kieniewiczów: Dereszewicze. Najdawniejsze wiadomości mówią o dziedzictwie Chodkiewiczów, którzy podarowali je jezuitom, a po kasacie zaczęło się rozdrapywanie majątków - lwią ich część zagarnął niesławnej pamięci targowiczanin - biskup wileński Ignacy Massalski. W początku XIX w. dobra kupił Antoni Nestor Kieniewicz herbu Rawicz, sędzia ziemski mozyrski i podkomorzy nowogródzki. Kieniewiczowie aż do drugiej połowy XVIII w.’zaliczali się do szlachty średnio zamożnej i dopiero właśnie od momentu nabycia Dereszewicz zaczyna się szybki wzrost zamożności i znaczenia familii. Rozległość dóbr była imponująca, chociaż ziemi ornej posiadali stosunkowo niewiele; dominowały lasy, bagna i nadrzeczne łąki, co wiosny zalewane przez wody roztopów. Właściciele wykorzystali sytuację, zakładając w Dereszewiczach fabrykę forniru, która wkrótce zaczęła przynosić niemałe zyski. K. Czachowski, Maria Rodziewiczówna na tle swoich powieści, Poznań 1935. 129 Dwór w Dereszewiczach był drewniany, zbudowany około 1825 r., później powiększony o sporą przybudówkę. Klasycys-tyczny, symetryczny i efektowny, miał z dwóch stron portyki kolumnowe: ten od frontu był, jak to często wówczas stosowano, piętrowy, z podjazdem i balkonem, ten od strony ogrodowej, wychodzący na stromy brzeg Prypeci, miał formę półkolistą, podobnie jak podwarszawski pałacyk w Natolinie. We wnętrzach były piękne posadzki i interesujące meble, a także sporo cennych obrazów. Jadwiga Kieniewiczówna była malarką amatorką i dzięki niej zachowały się akwarele kilku wnętrz (w zbiorach rodzinnych)86. Wokół dworu założony został park, a w jego obrębie stanęła w połowie minionego stulecia neogotycka kaplica grobowa. Rodzina Kieniewiczów wydała wielu świetnych i zasłużonych ludzi, a na tym miejscu chciałbym przypomnieć Stefana, znakomitego historyka. I chyba nieprzypadkowo jego zainteresowania skupiały się przede wszystkim na okresie powstania styczniowego87. Kto bowiem nie żył na opisywanych tu Kresach, ten sobie nawet wyobrazić nie potrafi, jak mocnym piętnem na psychice ludzkiej odcisnęło się powstanie styczniowe, silniej od listopadowego, być może wskutek całego dramatyzmu bohaterskich działań i nieuchronnej klęski oraz całej tragedii carskich represji wobec „miatieżników”. Odnotowałem przy okazji zwiedzania owych kilku rezydencji stopień ich zniszczenia. Aby jednak dać wyobrażenie o jego skali, należałoby sporządzić statystykę tego, co w naszym stuleciu uległo zniszczeniu, a choć takiej nie znam, to sądzę, że musi być wstrząsająca88. I raduję się przy każdym ocalałym zabytku, jak na przykład przy wspomnianym już Nieświeżu, albo też przy Oprócz Aftanazego o majątku i ludziach pisali: J. z Puttkamerów Żóitowska, Inne czasy, inni ludzie, Londyn 1959, a przede wszystkim S. Kieniewicz, Dereszewicze 1863, Wrocław 1986. 87 S. Kieniewicz, Powstanie styczniowe, Warszawa 1983. 88 Epitafium rezydencjom szlacheckim złożył w kilka lat po inwazji bolszewickiej A. Urbański, Podzwonne na zgliszczach Litwy i Rusi, Warszawa 1928. 130 Snowiu, którego klasycystyczny pałac z 1827 roku został w ostatnich czasach zacnie odnowiony. A skoro odwiedziliśmy już panią Rodziewiczównę, to koniecznie trzeba wizytować także drugą pisarkę związaną z tą ziemią, osobę, która chyba zasługuje na określenie virgo fortis scrip-turae polonicae. Oczywiście myślę o Elizie Orzeszkowej, która urodziła się w zamożnej rodzinie szlacheckiej Pawłowskich w Mil-kowszczyźnie pod Grodnem, potem - wstąpiwszy w związek małżeński z Piotrem Orzeszka - przemieszkiwała wiele lat w majątku męża, Ludwikowie pod Kobryniem, by następnie, po epizodzie wileńskim, zamieszkać w Grodnie. To tu powstały naj-dojrzalsze prace tej pisarki, która mogła niemal konkurować w płodności z Kraszewskim, a wśród nich chyba najlepsza: Nad Niemnem, którą Julian Krzyżanowski nazwał eposem89. I jest to, mimo całkiem doraźnych i pozytywistycznych założeń pani Eli-zy, panorama życia na tych obszarach, przez które wody swe toczy Niemen, gdzieś w okolicach Grodna, gdzie sąsiadują ze sobą „szlachta-bracia” ogromnie w tamtej epoce rozdarci przede wszystkim na skutek uprzedzeń stanowych i majątkowych. Konflikt między średnio zamożną, ale jednak dworską, rodziną Kor-czyńskich a mieszkańcami zaścianka szlacheckiego - Bohaty-rowiczami, jest tylko osnową. Wielka pozytywistka naszej literatury, mimo idei „pracy od podstaw”, mimo antyromantycznej postawy, nie mogła się wyrwać z kręgu tych frustracji, o których wspomniałem już wyżej: leśna mogiła powstańców z 1863 r. jest jakby kotwicą i zarazem wiązadłem „pomiędzy starymi a nowymi laty”. Oczywiście nie tylko szlachta zamieszkiwała te okolice. Przede wszystkim zaludniali je chłopi, odwieczni mieszkańcy tych puszczańsko-bagiennych obszarów. Cierpliwi opiekunowie ziem w części żyznych i bujnych, w części chudych, a także rybacy i hodowcy, myśliwi i pasiecznicy. Jacy byli ci niebieskoocy, niespieszni, uparci mieszkańcy wiosek i chutorów? W Wiel- 89 J. Krzyżanowski, Epos Orzeszkowej, w: tenże, W kręgu wielkich realistów, Kraków 1962. 131 kim Księstwie natura i jej różnorodni mieszkańcy bliższa była człowiekowi niż w „cywilizowanej” Koronie i ślady tego przetrwały do dziś. Chłop białoruski czy litewski żył w zbliżeniu, a może nawet zaprzyjaźnieniu ze zwierzyną dziką i tak zwaną „żywiołą”, czyli zwierzętami udomowionymi. Niedźwiedź był obok żubra królem puszcz i z nim wiązały się najrozmaitsze legendy, zabobony, myśliwskie przechwałki. Mickiewicz doskonale wczuł się w tę sytuację, stąd nasz narodowy poemat tak obficie korzysta z litewskiego hedonizmu: łowów i obżarstwa. Niewątpliwie jednak literatura polska, zwłaszcza nowsza, może nazbyt wyidealizowała białoruskiego chłopa, widząc w nim istotę bezbrzeżnie poczciwą i dla całego świata przyjazną. Wiele w tym zakresie zdziałał Tadeusz Konwicki, zapisując w hołdzie mieszkańcom tego kraju kilka skądinąd pięknych stron, chociaż - pisząc o Romualdzie Traugucie - zaznaczył, że ci poczciwi chłopi masowo wydawali powstańców carskim siepaczom. Ową względną poczciwość białoruskich chłopów potwierdza wspomniane już wyżej naukowe opracowanie Krzysztofa Ja-siewicza dotyczące strat ziemiaństwa polskiego w latach 1939-1956: otóż liczebnie najwięcej ofiar poniosło ono na terenach zamieszkanych przez ludność białoruską. Ludność białoruska, sama szczególnie dotknięta przez nieprzychylność dziejową, nie jest ani lepsza, ani gorsza od innych narodów, zwłaszcza w tym równinnym i na przeciągi dziejów narażonym obszarze. Chłop białoruski to skarbnica archaicznego obyczaju, legend, zabobonów, guseł i znachorskiej mądrości. Kiedyś opowiadano taką anegdotkę, jak sądzę, dobrze charakteryzującą tę ludność - upartą, cierpliwą i o... dość ograniczonym horyzoncie wiedzy, jednym słowem, „tutejszych” (był to niezawodny sposób narodowego samookreślenia). Otóż w wiele lat po wojnie na wyrębie drwale nagle zobaczyli wyłaniającego się z lasu „bat’kę”, zarośniętego, ubranego w jakieś szmaty, ale z pepeszą w ręce. Na pytanie: „kim jest zacz”, odparł, że partyzantem. Na to oni: „A z kimże ty didku wojujesz?” - „Jak to z kim? Z Giermań-cami!” - „Ale przecież wojna dawno zakończona i nie ma tu już żadnych Giermanców?” - „Skończona?! - zadumał się sta- : 732 rzec. - A ja ot nic nie wiedział i wysadzam te pociągi, wysadzam, a to widać nasze?” Szczególnym obszarem było w tamtych czasach Polesie: kraina bagien, leniwych, ale rybnych rzek, dzikiego ptactwa, łąk bezbrzeżnych. Ja tam byłem w latach szczenięcych, kiedy to ojciec - daremnie, oj, daremnie - starał się wykrzesać ze mnie łowiecką fantazję i zabrał na polowanie na słonki. Jechaliśmy w trzy bryczki, po południu, ospale, a już wkrótce za Włodzimierzem Wołyńskim zaczynały się poleskie krajobrazy. Więc najpierw leśny trakt, szeroki na dziesięć albo i kilkanaście metrów, piaszczysty, po którym koleiny wozów wiły się zygzakowato. Po obu stronach coraz gęściej otaczał nas las, niezbyt wysoki, niezbyt gęsty, a spomiędzy drzew coraz częściej ukazywały się kępy ostrych traw, jak bezkwietne bukiety. Potem ich liczba zwiększała się, pojawiały się mszary, małe brzózki, i to już były bagna, na które nie wolno było wchodzić, jeśli się dobrze miejsca nie znało, a zwłaszcza jeśli się nie miało techniki skakania po tych kępach ostrych traw, bo łapczywa ciemność mokradeł połykała bezlitośnie wszystko, co się w jej królestwie znalazło obcego. Celem naszej wyprawy była fałda ziemi wynosząca się nieco ponad moczary i obrzeżona starymi drzewami. Słońce już zaszło, myśliwi rozstawili się w odpowiednich miejscach i rozpoczęło się czatowanie. W poblaskach zachodniej zorzy gałęzie drzew rysowały się na niebie ostrymi, nerwowymi krechami. I nagle w ogólnym milczeniu usypiającego świata rozlegało się niezbyt głośne, ale wyraziste pochrapywanie czy pochrząkiwa-nie i poprzez grafikę gałęzi jawiła się sylwetka szybko mknącego ptaka. Bo polowanie na słonki miało właśnie charakter zbliżony do strzelania do rzutków: trzeba było mieć wyczuloną uwagę i błyskawiczną reakcję, a ponadto oko i rękę wybornego strzelca. Reszta należała do wyżłów, które zestrzelone ptaki odnajdywały bez trudu w trawach i zaroślach. Dla mnie samo polowanie było niezapomnianym przeżyciem, aczkolwiek gdy potem „starsi” delektowali się przy stole mięsem tych szaro upierzonych, długodziobych ptaków, nieco mniejszych od spasionych gołębi, ów przysmak w gardle mi sta- 733 wał, bo żal mi było tych ostrożnych, wieczornych wędrowców (właśnie zaczynały się ich odloty). Potem byłem jeszcze nad jeziorem Świateź (nie mylić z Mickiewiczowską Switezią położoną na Litwie), największym jeziorem tych stron, obfitujących raczej w niewielkie „oczka”. Jezioro to znajduje się jeszcze na Wołyniu, nieopodal Szacka, ale zarazem na pograniczu Polesia, i pamiętam tylko nieprzyzwoitą wręcz czystość jego wód, miękkość piasku i pewną młodziutką Żydóweczkę, która wykonała wówczas, przebierając się po kąpieli, uroczy striptiz, pierwszy w mym niezbyt wówczas jeszcze długim żywocie. I tyle wiem z autopsji o Polesiu, ale jeśli wierzyć memu przyjacielowi - najsympatyczniejszemu aktorowi i pisarzowi krakowskiemu - Jasiowi Adamskiemu, to on wspomina te strony rodzinne jako najpiękniejsze na świecie. I zapewne było w nich coś fascynującego, skoro amerykańska geo-grafka i fotograf zarazem - pani Louise Arner Boyd, odbywając podróż po Polsce w latach trzydziestych, najwięcej zdjęć wykonała właśnie na Polesiu90. Tak więc, według opowieści, zdjęć, reportaży, musiała to być kraina fascynująca, chociaż zatopiona zewsząd w wodach i w archaizmie nieprawdopodobnym. Podstawą lokomocji była tu łódź: na niej zwożono do zagród skoszone siano, na niej przewożono zwierzęta domowe na pastwiska, a przede wszystkim z nich łowiono ryby. Po przyłączeniu Polesia do Białoruskiej Republiki Sowieckiej jakimś mędrcom z Moskwy przyszedł do głowy pomysł osuszenia tutejszych bagien i pozyskania dla kołchozów nowego areału. To było trochę tak jak ze słynnym miczurinowskim krzyżowaniem gatunków albo jak z zawracaniem biegu rzek. W każdym razie, osuszając Polesie, owi „uczeni” zmienili ten malowniczy zakątek prawie „nie z tego świata” w zakrzepłą pustkę, po wyschnięciu bowiem tutejsza ziemia zeskorupiała i zamieniła się w martwą pustynię. To wszystko opieram na zasłyszanych opowieściach ludzi, którzy twierdzili, że jedyny ocalały fragment prawdziwego, odwiecznego Polesia to po naszej stronie granicy rozlewiska Biebrzy, po których w ciągu ostatnich lat swe- L. A. Boyd, Kresy, Kraków 1991. 134 go życia grasował, polując na ptactwo wodne bezkrwawo, bo z kamerą fotograficzną, mój ojczym Wlodek Puchalski. Inną specjalnością poleską były polowania prawdziwe i o nich także od Włodka słyszałem oraz oglądałem na jego fotografiach i debiutancko-amatorskich filmach. Był bowiem w gościnie u ostatniego - trzynastego ordynata na Dawidgródku, Karola ks. Radziwiłła w Mankiewiczach. Pomimo obcięcia znacznych obszarów leśnych ordynacji w wyniku traktatu ryskiego, były to nadal puszcze robiące ogromne wrażenie, a bogate nieprzyzwoicie w rozmaitą zwierzynę, taką jak jelenie i łosie, niedźwiedzie, dziki i wilki, nie mówiąc już o lisach czy zającach, głuszcach i cietrzewiach. Włodek bywał też na łowach w Puszczy Białowieskiej, która po Jałcie została przecięta granicą między Polską a Związkiem Sowieckim. Na tych przedwojennych zdjęciach oglądałem prezydenta Mościckiego, ministra Becka i rozmaitych generałów, a ponadto gości zagranicznych, jak hrabia Ciano czy Her-mann Goering. Zapamiętałem już wówczas wodniste, bladonie-bieskie oczy marszałka niemieckiej Luftwaffe, spoglądające zimno i wrogo spod futrzanej czapy. Znakomitymi piewcami uroków tych ziem byli Leon Wy-czółkowski i Julian Fałat. Pierwszy nie interesował się polowaniami, ale fascynowały go krajobrazy i ludzie zarówno na Ukrainie, jak też na Polesiu. Najsłynniejsze są jego obrazy: Kopanie buraków i Orka na Ukrainie, a także studia rybaków huculskich i poleskich, czy „portret” drewnianej cerkwi w Worochcie. Na Polesiu malował i litografował przede wszystkim drzewa i krajobrazy mokradeł. Julian Fałat był częstym gościem w Nieświeżu i wykonał znaczną liczbę obrazów, warianty wyjazdów na polowania i powrotów, a między innymi te najsłynniejsze: Osz-czepnicy, Powroty z polowania (jeden z niedźwiedziem, drugi - łodzią - z łosiem), a także portrety rybaków i zwierząt tak wspaniałych jak jeleń czy łoś. Z pasją też odnajdywał szczególnie malownicze krajobrazy z drzewami i rozległymi mokradłami, a bardzo interesującym obrazem jest Myśliwski posiłek, na którym w jednym z puszczańskich szałasów dostrzegamy autoportret artysty przy pracy. 735 Byli także malarze słowa. O Rodziewiczównie i Orzeszkowej już wspominałem, ale przypomnieć wypadnie i Władysława Syrokomlę, i Aleksandra Chodźkę, i Podlasianina pochodzącego z kurlandzkich baronów - Józefa Weyssenhoffa, i Juliana Ejsmonda, który urodził się wprawdzie w Warszawie i tam spędził większą część życia, ale wywodził się z rodziny spod Grodna i zachował charakterystyczne zamiłowanie do łowów, co wyrażał jako redaktor pism poświęconych myślistwu. Uprawiał też pisarstwo, które, od bajek poczynając, a na wspomnieniach i esejach kończąc, nieustannie obracało się w zaklętym świecie puszczańskich fascynacji (najsłynniejsze jego utwory to W puszczy i Żywoty drzew). Znacznie mniejszą rolę odgrywali w dziejach tego kraju mieszczanie, chociaż to dzięki nim - obok pewnej liczby światłych ziemian - zaczęła Białoruś wychodzić ze swego bardzo przedłużonego średniowiecza. Epoka oświecenia przyniosła wiele nowego, między innymi rozwój manufaktur, i Wielkie Księstwo zasłynęło z produkcji rozmaitych towarów, zyskując wielką sławę wśród współczesnych i potomnych. Przede wszystkim od pradawnych czasów ziemie białoruskie specjalizowały się w produkcji ceramiki, i to nie tylko domowego użytku, ale także jako dekoracji architektonicznej, a pochodzący stąd artyści pracowali również dla Moskwy czy Izmaiłowa. Niezwykle owocna okazała się działalność Radziwiłłów, to dzięki nim powstały huty szkła w Urzeczu i Nalibokach, a produkcja przede wszystkim pucharów, luster i żyrandoli stała się słynna w całej środkowej Europie. Również tkanina i haft odgrywały tu ważną rolę, wyrastając z korzeni sztuki ludowej, która surowość życia kompensowała pięknymi ozdobami stroju. Kobierce produkowano tu wprawdzie od niepamiętnych czasów, ale Radziwiłłowie, zakładając w Koreliczach manufakturę produkującą wyroby tapise-ryjne, zrównali ten kraj - jeśli chodzi o kanony tego rodzaju wytwórczości - z zagranicą. Niestety, z wielkiej serii gobelinów sławiących dzieje rodu przetrwały jedynie ułomki, ale nawet z tych ułomków odczytać można wysoką jakość produkcji. Ciekawe, że niektóre z tych tapiserii są sygnowane przez miejscową niewątpliwie artystkę: Marię Kułakowską. 736 Największą jednak sławę zyskały innego rodzaju wyroby: pasy kontuszowe. One to w XVIII w. stały się podstawową ozdobą sarmackich brzuchów, dobierano je bowiem tak, żeby kolorem pasowały do okazji. Głównym ośrodkiem, nie pierwszym, ale najsłynniejszym, od którego te wyroby w ogóle otrzymały nazwę, był Słuck, gdzie pierwszą „persjarnię” założył Ormianin, Jan Madżarski, a później prowadził ją jego syn Leon. Działało tu osiemnaście warsztatów, a wyroby sygnowano monogramem artysty albo łacińskim napisem: Me fecit Sluck („Mnie wykonał Słuck”). Owe bardzo drogie pasy były często wykorzystywane jako swego rodzaju łapówka, a Karol Radziwiłł „Panie Kochanku” obdarowywał nimi okoliczną szlachtę, gwarantując sobie w ten sposób głosy przy kolejnych wyborach. Handlem okolicznym zajmowali się mieszczanie białoruscy, ale także żydowscy i niemieccy, zwłaszcza że masa towarowa eksportowana na Zachód szła drogami rzecznymi do nadbałtyckich portów. Trwała tu zresztą tradycja owych mieszczańskich republik, których najsłynniejszym przedstawicielem był niegdyś Nowogród Wielki, dopóki Iwan Groźny nie przetrącił mu kręgosłupa i nie zatopił w morzu krwi. Miast na omawianym obszarze nie było zbyt wiele, przeważały niewielkie miasta prywatne, ale były i takie prastare osiedla, jak Grodno i Nowogródek, Brześć Litewski i Pińsk, Mińsk i Mścisław, Połock i Witebsk. Już poza Rzecząpospolitą, epizo-dycznie tylko włączany w jej granice, leżał Smoleńsk. Historia wojen toczonych o to miasto jest długa i malownicza, a kończy się opowiastką (si non e vero e ben trovato) o rozmowie Stalina z generałem Berlingiem, kiedy to Generalissimus wydał dowódcy l Armii Wojska Polskiego rozkaz, by szturmem wzięła mocno ufortyfikowane i silnie bronione miasto. Berling dobrze zdawał sobie sprawę, że Stalin chce przy jednej okazji upiec dwie pieczenie: zdobyć miasto, a równocześnie wytracić Polaków, których zawsze żywiołowo nienawidził. Odkrzyknąwszy więc po wojskowemu: „Rozkaz, towarzyszu Generalissimusie” - pozwolił sobie na komentarz: „Myśmy już w dawnych wiekach brali Smoleńsk od zachodu, to teraz możemy go zdobyć od wschodu”. I rozkaz został natychmiast anulowany, tyle że Stalin ze- 737 mścił się, ale już nie z takim skutkiem, rzucając polskie oddziały do ataku pod Lenino bez należytego wsparcia artyleryjskiego, co pochłonęło setki ofiar. Do najstarszych zabytków Białorusi należą: ruiny cerkwi Borysa i Gleba na Kołoży pod Grodnem (druga połowa XIII w.) oraz tak zwana Biała Wieża w Kamieńcu koło Brześcia Litewskiego z lat 1271-1289. Sędziwa budowla grodzieńska przeistoczyła się w ruinę na skutek obsuwania się zbocza wzniesienia. Była to halowa budowla trójnawowa i o trzech absydach, wzniesiona z cegły z dodatkiem kamienia oraz posiadająca dekorację w postaci barwnych ceramicznych plakiet, układanych w krzyże na zewnętrznych ścianach. Wewnątrz stosowano tu specjalne naczynia, które - umieszczane w ścianach i sklepieniach - doskonaliły akustykę świątyni. Istnieje arcyciekawy miedzioryt z 1568 r., wykonany przez Mathisa Zuendta według rysunku Hansa Adelhausera, a ukazujący wjazd poselstwa moskiewskiego do Grodna91. Z pieczołowitą szczegółowością rytownik przedstawił tu cały sztafaż dyplomatyczny: powitanie posłów i formacje zbrojne, jako też wozy wypełnione rozmaitymi towarami oraz widok panoramiczny całego miasta. Z widoku tego wynika, że podówczas samo centrum, stosunkowo niewielkie, zajmowało wzniesienia i sąsiadowało z zamkiem, natomiast cała reszta składała się z osobnych jakby osiedli o okazałych, drewnianych domach, zbudowanych w konstrukcji szachulcowej i z licznymi cerkwiami w większości tych osiedli. Bardzo też dokładnie artysta ukazał most przerzucony przez Niemen, o przemyślnej, również drewnianej konstrukcji. Wieża w Kamieńcu ma swoją analogię po naszej stronie Bugu, bo w Stołpiu pod Chełmem wznosi się też taka samotna wieża, tyle że w Kamieńcu jest okrągła, a w Stołpiu kwadratowa. Były to tak zwane stróże: wieże strażnicze, które służyły do obserwacji okolicy i mogły stanowić pierwszy punkt oporu wobec impetu najeźdźców. I właśnie nazwa tej, która leży w gra- 91 M. Gębarowicz, Początki malarstwa historycznego w Polsce, Wrocław 1981, s. 23, ii., 22-25. > 138 nicach Trzeciej Rzeczypospolitej, dokładnie to wyjaśnia, ponieważ stolp to ruska wersja słupa, a więc właśnie wieży obronnej. Oczywiście w przeszłości wiele było budowli, które następnie przestały istnieć lub radykalnie zmieniły swój wygląd, a przykładem tej zmiany jest cerkiew monasteru Eufrozjańskiego w Po-łocku, wzniesiona w latach 1152-1161. Gotyk docierał na te obszary nieśmiało i późno, a o cerkiewnych zabytkach z końca XV i początków XVI w. już wspominałem. Trzeba jednak przypomnieć też bardzo zniszczone ruiny budowli zamkowych w Nowogródku, Krewię i Lidzie, a także wskazać, że w tym czasie powstawały pierwsze kościoły łacińskie, z których w stanie stosunkowo nie zmienionym przetrwała świątynia w Iszkołdzi z 1472 r., krótka hala nakryta w prezbiterium sklepieniem kryształowym, oraz kościoły parafialne w Grodnie i Nowogródku (ten pierwszy zniszczony, ten drugi zamieniony na cerkiew). Szeroka działalność budowlana rozpoczęła się na dobrą sprawę od końca XVI w., a jej szczególny rozkwit nastąpił w wiekach XVIII oraz XIX, kiedy suro-wo-majestatyczny klasycyzm szedł w zawody z rozwiniętym w romantyzmie neogotykiem. Ponieważ, poza pałacami i dworami, najcenniejsze zabytki przetrwały w postaci budowli sakralnych, zanim do wymieniania niektórych przejdę, pragnąłbym zatrzymać się przez chwilę przy wydarzeniu, które odegrało doniosłą rolę w tworzeniu krajobrazu sztuki na tych obszarach: przy unii brzeskiej. Na synodach odbytych w 1595 i 1596 r. w Brześciu Litewskim doszło do podporządkowania Cerkwi prawosławnej papiestwu, przy zachowaniu liturgii, języka starocerkiewnego, odrębności hierarchii i zgodzie na zawieranie małżeństw przez księży. Zygmunt III popierał tę inicjatywę w sposób umiarkowany, natomiast dość silna była presja Watykanu oraz niektórych zakonów, przede wszystkim jezuitów. Niektórzy biskupi prawosławni opowiedzieli się gorąco za unią, upatrując w niej szansy na wzmocnienie bardzo osłabionego własnego Kościoła. Od początku jednak wystąpiła silna opozycja ze strony części kleru, ze strony niektórych magnatów (Konstanty Ostrogski), a także dała się odczuć wyraźna niechęć ze strony mieszczan i chłopów, zwłaszcza w die- 739 cezjach południowych, i tak na przykład w Kijowie zaistniała dwoistość wyznaniowa - obok metropolity prawosławnego funkcjonował także unicki, a diecezja lwowska oraz przemyska przystąpiły do unii dopiero w 1700 r. Dalsze dzieje unii przejawiały się w procesie powolnej latynizacji obrządku, a przede wszystkim upodobnianiu architektury do form stosowanych w architekturze łacińskiej (takie budowle jak katedra św. Jura we Lwowie, zespół monasteru ławry Poczajowskiej), a na obszarze Białorusi w adaptowaniu form barokowych przez nowo wznoszone cerkwie (np. katedralna w Po-łocku czy na Litwie klasztor Bazylianów w Berezweczu oraz monaster Troicki w Wilnie). Należy rozróżniać dwa stosowane w historii sztuki terminy: okcydentalizacja i latynizacja. Ten pierwszy oznacza tylko zaczerpnięcie pewnych formalnych wzorców z Zachodu i charakteryzuje architekturę rosyjską (zarówno świecką, jak i cerkiewną) w epoce Piotra I i Katarzyny II. Ten drugi określa przeobrażenia dokonujące się w formie i funkcji świątyń budowanych w kręgu unickim, gdzie zmianie podlegała sama forma świątyni, rezygnująca bardzo często z dawniej wypracowanych układów przestrzennych (widać to wyraźnie w Połocku, w ławrze Poczajowskiej, i na naszych już ziemiach w dawnej katedrze w Chełmie). Często także przemodelowaniu uległy wnętrza, w których pojawiły się nie występujące dotąd w cerkwiach, przeszczepione z obrządku łacińskiego takie elementy, jak ołtarze boczne, ambona, konfesjonały, a wreszcie i organy. Sporom dogmatycznym, liturgicznym i politycznym towarzyszyły pisma polemiczne, stanowiące bardzo ciekawy dokument ówczesnej mentalności i problematyki życia duchowego. Konflikty te przybierały niejednokrotnie formy bardzo ostre, gwałtowne, czasy i obyczaje ówczesne były bowiem surowsze i niekiedy straszniejsze niż dziś, choć nie istniał jeszcze ani terroryzm, ani zorganizowana przestępczość. Przykładem najbardziej dramatycznym są losy Jozafata Kuncewicza. Jan Kuncewicz (Jo-zafat to jego imię zakonne) urodził się w mieszczańskiej rodzinie we Włodzimierzu Wołyńskim (domyślać się można jej niemieckich korzeni w brzmieniu nazwiska Kuntze) i miał się 140 w Szkotach wileńskich sposobić do zawodu kupieckiego, ale wciągnęła go tocząca się wówczas gorąca dyskusja o reformie i wybrał stan duchowny, w którym - dzięki zdolnościom i niezwykłemu zaangażowaniu (określano go przezwiskiem „duszo-chwat”) - zaczął robić błyskawiczną karierę i już w czterdziestym roku życia stał się arcybiskupem rozległej diecezji połoc-kiej. Ze względu na swą aktywność, dar zjednywania sobie ludzi, ale także brutalność niektórych działań znalazł się w oku cyklonu sporów o unię, pomiędzy takimi jej zwolennikami, jak metropolici Pociej i Rutski, jak też przeciwnikami, jak Melecy Smot-rycki. W listopadzie 1623 r. został zabity przez rozjuszony tłum w Witebsku, a jego okaleczone ciało wrzucono do Dźwiny. I niemal natychmiast zaczai wyrastać na patrona unii i kandydata na ołtarze. W 1642 r. nastąpiła beatyfikacja Jozafata Kuncewicza, ale kanonizacja dopiero w 1867 r., jako niewątpliwa manifestacja Watykanu wobec ostatecznej likwidacji Kościoła unickiego przez władze carskie, co pociągnęło za sobą protesty na Podlasiu, gdzie ukaz wprowadzano siłą i gdzie nawet polała się krew. Relikwie świętego car kazał zamurować w krypcie kościoła unickiego w Białej Podlaskiej, gdzie odnaleziono je po wycofaniu się wojsk rosyjskich - w 1916 r., a następnie - poprzez Wiedeń - trafiły do Rzymu w 1949 r. i odtąd spoczywają w oszklonym sarkofagu w mensie jednego z ołtarzy w obejściu Bazyliki św. Piotra92. Nie mam zamiaru podejmować tu jednak problematyki samego znaczenia unii ani jej oceny, chciałbym tylko zauważyć, że w XIX w. problematyka ta zaczęła coraz silniej współdziałać w odrodzeniu ukraińskiego patriotyzmu z nastawieniem zarówno antypolskim, jak też antyrosyjskim. A1 co do funkcjonowania unii w Rzeczypospolitej, to jedno można stwierdzić bez najmniejszych wątpliwości: niedopuszczenie hierarchów unickich do senatu było poważnym błędem i miało się to na nas pośrednio zemścić w okresie walk pomiędzy naszymi narodami. 92 T. Zychiewicz, Jozafat Kuncewicz, Kraków 1986. Oczywiście przez stronę prawosławną Jozafat był postrzegany jako wróg i promotor potępionej unii, a charakterystyczne są - w odniesieniu do samego zjawiska - rozważania: A. Naumow, Unia jako rozdarcie, w: tegoż, Biblia w strukturze artystycznej utworów starocerkiewnoslowiań-skich, Kraków 1983, Rozprawy Habilitacyjne UJ, nr 75. 141 To wszystko odbiło się w sztuce, w obliczu miast, w kształcie poszczególnych zabytków. Jeśli idzie o miasta, to można zauważyć tu znaczną rozmaitość: im dalej ku wschodowi, tym bardziej zachowują one charakter zbliżony do kulturowego krajobrazu ziem rosyjskich, im bliżej ku zachodowi, tym wyraźniejsze jest piętno okcydentalizacji i latynizacji. Stosunkowo najmniej interesująca architektonicznie jest stolica Białorusi. W Mińsku władze sowieckie zrobiły bardzo wiele, by pozacierać ślady zachowane z poprzednich stuleci, i tak na przykład kościół jezuicki wraz z przyległymi doń skrzydłami kolegium został przysłonięty pseudoklasycystyczną, pałacową raczej niż sakralną, fasadą i dopiero obecni mińscy katolicy odsłonili autentyczny kształt swej świątyni. Na reszcie miasta położyło się fatalnym cieniem budownictwo epoki socrealizmu: wątpliwa uroda blokowisk ukazuje, do czego prowadzi koszarowe traktowanie architektury. Niezwykłym miastem był Pińsk, rozłożony na brzegu leniwej Prypeci. W panoramie miasta dominował przed 1945 r. imponujący skalą i klasą swej architektury kościół jezuicki z dwu-wieżową fasadą o gęstym rytmie kolumn i pilastrów oraz z wielką kopułą nad skrzyżowaniem naw. Tę świątynię po wojnie rozebrano do fundamentów, zachowując ze względów użytkowych gmach kolegium, potężny dwupiętrowy blok nakryty łamanym dachem, który obecnie - oderwany od kościoła - wygląda jak jakaś hala fabryczna. Na szczęście zachował się kościół pofranciszkański o dość przysadzistych proporcjach, z parą niskich wież i stojącą obok osobną dzwonnicą. We wnętrzu panuje późnobarokowe bogactwo fresków i snycerskiego wystroju. Ale niewątpliwie najładniejsze jest Grodno, i dzięki położeniu na stosunkowo wysokim wzniesieniu nad korytem Niemna, i dzięki wspaniałym kościołom, takim jak Bernardynów, Wizytek (pierwotnie Brygidek), Franciszkanów, ale przede wszystkim Jezuitów. Już Stefan Batory chciał ufundować kolegium w Grodnie, ale inicjatywa nie powiodła się i dopiero od 1622 roku jezuici rozpoczęli pracę w mieście, korzystając na razie z kościoła parafialnego, i dopiero w latach 1678-1705 wzniesiona została istniejąca do dziś świątynia pod wezwaniem św. Franciszka Ksa-werego, która od 1989 roku pełni funkcję tutejszej katedry. Po- x.-, 142 Katedra (dawny kościół Jezuitów) w Grodnie. Litografia według rysunku Napoleona Ordy, Warszawa 1873. tem podjęto jeszcze inne prace, na przykład nadbudowę wież wyróżniających się giętymi i miękkimi formami, kontrastującymi z prostą, monumentalną fasadą. Wspaniałe jest wnętrze, do którego ołtarze boczne sprowadzono z Królewca, a główny jest dziełem Jana Chrystiana Schmidta z warmijskiego Reszla. Wykonany w latach 1736-1737 imponuje rozmiarami, wspaniałą snycerską architekturą i wielką mnogością rzeźb figuralnych93. Pamiętam pewną scenę na dworcu w Grodnie, kiedy w latach sześćdziesiątych powracałem z pierwszej wycieczki do Wilna. Pociąg wjechał na peron i ukazał się naszym oczom widok niezwykły: w arkadzie otwierającej wyjście z peronów do miasta stał gęsty, nieruchomy i milczący tłum szarych ludzi wpatrzonych w nasz pociąg. Nasz świat był odgrodzony od ich świata zwykłym sznurkiem, takim, jakim wiąże się paczki wysyłane na poczcie: po prostu rozpięto go w tej arkadzie i nikt nie ośmielał się przekroczyć owej mistycznej raczej niż realnej zapory, zwłaszcza że po peronie spacerował tam i z powrotem bardzo nabzdyczony, czerwonogęby milicjant z pepeszą na ramieniu. Ten drobiazg wyłuskuję ze wspomnień, bowiem w miarę starzenia się coraz dotkliwiej odkrywam krótkotrwałość ludzkiej pamięci, tę idiotyczną niepamiętliwość, która towarzyszy ludzkości od prawieków i przyjęła formę mitu o „złotej epoce” - owej wergiliańskiej aurea prima aetas. Bo ja, jeśli sięgam pamięcią w przeszłość, to znajduję w niej wspomnienia dobre i złe, ale zdecydowanie więcej jest tych drugich, i budzi we mnie zdziwienie, a w rezultacie pogardę, gdy moi bliźni zapominają o całym tym paskudztwie, w którym byliśmy ubabrani od 1939 r. do zaledwie przedwczorajszego obalenia komuny. Podobnie jak na Ukrainie, rozwinęła się na Białorusi bujnie, zwłaszcza na Polesiu, architektura drewniana. Wznoszono więc cerkwie, jak ta w Dawidgródku, położona na wzgórzu, na którym stał niegdyś zamek, a zbudowana w 1924 r., albo ta niewielka, ale bardzo elegancka, już po naszej stronie granicy - 93 J. Jodkowski, Grodno, Wilno 1928; J. Paszenda, Kościót pojezuicki (famy) w Grodnie, w: Kultura artystyczna Wielkiego Księstwa Litewskiego w epoce baroku, pod red. J. Kowalczyka, Warszawa 1955, s. 191-211. 144 w Ortelu Królewskim, wzniesiona w 1706 r. przez cieślę, który się nad wejściem podpisał imieniem (nazwiskiem?) „NAZARO”. Wznoszono także drewniane kościoły, dwory, a przy dworach i przy klasztorach regułą było budowanie przemyślnych śpich-lerzyków, sernic i tym podobnych, przeważnie niewielkich, ale czasem wręcz imponujących budowli. Niestety, niewiele z tego ocalało przez wszystkie zawieruchy, a malowniczy przykład znajdziemy niespodziewanie przy klasztorze Wizytek (Brygidek) w Grodnie w postaci drewnianego spichrza o piętrowej galerii podcieniowej od frontu, jakby nieznany cieśla z XVII w. chciał tu nabożnym zakonnicom wystawić miniaturę Wawelu. Z pamiątek przeszłości może się rysować sielankowy obraz krainy archaicznej, lecz zarazem szczęśliwej. Tak jednak nie było - tragizm ludzkich losów snuł się puszczami i mokradłami białoruskimi od stuleci. Grodno, jak już wspomniałem, to piękne miasto. Ale zarazem to tu odbył się w 1793 r. ostatni sejm Pierwszej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, i tu - znany jako sejm niemy - uchwalił drugi rozbiór Polski, gdyż brali w nim udział karierowicze-jurgieltnicy Moskwy (odbywał się zresztą pod węzłem konfederacji targowickiej) lub ludzie całkowicie zastraszeni, ponieważ „porządku strzegły” wojska carycy Katarzyny II. I jeszcze jedna nauczka na przyszłość: ludzie o patriotycznych zapatrywaniach zbojkotowali ów sejm, czyli ułatwili zadanie zaborcom. Napisałem o roli powstania styczniowego, o jego długotrwałym piętnie, ale bo też skromny udział Wielkiego Księstwa w powstaniu listopadowym został bardzo krwawo okupiony w styczniowym. I nieodparcie powracają w pamięci dwie osobistości związane z tamtymi wydarzeniami i z tamtymi obszarami. Konstanty Kalinowski, reprezentant skrzydła czerwonych, odgrywał bardzo ważną rolę. Wydawał w Wilnie w języku białoruskim konspiracyjne pismo „Mużycka Prauda” i zalicza się go do pierwszej generacji budzicieli świadomości narodowej mieszkańców tych ziem. Urodzony pod Grodnem, aresztowany i stracony w Wilnie w marcu 1864 r. Nieco później - w sierpniu tegoż roku - na stokach Cytadeli stracony został, jak zbrodniarz - na szubienicy, wraz 145 z towarzyszami walki, ostatni dyktator powstania Romuald Traugutt, który przedtem stoczył wiele potyczek z oddziałami rosyjskimi na Polesiu. W nieustających polemikach na temat sensowności przegrywanych powstań zawsze wysuwany jest argument ratowania świadomości narodowej, tworzenia niepodległościowej legendy, budowania tradycji walki za ojczyznę. I są to argumenty, z którymi niezwykle trudno, a w gruncie rzeczy w ogóle nie da się polemizować. Sam wychowałem się w aurze rysunkowych cyklów Artura Grottgera - Polonia i Lithuania, a także albumu poświęconego polskim walkom powstańczym, nie mnie więc sądzić, kto ma rację: czy ci, co uprawiają nadal religijną adorację krwi wylanej za ojczyznę, czy ci, którzy obliczają każdorazowe, niepowetowane straty, jeśli stały się plonem tych zrywów. Za ostatni przykład próby realizowania idei wpisanej na sztandary powstania styczniowego: „Za wolność naszą i waszą”, uznać można walkę z nawałą bolszewicką oddziału ochotników białoruskich pod dowództwem generała Stanisława Bałuk-Bała-chowicza, zdobywcy Pińska. Obecnie mieszkamy obok siebie, w naszym kraju jest spora mniejszość białoruska na Podlasiu i w Białostockiem, nie mniej, a pewnie nawet więcej Polaków mieszka na Białorusi, ale nadal panuje pewnego rodzaju niechęć i funkcjonują resentymenty. Nie sprzyja rozwojowi dobrego sąsiedztwa obecna postkomunistyczna władza w Mińsku, podchlebiająca się nieustannie Moskwie. Ale czas płynie naprzód i musimy również to sąsiedztwo umieć sobie zjednać. A mamy niebywały atut: bo na samej granicy Trzeciej Rzeczypospolitej, ale już po „naszej” stronie, znajduje się jedno z największych białoruskich sanktuariów: Święta Góra w Grabarce. W Wielkim Tygodniu ściągają tu tłumy wiernych, a wielu z nich niesie na własnych ramionach drewniane krzyże, które później wkopują na stokach owej góry, a raczej wzniesienia, nieopodal cerkwi, i las tych krzyży jawi się na tle lasów, które w poszumach zdają się razem z pątnikami odmawiać modlitwy do niebieskiego „Hospodyna”. I również po naszej stronie leży dawny monaster, a obecnie siedziba biskupia: Supraśl. Jak już wspomniałem, znajdują- , 146 ca się tam rzeczywiście wspaniała bizantyńsko-gotycko-renesan-sowa cerkiew została wysadzona w powietrze w czasie działań wojennych. Przepadł wspaniały ikonostas, zapewne gdańskiej snycerskiej roboty, przepadła znaczna ilość bardzo interesujących fresków, które wykonali w XVII w. malarze ponoć przybyli z Serbii; uratowano jedynie fragmenty zachowane na międzynawo-wych filarach. Obecnie jednak na ukończeniu jest wierna rekonstrukcja tej znakomitej budowli z lat 1503-1511. Monaster w Supraślu był w Pierwszej Rzeczypospolitej ważnym ośrodkiem naukowym i wydawniczym - bazylianie rozwijali tu działalność drukarską, obecnie zaś, być może, ukonstytuuje się nowy ośrodek teologiczny i naukowy. A więc tak wiele już za nami, zakrzepłego w historii, ale wszystko - jak zawsze - przed nami. LITWA - CZYLI SNY O POTĘDZE Rzadko w dziejach zdarza się, aby tak nieliczny naród z tak ograniczonego obszaru potrafił zawładnąć tak rozległymi terenami i tak różnymi narodami94. Coś podobnego przydarzyło się niegdyś Madziarom, ale i tak byli liczniejsi od mieszkańców Auksztoty i Żmudzi. Odwołajmy się do najbardziej podstawowych danych geograficznych: obecna Republika Litewska zajmuje obszar nieco większy niż 65 tysięcy kilometrów kwadratowych, a liczba ludności zbliża się do czterech milionów, przy czym spore są mniejszości: polska, rosyjska, białoruska. Litwa, Łotwa i Estonia tworzą dość jednolity blok, choć etnicznie różnorodny, o ile bowiem Łotysze są blisko spokrewnieni z Litwinami, o tyle Estowie wiążą się z ugrofińską ludnością Finlandii. Spośród owych trzech republik Litwa jest największa i ma najliczniejszą populację. Podziwiać przede wszystkim należy ogromną odporność tej nacji na próby jej rusyfikowania i być może tu szukać trzeba przyczyn obecnej niechęci do nas: bo polonizacja istotnie zatoczyła szeroki krąg, przede wszystkim wśród najmożniejszych rodów, ale trafiła także „pod strzechy” i do miast. Stale powtarzanym Nowszym opracowaniem dziejów tego kraju jest praca J. Ochmańskiego, Historia Litwy, Warszawa 1982; niestety, mimo niewątpliwych walorów jest obciążona tradycją metodologii marksistowskiej. 148 litewskim kanonem jest: boimy się Polaków, bo oni nas polonizują, a rusyfikacji się i tak nie poddamy. Zapłacili za to haracz ogromny, zwłaszcza za czasów Stalina, który dziesiątkował Litwinów masowymi wywózkami i nawet miał po temu powody: w tutejszych puszczach chyba najdłużej w Europie trzymała się antysowiecka partyzantka, a jej bojowników zwano tu „leśnymi dziadkami”. Tajemnicę sukcesów litewskich odnieść należy do szczególnie sprzyjającej sytuacji w tej części Europy, kiedy gdzieś około XII w. zaczęły się tu jednoczyć poszczególne plemiona z dwu najważniejszych terytoriów, jakimi były Auksztota ze stolicą w Wilnie oraz Żmudź z Kownem i Szawlami, jako głównymi ośrodkami miejskimi. Kiedy więc tworzyło się Wielkie Księstwo jako organizm państwowy, w sąsiednich krainach o ruskiej populacji rozprzestrzeniało się to, co określiłem jako pierwszą „smutę”: księstewka coraz mniejsze i bezradniejsze nie mogły stawiać skutecznego oporu napastnikom i dostały się pod władzę (a raczej okrutne lenno) Tatarów. W tej sytuacji zwierzchnictwo litewskie okazywało się dla nich ratunkiem i skuteczną osłoną wobec ucisku i „polityki” haraczów. Być może i Litwa rozpadłaby się na drobne organizmy, gdyby nie to właśnie, że jej władztwo rozciągnęło się na rozległe obszary, a po drugie, że pojawiło się pierwsze śmiertelne niebezpieczeństwo konsolidujące naród: krzyżacki Drang nach Osten. W Inflantach siedzieli Kawalerowie Mieczowi, ale ci, dość wcześnie schrystianizowawszy dzisiejszą Łotwę, zaczęli się wdawać w konflikty z Moskwą. Litwa, jako kraj nadal pogański, stawała się idealnym wręcz celem niemieckiej ekspansji, poszukującej nowych osadniczych terytoriów pod pokrywką działalności misjonarskiej. I tu zaczyna się cała epopeja powolnego, ale nieustannego marszu ku wschodowi Krzyżaków, czyli „Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie”. O ile jednak nie skonsolidowane plemiona Prusów nie mogły skutecznie stawić czoła stalowym rycerzom i mimo bohaterskich powstań całkowicie uległy wycięciu lub germanizacji (a w mniejszym po-lonizacji), o tyle Litwini cofali się, stawiając nieustannie zacięty 149 opór. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że to przez Krzyżaków założone zostało Kowno (i stąd tak wyraźne w nim hanzeatyckie piętno), nie mówiąc o Kłajpedzie, to uświadomimy sobie, jak daleko posunął się już proces podboju. Wówczas nadarzyła się znakomita okazja: sojusz antykrzyżacki stał się naglącą potrzebą obu sąsiednich państw: Wielkiego Księstwa i Korony Polskiej, a tu dodatkowo gratka: na tron krakowski wstąpiła młodziutka węgierska księżniczka - siostrzenica Kazimierza Wielkiego - i rozglądano się bacznie za kandydatem na męża, co w tamtej epoce znaczyło jedno: za kandydatem na króla. Andegawence bardziej podobał się kandydat z dworu austriackiego, ale Polacy Habsburgów nie lubili, a „panowie małopolscy” przekonali królewnę, że w tym przypadku nie wdzięki kandydata, ale przesłanki polityczne większą odgrywają rolę w małżeństwie „na najwyższym szczeblu”95. W czasie pielgrzymki papieskiej w czerwcu 1997 r. ta młodo zmarła, czarnowłosa królowa wyniesiona została na ołtarze: podczas wielkiej uroczystej mszy na krakowskich Błoniach Jan Paweł II ogłosił ją świętą ku ogromnej radości wszystkich Polaków, a szczególnie krakowian, a najbardziej - uczonych z Jagiellońskiej Akademii, którą ona wspólnie ze swym małżonkiem wspomogła darami i odnowiła, stawiając w rzędzie najświetniejszych uczelni europejskich. Jest rzeczą zaskakującą, że - pomimo tak krótkiego życia - zdążyła tak wiele dokonać, a przede wszystkim sławna stała się dzięki swemu miłosierdziu. Toteż w kazaniu pogrzebowym ksiądz Stanisław ze Skalbmierza tak powiedział: „Modliliśmy się za zmarłą Królową, która była ukojeniem wdów, pociechą nędzarzy, wspomożeniem uciśnionych”. Władysław Jagiełło, urodzony ok. 1351 r., a więc starszy o przeszło dwadzieścia lat od Jadwigi, był człowiekiem w peł- Do dziś nie utraciła znaczenia monumentalna praca K. Szajnochy, Jadwiga i Ja-gietto 1374-1413. Opowiadania historyczne, I-II, Lwów 1861, skoro nie tak dawno ukazało się wznowienie ze wstępem S. M. Kuczyńskiego, Warszawa 1969. Rok 1997 przyniósł nowe materiały, jak np. M. Duczmal, Jagiellonowie, Kraków 1997, oraz obszerny katalog ze szkicami kilku wybitnych autorów: Blogoslawiona Jadwiga Królowa. W oczekiwaniu na kanonizację, katalog wystawy Muzeum Archidiecezjalnego w Krakowie, pod red. ks. J. A. Nowobilskiego, Kraków 1997. 150 ni dojrzałym i w pełni świadomym swych czynów. Kiedy w 1386 r. brał ślub z młodziutką królową Polski, czynił to ze względów przede wszystkim politycznych, ponieważ gwarantowało mu to koronę państwa znacznie potężniejszego od Litwy, nie w sensie obszaru, ale zaawansowania cywilizacyjnego. Warunkiem ożenku było przyjęcie wiary chrześcijańskiej, co chyba dla tego władcy litewskiego nie stanowiło większego problemu, ponieważ religię tę wyznawała znaczna część mieszkańców jego księstwa, a on sam - syn księżniczki twerskiej - był wychowany w bliskości wiary w Boga, a nie bóstwa. Na Litwie zresztą usiłowano już wcześniej wprowadzić chrześcijaństwo (za czasów Giedymina), a choć to się nie powiodło, zjawisko należy chyba rozumieć jako opór środowisk konserwatywnych, przeciwnych „nowemu” nie tyle ze względów religijnych, co politycznych. Gdyby nie unia, to najprawdopodobniej Wielkie Księstwo Litewskie przyjęłoby, jak niegdyś Ruś Kijowska, chrześcijaństwo obrządku wschodniego, co mogłoby prowadzić do rusyfikacji Litwinów. No ale „gdybanie” nie jest najlepszą metodą w badaniach dziejów. Jagiełło podjął decyzję, która Wielkie Księstwo, a w każdym razie jego część litewską, zorientowała ku Zachodowi. Witold - Litwini uważają go za bohatera narodowego - który po Jagiełłę objął władzę w Wielkim Księstwie, dwukrotnie przyjmował chrzest: raz w obrządku łacińskim i powtórnie - w grec-ko-bizantyńskim, a więc - jak widać - decyzja wcale wówczas nie była prosta i jednoznaczna. Tylko to było pewne, że Litwa dłużej nie może pozostawać pogańska, gdyż pogaństwo już się nie mieściło w kanonach „europejskości”. Błędem byłoby uważać, że decyzja Jagiełły miała wyłącznie polityczne uzasadnienie, że sprawy religijne niezbyt go obchodziły, ponieważ był to mąż prawdziwie pobożny, a o minionym pogaństwie mogły co najwyżej świadczyć pewne zabobony, pewne śmiesznostki, które wyciągał przeciw królowi bardzo mu niechętny Jan Długosz. O religijności monarchy świadczą jego rozmaite fundacje i kult obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, który za jego panowania (w 1430 r.) zbezcześcili i okradli z precjozów ówcześni chuligani z „dobrych rodzin”, których - nie wiedzieć czemu - określa się dziś jako polskich husytów. Król, po powrocie z wyprawy pruskiej, kazał odnowić obraz, i to zapewne on także ufundował srebrne blachy nakładane na tło, przypuszczalnie w miejsce dawniejszych ozdób. Ale przede wszystkim był fundatorem kilku zespołów malowideł ściennych (Lublin, Wiślica, Sandomierz i nie istniejących już w Gnieźnie), które wykonane zostały w stylu rusko-bizantyńskim. Najpiękniejsze są te, co zdobią kaplicę zamkową w Lublinie, gdzie dwakroć natrafiamy na portret fundatora [A. Różycka-Bryzek, Bizantyńsko-ruskie malowidła w kaplicy zamku lubelskiego, Warszawa 1983; tejże, Bizantyńsko-ruskie malowidła w gotyckich kościołach pierwszych Jagiellonów, w: Dzieje Lubelszczyzny, t. XI: Między Wschodem a Zachodem, cz. III: Kultura artystyczna, Lublin 1992, s. 313-347.] Unia polsko-litewska miała dość trudny poród, a jeszcze trudniejsze dzieciństwo i od traktatu podpisanego przez Jagiełłę w Krewię w 1385 r., w którym stanowiono inkorporację Wielkiego Księstwa do Korony (co natrafiło na zdecydowany opór strony litewskiej), w ciągu XV wieku najpierw rozluźniła się znacznie (jej restauracja nazywana bywa unią grodzieńską z 1434 r.), a w latach 1440-1447 w ogóle przestała funkcjonować. Spośród kolejnych porozumień bardzo istotne znaczenie miała unia horodelska z 1413 r., która - uznając odrębność Wielkiego Księstwa - wprowadzała wspólne sejmy i zjazdy, ale przede wszystkim spowodowała przyjęcie czterdziestu siedmiu rodzin bojarskich do herbów przez tyleż rodzin możnowładców i szlachty polskiej. W ten sposób uczyniony został pierwszy krok w kierunku zjednania sobie tamtejszej szlachty (panów i bojarów) poprzez przyznanie im praw identycznych jak te, z których korzystali Polacy. Po wyeliminowaniu niebezpieczeństwa krzyżackiego (najpierw wielka wojna z niewykorzystanym dostatecznie zwycięstwem grunwaldzkim, następnie prowadzona bez polotu, ale skuteczna w końcowym efekcie wojna trzynastoletnia) nad Litwą zaczęły się gromadzić czarne chmury kolejnego zagrożenia: wzrastającej potęgi Wielkiego Księstwa Moskiewskiego. Tak więc konieczne stało się utrzymywanie i wzmacnianie unii. Stałymi oponentami przeciw ściślejszemu zjednoczeniu obu państw byli początkowo sami Jagiellonowie, chcący utrzymać dziedziczną i dynastyczną władzę nad Wielkim Księstwem, a silniejsza opozycja wychodziła ze strony wielmożów litewskich i ruskich. Tymczasem mądra polityka ze strony polskiej i właśnie owo równanie w prawach mas szlacheckich przyczyniło się do zbudowania anty-magnackiej opozycji. Wystarczy przypomnieć, że w dawnej Litwie bojarowie nie posiadali dziedzicznych dóbr, a ich migracje były ograniczone; strona polska, równając tutejszych nobiles z polskimi szlachtą braćmi, umożliwiła dziedziczne posiadanie majątków, ale także zakupywanie ich w obu częściach federacji. I to miało odegrać znaczącą rolę w procesie, którym umiejętnie pokierował Zygmunt August, doprowadzając ostatecznie do unii lubelskiej w 1569 r. Do jej zawarcia przyczyniło się zjednanie sobie szlachty i części magnaterii Wielkiego Księstwa (aliantem dążeń królewskich stał się „ruch egzekucyjny”), przelanie prawa dziedzicznego do Litwy na Koronę, a wreszcie brutalny, ale, jak się okazało, skuteczny szantaż, jakim był akt inkorporacyjny do Polski Podlasia, Wołynia i wschodniej Ukrainy (województwa: kijowskie i bracławskie). W tej sytuacji ostentacyjne opuszczenie Lublina przez magnatów litewskich nie miało nadmiernego znaczenia, jak większość parlamentarnych demonstracji, w polityce bowiem liczą się fakty, a nie manifestacje. Od 1569 r. zaczyna się nowa epoka w stosunkach wzajemnych obu państw i przeszło dwóchsetletnia koegzystencja w ramach Rzeczypospolitej Obojga Narodów, czy - jak to się coraz częściej podkreśla - Rzeczypospolitej wielu narodów [J. Tomaszewski, Rzeczpospolita wielu narodów, Warszawa 1985.] Litwini mają uraz na tym tle i źle wspominają tamten związek, odczytując go jako w znacznej mierze proces wynarodowienia. Problem jest bardzo skomplikowany i przyjdzie jeszcze do niego powrócić. A na razie cofnijmy się jeszcze w owo środkowoeuropejskie średniowiecze. Pozostaje bowiem do wyjaśnienia problem niesłychanie doniosły: spojrzenie na rolę zakonu krzyżackiego na obrzeżach Bałtyku. Używałem dotychczas jednoznacznych określeń: germanizacja, Drang nach Osten, ekspansjonizm pod pokrywką działalności misyjnej. Należy pamiętać, że zgromadzenie to powstało jako organizacja szpitalna w dobie wypraw krzyżowych, a gdy upadło państwo powołane przez krzyżowców w Palestynie, trzeba było szukać innych obszarów działania. Nie powiodły się próby opanowania Siedmiogrodu ani terenów dzisiejszej Słowenii. Tak więc kierunek wyznaczały ostatnie bastiony pogaństwa w Europie. I nie zmieniłem zdania co do metod działania, co do mieczowego misjonarstwa i polityczno-państwowego ekspansjonizmu. Zakon upadł, bo upaść musiał, tak jak kolejno upadały inne formy kościelno-zakonnej działalności mające na celu utworzenie państwa wyznaniowego. Praktyka pewnych prawideł postępowania politycznego zawsze bardzo długo korzysta z doświadczeń i możemy jeszcze dziś obserwować następstwa tego wśród wielu państw wyznających islam jako religię państwową. Ale pamiętać trzeba niezawodnie i o tym, że Krzyżacy przynieśli na te dość dzikie obszary wiele elementów cywilizacyjnie ważnych, że stworzyli bardzo sprawną administrację państwową, że popierali rozwój rolnictwa i początki produkcji przemysłowej, że popierali rozwój miast i dla takowych wypracowali własną wersję prawa magdeburskiego - prawo chełmińskie, stosowane powszechnie w obrębie ich państwa. W dziedzinie architektury i sztuki zainicjowali bardzo sprawną działalność i po dziś dzień zamki krzyżackie imponują monumentalnością i funkcjonalnością jako zamki konwentualne, czyli twierdze-klasztory. Ten pierwszy impuls rozwijać miały później miasta poprzez organizację cechową i stworzyły - silniej w obrębie promieniowania Hanzy - swą własną kulturę i sztukę [T. Chrzanowski, M. Kornecki, Dwa gotyki pomorsko-pruskie: krzyżacki i mieszczański, „Zeszyty Naukowe KUL” XXVII, 1984, nr 2 (106), s. 3-33.] Pozytywne elementy działalności zakonu są widoczne nie tylko w obrębie samego państwa zakonnego, ale także w kręgu sąsiednich obszarów, do których docierały nowe zdobycze gospodarcze, system regulacji prawnych, a przede wszystkim właśnie osiągnięcia kulturalne”. [Najnowszą próbą syntezy, starającej się o obiektywizm, ale w swej istocie gloryfikującej zakon, jest obszerny katalog wielkiej wystawy zorganizowanej przez Ger-manisches Nationalmuseum w Norymberdze oraz Internationale Historische Kom-mission żur Erforschung des Deutschen Ordens (w całym licznym zespole autorów znalazło się kilku naukowców polskich): 800 Jahre Deutscher Orden, Guetersloh/Muen-chen 1990.] U schyłku XIV w. zakon byt u szczytu potęgi: uporał się już dawno z Prusami, przesunął daleko na wschód swe granice, zajmując niemal całą Żmudź, i zaczął uprawiać politykę mocarstwową. Jagiełło dobrze znał przeciwnika i nie ufał mu w najmniejszej mierze. Wielka wojna [M. Biskup, Wojny Polski z Zakonem Krzyżackim (1308-1529), Gdańsk 1993 (rozdział poświęcony wojnie 1410).] przyszła w momencie, kiedy nie istniała - szczególnie dla Litwy - inna alternatywa, jak tylko „być albo nie być”, i dlatego pod Grunwald pociągnęła ogromna jak na owe czasy armia polska i armia litewska. Wodzem całości był Jagiełło, wodzem Litwinów Witold, który sam wziął udział w walce. Przedtem jeszcze nastąpiła owa słynna scena, kiedy oskarżono dwóch litewskich wojowników o jakieś tam przewinienia, a Witold wydał zdumiewający wyrok: kazał im natychmiast samym się powiesić, co skwapliwie wykonali, wiedząc dobrze, ile musieliby wycierpieć, gdyby rozkazu nie spełnili. To daje pewne pojęcie o surowości obyczajów na Litwie. Jan Długosz był niewątpliwie znakomitym historykiem, ale jego niechęć do Jagiełły była przesadna. To prawda, że król nie w pełni wykorzystał zwycięstwo grunwaldzkie, trzeba jednak znać realia tamtej wojny i zmęczenie wojsk polsko-litewskich. Zwycięstwo - jedno z największych, jakie odnieśliśmy w naszych dziejach - spełniło podstawowy postulat: Krzyżacy pozostali, lecz ich potęga już się skończyła, dane im było istnieć, ale nie mogli zagrozić sąsiadom - zwycięzcom. Pierwszego Jagiellona na naszym tronie uczczono w katedrze wawelskiej jednym z najwspanialszych monumentów spośród tych, które wystawiono tam dla upamiętnienia monarchów [Istnieje obszerna literatura przedmiotu, odwołam się więc do najnowszej pracy syntetycznej, gdzie czytelnik może znaleźć wyczerpujące informacje bibliograficzne, jak też krótkie omówienie tego zabytku: P. Mrozowski, Polskie nagrobki gotyckie, Warszawa 1994, kat. nr I 27, i wielokrotnie w tekście opracowania I m.in. 82-89).] Wykonany zapewne przez artystę włoskiego, w czerwonym węgierskim marmurze, ukazuje leżącą na tumbie postać zmarłego, a jego portret nie budzi najmniejszych wątpliwości, że jest portretem rzeczywistym, jako że znamy kilka innych wizerunków monarchy. Najprawdopodobniej powstał jeszcze za jego życia, około 1420 r. Zdumiewająca jest niezwykle szybka adaptacja książąt do niedawna litewskich do kultury i cywilizacji zachodniej. O mecenacie Władysława Jagiełły napomknąłem już, Władysław Warneńczyk - wojowniczy wartogłów - nie miał czasu na działalność fundatorską, Kazimierz Jagiellończyk, zdawałoby się, mało sztuką zainteresowany, sprawy kultury jakby przekazał do decyzji małżonki - „matki królów” - Elżbiety Rakuszanki, ale jednak starał się o rozmaite instytucje kulturalne, a do edukacji synów zaangażował Filippa Buonaccorsiego - o przezwisku Kallimach, politycznego awanturnika, ale wykształconego i biegłego w różnych dziedzinach uczonego. Swego małżonka królowa uczciła w katedrze wawelskiej najpiękniejszym nagrobkiem spośród wszystkich, dziełem Wita Stwosza (tumba i postać króla) oraz Jórga Hubera z Passawy (baldachim) [Tu bibliografia jest jeszcze bogatsza i wypadnie mi się ponownie odwołać do Mrozowskiego j.w., kat. I 31, a ponadto do bardzo interesującej pracy ikonologicz-nej: M. Skubiszewska, Program ikonograficzny nagrobka Kazimierza jfagiellończyka w katedrze wawelskiej, w: Studia do dziejów Wawelu, t. IV, Kraków 1978, s. 117-214.] Niezwykłość owego monumentu polega na tym, że wbrew średniowiecznej tradycji zmarły nie jest wyobrażony jako ktoś oczekujący wezwania na Sąd Ostateczny, a więc jako ktoś zmarły i żywy zarazem, ale w momencie śmierci, w spazmie cierpienia. Równocześnie nadzieję otwiera medalion spinający królewsko-kapłań-ski płaszcz na piersi monarchy, bo jest na nim wyobrażona... rodząca kobieta. A więc - jak to ujęła Skubiszewska - „narodziny w śmierci”. Pomnik umieszczony został w kaplicy Świętokrzyskiej, którą wspólnie ufundowali królewscy małżonkowie i gdzie później spoczęła również Elżbieta, wbrew zasługom nie uhonorowana żadnym nagrobkiem. Ta fundacja jest w moim przekonaniu czymś niezwykle znamiennym. Jej architektura należy do stylu gotyku późnego, zwanego też, ze względu na charakter dekoracji: płomienistym. Sklepienie pokryte zostało malowidłami w stylu rusko-bizantyńskim, najprawdopodobniej wykonanymi przez artystów przybyłych z Wielkiego Księstwa [Zob. przypis 94, a ponadto: A. Różycka-Bryzek, Bizantyńska-ruskie malowidła ścienne w kaplicy Świętokrzyskiej na Wawelu, w: Studia do dziejów Wawelu, t. III, Kraków 1968, s. 175-293.]było to jedyne i ostatnie monarsze zainteresowanie krajem rodzinnym, potem - poza oczywiście kręgiem Kościoła prawosławnego - nikt już malowideł w tym stylu nie fundował. Ale ponadto znajdują się jeszcze w tej kaplicy dwa późnogotyckie tryptyki z malowanymi skrzydłami i rzeźbionymi kompozycjami w części środkowej. Pierwszy - Trójcy Świętej, powstały w 1467 r., należy do tradycji miejscowej. Drugi, datowany na lata osiemdziesiąte XV w., był niewątpliwie fundacją królewską, co potwierdza następujący szczegół: na jednej kwaterze wyobrażony został Pokłon Trzech Króli - a ten monarcha, który stoi po prawej stronie Marii i zdejmuje z łysej głowy koronę - to niewątpliwie Jagiełło, a więc ojciec fundatora (podobnie jak inni współcześni malarzowi sportretowani zostali na kwaterze ze sceną Chrystusa wśród faryzeuszy). W tryptyku Matki Boskiej Bolesnej silnie dochodzą do głosu inspiracje malarstwem staro-niderlandzkim i w tym sensie cała kaplica staje się symbolicznym zwornikiem, swoistą różą wiatrów ówczesnej Europy. Jagiellonów, zwłaszcza sądząc na podstawie niechętnych im opinii, można by uważać za dzikusów, którzy wprost z litewskich puszcz i mateczników przybyli do oświeconego kraju, w którym zachowywali się trochę jak niedźwiedzie po skończeniu „akademii smorgońskiej”. Nic biedniejszego. Przede wszystkim byli bardzo rozmaici, reprezentowali cały wachlarz charakterów, ale wszyscy byli wykształceni i kulturalni, a ich rozmiłowanie w sztuce przejawiało się ze szczególną siłą u bardzo licznego potomstwa Kazimierza. Najstarszy syn - Władysław, król czeski od 1471 r., a węgierski od 1490 r., nie zyskał sobie u historyków wysokiej oceny jako władca i polityk. Nazywano go Rex bene, bo na wszystko się zgadzał i nie lubił mieć kłopotów. Ale za to żaden historyk sztuki nie może mu odmówić wspaniałych walorów mecenatu, czego najdobitniejszym świadectwem jest tak zwany Ladislavsky Saal na Hradczanach, budowla zawierająca najbardziej reprezentacyjną salę zamku, w której wczesny renesans łączy się harmonijnie z gotykiem płomienistym. Mistrz Benedykt Rejt, twórca tej architektury i ulubieniec królewski, zalicza się do najwspanialszych twórców owej epoki przejściowej pomiędzy średniowieczem i nowożytnością. W Budzie na dworze starszego brata przebywał czas jakiś Zygmunt I, zwany Starym, i tam tak zachwycił się renesansem, że po powrocie do kraju i objęciu tronu polskiego natychmiast zaczął wdrażać nowy styl. Natomiast inny jego brat - Aleksander, w okresie gdy był wielkim księciem litewskim, ufundował w Wilnie ów zabytek nieporównywalnej urody, jakim jest mały, „płomienisty” kościółek św. Anny, a prawdopodobnie współdziałał także przy budowie kościoła Bernardynów. I wreszcie finał dynastii - Zygmunt August, i jego fundacje, zwłaszcza ta, która zdołała przetrwać nawałnice ostatniej wojny i znów zdobi wawelski zamek: zespół gobelinów flamandzkich. Nasza historia nie była nadmiernie objuczona romansowymi historiami, nie dziw więc, że dzieje Zygmunta Augusta i Barbary Radziwiłłówny stały się pożywką dla wielu pokoleń malarzy i pisarzy. W cytowanej już poprzednio monografii Jagiellonów Małgorzata Duczmal wstrzemięźliwie wyraża się o królowej, a przede wszystkim krytycznie ocenia jej intelekt i charakter, ale podkreśla inne zalety: „Barbara była niewątpliwie kobietą zmysłową, obdarzoną bujnym temperamentem erotycznym, cieszącą się życiem i nieskomplikowaną umysłowo. Jej ideałem życiowym było - jak u większości kobiet - spełnienie uczuciowe, satysfakcja z miłości, szczęście przy boku mężczyzny. Innych potrzeb i ambicji nie posiadała. Jej uroda, ars amandi i całkowite oddanie się mężczyźnie, który ją uszczęśliwiał, powodowały, że stawała się pożądaną towarzyszką życia. Fascynacja Zygmunta Augusta, raczej zrozumiała, być może utrudniała mu dostrzeganie niedostatków jej osobowości, ale, widać, nie odczuwał ich braku” [M. Duczmal, Jagiellonowie, s. 133. A zacytowałem ten fragment, aby mnie broń Boże - któraś z czytelniczek nie zechciała posądzić o antyfeminizm] Ta sama autorka robi ponadto uwagę, że obyczajowość litewska była w tamtych czasach o wiele swobodniejsza niż zatrącająca purytanizmem obyczajowość polska. A jaka była Barbara fizycznie? Portret zwany Mankiewiczowskim jest kopią z początków XVIII w., natomiast portrecik z serii jagiellońskiej z kręgu Łukasza Cranacha jest wprawdzie niemal współczesny, ale też wtórny, wykonany na podstawie jakiegoś innego wzoru. Ponadto w obu przypadkach mamy do czynienia z wizerunkiem strojnisi tak szczelnie osłoniętej szatami, czepcem i obwieszonej precjozami, że tylko ogólnie zorientować się można, że istotnie była urodziwa, wielkooka i jak na okres, w którym żyła, dość wysoka, bo liczyła około 160 cm wzrostu, co obliczono na podstawie jej szkieletu, odkrytego w 1931 r. podczas badań archeologicznych podziemi kaplicy królewskiej w Wilnie. Litwa ma dodatkowy powód, aby czcić dynastię Jagiellonów, skoro w owym licznym potomstwie Kazimierza i Elżbiety znalazł się także święty. Królewicz Kazimierz urodził się na zamku wawelskim w 1458 r., był wychowankiem Jana Długosza i Filipa Kalłimacha i wśród rodzeństwa szczególnie wyróżniany przez ojca, który wiosną 1483 r. powołał go do Wilna, powierzając mu funkcję podkanclerzego. Wkrótce jednak nastąpił wzmożony atak gruźlicy, na którą książę już od pewnego czasu cierpiał. Zmarł w marcu 1485 r., w wieku zaledwie 27 lat. Był otoczony powszechną miłością i wkrótce rozpoczęto badania nad jego życiem i cnotami, co doprowadziło w 1521’ r. do wydania bulli papieskiej potwierdzającej kult młodzieńca. Do kanonizacji doszło jednak dopiero w 1602 r., kiedy wskutek starań Zygmunta III papież Klemens VIII wydał bullę stanowiącą o świętości potomka Jagiellonów. Odtąd Kazimierz stał się jednym z najpopularniejszych świętych w całym państwie, ale w szczególności na Litwie (o czym świadczą nieprzeliczone zastępy tamtejszych „Kaziuków”), a katedra, w której podziemiach został pochowany, przeobraziła się w sanktuarium narodowe. Święty Kazimierz stał się też patronem młodzieży litewskiej, tę rolę bowiem w Koronie przejął święty Stanisław Kostka. W każdym razie nie można się dziwić, że pamięć dynastii pozostała zarówno w Koronie, jako też w Wielkim Księstwie bardzo mocna. Polacy i Litwini zdawali sobie sprawę z tego, że łatwo tak świetnych kandydatów nie znajdą, i to krwi jagiellońskiej przypisać należy efekt kolejnych elekcji (po nieudanej Henryka Walezjusza), bowiem mało znany książę siedmiogrodzki Stefan Batory wstąpił na tron w wyniku małżeństwa z młodszą siostrą Zygmunta Augusta - Anną (i ten wybór okazał się wręcz znakomity, ale, niestety, panowanie zbyt krótkie), a następnie Zygmunt III zyskał koronę dlatego, że był synem kolejnej córki Zygmunta I - Katarzyny, zamężnej za królem szwedzkim Janem III. Takie były początki panowania trzech kolejnych Wazów na tronie Rzeczypospolitej Wielu Narodów. Zanim jednak doszło do wygaśnięcia Jagiellonów, Litwę - podobnie jak resztę kraju - ogarnęła reformacja, a tu najsilniejszy okazał się kalwinizm, którego protektorami stali się początkowo Radziwiłłowie. Pierwszy element kontrofensywy katolickiej pojawił się w momencie przybycia do Wilna jezuitów w 1569 r., a już w następnym nastąpiło otwarcie kolegium [Księga Pamiątkowa ku uczczeniu CCCL rocznicy założenia i X wskrzeszenia Uniwersytetu Wileńskiego, Wilno 1929, zawiera m.in. artykuł W. Tatarkiewicza, Z dziejów gmachu uniwersytetu w Wilnie, s. 77-83. Zob. także: S. Bednarski, Dwieście lat wileńskiej Akademii Jezuickiej. Próba syntezy, w: Pamiętnik VI Powszechnego Zjazdu Historyków Polskich, Poznań 1936, t. I, s. 289-294] Promotorem i pierwszym fundatorem był biskup wileński Walerian Protaszewicz. Kolegium zaczęło się szybko rozwijać, tak że Stefan Batory wydał w 1578 r. wstępnie, a w 1579 definitywnie dyplom erekcyjny Akademii, potwierdzony w tymże roku przez papieża Grzegorza XIII. Również biskup Protaszewicz oddał zakonnikom gotycki kościół Świętych Jana Chrzciciela i Jana Ewangelisty. Następnie jezuici stawali się kolejno właścicielami kościoła św. Ignacego Loyoli, przy którym założono nowicjat, a w latach 1604-1616 wznieśli okazały kościół św. Kazimierza, a przy nim Dom Profesów, i wreszcie W Śnipiszkach, po drugiej stronie Wilii, stanął w latach 1702-1709 kościół św. Rafała wraz z domem Trzeciej Probacji. I jeszcze o jednej fundacji warto wspomnieć, słowo bowiem było od początku podstawową bronią Towarzystwa Jezusowego: w 1575 r. Mikołaj Krzysztof Radziwiłł „Sierotka” sprowadził z Brześcia Litewskiego do Wilna drukarnię. O jej działalności niech świadczą liczby (choć w dorobku twórczym i naukowym niewiele liczą się statystyki): w XVI w. wydano 132 pozycje, w XVII w. - 900, a w następnym - 1530. Tymczasem po okresie względnego spokoju, panującego w ciągu pierwszej połowy, a także po połowie XVI w., zaczęły się wojny inflanckie, w które wciągnięci zostaliśmy przez Litwę. Przypomnieć należy, że obszary zajmowane dziś przez Łotwę i Estonię zostały podbite w XIII w. przez Zakon Kawalerów Mieczowych (który w 1237 r. wszedł w ścisły związek z zakonem krzyżackim) i schrystianizowane, a następnie podzielone administracyjnie pomiędzy Kawalerów a biskupów, Ryga zaś stała się głównym ośrodkiem miejskim z zamkiem zakonników i katedrą. Obok położonego nad Zatoką Fińską Tallina, który istniał już jako osada targowa w X w. (lokacja nastąpiła zapewne po krótkotrwałym zajęciu miasta przez Kawalerów Mieczowych w 1227 r.), było to największe i najbogatsze miasto, a zarazem port bałtycki usytuowany nad Zatoką Ryską w pobliżu ujścia Dźwiny. Tak tłusty kąsek budził apetyty wszystkich sąsiadów, o ile bowiem Tallin należał przez czas dłuższy do Danii, Ryga była stolicą osobnego państwa, które po sekularyzacji zakonu w 1561 r. poddane zostało przez ostatniego mistrza Gott-harda Kettlera - Litwie. Wojna, która w wyniku tego wybuchła (przeciwnikami Rzeczypospolitej były Rosja i Szwecja), przyniosła dzięki Batoremu i jego świetnym wodzom sukces: w 1582 r. zawarto traktat w Jamie Zapolskim, kończący wyczerpującą wojnę polsko-rosyjską. Oddawał naszemu krajowi ziemię połocką i Inflanty. Niestety - sytuacja ta nie trwała długo: rozpętane królewskim apetytem Zygmunta III wojny polsko-szwedzkie przyniosły odpadnięcie znacznej części Inflant od Polski, co ostatecznie usankcjonował w 1660 r. traktat oliwski. Tu wyjaśnić wypadnie, że Inflanty (od niemieckiej nazwy tego terytorium: „Livland”) miały ludność miejscową etnicznie bardzo zróżnicowaną: chłopi byli Łotyszami, a więc ludem należącym do grupy bałtyckiej, ale pochodzenie mieszczan było rozmaite: niemieckie, szwedzkie, nie brakowało Duńczyków i przybyszów z krain jeszcze dalszych, takich jak Niderlandy czy Wyspy Brytyjskie. Przy Rzeczypospolitej pozostały dwa obszary obejmujące znaczną część obecnej Łotwy: od wschodu Inflanty polskie ze stolicą w Dyneburgu nad Dźwiną, od zachodu Kurlandię ze stolicą w Mitawie. Ryga pozostała poza granicami państwa, jeszcze w r. 1558 zdobyta przez wojska moskiewskie. Z tych czasów pozostała tylko chlubna karta militarna: bitwa pod Kircholmem, w której 21 października 1605 r. talentem zabłysnął Jan Karol Chodkiewicz, a znakomitością techniki wojskowej polska jazda. To husaria rozbiła szwedzką rajtarię i z boku zaatakowała piechotę, która poszła w rozsypkę, i trzykrotnie liczniejsze wojska szwedzkie zostały rozproszone lub (piechota) - wycięte. Niestety, zwycięstwo nie zostało należycie wykorzystane, gdyż - wedle starego przysłowia: „gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”, Ryga pozostała w rękach rosyjskich. W tym mieście doszło do bardzo ważnego aktu politycznego: zawarcia w 1921 r. traktatu pomiędzy Polską a Rosją i Ukrainą, kończącego wojnę, której działania zresztą już w poprzednim roku zostały wstrzymane: określono wówczas przebieg granic, uznano suwerenność układających się stron, sprawy obywatelstwa i repatriacji, a także (tylko częściowo dotrzymany) zwrot kulturalnego mienia polskiego wywiezionego w głąb Rosji. Gwarancje poszanowania suwerenności i granic były respektowane przez Związek Sowiecki zaledwie przez 18 lat - w 1939 r. jego wojska wkroczyły do Polski, korzystając z kampanii polsko-niemieckiej, a w następnym roku nastąpiła aneksja niepodległej i demokratycznej Litwy, Łotwy i Estonii, które swą niepodległość odzyskały dopiero w 1990 r. A warto pamiętać i o tym, że „wybijaniu się na niepodległość” Łotyszów w 1920 r. dopomogły oddziały polskie pod dowództwem generała Edwarda Rydza-Śmigłego (odbicie z rąk bolszewików Dyneburga). Niestety - „złoty wiek” Rzeczypospolitej mijał i wiele następujących po nim nieszczęść wynikło nie wskutek działań wrogów naszego kraju, ale jego własnych mieszkańców. Dla Rzeczypospolitej punktem zwrotnym stał się rokosz Zebrzydowskiego, zwany także sandomierskim, którego zawiązanie było wynikiem konfliktu pomiędzy dworem królewskim (regaliści), dążącym do wzmocnienia władzy monarszej, a tak zwanymi popularystami (dziwna zbieżność - nie tylko nazwy - z dzisiejszymi popu-listami), którzy stawali w obronie „złotej wolności”, a przeciwko widmu absolutum dominium. Jak błędna była ta ideologia, niech świadczy fakt, że przeciwko Zygmuntowi III zjednoczyli się najzagorzalsi, niemal fanatyczni katolicy z innowiercami. O losach rokoszu zadecydowała bitwa pod Guzowem w 1607 r., w której po stronie króla walczyli m.in. Chodkiewicz i Żółkiewski, i to oni właśnie swym śmiałym atakiem rozproszyli rokoszan. Chociaż król ich nie ścigał, chociaż nastąpiła wkrótce ugoda, coś przełamało się w kręgosłupie Rzeczypospolitej i nie była to już ta sama Rzeczpospolita, która ukonstytuowała się z dążeń wybornych polityków, teoretyków, prawników i z „ruchu egzekucyjnego” [Starałem się to uzasadnić w szkicu: Od klejnotu swobodnego sumienia do zlotej wolności, wchodzącym w skiad zbioru moich esejów: Wędrówki po sarmacji europejskiej. Eseje o sztuce i kulturze staropolskiej, Kraków 1988, s. 54-69.] Nie wspominam o wojnach kozackich, bo była już o nich mowa. Nie chcę też wgłębiać się w bezsensowne awantury naszych wielmożów, związane z kolejnymi „Dymitriadami”. Zatrzymuję się tylko przy portrecie Maryny Mniszchówny, który ukazuje ją nam jako kobietę piękną, choć o trudnym charakterze, co ujawnia się w ostrości rysów i władczym spojrzeniu [M. Gębarowicz, Początki... cz. II: Zespól malowideł Mniszchowskich, s. 39-157.] Nigdy jednak nie mogłem pojąć, dlaczego ta niepospolita i urodziwa kobieta mogła się zgodzić na ślub z awanturnikiem, może nawet przystojniakiem, ale - jak to się nieraz w wyższych sferach mawiało: „prościuchem”. Wszelako widocznie smak władzy jest dla wielu niewiast bardziej pociągający niż smak seksu czy życia rodzinnego, i Polki wcale nie są tu wyjątkami. Rosja pewnie napadałaby na nasz kraj tak czy siak, stanowiliśmy bowiem dla niej korytarz do Europy, ale „Dymitriady” zepsuły sporo krwi po obu stronach granicy, i fakt, że na placu Czerwonym, tuż obok szopkowej cerkwi Wasyla Błogosławionego, stoi pomnik Pożarskiego i Minina jako bohaterów, którzy Moskwę wyzwolili od okupacji Lachów, świadczy, jak bardzo niepolityczna wobec Rosjan była ta wyprawa z przybłędą wpychanym siłą na tron kremlowski. Efekt niemal natychmiastowy to wykorzystanie „potopu” jako okazji do okupowania Wilna, które zdobyły w 1655 r. wojska moskiewskie pod wodzą Zołotarenki i dopiero w 1660 r. hetman Michał Pac odbił je z rąk najeźdźców, ale jeszcze przez półtora roku broniła się na zamku górnym moskiewska załoga pod wodzą księcia Myszeckiego. W ogóle w ciągu XVII w. zacieśniała się nieustannie więź miedzy Koroną a Litwą, ale przeciwko niej nadal występowali poszczególni magnaci. Przykładem najdobitniejszym jest życiorys Janusza Radziwiłła, pana na Kiejdanach, człowieka umiejętnego w działaniach politycznych i wojennych. Współpracował on lojalnie z Władysławem IV i odznaczył się w walkach z Kozakami, ale Jana Kazimierza nienawidził i choć otrzymał od niego buławę hetmana wielkiego litewskiego, natychmiast wdał się w konszachty z obcymi. Doprowadziły go one do zdrady swego kraju, który postanowił oddać Szwedom w zamian za nadanie mu najwyższej w Rzeczypospolitej władzy. Ugodę takową zawarto w Kiejdanach w 1655 r., ale wkrótce opuścili go Szwedzi, a także właśni żołnierze, i w tej sytuacji uczynił to, co mógł jeszcze pożytecznego uczynić: w tymże roku zmarł w wieku zaledwie czterdziestu trzech lat w Tykocinie. Jeżeli przyjrzeć się dobrze jego dwom dumnym konterfektom (jeden na Wawelu, drugi w Muzeum Białoruskim w Mińsku), zobaczymy tę samą twarz o wyłupiastych oczach i sumiastych rudych wąsach, ale za każdym razem ubiór ma inny i znakomicie zestrojony kolorystycznie, bo w zależności od tego, czy buława wysadzana była rubinami, czy też szmaragdami, dostosowywano do nich kontusz z pasem i delię. Był to podobno niezły awanturnik i do tego lubiący popić, który stale powodował jakieś burdy, szczególnie z senatorami koroniarzami. Był też opiekunem kalwinów litewskich, co wcale nie przeszkadzało mu uzyskiwać najwyższe stanowiska w państwie. No, ale cóż - nawet ultrakatoliccy monarchowie musieli się liczyć z królewięta-mi tak bogatymi jak ów niedobrej pamięci hetman. Isaac Bashevis Singer używa w jednej ze swych powieści takiego idiomu: „Ty nie bądź taki Radziwiłł” - co ma oznaczać, że ktoś zanadto się nadyma i pyszni. Jak powiadają - „niedaleko pada jabłko od jabłoni”. Bogusław Radziwiłł był synem Janusza, ale innego - rokoszanina dowodzącego (nieskutecznie) pod Guzowem. Z Januszem hetmanem pozostawał - jako z kuzynem - w bliskich stosunkach i obaj spiskowali przeciw Rzeczypospolitej. Był to też osobnik o charakterze bujnym i awanturniczym, co zaprezentował podczas swych zagranicznych wojaży, kiedy to nawet więzienia nawiedzał (nie z własnej woli). Walczył u boku Szwedów i w bitwie pod Prostkami w 1656 r. dostał się do niewoli, z której uciekł, ale czy odbyło się to tak malowniczo, jak to opisuje Sienkiewicz w Potopie - śmiem wątpić. Potem zmienił orientację 1 pod koniec wojny walczył nawet przeciwko Szwedom. Amnes-tionowany, uczestniczył w sprawach polskich, ale równocześnie pełnił w Prusach ważną funkcję namiestnika elektora Fryderyka Wilhelma. Był to człowiek niewątpliwie inteligentniejszy od Janusza hetmana, ale także zdrajca, i jego casus świadczy o bezprzykładnej łagodności prawa Rzeczypospolitej wobec „możnych tego świata”. Szwedzi na Litwie nie dokonali takich spustoszeń jak w Koronie, ale zastąpili ich w tym względzie godnie Rosjanie. Tak więc tylko ostatnie 40 lat XVII w. oznaczało nieco spokojniejszą sytuację, już jednak w początkach XVIII w. w związku z wojną północną, a później z napadem Moskwy, nastąpiły kolejne nieszczęścia. Dopiero okres panowania Stanisława Augusta pozwolił leczyć rany. Epokę tę kończy dokument o pierwszorzędnym dla stosunków polsko-litewskich znaczeniu: Konstytucja 3 maja, w której ostatecznie zjednoczono oba państwa. Tyle że nie tylko nie weszła w życie, ale stała się ponadto przyczyną ostatniego rozbioru, po którym Rzeczpospolita Wielu Narodów znikła z mapy świata. Jeszcze jednym przebłyskiem była wielka wyprawa Napoleona na Moskwę, ale o tym, jak się ona skończyła, wie każda płowowłosa dziecina już z pierwszych klas szkoły podstawowej. Pozostała jednak legenda, dość spora liczba Francuzów z Wielkiej Armii, co wskutek chorób, ran czy przypadłości sercowych nie mogli opuścić ziem dawnej Rzeczypospolitej, oraz rzeczywistość, którą podporządkowało na swój sposób Święte Przymierze. Jak wielkim przeżyciem dla mieszkańców Litwy był „ów rok”, opisuje najlepiej XIII księga Pana Tadeusza. A potem znów przyszła szarość zaborów, choć trzeba przyznać, że Aleksander I starał się dobrze i w miarę demokratycznie rządzić podbitymi obszarami. Ten krótki okres egzystencji Królestwa Polskiego także dla Wielkiego Księstwa był kolejnym wytchnieniem oraz rozpoczęciem odbudowy i budowy. Bodaj najważniejszym elementem tamtej rzeczywistości był uniwersytet w Wilnie, zatwierdzony przez cara w 1803 r. I zaraz ściągnęli tu wybitni uczeni nie tylko z Wielkiego Księstwa: Joachim Lelewel pochodził z Warszawy, a bracia Sniadeccy z Pałuk (Żnin). Podobnie było z utworzeniem Wydziału Sztuk Pięknych, na którym uczyli malarstwa w znacznej mierze malarze polscy, a wśród nich Franciszek Smuglewicz, stypendysta Stanisława Augusta w Akademii św. Łukasza w Rzymie. Wkrótce wykształciła się tam generacja wcale zdolnych malarzy, dzięki nim sztuka malowania przetrwała w Wilnie katastrofę zamknięcia uczelni w wyniku represji władz carskich za udział wielu mieszkańców tych ziem w powstaniu listopadowym. Podobnie jednak jak malarstwa, również i nauki nie dało się zabić i wytrzebić, chociaż straty w tej dziedzinie były ogromne. A przede wszystkim nie dało się zniweczyć tego, co miało stać się najwspanialszym wyrazem rozkwitu - romantyzmu polskiego. Skutków działalności ówczesnych „młodych gniewnych”, którym przewodzili Mickiewicz, Zań, Czeczot, Odyniec, Suzin, Je-żowski i inni skupieni w pierwszych wówczas organizacjach konspiracyjnych, noszących rozmaite nazwy, ale dziś ujmuje się je jedną: Towarzystwa Filomatów; pobudzały one chęć pogłębiania wiedzy i samokształcenia, czyli nadrabiania tych zaległości, które ujawniły się w Wilnie u schyłku minionego stulecia. Można sądzić, że aresztowanie części filomatów i następnie wyroki, które zapadły, może same w sobie nie były aż tak dramatyczne, zostały bowiem otoczone literacką legendą, zwłaszcza w III części Dziadów, ale nie można nie doceniać samego procesu budzenia się wyczulonej na nowe prądy młodzieży oraz w ogóle kształtowania się tej nowej, a tak i wówczas, i potem ważnej warstwy: inteligencji. Wilna przedwojennego nie znałem, ale z opowiadań wnosząc, było to miasto zdumiewające przez swą strukturę społeczną, z jednej strony archaiczną, konserwatywną i prowincjonalną, z drugiej - bogatą w intelekt, w fantazję, w ciekawość świata i jego fermentów. Ten zaś, który znalazł się w samym epicentrum tamtych filomackich wydarzeń, a później miał się stać najpierwszym poetą polskim, w inwokacji swego najsłynniejszego dzieła zwracał się do Litwy jako do własnej ojczyzny. Nad tym problemem łamali sobie głowy polscy i litewscy historycy literatury i historycy idei. Rzecz cała według mnie polega na pewnym ubóstwie terminologicznym naszego języka, przy całym jego bogactwie w innych dziedzinach. Ten nasz język wydaje się często niedopracowany w sferze pojęć abstrakcyjnych i niechętny tym, które nie określają pewnych spraw jednoznacznie i globalnie. Inne języki posiadają wyraźne rozróżnienie pomiędzy ojczyzną jako pewną wspólną całością a obszarami, które ludziom kojarzą się z mniejszą i bezpośrednią rodzinnością. Obecnie nazywamy te obszary „małymi ojczyznami”, ale to nie jest adekwatne określenie, tu bowiem nie chodzi o wymiar (może ‘przecież chodzić o rozległe terytoria), ale o bezpośrednią rodzimą czy rodzinną więź. Mickiewicz był od początku piewcą Litwy jako tej niby to „małej ojczyzny”. Od wczesnej Grażyny, od dojrzałego już Konrada Wallenroda aż po Pana Tadeusza cała jego spuścizna jest pieśnią o Litwie: tej pradawnej i tej przedwczorajszej, a przecież trudno zaprzeczyć, że jest to wielka pieśń o „wielkiej” ojczyźnie poety, chociaż tej na dobrą sprawę nie znał, a jego pamięć uniosła w obce strony tylko obrazy dzieciństwa i młodości, skupiające się w trójkącie: Nowogródek, Wilno, Kowno. Jego wielkość polegała między innymi na tym, że owe obrazy były wierne, a nawet prawdziwsze od prawdy, musiały się więc zaryć w świadomości narodowej głęboko i ją w następnych pokoleniach współtworzyć. Oba wielkie powstania minionego stulecia dokonały się przy współudziale mieszkańców Wielkiego Księstwa i ofiary były rzeczywiście takie, jak w haśle owego styczniowego zrywu, wypisanym na sztandarach: „Za wolność naszą i waszą”. W powstaniu listopadowym, w jego militarnych dziejach, zapisały się wyraziście dwa szczególnie nazwiska: generałów - Paca i Giełguda. Ludwik Michał Pac, pochodzący ze słynnej na Litwie rodziny, bardzo majętny i zaangażowany w polityczne i militarne poczynania, był posiadaczem wielu dóbr na Podlasiu. W 1808 r. wstąpił do armii Księstwa Warszawskiego, walczył w kampanii 1809 r., a następnie w wyprawie moskiewskiej Napoleona i w jego ostatniej kampanii, a po upadku cesarza podał się w 1814 r. do dymisji, czas jakiś przebywał w Anglii, zapoznając się z nowymi osiągnięciami w rolnictwie i produkcji przetwórczej, stał się więc zagorzałym anglomanem. Powróciwszy do kraju, zajął się gorliwie porządkowaniem gospodarki w swych włościach, sprowadzał z Anglii specjalistów, a niektórym folwarkom nadawał nazwy anglosaskie, może więc być uznany za prekursora współczesnej polskiej mody na angielskie nazewnictwo, z tą różnicą, że on rzeczywiście znał Anglików i ich mowę. W ramach tej swojej działalności podjął przebudowę pałacu warszawskiego, a przede wszystkim budowę pałacu w podlaskiej Dowspudzie, dzięki czemu powstało porzekadło: „Wart Pac paląca, a pałac Paca” [Istnieje też druga wersja, która powiada, że przysłowie to powstało w związku z budową prowadzoną przez innego Paca - Antoniego, pisarza wielkiego litewskiego, który po 1747 r. zbudował wspaniałą rezydencję w Jeznie (nb. i ona też nie przetrwała do naszych czasów); zob. R. Aftanazy, op. cit., t. III, s. 51.] Do tej budowy zaangażował samych Włochów, architektów zaś (mało znanego Piotra Bosio, który dzieło rozpoczął, i bardzo później znanego Henryka Marconiego, który je ukończył) zmusił - bo wiadomo, że Marconi był miłośnikiem form antycznych i renesansowych - by mu wystawili rezydencję neogotycką w prawdziwie angielskim stylu. Niestety, ta wspaniała budowla popadła w ruinę wskutek konfiskaty przez władze carskie i zachował się po niej do naszych dni tylko „tudorowski” portyk [J. Baranowski, Architektura pałacu w Dowspudzie, „Rocznik Białostocki” XIII, 1976, s. 415-438; T. S. Jaroszewski, op. cit., s. 189-191 i in.] Senator, kasztelan Królestwa Polskiego, niedługo się swą rezydencją nacieszył, gdyż kiedy wybuchło powstanie, stanął w jego szeregach i jako generał dowodził jednym z korpusów, odznaczył się w bitwie pod Ostrołęką, gdzie został ranny, a po upadku powstania - wyemigrował i zmarł wkrótce potem w dalekiej Smyrnie (1835). Na nim wygasł ten słynny w Litwie ród wojowników i wyśmienitych mecenasów sztuki. Antoni Giełgud pochodził ze starej żmudzkiej rodziny, do której w XVII i XVIII w. należał zamek wystawiony przez Krzyżaków jeszcze w średniowieczu (według legendy, przez Konrada von Jungingena) na stromym brzegu Niemna. Zamek ten został początkowo nazwany Koenigsburg, następnie otrzymał litewską nazwę Poniemonie, od kolejnych właścicieli zaś: Giełgudów. Antoni jako pułkownik brał udział w kampanii 1812 r., a następnie - już jako generał - przystąpił do powstania listopadowego i uczestniczył w kilku bitwach, a po klęsce pod Ostrołęką udał się z oddziałami Dezyderego Chłapowskiego na Litwę, gdzie jednak nie odniósł większych sukcesów i po bitwie w Górach Ponarskich - jego oddziały poniosły tam wielkie straty - zaczai się cofać ku granicy Prus Wschodnich i tu nastąpiło dramatyczne wydarzenie - w momencie jej przekraczania zastrzelił generała jego własny adiutant, przekonany, że jest to akt zdrady przełożonego. Da się wysnuć stąd pewną analogię do tragicznej śmierci hetmana Wincentego Gosiewskiego, ale sytuacja była inna, inna epoka, a zabitego generała Giełguda uznać można za dzielnego żołnierza, ale nieudolnego dowódcę, który popełnił błędy z braku szybkich decyzji. Jego śmierć stała się symbolem dramatu tysięcy walczących dzielnie bojowników powstania. Powstanie styczniowe też kosztowało Litwę bardzo wiele ofiar, o czym świadczą owe „leśne mogiły”, z których jedna - jak już wspomniałem - odegrała tak ważną rolę w powieści Orzeszkowej Nad Niemnem, a także ikonografia, jak ów słynny rysunek ukazujący wieszanie powstańców na Litwie. Powstanie bowiem, z niewielkim tylko opóźnieniem w stosunku do Warszawy, wybuchło z dużą siłą i rozpoczął się ciąg walk, w których odznaczył się szczególnie Karol Sierakowski „Dołęga”, działający głównie na Żmudzi; raniony w bitwie pod Birżami, dostał się do niewoli i został stracony. Wyróżniło się zresztą wielu drobniejszych dowódców, a rolę specjalną odegrał wspomniany już Konstanty Kalinowski, reprezentant Czerwonych, Białorusin, uważający wspólną walkę z Polakami za narodową powinność. Losy powstania, które zapoczątkowane było przez Białych, czyli przede wszystkim ziemiaństwo polskie, w miarę upływu czasu ujawniły, że o zwycięstwie nie ma co marzyć, jeśli ten zryw nie pociągnie za sobą mas chłopskich. Dobitnie o tym świadczyły wydarzenia w polskich Inflantach, gdzie chłopi rzucili się do rabowania dworów, a także na Mińszczyźnie, gdzie zdarzały się antypolskie wystąpienia, przypominające tragiczne dzieje rabacji. Szczególnej ostrości nabrała walka z powstaniem, kiedy w Sankt Petersburgu odkopano i odkurzono starego Murawjowa, który już w powstaniu listopadowym zyskał przydomek „Wieszatiela” i był - nawet przez Rosjan - znienawidzony jako cham i złodziej, ale dzięki swemu okrucieństwu, graniczącemu z sadyzmem, nadawał się doskonale do roli, którą mu ponownie car zaoferował. Murawjow, który tylko marzył o tym, by na ziemiach dawnego Wielkiego Księstwa zniszczyć polskie ziemiaństwo, zastraszyć szlacheckie zaścianki i uporać się z miejską inteligencją, a także z duchowieństwem, zabrał się gorliwie do organizowania terroru i rzeczywiście doprowadził w ciągu kilku tygodni do załamania się powstania. W wyniku tych działań wzmocniła się pozycja Czerwonych 1 rola Konstantego Kalinowskiego, najpierw komisarza województwa grodzieńskiego, a następnie komisarza pełnomocnego na całą Litwę. Wyznawał poglądy skrajne i występował przeciw lojalistycznie nastrojonym ziemianom (...Pan budzie lichi - pana powiesim jak sabaku! Muzyk budzie kiepski - to i muzyka pawiesim, a dwory ich i sioła z dymem pojduć i budzie sprawiedliwa-ja wolność), ale podkreślał konieczność wspólnej z Polakami walki: A pokul jeszcze pora, treba naszym chlopcam spieszyć z zoilami da z kosami tam, hdzie dobiwajucsa woli da praudy. [...] A budzie u nas wolność, jakoj nie bylo naszym dziedam da baćka. [S. Kieniewicz, Powstanie styczniowe, Warszawa 1983, s. 541.] Wiek XIX to także czas budzenia się narodowego poczucia wśród Litwinów. Rozpoczęła się walka o własny język, który przez stulecia był swego rodzaju językiem chłopskim i jeśli nawet coś w nim drukowano, to najczęściej modlitewniki. Naród rzeczywiście został okaleczony w wyniku polonizacji wyższych warstw: trzeba było budować warstwę inteligencką. I można Polakom zarówno na Litwie, jak i w dawnej Koronie postawić zarzut, że w tym procesie nie tylko nie pomagali, ale nawet często ustosunkowywali się doń krytycznie. [J. Ochmański, Litewski ruch narodowo-kulturalny w XIX wieku (do 1890 r.), Białystok 1965; pracę tę pochwalił jako cenną i pionierską w naszym kraju, ale jednocześnie polemizował z niektórymi jej tezami J. Bardach, O dawnej i niedawnej Litwie, Poznań 1988, s. 247-259.] Oczywiście carskie represje skupiły się także na narodzie litewskim, usiłowano na przykład - w okresie formowania jednorodnego gramatycznie i ortograficznie języka litewskiego - wprowadzić zamiast alfabetu łacińskiego - rosyjski (czyli tzw. grażdankę), przeciwko czemu zaprotestowało ostro duchowieństwo katolickie. Ważną rolę odegrały w tym procesie dwa pisma: „Auszra” i „Szwiesa”, które wydawano poza obszarem Litwy pozostającej pod władzą carską, na tzw. Litwie Pruskiej. Redaktorem „Auszry” był Jonas Sliupas, negatywnie zresztą ustosunkowany do Polski i postulujący lojalną współpracę Litwinów z carskimi władzami. Jak zwykle w takich sytuacjach bywa, wśród Litwinów ujawniły się różne postawy i nie zabrakło ideologii nacjonalistycznej, która zwracała się zarówno przeciwko Polakom, jak też przeciw Żydom, propagując bojkot ekonomiczny znacznie wcześniej, niż to miała uczynić endecja w Prywislianskim Kraju. Jak już wspomniałem, naturalnym sprzymierzeńcem Litwinów, nawet tych, którzy wyznawali poglądy radykalne, był właśnie kler katolicki, a tu szczególnie dobitnie rysuje się sylwetka Antoniego Baranowskiego - Baranauskasa, biskupa i poety, który pisząc poezje litewskie, mawiał o sobie, trawestując słynne samookreślenie Stanisława Orzechowskiego: Sum gente Lithuanus natione Polonus [Bardzo cennym studium sytuacji Kościoia katolickiego w Europie Środkowej jest praca B. Cywińskiego, Korzenie tożsamości, Rzym 1982.] I wreszcie nasz wiek XX, całkiem nieudany, rzec można, historyczny niewypał, w którym stosunki z Litwą uległy fatalnemu pogorszeniu. Wprawdzie w tym nieudanym stuleciu odzyskaliśmy, podobnie jak Litwa (ale nie przepołowiona Ruś), niepodległość, ale wokół niej powstało zawirowanie. Józef Piłsudski, ta przedziwna miszkulancja socjalizmu i staropolskiego sarmatyzmu, jako człowiek z Litwy, więc właśnie jak Baranowski gente Lithuanus natione Polonus, piastował w sercu swoim ideę Rzeczypospolitej wielu narodów, jagiellońską, rzec można, która jednak w okresie rozpalonych nacjonalizmów nie miała szans na realizację. Kiedy więc zorientował się, że ze stroną litewską się nie dogada, wysłał na Wilno generała Żeligowskiego, który miasto zajął bez większego oporu. Koncepcja zastępcza: Litwy Środkowej, była - co z perspektywy czasu widać wyraźnie - mrzonką, i nie dziw, że Litwini dotychczas nie mogą Polsce tej aneksji wybaczyć. Ale zapominają (pamiętając świetnie o przesłankach historycznych), o faktach natury etnicznej, a mianowicie o tym, że w tamtym okresie Wilno miało zdecydowaną większość polskiej populacji, a nawet więcej tu było Białorusinów niż rdzennych Litwinów. 1 zarzucając nam „najazd na Wilno”, zapominają, że republika litewska nie postąpiła chwalebnie z Polakami na Litwie, którym postawiono ultimatum, że albo mają przyjąć obywatelstwo litewskie i takąż narodowość, albo won. Wiem o tym z własnych rodzinnych doświadczeń, bowiem siostra mego ojca wyszła za mąż za księcia Woronieckiego, który miał pod Kownem wcale nie książęce dobra, bo stosunkowo niewielki majątek, zwący się klasycznie po litewsku: Bortkuniszki. Ponieważ wuj nie chciał podpisać deklaracji, że jest Litwinem, został z majątku wygnany, a ten uległ konfiskacie, niemal jak za Murawjowa. Ale przynajmniej w moje rodzinne hrubieszowskie strony ciocia Dziudzia przywiozła znakomite umiejętności kulinarne, które w onychże Bortkuniszkach posiadła. I jeszcze dziś widoczna jest u władz litewskich dążność do ograniczenia praw obywatelskich tych Polaków, którzy tak licznie zamieszkują okręg solecznicki. Bardzo łatwo pamiętać komuś jego winy, ale jakże trudno zrozumieć swe własne. Ja myślę, że w owych szczęśliwych, lecz nader trudnych latach, które nastąpiły po pierwszej wojnie światowej, obie strony odzyskujące dla swych narodów niepodległość wykazały aż za dużo źle zrozumianego patriotyzmu i zupełną indolencję w zakresie prowadzenia pertraktacji i wzajemnych ustępstw. To dlatego w okresie międzywojennym tory kolejowe urywały się przed granicą litewską, nie było prawie żadnej wymiany handlowej, a za to mnóstwo wzajemnych szykan. Z naszej strony była na krótko przed wojną ta kompromitująca „wyprawa na Kowno”, którą sanacyjne władze podgrzewały, organizując sztuczne manifestacje. Pamiętam dobrze ze Lwowa nocny przemarsz oddziałów wojska z pochodniami w rękach i owe transparenty oraz okrzyki: „Wodzu! Prowadź na Kowno”, czemu przechodnie przyglądali się niczym jakiejś nieoczekiwanej maskaradzie. Nie lepiej działo się w czasie obu okupacji: sowieckiej i niemieckiej, kiedy raz po raz dochodziło do starć między litewską i polską partyzantką, i to w obliczu wspólnych wrogów obu naszych narodów. Pamiętam też owych młodych ludzi zwanych szaulisami, czyli „strzelcami”, którzy na służbie niemieckiej pilnowali obozu w Majdanku, stojąc ze szmajsserami gotowymi do strzału na szosie, którą się z Lublina wyjeżdżało na Chełm i Zamość, a która ocierała się o druty kolczaste tego strasznego hitlerowskiego kacetu. Nie piszę tego, by jątrzyć, i tak za dużo było i jest owego jątrzenia po obu stronach granicy. O wiele bardziej przypada mi do gustu inna sytuacja, kiedy na odwiecznym pograniczu, w rejonie Gołdapi, urządza się wspólne polsko-litewskie spotkanie, kiedy śpiewają i przygrywają zespoły litewskie i polskie, a dusze i żołądki sycą się „kartaczami” i „sękaczami” zakrapianymi zimnym piwkiem, albo jak to całkiem niedawne spotkanie na Wigrach, gdzie dyskutowano o wspólnej przeszłości i o wspólnej (bo jakże inaczej, skoro się granicami i dziejami łączymy) przyszłości. [Podsumowaniem spotkania w Gołdapi był specjalny numer „Borussii”, poświęcony problemowi granic, a spotkanie na Wigrach ma być ujęte przez teksty przygotowane do druku w „Lithuanii”.] Być może oschła i niekomunikatywna wyda się czytelnikowi ta historyczna prezentacja Litwy w jej węzłowych momentach dziejowych. Dlatego chciałbym obecnie ukazać, choćby najbardziej fragmentarycznie, specyfikę naturalnego i kulturowego obrazu tego kraju. Składa się on z dwu podstawowych terytoriów: od zachodu Żmudzi, a od wschodu Auksztoty. Oba te terytoria, pomiędzy którymi zachodzi pewne niewielkie zróżnicowanie dialektów, to Litwa rdzenna, zasiedlona w XII w. przez lud indoeuropejski, posługujący się własnym językiem [J. Safarewicz, Bałtyckie języki i ich narzecza. Bahoslowiańskie stosunki językowe, w: Słownik starożytności słowiańskich, t. I, Wrocław 1961,] i początkowo zajmujący znaczne obszary pomiędzy dolną Wisłą, górną Dźwiną i Dnieprem, a klinem - jakby ariergardą wędrówki - sięgające po Wołgę i Okę. Z tych ludów przetrwały tylko dwa: Litwini i Łotysze, w XVII w. przestali istnieć Prusowie, a jeszcze wcześniej zanikły plemiona Jaćwingów i Kurów. O przetrwaniu zdecydowała nie tylko wola zachowania swej tożsamości czy waleczność, tych cech nie brakowało żadnej z grup, ale to, że potrafiły się one dostosować do stopnia rozwoju tych obszarów, na których się osiedliły. Litwini i Łotysze wykazali tu największą umiejętność adaptacji, i to jest ta podstawowa tajemnica: jak to było możliwe, by nieliczny stosunkowo naród, jakim zawsze byli Litwini, potrafił opanować tak’ znaczne obszary i umiejętnie nimi rządzić, nie dopuszczając do wewnętrznych konfliktów, a za to walecznie strzegąc swej niepodległości przeciw wielokrotnie silniejszym sąsiadom. Kraj równinny, jeziorny, a szumna nazwa „Góry Ponarskie” jest chyba trochę na wyrost, skoro tutejsze wzniesienia nie przekraczają wysokości 300 m n.p.m. Cały zresztą obszar Litwy ma ukształtowanie polodowcowe, lekko sfalowane, obfitujące w cieki wodne, a natura obdarzyła go stosunkowo urodzajnymi glebami i gęstą pokrywą leśną, którą tak wspaniale charakteryzowali Hussowczyk i Mickiewicz. Na szczęście założenia przemysłowe z czasów sowieckich nie zdołały zniszczyć ani nadmiernie zanieczyścić tego tak bardzo rolniczo-leśnego terenu. Jeziora słyną z czystości swych wód, tak że być może do dziś mieszkają w nich świtezianki, choć tego naprawdę nikt nie wie, nawet najtężsi uczeni. A jeżeli gleby nie są aż tak urodzajne, jak na przykład czarnoziemy pod Hrubieszowem mojego dzieciństwa albo pod Proszowicami, to wszelkie niedostatki kompensowali mieszkańcy wyborną gospodarnością i talentem wykorzystywania każdej możliwości. Dostrzegłem to z okien pociągu, gdy we wczesnych latach sześćdziesiątych jechałem do Wilna. Otóż w rowach, po bokach nasypu, ciągnęły się paseczki tak zwanych działek przyzagrodowych, na których z zegarmistrzowską precyzją były zasiane różne warzywa. Potem - już w Wilnie - poszedłem do hali targowej i uderzyła mnie klasa sprzedawanych tam produktów: jarzyny, warzywa, owoce - obok serów, drobiu i wędlin - były wspaniałej jakości (i o równie okazałych cenach). Jeśli się ów towar zestawiło z tym, co sprzedawały wówczas - prawda, że za grosze - sklepy państwowe, a więc „barachło” kołchozowej produkcji, to różnica była niewiarygodna, tak jakby oferowano tu, z jednej strony, produkcję wysoko rozwiniętego kraju, z drugiej - plony troglodytów, dopiero co przestawiających się właśnie z gospodarki myśliwskiej i zbierackiej na rolniczą. Nie ma na Litwie oszałamiających niespodzianek, pofałdowania morenowe pojawiają się na przemian z równinnymi, piękne są plaże bałtyckie, zwłaszcza w rejonie Połągi, ale ja najbardziej lubię jeziora - te mickiewiczowsko czyste, przejrzyste oczy naszej planety, wpatrzone w niebo, po którym płyną Miłoszowe „straszne moje obłoki”. „Kto chce zrozumieć poetę, musi pojechać do jego kraju” stwierdził stary, mądry Goethe i wydaje mi się, że odkąd mogłem obejrzeć na własne oczy Litwę, lepiej rozumiem tych dwu zacytowanych poetów, a także wielu innych, bo ziemia litewska - jeśli ją dobrze uprawiać - rodzi nie tylko owoce i warzywa, ale także pisarzy wybitnie uzdolnionych, niezależnie od tego, w jakim piszą języku. Bardzo interesująca jest architektura i sztuka tej ziemi. 0 pierwocinach - niewątpliwie drewnianych - możemy tylko snuć domysły lub uprawiać naukową fikcję. Ale od XIV w. pojawiać się zaczynają budowle murowane i oczywiście najwcześniej architektura obronna. Podobnie jak w Lidzie czy Krewię (w dzisiejszej Białorusi), najstarsze założenia zamkowe datowane są generalnie na XIV w. W samej Litwie niektóre powstały w wyniku okupacji krzyżackiej (np. w Kownie), ale były też budowle wzniesione z inicjatywy Litwinów, jak zamek górny w Wilnie, a przede wszystkim Miedniki i Troki. Miedniki datuje się na koniec XIII i początek XIV w. Ja bym może to nieco skorygował: samo założenie o rozległym czworobocznym obszarze otoczonym kamiennym murem jest nader archaiczne i wydaje się, że pełniło niegdyś funkcję zamku, ale i refugium: czegoś w rodzaju obozu dla większej liczby ludzi. Dopiero w XIV w., i to raczej pod koniec, w jeden z narożników wbudowano ceglany dom (palatium) władcy. Górny zamek w Wilnie niewiele zachował ze swej pierwotnej struktury, a główny element - wieloboczny donżon - został w późniejszym okresie nadbudowany, ale i tu trudno się doszukać elementów wcześniejszych niż z XIV w. Osobnym bardzo interesującym zabytkiem jest zamek w Trokach, zbudowany w drugiej połowie XIV i na początku XV w. Położony na wysepce jeziora, łączący się z brzegiem drewnianym, dość długim mostem, w minionych wiekach popadł w ruinę, ale zachował niezwykłą malowniczość, stąd liczne są widoki wykonywane w XIX w. W okresie międzywojennym, z inicjatywy Stanisława Lorentza, podówczas konserwatora wileńskiego, podjęto odbudowę ruin z wprowadzeniem pewnych rekonstrukcji. Po wojnie zrealizowano dalsze prace, obejmujące pełną rekonstrukcję budynków i obwarowań, czego byłem świadkiem, gdyż po raz pierwszy zwiedzałem zamek w latach sześćdziesiątych, kiedy jeszcze prac nie rozpoczęto na tę skalę, a później w latach osiemdziesiątych, kiedy już je niemal ukończono. Z punktu widzenia tak zwanej doktryny konserwatorskiej wydaje mi się, że litewscy architekci poszli tu zbyt daleko, i dziś, zwiedzając te nowe mury, z nowymi sklepieniami i drewnianymi gankami, czuję się trochę jak w Disneylandzie. Być może jednak takie restytucje budowli są potrzebne dla szerokich rzesz zwiedzających, a ponadto są wyrazem zapotrzebowania na materialne świadectwa własnych dziejów z okresu największej świetności kraju, co kiedyś rzeczywiście rozciągał się „od morza do morza”. Ja te uwagi notuję „dla porządku”, ponieważ łatwo by mi postawić zarzut, że cudze ganię, chociaż sam pochodzę z kraju, w którym cały królewski zamek zbudowano na nowo. O wiele skromniej przedstawia się zasób najstarszych zabytków sakralnych i nadal zagadkę stanowią fundamenty odkryte pod posadzką obecnej katedry wileńskiej. Kościół był budowlą zbliżoną do kwadratu, z wyraźnie wyodrębnionym prezbiterium zamkniętym półkolistą absydą, a więc o charakterze jakby romańskim. Czasem datuje się go na wiek XII, ale budzi to wątpliwości, możliwe jest przyjęcie XIII w. jako czasu jego powstania; mogła to być wprawdzie fundacja jednego z władców (Mendog? Giedymin?), którzy przemyśliwali o chrzcie Litwy, ale zamysłów nie wprowadzili w życie, równie dobrze jednak mogła to być budowla któregoś z zakonów - najprawdopodobniej franciszkanów, którzy docierali już do Wilna pogańskiego. Jak wiadomo, Litwini, obstając przy wierze w swe własne bogi, tej wiary nie narzucali nikomu i tolerowali świątynie prawosławne (przypominam cerkiew na Kołoży pod Grodnem), dlaczego więc nie mieliby dopuścić do budowy kościoła rzymskokatolickiego? A co do jego form romańskich: jest to tylko pomysł oparty na formie absydy, ale takowe - zwłaszcza na peryferiach - budowano jeszcze nadal w XIII, a nawet XIV stuleciu. Jest jeszcze inna ciekawa sprawa: obok owych fundamentów zachowała się krypta z malowidłem ściennym przedstawiającym Ukrzyżowanie. Oglądałem je wraz z wybornym znawcą malarstwa gotyckiego w Polsce - profesorem Gadomskim, i obaj robiliśmy bardzo mądre miny, chociaż na dobrą sprawę ani datowanie, ani czas powstania nie były dla nas jasne, jako że malowidło to, na pozór gotyckie, ma w sobie sporo elementów bizantyńskich i stanowi efemerydę na tle tych znikomych fragmentów, którym czas pozwolił przetrwać do naszych dni. WILNO Skoro dotarliśmy już do Wilna i do jego zabytków, to niech mi będzie wolno powiedzieć kilka uwag o tym mieście, które zaliczam do najurodziwszych w tej części Europy. Na ową urodę składa się położenie, gdyż założyciele wybrali sobie bardzo malowniczy zakątek, gdzie w sąsiedztwie ujścia Wilejki do Wilii znajduje się stosunkowo wysokie wzniesienie, na nim to posadowiono zamek górny, gdy inne wzgórza skupiają się jak amfiteatr wokół kotliny, w której rozsiadło się miasto. A ponieważ „zaraz za rogatkami” rozprzestrzeniają się lasy, litewscy architekci zaś umiejętnie zlokalizowali nowe osiedla, więc nie zadeptano tu owych zielonych płuc miasta. Stare miasto, pomimo średniowiecznej jeszcze genezy, ma plan niezbyt regularny i jego kościec wyznacza kilka głównych ulic, przede wszystkim Zamkowa - w jej przedłużeniu znajduje się dawny rynek, trójkątny plac Ratuszowy,’ dalej ulica Niemiecka i przebita w XIX w. ulica Mickiewicza, a obecnie Giedymina. Ulice zazwyczaj nie biegną prosto, wiją się, a przynajmniej jakby lekko zataczają, bloki zabudowy często mają kształt trójkątny, sama zaś zabudowa jest nader swobodna w zakresie gabarytów. Sporo jest malowniczych zaułków, w jednym z nich znajduje się dom, w którym w swym wileńskim okresie mieszkał Mickiewicz. Często pojawiają się nad ulicami łuki wzmacniające elewacje położonych naprzeciwko siebie kamienic. Miłośnik Wilna, wybitny fotografik Jan Bułhak, z niezwykłą pieczołowitością dokumentował te rozmaite zakątki, a jego spuścizna fotograficzna jest do dziś niepowtarzalną ikonografią miasta, które przecież wielokrotnie zmieniało swój wygląd. Trzeba przyznać, że i tak miało szczęście: podczas działań wojennych I i II wojny światowej w większości ocalało, a wyłomy - zwłaszcza w ulicy Niemieckiej - zostały wypełnione całkiem śmiałą nowoczesną architekturą. Ustrzegło się także przeobrażeń zagrażających mu ze strony architektów rosyjskich, którzy projektowali poprowadzenie magistrali komunikacyjnych przez szczególnie nasycony zabytkami miąższ starego miasta. Litwini jednak na takie urbanistyczne barbarzyństwo się nie zgodzili, a kiedy tylko zaistniały po temu możliwości, zabrali się z dużym zapałem do konserwacji budynków świeckich, a następnie kościelnych, z których większość została zamknięta i zdana na łaskę losu, jak kościoły: Bernardynów i św. Katarzyny (Benedyktynek), gdy inne przekształcono w muzea (katedra, uniwersytecki Dwu św. Janów i św. Kazimierza). W tym ostatnim znalazło się muzeum ateizmu, co spowodowało dalsze niszczenie wystroju i tak już zdewastowanego w związku z przejęciem w XIX w. tej po-jezuickiej świątyni na cerkiew. Był to przykład tak bezdennie prymitywnej i prostackiej propagandy, że raczej wzbudzała ona śmiech niż złość czy niesmak. A już sam początek ekspozycji był rewelacyjny: u wejścia stały dwa wypchane małpoludy (może szympansy, może orangutany, a może jakieś syberyjskie yeti) i miały być demonstracją teorii Darwina w adaptacji marksistowskiej, ale wszyscy odwiedzający muzeum Polacy reagowali natychmiast: „Sowieccy ludzie!” - więc zanim jeszcze całkowicie zlikwidowano ten propagandowy cyrk, usunięto małpoludy. Wilno to miasto, w którym kilka epok wyryło swe piętno [Literatura dotycząca Wilna jest nader obszerna, a pierwsze przewodniki po tym mieście zostały wydane przez A. H. Kirkora już w latach 1856 i 1863. Pewnego rodzaju kuriozum jest wcale sensowny przewodnik i zarazem albumik fotograficzny wydany przez Niemców po zajęciu miasta w czasie I wojny światowej: P. Weber, Wilna. Eine vergessene Kunststaette, Wilno 1917. Ale najlepszym jak dotąd jest przewodnik: J. Kłos, Wilno. Przewodnik krajoznawczy, Wilno 1923 i kolejne dwa wydania. Najnowsze opracowanie: E. Małachowicz, Wilno - dzieje, architektura, cmentarze, Wrocław 1996.] i jest to zgodne z przedstawionym powyżej schematem kolejnych wzlotów i upadków. A pierwsza świetność to właśnie ów gotyk późny, „płomienisty”, gotyk, który z całą pewnością nazwać można wileńskim, bo choć występuje poza miastem także, ale tu pozostawił swe najwspanialsze zabytki. Katedra to typowa warmińska hala, szczególnie „podrasowana” przez Gucewicza na modłę klasycystyczną, ale wewnątrz układ przestrzenny jest do dziś widoczny. Inne kościoły, na przykład najlepiej zachowany św. Mikołaja i ogromnie zdewastowany pofranciszkański, nie reprezentują jeszcze „płomienistej” wspaniałości, którą dopiero rozwija kościół Bernardynów, należący do największych w mieście. Jest to hala o sklepieniach częściowo sieciowych, a częściowo kryształowych (takie samo znajduje się w obszernej zakrystii). We wnętrzu odkryte zostały gotyckie malowidła ścienne o interesującym programie. Na zewnątrz, pomimo przebudowy szczytów, o owej późnogotyckiej formule świadczą narożne wieżyczki i dekoracje z formowanej cegły na bocznych elewacjach. Jeszcze piękniejsza jest jednak maleńka świątynka ustawiona przed bernardyńską fasadą: kościół św. Anny, o którym wileńska legenda głosi, że tak się spodobał Napoleonowi, iż chciał go przenieść do Paryża. Uroda tego zabytku polega na wymyślnej kompozycji fasady, całej zestawionej, jak czerwone puzzle, z kształtek, czyli cegieł specjalnie formowanych i odpowiednio wypalanych, a także wzbogacanych elementami ceramicznymi. Tu podstawową zasadą kompozycyjną jest zastosowanie wielkiego łuku „w ośli grzbiet”, z którym przeplatają się inne elementy dekoracyjne, wykwitając w trzy iglice. Bo cały kunszt tej kompozycji polega na zagęszczeniu ornamentu, ale nie, jego nadużyciu, i na stworzeniu rysunku czystego a doskonałego w swej nieco szaleńczej symetrii. Ów wileński gotyk „płomienisty” nie był wcale odosobniony: znajdujemy go w Kownie (tak zwany Dom Perkuna z pięknym szczytem oraz kościoły św. Jerzego i Witolda), a także w niektórych prowincjonalnych kościołach, takich jak np. w Radzi-wiliszkach (obecnie Zapiszkis), i wreszcie w architekturze cerkiewnej, jak wspomniane Synkowicze i Małomożejków, a może i w znacznie przebudowanej cerkwi Troickiej w Wilnie. Cecha nader charakterystyczną jest zamiłowanie do sklepień kryształowych [M. Brykowska, Sklepienia kryształowe (niektóre problemy), w: Późny gotyk. Studia nad sztuką przełomu średniowiecza i czasów nowych, Materiały Sesji Stowarzyszenia Historyków Sztuki, Wrocław 1962, Warszawa 1965, s. 243-260.] których genezy szukać chyba należy w Królewcu; z Litwy zawędrowały one na ziemie polskie, między innymi do Łomży, Warszawy i kujawskiego Mogilna. Drugi okres wspaniałości przypadł na epokę renesansu i splątanego z nim manieryzmu, ale najważniejsze budowle tej epoki, jak zamek dolny, zostały zburzone, a obecnie grozi nam ich odbudowa od fundamentów, jak zamku w Trokach i arsenału Zygmunta Augusta. Przetrwało zaledwie kilka rzeźb, a przede wszystkim dwie płaskorzeźbione płyty w katedrze: Wojciecha Gasztołda (zm. 1539) i biskupa Pawła Holszańskiego (zm. 1555), oraz efektowny nagrobek Stanisława Radziwiłła (zm. 1599) w kościele Bernardynów. Jak wspomniałem, manieryzm szedł w parze z renesansem, a jednocześnie zazębiał się z barokiem, i nieraz trudno rozstrzygnąć, co jaki styl reprezentuje. Dobrym tego przykładem jest kościół św. Michała (wystawiony w latach 1594-1625), o lekko wklęsłej fasadzie, ujętej wątłymi, wielobocznymi wieżyczkami. Kościół ten, podobnie jak grodzieński kościół Brygidek (Wizytek), jest przykładem przerzutu na obszar Wielkiego Księstwa inspiracji wyrosłych w środowisku lubelskich architektów XVII w. We wnętrzu tej niezbyt wielkiej, ale malowniczej świątyni przyciąga wzrok monumentalny, marmurowy pomnik Mikołaja Sapiehy, hetmana wielkiego litewskiego, oraz jego dwu żon. Hetman zmarł w 1633 r. i jego pomnik ukazuje renesansową tradycję „nagrobków sansovinowskich” (z półleżącymi postaciami), przemieszaną z manierystycznym „zagęszczeniem” ornamentacji i barokowym patosem. Ostra Brama jest miejscem w Wilnie szczególnym: jedyną bramą miejską zachowaną do naszych dni, a pamiętającą jeszcze schyłek średniowiecza oraz najważniejszym sanktuarium Litwy, w którym znajduje się obraz Matki Bożej Ostrobramskiej. Budowlę wieńczy tak charakterystyczna dla naszego kraju attyka, ale w redakcji dekoracyjnej niderlandzkiej, którą tworzą abstrakcyjne motywy okuciowe [M. Kałamajska-Saeed, Ostra Brama w Wilnie, Warszawa 1990.] Tak więc południe i północ, wschód i zachód spotykają się na tym europejskim rozdrożu, podobnie jak spotykają się w kaplicy Świętokrzyskiej przy katedrze wawelskiej i w tylu jeszcze innych miejscach naszego kraju. Jednakże najwspanialej wypowiedział się barok, i to dwukrotnie: skromniej w pierwszej, wczesnej fazie tak zwanego stylu Wazów (kaplica Królewska przy katedrze oraz kościół św. Teresy - Karmelitów), a wręcz olśniewająco w fazie późnej [Do dziś nie utraciło znaczenia studium W. Tatarkiewicza, Dwa baroki: krakowski i wileński, w: tenże, O sztuce polskiej XVII i XVIII wieku. Architektura - rzeźba, Warszawa 1966, s. 61-88 (pierwodruk 1946).] Kiedy rozpoczął się późny barok na Litwie? Przyjmuje się, że z początkiem XVIII w. Uważam jednak, że datowanie to należy przesunąć na nieco wcześniejszą fazę: na schyłek XVII w. I być może należałoby tu za swego rodzaju inicjację uznać obie wspaniałe fundacje Paców - kościół na Antokolu oraz kamaldulę w Pożajściu (o których napiszę osobno). A z pewnością była nią budowla wzniesiona poza granicami Litwy, na pograniczu Prus Książęcych z Warmią: w Świętej Lipce. Budował ją w latach 1687-1692 zamieszkały w Wilnie Jerzy Ertly. W tej frapującej budowli odnajdujemy to, co zadecydowało o oryginalności litewskiej architektury: smukłość, malowniczość i zarazem graficzność. Rzeczywiste apogeum i ostateczne wykształcenie się baroku (a właściwie rokoka) wileńskiego przypada na drugą i trzecią ćwierć XVIII w., a jednym z głównych twórców był Jan Krzysztof Glaubitz, przybysz z Niemiec południowych, ale wrośnięty w grunt litewski i - co świadczy o tolerancji Wilna - pracujący dla katolików, protestantów (sam był wyznania luterańskie-go) i unitów [Zob. S. Lorentz, Jan Krzysztof Glaubitz, architekt wileński XVIII wieku, „Prace z Historii Sztuki Towarzystwa Naukowego Warszawskiego”, t. III, 1937.] Już Ertly (czy jakikolwiek inny projektant Świętej Lipki) w mieście masywnych, przeważnie bezwieżowych świątyń typu II. Gesu, wprowadził kościoły smukłe i lekkie o dwuwieżowych najczęściej fasadach. Do pewnych dzieł Glaubitza zalicza się wileński kościół św. Katarzyny (Benedyktynek), fasadę i dzwonnicę kościoła Dwu Świętych Janów (uniwersyteckiego), cerkiew Ducha Świętego, bramę monasteru Bazylianów. Inne budowle, by wymienić tylko takie cacka, jak wileński kościół Misjonarzy, jak inflancki Posin oraz zniszczony kościół Bazylianów w Berezweczu, to już tylko domniemania, bo Glaubitz natychmiast zyskał uczniów i naśladowców, a jego barok, zestawiany nieraz z rokokowym neogotykiem, rozprzestrzenił się na rozległe obszary. Tak więc sięgał on na dalekie białoruskie tereny (np. katedra w Połocku), oczywiście na katolickie obszary Inflant [A. J. Baranowski, Fundacje i fundatorzy architektury sakralnej w Inflantach XVII i XVIII w., „Kwartalnik Architektury i Urbanistyki” XLI, 1996, z. l, s. 3-14.] oraz na Podlasie (Drohiczyn, Horodło). W ciągu kilku dziesiątków lat, kiedy kraj nasz zażywał względnego pokoju, cały obszar Wielkiego Księstwa przeobraził się radykalnie, pokrywając białymi, strzelistymi kościołami i pałacami o rozłożystych założeniach, a także dworkami, jak ten upamiętniony przez Mickiewicza: Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany; Świeciły się z daleka pobielane ściany, Tem bielsze, że odbite od ciemnej zieleni Topoli, co go bronią od wiatrów jesieni. Później, kiedy nastąpiło najgorsze - to znaczy rozbiory - już nie dało się wykorzenić tej swoistości, jaką przyniósł ze sobą późny barok, uduchowiony i figlarny zarazem. Owszem, próby niweczenia tego krajobrazu były podejmowane zarówno przez władze carskie, jako też sowieckie, a przykładem niech będzie tu wspomniana przebudowa cerkwi Ducha Świętego w Wilnie, którą zaprojektował Glaubitz, a przebudował w XIX stuleciu rosyjski architekt, którego nazwiska nie warto nawet wspominać, bo zbezcześcił wspaniałą budowlę. Być może uczynił to, ulegając wpojonej w Petersburgu doktrynie, że tylko to, co klasycystyczne, jest piękne, a może wypełniając tylko polecenie zwierzchnich władz, zdających sobie sprawę, jak bardzo nierosyjska jest ta architektura. Tylko że proporcji nie dało się „sklasycyzować” i śmieszne chude dudki wież oraz przysadzista kopuła nad skrzyżowaniem naw od razu zdradzają, że coś tu jest nie tak. Dopiero wówczas, gdy wchodzi się do wnętrza soboru, odnajduje się ową dawną wspaniałość w formie architektonicznych podziałów, sklepień, a przede wszystkim w ikonostasie, który, wypełniając całą trójabsydową część wschodnią świątyni, ukazuje owo mistrzostwo, z jakim architekt i rzeźbiarz doby baroku umieli działać w architektonicznej przestrzeni, jednocząc lekkość snycerskiej architektury z grą prześwietlającego ją blasku. Byłem tam kiedyś z córką na prawosławnym nabożeństwie wieczornym i byliśmy oczarowani, wręcz zafascynowani owym misterium wypełnionym złotem i falami chóralnego śpiewu. Drugi przykład brutalnej interwencji to zniszczenie podczas okupacji sowieckiej klasztoru w Berezweczu, wzniesionego według projektu albo samego Glaubitza, albo któregoś z najbliższych jego uczniów. W tym zespole dawnego bazyliańskiego monasteru cerkiew miała wręcz zjawiskowy charakter: jej gięta, falująca i smukła fasada wydawała się wykreślona nerwowym, ale konsekwentnym konturem. Okna nie miały obramień i działały nie mniej graficznie niż sam obrys świątyni. Zabytek przechodził rozmaite koleje losu: był cerkwią unicką, prawosławną, kościołem. Hitlerowcy zamienili cały kompleks w obóz koncentracyjny, co wykorzystali ich następcy, burząc tę wyjątkowo piękną świątynię. Mistrzostwo Glaubitza wyraziło się przede wszystkim w kościele św. Katarzyny (który podczas mej ostatniej wizyty wciąż jeszcze był w stanie poważnej rujnacji, ale podobno dźwignięty został najnowszą restauracją), a także w fasadzie kościoła uniwersyteckiego (świętych Jana Chrzciciela i Jana Ewangelisty). Jest to budowla w swym rdzeniu gotycka: halowa, z wielobocz-nym obejściem, która uległa barokizacji; od strony północnej obudowano ją kaplicami, wśród nich na szczególną uwagę zasługują: kaplica Ogińskich z pięknym ołtarzem z Chrystusem ukrzyżowanym na drzewie życia oraz św. Stanisława Kostki z odkrytymi niedawno nader sarmackimi malowidłami w kopule. Glaubitz do tej budowli dodał wspaniałą fasadę, nawracającą do bezwieżowej koncepcji łuku triumfalnego, zapoczątkowanej w renesansowej Italii dziełami Leona Battisty Albertiego. Ale tu została ta kompozycja zmiękczona, ukształtowana faliście i zdynamizowana mocnym akcentowaniem trójkami kolumn części środkowej, a spiętrzeniem kolumn i pilastrów naroży. We wnętrzu, które niegdyś zawierało dwadzieścia dwa ołtarze i największe na Litwie organy, zachowany został ołtarz główny, wypełnia on całe prezbiterium ażurową architekturą pełną prześwitów i rozmodlonych, ekstatycznych świętych. Wilno nie wykształciło wprawdzie tak wyjątkowej i odrębnej rzeźby jak ta, którą tworzono we Lwowie, ale wystroje wielu świątyń zasługują na zainteresowanie i podziw, czego dobrym przykładem jest wnętrze - na zewnątrz mało atrakcyjnego, wbudowanego bowiem w ciasny blok zabudowy - kościoła Dominikanów. Należy także przypomnieć, że poza miastem, ale w jego bezpośrednim sąsiedztwie, natrafiamy na dalsze efektowne świątynie: w Trynopolu, a przede wszystkim w Kalwarii - z 1772 roku. Przy kościele tym, jak sama nazwa wskazuje, założono kalwarię, na którą składało się trzydzieści pięć kaplic o urozmaiconych kształtach, z czego ocalało siedem: trzy w samym kościele, a cztery w jego najbliższym sąsiedztwie, pozostałe w 1963 r. wysadzili dziarscy saperzy Armii Czerwonej, aby ocalić wiernych od tego „opium”, jak określali religię wielcy ideologowie komunizmu. Oczywiście oprócz świątyń budowało się w dobie baroku wiele pałaców, wznoszono też kamienice, ale zniszczeń i przebudów było bez liku i dziś istnieją tu zaledwie szczątki owej dawnej świetności, jaką prezentowały pałace Paców, Słuszków, Sapiehów, a z najokazalszego z nich, wzniesionego w połowie XVII w. przez Janusza Radziwiłła, wojewodę wileńskiego, ocalały zaledwie fundamenty i jeden widok na medalu autorstwa gdańszczanina Samuela Dadlera. Ale już późnemu barokowi deptał po piętach klasycyzm, który mocno zakorzenił się w Wilnie i rozbłysnął wspaniale [121 W. Tatarkiewicz, Dwa klasycyzmy: wileński i warszawski, w: tenże, op. cit., s. 89-100.] Był od samego początku różny od stanisławowskiego, ten przechowywał jeszcze mnóstwo reminiscencji rokokowych, zwłaszcza w wystroju wnętrz. Wileński niemal od początku był bardziej doktrynalny, bardziej surowy i dostojny, chociaż potrafił przybierać formy także kameralne. Jego inicjatorem stał się Jan Chrzciciel Knackfuss, który pomimo niemieckiego nazwiska urodził się na Mazowszu, a następnie rozpoczął karierę wojskową jako kapitan artylerii litewskiej, królewski serwitor i pierwszy profesor architektury akademii wileńskiej. Budował głównie rezydencje miejskie i kamienice, a jego najbardziej reprezentacyjnym dziełem stało się obserwatorium astronomiczne, wzniesione w obrębie zabudowań uniwersyteckich (1782-1786), w formie ryzalitu ujętego dwiema wieżyczkami w duchu porządku doryckiego. Knackfuss miał, jako pedagog, wyjątkowe szczęście: jego uczniem był bowiem Wawrzyniec Gucewicz [E. Budreika, Dzialalność architektoniczna Wawrzyńca Gucewicza, „Lituano-SIavika Posnaniensia, Studia Historiae Artium” V, 1991, s. 171-193.] Nawet jak na czasy, w których żył, jego kariera wydaje się czymś niezwykłym: syn pańszczyźnianego chłopa z Miganiec pod Wiłkomie-rzem, odbył studia najpierw w Polsce, a dzięki zdolnościom został wysłany przez biskupa Massalskiego na dalszą naukę do Rzymu i Paryża, w Paryżu zaś miał okazję zetknąć się z nie byle kim, bo z Soufflotem i Ledoux. Żył niezbyt długo, w 1798 r. zmarł w wieku 45 lat, w cztery lata zaledwie po swym nauczycielu. Doczekał się jednak przedtem uznania i zaszczytów, a takowym - chyba naonczas najwyższym - była nobilitacja w 1790 r. i odtąd zaczął się pisać: Montrym-Gucewicz. Litwini piszą obecnie jego nazwisko: Stuoka-Gucewicius, ponieważ ów pierwszy człon był nazwiskiem ojca architekta, ale mnie się wydaje, że należy mieć szacunek dla ludzkiego snobizmu, nawet jeśli on nas śmieszy, stąd optuję za ową ponobilitacyjną formą nazwiska, skoro on sam je sobie wybrał. Po powrocie z zagranicznej peregrynacji projektował dużo, między innymi przebudowę ratusza, kontynuację budowy rezydencji Massalskiego w Werkach, ale przede wszystkim przeprowadził przebudowę katedry (kończono ją już po jego śmierci). Jak wspomniałem, katedra wileńska to późnogotycka hala bez wyodrębnionego prezbiterium (stąd określenie „hala warmińska”, na Warmii bowiem ten typ architektury sakralnej miał wielkie powodzenie). Gucewicz nie zmienił tej dyspozycji wnętrza, ponieważ ten typ koncepcji doskonale pasował do założeń klasycyzmu. Niestrawna była jednak dla klasycysty dekoracja wnętrza i jego struktura: sklepienia krzyżowo-żebrowe, łuki ostre i barbarzyńskie maswerki w oknach, tak więc nasz świeżo upieczony szlachcic postanowił to wszystko zamaskować dekoracją sztukatorską, operującą klasycystycznymi palmetami i rozetami. Największej zmiany dokonał jednak w ukształtowaniu fasady: przesłonił ją gigantycznym portykiem i w ten sposób barbarzyńską architekturę „Gotów” [123 Jest to oczywiście aluzja do owego fragmentu Pana Tadeusza, w którym i nasz Wieszcz pozwolił sobie na żart, pisząc o zamku Horeszków: [...] Hrabia, sąsiad bliski, gdy wyszedł z opieki, Panicz bogaty, krewny Horeszków daleki, Przyjechawszy z wojażu upodobał mury, Tłumacząc, że gotyckiej są architektury; Choć Sędzia z dokumentów przekonywał o tem, Że architekt był majstrem z Wilna, nie zaś Gotem. …. zamaskował czymś w rodzaju greckiej świątyni doryckiej (choć tak naprawdę jest to raczej porządek toskański), tympanon i fryz metopowy kazał wypełnić antykizującymi reliefami, a na przyczółku ustawił bardzo wielkie rzeźby świętych „odzianych” w metalowe pancerze (stąd legenda o srebrnych figurach), które zdjęto w okresie adaptacji świątyni na „kartinną galerię”, czyli galerię obrazów miejscowego muzeum. Autorem prac rzeźbiarskich był Włoch Tomasso Righi, on także pracował przy wystroju pałacu w Werkach. Innym dziełem kontynuowanym przez Gucewicza po Knackfussie, który zdążył zaledwie położyć fundamenty budowli, był właśnie pałac w podmiejskich Werkach. Fundatorem był Józef Ignacy Massalski, biskup wileński, co nie zapisał się pięknie w dziejach swej diecezji i kraju, bo przystąpił do targowicy, a uwięziony w Warszawie, został w czasie insurekcji wywleczony przez tłum i powieszony. Tragiczny i niechwalebny koniec nie zmienia faktu, że ten bardzo zamożny człowiek był wytrawnym znawcą architektury i sztuki, a swą podmiejską rezydencję zamierzył na skalę zaiste wielkopańską. Pałac dziś już nie istnieje, ale wiemy, jak wyglądał: była to bardzo wydłużona budowla z portykiem kolumnowym od frontu i kopułą nakrywającą owalny salon wychodzący ryzalitem z elewacji ogrodowej. Zachowały się tu dwie okazałe oficyny, same wyglądające jak pałace. W jednej z nich mieści się obecnie interesujące muzeum wnętrz zabytkowych. Oczywiście jest w Wilnie jeszcze wiele zabytków, których tu nie wzmiankuję, bowiem wszystkie epoki pozostawiły swe świadectwa - od rozmaitych historyzmów poczynając, a na „stylu Drugiej Rzeczypospolitej” i postmodernizmie okresu powojennego kończąc. I element ogromnie ważny: cmentarze, którym wiele lat pracy poświęcił profesor Edmund Małachowicz [Prof. E. Maiachowicz jest autorem cytowanej książki, której znaczną część wypełniają opisy wszystkich cmentarzy, a ponadto jest także autorem osobnej monografii: Cmentarz na Rossie w Wilnie, Wrocław 1993.] Szczególnie piękny, chociaż niedostatecznie zadbany i narażony na dewastację, jest cmentarz na Rossie, położony na pagórkach, ocieniony starymi drzewami. Znajduje się tu wiele mogił ludzi bardzo zasłużonych, znanych i cenionych. Od strony wejścia, na zewnątrz muru opasującego całość, jest niewielki cmentarz z I wojny światowej i bolszewickiej, pośrodku którego znajduje się grób matki Józefa Piłsudskiego i serce jej syna. Jest to miejsce pielgrzymek Polaków przybywających do Wilna. Ale mało kto już pamięta, że również na cmentarzu antokol-skim spoczywa wielu polskich żołnierzy poległych w obu wojnach światowych. Wilno bowiem to miasto piękne, ale chwilami smutne, zwłaszcza gdy się wspomni, jaką daninę krwi musieli tu zapłacić Polacy za to, że byli Polakami. KOWNO - INFLANTY POLSKIE POŻEGNANIA Kowno bardzo wyraźnie różni się od Wilna, chociaż i podobieństw tu nie brak. Ale jest to miasto o charakterze hanzeatyckim, które otrzymało podczas średniowiecznej lokacji regularny plan i jego centrum stanowi obszerny, niemal kwadratowy rynek, z umiejscowionym ratuszem. W rynku i przy łączących się z nim ulicach wiele domów posiada nader stare metryki, niektóre bowiem powstały jeszcze w dobie gotyku, a i później nawiązywano do średniowiecznej formy piętrowych, wąskofrontowych domów, zwieńczonych szczytami (tylko najbogatsi kupcy mieli w rynku domy kalenicowe). Wspomniany już Dom Per-kuna jest najpiękniejszy, ale nie brak i późniejszych efektownych budowli, a władze miejskie w jednej z pierzei rynku utworzyły coś w rodzaju skansenu, to znaczy kamienice dostrojono do ich dawnych funkcji, umieszczając w nich apteki i sklepy stylizowane na minione epoki. Przy narożniku rynku wznosi się fara, a obecnie katedra, której budowę rozpoczęto w 1413 r. Jest to monumentalna ceglana bazylika, z wieżą dostawioną z boku do fasady. Wnętrze silnie zbarokizowane z licznymi ołtarzami, wśród nich efektownie prezentuje się zwłaszcza główny, „litewskim” sposobem zabudowujący całe zamknięcie świątyni. Na sklepieniu znajdują się udatne, choć akademickie malowidła - podobno ich autorem był Michał Elwiro Andriolli, ale tego nie udało mi się sprawdzić. W mieście jest ponadto kilka innych świątyń gotyckich, o których wspomniałem, oraz ruiny zamku. Bardzo „wileńskimi” akcentami są w rynku: ratusz ze smukłą wieżą i elegancką fasadą oraz drewniany kościół Jezuitów we wschodniej pierzei zabudowy. I jeszcze warto wspomnieć, że w okresie Pierwszej Republiki - w latach międzywojennych - Litwa zdobyła się na wiele monumentalnych budowli rządowych, które reprezentują modernizm i funkcjonalizm. Inne miasta litewskie ustępują wobec Wilna i Kowna: Kłajpeda ma dość międzynarodowy charakter, jako miasto portowe, w Kretyndze i Szawlach wznoszą się stosunkowo okazałe kościoły z początku XVII w., a w Birżach znajdowały się niegdyś dwa pałace, jeden Radziwiłłowski, ukończony po kilkakrotnych zniszczeniach przez Bogusława Radziwiłła w drugiej połowie XVII w. jako typowe palazzo in fortezza, i drugi, który wznieśli w pierwszej połowie XIX w. Tyszkiewiczowie, lokując tu bardzo cenne zbiory. Jak się zdaje, ostatnio odbudowano ów pierwszy pałac, rekonstruując go niemal w 90 procentach. W sumie więc na Litwie dominowały miasteczka raczej niż miasta, najczęściej prywatne i raczej słabo się rozwijające. Poza miastami rozciągały się obszary rolnicze, licznie wyposażone w dwory i pałace, ale przede wszystkim ziemia chłopska, gdzie najtrwalej istniały wiekami całymi tradycje pogańskie, kulty drzew, wężów, niedźwiedzi. Mamy tego posmak w I części Dziadów Mickiewicza, która opowiada o zaduszkowym obyczaju przyzywania umarłych i dzielenia się z nimi „jadłem i napojem”. Oczywiście jest to romantyczna wizja, jakie tworzą się i funkcjonują w niewielkich, izolowanych społecznościach chłopskich i są karmą dla etnologów i poetów. Litwini - jak każdy rozsądny naród zdający sobie sprawę z przemijalności zjawisk kulturowych, zwłaszcza w następstwie zetknięcia się owych małych enklaw z wszechogarniającą i wszystko równającą cywilizacją naszego stulecia - utworzyli nieopodal Kowna, w Rumszyszkach, spory skansen, czy - jak to się poprawniej winno nazywać - muzeum wsi. W okolu lasów zgromadzono tam sporą liczbę zabudowań wiejskich, prezentując najciekawsze ich typy z różnych części kraju, od zachodnich pobrzeży Bałtyku po jego krańce wschodnie. Są to całe zagrody z zabudowaniami gospodarczymi, są urządzenia „przemysłowe”, jak kieraty czy młyny, przeniesiono tu także drewniany kościół, a na brzegu lasu założono barcie. Najbardziej mi się tu spodobało urządzenie przeciwko niedźwiedziom, które - jak wiadomo - bardzo lubią miód. Dla nich więc znajdowała się na drzewach, gdzie zawieszano barcie - pułapka: specjalnie podcięta gałąź, która gdy „miszka” stanął na niej, łamała się i amator słodyczy zlatywał. Ale to nie koniec: pod drzewem znajdowała się najeżona ostrymi kołkami kratownica, coś w rodzaju odwróconej brony, więc gdy biedny zwierzak spadał, to nadziewał się na owe kołki, a - jak śpiewały wileńskie dziady - „jemu boli, oj, okropnie boli”. To mi przypomina klasyczną anegdotę litewską, bo jest taka właśnie kategoria, czerpiąca i ze swoistego poczucia humoru, i z miłej naszym uszom ciągliwej litewskiej wymowy. No więc siedzi chłop litewski na przyzbie swej chałupy i usiłuje zarżnąć prosiaka bardzo tępym nożem, gdy zaś ten nieszczęśnik wydziera się wniebogłosy, oprawca komentuje łagodnie: „Oj, nie lubisz ty tego, nie lubisz!” Powracając do muzeum w Rumszyszkach: znajduje się tu mnóstwo charakterystycznych zabudowań i wydaje się, że pewną właściwością tego budownictwa były dachy naczółkowe, zapewne przejęte z budownictwa Prus Wschodnich (a może na odwrót, skoro istniał tam na pograniczu rejon zamieszkany przez Litwinów pruskich). Etnografka, która nas po owym muzeum oprowadzała, opowiadała sporo ciekawych rzeczy, a w pewnym momencie zaczęła śpiewać różne pieśni ludowe. I raz jeszcze, o czym już napomknąłem wcześniej, uświadomiłem sobie, że my - Polacy - jesteśmy strasznie zacofani w tym domowym, rodzinnym czy towarzyskim śpiewaniu, które jest obyczajem żywym u wszystkich naszych sąsiadów ze wschodu i południa. W izbach przeniesionych tu domów, a także w muzeach etnograficznych, mnóstwo jest dzieł sztuki ludowej, więc - po trosze wszędzie - ceramika, wyroby z drewna i metalu, ale przede wszystkim tkaniny i hafty. Litewski ubiór, szczególnie kobiecy, jest nader ozdobny i może śmiało konkurować ze strojami Białorusinów czy Ukraińców. Ale chyba najważniejsze są kilimy, bo to nimi przyozdabiano wnętrza mieszkalne, wieszano na ścianach, kładziono na sprzęty i niewątpliwie to właśnie z Litwy płynęły inspiracje na obszar dawnych Prus Wschodnich, gdzie tego rodzaju wyroby miały wielkie wzięcie. W Rumszyszkach znajduje się też, jak wspomniałem, kościół drewniany, zbudowany na rzucie koła, i nie jest to jakiś odrębny fenomen, bo takich świątyń jest tam jeszcze kilka, obok innych - albo bardzo prymitywnych, albo na odmianę rozbudowanych architektonicznie, z dwuwieżowymi fasadami. Więc może te centralne mają jakąś więź ze świątyniami innych wyznań, jak na przykład karaimskim (w Trokach istnieje do dziś kenessa karaimska zbudowana na rzucie kwadratu, a litografia z około 1830 r. ukazuje nie istniejący już meczet tatarski o podobnej formie w Wilnie na Łukiszkach). Natomiast owe bardziej rozbudowane, często nawet trójnawowe świątynie niewątpliwie inspirowały się lokalną architekturą murowaną. Specyfiką litewską są też krzyże oraz kapliczki słupowe drewniane i murowane, które licznie wpisują się w tutejszy krajobraz [M. Brensztejn, Krzyże i kapliczki na Żmudzi, „Sprawozdania Komisji Historii Sztuki PAU” VIII, 1912, s. CCCCLKII; tenże, Krzyże i kapliczki żmudzkie. Materia-fy do sztuki ludowej na Litwie, „Materiały Antropologiczno-Archeologiczne i Etnograficzne PAU” IX, 1906, s. 3-16 i 64 tablice.] W tych dziełach prawdziwego genius loci wyraża się litewskie zamiłowanie do ozdobności, a także do monumentalizowania owych „przydrożnych modlitw”, jakimi są na obszarach dawnej Rzeczypospolitej tego rodzaju pomniki pobożności. I może warto zwrócić tu uwagę na pewien szczegół: jak wiadomo, na rdzennych ziemiach polskich zakorzenił się mocno temat Chrystusa Frasobliwego, poczynając od rzeźb późnogotyckich, do współczesnych świątków. Frasobliwe występują także na Litwie (pamiętam taką rzeźbę w kościele w Kalwarii pod Wilnem), ale tu tematem najpierwszym jest Opłakiwanie, owa Pięta, czyli Matka trzymająca na kolanach ciało swego martwego Syna. Widocznie pewna ogólna frasobliwość naszego narodu u Litwinów przybiera konkretne wyobrażenie płaczącej matki, a przecież matek tych musiało tu być w ciągu wieków bez liku. Religijność litewska jest szczególnie mocna i uparta. Pamiętamy o Matce Boskiej Ostrobramskiej, jest to niewątpliwie najpierwszy spośród czczonych tu wizerunków, ale przecież istnieją również inne, jak chociażby Matka Boska Trocka, a Kodeńska do tej wielkiej rodziny też się przecież zalicza. I kalwaria wileńska także nie jest jedyna, istnieje bowiem również żmudzka. Utrwalił się - podobnie jak w Polsce - zwyczaj ubierania niektórych obrazów w srebrne sukienki i składania dziękczynnych wotów w postaci plakietek również ze srebra. Gdy się po schodkach wchodzi do kaplicy Matki Boskiej Ostrobramskiej, to widać całe wnętrze ozdobione jakby olbrzymim fryzem gablot z niezliczoną ilością owych plakiet, od najmniejszch w formie serc, nóg, rąk, oczu, aż po duże, na których nieraz całą rodzinę wyobrażano rylcem, jak pokornie klęczy przed najpierwszą w Litwie wspomożycielką strapionych. Innym wyrazem dewocji jest bardzo tu rozpowszechniona ksylografia ludowa, która wytwarzała najrozmaitsze kultowe drzeworyty, opatrywane raz polskimi, to znów litewskimi napisami. Takie „reprodukcje” kultowych wizerunków przywożono z pielgrzymek do domu i zawieszano w izbach, niejednokrotnie malując farbami wodnymi. Mozaika religii była tu ogromna: w miastach dominowali Niemcy i Żydzi (litwakami nazywano w Królestwie żydowskich przybyszy nie tylko stąd, ale ze wszystkich północnowschodnich obszarów, którzy często ani słowa po polsku nie rozumieli), ale nie brakowało też przybyszy ze Skandynawii i jeszcze odleglejszych państw, a od rozbiorów pojawiło się tu sporo Rosjan. Były więc po miastach i wsiach kościoły luterańskie i kalwińskie, były też okazałe synagogi, z których najpiękniejsza, niegdyś stojąca w wileńskim getcie, niestety nie przetrwała hitlerowskiej eksplozji nienawiści. Żydowską ludność Wilna wymordowano w większości w Górach Ponarskich, a dramatyczny obraz tego „sądnego dnia” przedstawił sugestywnie Józef Mackiewicz w książce Nie trzeba głośno mówić. Po wsiach znaleźć można było także grupy ludności karaimskiej i tatarskiej. Ta pierwsza, prawdopodobnie pochodzenia chazarskiego, przywędrowała tu znad Morza Czarnego, a wyznawała judaizm w formie najbardziej pierwotnej, nie uznającej żadnych innych ksiąg czy komentarzy, lecz jedynie księgi Starego Zakonu. Tatarzy to byli ci niegdysiejsi najemnicy służący w armii litewskiej, którzy w nagrodę za swą służbę otrzymywali wolne jeszcze, nie zasiedlone obszary leśne i tam gospodarowali. Istnieje akwarela Franciszka Smuglewicza przedstawiająca wnętrze wileńskiego meczetu z rzędami modlących się wyznawców Mahometa. Wiele już miejsca poświęciłem, zwłaszcza omawiając ziemie białoruskie, wielkim rezydencjom magnackim i dworom, z których wywodzili się sławni wojownicy, sławni pisarze i artyści, a także najsłynniejsze exempla warcholstwa. Nie zamierzam więc obecnie skupiać się na poszczególnych budowlach, tych bowiem tu nie brakuje, ale na kilku rodach i związanych z nimi fundacjach. Oczywiście na czoło wysuwa się rodzina Radziwiłłów, o których już sporo opowiadałem przy okazji Nieświeża i innych rezydencji. Także i na Litwie pozostały po nich ślady, ale właśnie: ślady, tu bowiem szczególnie ostro historia zwróciła się przeciwko ich fundacjom, by raz jeszcze wspomnieć ogromny pałac w Wilnie, Birże czy Kiejdany. Trzeba sięgać po opisy, po ikonografię (tu bezcennym źródłem są miedzioryty Tomasza Makowskiego), aby móc chociażby w części ogarnąć niezwykłe bogactwo tego rodu. A drugi po Radziwiłłach (czy może obok nich) ród kresowych królewiąt to Pacowie, o których ostatnim przedstawicielu - generale, pisałem już wcześniej. Pacowie, zwłaszcza w XVII, a następnie również jeszcze w XVIII w. piastowali w Wielkim Księstwie najpierwsze urzędy i zapisali się w dziejach sztuki najwspanialszymi fundacjami. Ponieważ w dobie renesansu i baroku zaczęto poszukiwać dla narodów i rodów antycznych genealogii, więc Litwini też nie marnowali czasu i odkryli swego przodka w Palemonie, który do litewskich zakątków miał trafić wprost z antycznej Italii. Bzdury genealogiczne były zaiste najmilszą zabawą staropolskich heraldyków, co u Niesieckiego, w jego Koronie polskiej, wyczytać można d propos Paców: „Pospolitsze wszystkich zdanie, że ten Dom przezacny z Xięstwa Florencyi do Xięstwa Litewskiego przeniesiony. Jakoż że Pacciuszów familia jeszcze przed Narodzeniem Pańskim kwitła”. Gdyby zestawić Pacowskie fundacje, zebrałaby się tego spora lista, ale chciałbym się zająć tylko dwiema, za to najsłynniejszymi: kościołem Świętych Piotra i Pawła na Antokolu w Wilnie i klasztorem Kamedułów w Pożajściu pod Kownem. Michał Kazimierz Pac, kanclerz wielki litewski i hetman wielki litewski, wsławił się wielkimi bitewnymi przewagami, bo i Szwedów, i Moskwicinów, a także Kozaków, Turków i Tatarów walnie gromił, stale będąc pośród swoich żołnierzy, a było i tak, że pod Parnawą w bezpośrednim starciu szwedzkiemu „pułkownikowi Iskielowi [...] rękę pod ramię odciął”. Walczył skutecznie w drugiej kampanii chocimskiej 1672 r., a zmarł w r. 1682 i pogrzebany został pod progiem fundowanej przez siebie wileńskiej świątyni z lapidarnym napisem: hic iacet peccator [Pewnie na wzór tej sarmackiej zaiste pokory przemieszanej z pychą drewniany nagrobek wystawić sobie kazał w mazowieckim Kraszewie mości Franciszek Kucharzewski, zmarły w 1755 r. I napisem kazał opatrzyć: „Tu leży grześnik”.] Tę świątynię dla kanoników regularnych reguły augustiańskiej ufundował Pac (po jego śmierci finalizował to znakomite dzieło brat hetmana - Kazimierz, biskup żmudzki), a budowę zlecił krakowskiemu muratorowi Janowi Zaorowi [S. Lorentz, O architekcie Janie Zaorze i dekoratorach kościoła św. Piotra i Pawia na Antokolu w Wilnie, „Dawna Sztuka” I, 1938, s. 182-198.] Budowano ją, począwszy od 1668 r., nadając skałę monumentalną, ale trzymając się utartych i dobrze już znanych koncepcji transeptowej bazyliki z kopułą. Wprawdzie Zaor starał się wzbogacić fasadę, ale jest to w gruncie rzeczy powtórzenie fasady kościoła w Tarłowie i pewne pomysły kompozycyjne rozmywają się w dość grubym murarskim wykonaniu detalu. Natomiast wnętrze jest wręcz olśniewające i musi robić wrażenie na każdym przybyszu nie tylko gęstością i różnorodnością dekoracji, ale także jej subtelnością. Wykonawcami byli Włosi - Pietro Perti (Peretti?) i Giovanni Maria Galii, wspomagani przez miejscowych artystów - rzemieślników. Kilkaset postaci sąsiaduje tu z motywami ornamentalnymi, przede wszystkim roślinnymi, ogromnie zróżnicowanymi. Duże postacie przy arkadach kaplic bocznych wykwintne i smukłe, a reliefowe sceny na sklepieniach pełne fantazji. Niedaleko wejścia - pod chórem muzycznym - wita nas śmierć - kostucha w monarszym stroju i z odpowiednimi insygniami. Jesteśmy w centrum baroku z jego zamiłowaniem do igraszek emblematyczno-wanitatywnych, z jego nieustannym memento mórz. Przecież to z Wielkiego Księstwa ród swój wywodził ks. Józef Baka, jezuita, który całe swe życie tu strawił, a gdy nastąpiła kasata zakonu, wyjechał do Warszawy i natychmiast zmarł. Kiedy więc patrzę na tę śmierć w monarszym przebraniu, to przypominają mi się strofy: Kawalerów śmierć szydercza, Zrywa gwałtem i z kobierca Łopata Przeplata Wesele W łez wiele ‘ [...] Nie dopędzisz wczora cugiem: Nie wyorzesz jutra pługiem Minęło „, - Zniknęło Bez zwrotu Powrotu. Nie wiem, czy ów król marności nad marnościami umieszczony tu został, by witać, czy aby żegnać przybyszów. Z całą pewnością witają ich w kruchcie dwa ustawione po bokach wejścia wielkie mosiężne kotły. To niewątpliwie te, którymi bisurmanie zagrzewali do boju formacje janczarów, a dziś odgrywają tu rolę pamiątki po obronie Chocimia. Bratanek Michała - Krzysztof Zygmunt Pac, kanclerz Wielkiego Księstwa, fundował też rozliczne kościoły i klasztory, ale jego dziełem najpierwszym była kamaldula in Monte Pacis (miała to być aluzja do nazwiska fundatora), czyli w Pożajściu pod Kownem, ufundowana w 1667 r. (prace ciągnęły się, z uwagi na wielkość założenia, do 1690 r. i ukończył je syn mecenasa - Michał Kazimierz, kasztelan połocki). Projektantem był włoski architekt Lodovico Fredo (zakonnik kamedulski, być może czynny później na Bielanach pod Warszawą), a prace budowlane kontynuowali dwaj bracia - Carlo, a następnie Piętro Putini. I niezastąpiony Niesiecki: „To pewna, że ta jego fundacja nie ma sobie równej w Polszcze, ile marmurami, argentaryą, apparatami kosztownymi od niego ubogacona”. W Pożajściu nastąpiło to, co już pół wieku wcześniej zdarzyło się w Krakowie: mecenas nie zgodził się na dyktat reguły i zbudował to, co miało mu przynieść wieczną chwałę, a u Boskiej instancji wyjednać łaskę zbawienia. Kameduli bowiem to jeszcze jeden zakon wyrastający z pnia benedyktyńskiego, który, podobnie jak znacznie wcześniej cystersi, starał się powrócić do surowej reguły ułożonej przez świętego z Nursji. Chodziło o to, by zaniechać demonstracji nadmiernych bogactw, by nie szokować skalą, ale stworzyć dla ojców-eremitów świątynię, która jednoczyłaby ich i w czasie wspólnych modłów radowała dekoracją. Kościół miał być więc niewielkich rozmiarów, właściwie jednoprzestrzenny (to dwustronny ołtarz główny miał wydzielać dwie odrębne części: dla mnichów i dla świeckich), miał mieć niezbędne boczne pomieszczenia: dwie kaplice, zakrystię i kapitularz oraz jedną wieżę-dzwonnicę nad bocznym wejściem. Na podkrakowskich Bielanach fundator Mikołaj Wolski, marszałek wielki dworu, nie zgodził się na zrealizowaną już świątynię i sprowadziwszy świetnego architekta Andreę Spezzę, kazał do niej dostawić ogromniastą nawę z rzędami kaplic po bokach i wspaniałą kamienną fasadą, ujętą po bokach wieżami. Pac postąpił inaczej: nie zgodził się na budowę świątyni zgodnej z zakonną regułą, ale od razu kazał zaprojektować wielką budowlę o wielobocznej nawie nakrytej potężną kopułą, a poprzedzonej wklęsłą i też dwuwieżową fasadą, tyle że niezbyt okazałą, by owej kopuły, broń Boże, nie przysłonić. Prezbiterium podzielone zostało na dwie części: otwartą, stanowiącą przedłużenie nawy, i zamkniętą, mieszczącą chór zakonny. W zasadzie architektura została ukończona do 1674 r. W r. 1676 Giovanni Merli zakończył prace nad sztukateriami. W latach 1674-1676 został sprowadzony z Włoch malarz Michelangelo Palloni, który prace w Pożajściu prowadził do 1684 r [128 H. Kairiukstyte-Jacyniene, Pazaislis, ein Barockkloster in Litauen, „Tauta ir Zodis” VI, 1930, passim; M. Karpowicz, Działalność artystyczna Michelangela Palloniego w Polsce, Warszawa 1967, szczególnie s. 31-50.] Już samo założenie kamalduli jest imponujące: dojeżdża się doń poprzez bramę, aleję i podłużny budynek stanowiący jakby parawan dla świątyni. Ten budynek jest domem gościnnym, a znajdujące się w nim sale są dziś urządzone jako muzeum dziejów klasztoru, które były burzliwe, carskie władze bowiem odebrały klasztor mnichom w związku z kasatą i przekazały go prawosławnym, którzy dokonali tu wielu niekorzystnych zmian, wprowadzając nie pasujący stylistycznie do wnętrza ikonostas oraz zamalowując niektóre freski. Potem - w okresie Pierwszej Republiki Litewskiej - klasztor zwrócono katolikom, ale władze sowieckie zlokalizowały w jego zabudowaniach zakład dla nerwowo chorych, i dopiero od niedawna zaczęto zespół odnawiać i przywracać do dawnego blasku. Przekroczywszy bramę w budynku gościnnym, uzyskuje się pełny widok na świątynię ujętą po bokach budynkami klasztoru. Z tyłu dopiero zaczyna się właściwe claustrum, obszar zabudowany niegdyś (zachowało się zaledwie kilka) eremitoriami, czyli niewielkimi domkami, gdzie zakonnicy żyli w odosobnieniu, uprawiając własne ogródki - owa aleja białych cel wychodziła na Niemen z jego wyniosłymi brzegami. Wnętrze świątyni imponuje skalą, bogactwem marmurowych okładzin i malowidłami, dla których gęsta, mięsista dekoracja sztukatorska jest jedynie ramą. Malowidła są efektowne, zwłaszcza w kopule tworzą wspaniały zespół niebiańskiej glorii, ale trzeba przyznać, że nie są to największe osiągnięcia tego uzdolnionego malarza, czy raczej dobrego technika guadratury, czyli umiejętności malowania iluzji perspektywicznych. Miał on później wykonać prace w Wilanowie, Łowiczu oraz Węgrowie, w których zaprezentował nowe, postberniniowskie zdobycze. Widoczne to jest w innym dziele zachowanym w Wilnie, mam na myśli niewielkie kompozycje na Antokolu, zaćmione tam przez urodę stiuków. W kaplicy Królewskiej przy katedrze wioski artysta wykonał dwie duże kompozycje na ścianach: scenę otwarcia trumny świętego, którego ciało ukazuje się zdumionym spojrzeniom zebranych zupełnie nietknięte przez rozkład, oraz scenę wskrzeszenia dzieweczki przy grobie świętego księcia. Widać tu nowe zdobycze przede wszystkim natury luministycznej, malarz bowiem zastosował tak zwane „pełzające światło”, a ponadto doskonale wykorzystał naturalne oświetlenie, niejednolicie rozkładające się na przestrzenie ścian. Ale co jest dla nas o wiele ciekawsze, to to, że zastosował w obu scenach doskonale wykorzystane elementy polskie, czy może raczej sarmackie, osoby bowiem skupione w umiejętnie zakomponowanych grupach są przybrane w staropolskie stroje i mają staropolskie rysy, tak że można się tu ewentualnie dopatrywać konterfektów osób prawdziwych. Nie mam możliwości opowiadania o rezydencjach i rodach zamieszkałych na Litwie, chcę tylko wspomnieć o kilku, co odegrały większą rolę w życiu kraju. Wymienię tu przede wszystkim Tyszkiewiczów, którzy dopiero w końcu XVIII w. zaczęli dorabiać się znacznej fortuny [J - Tyszkiewicz, Tyszkiewicziana, Poznań 1903. Praca ta ukazała się jako tom pierwszy, ale dalsze nie wyszły drukiem.] Do kilku gałęzi rodu należały okazałe pałace, pochodzące głównie z XIX w., jak Birże (powstała tu ordynacja), Landwarów, Połąga, Kretynga, Wołożyn i inne. Dużą rolę odegrali na tych ziemiach także Gasztołdowie, Słuszkowie, Sanguszkowie, Giełgudowie, Karpowie, Zabiełłowie. Zabiełłowie mieli w swym rodzie mroczny przypadek, kiedy to Józef Zabiełło, świetnie rozpoczynający karierę polityczną, posłujący na Sejm Czteroletni i biorący udział w wojnie z Moskalami 1792 r., przystąpił wkrótce potem do targowicy i został marszałkiem na Litwę z ramienia tej spreparowanej w Petersburgu konfederacji, w związku z czym został w Warszawie powieszony jako zdrajca. I ten cień smużył się po losach rodziny, która wydawała później ludzi zasłużonych, szczególnie w gospodarce. Karolowi Zabielle Litwa zawdzięcza dwa interesujące pałace neorenesansowe: w Labunowie i Opitołokach. O wiele starszą metrykę posiada Czerwony Dwór, położony na wysokim brzegu Niewiaży, który wiąże ze sobą losy wielu rodzin. Według tradycji (nieprawdziwej) miał to być pierwotnie zamek krzyżacki z początku XV w., w rzeczywistości jednak obecnie istniejący pałac jest tylko - poprzez narożną wieżę wzniesioną w surowej cegle - stylizowany na zamek, zbudowano go bowiem przed 1615 r. Wielokrotnie przechodził z rąk do rąk, a w wiekach XVI-XVII znalazł się w rękach Zabiełłów, właśnie Józefa, ostatniego hetmana polnego litewskiego i targo-wiczanina. Syn jego Kazimierz, malarz amator, sprzedał dobra około 1820 r. Tyszkiewiczom. Pojawiło się domniemanie, że ów artysta dyletant był modelem dla Hrabiego z Pana Tadeusza, a Czerwony Dwór wzorem dla wizji zamku, ale coś tu się nie zgadza, według poety bowiem zamek stał w dolinie i spośród mgieł ukazał się oczom romantycznego krewnego Horeszków. W każdym razie Czerwony Dwór przeżył okres swej świetności, gdy znalazł się w posiadaniu Benedykta Tyszkiewicza, wielkiego znawcy malarstwa, kolekcjonera (m.in. odkupił od Zabiełłów ich rodzinne archiwum). W pałacu powstała spora galeria obrazów włoskich, a także polskich, Benedykt był bowiem przyjacielem artystów i gromadził ich płótna, np. Jana Ruste-ma, Walentego Wańkowicza, Ksawerego Kaniewskiego czy Alfreda Żametta, który był jego stypendystą podczas studiów w Rzymie. Największą sławą cieszył się oczywiście obraz Jana Matejki Batory pod Pskowem, nabyty w 1876 r. i następnie przekazany do Muzeum Narodowego w Warszawie. Jeszcze jeden pałac wart jest wspomnienia z uwagi na osoby z nim związane. Żemosław, położony niedaleko Oszmiany, miał wielu właścicieli, spośród nich wyróżniali się Żemłowie oraz Szczyttowie. Od 1807 r. stał się własnością Umiastowskich. I oto w nowszych dziejach tej rezydencji ważną rolę odegrały kobiety. Najpierw wdowa po Kazimierzu - Józefa z Dunin-Ra-jeckich, która w miejsce starego, drewnianego, wzniosła obecny pałac, będący stosunkowo wierną kopią pałacu Na Wodzie w warszawskich Łazienkach, a następnie wdowa po ostatnim z Umiastowskich tej linii, Władysławie - Janina z Ostrorogów-Sadów - skich. Uczyniła ona w okresie międzywojennym fundacje dla Uniwersytetu Wileńskiego, a także dla innych instytucji. Jej drugie małżeństwo z Ignacym Korwin-Milewskim z Gieranon nie było udane i nie trwało długo. Milewski był wprawdzie wybitnym, a może nawet najwybitniejszym (obok Mangghi-Jasieńskiego) kolekcjonerem polskim na przełomie XIX i XX w., ale charakter miał trudny, o czym może świadczyć fakt, że pokłóciwszy się z bratem Hipolitem (wybitnym zresztą publicystą i pamiętnikarzem), zwykł był wyrażać się o nim: „mój były brat”, zaś w papierach po Umiastowskiej znajduje się plik listów określonych przez adresatkę lapidarnie: „Listy od potwora”. Piszę tu to wszystko, bo mam do margrabiny Umiastowskiej słabość: to dzięki jej fundacji (Fondazione Romana Marchesa J. S. Umiastowska), która wielu naukowcom z Polski ogromnie pomogła, miałem okazję przebywać kilkakrotnie w Rzymie i opracować inwentarz polskich nagrobków w kościołach Wiecznego Miasta [T. Chrzanowski, M. Kornecki, Polskie pomniki w świątyniach Rzymu, Warszawa 1994. W pracy tej znajduje się nota dotycząca epitafium Janiny Umiastowskiej - kat. nr 107. Ta interesująca niewiasta pozostawiła też cenny pamiętnik wydany pod pseudonimem: Nałęcz, Szmat ziemi i życia, Wilno 1928.] Ale pośród miejsc upamiętnionych obecnością osób wybitnych na Litwie nie mogę pominąć jednego, które wiąże się z dzieciństwem najwybitniejszego Polaka mijającego stulecia, Józefa Piłsudskiego. Urodził się on w podwileńskim Żułowie, a rodzina Piłsudskich od dawna w tych stronach mieszkała; nie dorobiła się fortuny, ale żyła uczciwie i pracowicie. „Ziuk”, jak go w dzieciństwie nazywano, wkrótce musiał opuścić Żułów, ten bowiem spłonął i rodziców nie stać było na odbudowę, przeniesiono się więc do Wilna i tam zaczęły się lata nauki, a równolegle również polityki. Józef Piłsudski szybko przystał do organizacji socjalistycznych, zaczął konspirować, wydawać podziemne pismo i ostatecznie, jak tylu poprzedników, trafił na Sybir, skąd wrócił zahartowany psychicznie i fizycznie. Co było dalej, tego opowiadać nie muszę, chciałbym jedynie zwrócić uwagę na szczególne właściwości tego człowieka, który pielęgnował tradycje zarazem socjalistyczne, jak i patriotyczno-sarmackie, był bowiem fascynującym zlepkiem litewskości i polskości, bojownika-rewolucjonisty i zadzierzystego szlachcica. Jak już wspomniałem, przechowywał w sercu i umyśle ideę wielkiej polsko-litewsko-ruskiej federacji, chociaż na taką formułę nikt - poza Polakami - się nie godził. Przeżył wiele rozczarowań i przewrót majowy był efektem jednego, a może wielu z nich. Zbudował własną legendę i opuścił nas w momencie, kiedy nad Europą gromadziły się ciemne, posępne chmury rozszalałych ideologii. Mówiło się w czasie II wojny światowej, a także i po niej: „Gdyby żył Piłsudski...”, ale mnie się jednak wydaje, że nic by się nie zmieniło. Piłsudski był wybitnym dowódcą i mężem stanu, co nie znaczy, że nie popełniał błędów, ale nie od niego zależał los naszego świata, kiedy się pojawili równocześnie Hitler i Stalin. Zasługuje na wdzięczną pamięć, a świeże kwiaty nieustannie składane na grobowcu „Matki i serca Syna” na Rossie świadczą o tym dowodnie. Wypada kilka przynajmniej zdań poświęcić mieszkańcom polskich Inflant [G. Manteuffel, Inflanty Polskie, Poznań 1879.] Wśród tutejszego ziemiaństwa przeważały oczywiście rody pochodzenia niemieckiego, ale umiejętność adaptacji do środowiska, w jakim przyszło im żyć, sprawiła, że znaczna część owych, jak ich z przekąsem nazywano w Polsce, a także w Rosji: „baronów kurlandzkich”, bardzo szybko się spolonizowała, czego przykładem może być właśnie familia autora monografii Inflant, G. Manteuffla. Pełne nazwisko owej familii brzmiało: Manteuffel-Schoege, ich głównymi dobrami były Rzeżyca i Tananga pod Dyneburgiem, a w naszym stuleciu wywodzili się z tego rodu: Jerzy - filolog klasyczny, Tadeusz - historyk mediewista, Leon - profesor chirurgii, i Edward, szczególnie znany w dziedzinie grafiki. Z Inflant wywodzili się wspomniani już Czapscy i Platerowie. Spośród Platerów jedna gałąź miała przydomek Broell, a druga Zyberk, co było spolszczeniem nazwiska Sieberg. Ten ród zamożnych właścicieli Liksna ostatnią przedstawicielkę znalazł w Helenie, która wyszła za mąż za Michała Platera, a on w 1803 r. uzyskał od cara zezwolenie na dołączenie do swego - nazwiska małżonki. Z linii Broell-Platerów, z dóbr Antuzy, wywodziła się Emilia, bohaterska uczestniczka powstania listopadowego. Spośród innych inflanckich rodów warto też wspomnieć o Weyssenhoffach z Rybiniszek (z tego rodu wywodził się znany pisarz Józef) oraz Grothusach ze Szwekszni. Z tej rodziny pochodzili dożywotni prezesi Staszicowskiej fundacji pod Hrubieszowem, a ostatnim przedstawicielem tej gałęzi był pan Gustaw Grothus, słynny z odwagi i fantazji, przyjaciel mego ojca, co zresztą obu panom nie przeszkodziło pojedynkować się z powodu jakiejś różnicy zdań. Na szczęście ów pojedynek na szable był „do pierwszej krwi”, więc obaj wojownicy go przeżyli, pogodzili się i nadal przyjaźnili. Ale spośród ludzi, którzy szczególnie mocno zapisali się w dziejach ojczystych, wymienić należy Tyzenhauzów, a zwłaszcza Antoniego, podskarbiego nadwornego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jednym z ich majątków był Alt-Lassen pod Dy-neburgiem, którego nazwę zmieniono na Tyzenhaus. Ród pochodził z księstwa holsztyńskiego, ale do Inflant przybył bardzo dawno, jeszcze za czasów Kawalerów Mieczowych. Antoni był właścicielem dóbr Postaw w dawnym województwie wileńskim, w których wystawił okazały, choć parterowy klasycystyczny pałac. Nad jego wejściem wypisano następującą dewizę, nadającą się do każdej gościnnej rezydencji: Mądrym radom, Wiejskim biesiadom, Cnocie z honorem, Stoję otworem. Antoni Tyzenhauz jest postacią kontrowersyjną. Uznaje się rozmach jego rozlicznych inicjatyw gospodarczych, ale równocześnie dostrzega się w nim dyletanta, wskutek braku przygotowania ekonomicznego trwoniącego pieniądze państwowe. Z jednej strony wsławił się, zakładając w Grodnie i okolicach rozliczne manufaktury, przede wszystkim tkackie, ale także produkujące broń, karety oraz wyroby galanteryjne. Z drugiej - owe manufaktury okazały się całkiem nierentowne i trzeba było je zlikwidować. W swych gospodarczych działaniach obciążał chłopów nadmiernymi powinnościami, tak że doszło nawet do buntów. Ale dbał o oświatę (założył szkołę kadetów), kulturę (stworzył teatr), a przede wszystkim wdzięczni mu możemy być za Kanał Augustowski, który wprawdzie dziś nie odgrywa już tak ważnej roli gospodarczej jak niegdyś, ale pozostaje wielką atrakcją turystyczną tych pięknych okolic [S. Kościaikowski, Antoni Tyzenhaus, t. I-II, Londyn 1970-1971.] Należy więc zadać sobie ostatnie, ale zarazem najważniejsze chyba pytanie: czy Litwa - wykazująca swój niewątpliwie charakterystyczny genius loci - jest obszarem wprawdzie nie nadmiernie obfitującym w dobrodziejstwa naturalne, ale za to obdarowanym szczodrze innymi, niematerialnymi darami? A przede wszystkim talentami tych, którzy się tu rodzili. Jedną z podstawowych cech mieszkańców jest głęboka miłość do ojczyzny, zarówno tej wielkiej, jaką jest cały kraj i zamieszkujący go naród, jak i tej małej: miejsc rodzinnych. Z tej miłości wywodziła się między innymi ciekawość miejsc i wszelkich dziejowych „starożytności”, które opisywano słowem, pędzlem czy rylcem. W zakresie prac historycznych na pierwsze miejsce chronologicznie wysuwają się dzieła Macieja Stryjkowskiego, który światło dzienne ujrzał na Mazowszu (podkreślam to z uwagi na rozpowszechnione poza tym regionem przekonanie, że dzieci rodzą się tu ślepe i widzieć zaczynają dopiero po kilku tygodniach), ale szczególnie umiłował Litwę, nie tylko bowiem spisał kronikę polską, litewską i żmudzką, wydaną w 1582 r., ale ponadto zrymował trzynastozgłoskowcem wedle wergiliańskich wzorów: O początkach, wywodach, dzielnos-ciach, sprawach rycerskich i domowych stawnego narodu litewskiego, żejmodzkiego i ruskiego przedtym nigdy od żadnego ani kuszone, ani opisane, z natchnienia Bożego a uprzejmie pilnego doświadczenia (dzieło to wydane zostało z rękopisu przez J. Radziszewską w 1978 r.). Nic łatwiejszego, jak wyśmiewać naiwność autora, wiarę w historyczne klechdy, ale przecież jest to nie tylko świadectwo historyczne minionej przeszłości, lecz także wizerunek mentalności określonej epoki [J. Radziszewska, Maciej Stryjkowski. Historyk-poeta z epoki odrodzenia, Katowi-ce-Warszawa 1978.] Już rodowitym litewskim historykiem był Wojciech Wijuk Kojałowicz (1609-1677), pochodzący z Kowna jezuita, który większość życia spędził po jezuickich akademiach w Braniewie, Wilnie (był tu nawet rektorem) i Warszawie. Zaczynał od polemik religijnych, ale największą sławę zdobył, dzięki swej erudycji i krytycyzmowi, jako historyk i heraldyk. Jego Historia Lithuaniae, wydana w 1650 i 1669 r., a w przekładzie niemieckim w 1785 r., była pierwszą „prawdziwą” historią tego kraju. Nie mniejsze znaczenie miały prace heraldyczne Kojałowicza, zredagowane w dwu wersjach: łacińskiej (Nomenclator} i polskiej (Compendium), wydane z rękopisu przez Franciszka Piekosińskiego (1905). Z literatury staropolskiej warto jeszcze przypomnieć o pamiętnikarzach, których wyliczyć można sporą listę, ale ograniczę się do kilku zaledwie. Na pierwsze miejsce wysuwają się dwaj Radziwiłłowie: wspomniany już peregrynant Mikołaj Krzysztof „Sierotka” oraz Albrycht Radziwiłł, kanclerz litewski, którego pamiętniki pisane po łacinie ukazały się w nowym przekładzie polskim w 1980 r A. S. Radziwiłł, Pamiętniki, przekład i opracowanie A. Przyboś i R. Żelewski, Wrocław 1980.] Do grupy najwcześniejszych pamiętnikarzy zaliczyć wypadnie żyjącego na przełomie XVI i XVII w. Samuela Maskiewicza i jego (zapewne?) syna Bogusława Kazimierza, pochodzących z Serwecza pod Nowogródkiem. Obaj byli żołnierzami i wiele wojowali [Pamiętniki Samuela i Bogusława Kazimierza Maskiewiczów, red. i wstęp W. Czap-liński, Wrocław 1961.] O wiek późniejsze są pamiętniki Krzysztofa Zawiszy, wojewody mińskiego, którego wydawca prezentuje jako człowieka - w epoce upadku umysłowego czasów saskich - oświeconego i wartościowego, co wszelako ani w kolejach losu, ani w samym diariuszu potwierdzenia nie znajduje [Pamiętniki Krzysztofa Zawiszy, wojewody mińskiego (1666-1721), wyd. J. Bartosze-wicz, nakładem Jana Zawiszy, potomka wojewody, Warszawa 1862.] Jakby przedłużeniem owej „sarmackiej” literatury są pamiętniki i opowieści Stanisława Morawskiego, bogatego ziemianina spod Trok, który w pierwszej połowie XIX w. spisał zaprawione ironią i zgryźliwością wspomnienia, wydane dopiero w XX stuleciu (Kilka lat młodości mojej w Wilnie, W Peterburku, Szlachta-bracia). Zupełnie odmienny charakter - familijny raczej - mają memuary Gabrieli z Guntherów Puzyniny W Wilnie i dworach litewskich. (Pamiętniki z lat 1815-1843, wydane w dwudziestoleciu międzywojennym przez A. Czartkowskiego i H. Mościckiego, a wznowione w reprincie w 1990 r.). Należy tu podkreślić fakt, że prawdziwa historiografia zaczyna się dopiero w czasach stanisławowskich i przenosi na burzliwe dzieje rozbiorów i epopei napoleońskiej. Na pierwsze miejsce wysuwa się zacny biskup Adam Naruszewicz, poeta i historyk, jezuita, który postąpił na biskupstwo smoleńskie, a następnie łuckie. To on rozpoczął gigantyczną pracę nad wielką Historią narodu polskiego, doprowadzając ją do 1386 r., a oprócz tego powołał zespół kopistów do przygotowania zbioru dokumentów państwowych. Oprócz tego uprawiał działalność literacką, poetycką, biografistykę (Historia Jana Karola Chodkiewicza). Pochodził z Polesia, skąd również wywodził się Julian Ursyn Niemcewicz, który przede wszystkim zasłynął jako jeden z architektów stronnictwa reformy w czasie obrad Sejmu Czteroletniego, a jeśli chodzi o dzieje ojczyste, to wprawdzie trudno go zaliczyć do historyków w pełnym rozumieniu tego terminu, ale jednak napisał Dzieje panowania Zygmunta III, a popularyzacją jego zainteresowań tą dziedziną stał się zbiór poematów Śpiewy historyczne, wydanych w 1809 r. i kilkakrotnie w XIX w. wznawianych [M. Witkowski, W kręgu „Śpiewów historycznych” Niemcewicza, Poznań 1979.] Uprawiał też nowy podówczas typ opisów, czego przykładem są Podróże historyczne po ziemiach polskich od 1811 do 1828 roku. Prawdziwa historiografia Litwy rozpoczęła się w pierwszej połowie XIX w., jednak powstałe wówczas monumentalne prace Teodora Narbutta nie są dziś uznawane ze względu na nikły krytycyzm autora, a nawet świadome fałszowanie źródeł (jego dziewięciotomowe Dzieje starożytne narodu litewskiego ukazały się w latach 1835-1841). Odegrały one jednak pewną rolę, zdopingowały bowiem do ponownego podjęcia tematu przez wielkiego uczonego, jakim był Joachim Lelewel. Nie pochodził z Litwy, lecz z Warszawy, gdzie urodził się w spolszczonej niemieckiej rodzinie z Prus Wschodnich, i najpierw z Krzemieńcem, a następnie z Wilnem miał od 1809 r. bezpośredni kontakt. W związku z czynnym udziałem w powstaniu listopadowym musiał emigrować. Szykanowany przez władze francuskie, azyl znalazł w Brukseli, gdzie zajął się pracą naukową. Jednym z dzieł powstałych wówczas, a stanowiących replikę na historyczne niedokładności Narbutta, były Dzieje Litwy i Rusi aż do unii z Polską w Lublinie 1569 zawartej (Paryż 1839) [H. Łowmiański, Joachim Lelewel jako historyk Litwy i Rusi, w: J. Lelewel, Dzielą, t. X, Warszawa 1969 (jest to wstęp do tomu obejmującego wyżej przywołaną pracę). Zob. też: S. Kieniewicz, Samotnik brukselski, Warszawa 1964.] Podróże historyczne, podobnie jak „podróże malownicze”, były wstępem do badań historycznych, a także folklorystycznych, które z kolei zostały zainspirowane utworami literackimi, takimi jak Ballady i romanse Adama Mickiewicza. Ważną, choć kontrowersyjną rolę w tym zakresie odegrał Adam Czarnkowski, znany pod pseudonimem Zoriana Dołęgi-Chodakowskiego, autor rozprawy, która wywołała ogromne zainteresowanie: O Slowiańszczyźnie przed chrześcijaństwem. Załamanie, które było następstwem powstania listopadowego i represji carskich, zaczęło powoli ustępować dopiero po połowie stulecia. Nową postawę zainicjowała seria Teki Wileńskiej wydawanej w latach 1857-1858 przez Jana ze Sliwina, czyli Adama Honorego Kirkora. Ten rzutki wydawca i archeolog naraził się opinii polskiej swą skrajnie ugodową postawą (z krytyką jego postawy wystąpił między innymi pochodzący z Wilna Julian Klaczko) i ostatecznie wyemigrował z Litwy, ‘by życia dokończyć w Krakowie. Jednocześnie w 1858 r. ukazały się dwa pierwsze wydawnictwa łączące romantyczny opis miejsc z faktami historycznymi. Autorem jednego z nich - Wycieczka po Litwie, był znany nam już poeta polsko-białoruski Władysław Syrokomla, drugiego Dziennik podróży po Litwie i Żmudzi, odbytej w 1856 roku, kaliszanin Teodor Tripplin. Do grona historyków podróżników zaliczyć należy także Ignacego Chodźkę z jego Obrazami litewskimi (Lwów od 1843 r.), chociaż pamiętamy go lepiej jako sarmackiego gawędziarza (Pamiętniki kwestarza). O wiele bardziej naukowy charakter miały następujące prace: Konstantego Tyszkiewicza Wilia i jej brzegi (Drezno 1871), Ignacego Buszyńskiego Brzegi Niewiaży (Wilno 1875), a także monumentalne dzieło Czesława Jankowskiego Powiat oszmiański (t. 1-3, Petersburg 1896-1898). Trzeba też wspomnieć o pracach, które podsumowały ogrom zniszczeń przyniesionych przez I wojnę światową i bolszewicką. Przede wszystkim należy wymienić dwie prace Antoniego Urbańskiego: Podzwonne na zgliszczach Litwy i Rusi (Warszawa 1928) i Pro memoria (Warszawa 1929). W pewnym sensie także rejestrem strat jest spis Edwarda Chwalewika, Zbiory polskie (t. 1-3, Warszawa-Lwów 1926-1928). I jeszcze jeden ważny dokument, przede wszystkim o ludziach tamtego świata i tamtej epoki: ks. Waleriana Meysztowicza Gawędy o czasach i ludziach (Londyn 1973-1974 i ponownie w jednym tomie w 1983 r.). Innym sposobem upamiętniania było „zdejmowanie” widoków przez artystów malarzy. Tu na szczególną pamięć i uznanie zasługuje Franciszek Smuglewicz, nie tylko pierwszy na Uniwersytecie Wileńskim profesor malarstwa, ale także autor serii akwarelowych widoków miasta i ciekawszych zdarzeń. To dzięki niemu znamy zarejestrowane na moment przed zniszczeniem mury miejskie z imponującymi basztami bramnymi (jak na przykład brama Subocz), zburzony do fundamentów dolny zamek, który znajdował się na wschód od katedry, połączony z nią osobnym przejściem, a także wnętrze meczetu z modlącymi się w nim wileńskimi Tatarami. Jego dzieło podjął Jan Kazimierz Wilczyński. W 1848 r. zainicjował on wydawnictwo pod tytułem Album wileńskie, ukazujące się do 1870 r. Zamieszczało ono ryciny, litografie i chromo-litografie „poświęcone wyłącznie przedmiotom krajowym” [J. I. Kraszewski, „Album wileńskie” J. K. Wilczyńskiego, obywatela powiatu wilko-mirskiego, Wilno 1850 (nadbitka z „Tygodnika Petersburskiego”).] Niektóre serie (np. ilustracje do Pamiętników Paska i do Pamiętników kwestarza Chodźki oraz sceny z kampanii napoleońskich, zwłaszcza te kolorowane) było w modzie wieszać w rezydencjach, szczególnie w sieniach i na korytarzach. Wilczyński, którym dość mizernie interesuje się nauka polska, należał do kategorii wielkich - i z ducha, i z renesansowej tradycji wywodzących się - ludzi o rozlicznych zainteresowaniach i ogromnej dynamice. Był on bowiem ziemianinem, lekarzem, kolekcjonerem, wydawcą i sam też uprawiał twórczość artystyczną, a wokół Albumu wileńskiego skupił całe grono najlepszych artystów tego miasta. Później przewinął się przez ziemie litewskie wspomniany już Poleszuk Napoleon Orda (ale gdzież on nie dotarł?!), szkicował tu również „krajowidoki” parokrotnie wspomniany Kraszewski, a wreszcie pojawiła się cała falanga tych, którzy szukali artystycznych podniet zarówno w litewskich puszczach, jako też w tematach romantycznych, no i w pięknie architektury. Nie będę ich tu wymieniał i ograniczę się do trzech mistrzów XX już stulecia, reprezentują oni bowiem w moim przekonaniu jakiś podstawowy nurt litewskości, jakąś właśnie tajemnicę genius loci. Ferdynand Ruszczyc (1870-1936) był nie tylko ogromnie uzdolnionym malarzem, ale ponadto człowiekiem czynu. To on w okresie międzywojennym stał się spiritus movens miejscowego środowiska artystycznego, i jako profesor uniwersytetu, i jako inicjator rozmaitych działań. Jego gniazdem rodzinnym był majątek Bohdanów, który swą nazwę wziął od Bohdana Sapiehy. W r. 1836 majątek ten nabył Ferdynand (imię to powtarza się cyklicznie w rodzinie) Ruszczyc - a jego wnuk zamieszkał w drewnianym zabytkowym dworze, natomiast w murowanej oficynie (tak zwanym „murze”) została urządzona pracownia. W jego malarstwie pobrzmiewa wyraźnie nuta romantyczna, jednocząca zamiłowanie do fantastyki i wizjonerstwa z doświadczeniem impresjonizmu i secesji. Artysta ze szczególnym zamiłowaniem przedstawiał wieczorne widoki starych wodnych młynów albo zimowe arabeski oszronionych drzew, albo piętrzące się nad płodną ziemią ogromne obłoki. Jego świat to był świat połyskiwań, nastroju, melancholijnej zadumy i swoistej mistyki umiłowania otaczającego nas krajobrazu [Ferdynand Ruszczyc. Życie i dzielo, praca zbiorowa, Wilno 1939. Artysta uprawiał też twórczość literacką, którą wydano pt. Liść wawrzynu i płatek róży, Wilno 1937] Obecnie jego wnuk jest dyrektorem Muzeum Narodowego w Warszawie. Zaledwie o pięć lat młodszy od Ruszczyca był Mikolajus Konstantinas Ciurlionis (1875-1911), który w swym niedługim życiu potrafił połączyć w sposób syntetyczny muzykę i malarstwo. Syn organisty z Druskiennik, studiował w konserwatorium warszawskim (u Zygmunta Noskowskiego) i w Lipsku. Ponownie będąc w Warszawie, rozpoczął studia rysunkowe i malarskie. Był zaangażowany w narodowe odrodzenie litewskie, ale pozostał otwarty na inspiracje obce: był pod wpływem Ruszczyca i w ogóle malarzy młodopolskich, a także fascynował go rosyjski Mir Isskustwa, ugrupowanie artystów zainteresowanych przeobrażeniami zachodniej sztuki nowoczesnej. Jego rokujący wspaniałe nadzieje rozwój przerwała choroba umysłowa, co spowodowało przywiezienie artysty do Polski, do szpitala pod Warszawą, gdzie wkrótce zmarł. Jego twórczość malarska bardzo często wykazywała związki z muzyką, w kompozycjach opartych na przesłankach matematycznych, a także na przejmowaniu motywów w cyklach, z których najsłynniejsze to Sonaty (m.in. Słońca, Wiosny, Lata, Węża), a także Preludia i fugi. Jego kompozycje muzyczne spowite są tajemniczością i melancholią. Zarówno w kompozytorskiej, jak i malarskiej twórczości dochodzi do głosu bujna fantazja i fascynacja legendami i mitami. Ciurlionis był doprawdy fenomenem twórczym, ale jak powiada przysłowie: geniusze nie żyją długo, więc i jego egzystencja zbyt wcześnie przerwana została okrucieństwem choroby [Oczywiście o Ciurlionisie istnieje obfita literatura w języku litewskim, a jednym z autorów, który często o nim pisał, jest prezydent Litwy po odzyskaniu przez nią niepodległości, muzykolog Vytaustas Landsbergis; jest też autorem hasła w Słowniku artystów polskich i obcych w Polsce działających, t. I, Wrocław i i n. 1971] I wreszcie trzeci artysta: Stasys Eidrigevićius, czyli po prostu Stasys. Ten duży, powolny mężczyzna o kręcących się włosach i łagodnym spojrzeniu należy do artystów ciekawych i łaknących świata. Przez kilka dni, mieszkając z nim pod jednym dachem, miałem okazję obserwować tego człowieka, który każdą wolną chwilę wykorzystywał do szkicowania, do notowania wrażeń, często zbyt ulotnych, by móc je zawierzać pamięci. Sta-sys - a jest to dziś wielki dar i wielkie szczęście - zdążył już stworzyć własny świat, niezupełnie prawdziwy, ale tym bardziej pociągający. Świat dzieci, a może ożywionych lalek o wielkich, szklanych oczach, towarzyszących nam przez cały czas, kiedy znajdujemy się w sąsiedztwie obrazów Stasysa. Jest on świetnym ilustratorem, twórcą plakatów, ale przede wszystkim malarzem, który nam otwiera swój ogród dziecięcych doznań. Wszystko bowiem jest w jego sztuce zmyśleniem, ale równocześnie odsłonięciem jakiejś nie rozpoznanej strony naszej świadomości. Tak więc wszyscy trzej tworzą świat własny, tylko powierzchownie odbijający naszą codzienność, w rzeczywistości zaś wymierzający fantasmagoryczną sprawiedliwość widzialnemu światu. I to jest chyba owa „litewskość”, o którą pytałem, abstrahując od upraszczających wszystko odniesień narodowych. I wydaje mi się, że elementy tego zamiłowania do świata mitów i symboli, ornamentów znaczących i symboli niemych, ale frapujących, należą do tego samego zjawiska. A więc należą tu także pogmatwane sploty fasady kościoła św. Anny w Wilnie i - choć wykonywali je Włosi - owe stiukowe plejady rozpięte na niebiosach sklepień kościoła Świętych Piotra i Pawła na Antokolu, i smukłość wileńskiego baroku połączona we wnętrzach świątyń z ażurową scenografią ołtarzy, i wreszcie owa twórczość, której trzech przedstawicieli tu wywołałem. I wydaje mi się, że wcale nieprzypadkowo tajemnicami fantastyki średniowiecznej zajął się w swych po francusku pisanych rozprawach wybitny uczony litewskiego pochodzenia Jurgis Baltrusaitis [J. Baltrusaitis, Le Moyen Agę fantastigue, Paris 1955, oraz tenże, Reoeih et prodiges, k gothiąue fantasdąue, Paris 1960.] Niezwykłość cechuje również literaturę tych ziem. Wprawdzie wielka osobowość i talent Mickiewicza przygłuszają i zaciemniają nam obraz literatury romantycznej, ale później sprawa się klaruje, a zjawiskiem niezwykłym staje się grupa Żagarów, której w międzywojennym Wilnie przewodzili: Czesław Miłosz, Jerzy Zagórski, Aleksander Rymkiewicz, Teodor Bujnicki, a także Antoni Gołubiew, po wojnie jeden z głównych filarów krakowskiego „Tygodnika Powszechnego”. Przypadek Czesława Miłosza jest szczególnie znamienny, nie zamierzam jednak zajmować się tu twórczością polskiego noblisty, ale jego specyficznym stosunkiem do Litwy. Miał na niego niewątpliwie ogromny wpływ jego stryj Oskar, poznany przed wojną, podczas studenckiego bodaj jeszcze wyjazdu do Paryża. Jak wiadomo, Oskar pełnił wówczas funkcję ambasadora Republiki Litewskiej i Polacy spoglądali nań krzywo, jako na „perekińczyka”, ale była to świadoma i niezaskarżalna decyzja człowieka, który poczuwał się sentymentalnie, ale i realnie do litewskości. Wyobrażam sobie, że ten wykwintny i nieco hermetyczny poeta, ani polski, ani litewski, tylko właśnie francuski, parnasistowski i symbolistycz-ny, musiał zrobić wielkie wrażenie na nie ociosanym wówczas jeszcze, choć bardzo inteligentnym młodzieńcu z Wilna. Świadczą o tym własne wspomnienia polskiego poety. Bo Czesław Miłosz przy wszystkich swoich zawijasach intelektualnych, przy całej niechęci do jakiegokolwiek nacjonalizmu, jest po prostu związany tak silnymi więzami z Polską, a równocześnie z krajem lat dziecięcych, że nie może być traktowany inaczej, jak tylko jako poeta polski z Litwy, zaś jego najlepsza powieść Dolina Issy jest tego koronnym świadectwem [J. Bardach, Opcja litewska Oskara W. Mitosza oraz świadek minionej epoki - Cze-staw Miłosz a Litwa historyczna, w: tenże, O dawnej i niedawnej Litwie, Poznań 1988, s. 353-398.] A innym dobrym świadectwem wzajemnego rozumienia jest przyjaźń tego polskiego poety z Litwy z najwybitniejszym dziś poetą litewskim - Tomaszem Venclovą. I jeszcze o dwóch pisarzach wspomnieć trzeba koniecznie - o dwu braciach Mackiewiczach. Starszy - Stanisław „Cat”, był przede wszystkim publicystą, a także politykiem. W okresie międzywojennym redagował w Wilnie dziennik „Słowo”, który reprezentował miejscowych konserwatystów i monarchistów, a po 1939 r., gdy znalazł się na emigracji w Londynie, to tak jak w Drugiej Rzeczypospolitej zwalczał Piłsudskiego, tak w Anglii - Sikorskiego. W latach 1954-1955 został premierem rządu emigracyjnego, a już w następnym roku powrócił do kraju, gdzie współpracował z wydawnictwem PAX. Jego ogromny dorobek obejmuje publicystykę oraz eseistykę historyczną. Nie można mu odmówić talentu, ale nad całą jego spuścizną wisi klątwa doraźności, niefrasobliwości faktograficznej i swoistego warcholstwa. Jego książek prawie nikt już nie czyta, lecz pozostaną jako specyficzne dokumenty epoki i jako świadectwo poglądów przywódców tak zwanych wileńskich „żubrów” (tak bowiem nazywano tutejszych konserwatystów). Bratem Stanisława był Józef, przede wszystkim powieściopisarz, który w swej wielkiej trylogii (Lewą marsz, Droga donikąd, Nie trzeba głośno mówić} stworzył panoramę najważniejszych w XX w. okresów istnienia Wilna (wojna bolszewicka, pierwsza okupacja sowiecka i okupacja hitlerowska). Józef Mackiewicz pierwszy na szeroką skalę zastosował metodę łączenia faktów historycznych z fikcją literacką. Był znakomitym narratorem i świetnie malował krajobrazy, charaktery i sytuacje. Był też ostatnim gloryfikatorem idei Wielkiego Księstwa Litewskiego. Najlepszą częścią owej trylogii jest Droga donikąd, w której w sposób niezrównany oddał atmosferę beznadziejności w dobie sowieckiego terroru i masowych wywózek w głąb ogromnego imperium. Ale - podobnie jak nad Stanisławem - wisiała nad nim mroczna chmura zacietrzewienia i obsesji, co miało doprowadzić do tego, że w jednej z ostatnich książek, publicystycznym już wyłącznie Zwycięstwie prowokacji, o kryptokomunizm oskarżał wszystkich, z papieżem Janem Pawłem II łącznie. Po tej przejażdżce w przeszłość i w małym tylko stopniu w teraźniejszość należy zadać ostatnie już pytanie: co Litwa dała Polsce? Skłonni jesteśmy bowiem ogłaszać wszem i wobec, że to my nieustannie dawaliśmy Litwie skarby kultury, które sami importowaliśmy z Zachodu. Otóż wydaje mi się, że od naszych „chytrych” sąsiadów znad Niemna, Wilii i Niewiaży nauczyliśmy się sporo, przede wszystkim sposobu rządzenia krajem, który jeszcze w średniowieczu wybiegł poza etniczne granice, podobnie jak Polska za ostatniego Piasta. Litwini odpowiedzialność za taką sytuację poznali już od pierwszego momentu utworzenia się Wielkiego Księstwa, w którym byli mniejszością. A więc była to trudna nauka koegzystencji z rozmaitymi grupami etnicznymi, dzielenia się z nimi (a przede wszystkim z ich przywódcami) władzą, przejmowania od nich tego, co mogło być przydatne. W konsekwencji wynikała stąd tolerancja, ta specyficzna potęga Pierwszej Rzeczypospolitej, która umożliwiała pokojowe współistnienie odmiennych postaw i światopoglądów. Dzieje Pierwszej Rzeczypospolitej ukazują nam, jak trudna dla naszego narodu była ta nauka, jak często występowano przeciw najwspanialszym aktom prawnym (konfederacja warszawska z 1573 r.), jak usilnie zwalczano tych, którzy modlili się inaczej, chociaż do tego samego Boga. Ja Litwinów nie idealizuję: mieli w swej naturze upór i zaciętość, a od nas - obok rzeczy wspaniałych - brali również najgorsze, jak warcholstwo i prywata. Ale byli w o wiele wyższym niż my stopniu obywatelami, to znaczy szanowali własne państwo i jego instytucje, i byli bardziej pracowici, co pozwalało im żyć we względnym dostatku, póki „starszy brat” nie zaczął im narzucać zideologizowanej gospodarki. I nadal sądzę, że powinni się oni wyzbyć antypolskiej obsesji, jeśli bowiem zbilansować tych kilka wieków wspólnej politycznej koegzystencji, to okaże się niewątpliwie, że przyniosła im ona więcej korzyści niż szkód. I jeszcze za to powinniśmy być im wdzięczni, że dali nam wyborne talenty, że otwarli przed nami świat różnorodnych romantyzmów, to znaczy nauczyli postrzegania otaczającego nas świata nie tylko w jego materialnym kształcie, ale w zaciszu ogrodów, mitów i symboli, ozdobności i niezwykłości, w owej mistycznej atmosferze lęku i radości, jakie zawsze towarzyszą spotkaniom z nieznanym i nieprzeczuwanym. Zegnajcie Kresy. Ale nie formułuję tego pożegnania jako czegoś ostatecznego, pragnę bowiem powracać do was fizycznie i psychicznie i pragnę mieć tę świadomość, że wytyczone po II wojnie światowej granice nie dzielą, ale łączą, że nie dzieli, ale łączy historia - jakkolwiek była krwawa i okrutna. Jest ona bowiem nauczycielką życia, może zbyt drobiazgową i zbyt kostyczną, lecz w gruncie rzeczy zacną i godną szacunku, a w żadnym wypadku nie jest cenzorem wydarzeń, które się już byty dokonały (świadomie stosuję tu czas zaprzeszły) i których wymazać nie można. Zegnajcie góry w swym odwiecznym surowym zadumaniu, żegnajcie stepy w swym odwiecznym nienasyceniu, żegnajcie wody mknące gdzieś daleko i te, które są tylko po to, by odbijało się w nich niebo, żegnajcie lasy - siedliska tajemnic, i żegnajcie spracowane pola, które dajecie nam nasz „chleb powszedni”. Zegnajcie, ale tylko teraz, w tej chwili, bo może już jutro, za kilka dni, miesięcy czy lat znowu się spotkamy, by się zadumać, by znaleźć mądrą radość życia.