Andrzej Chojecki W STRONĘ NIEWIEDZY antyontologia Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Spis rzeczy Część I – Małe hipostazy Wstęp Komunikacja Arcydzieło Doskonałość Mistrz i uczeń Poznanie Niewinność Józefa K. Bóg Egoista i bezinteresowny diabeł Humanizm Nadzieja Szczęście Intelektualizm I Intelektualizm II Wypowiedź Sens Pragmatyka Kultura Autentyczność I Autentyczność II Obce słowa Grzeczność Na chwilę przed śmiercią Prawda i śmierć O tragiczności w chrześcijaństwie Jednostka i zbiorowość Wolność Porządek Definicja Idealizm Racjonalizm i irracjonalizm Oczywistość prawdy Dawanie i branie Jeżeli Bóg jest Piekło i Raj I Piekło i Raj II Piekło i Raj III Kara i Nagroda Absolut Dobro i Zło Skończoność i Nieskończoność Gnomy Część II – Żyć i filozofować O Rybaku i złotej rybce 4 Wymowa moralizatorska Wymowa oniryczna (rekompensacyjna) Wymowa gnostyczna Wymowa filozoficzna O filozofie i dżinnie Koncepcja egzystencji Życie i jego forma Koncepcja teogoniczno-gnostyczna Marność nad marnościami Makbet Parys Kierkegaard Kartezjusz Nietzshe Sokrates Odyseusz Telemach Syzyf Autolykos Tołstoj Orfeusz Don Kichote Pieśń nad Pieśniami Część III – Wiedza i wiara Kassandra – biografia Kassandra – imię Kassandra jako postać literacka Kassandra jako aporia Kassandra jako dubito Kassandra jako feministka Kassandra jako obrończyni tego co jest Kassandra jako przeznaczenie Kassandra jako fatalizm Kassandra jako budzenie niewiary Kassandra jako brak potrzeby wiary Kassandra jako przeczucie śmierci Kassandra jako samotność Kassandra jako potrzeba ekspresji Kassandra jako memento mori Kassandra jako wiedza Kassandra jako świadomość wypowiedzi Kassandra jako wola i ubezwłasnowolnienie Kassandra jako dualizm Kassandra jako futuryzm Kassandra jako aktualność Kassandra jako autoteliczność Kassandra jako reakcja na spełnienie przepowiedni Kassandra jako sposób umierania Kassandra jako świadomość klątwy (nadzieja) 5 Kassandra jako nieświadomość klątwy (normalność) Kassandra jako nieświadomość klątwy Kassandra jako świadomość klątwy Kassandra jako wątpliwości ego Kassandra jako egzystencjalizm Kassandra i Helenos Wróżba i Wieszczba Kassandra jako historia Część IV – Tragizm niewiedzy Wstęp Tragizm dziecięcych przeczuć Tragizm doskonałości Tragizm Kopernika Tragizm języka Tragizm wypowiedzi Tragizm człowieka, który nie zna języka chińskiego Tragizm przedmiotu estetycznego Tragizm bycia podejrzanym Tragizm widowni Tragizm kultury Tragizm historii zapomnianej Tragizm historii niezaistniałej Tragizm Edelmana Tragizm kochanków Tragizm, o którym nie można mówić Tragizm biologa Tragizm normalności Tragizm kontekstu Tragizm ironii Tragizm aluzji Tragizm Roksany Kosmiczny tragizm naszego świata Tragizm żyjących tuż przed katastrofą Tragizm śmiertelności Tragizm Jana Kotta Tragizm bycia „schlagfertig” Tragizm człowieka, który odchodzi za wcześnie Tragizm uczciwości Tragizm Jednego Sprawiedliwego Tragizm Kassandry Tragizm powierzonego sekretu Tragizm Ksiąg Sybilińskich Tragizm siedmiu pieczęci Tragizm samobójcy Tragizm pustego miejsca przy stole Wiem, że nic nie wiem Tragizm w praktyce życiowej Tragizm Twój, Czytelniku 6 Część I 7 MAŁE HIPOSTAZY Pomyśleć tak cudownie, wymówić nie sposób! Pośród bezmiernych bogactw przebywam ja - żebrak, Ubogi pośród skarbów, rozgłośnie wołając: Wiecznie pragnę – olśniony ogromem wód wokół! Gdzie znajdę Tego – który współbytuje ze mną? Kto da mi to wszystko – z czego czerpię całym sobą Jak zachowam to – co nie istnieje poza mną? Czego nigdzie na świecie odnaleźć nie można? (Symeon Młodszy Teolog) Wstęp Być może to, o czym się tu mówi, wychodzi poza filozoficzne i teologiczne rozumienie pojęcia hipostazy. Na pewno przedstawione tu rozumienie i stosowanie przekracza ramy definicyjne tego pojęcia. Może trzeba było jakoś inaczej: aporie, dywagacje po prostu, epistemy, zabobony albo szczerze: spekulacje (do ostatnie bardzo pasuje, jako że speculum do przecież lustro, a tu właśnie ma miejsce takie przeglądanie się w ideach, próba znalezienia własnego wizerunku myślowego). No, ale może ulegliśmy wszyscy wielkiej mistyfikacji i nie wiemy, że hipostaza też jest hipostazą. A to by się Platon i średniowieczni realiści zdziwili, gdyby otworzyła się kolejna perspektywa nieskończoności i okazałoby się, że idee mają swoje idee. Że obrazy, które widzimy my, jaskiniowcy, są odbiciem odbić a realnie żadna idea nie istnieje. Chcielibyśmy tu przedstawić takie czyste myślenie. Oczywiście, to ideał nie do spełnienia, ale można sobie pozwolić na pewną redukcją. Na ogół myśl przebiega w pewnych schematach: eleackich, logicznych, kolistych, absurdalnych, paradoksalnych, dialektycznych i innych. Zwykle nasza myśl lepiej sią czuje w towarzystwie, kiedy ma w otoczeniu inne myśli. Wtedy może zabłysnąć repliką, może puszyć się, może dopowiadać, rezonować, może też się organizować i starać się wypaść bardziej rozumnie, albo, często na przekór, bardziej głupio. Myśl na ogół potrzebuje jakiegoś faktu, wydarzenia, innej myśli, aby mogła rozkwitnąć. Najtrudniej jest jej zakiełkować w próżni, w oczywistości. Tu, rezygnując z wielu egzemplów, sztafażu erudycyjnego, cytatów, nazwisk i wywodów chcielibyśmy zaprezentować takie „myślenie ubogie”, zdziwienie prostaczka bogactwem bytów. Myślenie ubogie – myślenie bogate. Im bogatsze myślenie, tym dalsze od prawdy, tym bardziej uwikłane w byty, w ontologię, tym szczegółowsze, hermetyczne, bardziej niedostępne. Myślenie ubogie jest redukcją ontyczną, powrotem do rudymentów, do stanu wyjściowego. Jest próbą wskazania, jak najprostszego pojęcia wytworzone w trakcie naszej komunikacji ze wszechświatem wyalienowały się i uległy zhipostazowaniu. Budowanie myślenia na tych hipostazach, na schematach myślowych, na rozumie, światopoglądzie, wierze, tworzenie obrazu świata i jego porządku w oparciu o hipostazy jest myśleniem bogatym. Jest mnożeniem bytów i próbą ich uporządkowania. Myślenie ubogie ma swój ideał, ale strach o nim myśleć; to całkowita nagość rozumu, to źródło. To myśl, która chce powstać z siebie samej, może z Niebytu. Tak powstał Logos. Logos wziął się z 8 myślenia ubogiego Demiurga. I może do tej pory Wszystko-Co-Jest jest tylko Myślą Bożą. Logosem Boga, który pozwolił sobie na wzbogacenie swej myśli, znudził się Sobą i sworzył To-Co-Jest. Wystarczyło Słowo – Boska hipostaza. Wybraliśmy tylko kilka fragmentów i sądzimy, że ta porcja Ci, Czytelniku, wystarczy. Zrozumiesz, o jaki sposób myślenia tu chodzi. Można by oczywiście pokusić się o rozszerzenie tej propozycji, można by ją wzbogacić, wzmocnić, cytując Innych. W końcu każdy zna takie rozterki, które zaczynają się na poziomie definicji; zna je również dobrze polityk, jak i filozof, naukowiec i artysta, teolog i penitent (jakkolwiek te nominacje też są hipostazami). Tym, dość przypadkowym przecież, wyborem nie chcielibyśmy tworzyć słowniczka hipostaz, sądząc, że każdy może sporządzić sobie taki swój słowniczek. Naszej obawie przed zanudzeniem Czytelnika towarzyszyła chęć bycia maksymalnie zwięzłym. Uważamy, że najmniejszy impuls myśli może wywołać burzę. I jeżeli teraz, po przeczytaniu tego, wykrzykniesz, Czytelniku: – Ależ to bardzo proste! Wystarczy tylko wziąć cokolwiek i powiedzieć, że to nie jest to! – będziesz miał rację. O to mi chodziło – to nie tak. To nie jest to. Komunikacja To jest tak: chcesz zadzwonić do kogoś tylko po to, żeby mu powiedzieć, że jesteś, albo że ci go brakuje, albo żeby powiedzieć mu coś ważnego, jedno słowo może że go kochasz, wrzucasz jedyną monetę, jaką masz, jakiś talar, srebrnik, tynf, ostatni grosz, obol, a tu okazuje się, że telefon robi ci niespodziewany prezent i nie rozłącza rozmowy. Możesz mówić choćby życie całe. No i coś tam mówisz, komunikujesz się. Poradzisz sobie, jeżeli jesteś pomysłowy, błyskotliwy, elokwentny, jeżeli masz ładny głos, ale to już gra, aktorstwo, literatura. Wielki Operator zrobił nam nieoczekiwany prezent. Możemy się komunikować za darmo. Nie wiemy tylko, kiedy nas rozłączy. Arcydzieło Uniwersalne arcydzieło musiałoby zawierać wszystko. Byłoby napisane przy wykorzystaniu elementów wszystkich języków świata, biorąc z nich to, co najlepsze, specyficzne, niepowtarzalne i nieprzetłumaczalne. Pełne wspaniałych bon môts, rysowałoby francuski mózg i płeć. W niemieckim tworzyłoby wspaniałą linię narracji. W angielskim najbardziej zajmującą fabułę. W językach słowiańskich ukazywałoby najbardziej zajmującą mistykę, byłoby przez łacinę logiczne i spójne, poprzez grekę zaś teofanicznie otwarte. Germańska dosadność spotykałaby się w nim z romańską lekkością, a słowiański rozgardiasz z niemieckim ordnungiem. Arcydzieło takie byłoby po gotycku ekstatyczne i po rokokowemu intymne, klasycznie skończone i romantycznie urwane, klasycznie zharmonizowane i ekspresjonistycznie zdeformowane, średniowieczna zagadka byłaby tu podszyta naturalistyczną dosłownością. Arcydzieło takie, udramatyzowany epos liryczny, byłoby utrzymane w porządku diachronicznym i synchronicznym, nauczałoby i prowadziłoby dialog. Byłoby wyznaniem i doświadczeniem, intuicją i przekonaniem. Arcydzieło powinno się czytać w różny sposób: fragmentarycznie, na chybił trafił, linearnie od początku do końca i na odwrót – każdy zamierzony i przypadkowy porządek powinien ogarniać Wszystko. 9 Arcydzieło takie powinno być czystą materią artystyczną i zarazem wszystkimi jej interpretacjami. Powinno być konstrukcją i dekonstrukcją, syntezą i samoanalizą. Powinno zawierać całą mądrość i być zrozumiałe dla każdego. Uniwersalne arcydzieło może zawierać wszystkie słowa świata, a może to być słowo najprostsze. Na przykład: „Ty”, „Bóg” – spróbuj zinterpretować takie słowo, ten logos arcydzieła. Jeżeli dojdziesz do tego, że ci się udało, że już poznałeś wszystko, co sią łączy z interpretacją tego jednosłownego arcydzieła, będziesz mógł się tym słowem nazwać. Wtedy Ty będziesz Owym. Rozejrzyj się: czy nie istnieje takie arcydzieło? Doskonałość Ideałem postulowanym jest dążenie do perfekcji, do doskonałości. Przeciwstawia się temu amatorszczyznę, dyletanctwo, błąd. Uważa się, że arcydzieło jest wzorem doskonałości, od twórców wymaga się arcydzieł, zewsząd wytykając im niedoskonałość. Mówi się: to jest brudnopis, nad tym trzeba jeszcze popracować. A niby czemu? Kiedy już zgodzimy się na jakieś arcydzieło, wtedy odszukujemy jego brudnopisy, jego warianty, skreślenia, zaginione wersje. Staramy się odtworzyć to dzieło in statu nascendi. Jego inne stany istnienia. Ale nie odwrotnie – nie chcemy przyjąć nieznanego brudnopisu, uważając z założenia, że daleko mu do perfekcji. A czym jest ta perfekcja: czyż nie jest ona zastygnięciem w doskonałości, stagnacją, nudą raju, w którym wszystko jest jasne i doskonałe, clara et distincta, tylko nie ma w nim dynamiki tworzenia, dziania się, życia. Nie ma rozterek twórcy, nie ma wahań, wyborów, skreśleń, błędów, wersji alternatywnych. Nie ma tego wszystkiego, z czego twórca musi rezygnować. To tak, jakbyśmy chcieli tworzyć na przekór, mówiąc: świat jest niedoskonały, ale my zadamy mu kłam i stworzymy prawdę o nie istniejącej doskonałości. Mógłbym Cię, Czytelniku, zirytować i po raz któryś posłużyłbym sią paradoksem: „doskonałość (scil. twór ludzki) jest niedoskonała, niedoskonałość (scil. Wszystko-Co-Jest) jest doskonała”, ale identyfikuję się z Tobą i sam czuję się tym natręctwem przewrotności i paradoksalności poirytowany. Bardziej po ludzku chyba jest zadać pytanie: czy jesteś pewny jakiejś Doskonałości? Mistrz i uczeń Słowa Chrystusa „Idź i nie grzesz więcej” mają swoją parafrazę w postaci „Idź i nie przychodź więcej”. Te słowa może wypowiadać każdy kapłan, nauczyciel, lekarz – ci, na których spoczywa obowiązek uleczenia, ukazania właściwej drogi. Życzeniem nauczyciela jest, aby uczeń został mądrym człowiekiem, życzeniem lekarza, aby pacjent był zdrowy. Jeżeli uczeń zmądrzeje, pacjent ozdrowieje, grzesznik poprawi się, wtedy nie przyjdą już oni do swych mistrzów, bo nie będą mieli po co przychodzić – sami będą mistrzami zdrowia, mądrości, dobroci. Mistrz, który chce osiągnąć ideał swojej nauki, musi zgodzić się na wieczne rozstanie ze swym uczniem. Mówi: kiedy już zrozumiałeś, o co mi chodzi, to nie przychodź do mnie więcej po naukę. Idź i nauczaj. Idąc swoją drogą, dojdziesz kiedyś do mnie. Ale nie wracaj. Nie chcę cię widzieć, bo to by znaczyło, żeś chory. Bądź zdrów. 10 Poznanie Poznanie jest największym dramatem ludzkości, prowadzi bowiem do samounicestwienia. Poznanie powinno zadowolić się i poprzestać na konstatację: ego sum qui sum. Ale to jest konstatacja Boska i człowiek nie może się nią zadowolić. Zagadka Sfinksa jest banalnie prosta, czemu to nikt, prócz Edypa, nie mógł jej rozwiązać? Bo każdy szukał dalej, mądrzej, więcej, lepiej, bardziej – nikt nie chciał poprzestać na skonstatowaniu oczywistości, którą jest dla człowieka przemijanie. Przemijanie to cała zagadka Sfinksa – człowieka – Wszystkiego-Co-Istnieje. Wszyscy znają odpowiedź na tę zagadkę, a jednak każdy udaje (przed sobą), że jego ta odpowiedź nie dotyczy. I zaczyna się bawić w epistemologię. Tworzy tysiące odpowiedzi, rozumnych, niezrozumiałych, głupich, skomplikowanych, banalnych, jakkolwiek zna tę mądrość prostaczka, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Cała jego działalność, wiedza, umiejętności są próbą dania innej odpowiedzi, próbą odsunięcia tej najoczywistszej i najprostszej: jestem bytem, który przeminie. Poznanie to nieszczęście, to dramat, który musi prowadzić do stwierdzenia ego sum qui sum, najczęściej, niestety, wypowiedzianego w czasie przeszłym. I wtedy zrezygnowalibyśmy z chęcią; z tej wiedzy, oczy dalibyśmy sobie wyłupić, ale to na próżno. Zbyt daleko od Boga – uparcie, wbrew r a d z i e – zrywaliśmy jabłka z drzewa wiadomości, sądząc, że jeszcze trochę i będziemy jak Bóg. Niewinność Józefa K. Zanim się, Józefie K., upomniałeś o sprawiedliwość, trzeba było się upewnić, czy jej przypadkiem nie uzyskasz. Oskarżenie cię nie minie. Autorzy Słownika mogą cię zaskarżyć za kradzież słowa. Anglicy mogą cię zaskarżyć za kradzież Imperium. Francuzi zaskarżą się za kradzież przysłowia. Rosjanie za kradzież realizmu, Hiszpanie z kradzież idealizmu. Niemcy za kradzież wygranej, Polacy za kradzież przegranej. Ateńczycy zaskarżą cię za kradzież demokracji – jest na przecież zbyt cenną rzeczą, by dzielić ją z kimkolwiek. Pompejanie zaskarżą cię, że podglądasz to, co powinno być zakryte. Fenicjanie zaskarżą cię za grabież pieniędzy. Rzymianie za zabór prawa. Żydzi zaskarżą cię za kradzież ich króla – Chrystusa. Romeo z Julią zaskarżą cię za kradzież miłości. Platonowi zabrałeś filozofię, Kolumbowi Amerykę, Autorowi Dzieło. Edyp skarżył się matce, że wszyscy już znają rozwiązanie jego zagadki. Bóg sam już nie wie, co robić – zabrałeś prawie wszystkie jabłka. Józefie K. – wszystko, co masz, jest ukradzione. Msz jeszcze cięższe winy na sumieniu. Jesteś oskarżony i wiesz dobrze o co. Bóg Egoista i bezinteresowny diabeł To, że szatan nie jest egoistą, stwierdził Schopenhauer. Uznał on, że szatan prezentuje złośliwość wcieloną, bezinterrsowną, szkodzi, aby szkodzić – nie czerpie z tego żadnych korzyści. Może tylko tę, że zło istnieje na świecie, lecz to potwierdza jedynie teleologiczną tezę, że celem bytu jest sam byt. Schopenhauer nie skończył na tym przekonaniu o braku egoizmu u diabła. Dodał jeszcze jedną ważną rzecz: diabeł tkwi w nas. Wskazówką dla ludzi byłoby: wygnaj z siebie diabła. Ego te exorciso odnosiłoby się do człowieka, który, jak Lafcadio, pragnie szkodzić bliźniemu bezzasadnie, dla wprowadzenia zła w życie, dla spróbowania bycia złym, dla poznania także tego smaku. 11 Stwierdzenie, że szatan nie jest egoistą, prowokuje do pozornie obrazoburczego stwierdzenia: Bóg jest największym Egoistą. Ostatecznie sam o sobie mówi, i to w wielu religiach, że nie ma nic ponad Niego, a w judeochrześcijaństwie pierwszym i największym obowiązkiem człowieka stanowi miłość do Boga. Potem dopiero „kochaj bliźniego swego, jak siebie samego”. A więc Bóg mówi: 1° Kochaj Boga (Mnie) 2° kochaj bliźniego 3° jak siebie samego to znaczy: - Ja jestem Egoistą Największym, Najlepszym i Jedynym - Ty nie możesz być egoistą - a jesteś. Ja jestem Deus Optimus Maximus, bo Jam jest wszystko, bo Ja jestem Owym i Wszystko jest częścią Mnie. Dla Mnie, mówi Bóg, przykazanie „kochaj bliźniego swego, jak siebie samego” nie stanowi żadnej alternatywy. To tak, jakby powiedzieć: Kochaj siebie, jak siebie samego. Ponieważ, mówi Bóg, ukochałem Wszystko-Co-Jest, więc tym samym kocham siebie samego, bo Ja jestem Owym. Z boskiej perspektywy nie ma wielkich stwierdzeń Upaniszad: Bóg jest Tattwamasi i Atman Brahman i Aham Brahmasmi. Podobnie jest z Bogiem biblijnym, który mówi o sobie: „Jam jest Jahwe”, „’ehyeh asar ’ehyeh” (Jestem, który Jestem) i nazywa się Alfą i Omegą. Boska rada dla człowieka jest taka: pozbądź się swego egoizmu, zgódź się na Mój Egoizm. Wyzbądź się miłości do siebie, oddając ją Innemu. Wtedy Mnie ukochasz. Powiedziane jest: „cokolwiek uczyniliście najmniejszemu z braci moich, mnie żeście uczynili”. I dotyczy to nie tylko wyrządzanej krzywdy, ale i miłości. Kiedy miłość swą oddasz Innemu, kiedy ukochasz Wszystko-Co-Istnieje, każdy przejaw bytu, wtedy Mnie ukochasz, wtedy już ja ci będę niepotrzebny, bo Ty będziesz Owym. Spełni się w Tobie Tattwamasi. Spełni się Ego sum qui sum. Królestwo Boże spełni się w Tobie. „Chrystus przez Ciebie przejdzie”. I będziesz jak zielone drzewo życia. Humanizm Ludzki ekspansjonizm, który wyrządził najwięcej zła świat i... człowiekowi. Ten niepewny siebie, niepewny wszystkiego człowiek, ta trzcina, zechciał się uczynić miarą wszechrzeczy. Powiedział: ja jestem centrum Wszechświata. Zrównał się z Bogiem. A może dane mu było zostać jak Bóg? Jest niewątpliwie Bogiem, niszczącym wszystko wokół siebie i tym samym niszczącym samego siebie. Nie może się wyzwolić z egoistycznego myślenia, mówi o sobie tak, jak może powiedzieć tylko Bóg: ego sum qui sum. Tak, jakby pozbył się wątpliwości co do swojej istoty i istnienia. Jakby nie był rozdwojony na rzecz w sobie i dla siebie. Jakby nie było w nim alienacji. Jakby był całkowicie pewny swojego ja. A przecież tak nie jest – od zarania to sobie człowiek uświadamia; od Sokratesowego „wiem, że nic nie wiem”, po mądre, przewrotne i gorzkie wyznania Foucaulta „Nic nie wiem o sobie. Nie znam nawet daty własnej śmierci”. Człowiek, który chce być jak Bóg i stawia się w centrum Wszechświata, chce być egoistą. Działa jak egoista. Uważa, że jeżeli wszystko zmierzy swoją miarą (rozumu, uczucia, wyobraźni, siły), przystosuje do siebie, wtedy to będzie najlepsze, najsłuszniejsze (dla niego). Poznaje Innego, inny byt chcąc nim zawładnąć, określić go, nie uznając jego odrębności. Humanizm nie jest humanitarny. „Homo sum; humani nihil a me alienum puto” jest zdaniem, które w praktyce stosuje się do siebie, nie do innego bytu. Próbował naurszyć to renesansowe zdanie Miguel de Unamuno, mówiąc „nullem hominem a me alienum puto” (mnie, człowiekowi, żaden inny człowiek nie jest obcy). Humanizm nie jest nastawiony na Innego, inny byt. Humanizm jest wrogiem człowieka. 12 Ty jesteś miarą Wszystkiego. Źdźbło trawy jest miarą Wszystkiego. Każdy byt jest miarą Wszystkiego. Nadzieja Jedna z wersji mitu o puszce Pandory mówi, że nadzieję – Elpis, zostawili bogowie złośliwie, aby jeszcze bardziej pognębić ludzi. O tej wersji ludzie jednak chętnie zapominają. Można przyjąć, że w puszce były nieszczęścia, które wysypały się na świat, można też przyjąć inną wersję – że były w niej bogactwa, które uleciały. W każdym razie nadzieja ostała się. Ma ona stanowić ostoję życia, jedyną gwarancję zadośćuczynienia i podstawowy witalny spiritus movens. Jest ona oczekiwaniem łaski. Jak silna może być nadzieja, ukazuje to znane doświadczenie na szczurach, które mogą kilkakrotnie dłużej wytrwać w pułapce, jeżeli ukaże im się perspektywą wyzwolenia. Wiadomo też, że człowiek woli widzieć napis „Wyjście wzbronione” niż napis „Wyjścia nie ma”. Św. Paweł mówi wprost: „W nadziei zbawieni jesteśmy”. Apokalipsa podaje podobną do mitu greckiego wersję gniewu Bożego, kiedy przytacza słowa Pana: „Idźcie i wylejcie siedem czasz gniewu Bożego na ziemię”. Pismo zawiera też objawienie: „Porzućcie wszelką nadzieję”. Nadzieja dana jest na czas życia, jest to ta cieniutka, niewidzialna tkanka, która sprawia, że życie zachowuje ciągłość; utkana jest z naszych własnych oczekiwań, ideałów i wyobrażeń. W pewnym momencie z tych oczekiwań i ideałów trzeba będzie zrezygnować, życie się rozsypie. Życie w nadziei jest ułudą, ale bez nadziei życia nie ma. Czy nadzieja jest dobrodziejstwem, czy przekleństwem? Szczęście Wydaje się, że szczęście to być gdzie indziej, z kim innym, i kiedy indziej. Mieć co innego i robić co innego. Ale szczęśliwy jest ten, kto nie chce być gdzie indziej, z kim innym i kiedy indziej. Nie chce mieć czego innego i nie chce robić czego innego. szczęśliwy nie potrzebuje szczęścia. A zatem szczęście to niebyt. Ergo: szczęścia nie ma. Intelektualizm I Intelektualizm nie może, chcąc pozostać intelektualizmem, zatrzymywać się na jakichś pozycjach wiedzy, wiary, dogmatu, przekonania, doświadczenia, przesądu, uczucia, systemu. Idealny intelektualista to szaleniec, dla normalnych ludzi go nie ma, bo każdy, w sferze myśli i zachowań, działa opierając sią na jakichś zasadach, gdzieś buduje sobie układ mniej lub bardziej hipostatyczny i stara się uwić przy nim gniazdko. Człowiek nie może znieść takiego tanu absolutnego rozproszenia i uznania, że wszystko, co jest, jest. Wtedy mówi: „W coś trzeba wierzyć”, bo inaczej byłby jak Bóg w świecie ontycznym. Bo Bóg jest największym, absolutnym intelektualistą i jest niewierzący. Ale ludzki intelektualista powinien dążyć cały czas dokądś, nigdy nie może przystanąć, aby powiedzieć: tak jest, ale (chociaż); może i tak jest. I jak to powie, to pójdzie dalej. W tej ciągłej drodze intelektualista powinien być całkowicie niezauważalny, bo jest z każdym i jednocześnie z nikim. 13 Bo przyznaje racją każdemu, wszystkiemu a jednocześnie nikomu, niczemu. Niczego nie twierdzi, nie stosuje stereotypów, nie osądza, nie wartościuje. Jest i nie ma go. Intelektualizm, to ciągłe odchodzenie od tego sposobu widzenia, myślenia, spojrzenia, które się przyjęło, które są nam właściwe. To próba upodmiotowienia się absolutnego, czyli rozproszenia się w idealnym subiektywizmie. Idealny intelektualizm przestaje być intelektualizmem. I nie chodzi tu o stosowanie zasady „dubito” czy ironii. Trzeba przecież także te zasady podważać, zwątpić w swoje dubito, zironizować swoją ironię. Zwątpić w ironię i zironizować wątpienie. Intelektualizm to: masz rację i jej nie masz. Jestem z tobą i nie jestem. Daję ci radę, ale nie mogę ci jej udzielić. Idę z tobą i zostaję. Kocham cię, kiedy cię nie ma. Nie piszę powieści, nie tworzę dzieł sztuki, nie piszę listów, nie wyznaję zbiorowej konfesji, ani indywidualnej, nie kocham cię, bo to wszystko petryfikacja, piekło, chęć zatrzymania się, odpoczynku, konformizmu, uległości naturze, inercji, a czemu by nie ulec – zaraz ci twój intelekt podpowiada. Intelektualizm to ciągły ruch akceptujący wszystko, także samorozpad. Intelektualizm II Intelektualista to ciągła gotowość do myślenia, dyskutowania, interpretowania, porównywania, uogólniania, analizowania. To nieustanna gorączka rozumu, który szuka strawy. To gonitwa myśli, błysków i rezygnacji. Nie pozwala to na przebywanie z innym bytem, inną myślą, bo każdy przejaw innego bytu wywołuje reakcję twojego intelektu. Musisz tę reakcję poskramiać, aby dotrwać do końca myśli Innego. I to wcale nie jest tak, że arcydziełom się oddajesz, a byty minorum gentium „zjadasz” swoim rozumem. „Zjadasz” wszystko. Raz obudzony intelekt nie da już spokoju. I w pewnym momencie sam dochodzi do wniosku, że najlepszym sposobem istnienia jest bycie aintelektualnym, nie z powodu zmęczenia, bynajmniej, ale z powodu odkrycia i doświadczenia własnej niemocy. Mowa tu, oczywiście, o intelektualizmie, który nie zatrzymuje się na żadnych pozycjach, nie ustala żadnych granic, porządków, dogmatów, konieczności. Intelektualista, który wybiera jakąś ideologię, jakąś wiarę, przestaje w tym momencie być intelektualistą: rozum, który wyznacza granice, sam się ogranicza. Intelektualizm, który rezygnuje z samoograniczającej formy, rozpłynie się jak woda pozbawiona naczynia, jak znikająca woda w stanie nieważkości. Rozum skłania do postawy irracjonalnej. Nie był intelektualistą Sokrates; on był człowiekiem okrutnie rozumnym. Przy pomocy swej ironii prowadził dialog, ale sam nie był zdialogowany. Od początku wiedział, co chce osiągnąć, wszystkim udowadniał, wytykał ich głupotę, uznając jedynie swoją racją za prawdę absolutną. Sokrates wszystko podważał, wszystko negował, lecz nie podważał swojej negacji, swojej ironii, swojego prawa do ironii. Swoje myślenie-wątpienie i sceptycyzm uznał za opokę i niezłomne principium intellectualis. Ten absolutny racjonalizm obiektywny zmusił go w końcu do przyznania sobie racji, kiedy to zgodził się na wyrok, który wymierzył mu jego własny rozum. Intelektualista powinien być Nikim. Jego imię powinno brzmieć: Nemo. Tak jak nazywał się Ulisses, który stanowi wzór intelektualisty, czyli tego, który ciągle jest w podróży, stale poddaje się Zmianie. Nie pomogło przebieranie się w niewieście szatki – trzeba było odejść od młodzieńczych uniesień miłości; kiedy walczył, zgrzeszył okrucieństwem wojownika – ten grzech wieku męskiego będzie jego wyrzutem sumienia; kiedy powrócił do Itaki, to nie wiedział, czy na niej zostanie, czy tylko odpocznie i ruszy w dalszą podróż. Właściwie przygotował się już do tej podróży ogromnej. Intelektualista jest Nikim. 14 Wypowiedź Nie ma niepodważalnej wypowiedzi. Oczywiście, możesz się, Czytelniku, nie zgodzić z tym sądem. Będziesz wtedy jak prawdziwy intelektualista, gladiator myśli, który gotów jest walczyć z każdym i każdą bronią, byle tylko doszło do walki. Charakterystyczna jest anegdota o Miguelu de Unamuno, który spacerując pewnego wieczoru z przyjacielem po Madrycie znalazł się przed Ateneum, salą, w której odbywały się publiczne prelekcje z dyskusją. „O czym dziś będę mówić? – Nie wiem. – A kto mówi? – Nie wiem. Wejdźmy, ja jestem przeciw”. No i jak tu się wypowiadać, skoro wiadomo, że świat jest pełen takich wojowników myśli, ba, każdy ma w sobie takiego przeciwnika. W sferze myśli nie doszło do podstawowych ustaleń. Ten dramat wypowiedzi obrazuje Czechowowska Nina Zarieczna, która każdą swą wypowiedź-prawdę kończy stwierdzeniem: „to nie tak”. Jej dramat pogłębiony jest przez jej métier prowincjonalnej aktorki. Jedno z sześciu stwierdzeń, Upaniszad brzmi: „neti, neti” (nie to, nie to). Dotyczy to świata mnogości, w którym człowiek nie może osiągnąć Jedni i Absolutu. Wisława Szymborska nazwała „Utopią” swój wiersz, który kończy się słowy: „[. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . ] Olśniewająco proste drzewo Zrozumienia przy źródle, co się zwie Ach Więc To Tak”. Sens Jak można chcieć odgadnąć sens świata, jeżeli on nie ma sensu – nie to, że jest bezsensowny, ale nie ma w nim tej kategorii, jak i zresztą żadnej innej. Może jest w nim potrzeba sensu, zresztą prawie na pewno jest, no, bo ty jesteś cząstką Wszechświata i Ty masz potrzebę sensu, ergo świat zawiera w sobie potrzebę sensu. A potrzeba sensu wcale nie musi oznaczać, że sens odkryje swoje ezoteryczne istnienie. Albo może jest tylko potrzeba sensu, lecz sensu nie ma. Wszechświat potrzebuje sensu (boję się powiedzieć: Boga), czeka nań i to jest jego zagadką istnienia, i karą, i szczęściem, i tragedią, i nadzieją, i nagrodą. We Wszechświecie-puszce Pandory kołacze się potrzeba sensu. Potrzeba sensu jest głosem wołającego na puszczy, jest brakiem, pustką, wyrwą i jej odczuciem. Czy ma potrzebę sensu pustka? Czy chce być wypełniona? Chyba nie, bo pustka to także brak potrzeby. No, ale skoro brak potrzeby, to znaczy, że jest jakaś potrzeba jej zaistnienia. Pustka jest idealną możliwością bytu – jego widmem. Jest pragnieniem egzystencji podmiotu i przedmiotu. Pustka jest możliwością zaistnienia czystej idei, czystej formy. Pisze Czesław Miłosz, wyraźnie nawiązując do Skargi Hioba: „W noc kiedy jest poczęte dziecko zawarty zostaje pakt niezrozumiały. I niewinny dostaje wyrok ale sensu nie zdoła odgadnąć. Choćby wróżył z popiołu, konstelacji gwiazd i lotu ptaków”. Czy też nowo narodzony przychodzi na świat już z potrzebą sensu? Kiedy powstaje życie, powstaje wraz z nim niezrozumiałość i potrzeba sensu. Czy tuż przed tą nocą, kiedy jest poczęte dziecko, tej niezrozumiałości i potrzeby sensu nie było? Czyżby to był tylko wyrok na człowieka i jego podmiotowość? Czy poza człowiekiem jest sens, czy brak potrzeby sensu? Jak przekroczyć granicę tej nocy, jakie światło się za nią kryje? Światło Samooświetlającego się Samosensu czy też może Wspaniała Wszechmożliwość przyjmująca wszystkie potrzeby bycia bytów – Wszechwładna Pustka będąca Wszystkim. Czy noc, kiedy jest poczęte dziecko, kończy się? Poeta przestrzega: nie szukaj, bo nie znajdziesz. Przeszłość to popioły, porządek kosmosu nieskończony, a teraźniejszość to nieuchwytność lotu ptaków. Z niczego nie odgadniesz, nie zrozumiesz sensu życia. Ale to biocentryzm. Czemuż to 15 sens miałby się ukrywać w zagadce życia – może pełna tego sensu jest Biblioteka wtedy, gdy ciebie tam nie ma (no, bo kiedy jesteś, to po to, aby szukać, bo czujesz potrzebę). Być może sens kryje się przed życiem gdzieś w materii, w energii, w słońcu, w abstrakcji, w rejonach, których w ogóle nie znamy, bo nie są żadnymi rejonami. Nie trzeba pytać o sens sensu, bo to podnoszenie się za uszy, idem per idem, hipostaza, która próbuje się wytłumaczyć sama przez się. Może, aby się uspokoić, wystarczy po stoicku zrezygnować z potrzeby zrozumienia, znaczenia, sensu... Jak Tobie dobrze jest, który wierzysz. Pragmatyka Nie do ogarnięcia jest już liczba powieści, opowiadań, nowel, poezji, które powstały w całej historii kultury ludzkiej. Wszystkie opublikowane, nie opublikowane, w setkach języków, ciągle powstające, arcydzieła, utwory mniej udane i nieporadne. Pewien twórca napisał opowiadanie, w którym prześmiewa się z pragmatyzmu i radzi jego zwolennikom zawiązać supełek na włosie, spuścić ten włos z wodą w umywalce, następnie zaś zacząć poszukiwanie włosa. Oczywiście, jest teoretyczna możliwość znalezienia poszukiwanego drobiazgu, może szczęśliwym trafem odnajdzie się wśród tysięcy innych włosów już w rurze kanalizacyjnej, a być może trzeba będzie przejść kanały kanalizacyjne albo i wskoczyć do morza. Ułatwimy ci zadanie, zwolenniku pragmatyzmu: spróbuj odnaleźć, wśród tego ogromu ciągle powstającej literatury, opowiadanie, o którym tu mowa. Weź do pomocy w poszukiwaniach Wiedzę, Wzrok, Wymowę i Przypadek. Może ci sią uda i trafisz, przeczytawszy tylko jedną książkę o życiu, a być może będziesz musiał powtórzyć drogę Orfeusza i pogrążysz się i rozpłyniesz w morzu Wszystkiego-Co-Napisane. Kultura Kulturalny jesteś wtedy, kiedy stosujesz się do ogólnych norm. Kiedy się nie wyodrębniasz, kiedy nie starasz się narzucić swoich norm. Kulturalny jesteś wtedy, kiedy nie zwracasz na siebie uwagi. Kiedy się nie wywyższasz, nie zachowujesz ekstrawagancko, głośno, kiedy nie eksponujesz swojej osoby. Kulturalny jesteś wtedy, kiedy nie pysznisz się swoją wiedzą, umiejętnościami, bogactwem, tytułami. Kulturalny jesteś wtedy, kiedy słuchasz, rozumiesz, czujesz, współczujesz temu, co ci przekazuje Inny – jesteś idealnym ekranem czyjegoś ego. Najbardziej kulturalny jesteś wtedy, kiedy się nie eksponujesz, kiedy cię nie zauważają, nic o tobie nie widzą, kiedy cię nie ma. Najwyższy stopień kultury osobistej to unicestwienie ego. Kultura jest wtedy, kiedy jej nie ma. Autentyczność I O autentyczności nic nie wiemy. Nikt nie może powiedzieć o sobie „jestem autentyczny”, co nie znaczy, że takich ludzi nie ma. Autentyczny podróżnik nie pisze o swych podróżach, bo dla niego wartością samą w sobie jest życie w drodze i pisanie o tym, to byłoby tak, jak dla kogoś innego pisanie o tym, że jest. Ten, kto 16 zaczyna pisać o swych wędrówkach, ma już do nich dystans, musi wypełniać ewentualnie zmieniać jakiś typ, model, życia aktywnego, musi wpisać się w jakąś konwencję, odegrać, także przed samym sobą, rolę człowieka drogi. Rzeźbiarz, malarz, kompozytor są autentyczni wtedy, kiedy nie rzeźbią, nie malują, nie komponują. Kiedy nie podają się konwencji, kiedy widzą dzieło swe ogromne, kiedy nie mają potrzeby ułatwiania zrozumienia, stosowania kodu i umowności. Pisarz jest autentyczny, kiedy nie musi powtarzać czyichś myśli, kiedy nie widzi dystansu między słowem obcym a swoi. Pisarz jest autentyczny, kiedy nie zna pisma. Aktor jest autentyczny wtedy, kiedy nie gra. Nie jest autentyczny Casanova, kiedy zaczyna pisać o swoich podbojach – snadź ma pewną nadwyżkę wiedzy, którą się pragnie podzielić, pochwalić się pragnie. Ale autentyczny jest Don Juan, o którym nie wiemy, czy istniał naprawdę, bo on swój modus vivendi potwierdził przyjęciem zaproszenia od Komandora, a nie próbował rejterady i pisania pamiętników. Człowiek jest autentyczny, kiedy jest ubogi w duchu. Pisał o tym Mistrz Eckhart: „Zatem kto chce być ubogi w duchu, musi być taki w całym swoim poznaniu, żeby nie znał niczego, ani Boga, ani stworzeń, ani siebie samego. Dlatego te konieczne jest, by człowiek pragnął niczego nie znać ani nie wiedzieć o dziełach Bożych. W ten sposób może być ubogi w swojej własnej wiedzy”. Autentyczny był Chrystus – to potomni dopisali komentarz do Jego istnienia, do końca zresztą nie mogąc tego zrozumieć, ponieważ każdy komentarz i interpretacja są próbą wpisania w konwencję, są jawnym zamiarem odebrania autentyczności. Ja, kiedy piszę, że jestem autentyczny, nie jestem autentyczny. Kiedy piszę, że nie jestem autentyczny, nie jestem autentyczny. Autentyczność II Mam pretensję do mistyków i zarzucam im, że nie są autentyczni, kiedy się za takich podają. Rozumiem, że to bardzo ludzkie, wierzę im i zazdroszczę, i raduję się z ich iluminacji. Dziękuję im za to, że są. Jest jednak coś, co mimo całego szacunku dla wielkich mistyków każe mi domyślać się pewnej konwencjonalności, pewnego uzależnienia, a jest to ich mówienie o wspaniałościach, jakie są lub mogą być ich udziałem. Po pierwsze nie wierzę, że można wypowiedzieć stan połączenia z Bogiem; zawsze można te wypowiedzi oczytać jak literaturę. Sam Thomas Merton pisał: „To, co mówimy, przeciw nam się zwraca Kreśląc grzechów imiona na kości i ciele Gdy płoną światła twarde jak diamenty, A myśli nasze wrogowi sprzedają nas w jasyr”. Po wtóre, skąd pewność, że przeżycie mistyczne jest właśnie doświadczeniem Boskości. Połączone jest z tym bardzo często niebezpieczeństwo popadnięcia w pychę, która zasadza się na wyjątkowości przeżycia. To za nasze wyjątkowe cechy i za naszą wyjątkową wiarę – zdają się mówić mistycy – Bóg daje nam znak swojej obecności. Inni tego nie mogą dostąpić. A Pascal przestrzegał, że poznanie siebie bez poznania Boga rodzi rozpacz, zaś poznanie Boga bez poznania siebie rodzi pychę. Oczywiście, Wielcy Mistycy o tym wiedzą, ale nietrudno znaleźć w ich pismach pewną wyniosłość wobec innych, poczucie wyjątkowości, bądź kategoryzowanie ludzi. Jak to przyjąć: z jednej strony doświadczenie, że wszystko pochodzi od Boga i bez Niego nic się nie dzieje, z drugiej zaś surowość ocen i kategoryczność myślenia o świecie ludzkim. Święty jest całkowicie zgodny ze swoją istotą, jest całkowicie tożsamy (tak sobie wyobrażam, przecież nie wiem – dlatego piszę) i my nic o nim nie wiemy. Być może jest wśród nas, ale my go nie rozpoznajemy, bo to niemożliwe, tak jak niemożliwe dla nas jest bycie Innym. Być może 17 święty jest złym człowiekiem, który zgodził się na swoje zło, na siebie, bo przecież przyjęcie boga to także zgoda na swą ludzką ułomność i niedoskonałość. Być może świętego już tu nie ma, być może jest wszędzie i w każdym. Ci, którzy piszą o tym, jak być świętym, chyba świętymi nie są. Obce słowa Każdy ma swój zasób obcych słów. Jeżeli czujesz, wiesz, że należysz do kultury szerszej niż twój partykularz, że twoją wiedzę i wyobraźnię tworzyli Grecy, Żydzi, Rzymianie, Anglicy, Polacy, Rosjanie, Turcy, Skandynawowie etc., etc., to jak możesz mówić o obcych słowach? Wtedy obcym słowem dla ciebie jest demokracja, Chrystus, Komunia, Dekalog, Biblia, Honor. Właściwie, gdyby sięgnąć w głąb, to by się okazało, że niewiele masz tych swoich słów i chyba przy ich pomocy nie mógłbyś się porozumiewać. Słowo musi być obce, żebyś mógł się porozumiewać. Musisz się bardzo starać, żeby Inni zaakceptowali twoje słowo. A dzisiejsze na przykład: komputer, robot, cywilizacja, atom, energia, ekosystem – czy to też dla ciebie obce słowa? W Europie Zachodniej dochodzi do unifikacji języków, przede wszystkim leksyki, i nikt z tego powodu nie czyni tragedii. Wręcz przeciwnie, to naturalne zjawisko uznawane jest za pożądane, prowadzi do współrozumienia, do przekonania, że więcej spraw ludzi łączy, niż dzieli, że wiele spraw trzeba rozwiązywać wspólnie. Zbliżenie sią języków jest de facto zbliżaniem się kultur, interesów, ludzi. W Europie Wschodniej, mimo pokrewieństw i bliskości, także przy oficjalnie deklarowanej przyjaźni i braterstwie, nie dochodzi do infiltracji i przenikania się języków. Nie chce się ich znać mimo podobieństw. Zauważyć można nawet pewną wrogość; na przykład słowa rosyjskie funkcjonują w języku polskim ze znakiem ujemnym, jako przekleństwa, wyrazy określające jakiś stan niepożądany, negatywny. Rusycyzmy się tropi i tępi bardziej niż inne wtręty i pożyczki. Są narody, które starają się przyjmować inne języki, i są takie, które chcą je odrzucać. Podobnie rzecz ma się w wymiarze jednostkowym: są tacy ludzie, których język jest bardzo bogaty w słowa, i są tacy, których język jest ubogi w słowa a bogaty w znaczenia. Każde słowo jest obce i twoje zarazem. Grzeczność Grzeczność to jest umiejętność współżycia i współbycia. Tak, aby komuś nie sprawić przykrości, bo on nam może odpłacić pięknym za nadobne. A więc jest to polityka, wyrachowanie, pragmatyzm, nieszczerość, hipokryzja, dwulicowość i obłuda. Należy strzec się człowieka, który eksponuje swą grzeczność, gdyż jest to najgorszy szantażysta. On wie, że nic mu, jak Tartuffe’owi, nie można zrobić, nie można otwarcie oskarżyć go o obłudę, bo on jest przecież grzeczny – stosuje reguły powszechnie przyjęte. Prawy człowiek powinien przecież mówić prawdę, być szczerym, unikać fałszywych komplementów i drobnych kompromisów. Jak zatem to pogodzić ze społecznym nakazem bycia grzecznym? Tylko w ten sposób, że należy rezygnować z kontaktów z ludźmi, którzy wymagają zachowania grzecznościowego. Nigdy zatem nie należy być grzecznym. Jeżeli wszyscy będziemy tak postępowali, scil. rezygnowali z takich kontaktów z ludźmi, które wymagają grzeczności, wtedy grzeczność jako habit fałszu, jako usankcjonowana obłuda zaniknie. Z punktu widzenia prawdy grzeczność jest chamstwem. Ergo: grzeczności być nie powinno w imię wartości wyższych. 18 Na chwilę przed śmiercią Obiegowo powtarzane jest zdanie o umierającym człowieku, któremu wszystkie wydarzenia życia przypominają się tuż przed śmiercią. A przecież mnie – każdemu – wydarzenia jego życia cały czas się przypominają. A zatem albo stale jesteśmy tuż przed śmiercią, w każdej sekundzie gotowi jesteśmy umrzeć, albo też ten moment „przed śmiercią” nie jest żadnym szczególnym momentem w życiu człowieka. Jeżeli ja jestem, to śmierci nie ma. Jeżeli mnie nie ma, to śmierci nie ma. Ergo: śmierci nie ma. Jest stawanie się i zanikanie. Różne stany intensywności. Ale śmierci nie ma. Prawda i śmierć Sokrates został otruty, podobnie jak Chrystus został ukrzyżowany. Oczywiście można powiedzieć: był stary, zrobił już swoje, odszedł w pełni rozumu i chwały. Może ta śmierć uchroniła nawet jego rozum przed starczym zniedołężnieniem i ośmieszeniem. Ale można też powiedzieć, że ta śmierć nadała mu powagi, nadała jemu i jego rozumowi uniwersalnej ważności. Sokrates sięgając po cykutę unieśmiertelnił siebie. Unieśmiertelnił się, zadając sobie śmierć. Unieśmiertelnił siebie i swoje dotychczasowe myślenie. Człowiek bardziej nie może „upoważnić” swojego myślenia, swoich przekonań, niż przez świadomy wybór śmierci. Mógł przecież uciec z więzienia, mógł odsunąć od siebie ten kielich goryczy, mógł się dać zabić oprawcom, wreszcie mógł chyba uratować życie, a potem, z kryjówki, wypowiedzieć coś w rodzaju „e pur si muove!” Czy obroniłaby się wtedy jego myśl? Czy ostałaby się na wieki wieków? Śmierć Sokratesa była potrzebna. Musimy zgodzić się na swoją śmierć, aby dać życie swojej prawdzie. O tragiczności w chrześcijaństwie Sądzi się, że perspektywa eschatologiczna pozbawia chrześcijaństwo tragiczności, gdy tymczasem jego tragizm leży u jego źródeł. Być chrześcijaninem to znaczy być skazanym na tragiczny wybór i konieczność wydania skazującego sądu na Jezusa Chrystusa. Gdybyś mógł zmienić jedno wydarzenie, jeden fakt w historii świata, wyprostować „nos Kleopatry” – co byś uczynił, co byś zmienił? Czy uwolniłbyś Chrystusa a skazał Barabasza? Myślę, że zmuszony byłbyś do skazania Chrystusa. Każdy z nas skazałby Go na śmierć i ukrzyżował. Skazanie Barabasza pozostawiłoby nas w kręgu ludzkiego, materialnego prawa, które niczego, prócz złudy, człowiekowi nie daje, a odbiera wiele. Uwolnienie Jezusa znaczyłoby odebranie ludzkości nadziei na zbawienie, na Boga. Odebrałoby świadomość wiary, zmartwychwstania, odkupienia. Skazując Jezusa mówisz: Umrzyj, żebym mógł wierzyć. Umrzyj, żeby zaświadczyć, że istnieje miłość bliźniego. Umrzyj, żeby żyć. Bez Twojej śmierci będę tylko nagim człowiekiem, skazanym na siebie i swoją niedoskonałość. Bez Twojej śmierci musiałbym uwierzyć w człowieka i w to, że zdolny jest on stworzyć raj na ziemi. Bez Twojej śmierci jest straszliwie osamotniony i zagubiony. Ubi crux ibi lux. Zawsze budziło we mnie sprzeciw stwierdzenie, że Jezus Chrystus wycierpiał najwięcej. Jak to, żeby tak ilościowo mierzyć cierpienie – to nie Chrystus dla ludzkości, ale ludzkość dla Niego więcej wycierpiała. Torturowane niewiniątka, obozy koncentracyjne, upodlegnie... 19 Ale każdy chrześcijanin musi odbyć sąd nad Chrystusem i musi Go skazać. I dlatego cierpienie Chrystusa jest największe, bo zabija Go każdy, kto Go ukochał, kto chce w Niego uwierzyć. Chrystus umiera i cierpi, bo zabijany jest i skazywany jest przez każdego, kto Go umiłował. Jednostka i zbiorowość Kiedy rój ciem zbliża się do płomienia, to zapewne każda z ciem jest już przekonana, że dalej nie może lecieć, że dalej to już zguba. Każda, pojedynczo, jest o tym przekonana, ale nie zbiorowość. Ta kieruje się jakąś inną mądrością. Owa determinacja zbiorowości doprowadza jednostki do samounicestwienia, wbrew im samym. Podobnie jest z żołnierzami na froncie. Każdy z nich, po obu stronach linii obstrzału wycofałby się z tej zabawy, bo zbyt blisko już czuje zagrożenie. Ale trzyma ich w tej sytuacji jakaś więź zbiorowa, którą zbiorowość, specjalnie w tym celu stworzyła, wspomagana techniką – rozkazem i strukturą organizacyjną. Zbiorowość, kiedy pomaga budować, jest dobrodziejstwem. Ale są momenty, kiedy staje się ona przekleństwem dla jednostki. Trudno orzec, do którego momentu jest się jednostką, a kiedy zaczyna się być częścią zbiorowości. Zapewne można to opisać w różny sposób, między innymi przy pomocy desaussurowskiego modelu: parole – langue – languae (jednostka-zbiorowość-ludzkość), ale to jest tylko klasyfikacja, która niczego istotnego nie wyjaśnia. Dla Kierkegaarda było jasne: tłum jest nieprawdą, jednostka jest prawdą. Dla Mickiewicza i Guti?rreza lud jest wcieleniem Chrystusa i jedynie ta dziecięco naiwna, zbuntowana zbiorowość jest prawdą. Kiedy zbiorowość zaczyna dominować nad jednostką (właśnie, kiedy?), wtedy zaczynają funkcjonować i tryumfować langue, kultura, cywilizacja, patriotyzm, idee, wiara, światopogląd, pozycja społeczna, ostracyzm. Wtedy jednostka wiele chce, ale niewiele jej wolno. Musi się zmieścić w tym gorsecie. Kiedy jednostka wyemancypowuje się ze zbiorowości, wtedy nie wie, co zrobić ze swoją wolnością, wtedy wszystko można, ale niczego się nie chce.. Musi chodzić bez butów, jeżeli w ogóle czuje jeszcze potrzebę chodzenia. Wolność Wolność najczęściej jest wyrazem obawy przed obowiązkami, kłopotami, odpowiedzialnością. Jest też wolność chęcią posiadania władzy absolutnej, czyli chęcią podporządkowania sobie Innych, zniewolenia ich. Tak czy inaczej poczucie wolności e g o najczęściej odbywa się kosztem wolności t u, innego bytu. Humanista traktuje wolność jako dar najcenniejszy, stara się tłumaczyć, że każdy ma do niej niezbywalne prawo. I ludzie chętnie w to wierzą. Mówią „jestem wolny”, co nie tylko znaczy „noli me tangere”, ale i „mnie wszystko wolno”. Jestem jak Bóg. Humanista uważa, że wolność jest czymś przyrodzonym, że dostał ją za darmo. Powołując się na tę wolność pozwala sobie zabijać płód w łonie matki, zostawiać starych rodziców na łasce Innych, opuszczać potrzebujące opieki dzieci, nie troszczyć się o Innego. Ale za wolność trzeba płacić i nie jest ona dawana na kredyt – trzeba do niej dojść. Jest rozumienie wolności dialektyczne, tak jak pojmował to Camus, kiedy mówił że nigdy nie czuł się tak wolny, jak w czasie okupacji. Camus płacił wtedy za wolność każdego dnia, każdej godziny, przyjmując ryzyko, pokonując strach i utwierdzając się w przekonaniu, że jest panem swego życia i losu, wbrew ekspansji wolności Innego. Hegel mówił o cenie wolności, jaką jest zro- 20 zumienie konieczności. W historii filozofii kwestia wolności jest związana z determinizmem i indeterminizmem. To tak jak ze śpiewaniem solo i śpiewaniem w chórze. Soliście wydaje się, że wszystko mu wolno zaśpiewać, i kiedy chce tę wolność wyśpiewać, wtedy czuje, że jeszcze nie ma tej mocy, że jego możliwości w stosunku do chęci są mizerne. Poddaje się zniewoleniu, nauce, rygorom, treningom, aby się wykształcić, zdobyć tę umiejętność, która pozwoli mu na skorzystanie z wolności. Ale tak właściwie, to już nigdy nie zrezygnuje z tego „zniewolenia”, nawet jako mistrz. Człowiek w chórze nie ma prawie żadnej swobody, musi śpiewać w określonym rejestrze, czasie itp. Ten bardzo ciasny gorset jest jednocześnie wymogiem bycia jak najlepszym. W chórze, kiedy każdy jego członek poczuje zbiorową moc, olbrzymie możliwości tego „wspólnego głosu”, wtedy zrozumie, jak jest wolny. Jak wiele, uczestnicząc w zbiorowym ciele, może. Jest wolny mocą zbiorowości. Kiedy sądzisz, że ci wszystko wolno, że jesteś jak Bóg, wtedy sięgasz po wolność, a Inni za to płacą. Kiedy wyzbędziesz się pychy, włączysz się we Wszystko-Co-Istnieje, wtedy poczujesz dotyk Boga. Kiedy się poczujesz cząstką Wszechświata, wtedy pojęcie wolności przestanie ci być potrzebne. Uwolnisz się do potrzeby wolności. * * * Dla humanisty naczelnym imperatywem egzystencji jest rozszerzanie jego granic wolności. Uwalnianie się od stereotypów, od ostracyzmu, od społeczeństwa, od konwencji, od instytucji, od ideologii, od dogmatu, od języka, od Innego, od Boga wreszcie. Dlatego też tak trudno odróżnić człowieka wolnego od intelektualisty. Nie każdy jednak ma odwagę na tak daleką wędrówkę; wielu zostaje w jakiejś przydrożnej gospodzie. Ale ci nieliczni, którzy sięgnęli po wolność absolutną, gdzie są? Czy są równi bogom? Może patrzą na świat jak na jakieś dziwadło, w którym wolno im już wszystko, wedle własnego widzimisię. Mogą się zabawiać w Złego, w Egoistę, w Samarytanina. Mogą bez niczyjej wiedzy przestać być. Mogą być Innym, Każdym i Nikim. Ale mogą też zaczynać tę drogę uwalniania od początku jako Inny. Może uwolnią Każdego, może doprowadzą do tego, że Wszystko-Co-Jest, się uwolni, a może uwolnią Boga, który sam skazał się na więzienie bytu, na Logos istnienia. Porządek Człowiek chce uporządkować świat na swoją modłę. Nie chce pamiętać, że istnieje porządek natury, który zresztą zakłócił, i stara się wprowadzić relacje, które podporządkują mu Wszechświat. Obrazem takiego idealnego porządku ludzkiego jest Biblioteka, jako summa całej wiedzy ludzkiej, opisania świata i granic wyobraźni. Panuje w niej System i Wielki Katalog, a kto chce znaleźć cokolwiek, znajdzie to za przyciśnięciem guzika komputera. W komputerze będą zawarte informacje, jak w doskonałym urzędzie policyjnym, która książka jest o czym, która jest mądra a która jest głupia. I wyobraź teraz sobie, że dostaje się do Biblioteki utwór bez nazwy i bez nazwiska autora – to będzie wirus dla systematyki bibliotecznej, dla Porządku. Co by się stało, gdyby wirus objął cały zbiór? – zbiór przestałby być zbiorem. Wtedy przyjdziesz do Biblioteki, weźmiesz obojętnie jaką książkę i będziesz miał radość ze spotkania, z odkrycia. Tak jak ze spotkania z człowiekiem, kiedy nie wiesz, co znaczy porządek rasy, narodowości, zawodu, wieku, pozycji, stanu wiedzy czy posiadania. Tak jak w lesie obojętne ci jest, że to drzewo to dąb, a inne to buk, grab, sosna. Każde jest 21 jakieś i każde daje ci radość swym istnieniem. Odkryjesz, że kiedy mówisz: ta książka jest mądra, ta głupia, to tak, jakbyś sądził ludzi, to tak, jakbyś mówił: lubię dęby – nienawidzę brzóz. Wierzbę najchętniej bym ściął, a topolę przesadził. Niech tu nastanie Porządek: niech buki rosną razem, z dala od jesionów. W tym lesie nie ma porządku – ja go wprowadzę. Definicja Każda definicja odwołuje się do pewnego stopnia umowności. Nie może być definicji pełnej. i tak na przykład: X to jest związek Y z Z. Definicja określa element nieznany X przez elementy znane. skąd jednak te elementy są znane? Co to jest Y i Z? Tu trzeba następnej definicji. A co to jest: „to jest”? No, tu trzeba definicji tak rozległej jak obszar języka. W zasadzie definicja jest grą umowności. Elzenberg zauważył, że w definicji rzecz zrozumiałą tłumaczy się rzeczami niezrozumiałymi, ja jednak sądzę, że chodzi tu o stopień skonwencjonalizowania. To znaczy buduję język jakiejś dyscypliny i wprowadzam doń pojęcia, które muszę uprawomocnić, dam im legitymację znaczenia. Wtedy wyjaśniam je przy pomocy słów z języka ogólnie stosowanego, przy użyciu ogólnie stosowanej gramatyki i tym samym zaznaczam, co będzie bazą mojego języka zdefiniowanego. Wyobraźmy sobie dyscyplinę, która zechciałaby całkowicie uwolnić się od bazy językowej i stworzyć sobie całkowicie autonomiczny język, który byłby doskonale samodefiniowalny i zdefiniowany. W redukcji byłby to język idem per idem. takim językiem stara się być matematyka i logika. Po wielu odległych podróżach trzeba przyjść do początku, bo wszystko jest sprawdzane przez wszystko. Prawa strona musi równać się lewej stronie. Każda część musi być weryfikowalna przez system, a i system musi odnajdywać się w części. czy ten język, który sam się definiuje, sprawdza, generuje i unicestwia, ma sens? Komu potrzebny jest język, w którym A = A, tak znaczy tak, a nie – nie, ja to ja, a Bóg Jest Tym, Który Jest. Co się kryje za idealną samodefinicją i czy coś się kryje? Idealizm Wszyscy są idealistami. Artyści, którzy tworzą idee nowych rzeczywistości, bądź twierdzą, że naśladują tę zastaną. Człowiek, który przypomina sobie dzieciństwo, młodzieńcze miłości czy wczorajsze zdarzenia. Człowiek, który oczekuje jutra. Dziwnymi idealistami są ci współcześni gnostycy – naukowcy, którzy twierdzą, że opierają sią na prawach rozumu. I w imię tego rozumu tworzą światy, których nie ma, idee tych rzeczywistości, i wierzą w nie. Budują systemy, „odkrywają” prawa, tworzą kolejne piętra metahipostaz, idei, uogólnień. odrzucą i potępią każdego, kto nie przyjmie ich dogmatów, nie uwierzy, że 2 x 2 zawsze jest 4, że atom jest niepodzielny, że człowiek jest ostatnim ogniwem jakiejś ewolucji, że jest jakieś oświecenie, które kłóci się z jakimś romantyzmem etc., etc., etc. A najgorszym grzechem według idealistów jest „widzenie oddzielone”. nie można widzieć wydarzenia trzeba dojrzeć historią. nie wolno odrzucać teorii, uogólnienia, abstrakcji, prawa, prawidłowości, tendencji, procesu, nauki, doświadczenia, bo się idealni realiści oburzą. Nie wolno widzieć drzew, nie widząc lasu. Nie wolno patrzeć na wodę, nie dostrzegając morza. Idealiści nawet nie zauważyli, kiedy w tym lesie zalęgły się potwory a morze otworzyło im nieskończoność. 22 Racjonalizm i irracjonalizm Racjonaliści są dla irracjonalistów irracjonalistami. Ale nie odwrotnie; dla racjonalistów irracjonaliści nie są racjonalistami. Pojęcie irracjonalisty stworzył racjonalista. Irracjonalista jest przekonany, że nie ma praw, które rządzą światem, bądź też rozum nie jest w stanie ich odkryć. Ten, kto sądzi, że takie prawa zna, jest zarozumiałym pyszałkiem, człowiekiem o ograniczonych horyzontach. Słabością Rozumu jest to, że wierzy tylko w Rozum. Rozum irracjonalisty sięga poza granice rozumu racjonalisty i z tamtej perspektywy chce oceniać kondycję i możliwości wiedzy ludzkiej. Ten, kto nie przekracza tej istotnej granicy rozumu i sądzi, ów niewolnik myśli i rozumu, że wszystko może z nim, przez niego i w nim zrobić, jest jak szaleniec, który chce się podciągnąć za uszy. Ten staje się irracjonalistą. Oczywistość prawdy Jest to najtrudniejsza i najłatwiejsza zarazem sprawa do przedstawienia. Najtrudniejsza, wydaje się bowiem tak oczywista i banalna, że pisanie o tym jest odpychające. Najłatwiejsza, bo może wskazać na prawdy, do jakich dochodził Konfucjusz, mówiąc, że widzi to, co widzi, że jest to, co jest itp. Jak ten niepotrzebnie ośmieszany ks. Benedykt Chmielowski, dla którego oczywistością był koń, który jaki jest, każdy widzi – cóż tu więcej mówić. A jednak ujął to hasło w swojej Encyklopedii, idiotom dla nauki, mądrym dla zabawy. Pozostając przy uznaniu oczywiście, nie powinien być w ogóle zamieszczać tego hasła. Rzecz tylko w tym, że nie każdy widział konia. I wtedy to hasło niestety nie spełnia swojego zadania, idioty nie nauczy, mądrego zirytuje. Wiedział o tych zróżnicowaniach Arystoteles, kiedy pisał o entymemach. Chodzi tu jednak o tę subtelną, ale najistotniejszą granicą: jak nie odkryć banalności i oczywistości. „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć” – jeżeli ta prawda była dla Wittgensteina oczywista, wtedy, w konsekwencji, nie powinien był jej przekazywać. Każdy może dojść sam do niej, bo droga do prawdy-oczywistości ma wiele etapów i jest kręta. Zanim się dojdzie do tego, o czym nie trzeba mówić, mówi się bardzo wiele, interpretuje, analizuje, tworzy systemy, które z czasem powinny się uprościć do tej najprostszej oczywistości. I powiedz, Czytelniku, jak tu filozofować, kiedy po całym, skomplikowanym przecie, procesie myślowym, który cię czyni tak pięknym dla siebie, pięknym i samotnym, pozostaje ci tylko machnięcie ręką i wzruszenie ramion... Nie śmiej się z tych, którzy wzruszają ramionami, albowiem mogą być oni mądrzejsi od ks. Chmielowskiego i Wittgensteina. Dawanie i branie Dawanie i branie są dwiema stronami jednej hipostazy, na której opiera się cała ludzka ekonomia. Prawo własności, zazdrość, zawiść, chęć posiadania i zawłaszczenia, większość wojen, handel, niewolnictwo, kolonializm, wiara w rekompensatę (niebiańską), oczekiwanie na cud – to kilka tylko twarzy tej jednej z podstawowych hipostaz. Najczęściej spotykane jest zachowanie typu: wziąć i nie dać. Na takiej podstawie kształcą się grzesznicy, oczekujący zbawienia, i permanentni biedacy bez przerwy powtarzający „stoliczku, nakryj się!” Są biedacy, którzy całe życie polują na złotą rybkę, bez przerwy układając sobie trzy życzenia. Są tacy, którzy sądzą, że oni nie dostają, bo dostają inni. Czują niesprawiedliwość, ale widzą tę transcendentną ekonomię jako potlacz. Chodzi tu o specyficzne rozumienie kategorii potlaczu jako niezrozumiałej, cudownej dostawy – daru. Ze wzrostem entropii (społecznej, psychofi- 23 zycznej) wzrasta rola potlaczu. W społeczeństwach dotkniętych kryzysem, totalitaryzmem, zhierarchizowaniem i uprzedmiotowieniem ich członkowie czekają na wyróżnienie, fuchę, nagrodę, na to, że się uda, gdzieś się załapią, coś im skapnie, coś będzie dane. Są też tacy, którzy czerpią z tej cudownej dostawy pełnymi garściami. Jak Sardanapal i Baltazar żyją w nieustannej uczcie, biorąc tylko przez cały czas. Wszyscy oni są bardziej zainteresowani w tym, aby podziwiano ich za to, co mają, niż za sposób, w jaki to zdobyli. Starorzymska zasada „do, ut des” odzwierciedla mniej wygodny, ale za to bardziej prakseologiczny stosunek do ekonomii. „Dar zawsze wymaga odwzajemnienia” czytamy w H‡vam‡l, a pojęcie „dawać” i „brać” oznaczano w językach indoeurpejskich tym samym słowem. Nie o szlachetność tu jednak chodziło, skoro w dalszych radach Najwyższego czytamy, że za zło złem trzeba płacić. Taka ekonomia „measure for measure”. Jest też postulowane zachowanie: dawaj – nie bierz. Nie mówmy tu o licznych takich, którzy wprowadzili ów postulat w życie i rozdają szczodrze, tyle, że nie ze swojego. Atrakcyjnie sformułował ten imperatyw Szota Rustaweli, mówiąc: „co dasz, to twoje”. Ale hasło to, jakkolwiek prawdziwe, jest tylko bardziej zakamuflowaną ideologią transcendentnej ekonomii. Zawiera się tu nadal ów egoizm, tylko ukryty. Msz ukrytą satysfakcję z dawania, budujesz się poprzez to, że dajesz, robić to w imię wyższych celów, jakiejś eschatologii „dać – otrzymać”. Jest w tym zachowaniu bardzo ważna granica, którą nie każdy wyznawca dawania odważy się przekroczyć: granica życia. „Kto zachowa życie, straci je”. Ten imperatyw absolutny, nakazujący dać „wszystko albo nic”, dla wielu jest zrozumiały, choć nie do przyjęcia w praktyce. Ale ostatecznie jest to sprawa towaru, który dajemy w zamian za jakieś oczekiwane gratyfikacje. W ostrzeżeniu tym zawiera się przecież także obietnica: jeżeli oddasz życie, to otrzymasz je. Umrzesz, aby żyć. Jest jednak w przekazach ewangelicznych i inna wskazówka: „A kiedy dajesz jałmużnę, niech twoja lewa ręka nie wie, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu”. I to jest najtrudniejsze: dawać, ale tak, aby nikt o tym nie wiedział, nawet sam obdarowany. Dawać i natychmiast o tym zapominać. Dawać i nigdy nie oczekiwać wdzięczności. Jeżeli Bóg jest... „Jeżeli Boga nie ma, to wszystko wolno”. To nie ma znaczenia, czy Bóg jest, czy Go nie ma. Kwestia, czy wszystko wolno, wcale nie rozwiązuje się, kiedy odrzucimy ten Wielki Kwantyfikator. Możemy stworzyć wszystkie możliwe wersje tej konstatacji i żadna nie da nam wskazówki „jak żyć”. a) Jeżeli Bóg jest, to wszystko wolno. b) Jeżeli Boga nie ma, to wszystko wolno. c) Jeżeli Bóg jest, to niczego nie wolno. d) Jeżeli Boga nie ma, to niczego nie można. Ad a) Ostatecznie On jest Pierwszą Przyczyną i Sprawcą Wszystkiego. Wielkim Determinatorem, który wie o każdym zaistnieniu, wie o tym, żem słaby i cokolwiek uczynię, uczynię to, bom taki właśnie jest. On stworzył mi pojęcie wolności i mój pęd do niej. Skąd mogę wiedzieć, co jest ważniejsze: mój instynktowny pęd do hedonizmu i karmienia ego, czy droga wyrzeczeń i ascezy. Ostatecznie perspektywa fatalistyczna może być usprawiedliwieniem owego „wszystko mi wolno”, bo On takim mnie stworzył. Jestem całkowicie zgodny ze swym indywidualnym Žlan vital. On jest, widzi wszystko, i nie dopuści, aby porządek przez Niego ustalony został złamany przeze mnie, robaka. Ad b) Tu należałoby przytoczyć argumentacją Karamazowa. 24 ad c) Nic mi nie wolno, bo jestem niczym, pyłkiem i drobiną w nieskończonym Wszechświecie. Powinieniem myśleć przez cały czas o swojej nicości i mieć na względzie Jego wielkość. Jeżeli się nie będę pysznił, z pokorą przyjmę swoją nieznaczność, to może dostąpię zbawienia, a przynajmniej uniknę potępienia. Nic mi nie wolno w obliczu Jego Surowości – pozostaje mi kornie schylić głowę i posypać ją popiołem. Ad d) Jeżeli Boga nie ma, to cała odpowiedzialność spada na mnie. Muszę wyznaczyć Prawa, muszę myśleć o tym, co stworzyłem, bo wtedy ja jestem Bogiem. I tu okazuje się, że jeżeli ja jestem Bogiem, to niczego mi nie wolno, bo tak może powiedzieć o sobie każdy. Każdy jest Bogiem i chcąc zachować siebie, musi myśleć o Innym, musi być Owym. Nie daj Bóg, żeby Boga nie było – przyjąłbyś na siebie tę nieskończoną odpowiedzialność? Tak czy inaczej równanie jest nierozwiązywalne. Albo mi wszystko wolno, albo nie. Z różnych przesłanek ten sam tragiczny brak rozwiązania. A może tak: a) Jeżeli ja jestem, to Bogu wszystko wolno. Piekło i Raj I Piekło jest wiecznym niebytem, Tragizmem Absolutnym i tragizmem totalnym. Nikt nie wie o skazanych i oni sami o sobie też nie wiedzą. Wieczne zapomnienie i wieczna samozatrata. W tym przejawia się pozorna aporia łącząca miłość Boga i Jego surowość. Simul iustus et malus. Jeżeli skaże cię On na piekło, to znaczy, że nie dostąpisz Raju, Wiecznego Spełnienia. Nie będziesz brał udział w Radości Wszechbytu, bo ciebie już nie będzie i nie będziesz o tym wiedział. Nikt nie będzie wiedział. Może tylko Bóg, ale On szybko ci to zapomni. Skazany na piekło umiera, aby umrzeć. Skazany na Raj umiera, aby żyć. Raj też jest Wiecznym Niebytem ale ten Niebyt znaczy jednocześnie rozpłynięcie się w Bycie, bycie wszystkim i zawsze. Rozpłynięcie się w Bogu. Bycie częścią Boga. Bycie Bogiem. Piekło to nigdy i nic. Raj to wszystko i zawsze. Piekło i Raj II Stąd praktyczna nauka: spróbuj nie reagować na kogoś, na coś, co ci sią nie podoba, co jest według ciebie nieuczciwe, nieładne, niemądre, niepotrzebne. Nie wyrażaj swego sądu, nie pisz recenzji, przejdź obojętnie: Obejdź (jak radził przecież Szatan). Odczucia tego, kogo tak potraktowałeś (nie potraktowałeś), będą przedsmakiem piekieł. Widzisz, jak łatwo skazać kogoś, będąc jednocześnie wolnym od odpowiedzialności, jaką zawsze jest wyrokowanie i osądzanie. Ale bacz, żeby to nie było umywanie rąk. A poza tym ty nie jesteś Bogiem, ty jeszcze nie jesteś Owym, i tobie nie wolno skazywać innych, na piekło, tobie nie wolno tworzyć piekła na ziemi. Ty musisz tworzyć raj na ziemi t o znaczy wszystko włączać w łańcuch istnienia, każdemu potwierdzać jego prawo do bycia, każdemu bytowi mówić, że jesteś piękny, że jest cały twój, totus tuus, bo sam jesteś bytem. Wtedy będzie to po bożemu, będziesz tworzył imago Dei, będziesz budował raj na ziemi, przedsmak Raju Wieczystego. Być może twoje zbawienie zależy od tego, ilu skazałeś na piekło, a ilu otworzyłeś bramy raju. 25 Piekło i Raj III Różne dziwne wersje raju, który, widziany z ziemskiej perspektywy, jest miejscem wiecznej szczęśliwości. Ironiczny Sokrates kazał każdemu bytowi zmieniać się w jego antagonistę. Kat stawał się ofiarą, prawda kłamstwem, Orfeusz przemieniał się w słowika. Taka konsekwentnie ironiczna metempsychoza. Raj może być eliminacją trosk i zmartwień, może też być sublimacją doskonałości. Taki śmieszny raj stworzył W. H. Auden, który postuluje, aby każdy pisarz ukazał swoją wizję Edenu i, oczywiście, przestawia swoją wizję, w której wyszczególnia, co chciałby widzieć i mieć w Edenie. Pejzaż, klimat, język, ustrój, religię i tym podobne dziedziny rzeczywistości ziemskiej przenosi w sferę marzeń a najśmieszniejszy jest, kiedy mówi o architekturze kościelnej, którą chciałby widzieć w stylu romańskim bądź bizantyjskim. Po co, u diabła, kościoły w raju? Jeszcze i tam trzeba się modlić i klęczeć? To co to za raj? Ta Audenowska wizja raju to piekło. Piekło stagnacji, w którym być może jest wszystko najlepsze (z ziemskiej perspektywy), ale w stagnacji, nieruchome i na zawsze dobre i piękne. Ten naiwny obrazek niczym się nie różni od obrazów Celnika-Rousseau. Bezczasowy eklektyzm marzeń o doskonałości, który nie może stworzyć niczego innego jak piekło nudy i stagnacji. Piekło to ciągle to samo. To praca Syzyfa, to nazwa, etykietka, określenie. Stałe szczęście albo stały niebyt. Raj to ciągła Zmiana. Kara i Nagroda Bóg skazuje człowieka za jego postępki w życiu doczesnym na Karę lub na Nagrodę. Świadomie mówię s k a z u j e na nagrodę, albowiem ciągle jest to ludzka perspektywa rozumienia Bożych wyroków. A w tej perspektywie ja chcę oczywiście do raju, ale coś mnie korci, aby móc poznać także tę drugą stronę, aby mieć jej świadomość i doświadczyć jej istnienia. A tu Ktoś za mnie decyduje i nagradza mnie. Ja nie lubię być nagradzany, tak jak nie lubię być karany. Ktoś mnie określa, ocenia, cenzuruje, ogranicza. Mówi: ty jesteś dobry, a ty zły, To jest dobre, a to złe. A tymczasem ja nie wiem, może on sam jest dobry albo zły. I czemu to on ma mnie osądzać?! Jest taki sam jak ja, a osądza mnie, pyszałek. Bóg sam mówi przecież: „W ogóle nie będziecie osądzać”, co przecież znaczy, że ani nie powinniśmy karać, ani nagradzać. Zostawmy to Jemu. Nagroda. Jeżeli się zgodzisz na jej przyjęcie, wyznaczy ona twoje niewolnictwo, tak jak kara, którą przyjmujesz. Człowiek prawdziwie wolny nie przyjmuje nagrody. Nie tylko dlatego, że tym samym zgadza się na poniżenie Innych. No i jak teraz, w poczuciu tej absolutnej wolności, przyjąć mam Nagrodę bądź Karę Bożą? Jestem pyszałkiem, nie chcę ani Kary, ani Nagrody. Mój honor, moje poczucie nieograniczonej, transcendentalnej wolności nie pozwala mi na zgięcie karku. Nie chcę, głupi, do Raju. Absolut Zapytaj jakiegokolwiek twórcę, co przedstawia jego dzieło, a odpowie ci: wszystko. Tam jest wszystko. Może będzie skromny i tego nie powie, nawet sobie, ale na pewno, w skrytości ducha, w ukrytej lekturze będzie dostrzegał tam wszystko, bo przecież po to tworzył. Cokolwiek zobaczy, przeczyta, usłyszy, to sobie skomentuje: ja przecież już to wyraziłem, tylko trochę inaczej. Żebyście wy zechcieli mnie słuchać, żebyście chcieli mnie zrozumieć... Ale wy często wybieracie hochsztaplerów. 26 Orficka fomruła, jaką Szwedzka Akademia opatrzyła twórczość jednego z noblistów – „opisał kroplę i ukazał Kosmos” – będzie się odnosiła w mniemaniu każdego twórcy do niego samego. To nie tylko pycha twórcy, jego zawiść i przekonanie, że jego dzieci są najpiękniejsze. To nawet nie kompleks Kassandry (wy nie chcecie mnie słuchać – jacy wy jesteście tragiczni, nie wiecie, że ja wam mówię o wszystkim, a zatem i o was i o tym, że umrzecie). Twórca ma swoją ludzką rację: każdy byt, każda myśl poddają się absolutyzacji. Możesz odkryć na przykład dialektykę lub relatywizm i wszędzie zobaczysz działanie ich praw. Możesz absolutyzować każdą ideę, każdą myśl, każdą hipostazę, każde istnienie. Możesz absolutyzować każde uczucie, każdą strukturę, postęp, naturę, ludzkość, wszechświat. Możesz absolutyzować jakieś słowo: ale, też, jeszcze, już... Możesz absolutyzować nieskończoność albo skończoność. Każdy byt poddaje się absolutyzacji albo do niej dąży. Jeżeli powiesz, że wszystko jest względne, to tym samym absolutyzujesz względność, a jednocześnie mówisz: „wszystko jest względne” też jest względne. Sceptyk Pryrron z Elidy kazał wyryć na swym grobie napis: „zdaje mi się, że umarłem”. Jeżeli powiesz: ja wierzę, że Absolut istnieje, to na pewno spotkasz się z szatańskim podszeptem: „to zależy...” Tak, jakbyś zobaczył tabliczkę głoszącą: ABSOLUT UWZGLĘDNIA SIĘ. Ludzki absolut nie może osiągnąć pełni, jest dynamiką, dążeniem do uniezależnienia się, oderwania, upodmiotowienia, ale nie znamy, nie możemy doświadczyć ani poznać jego ostatecznego, absolutnego istnienia. Może dlatego, że dla nas istnieje śmierć i przemijanie i te zjawiska absolutyzujemy przede wszystkim. Poza nimi kończy się nasza wiedza, pewność, rozumienie. Wtedy powołujemy się na inny absolut, nie nasz – Absolut Boga. Dobro i Zło Dobro i zło to bardzo bolesne hipostazy. Powszechne przekonanie, że dobro zawsze zwycięża, jest tak naiwne, że aż rodzi to głębsze zastanowienie i chęć dostrzeżenia racji w tym obiegowym porzekadle, które na ogół jest doraźną konsolacją skrzywdzonych. Głębsze, to znaczy takie, które nie przystaje na wytłumaczenie historiozoficzne czy eschatologiczne, lecz chce znaleźć uzasadnienie mistyczne. Jakkolwiek nie ma zgody na mistykę manichejską; całe zło zaczęło się od tego, że objawiła się nam dychotomia dobra i zła („zerwanie jabłka”). Traktowanie tych dwóch kategorii jako czynników przeciwstawnych każe widzieć w nich wrogów, którzy prowadzą wojnę (scil. my prowadzimy w ich imieniu). Stawia to zło i dobro na równych pozycjach, przypisując im role walczących. Istnieje hasło bojowe, które jest manifestacją innej strategii: „Zło dobrem zwyciężaj!” W owym słowie „zwyciężaj” zawiera się kryptomanicheizm, a hasło jest tautologicznym nawoływaniem dobra, aby było dobre. Ale widocznie ta propaganda jest potrzebna, widocznie dobro nie zawsze bywa dobre, widocznie przyjmuje w walce ze złem jego taktykę i wtedy jest złym dobrem (czasem nazywa się malum necessarum). W każdym razie nadal te hipostazy są przeciwnikami i prowadzą wojną. Pod ich sztandarami grupuje się armie. Oczywiście wojska Zła najczęściej występują w imieniu przyjętego ad hoc wizerunku Dobra, ale też i wojska Dobra samym wyzwaniem walki rzuconym Złu stają się mu podobne, bo walka to ulubiona dziedzina i domena Zła. Rodzi się ono tam jak zły Anteusz, który powalany na ziemię zyskiwał tylko na siłach poprzez kontakt z nią, bo była ona jego matką. Matka nie odmówi dobroci złemu synowi. Walka Dobra ze Złem to główny paradygmat. Według czynu, intencji („piekło jest wybrukowane dobrymi intencjami”), myśli, mowy i tego, co się zaniedbało, ocenia się wszystkich walczących. Wiadomo, że idealnego dobra nie ma tu, dla walczących, bo wszyscy oni w grzechu się urodzili, skazani są na zło, bo nie wiedzą, co czynią, samym swym istnieniem śmiertelnym śpiewają pieśni na chwałę Zła. Ale ich zadaniem jest wyrwać się Złu poprzez negowanie go, czyli jakby poprzez negowanie siebie samego. Ta walka w głównej mierze toczy się na obszarze przeciwnika, we wła- 27 snym sumieniu, we własnym ego, które jest Piątą Kolumną Zła. Praktycznie znaczy to, że ty jesteś swoim największym przeciwnikiem. Mówi się: nie można być dobrym lekarzem nie będąc dobrym człowiekiem. A dobrym sędzią, nauczycielem, pisarzem, czytelnikiem, piekarzem, politykiem, celnikiem można być, nie będąc dobrym człowiekiem? Oczywiście, że nie, odpowiemy. Bycie dobrym jest niezbędnym warunkiem bycia dobrym. A odwrotnie – czy jeżeli ktoś dobrze pracuje, to automatycznie uzyskuje świadectwo bycia dobrym człowiekiem? Wszystko jest względne, odpowiemy, a zatem i miara dobra jest względna, tak generalnie bowiem to nikt nie jest doskonały, wszyscy żyjemy w grzechu i wszyscy nolens volens dopuszczamy zło przez sam fakt, że ono gdzieś istnieje, a my o nim nie wiemy. Jeszcze gorzej jest, kiedy wiemy, że zło istnieje i nic na to nie możemy poradzić, ergo jesteśmy źli. Byli oczywiście tacy, którzy nie przyjęli reguł gry narzuconych przez Zło, po prostu nie uznając takiego podziału. Jezus Chrystus nie wydawał walki Złu, lecz wręcz przeciwnie – pozwalał mu zaistnieć, co metaforycznie zaświadczył, mówiąc o nastawianiu drugiego policzka a egzystencjalnie zgadzając się na śmierć zadaną mu za to, że był. On ukochał Boga, bo Bóg jest Wszystkim, a zatem i Złem jest. Jeżeli się przyjmie Boga Absolutnego, to trzeba się zgodzić i ukochać Wszystko- Co-Jest, a zatem i Zło trzeba ukochać, bo ono także jest przejawem Woli i Mądrości Boga. Nie na nasz rozum ta Mądrość, ale też i nie na rozum trzeba ją brać. Zło najczęściej rodzi się z niezgody na ewentualność choroby, bólu, które są forpocztami Śmierci. Śmierć to najsilniejszy, ostateczny cios Zła. Bojąc się tego ciosu, człowiek wymyśla broń Dobra. Jest wielu, którzy nie tylko że w imię Dobra walczą ze śmiercią, ale i uznają się za nieśmiertelnych, to znaczy czynią tak, jakby nigdy nie mieli umrzeć. Chcą się równać z Bogiem. Łatwo byłoby powiedzieć: nie ma ani dobra, ani zła. Każde zło bowiem da się usprawiedliwić i już sama czynność usprawiedliwiania zła jest manifestacją dobra. Ale skoro dobro zaprzeczy istnieniu zła, to też samo sobie zaprzeczy, bo będzie musiało powiedzieć, że wszystko jest dobrem, czyli skłamie, bo to rozmija się z praktyką. stworzona aporia nie powinna być przejawem sofistyki, lecz ostrzeżeniem przed myśleniem hipostatycznym, albo i myśleniem w ogóle. Oddal ode mnie ten kielich goryczy, pozwól mi ukochać Zło, pozwól mi ukochać Wszystko-Co- Istnieje. Pozwól mi ukochać Ciebie. Skończoność i Nieskończoność Z uporem stosujemy rozumowe kategorie czasu, przestrzeni, początku, końca, które nie potrafią w żaden sposób wytłumaczyć nam zagadki istnienia i granie Wszystkiego. W urządzaniu swojego życia, tworzeniu obrazu swojego życia, staramy się zestawić te elementy, które będą z nas tworzyły osobowość najbardziej tożsamą, szczęśliwą, panującą nad sobą itp. Bardzo chętnie wyeliminowalibyśmy jakiś jeden fakt, element, cechę, wadę, grzech, który w naszym mniemaniu jątrzy, bruździ, powoduje, że nasza tożsamość nie jest taka, jak byśmy chcieli. Mamy różne obrazy siebie. Łut szczęścia, nieodpowiedni moment, nie ta osoba, lenistwo – coś z tych pojedynczych faktów, cech zmieniło nasze życie. Jednak nie chcemy godzić się na Nieodwracalność. Być może śmierć, istnienie po śmierci będzie taką formą: ty bez jednego elementu, a więc już nie ty. Być może nie potrzeba tu śmierci – jest to byt alternatywny. Ty bez jakiegoś niby nie znaczącego drobiazgu w twoim życiu, więc już nie ty. Ktoś obok ciebie, wszystko dokładnie takie same, tylko jeden włos nieco krótszy – więc już nie ty. Ten milimetr twojego włosa, znalazł i u Innego, w innym bycie. Istnieje obok taki Wszechświat, różniący się tylko tą milimetrową długością twojego włosa. Istnieje nieskończone prawdopodobieństwo, że ty się powtórzysz, ale też powstaną/ istnieją miriady istnień, które będą podobne do ciebie, lecz nie będą tobą. Będą bardziej lub mniej tobą. Tak, jakby w Dziele zmieniać po kolei jedną głoskę, wyraz, zdanie... Jakby w utworze muzycznym zmieniać jedną nutę, podstawiając w to miejsce wszystko możliwe. Czy wyobrażalne 28 są takie przemiany, podobieństwa, zestawienia? Wyobraźnia jest polem pamięci albo projekcji, na którym objawia się nam inna, alternatywna możliwość istnienia bytów. Bytów, które, jeżeli jest Nieskończoność, muszą istnieć. Marzenia mają swoje realizacje, tak jak pamięć poprzedzają fakty. To są alternatywne stany skupienia bytów. Jeżeli przyjmiemy, że ty się jeszcze powtórzysz, to uznamy, że świat się jeszcze powtórzy, ten moment się jeszcze powtórzy i to powtórzy się nieskończenie wiele razy, będzie się powtarzał Zawsze. Będzie nieskończenie Zawsze. Nieskończoność to nieskończona liczba powtórzeń ciebie i Wszechświata. Nieskończoność to nieskończenie wiele ciebie. Każdy moment, każdy byt jest nieskończoną wielością siebie. Czyli że to, co wydaje się niemożliwe, jest Wieczne. A do tego ty się jeszcze powtórzysz w każdym wariancie – dokładnie jako ty (nie replika, bo to będzie ten sam czas i ten sam Wszechświat), ty w osobowości zmienionej, ty jako bardziej nieszczęśliwy, ty gdzie indziej, ty z kim innym, ale i ty w pełni marzeń. Ty jako Inny, Każdy, Nikt, Bóg. Wszystkie warianty, odcienie i nasycenia twojej osobowości i twojego życia, wszystkie szczęścia i nieszczęścia istnieją zawsze, wiecznie powtarzając się; ty jesteś jakąś cząstką Wszechświata i Wszechświat jest jakąś cząstką w tobie. Jesteś całkowicie rozproszony i doskonale skupiony. Jesteś poddany Stałej Zmianie i Zmiennej Stałości. Dlatego niepotrzebnie modlisz się o Zmianę, szczęście, nieszczęście Innego. Wszystko Jest. Wszystko co było, jest wszędzie i zawsze. Wszystko co jest teraz, jest zawsze. Wszystko co jest – jest. * * * Wszystko-Co-Jest może być nieskończone i wtedy staje się skończone, bo albo zamyka się w kółko, albo dopuszcza nieskończoną przypadkowość, czyli nieskończoną liczbę powtórzeń Wszystkiego. Wszystko-Co-Jest może być skończone i wtedy na rubieżach każdej wypowiedzi, każdego przekonania, każdego pytania i każdego bytu jest Bóg, czyli Nieskończoność. Skończoność jest nieskończona, nieskończoność jest skończona. Gnomy Wszystko Wszystko zaczyna się na W. Cud Czekasz na cud – rozejrzyj się, przecież to jest. Cud to Jest. Piękno „Nic nie jest tak piękne jak to, co nie istnieje”. Satori „Prawdziwe widzenie jest wtedy, kiedy nie ma widzenia” – główną przeszkodą w osiągnięciu „oświecenia” jest myślenie o nim. Teologia „Największą rzeczą, której człowiek może się wyrzec, jest wyrzeczenie się Boga dla Boga”. Zrozumienie 29 „Zabierzcie wszystkie rzeczy, żebym mógł widzieć wyraźnie”. Poszukiwanie Kto szuka, ten znalazł. Rozum Rozum to umiejętność rezygnowania z wiedzy. Mądrość Mądrość to umiejętność rezygnowania i rozumu. Modlitwa Przebacz mi, Boże, to, że nie wierzę w Ciebie. 30 Część II 31 ŻYĆ I FILOZOFOWAĆ O Rybaku i złotej rybce Zajmijmy się dwiema wersjami tej bajki: Grimmowską i Puszkinowską. Jest sporo innych wersji, przy czym niekoniecznie musi to być złota rybka (na przykład: biedak dostaje się po łodydze rośliny do nieba i dowiaduje się, że trzy jego życzenia będą spełnione) Większość zbiorów odnotowuje tę bajkę i jej wiele wariantów, w których najczęściej jednak mówi się o trzech życzeniach, które ryba (ewentualnie inny mistyczny sprawca) ma spełnić. Wersja „trzech życzeń” jest osobnym tematem w sferze wyobrażeń i tu nie będziemy się nim zajmowali. Wystarczą na razie mistrzowskie układy braci Grimmów i A. S. Puszkina. W obu tych wersjach nie ma trzech życzeń, jest natomiast eskalacja żądań stawianych przez żonę rybaka: koryto, pasza do koryta, dwór, cesarstwo, wszechwładanie. Przyjmijmy kilka wykładni tej bajki. Wymowa moralizatorska Kto się wywyższa pod stan, naraża się na ośmieszenie ze strony wszystkich, także losu. Jest to inna wersja moralitetu „z chłopa król” i ilustracja biblijnego hasła „Kto się wywyższa, będzie poniżony”. Wymowa oniryczna (rekompensacyjna) Zdarzeniowość bajki zamknięta jest w kole: ubóstwo jako stan wyjściowy – złowienie złotej rybki – eskalacja żądań – powrót do stanu wyjściowego. Złowienie cudownej złotej rybki jest marzeniem, które może pozwolić na każde uformowanie rzeczywistości i rekompensowanie jej niewygód. Ostatecznie nic się nie zmienia i okazuje się, że realizacja życzeń była taką samą ułudą jak istnienie złotej rybki. Rybak – tego dnia, kiedy złowił złotą rybkę, wielokrotnie zarzucał sieć i wyciągał ją pustą. Jeżeli się nie może złapać żadnej ryby, wtedy łapie się złotą. Wymowa gnostyczna Wyobraźmy sobie eskalację życzeń żony rybaka. Czego mogłaby ona jeszcze chcieć, co mógłby podpowiedzieć jej rozum? Mogłaby zrezygnować ze swych żądań, mogłaby poprosić o samounicestwienie, mogłaby prosić o dary dla Innych, ale mogłaby ciągle prosić o jeszcze. I tu zaczyna się problem, bo żona rybaka dochodzi do stanu, w którym nie wie, czego ma chcieć. Chce od życia wszystkiego, żeby się ono jej oddało, ale zostaje jej już sama chęć, rozum nie podsuwa żadnych form, żadnych pięknych opowieści. Kiedy mówi, że chce panować nad swym życiem, że chce być Bogiem, wtedy przyznaje, że doszła do granic Nieskończoności. Jej rozum, jej możliwości poznawcze są skończone i teraz wymyśla już tylko formuły samogenerujące się, w rodzaju „Niech będzie Wszystko”. Bo czym może jeszcze chcieć być żona rybaka, kiedy już będzie miała złotą rybkę na swoich usługach, kiedy zostanie Bogiem? Skończoność życzeń-poznania żony rybaka polega na tym, że dochodzi do granic Nieskończoności i dalej już nie sięga. Już od momentu wyjścia jest nieskończona. Jest nieskończona w swojej skończoności. Trwa tak po dziś dzień. Mogłaby prosić o wyzwolenie z tej sytuacji niemożności, ale to już nie jest epistemologia, to byłaby prośba o zbawienie, a tego życzenia żona rybaka nie wypowiedziała. Wymowa filozoficzna Ostatnie życzenie jest chęcią odebrania rybce jej cudownej, donatorskiej mocy. Żona rybaka nie chce się już zdawać na szczęście, na łaską losu, na uśmiech fortuny, lecz chce być panią swego losu i swego życia. Chce zawładnąć swoim życiem. Jak Makbet, który zabija Duncana, mimo iż wie, że korona będzie do niego należała i bez tego morderstwa. Jak Parys, który porywa Helenę, mimo iż 32 wie, że i tak ją, z pomocą boską, posiądzie. Jak Edyp w końcu, który znając rozwiązanie zagadki życia stara się w nim znaleźć coś innego. „.e xo.y .... .o..o. .ap..e., .o.y .... ..a....e. .opco., ..o.. .... ..e . O. ...e-.ope, ..o.. c.y...a ..e p...a .o.o.a. . ...a . . .e.. .a .oc...ax”. Interesująca w tej Puszkinowskiej wersji jest postawa ryby, która, złapana w sieć, obiecywała za swe uwolnienie spełnienie wszystkiego, „co tylko się zechce”. „O..yc.. .., c.ap.e, .e.. . .ope, .opo.o. .a ce.. .a. o..y.: O..y...c. .e. .o...o .o.e.ae..”. Niesympatyczna jednak jest postawa ryby, która, usłyszawszy ostatnie życzenie żony rybaka, odwołuje wszystkie poprzednie, tak że rybak pozostaje takim samym biedakiem jakim był przed niezwykłym połowem. Zrozumiałe, że rybka nie odda swej wolności, nie będzie na posługach żony rybaka, ale wcześniej nie zastrzegła tego w kontrakcie, który wyraźnie, jej woli, brzmiał: „o..y- ...c. .e. .o...o .o.e.ae..”. Złota rybka nie była zwykłą istotą, miała moc spełnienia marzeń, ale nie przewidziała zachłanności człowieka. Złota rybka nie jest Bogiem, bo nie przewidziała, że człowiek będzie chciał ją sobie podporządkować. (Albo jest jakimś mniejszym bogiem). No, a poza tym dała się złapać i jej los spoczywał w rękach dobrotliwego rybaka. Ale złota rybka może oznaczać naturę, która jest w stanie ofiarować człowiekowi wszystko, oprócz władzy nad nią. Kiedy człowiek tej władzy zażąda, opuści go, odwróci się od niego. Byłaby to zatem wymowa ekologiczna bajki. W wersji Grimmów rybka nie obiecywała spełnienia jakichkolwiek życzeń. Nie wypowiedziała formuły: „Wypuść mnie, a spełnię twoje życzenia”. Rybak wypuści ją z dobroci serca, bo mówiła ludzkim głosem (to też jest u Puszkina), a potem przywoływał ją wbrew sobie na rozkaz żony. Także w tej wersji przedstawiona jest eskalacja żądań skierowanych do złotej rybki: żona rybaka najpierw chce mieć ładny dom, potem zamek, następnie chce być królem, cesarzem, papieżem i w końcu Bugiem. Żąda rzeczy niemożliwych, a te spełniają się, jak spełniają się wszystkie marzenia w chwili, gdy powstają (kiedy rybak przedstawiał rybce kolejne życzenia żony, słyszał w odpowiedzi: „Idź do niej. Już to jest”. (Geh nur hin. Sie ist es schon). Bajka ta, do momentu realizacji życzenia bycia papieżem, poddaje się interpretacji – nazwijmy ją – poetyckiej. Marzenie nie potrzebuje spełnienia, bo jego wartość jest moc kreatywna: pełnia się ono w chwili powstania. W marzeniu, oczywiście, możliwe jest wszystko, co jest niemożliwe w realnym świecie ludzkim (kobieta królem, cesarzem, zamężna kobieta papieżem). Jest to jakby próba wyobraźni i jej potencji. Można się wyobrazić papieżem, bo to stanowisko, jakkolwiek najwyższe i opatrzone sacrum, jest tworem ludzkiej myśli. Nie można się wyobrazić Bogiem, bo Bóg to jest to, co przekracza ludzką myśl, odczucia działania. Bo wtedy wyobraźnia otrze się o podstawowe pytania o początek, kres i sens. Odpowiedź na te pytania to odpowiedź na pytanie o Boga. To jest wykładnia agnostyczna bajki: człowiek nie może poznać Boga, nie może nawet Go sobie wyobrazić. Ale obok tej wykładni znajduje się inna, nazwijmy ją „konfucjańska”. Przypomnijmy zakończenie wersji Grimmowskiej: „No, a czegóż ona teraz chce? – zapytała rybka. - Ach – jęknął rybak – chce być samym Panem Bogiem. - Idź do niej – rzekła rybka – siedzi już z powrotem w starej lepiance. I oboje mieszkają tam jeszcze po dziś dzień”. (Geh nur hin, sie sitzt schon wieder in ihrer alten Kate. Und da sitzen sie noch bis heute und auf diesen Tag). Marzenie o byciu Bogiem spełnia się w byciu człowiekiem. Nie wiemy, co się kryje za otatnim życzeniem żony rybaka: czy zostało no spełnione, czy też chciwa życia kobieta została ukarana karą, która przypomina los Ahasvera, Syzyfa i tej niepokornej i bardzo ludzkiej żony Lota. 33 Tu panowie przyjrzyjmy się postawie ryby, która okrywa tajemnicą to, co zawsze było dla człowieka tajemnicą, a mianowicie pewność co do Boskiej Egzystencji. Gdyby po ostatnim życzeniu powiedziała rybakowi jak poprzednio: „Idź do domu. To już jest”. Gdyby się rozzłościła i ukarała człowieka za jego pychę jakąś apokaliptyczną katastrofą, wtedy byłoby wiadomo: Bóg jest, tylko nie wiemy jaki, miłosierny czy srogi, pobłażliwy czy karzący. Życie polegałoby na ułożeniu dobrych z Nim stosunków, na „dogadaniu się”. Ale ryba kryje całą sprawę, tak jakby nie dała się przechytrzyć, jakby mówiła: ja spełnię to absolutne życzenie, a wy się dowiecie. Tak się nie stanie. Wy sami musicie odpowiedzieć sobie na to pytanie. Wasze życie zależy od tego, jak sobie odpowiecie na pytanie o Boską Egzystencję. Boska Egzystencja to wasza sprawa, wasz problem i wasze pytanie. Nie Boga, bo ten najprawdopodobniej nie stawia pytań, nie ma wątpliwości, nie ma problemów ani egzystencjalnych, ani teologicznych, ani epistemologicznych, ani ontologicznych. (Czy to dlatego, że Go nie ma, czy też dlatego, że jest Bogiem). Wykładnia konfucjańska to stwierdzenie: jesteś, kim jesteś i to jest cała boskość. Boskość zawiera się w samym fakcie istnienia. Rybak i jego żona dostąpili boskości, której atrybutem może być nieskończoność („oboje mieszkają tam jeszcze po dziś dzień”). W tym ostatnim (i ostatecznym) stwierdzeniu kryje się jednakże i ludzka perspektywa nieskończoności losu Ahasvera. Ahasverus nie uznał Boga i tym samym, jako ateista, chciał się z Nim zrównać, bądź też Go zastąpić. Kara, jaką otrzymał – życie wieczne – jest karą, która za życia wydaje się najodleglejszym marzeniem, życzeniem, które jako jedyne nigdy nie będzie się mogło spełnić. Kara jest zaiste boska; jej wymiar sięga szczęścia absolutnego. Tu jest odpowiedź na pytanie, jak możliwy jest Bóg miłosierny i karzący jednocześnie (simul iustus et malus). Chcesz być Bogiem? Już jesteś. Wystarczy, że stworzyłeś tę perspektywę swoim życzeniem, swoją myślą. Bądź. Fiat. Trwaj w istnieniu. Na razie na zawsze. Czy to złośliwość boska, czy też ciągle ludzka eschatologia? Czy los rybaka i jego żony spełnia się w tej niezrozumiałej apoteozie? Nie wiemy, bo nie możemy wiedzieć, czy usatysfakcjonowało ich to „spełnienie” ostatniego życzenia. Niewątpliwie ma ono wymiar teofaniczny, którego brak w przypadku doświadczenia egzystencjalnego Edypa, Parysa, Makbeta. Ci herosi egzystencji chcieli ubóstwić swe człowieczeństwo. Znali wyrocznię, wiedzieli, co ich czeka, kim są i kim będą i nie chcieli zgodzić się na ten dar, na ów boski potlacz. Chcieli sami sobie wziąć swoje życie, jakkolwiek mogłoby ono być takie samo, jak to zostało przepowiedziane i darowane. Chcieli wyprzedzić Przeznaczenie. Żona rybaka i jej życzenia to nie jest przejaw ludzkiej pychy, ale ciekawość, chciwość i chęć posiadania. Niby to samo, a jednak co innego .Rybak to Philosophus naturalis, to Sokrates, a jego żona do życie, to Xantypa. Rybak to człowiek, któremu ofiarowany zosta dar najcenniejszy: istnienie. Teraz jego żona – chęć życia w każdym wymiarze – żąda od dawczyni życia, złotej rybki, spełnienia marzeń. Odpowiedź na problemat „żyć i filozofować” w bajce o rybaku i jego żonie jest niepochlebna dla filozofa. Rybak-filozof nie robi nic (poza nieśmiałymi próbami werbalnego protestu), aby sprzeciwić się żądaniom żony. Jest jej posłuszny wbrew sobie samemu. Wyraźnie dystansuje się od niej i jej życzeń, co uwidacznia się w magicznej formule, którą wypowiada, aby przywołać zaklętego w postać złotej rybki księcia: „Manntje, Manntje, Timpe Te, Buttje, Buttje ind der See, meine Frau, die Ilsebill, will nicht so, wie ich wohl will”. W skardze ostatniego wersu pobrzmiewa echo wyrazu nietożsamości z formuły „to be thus in nothing”. Filozof poddaje się życiu, sekaturom Xantypy, i tym samym staje się jej wspólnikiem. Jest w pewnym rozumieniu postacią tragiczną, jako ten, który znajduje sią w podwójnej sytuacji: sympatii dla złotej rybki i podległości żonie; mógłby wybrać jedną z możliwości i albo prezentowałby się jako mąż swojej żony, chciwy i zdecydowany zwolennik egzystencji, albo też wybrałby samotne wypłynięcie w morze. Biedny człowieku-filozofie – tu daje się słyszeć olbrzymi, home- 34 rycki śmiech z ciebie: twoje pretensje do bycia „w porządku”, do „dogadania się” z Bogiem są śmiesznie mizerne. Jesteś mężem Xantypy, składasz życzenia złotej rybce, chcesz istnieć lepiej, mądrzej, silniej, zdrowiej, bogaciej, piękniej, niż jest ci to dane. Nie wystarczą ci możliwości, marzenia, poezja, filozofia i konstatacja „jestem który jestem” – jedyne tautologiczne miano boskości, jakie zostało przekazane do wiadomości człowieka. Zgódź się na swoje istnienie, na istnienie wszystkiego i pokochaj to wszystko. Zgódź się na powszedniość życia, które uosabia żona z jej natrętnością bycia, pretensji, skarg, zmartwień i żądań. Zgódź się na Xantypę i pokochaj ją. Filozofie, przyjmij życie. Albo wypłyń w morze i nie wracaj, rybaku. Twoja skarga, że Xantypa chce tego, czego ty nie chcesz, jest twoim głównym problemem. Nie odważysz się wprost wypowiedzieć tego, że chciałbyś być Bogiem, albo też chciałbyś, żeby Boga nie było. Bo wiesz dobrze, że chcieć być Bogiem to to samo, co chcieć, żeby Boga nie było. Tu się twoje myślenie wyczerpuje. Z tą skargą istnienie twoje będzie trwało po dziś dzień. O filozofie i dżinnie Bajka o Rybaku i złotej rybce ma wiele wariantów, odmian i wersji, w których dominantą jest temat cudownej dostawy – potlaczu (na przykład: „Stoliczku nakryj się”). Trudno nawet twierdzić, że mogłaby ona stanowić wersją modelową, to znaczy taką, w której inne warianty znajdują swe potwierdzenie i odbicie. Wydaje się, że znacznie bogatszą odmianą tego tematu są dwa utwory z „Księgi tysiąca i jednej nocy”, zatytułowane „Opowieść o kupcu i dżinnie” oraz „Opowieść o rybaku i dżinnie”. (Grimmowie także zanotowali bajkę „Duch w butelce”, ale jest to, w porównaniu z arabskim odpowiednikiem, wersja bardzo uboga i wyraźnie epigońska.) Koncepcja egzystencji W obu bajkach z „Księgi tysiąca i jednej nocy” zaprezentowana jest koncepcja egzystencji zdecydowanie różna od tej, jaką spotykamy w bajce o „Rybaku i złotej rybce”. Można mówić o inwariantywności motywu, jeżeli już nie o jego negatywnej wersji. W opowieści o Kupcu i dżinnie ten ostatni pojawia się przed nieświadomym wyrządzonego przez siebie zła Kupcem i oznajmia mu, że go zabije. Kupcowi udaje się odwlec wykonanie wyroku o jeden dzień, który ma poświęcić na załatwianie swoich spraw. W tym czasie spotyka trzech starców, którzy, przejęci jego historią, obiecują wstawić się za nim z dżinna, i rzeczywiście to robią. Wzbudzają u olbrzyma zainteresowanie swymi opowieściami, za które każą sobie płacić po jednej trzeciej krwi Kupca i ostatecznie wykupują go od niechybnej śmierci. Innymi słowy: Kupiec targuje się o życie i trzej starcy wyjednują mu po kolei: młodość, dojrzałość i starość. Sprytny Kupiec-filozof dokonał dobrego targu. Dżinn to nie jest złota rybka, która daje, lecz jest tym, który zabiera. Życie to jest umiejętność uchylania się od wyroku śmierci, jaki otrzymał każdy kupiec, który spotkał się z dżinnem. Targuj się dobrze, filozofie, to otrzymasz dobry towar. Wspaniałym kupcem była sama Szecherezada, która przed każdą kolejną z tysiąca i jednej nocy wykupywała się od wyroku śmierci pięknym opowiadaniem. Wiedziała ona dobrze, że życie to opowieść. Każdego dnia ją snujemy, nie zawsze jednak są to równie piękne opowieści. Najczęściej zresztą są bardzo nudne. Opowiadaj pięknie, Szecherezado, tak jak żyjesz pięknie i szczęśliwie. Opowiadaj pięknie i pamiętaj, że każda noc może być ostatnią. „«O siostro moja, jakże piękna i miła jest twoja opowieść, ileż w niej rozkoszy i słodyczy!» – Daleko jej do tego, co wam opowiem następnej nocy, jeśli będę żyła i król mnie oszczędzi”. Jakże piękny jest przeżyty kolejny dzień życia. Za piękną opowieść piękna upojna noc rozkoszy i szczęścia. Ale piękniejsza jest jeszcze nadzieja na opowieść dnia następnego, jeżeli nie znudzimy się Kalifowi i nie skazimy złem. Cała sztuka życia według mądrości zawartej w arabskich księgach polega na umiejętności ratowania swego życia, na które dżinn wydał już wyrok („Dekameron”, „Proces” – to europejskie wersje tej koncepcji życia). Im piękniejszą opowieść, Szecherezado, uło- 35 żysz, tym szczęśliwsza i bardziej upojna będzie noc. Im lepiej się będziesz targował, kupczefilozofie, tym lepszy otrzymasz towar. Życie i jego forma W opowieści o „Rybaku i dżinnie” rybak cztery razy zarzucał sieć. Za plierwszym razem wyciągnął zdechłego osła, za drugim wielki garnek pełen piachu i mułu, za trzecim razem złowił skorupy naczyń i dzbanów. To mogły być jedyne skutki połowu rybaka-filozofa, ale on umiał także się modlić: „Boże, ty wiesz, że zarzucam sieć tylko cztery razy, a oto trzykrotnie już ją zarzucałem!” Rybak-filozof nie dowiedział się, czy to dzięki modlitwie, czy też dzięki przypadkowi udało mu się za czwartym razem wyciągnąć dziwny dzban-butelkę z żółtej miedzi, zaciśnięty tajemniczą pieczęcią, wart – jak przypuszczał – na pewno dziesięć tysięcy denarów. Nie znał na razie zawartości tego pojemnika, ale cieszył się na tę niespodziankę. Kiedy otworzył zapieczętowaną butelkę, okazało się, że jest to właściwy dar losu – potężny dżinn-życie. Już się od niego tak łatwo rybak-filozof nie uwolni, tym bardziej że dżinn od razu zagroził mu śmiercią. Powiedzaił mu: Umrzesz. Nic ci nie dam, tylko śmierć. Ostatecznie możesz wybrać, w jaki sposób chcesz umrzeć. Wspaniałomyślnie ofiarowuję ci Freiheit zum Tode. Ale jeżeli nie chcesz wybierać, to ja i tak wyrok wykonam. Rybak- filozof nie mógł zrozumieć tego okrutnika, którego przecież ożywił. To dzięki temu, że on jest, mógł zaistnieć dżinn. I teraz niewdzięcznik chce go zabijać, swego dobroczyńcę. Za co? „Przebywałem tam – wyja.niał ifrit – przez sto lat, mówiąc sobie w duchu: «Każdego, kto by mnie uwolnił, uczynię na wieki bogatym». Sto lat minęło, a nikt mnie nie wyzwolił. Gdy wkroczyłem w drugie stulecie, mówiłem: «Każdemu, ktokolwiek mnie uwolni, odkryję skarby ziemskie», lecz nikt mnie nie wyzwolił. W ciągu czterystu następnych lat mówiłem: «Każdemu, ktokolwiek mnie uwolni, spełnię trzy życzenia», ale nikt mnie nie uwolnił. Rozgniewałem się wtedy wielce i powiedziałem sobie: «Każdego, kto mnie uwolni teraz, zabiję, pozwalając mu jedynie na wybór śmierci»”. Jednak nie najwięcej szczęścia miał rybak. Mógł trafić na wcześniejszy okres, jakiś wiek złoty, no chociażby srebrny. Ale trzeba było jakoś wybrnąć z tej sytuacji, w której postawił to ten wyzwoleniec. Najpierw zaczął przemawiać mu do sumienia: ja cię uratowałem, a tyś taki niewdzięczny. Oszczędź mnie za to, że nic ci nie zrobiłem. Oszczędź mnie dlatego, że żyję. Ja żyję, więc muszę żyć. Ta argumentacja nie przekona dżinna, trzeba było użyć chytrości rozumu. To znaczy, wiele rozumu tu nie było trzeba, chwyt był dziecinnie prosty, to dżinn okazał się tak naiwny i nieinteligentny, że długo jeszcze ludzie będą śmiali się z jego prostoty, stawiając go za wzór życia wszystkich oszukanych i mówiąc o nich, że „dali się nabrać w butelkę”. Koncepcja teogoniczno-gnostyczna Ifrit mówił o sobie: „Wiedz, że należałem do dżinnów odszczepieńców i że zbuntowałem się lprzeciwko Sulejmanowi. [...] zażądał, bym przysiągł mu posłuszeństwo. Gdy odmówiłem, wyszukał ten dzban i zamknął mnie w jego wnętrzu, opatrując szyjkę ołowianą pieczęcią, na której wyryte było imię Najwyższego”. Zbudowany gigant, Satan-przeciwnik. Dia-bolic – odszczepieniec. Nie mówi człowiekowi, dlaczego zbuntował się przeciwko swemu władcy i można się domyślać, że to czego ten naiwny duch nie mówi, ukrywa. On się, wraz z Sammaelem, sprzeciwił stworzeniu Adama. Nie chciał się dzielić swoją istotą z jakimś dziwnym stworem, który stale będzie próbował go przechytrzyć, zawładnąć nim, a w dodatku będzie się starał wkraść w łaski Najwyższego. Pamięć tych protestów zachował jeszcze Psalmista, kiedy pisał: „Czymże jest człowiek, że o nim pamiętasz, czym syn człowieczy, że o niego się troszczysz?” Zastępy zbuntowanych aniołów przegrały. Pan i Jego wierni serafini z Michałem na czele strącili je na ziemię, a te musiały się tu ukryć, stając się duchami wód, lasów, gór i domów. Grimmowie przekazali, że dżinn ukryty był w korzeniach drzewa, które chciał zrąbać syn drwala. Zaraz po tym upadku aniołów dołączył do nich Adam, którego spotkała podobna kara za nieposłuszeństwo. Długo czekał na niego dżinn, najpierw, przerażony swoim uwięzieniem, gotów był zapomnieć mu wszystko i obdarowałby go złotymi górami, a potem wściekłość zaczęła wzrastać, kto wie, może za jakiś czas znów byłby przychylny, 36 byłby jak złota rybka, ale teraz doczekał się chwili zemsty. W końcu on, dżinn-życie, przez człowieka został skazany na tę formę egzystnecji. Przedtem był całkowicie wolny. Bóg zostawił rybaka na chwilę, pozostawił go samemu sobie, a zatem teraz jest odpowiedni moment. Jeżeli tylko nadarzy się okazja, jeżeli tylko chociaż na moment człowiek da szansę dżinnowi-życiu, to ten natychmiast obdarzy go śmiercią. Chyba że chytry człowiek zacznie snuć piękne opowieści, to może jakoś odwlec wykonanie wyroku. Tych opowieści, historii dżinn bardzo lubi słuchać, bo właściwie to one są o nim, nie o tej marnej glinie – człowieku. Prawda, że je pięknie umie tworzyć, ale to wszystko na chwałę jego, dżinna-życia. Marność nad marnościami Rybak zarzuca sieci i wyciąga nie to, czego potrzebuje i pragnie. Jest bardziej nieszczęśliwy od Syzyfa, który wiedział, czego się ma trzymać; stale przecież będzie wpychał ten głaz życia na szczyt Olimpu. A Rybak ma niewiele czasu, ot, tyle, aby zarzucić kilka razy sieć. Nie pragnie złotej rybki. Nie chce coraz więcej. Wręcz przeciwnie – jest skromny. Za każdym razem, kiedy mu się nie udało, pomniejsza swoje pragnienia, mówi cicho do siebie: żeby chociaż ten garnek z mułem i piachem, żeby chociaż te rozbite skorupy. Łowi, a więc musi coś złowić. Żyje, to chociaż jeszcze trochę, ale chce żyć. Powtarza słowa poety: „O losie dręczycielski, ustąp, A jeśli nie, to chociaż – zmniejsz się. Nie jest mi widać dane szczęście, I mimo trudów sieć mam pustą. Wyszedłem chleba szukać ninie, Lecz oto los mi chleb odebrał. Iluż to głupcom światła nie brak, A iluż mędrców w mroku ginie!” Biedny rybak-filozof. Chciałby chociaż ostać przy swojej sieci-rozumie, ale doświadcza, jaki to marny dar. Łowi łzę swoją, chociaż na chwilę. Makbet Dramat Makbeta to dramat i doświadczenie tego, który poznał przepowiednię swego losu – oprócz innych wiadomości, dowiedział się o tej najważniejszej: nie umrze. Była to nieśmiertelność obłożona jakimiś tajemniczymi warunkami, ale można to było traktować co najmniej jako długie życie, nieporównanie dłuższe od tego, które jest udziałem zwykłych śmiertelników. Poniekąd Makbet dowiedział się także, kiedy umrze, to znaczy, jakie znaki tę śmierć poprzedzą. To też jest informacja, jakiej zwykli śmiertelnicy nie uzyskują, na ogół odczytując znaki śmierci post factum mortis. Makbet uwierzył w swoją nieśmiertelność i zechciał ją sprawdzić. Teraz może już być panem siebie. Tego warunku brakowało człowiekowi do pełni działania. Tego zawsze zazdrościł Bogu. Od spełnienia tego warunku zacznie się właściwa ontologia Makbeta – człowieka, który zechciał być nieśmiertelny. Ontologia Makbeta, jego „być albo nie być” to inaczej wiara w nieśmiertelność, albo raczej niewiara w śmiertelnośńć (no, bo jest trochę niepokoju, no, bo te dziwne warunki). Makbet staje się odwrotnością Boga, to znaczy negatywnym wariantem ludzkich wyobrażeń o Bogu. Makbetczłowiek jest karykaturą swojej wyobraźni. Sam się określa jako ten, który nie jest, a zadaniem dla siebie czyni stanie się tym, który jest. „To be thus in nothing; but to be safely thus”. Jest to chęć odniesienia do siebie boskiej wizytówki tożsamości „Ego sum qui sum”. Wszystkie inne wypowiedzi człowieka nie czynią go niczym – czynią go niczym. To be thus is nothing. Dopiero całość (to 37 be safely), czyli samowypowiedź, która ogarniałaby także refleksję nad sobą samą pozwoli doświadczyć (chociaż nie możemy o tym wiedzieć) tożsamości, której zazdrościmy Bogu. Makbet – heros egzystencji, chce wierzyć, że natura nie postąpi wbrew sobie (las doń nie przyjdzie) i nie zabierze życia, bo przecież nim obdarzyła. Wielki Nienarodzony może i ma prawo zabrać życie, ale sam najpierw musi je mieć. Tu nie ma złośliwości natury, jakkolwiek człowiek jest ośmieszony w swoich mniemaniach, ambicjach i w działaniu. Rzeczywiście, natura nie postąpi wbrew sobie i upomni się o to, co dała; przyjdzie w postaci lasu do człowieka. Sprawa z Wielkim Nienarodzonym okazała się ludzka – to tylko Makbet tłumaczył usłyszaną przepowiednię tak, jak chciał, bez pokory, bez zgody na swą znikomość (scil. śmiertelność) widzieć chciał w Wielkim Nienarodzonym Zbawicielu (tu także pasuje owo „to be safely thus”), nie zaś Wielkiego Sprawcę, który daje i odbiera. Wielki Nienarodzony był dla Makbeta Zbawicielem, dopóki Go nie było. Nieistnienie Wielkiego Nienarodzonego było dla Makbeta gwarancją trwania. Makbet był upojony sukcesami, był w połowie drogi, chciał żyć, bo sądził, że mu się to należy za to, że jest, jaki jest, i dlatego powinien trwać. Jego mniemanie o wyjątkowości własnego istnienia nie pozwalało mu dopuszczać do siebie myśli o śmierci. Utwierdza go w tym mniemaniu jego żona – chęć i niecierpliwość sławy, władzy, panowania – obiektywizacja egzystencji. Podszeptuje mu, że to inni są śmiertelni, nie on. „Natura dała im życie w dzierżawę/A nie na wieczność”. Makbet chętnie przyjmuje te podszepty życia-żony. Mówi: „Prawda, są śmiertelni. Więc bądź wesoła”. Ciesz się życie sobą, bo to inni są śmiertelni. Baw się sobą uznając, żeś nieśmiertelne, no, bo sam fakt, że jesteś, jest zaprzeczeniem śmierci. To inni umierają, nie ja. Owo „Prawda, są śmiertelni. Więc bądź wesoła” mówi sobie każdy Makbet. Makbet szuka potwierdzenia swojej nieśmiertelności i znajduje je w śmierci innych. Zabija wszystkich systematycznie, bez nienawiści, dlatego że są śmiertelni, i w ten sposób potwierdzają swoją nieśmiertelność. „Póki widzę tu żywych – ich będę zabijać”. Ten „nieśmiertelny” buduje swoją nieśmiertelność poprzez śmierć innych. To inni umierają, nie ja. Śmierć dotyczy innych, nie mnie. Tak się łudzi każdy Makbet, dopóki las nie przyjdzie do niego i Wielki Nienarodzony się oń nie upomni. Każdy Makbet mówi sobie: żyję, a więc muszę żyć. Tak myśląc wielu Makbetów uwalnia się od odpowiedzialności. Ponieważ żyję i muszę żyć, to mogę czynić wszystko, mogę znieść każdą odpowiedzialność, nawet za czyn najbardziej, w rozumieniu śmiertelnych, okrutny i niesprawiedliwy. „Już zapomniałem, jak smakuje strach”. Wszystko mi wolno, bo żyję. Życie-lady Makbet, ta okrutna kobieta, wyzywa, prowokuje, powołuje się na honor, męskość, ambicję – walczy nie fair, bo taka jest, bo walczy o życie, o siebie. Jest, jaka jest. Jak jej odmówić, skoro sama wkłada sztylet do ręki. Makbet może by i nie zabił, może czekałby spokojnie, aż się Przeznaczenie wypełni, ale Makbet wierzy żonie-życiu i jej namowom. Bierze sam, co mu się należy. Nie chce przyjąć ludzkiej negatywności, bardzo nie chce być jak ci wszyscy, do których odnosi się owo „to be thus in nothing”. Parys W przypadku Parysa dwie sprawy są istotne: podobna jak w życiu Edypa i wielu innych przepowiedniach losu oraz sąd, którego dokonał wybierając najpiękniejszą z bogiń. Ta przepowiednia losu wróżyła miastu zagładę i rodzice zdecydowali się, dla ocalenia miasta, poświęcić syna. Zechcieli odwrócić jego los i tym samym los miasta. Ale jak można odwrócić coś, o czym wiedzę już mamy? To jest próba zmiany tego, bo było. To jest walka z Nieodwracalnym. Priam chciał odsunąć zagładę swych poddanych i poświęcił syna. Od tego czasu będzie co roku uroczyście obchodził święto tej ofiary, w przekonaniu, że ofiarnik nie żyje. Ale Parys zjawił się w Troi właśnie w dniu święta swojego ofiarowania i zwyciężył we wszystkich konkurencjach, stając w szranki ze swymi braćmi. Jego publiczne wystąpienie przyczyniło się do rozpoznania go; Parys narodził się ponow- 38 nie, zyskał tożsamość, narodził się dla świata. Parys – jego powtórne narodziny, jego powtórne przejście na świat czym będzie? Czy zagładą dla tego świata, czy zbawieniem? Filozof-pasterz może to rozstrzygnąć: zostać w swojej bukolicznej, pełnej nieświadomości Arkadii czy narodzić się dla pełnego wiedzy o sobie świata. Jest jednak coś w tym świecie, co nie pozwala zostać w słodkiej Arkadii. Wybiera więc świat – Helenę-życie. Teraz pozostało już tylko wyczekać do momentu, aż się okaże, czy przepowiednia była fałszywa, czy prawdziwa. Sam Parys najmniej troszczył się o przepowiednię – on istniał i chciał żyć w świecie realnym, nie przejmując się tym, jakie to skutki temu światu przyniesie. Nic go już nie obchodzi dramat rodziców, którzy byli mniej zdecydowani niż Abraham na górze Moria. Jeżeli już dostał życie, to musi żyć. Nie chce jakiejś nierealnej egzystencji w świecie, którą powołują coroczne funeralia, nie chce żony nimfy, bo to nie jest życie dla człowieka z krwi z kości. Nie chce nawet swoim istnieniem dla świata być poprzez to jego zbawcą. Zyskał imię Aleksandra – obrońcy ludzi, ale to imię jest imieniem tego, którego nie ma. To be thus is nothing. Aleksander chce być Parysem, i taką szansę otrzymuje. Boginie pytają go, która z nich jest najpiękniejsza i próbują go przekupić, podsuwając łakome kąski. Właściwie to żaden obiektywny wybór – zwykły handel: coś za coś. Te pierwsze wybory Miss Universum mogły być dla Aleksandra-pasterze tym, czym dla rybaka było złowienie złotej rybki. Boginie obiecywały przecież to, co każdy w swych marzeniach chciałby mieć: władzę, bogactwo, mądrość, siłę i w końcu miłość najpiękniejszej ziemianki. Możesz się na coś zdecydować, tu nie ma takiej perfidii, jaką oznaczała się złota rybka. Ale możesz wybrać tylko jedną rzecz. Żadnej eskalacji żądań. Perfidia jednak była taka sama. Parys otrzymał obietnicą posiadania pięknej żony i jej miłości. Żona-piękne życie – jak mógł nie odrzucić kija pasterskiego skromny Aleksander. Chciał uciec od tego sądu, nie chciał wybierać, bo wybierać, i to jeszcze wśród bogów, to znaczy być skazanym na człowieczeństwo. Bał się tego wejścia w życie. Może by pozostać Aleksandrem – zbawcą Ilionu. Kimś, kto podobny jest do Wielkiego Nienarodzonego. Kimś, kto oddał swoje życie za innych. Parys otrzymał szansę bycia Zbawicielem poprzez rezygnację z życia. Ta wcześniejsza decyzja Priama i Hekabe była dramatem rodziców i rodzeństwa, nie jego. On teraz sam musi podjąć tę decyzję: czy akceptuje siebie jako Aleksandra, jako zbawcę Troi za cenę swego życia, czy też weźmie ten tajemniczy dar – życie, wraz z odpowiedzialnością, jaką chytrzy bogowie nań zrzucą. Czy pozostanie pasterzem-filozofem, czy otworzy tajemniczą butelkę, w której zamknięte jest życie. Ale takie nagrody... W końcu narodził się, żyje, więc musi żyć. A czemu by nie najlepiej, skoro sami bogowie dali talent zalotnika? Mógł wziąć geniusz mądrości, mógł wziąć talent dowódcy – nie ma to większego znaczenia, bo cokolwiek by wziął, wziąłby życie. A to najwyraźniej się obiektywizuje pod postacią pięknej żony. Biorąc Helenę staje się zbawcą Grecji. Wybierając sobie swój los Parysa, zamyka się Aleksander przez innymi możliwościami, które mogły napełnić treścią jego życie. Mówi o tym wyraźnie, ustami Heleny, Eurypides w tragedii „Trojanki”: „Miał Aleksander sądzić trzy boginie – I Pallas w zamian chciała mu darować Podbicie Grecji na czele wojsk Frygów. Hera przyrzekła mu, że będzie rządził Krajami Azji i Europy, jeśli Jej racje w sporze przyzna Aleksander. Kypris mu swoją urodę zachwala I dać przyrzekła, jeżeli pięknością Zwycięży tamte. I popatrz na skutki – Zwycięża Kypris boginie – tak mój ślub Zbawił Helladę. [...] Aleksander staje się zbawcą Hellady, wybierając sobie los i tym samym odrzucając inne możliwości. Nie mógł być tym, kim nie był. Człowiekowi jest dany tylko jeden los i wybiera go spośród 39 innych, także wspaniałych możliwości, tworząc swym wyborem historię świata, który zaistniał, i nie dopuszczając tym samym do tego, aby było inaczej. Tu zaczyna się ludzki dramat Parysa: czemu nie czekał na piękną Obiecaną, ale sam ją podstępem zdobył i uwiódł do Troi? Gdyby zechciał przyjąć postawę mędrca-stoika i czekał na obiecaną mu przynależność, to sprawdziłby uczciwość bogów. Może okazałoby się, że bogowie nie mogą tego załatwić, że znają ludzi i ich chciwość życia i wiedzą, że ludzie sami dopomną się o swoje. Tu też może się kryć ich perfidia. Parys nie mógł czekać, musiał sam wziąć Helenę, bo stała się ona dla niego życiem, a on musiał żyć. Nie chciał wrócić do swych owiec, nie chciał już być Aleksandrem- zbawicielem. Co mu z tego, że inni żyją, kiedy on nie ma swojego życia – Heleny. Skoro została mu obiecana, to ją sobie weźmie. Dla niego to jest to samo, co gdyby mu ją dano. Wszystko, co ci się należy, bierz. Wszystko, co ci życie daje, masz. Nie Parys jest odpowiedzialny za to, co się stanie. Nie on jest winny temu, że dostał życie. Nie wróci do błogostanu Arkadii, nie wróci do swojej pierwszej półboskiej żony Oljnone, która ten jego wybór życia będzie musiała przypłacić śmiercią. Ale ten dramat jest mniej ważny, bo dotyczy jakiejś nie-ludzkiej egzystencji. O tym nie możemy wiedzieć, chociaż miłość jest miłością. Boska Ojnone, kiedy dowiedziała się o śmierci swego Aleksandra, powiesiła się, ale ponieważ przykro o tym słyszeć, więc zostańmy przy innej wersji jej śmierci: rzuciła się na sto żałobny i spłonęła. Taka śmierć bardziej przystoi zakochanej w człowieku bogini. Jest piękniejsza niż śmierć tej strasznie, niemożliwie ludzkiej i śmiertelnie poważnej Antygony, no, a poza tym jest to przecież śmierć nimfy-bogini, która w zasadzie jest nieśmiertelna i jakoś sobie z tą śmiercią poradzi (tak się nam, ludziom, zdaje). Ostatecznie, cóż my możemy wiedzieć o dramatach i tragediach bogów, my, herosi egzystencji, którzy musimy żyć. A że „przy okazji” naszego bojowania podniebnego zginą jakieś nimfy lasów, rzek i źródeł... Łucznik Parys musi mieć swoje życie-Helenę, nawet za cenę śmierci bogów. Kierkegaard Duński samotnik dokonał dużego odkrycia: życie nie zależy od zjawisk, od percepowanych obrazów, wyobrażeń i postaci. O życiu nie decyduje to, co przychodzi z zewnątrz. Życie zależy od wnętrza, od postanowień jaźni. Byt to nie jest suma zjawisk, lecz ciągłe akty postanowień i wyborów. Słynny argument prawdziwości chrześcijaństwa, które musi być prawdziwe, ponieważ trwa siedemnaście wieków, nie jest żadnym argumentem. Każdy sam musi odkryć w sobie chrześcijanina, albo go zbudować w sobie, a nie liczyć na to, że jakieś gotowe wzorce instytucjonalne, jakieś tłumy, jacyś przodkowie stworzą mu gotowy model zbawienia, w który wystarczy się wpisać i regularnie wykonywać zewnętrzne gesty rytualne. Bał się skromny S?ren Aabye fizyczności Reginy, ponieważ ta, jako wyobrażona małżonka, była wizją Xantypy. Byłaby obiektywizacją najintymniejszej i najsubiektywniejszej przeżywanej miłości. Bał się, w rzeczy samej, Uwodziciel związać z Kordelią, którą rozkochał w sobie, bo wolał tę miłość przeżyć duchowo, niż instytucjonalizować ją i nadawać jej jakiś przedmiotowy status. Nie należy z ukochanej osoby czynić Xantypy, która w krótkim czasie zaneguje piękno, szczerość, głębię i autentyczność dotychczasowych uczuć. Zada im Kłam i stworzy sytuację, w której nie tylko zaczniemy wątpić w szczerość i autentyczność swoich wcześniejszych uczuć (scil. życia psychicznego), ale nawet odrzucimy je jako największy kłam świata. Pojmiemy, że autentyczne i szczere uczucia to głos kusiciela, który najpierw ukazuje nam najpiękniejsze wizje Dobra i Piękna, a później odkrywa nam co innego, mówiąc: patrz, jaki byłeś naiwny. Nie bądź dzieckiem; Dobro, Piękno i Miłość to mrzonki dobre dla tłumu, dla estetów i etyków. Realna jest Regina w kuchni. Wiesz co, Duńczyku, źle się dzieje w twoim zakłamanym państwie. Nie słuchaj urzędników, celników, faryzeuszy. Uwolnij się od tych, którzy gwałtem chcą cię ożenić. Uciekaj do Boga, sam sobie znajdź swoją drogę do Chrystusa. Ruszaj stąd, pókim dobry. Uciekaj stąd, ale to już... 40 Kartezjusz Zapytany o problem „żyć i filozofować” odpowiedziałeś, że należy sobie zastrzec „izdebkę za sklepem”. Zdawałeś sobie sprawę, że każdy system, ba myśl filozoficzna, nawet twoja, niewiele ma wspólnego z praxis życiową, z codziennością, z powszedniością, że trivia zweryfikują każdego filozofa i każą mu wstawać o piątej rano, żeby iść i dawać nauki kapryśnym snobom w rodzaju królowej Krystyny, z czego filozof nabawi się zapalenia płuc i umrze. Ot i pożytki płynące z uprawiania filozofii. Ja chcę cię jeszcze zapytać o tę izdebkę za sklepem. Jak to z tym jest? Rozum na sprzedaż., ego na sprzedaż, Bóg na sprzedaż, a co trzymasz w izdebce? Jak wygląda twoja izdebka, sklepikarzufilozofie? Chcesz tam schować sowje trivia, to, co się nie poddaje twojej filozofii, to, że nie zawsze myślisz, a więc co – czy wtedy nie jesteś? A kiedy kochasz, to powiesz „amo ergo sum”? A kiedy walczyłeś w armii Maurycego księcia Nassau, to mówiłeś „batuo ergo sum”? Jeżeli sobie coś, sklepikarzu- filozofie, śniłeś, to nie sprzedawałeś tego, reklamując „somnio ego sum”, tylko chowałeś te sny-marzenia w izdebce za sklepem. Ten towar nie na sprzedaż. Tu nie jesteś. W tej małej izdebce, jak w oberży pod Ulm, przechowywałeś najcenniejszy towar, który nie był na sprzedaż. Sprzedawałeś wszystko, co dało się pomyśleć – nic spoza myśli. Inny towar – ból, uczucia, wyobraźnię, marzenia, sny, wiarę – przechowywałeś w izdebce, to nie było na sprzedaż, chyba żeś uprzednio opakował go w myśl. Sprzedawać chciałeś tylko dobry towar. Wszystko, co jest jasne i wyraźne. Każdą rzecz dzieliłeś na tyle cząstek, na ile się dało i ile trzeba było dla lepszego jej sprzedania. Odważałeś i odmierzałeś bardzo rzetelnie. Bardzo wielu uważa, że twój sklep jest najlepszy. Twoje dowody na istnienie Boga były dla kupujących dobrym towarem, ale wydaje się, że tego najlepszego im nie sprzedawałeś, bo odkryłby on marność całego pozostałego towaru, ujawniłby, że to tylko atrakcyjne opakowania. Tu można by sprawdzić twoją wiarę i twój rozum. Tu mogłoby się okazać, żeś ani nie był autentycznie wierzący, ani konsekwentnie racjonalny. Twój wywód powinien był wyglądać tak: cogito ergo sum vel quod idem est cogito ergo Deo est. Dla wierzącego racjonalisty konstatacja finalna „cognito ego Deo est” jest nieunikniona. A może nawet i dalej: dubito ergo Deo est? Czemuś tego towaru nie wystawił na sprzedaż? Może nie chciałeś sprzedawać tego, co nie twoje... Nietzsche Nie uczyniłeś nigdy publicznie kroku, który by nie kompromitował. Do myśli podchodziłeś, jak bóg Tor, z młotem. wszystko chciałeś rozbić, zniszczyć małość, miałkość, mieszczańskość, kompromisy. Co najmniej zaczepić musiałeś. Złośliwy Pan był twoim Bogiem. Wojnę wypowiadałeś przede wszystkim tym, których ceniłeś. Nie lubiłeś swoich sympatii. Nie szanowałeś swojego szacunku, nie mogłeś znieść myśli, że mógłbyś być niewolnikiem jakiegoś uczucia, jakiegoś autorytetu. Chorobliwie nie znosiłeś swojej niemieckości. To też trzeba było rozbić młotem. Do kobiety szedłeś tylko z batem. W końcu tak się uniezależnił od Wszystkich i od Wszystkiego, że przestał być normalnym człowiekiem. Rozbił swoje myślenie, swoją filozofię, swoje życie, które musiał chyba lubić, skoro tak je niszczył. Powiedział, że choroba nauczyła go rozumu, a my ten stan, który przypadł mu w udziale, zwykli jesteśmy łączyć z brakiem rozumu. Kilkanaście lat „szaleństwa”, czy „choroby umysłowej” – komu wierzyć? Swojemu czy twojemu rozumowi? Czy byłeś Ü bermenschem, który wzniósł się ponad chorobę, rozum-życie, czy raczej – jak to nasz rozum i praktyka podpowiadają, Untermenschem, który za wysoko chciał wzlecieć i zginął od życia... 41 Sokrates Słowo to tylko narzędzie myśli – nie trzeba z tego środka robić celu, nie trzeba go utrwalać na piśmie. Ważna jest Myśl i Idea. Nieważne jest państwo, nieważna jest moja cielesność, ważna jest Idea Państwa, Idea, której posłańcem jest filozof. Życie nie chce przyjąć tego posłania, stawiając na straży swej codzienności Xantypę. Xantypa-życie naśmiewa się z filozofia, z jego idei, mówi mu, że on tu nie pasuje, nie ma tu racji bytu. Może Xantypa ma racją, ale przecież nie Sokrates winny temu, że istnieją Idee. On zaś przyznaje się do winy, nie chce się już dłużej spierać z Xantypą, już się pogodził, tylko nie wiemy, czy się poddał wyrokowi, czy za sięgnięciem po kielich z goryczą kryło się co innego. To może nie była rezygnacja, przyznanie racji Xantypie, przyznanie się, że było się nieudacznym, niepraktycznym odmieńcem. Może to był najpoważniejszy przejaw ironii: odejdę do ciebie, Xantypo, bez żalu, żyłem z tobą siedemdziesiąt lat, przecież nikt mi nie zaruuci, że stchórzyłem (pamiętasz, w młodości byłem dzielnym wojownikiem, zabijałem, walczyłem po twojej stronie). Teraz już odejdę – nawet, przyznam się, że się niecierpliwię – do swojego Państwa. Przepraszam cię, Xantypo, więcej nie będę. Wiesz, dla mnie wybór jest oczywisty, skoro ty nie pozwalasz mi na realizację mojego Państwa Filozofów tutaj, u ciebie w domu, to się tam sam pośpiesznie udam. Może trafię, może nie, ale ten wybór będzie moją legitymacją, ten kielich z goryczą, po który sam sięgnę. Bez tego wyboru – mój późny wnuk Hamlet nazwałby go tylko gestem scenicznym – nie trafię tam, a tak może inni Filozofowie mnie przyjmą i zrobią miejsce w Państwie. Ja wiem, że każdy filozof sam musi zbudować swoje Państwo i dopiero kiedy będzie ono gotowe, może się do niego wybrać na stałe, ale wiesz, Xantypo, jakie to trudne. Ja tu przecież nie mam warunków do budowy. Nawet nie mogę zacząć budowania, mimo żarliwych chęci i mniej konkretnych planów. Ciągle mi przeszkadzasz tym swoim „idź po chleb”, „zajmij się dzieckiem”, „idź wreszcie do dentysty”, „zabij Duncana”, „mów mi, że mnie kochasz”, „idź i złap złotą rybkę, bo ja chcę żyć w pałacu”. No to już idę, Xantypo, idę. Jeżeli spotkam Wielkiego Filozofa, to Mu wspomnę o tobie i twoich życzeniach... Odyseusz Gdzieżeś ty nie był, czegoś ty nie doświadczył, wędrowcze. Wędrowałeś po całym obszarze wyobraźni, co i rusz ocierając się o jej granice. A to Cymeria, a to Styks, a to czary Kirke. Znałeś wszystkie propozycje miłości: błogą niewinność rozkochanej nimfy Nausikai, żar wspaniałej Kalypso, wierność opuszczonej małżonki. Popełniałeś morderstwa, zabiłeś malutkiego syna Hektora, okazałeś czarną niewdzięczność, kiedyś pierwszy rzucił kamieniem w tę, która ci uratowała życie, a Polofemowi powiedziałeś, kim jesteś: to be thus in nothins. Nie można się tak przedstawiać Innym, nawet bogom. Inni znajdą dla ciebie właściwe imię. Wszystko, wydawało się, było przeciwko tobie, przeciwko twojej wędrówce, przeciwko twojemu istnieniu. Wszystko starało się zamienić w kamień, aby cię przy nim zatrzymać, tak, żeby ci wykazać, żeś synem Syzyfa. Twoje życie miało być kamieniem. Ale ty, wędrowcze-filozofie, okazywałeś się twardszy, chyba dlatego, że nie czyniłeś ze swej wędrówki filozofii, nie petryfikowałeś jej, sam nie określałeś. Lawirowałeś między skałami. Nie byłeś z kamienia, byłeś raczej z wiatru, jeżeli w ogóle byłeś. Szepcze się, że twoim ojcem był Syzyf, ale to chyba nieprawda. Inni chcą, żeby tak było. Bardzo jesteś doń niepodobny. Ten mniemany ojciec, taki uparty, nigdzie nie wędruje, jest nieciekawym człowiekiem, zaprzeczeniem ciebie. Uparł się, że życie to opoka, a on to życie-głaz ubóstwi, wepcha na szczyt Olimpu. Nigdy nie chciałbyś być filozofem kamienia. Ty właśnie nie byłeś nawet filozofem, chociaż kiedyś udawałeś szaleńca. To, że droga, wędrówka, że ktoś tam potem jakiś 42 model stworzy „?tre c’est ?tre en route”, to cię nie interesuje. To też petryfikacja, filozofia kamienia. Cokolwiek robisz, zaraz ci powiedzą, że jesteś jakiś, przydadzą ci nazwę, przydomek, miejsce stałego pobytu, wydadzą ci paszport obywatela świta. Ciebie to zupełnie nie interesuje, tak jak i tego, który spisywał twoje dzieje. Nie podróżujesz dla jakiegoś tam powodu. Nie obchodzi cię też, czy ci powiedzą, że uciekasz, lub że wracasz. Masz na pieńku z niektórymi bogami, ale oni od początku stanęli na twojej drodze, od chwili, kiedy matka miała cię narodzić. Bawili się tobą i z tobą, bo im wiecznie uchodziłeś, boś ich stale przechytrzał i prowokował. Ale lubiłeś to boskie towarzystwo. Nie aż tak, żeby być jednym z nich, żeby zasiadać na Olimpie, o czym marzył twój mniemany ojciec, tego nie chciałeś, bo to też mogła być jakaś pułapka. Wszyscy cię chcieli zatrzymać, mieć dla siebie: wodzowie, ojciec, żona, syn, kochanki, towarzysze, ludzie, bogowie i morze. Wspaniały byłeś, kiedy, chcąc posłuchać muzyki bogów, co dla zwykłych filozofów jest hymnem śmierci, z właściwą ci przewrotnością dobrowolnie nałożyłeś sobie pęta egzystencji. Przyjąłeś życie, to be safely thus. Telemach Bardzo ci już niewygodnie i ciasno w tej małej Itace. Ojca nie ma, właściwie nigdy go nie miałeś, zawsze był gdzieś daleko, wędrował bogi wiedzą gdzie, a tu sfora obmierzłych zalotników, z których każdy jest twoim ukrytym wrogiem. Matka jeszcze się opiera, ale przykro ci patrzeć na jej słabość do mężczyzn, nie możesz znieść myśli, że któryś z nich zostanie jej mężem. Matka, ze swym wspaniałym pomysłem z całunem, zrzuci wykonywanie tej syzyfowej pracy, której się sama podjęła, i stanie się żoną obcego mężczyzny. Koniecznie musisz ją uratować, musisz ocalić obraz tej Pięknej Prządki, to jest cel, o który będziesz walczył. Nie pozwolisz na to, aby matka uznała całun za skończony. Narobisz zamieszania, uciekniesz z domu, wyruszysz w podróż, zaczniesz szukać ojca. To będzie drugi cel, o który będziesz walczył. Osiągniesz ten cel. Wygrasz tę walkę, znajdziesz ojca, pokonacie zalotników, uratujesz matkę, która nie stanie się żoną obcego. Ale coś się potem z tobą stanie, nie będziesz już miał tak wyraźnego celu. Może zmienisz imię na Telegonos. Zacznie ci się twoje życie rozsypywać w różnych wersjach mitów, Telemachii, biografii, których nie będą ci szczędzili apokryfiści. Tak jakbyś zaczął jakąś nierealną wędrówkę po mitologii, literaturze, szukając nie wiedzieć czego, uciekając nie wiedzieć przed czym – sobą, matką, ojcem, czarodziejką Kirke, która z każdym czyni, co zechce. To pewnie wina twojego wielkiego, mądrego ojca, który wiedział, że być Ojcem to nie być. I znowu nie jesteś z nim. Kiedy uprzątnęliście salę po rzezi, podszedł do ciebie, a ty już zrozumiałeś, on by ci przecież nigdy tego nie powiedział, pojąłeś, że teraz na ciebie kolej, on ci to przekazał. Teraz Ty. Syzyf Chytry byłeś. Nie było równego tobie. Myślałeś, że życie to gra, kombinowanie, cwaniactwo, oszustwo nawet. Sam musisz wszystko załatwić, zorganizować wyłudzić. Nie siłą, to postępem. Za każdym dobrem kryje się jakiś podstęp, chęć uzyskania jakichś gratyfikacji, odegrania się na kimś. Ciągłe podchody, ciągłe polowanie, „poważna gra”. Ty byłeś w tej grze najlepszy. Wielki Cwaniak. Ale coś tam przecież załatwiłeś tym kombinowaniem, na przykład wodę dla Koryntian. Sam się jednak stale miałeś na baczności, bo myślałeś, że poznałeś paradygmat życia; miała nim być niewidzialna nić intryg, zmów, podstępów, knowań i wyrachowania. Ostatecznie nie było nad ciebie mistrza, udało ci sią nawet przechytrzyć samego Tanatosa. Skoro życie to gra, zatem można 43 wygrać i ze śmiercią. Ta umiejętność załatwienia każdego, wyjścia z każdej sytuacji, wskazywałaby na to, że Odyseusz był twoim synem, on też miał takie zdolności, ale była w nim – tak sądzisz – jakaś słabość. Ty kombinowałeś, on myślał. Ty byłeś cwaniakiem, on intelektualistą. Niby różnica niewielka, nawet trudno byłoby ją zauważyć, gdyby nie to, że Odyseusz, jakby lekko znudzony tym, co jest, ciągle jest gdzie indziej, może już go w ogóle nie ma, a ty jesteś, i to bardzo jesteś. Oni ci dali zadanie, na które nie masz jeszcze sposobu, ale na pewno znajdziesz. Ty ich jeszcze załatwisz... Niech ci tylko dadzą pomyśleć. Czas na myślenie masz wtedy, kiedy schodzisz z góry. Może przyjmiesz, że ruch jest wszystkim, cel niczym. Być może, ty już ich załatwiłeś, bo oni chcieli cię unicestwić, a wyszło na to, że jesteś i będziesz być. Zawsze. Kamień stanowi gwarancję wieczności twego życia. to nie tak jak z tym intelektualistą Odyseuszem, o którym od dawna nikt już nie słyszał. Czy ty wiedziałeś, Syzyfie, że ten kamień to już za zawsze? Jeżeli tak, to tak jak w przypadku Kassandry, mógłbyś zostawić ten kamień w diabły i sam wyszedłbyś z Hadesu... Albo, jeżeli cię nie puszczali, mogłeś udać, że się zgadzasz i ujść już u samego szczytu. Niektórzy mówią, że na tym polega kara i jej pozorna niezrozumiałość. Tę karę znał też Atlas, który z łatwością mógłby zrzucić swoje brzemię, ale jakoś je dźwiga. Ta kara, ten wyrok brzmi! kto żyje, musi żyć. Co jest, musi być. Ale jeżeli, Syzyfie, nie wiesz, że ta kara ma być wieczna, jeżeli stale się łudzisz, już u szczytu, że może to już teraz, to w takim razie Oni okazali się bardziej perfidni, niż mógłbyś przypuszczać. W takim razie właściwą twoją karą nie jest kamień-życie, lecz złudzenia, nadzieja, mrzonka, że coś z tym kamieniem, w nim i przez niego możesz osiągnąć, nawet nie wiesz co, wieczny odpoczynek, zbawienie, to be safely thus. Autolykos Był synem boga-trickstera Hermesa, który przekazał mu jedną ze swych umiejętności: dar dokonywana kradzieży tak, by nigdy nie być schwytanym. Mówi się, że miał też właściwą bogomtricksterom zdolność przeistaczania się, a nawet bycia niewidzialnym. To sprawiło, że mógł być wszędzie. Potrafił nawet przekraczać granicę snu i jawy oraz świta empirii i profesji – w mieście Sinope, które założył podczas grabieżczej wyprawy Argonautów, miał wyrocznię, w której sam był wieszczkiem. Ten superzłodziej wszystkich okradał, nigdy nie miał nic swojego, po prostu brał sobie, co mu się podobało, bo uważał, że terytorium własności nie ma granic. Mógł się pojawiać wszędzie, obiektywizował się poprzez kradzież rzeczy tego świata. Przywłaszczył sobie hełm Amyntora – był wojownikiem. Ukradł Eurytosowi jego owce – był hodowcą i posiadaczem owiec. Za każdą jego fortuną kryła się kradzież, ale on uważał to za naturalny sposób istnienia, wpisywania się w egzystencję. Żyć to mieć, a mieć to brać. Skoro mógł swobodnie wędrować po różnych terytoriach egzystencji i obszarach świata, to branie nie sprawiało mu najmniejszych trudności. Tu stanie się niewidzialny, tam pojawi się we śnie, gdzie indziej jeszcze jako wieszcz zabawi się w iluzję i mistyfikacją. Zawsze znajdował alibi i udowadniał, że go nie było. Dla okradzionych imię jego brzmiało Nikt. Im mówił: to be thus is nothing. Ale kradł, aby być. Im więcej wziął, tym bardziej był. Nie było dla niego świętości, nikt nie mógł czuć się pewnym swego, bo on mógł wziąć wszystko, co chciał. Wszyscy pozbawieni, wszyscy, którzy czują, że czegoś im brak, którzy czują niedostatek, domyślają się jakiejś niesprawiedliwości, chcieliby kogoś oskarżyć, ale nie mają dowodów, nie złapali za rękę Wielkiego Złodzieja. Jednego tylko nie udało mu się okraść – Syzyfa. Właściwie okradł go, ale ten cwaniak Syzyf wywąchał wszystko, domyślił się, że bydło jest przefarbowane. Złodziej-filozof trafił na cwaniaka-filozofa. Nie mógł się wywinąć inaczej, jak skrycie podsuwając Syzyfowi własną córkę Antikleję i w taki sposób Hermesa uczynił pradziadkiem Odyseusza. Ukradł sobie godnego wnuka. 44 Tołstoj Prowadziłeś batalie, byłeś Napoleonem, Kutuzowem, mądrym Płatonem, męskim Wołkońskim, młodzieńczym Pietią, kochającą Anną, byłeś nawet tym lekkoduchem Wrońskim. Kim ty właściwie nie byłeś? Bogiem? Szatanem? Najmniejszym z maluczkich? Poznałeś te postaci ludzkie, przejrzałeś je do głębi, poznałeś całe theatrum Boże, jak mógłbyś to osądzać, potępiać, czy chociażby ferować wyroki. Wiesz, że nie ma na świecie winnych. Poznałeś ludzką działalność, pracę, wiesz, ile wszędzie jest konwencji, nie można się ukryć nawet w dzienniku intymnym, bo pisałeś przecież także „dziennik tylko dla siebie”. Może ukrywałeś jeszcze jeden dziennik, w którym nic nie piałeś. Nie chciałeś nikogo skrzywdzić najlżejszym podejrzeniem. Odmawiałeś sobie prawa do jakiejkolwiek myśli swojej, uczucia, osądu, żeby nie być niesprawiedliwym, ale ten cały świat drobnych rzeczy walił ci się na twoją pełną głowę. Jak bardzo przeszkadzała ci codzienna obecność najbliższych, także Zofii Andriejewny. Uciekłbyś od tego życia, którego już miałeś dość, twój kielich życia był już pełen po brzegi najdelikatniejszy ruch, najmniejsza ilość goryczy mogły go przepełnić. Ale wiedziałeś, że ten kielich to jest coś najdroższego, co masz. Nie chciałeś tej przyjemnej myśli o śmierci, bo domyślałeś się, że to egoistyczna przyjemność, która może kogoś obrazić. Pisałeś: „Modlę się, modlę: pomóż mi. Ale nie mogę, nie mogę nie pragnąć śmierci z radością”. Jak uciec od tej radości, gdzie będzie Jaśniej niż w Jasnej Polanie. „Pomóż mi, Ojcze, początku życia, duchu wszechświata, źródło życia, pomóż przynajmniej w ostatnich dniach, godzinach mego życia tutaj, żyć tylko dla Ciebie służąc tylko Tobie”. Hrabio Lwie Nikołajewiczu, podano światło. Orfeusz Tego daru nie chce zawdzięczać nikomu. Sam go sobie tworzy. Cokolwiek tworzy, tworzy swoją Eurydykę-życie. Przynajmniej kiedyś tak było, albo wydawało się, że tak było. Teraz tak już nie jest. Tworzy, gra na swojej fletni Pana, ale Eurydyki nie może dojrzeć. Przestaje grać, tworzyć swoje życie, nawoływać Eurydykę, bo nie widzi w tym celu. Szkoda wielka, bo Inni też potrzebowali jego sztuki, jego kreacji, chociaż trochę się chcieli przy niej pożywić. on jednak myśli tylko o swojej Eurydyce-sztuce-życiu i sens widzi jedynie w graniu dla niej. Pamięta, że Pigmalionowi się udało i jest bardzo rozżalony. Skoro nie może ożywić swojej Eurydyki, skoro jego sztuka okazuje się być tylko iluzją, mamidłem, które wywabia duchy, to Orfeusz nie chce już swojej sztuki-życia. Artysta-filozof przestaje być. Rozpływa się w świecie, który chciał stworzyć. Don Kichote Ależ on przysłużył się literaturze... Twierdzi się, że na równi z Kolumbem zaczął nową epokę. Ubogi senior z Manczy, oczytany jak madame Bovary, postanowił sam stworzyć swoje życie – świat zbudowany z postaci i ideałów papierowych. Nie był wariatem – wcale nie sądził, że świat, który sobie wyobraża, jest światem realnym. Jego giermek nie musiał przywoływać go do rozumu, do realności powszedniego życia, bo jego problem nie zawierał się w odkryciu sprzeczności między rzeczywistością a ideałami. On sam wybrał sobie życie, które składa się z takich problemów, jak na przykład ciągły konflikt między szaleństwem a rozumem, fikcją a rzeczywistością, ideałem a praktyką, wiarą a rozumem etc. Wybrał sobie Don Kichote to życie, tak jakby wybrał jakąś książkę 45 do czytania. Czyta, a więc musi czytać. A ten świat z jego dziwną historią, kulturą i ludźmi jest najciekawszą księgą, jaką może sobie wybrać. Znudziły go już te papierowe formy, sięgnął zatem po prawzór, po księgę najciekawszą z możliwych. Życie to lektura, a każdy Don Kichote jest bardziej lub miej aktywnym czytelnikiem tej Księgi, w której sny z jawą, stare z nowym, duchowe z cielesnym, śmierć z życiem, a miłość z pogardą stają parami gotowe do tego, aby je wybrać według woli poszczególnych Czytelników. Do Czytelników należy interpretacja tej Księgi, którą czytają i której są bohaterami. Trudno powiedzieć, czy ta lektura jest przyjemna, czy przepełniona goryczą, ale rycerz z Manczy przyjmuje imię Czytelnika Posępnego Oblicza, zatem chyba spodziewa się przykrości. Od tej pory, od momentu, kiedy otwiera tę Księgę-życie, wszystko dzieje się tak, jakby było rozgrywką między Autorem a Czytelnikiem. Czytelnikowi wydaje się, że wie, o co chodzi, że rozpoznał styl Autora Księgi, że może ją zamknąć w każdej chwili, ale jeszcze trochę poczyta, a tu raptem znowu coś ciekawego, okazuje się, że ta frywolna Aldonza Lorenzo z Toboso to wcale interesująca osóbka, znowu lektura wciąga, ten Autor jednak jest dobry. (Jeżeli będziesz miał, Czytelniku, okazję, to sięgnij do Jego innych Ksiąg; wydajesię, że ma On Olbrzymią Bibliotekę, ale może to mistyfikacja). Tylko ten przeklęty Serpentin z Krwawego Źródła – po co on w tej Księdze? To przez niego trzeba walczyć, bać się, wchodzić z kimś w przyjaźnie, zdobywać bogactwa, władzę, pozycje, wymyślać honor, z wiatraków robić olbrzymy, po to, aby pokazać się też jako inny, wielki, zdolny do proteuszowych przemian bohater, który nie boi się tego postrachu Czytelników. Niestety, Rycerz z Manczy nie powie, jak kończy się ta Księga, bo on jest Czytelnikiem Idealnym, to znaczy Wiecznym. Czytelnik z Manczy wiecznie już będzie bohaterem Księgi, którą czyta, a dopóki czyta, nie zna jej zakończenia (szczerze mówiąc, to nie może nawet szepnąć, czy jest jakieś zakończenie). Pieśń nad Pieśniami Egzegeci biblijni dopuszczają cztery rodzaje interpretacji tej bardzo ważnej i jednej z najpiękniejszych Ksiąg Pisma. Pozostając z całym szacunkiem dla egzegetów, dogmatyków i wielbicieli Pisma, chcę zaprotestować. Przede wszystkim, czy mam prawo do protestu, czy też Biblia jest Księgą tylko ludzi wierzących – myślę, że w interesie wierzących jest, aby każdy mógł pić z tego Źródła, a już w jaki sposób to robi, to jego sprawa. Zatem przyznaję sobie, być może świętokradczo, prawo do obcowania z Pismem na swój sposób. „Nie święci garnki lepią”. Pieśń nad Pieśniami to także najwyższa chwała życia-Oblubienicy. „O, jakżeś piękna, przyjaciółko moja! o, jakżeś piękna!” Chwała życia w jego przejawie witalnym, erotycznym, życia wpisanego we wszystko, co istnieje i chce istnieć. Pieśń nad Pieśniami to wyraz ubóstwienia życia, tego najpiękniejszego daru, który człowiek otrzymał. I ta chwała, ta radość z otrzymanego daru istnienia jest całą filozofią. „Pociągnij mnie za sobą! Biegnijmy! Wprowadź mnie, o królu, do swej komnaty!” A co do sposobu interpretacji: jeżeli jakiś byt jest, to poddaje się on wielorakiej, nieskończonej interpretacji. To ubóstwo, kategoryczność umysłu, wiedzy i poznania ludzkiego wyrokują ilość interpretacji, wagę jedynie słusznych wykładni, dopuszczają do granic herezji i dowolności. Istnieje nieskończona (z perspektywy ludzkiego odbiorcy) liczba interpretacji każdego bytu, tak jak jest nieskończenie wiele interpretacji świata. Życie to wypełnianie tego paradygmatu możliwości, wypełnianie go interpretacjami. Posiedliśmy dar interpretacji, więc musimy interpretować. W końcu dochodzi się do granic wyobraźni, do Absolutu, do Nieskończoności, kiedy odkryje się, że każdy byt jest Wszystkim, że wszystko, co jest, jest. I wszystko jest Oblubieńcem i Oblubienicą, i Wszystko jest Pieśnią nad Pieśniami, a Pieśń nad Pieśniami jest Wszystkim. 46 Część III 47 WIEDZA I WIARA „Lecz któż uwierzyłby, że do tych ziem pójdziem i któż by Uważał, co Kassandra mówi nieszczęśliwa?” (Eneida, III, 186) Kassandra – biografia Czytelnik wybaczy, że nie przedstawiamy tu rekonstrukcji mitu, charakterystyki źródeł czy chociażby historycznego opisu postaci. W stosunkowo szerokim zakresie uczynił to Karl Ledergerber w swej dysertacji doktorskiej obronionej na uniwersytecie we Freiburgu w 1941 roku i zatytułowanej: „Kassandra. Das BIld der Prophetin in der antiken und insbesondere in der ältern abendländischen Dichtung”. Zaznaczmy pokrtóce, że Kassandra – jedna z bohaterek wojny trojańskiej, przez Homera skwitowana jest kilkoma zdaniami, tak zresztą, jakby Homer nie wiedział o jej nieszczęsnej roli. Świadomy tego natomiast jest Wergiliusz w „Eneidzie”. Postać Kassandry pojawia są od czasu do czasu w różnyvh tekstach starożytnych, by wyraźniej zaznaczyć się w olbrzymim eposie Likofrona pod tytułem „Aleksandra”, będącym antycznym odpowiednikiem „Finnegans Wake”. Wśród utworów, które budują tę postać i mit, właściwie trudno wskazać ten, który jest tekstem kanonicznym, a które są apokryfami. Chronologizacja na niewiele tu się zda, ponieważ nie ma pewności co do czasu powstania poszczególnych informacji są zamieszczane nowe, bywa, że sprzeczne z pozostałymi. Trudno mieć o to pretensję do starożytnych; rozejrzyjmy się po współczesnych biografiach – czy w ich wypadku możemy powiedzieć, że Iksiński był właśnie taki, jakim go przedstawiamy? Każda biografia budzi jakieś wątpliwości, posiada co najmniej kilka wersji, pozostawia pytania etc. i można to traktować jako jej bogactwo, jako nieuchwytność egzystencji, jako wreszcie niedoskonałość biografistów. Czytelnik zatem, proszę, wybaczy, że nie odwołuję się tu do kanonu, ponieważ takiego nie znajduję. Nie staram się jednak zaprezentować Kassandry jako postaci bogatszej i bardziej tajemniczej, niż to przekazują źródła, raczej przeciwnie: głównymi kategoriami jej fenomenu czynię jej wiedzę o przyszłości i wiarę w tę wiedzę. Na tej osi wiary i wiedzy chcę dociec, jak możliwa jest Kassandra, ale nie zależy mi na tym, aby wypełnić „algorytm” jej fenomenu, to znaczy opisać wszystkie możliwe relacje, dystynkcje, dysonanse i napięcia. Początkowo myślałem, że tak się z grubsza stanie, później zaś, w miarę przebywania z wieszczką z Ilionu doświadczyłem, jak zawsze każdy, że mogę życie poświęcić opisując rudowłosą, a i tak nie stworzę pełnego jej obrazu, nie dotrę do jądra prawdy, bo go dla ludzkiego rozumu po prostu nie ma. Można by się zatrzymać na temacie miłości jako głównym aspekcie tej historii. Kassandra – ukochana córa swego ojca, jej relacje z matką, jej miłosne relacje z Apollinem, Kassandra jako kochanka Agamemnona, no i wreszcie jako kobieta gwałcona przez Ajaxa. Można byłoby się zatrzymać na temacie Kassandra – Helena – Criseyda i zastanowić się nad zagadką wiecznej kobiecości (po części czyni to Christa Wolf). Można dopatrywać się wielu innych aspektów egzystencji wywieszki z Ilonu, jak chociażby jej związków z wyobrażeniem śmierci (podaje to: Dictionnaire des Mythologies et des religions des société traditinnolles et du monde antique. Sous la direction de Yves Bonnefoy. Paris 1981.), ja zatrzymałem się na tym aspekcie, który dla mnie jest najwyraźniejszy i, wydaje się, przez badaczy najmniej zauważany. 48 Kassandra – imię Właściwie dylemat zaczął się od eposu Likofrona, który aleksandryjski bibliotekarz (być może w nawiązaniu do nazwy swego miasta) zatytułował „Aleksandra”. Ramy utworu tworzy dialog między Priamem a jego najbardziej ukochaną córą, Kassandrą, którą król Troi kazał zamknąć w wieży, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się jej złowróżbnych przepowiedni. Temat zasadności imion Aleksandra i Kassandra wyzwolił nieco dociekań filologicznych, które najlepiej zaprezentowane są w: - Lycophronis Alexandra. Ad optima exemplaria recognovit praefatus est. Commentaris instruxit Albert Theodor Lysander, Lundae 1859. - Ausfźrhrliches Lexikon der Griechischen und Romischen Mythologie. Herausgegeben von W. H. Roscher. Leipzig 1890-1897. - Pierre Chautraine, Dictionnaire Étymologique de la langue Grecque. Histoire des mots. Editions Klincksieck. Paris 1970. Wśród argumentów etymologicznych nie znalazłem, wydaje się, najprostszego, który odwoływałby się do świadomej zmiany pierwszego członu imienia. Można przyjąć, że ów pierwszy człon imienia Kassandra pochodzi od greckiego słowa KÁ.A, (łac. casa, domus) i wtedy imię wieszczki trojańskiej mogłoby się tłumaczyć jako „człowiek domu”, „obrończyni domu”. Można jednak odnaleźć inne łacińskie znaczenie słowa KÁ.A, a mianowicie „sordes”, „spurcitia” i wtedy imię nabiera dodatkowych sensów, jako że to znacłczenie określa zniesławienie, obrazę, splugawienie (scil. ludzi). W każdym razie, nie brnąc zbyt daleko w spekulacje etymologiczne, możemy zauważyć pojawienie się wyraźnych opozycji: Aleksandra – obrończyni ludzi i Kassandra – obrończyni domu oraz Aleksandra – obrończyni ludzi i Kassandra – ta, która zniesławia ludzi bądź też ukazuje ich nikczemność. Tego rodzaju opozycje dobrze były znane w świecie antycznym (wystarczy przypomnieć Antygonę). Sprawy domu (rodziny, grupy, państwa) zawsze będą wchodziły w konflikt ze sprawami ogólnoludzkimi, takimi jak moralność, etyka, wiara i wierność prawdzie. Działając w interesie ludzkości składa sią na ogół w ofierze swoją rodzinę, swój naród. I na odwrót: ten, kto chce zachować swoją rodzinę, swój naród, zdradza ludzkość. Wieszczka z Ilionu może mówić i może nie mówić; cokolwiek zrobi, Trojańczycy i tak będą zgubieni. W owym dylemacie moralnym wybór prawdy okupuje Kassandra swą samotnością i pohańbieniem moralnym. Podobny problemat ukazał w pastiszowym tekście o Noem Leszek Kołakowski, jakkkolwiek inne tu było rozwiązanie: „Tymczasem [Noe – A. Ch.] wsiadł na okręt, zdradził przyjaciół, ojczyznę braci... Morał: wolno czasem ulegać służalczo możnym i zdradzać dla nich własnych przyjaciół – ale tylko wtedy, gdy wiemy na pewno i bez niejasności, że jest to jedyny sposób ocalenia całej ludzkości”. Kassandra jako postać literacka Świat starożytny, przepełniony wróżbami, wieszczami i prorokami (niewolny od nich jest i świat dzisiejszy), a także wiarą w ich przepowiednie, niechętnie akceptował postać nieszczęśliwej Trojanki. Po pierwsze: jak o niej pisać, jaką przyjąć perspektywę narracyjną? Ktoś tu musi ujawnić swą wiedzę, ktoś musi zrezygnować z niewiedzy, trzeba złamać mit, stworzyć inną jego wersję. W „Agamemnonie” i w „Trojankach” zarówno Ajschylos, jak i Eurypides ujawniają swoją bezradność, każąc na przemian wierzyć i nie wierzyć Kassandrze. Racjonalista Cycero nie zajmuje się córką Priama, kiedy przedstawia swój sceptyczny pogląd na wróżbiarstwo w ogóle, natomiast roz- 49 gadany Plutarch, który chętnie rozpisuje sią w wyroczniach i wieszczach, ani słowem nie napomyka o Kassandrze. Zatem byłaby to druga trudność: Kassandra stanowiła poznawczo i ideologicznie model wyczerpania, w jej postaci ujawniały się wszystkie paradoksy wiedzy i wiary, oraz wzajemnie się negowały. Tu fenomen wieszcza znajdował swój kres i samozaprzeczenie. Po trzecie wreszcie, przyczyna czysto praktyczna: urzędnicy tak wielu wcale dobrze prosperujących wyroczni bynajmniej nie byli zainteresowani propagowaniem takiego modelu ich działalności. Kassandra działała poza instytucją wyroczni, obłożona była klątwą i ostatecznie przepowiadała same katastrofy. Nie była to dobra reklama dla funkcjonujących wyroczni. W świecie współczesnym Kassandra dość często pojawia się w literaturze. Spotykamy ją w średniowiecznej literaturze niemieckiej, nieco później w misterium Francuza J. Mileta i w utworach Boccaccia. Ronsard napisał odę na jej cześć. Wspomniał o niej Chaucer i Szekspir, Schiller napisał romantyczny wiersz, Hubert Eulenberg symboliczny dramat, pisał o niej także Hiszpan B. Pérez Galdos. Przełom ostatnich wieków to okres, w którym Kassandra pojawia się dość często. Piszą o niej H. Zirndorff, F. Gessler, G. Kastropp, E. Känig, P. Ernst i H. Schwarz. Mandelsztam napisał w grudnu 1917 roku wiersz zatytułowany „.acca..pe”, którego przedostatnia zwrotka brzmi: „.aca..a, ...a., .acca..pa, .. c.o.e.., .. .op... – .a .e. C.o..o co...e A.e.ca..pa C.o .e. .a.a., c...o .ce.?” Kassandra jako współczesność. Tak też pisała o niej fińska poetka Eeva Liisa Manner i polski bard Jacek Kaczmarski, i w takim duchu pisał „Eseje dla Kassandry” Jerzy Stempowski. stereotyp chyba zbyt się spetryfikował, wszedł do stałych struktur językowych i kulturowych i mogłoby się wydawać, że tego tematu już nie można poruszyć, że tu wszystko jest powiedziane. I chyba rzeczywiście jest, ale nie w tak łatwy sposób literacki, scil. oddalony od życia. Kassandra to nie literacka postać nieszczęśliwej wieszczki z Troi; Kassandra to zobiektywizowany w jej postaci dylemat wiedzy i wiary, poza który my, współcześni, wcale daleko nie wyszliśmy. Kassandra jako aporia Jeżeli ludzie zechcieliby sią stosować do jej ostrzeżeń, jeżeliby jej słuchali i wierzyli, wtedy okazałoby się, że nie może ona mieć racji. Wtedy nie byłoby Parysa, nie byłoby wojny trojańskiej, nie byłoby podstępnego konia i zagłady Ilionu. Nie byłoby historii, nie byłoby „Iliady”, nie byłoby Kassandry. Unicestwia się Kassandrę, której się wierzy. Nie słuchając jej, zadając jej kłam przyznaje się jej rację, także rację istnienia. Kassandra jako dubito Wszystko znaczy, wszystko jest zapowiedzią, ale my, ślepi i głusi na znaki przyszłości, odczytujemy to sympatyczne pismo poniewczasie. Czemu mielibyśmy wierzyć Kassandrze? Czemu mielibyśmy wierzyć jakiemukolwiek prorokowi, wieszczowi, mesjaszowi? Skąd wiedzieć, który z nich jest prawdziwy? 50 Kassandra jako feministka Christa Wolf napisała dłuższe opowiadanie zatytułowane „Kassandra” i połączyła je w wydaniu książkowym z czterema „Wykładami” (coś w rodzaju „Jak powstał «Doktor Faustus»”) na temat swojego utworu („Kassandra. Veraussetzungen einer Erzählung: Kassandra”. Hermann Luchterhand Verlag GmbH & KG, armstadt und Neuwied 1983). Niemiecka pisarka zwierza się, że postać wieszczki z Troi od wielu lat nie daje jej spokoju, że często myśli o niej, że, wreszcie postanowiła odnaleźć nieszczęsną córkę Priama. Nie ma przy tym wątpliwości, że wieszczka istniała „w rzeczywistości”. Charakterystyczne w tej rekonstrukcji współczesnej pisarki jest to, że podkreślona zostaje kobiecość Kassandry, i właściwie od tej cechy zaczyna i kończy swe rozważania Christa Wolf. Oczywiście, niejako „po drodze”, objawiają się i inne sprawy, ale są one raczej marginaliami myśli, poboczem drogi. Kassandra Christy Wolf na pewno nie wierzy w Boga, co wyrażone jest między innymi przy pomocy aforystycznie sformułowanej myśli: „Nadzieja mnie opuściła, natomiast stale czułam bojaźń. Ale sama bojaźń nie może utrzymać bogów, są oni bardzo próżni, musi się ich do tego miłować. Nie miłuje ich ten, któremu brakuje nadziei”. Do tego zaprzeczenia wiary dochodzą wątpliwości Kassandry i ma ich ona wiele: wątpliwości co do swych losów, zachowania najbliższych, co do swoich racji. A co z jej wiedzą? Otóż Wolf uznaje, że Kassandra nie posiadała wiedzy w sensie współczesnej erudycji i umiejętności zdobywania doświadczenia. Jej przekonania opierały się na snach, przeczuciach intuicji, umiejętności wczuwania się w Innego. Wiedza Kassandry to kobiece rozumienie świata przeciwstawione męskiej wiedzy i rozumowi. Na przykład o śmierci swego brata Hektora „dowiaduje się” zamknięta w wieży Kassandra w sobie właściwy, „kobiecy” sposób: „Najgłębiej we mnie, najbardziej głęboko, gdzie ciało i dusza jeszcze sią nie rozłączają i gdzie żadne słowo, żadna myśl nawet nie sięga, tam dowiedziałam się o walce Hektora, o jego ranie, o jego słabym oporze i jego śmierci. Byłam Hektorem, to nie jest zbyt dużo powiedziane, ponieważ: byłam z nim związana, mówi zbyt mało. Waleczny Achilles przebił mnie, rozbił mnie [...]. Byłam, żyjąca, tym kim stał się nieżywy Hektor”. Nie problem wiary i wiedzy jest tu dla Christy Wolf najważniejszy, lecz kobiecość Kassandry, to znaczy jej intuicja, intelekt, jej ambicje, jej wiedza wpisana w męski świat walki i chęci panowania. Współczesna pisarka uniwersalizuje postać wieszczki z Ilionu, uznając, że przez tysiąclecia sytuacja się nie zmieniła. Nadal świat jest pełen wali, agresji, rywalizacji i zagrożenia (Wolf pisze o wyścigu zbrojeń i niebezpieczeństwie samozagłady) i jest to męski świat, świat męskiego intelektu, męskiej wiedzy i cywilizacji, męskiej polityki i męskiej walki. Wyraźna tendencja feministyczna (Kassandra jako walka kobiety o samoustanowienie) sublimuje się w ostatecznej wymowie utworu: to współczesna pisarka, intelektualistka z NRD, Christa Wolf jest Kassandrą współczesnego świata. Jej kassandryczność polega na tym, ż jest kobietą (przywoływane są w synkretycznym ujęciu wielkie mity odnoszce się do postaci kobiecych), ale przede wszystkim odnosi się do jej kobiecego intelektu. Wolf mówi expressis verbis: „Wiara w profetów, sądzę, jest w dużej mierze wiarą w siłę słowa”. Otóż i problem: słabość twórcy. Słabość intelektualisty – jego „kobiecość”. Słabość umysłu w świecie faktu. Stary, łatwo rozpoznawalny jako romantyczny, problem: słowo i czyn. Może do tego jeszcze: jednostka i historia. Jak może intelekt, ta kobieca słabość człowieka, przeciwstawić się materii bytu, procesom historii i determinacjom gatunkowym? Może tylko ostrzegać przed zagrożeniem, ale wtedy, mimo że jest ukochanym dzieckiem, zamykany jest w wieży. Kassandra jako obrończyni tego, co jest Inne imię, jakie się jej należało, to Aleksandra – obrończyni ludzi. Broniła nas przed pewnością losu, przed wiedzą o nim. Specjalnie nam mówiła straszne rzeczy, bo wiedziała, że nie uwierzymy w nie, że nie chcemy w nie wierzyć, bo tam nie ma odrobiny optymizmu. Za całą zapłatę brała na- 51 szą niewiarę. Inna sprawa, że nie wiemy, co byśmy zrobili, jakbyśmy żyli, gdybyśmy jej uwierzyli. Może rozerwalibyśmy wiązy etyczne, może zapanowałby chaos, a może wielki terror. Może też być, że stalibyśmy się lepsi, bardziej pokorni, ale najpewniej nic by się nie zmieniło. Byłoby tak, jak jest. I Aleksandra nam to zapewnia: jest tak, jak jest. Nie jest inaczej. Kassandra jako przeznaczenie Seneka w tragefii „Trojanki” mówi: „Wróżb boją się tylko ci, którym nie grozi nic gorszego”. Powtarza sens, który znajdujemy w Psalmie 118: „Jahwe jest ze mną, (więc się nie lękam –) cóż może mi uczynić człowiek?” (Podobne, ale nie pokorne, lecz pełne pychy przekonanie żywił Makbet, wierzący w swą nieśmiertelność i równający się bogom). Być może, Trojanie spodziewali się zagłady, z jakąś zapamiętałą determinacją oczekiwali końca swego świata, który był im już przepowiedziany i znany (sen Hekabe). Azja musi zniszczyć swą kulturę, aby, za pośrednictwem Eneasza, mogła z niej wyrosnąć kultura rzymska (europejska). Cóż wobec takiej perspektywy znaczą ostrzeżenia Kassandry, jak na przykład to, aby nie wprowadzać drewnianego konia do miasta. Trojanie nie muszą jej wierzyć, bo wierzą w Przeznaczenie. Zagłada musi się dokonać, a czy będzie to w ten, czy w inny sposób, to nie ma znaczenia. Trojanie nie boją się podstępu Odyseusza, albowiem wiedzą, że los ich jest już przesądzony. Kassandra jako fatalizm Ajschylos w „Agamemnonie” mówił ustami chóru o dobrowolnej śmierci, o samoofiarowaniu się Kassandry: „Żeś wielce nieszczęśliwa i wielce, niewiasto, Mądra, widać z tej mowy. Lecz jeśli ci znany Los twój, czemuż tak śmiało pod nóż idziesz, niby Jałówka mocą bożą gnana do ołtarza?” Dziwne pytanie, zupełnie nielogiczne. „Jeśli ci los znany twój, czemuż tak śmiało pod nóż idziesz?” – właśnie dlatego, że los mój jest mi znany, mogłaby odpowiedzieć Kassandra. Zanim cokolwiek zrobię, wiem o tym, że tak ma być. Ajschylos po ludzku dziwi się człowiekowi, który wie, że umrze i nie opiera się temu przeznaczeniu. Jest w tym grecki tragik bardzo „humanistyczny”: Nie zgadzaj się na swoją śmierć, płacz, błagaj, buntuj się, módl się, przeklinaj, szalej, uciekaj, ukryj się, staraj się żyć jeszcze chociaż trochę – radzi jak Camus Syzyfowi. Kassandra jako budzenie niewiary Kassandra mogła być świadoma swojej charyzmatyczności i posłannictwa. Mogła przekładać wyższą konieczność nad konkretne aspekty bytowania. Mogła ludziom nie wieszczyć, mogła zrezygnować z ich niewiary w jej przepowiednie, ale jednak czuła potrzebę wyzwolenia ich niewiary. Najpierw trzeba wyzwolić niewiarę, trzeba ludzi obudzić, potem trzeba ponieść ofiarę cierpienia. Działanie Kassandry ma wskazać ludziom na ich pychę wiedzy, na zadufanie. Jest w tym jaka. przewrotna dialektyka: poprzez obudzenie ludzkiej niewiary do wytrącenia myśli i zadufania. Wprowadzenie nowej kategorii do świata instynktów i empirii. Niewiara w kogoś, w czyjąś prawdę to już nowa kategoria współbycia. Nowy wymiar egzystencji. Akt niewiary przemieni się w poszu- 52 kiwanie wiary. Niewierzący odkryją, że nie wierzą nikomu i niczemu i zaczną poszukiwać Prawdy, w którą mogliby uwierzyć. Ludzi łatwo przekonać empirią, faktami, łatwo jest ich skłonić do pójścia za głosem rozsądku, instynktu, za siłą i bogactwem, ale to nie jest głos wiary. To nie są ich świadome wybory, to nie jest droga zbawienia. Ta prowadzi poprzez bezdroża niewiary. Bardzo jasno wypowiedział to inny Ofiarnik słowami, które przytacza Ewangelista Mateusz (26, 53-54;: „Czy myślisz, że nie mógłbym wezwać na pomoc mego Ojca, a dałby mi zaraz więcej niż dwanaście Legionów anielskich? Jakżeż więc wypełniłyby się Pisma (które mówią), że tak ma się stać?” Oczywiście, rzecz dotyczy wypełnienia dziejów, wyższej konieczności, ale w głębi kryje się przesłanie o konieczności przełomu, jaki musi dokonać człowiek w samym sobie. Zdobyć się na akt niewiary w swoją siłę i wiedzę. Uwierzyć wbrew sobie, wbrew rozumowi, instynktowi i doświadczeniu. Kassandra jako brak potrzeby wiary Każdy wierzy w to, co chce wierzyć, a Trojanie po prostu nie wierzy w przepowiednie wieszczów. Oczywiście, byli w Troi inni wróżowie, ale w wysoko rozwiniętym i zorganizowanym społeczeństwie jest miejsce dla różnych artystów, filozofów, magów, cyrkowców itp. Każdy niech się realizuje, jak mu się podoba, społeczeństwo zapewnia mu tę pozycję, nawet będzie płaciło pensję, ale to nie znaczy, że każdemu trzeba wierzyć, każdego filozofa słuchać, każdy wiersz czytać, każdej przepowiedni ufać. Niech się cieszą, że mają z czego żyć i niech dadzą ludziom spokój ze swymi rewelacjami. A ta egzaltowana, natchniona córa królewska, Kassandra, która miała przecież z czego żyć, może i była wieszczką, ale Trojanie już w nic nie wierzyli, może nawet w Boga, i dawno uznali, że nikt nie jest prorokiem między swymi. Kassandra jako przeczucie śmierci Istnieje przekonanie, że człowiek może przeczuwać swą śmierć, że niektóre, wrażliwe dusze wyczuwają niebezpieczeństwo zagłady. Nie bez kozery mówi się o instynkcie szczurów, które opuszczają zagrożony okręt. Plutarch tłumacząc fenomen wieszczenia w dialogu „O zamilknięciu wyroczni” wyjaśnia: „Dusze mają więc tę zdolność wrodzoną, ale przyćmioną i z trudem wywołują obrazy, jednakże nieraz bywa, że rozkwita ona pełnym blaskiem we śnie albo w chwili zgonu – czy to dzięki temu, że ciało stało się czystsze, czy też że popadło w jakiś szczególnie sprzyjający temu stan; tak że dusza oddala swe władze rozumowe i myślowe i pozbywa się teraźniejszości, a uczuciem i wyobraźnią zwraca się ku przyszłości”. Kassandra miała taką nadwrażliwą nturę, przeczuwała zagładę i musiała się tym przeczuciem podzielić. Ludzie nie wierzyli jej jednak, uznają, że jest przeczuloną pannicą, która we wszystkim wietrzy podstęp, zdradę i śmierć. Przyzwyczajono się już do tego przeczulenia Kassandry i traktowano ją z pobłażliwością. Ażeby nie odmawiać jej normalności, opatrzono ją insygniami wróżki, ale jej nie wierzono, uznając jej przeczulenie za chorobę właściwą jej stanowi i pozycji. Kassandra jako samotność Może Kassandra była jednak niezrozumiała dla Innych. To całkiem prawdopodobne, bo taka niekomunikatywność była nawet jednym z głównych wyróżników wszystkich wróży i wieszczów, 53 którzy mówili niezrozumiale, bardzo często dwuznacznie, „na dwoje wróżąc”. Trzeba było interpretatora, który tłumaczył ich słowa. W gruncie rzeczy, zdroworozsądkowo patrząc na to zjawisko, ważniejszy tu był ten tłumacz niż wyrocznia. Za pośrednictwem tłumacza (mesjasza, kapłana, polityka, celnika) powstawały wiary, religie, ideologie, koncepcje polityczne, hierarchie społeczne i fortuny. Kassandra nie miała interpretatora, nikt za nią nie stanął, nikt nie chciał organizować partii, zaczynać swojej kariery, budować fortuny w oparciu o nią, o jej wiedzę. Kassandra to także dramat człowieka, którego nikt nie chce wykorzystać. Kassandra jako potrzeba ekspresji Kassandra mówiła nie pytania i tym różniła się od wielu wieszczów i wróży świata antycznego. Ci nie pytani wieszcze byli na ogół nieszczęśliwi (por. Laokoon), bo nikt nie chciał ich słuchać. Ludzie sami sobie wybierają pytania i moment, w którym je zadają. Przynoszą wtedy do świątyni Pytii tajemniczą literę-symbol EI, która może oznaczać bardzo wiele (podawał te znaczenia Plutarch). Między innymi znaczy „Czy”, od którego to słowa zaczyna się każde pytanie (czy zwyciężą – jak pisał Nikander – czy mają się żenić, czy żegluga będzie korzystna, czy warto uprawiać ziemię, czy należy wyjechać z kraju), ale ci najbardziej wierzący, którzy nie chcieli traktować boga jako prywatnego wieszcza, uważali, że partykuła ta, obok znaczenia pytajnego, wyraża życzenie: „Oby”. Mówi się o EI także jako o wielkim kwantyfikatorze „Jeżeli”. W każdym razie tej literysymbolu Kassandra od ludzi nie otrzymała. Nie chcieli jej słuchać, niezależnie od tego, czy wiedzieli o jej darze wiedzy i klątwie niewiary, czy też nie. I to było nieszczęście Kassandry, która chciała mówić, jak każdy, o tym, co wie, co jest jej przekonaniem, ale ludzie tylko wzruszali ramionami i machali ręką. Kassandra jako memento mori Kassandra mówi ludziom o zagładzie, o zniszczeniu, o śmierci. Po co im ta wieszczka, która mówi oczywistości. I bez tego wiedzą, że umrą. Każdy może być taką Kassandrą, każdy może ludziom mówić: was nie będzie. Każdy sam sobie może to ciągle powtarzać, ale woli o tym zapomnieć, woli nie wierzyć Kassandrze. Przyjmie jakąś mauvaise foi, wystarczy zresztą, że wybierze życie i już nie będzie chciał wiedzieć o profecji Kassandry. Przecież nawet jej bra6t Parys wziął Helenę wbrew ostrzeżeniom, wybrał życie, mimo iż wiedział, że kończy się ono śmiercią. Kassandra jako wiedza Prawie każdy jest Kassandrą. Każdy posiada swoją wiedzę o życiu, przekonanie o swojej wyjątkowości, swojej prawdzie, przekonanie o słuszność swojej egzystencji. Prawie każdy kocha siebie samego. Prawie każdemu nieobce jest przekonanie, że wie więcej niż Inni, że lepiej czuje, ale nawet gdyby starał się to przekazać, to i tak nikt nie będzie go chciał słuchać. Po prostu ludzie nie chcą słuchać i tyle. Każdy swoje wie. 54 Kassandra jako świadomość wypowiedzi W Eurypidesa „Trojankach” Kassandra mówi w trakcie samego wieszczenia: „Choć mnie bóg opętał By tego dowieść, boski szał odepchnę”. Mnie to zdanie przyprawia o zawrót głowy. Ileż tu znaczeń, sensów, w tym drobnym zdaniu, które wystarczyłoby za całą, nielichą powieść albo rozprawę filozoficzną. Jakiż tu heroiczny tragizm Kassandry, która chce się wyrwać z niewoli boskiej, chce wyjść poza granice swej wiedzy i swego szaleństwa. Chce odrzucić dar boży i boskie przekleństwa, aby dowieść, że ta prawda dana jej od boga jest prawdą prawdziwą. Co za metafizyczna tautologia, jakież to szaleńczo rozumne zmagania. Gdyby Kassandra tylko była świadoma swej frenetyczności, to moglibyśmy o niej mówić jako o artystce, która wie, że musi tworzyć, choć sama nie wie, jakie tworzy znaczenia. W przypadku jednak tej nieskończenie głębokiej wypowiedzi i tragedii Eurypidesa, Kassandra odkrywa tragiczny wymiar kondycji ludzkiej: zmagania z bogiem, próba wyjścia poza egzystencję, los i poznanie, po to, aby dowieść, że to, co mówi przez nią bóg, jest jej prawdą, jej przekonaniem. Główny akcent w tej wypowiedzi położony jest na owo dowiedzenie, złamanie niewiary. Komu i co chce Kassandra dowieść – pewnie sobie i wszystkim chce dowieść, że bóg istnieje, ale sądzi, że może to zrobić tylko poprzez odrzucenie niej, to, do czego później dochodził Mistrz Eckhart, kiedy stwierdzał, że najpiękniejszą rzeczą, której człowiek może się wyrzec, jest wyrzeczenie się Boga dla Boga. Eckhartowi chodziło o odrzucenie ludzkiej hipostazy Boga, ludzkiego myślenia o Nim, które siłą rzeczy jest tworzeniem obrazu Boga za pomocą projekcji i konstrukcji ludzkiego rozumu. Ta teologiczna „krytyka rozumu” Eckharta w wypowiedzi Kassandry wskazuje jeszcze na to, czym jest kondycja ludzka: szałem. Snem wariata, a Kassandra jest tą wariatką, która, jak wielu jej podobnych, chce się obudzić ze snu, żeby doświadczyć tego samego, ale już w pełni świadomie, może będąc Jednym z Bogiem. Kassandra jako wola i ubezwłasnowolnienie Cyceron w dialogu „O wróżbach” przytacza fragment rozmowy Hekabe z Kassandrą, z nie zachowanej tragedii: „Ale czemuż nagle wyglądasz na wściekłą w płonących swych oczach? Gdzież się podziała owa niedawno rozsądna skromność dziewicza? [. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .] Matko, ze wszystkich najlepszych kobiet o wiele lepsza kobieto, Jestem wybrana do przepowiedni proroczych, albowiem Apollo Wbrew mej woli podnieca mnie w szale wyroki losu ogłaszać”. Szał, natchnienie Kassandry to tylko sprawa woli. Jest ona świadoma tego, co mówi, wie, jakie to ma znaczenie, ale nie może się powstrzymać od wieszczenia. Jej wola nie należy do niej, lecz do boga. W gruncie rzeczy to jest sfera boskiego działania: nie wiedza, nie wiara, lecz wola. Kassandra czyni, co czyni, bo bóg tak chciał. 55 Kassandra jako dualizm Czy ekstaza Kassandry była stanem świadomym, czy też odbywała się poza jej świadomością? Czy Kassandra wiedziała, co mówi w momentach ekstazy, opętania, szału, natchnienia? Może poza tymi stanami sama nie wiedziała, kim bywa; była złożona jakby z dwóch postaci: ludzkiej i boskiej, rozumnej i niezrozumiałej (taki antyczny odpowiednik dra Jekylla i pana Hyde’a), nie miała możliwości zachowania podmiotowości tych dwu wcieleń. Znała tylko te chwile powrotu, kiedy czegoś się domyślała, coś się z nią działo, o czymś jej donoszono, ale jak temu wierzyć. Jak wierzyć w siebie innego? Jest jednak jakaś ciemna wiedza, która każe przechodzić na tę drugą stronę, powoduje, że człowiek chce być inny, niż jest, i wtedy ułatwia sobie to przejście, sięgając po jakiś narkotyk, wybierając szaleństwo, żeby nie wiedzieć o tym, czego teraz nie wie. Kassandra jako futuryzm Wieszczba każdej wyroczni, niezależnie, czy w nią wierzymy, czy nie, kiedyś się sprawdzi. Przyjdzie jej czas i znajdzie się interpretator, który powie: a jednak ona miała rację. Do tej pory nikt nie przypuszczał, jaka była właściwa i trafna, ale teraz to już wiemy i wierzymy. W mitologii istnieje postać Pasifai, wieszczki z lakońskiego miasata Talamy, co do której istniało między innymi przypuszczenie, że była tą właśnie Kassandrą, córką Priama. Imię Pasifae znaczyło „Wszystkim objawiająca” wyrocznię, a sama wróżka cieszyła się należnym szacunkiem. Znaczyłoby to, że mamy do czynienia (co także jest częste w mitologiach) z nieśmiałą próbą zamknięcia mitu, ludzkim odruchem litości i zdjęciem klątwy z nieszczęsnej. Jej historia miała być związana z upadkiem Troi, to już się wypełniło i nie ma co mścić się na niewinnej Kassandrze. Już można jej darować spokojny kąt. Pasifai wierzono – to jest wiara bądź niewiara w znaczenia; w planie futurystycznym każde znaczenie kiedyś się objawi. Wszystko coś będzie znaczyło i wszystko się wypełni. Kassandra jako aktualność Gdyby dzisiaj Kassandra mówiła o koniu, to byłoby to najprawdopodobniej ostrzeżenie przed groźbą jakiejś katastrofy, którą sami sobie przygotowujemy. Ekologia, elektrownie atomowe, zegarowa bomba populacyjna etc. No i co z ego, słucha się Kassandry, przyznaje się jej racją i robi się swoje. Próżność i tryumfalizm Trojan są tak silne, że pozwalają na wprowadzenie konia do miasta. A przecież nie tylko Kassandra ostrzegała, był też Laokoon. Kassandra jako autoteliczność Nie można w czasie teraźniejszym mówić o kassandrycznych przepowiedniach. Nikt nie wie, czy są one kassandryczne, to znaczy prawdziwe, ale niewiarygodne. Ta kosntrukcja logiczna jest dla rozumu nie do przyjęcia. Dopiero post factum widzimy, że ktoś miał rację, a ktoś nie słuchał. Na przykład codzienna sytuacja, w której matka ostrzega syna przed jakimś czynem (powiedzmy miłością do aktorki), bo zna konsekwencje. Matka może ostrzegać i może zapewniać, że jest to przestroga kassandryczna, ale ta wypowiedź jest skierowana na siebie samą. Jest autoteliczna. Syn nie przyjmie tych zapewnień o kassandryczności i na tym polega przekleństwo Apollina. 56 Kassandra jako reakcja na spełnienie przepowiedni Kassandra była bardzo nieszczęśliwa; jeżeli jej przewidywania się sprawdzały, to mogła odczuwać satysfakcję, swoistą „Schadenfreude” z tego, że miała rację, że ostrzegała, a oni nie słuchali i na jej wyszło. Mogła niemiłosiernie uważać, że śmierć słusznie się Trojanom należała, jako kara za ich niewiarę. Teraz niech przeproszą. Ale kto ma przepraszać – Trojanie? Przecież oni z tej niewiary w jej ostrzeżenia wszyscy zginęli. Zapewne teraz chętnie przyznaliby jej rację, chętnie by odwrócili Nieodwracalne, gdyby mogli. Nie może Kassandra, niestety, mieć satysfakcji z tego, że miała racją. Nikt z bezpośrednio zainteresowanych jej tej racji nie przyzna, pozostanie z nią sama, ale już bez niewierzących jej rodziców, braci i rodaków. Lepiej było mieć ich przy sobie, tych niewiernych, szydzących i kpiących, niż być teraz samotną, skazaną na gorzką świadomość ich niewiedzy. Kassandra jako sposób umierania Jeszcze raz Ajschylos: „[...] Lecz jeśli ci znany Los twój, czemuż tak śmiało pod nóż idziesz, niby Jałówka mocą bożą gnana do ołtarza?” Starożytni Grecy zwracali uwagę na zachowanie się ofiarnego zwierzęcia – był to dla nich znak wróżebny. Jeżeli zwierzę szło do ołtarza bez oporu, było to dobrym znakiem, jeżeli zaś zwierzę się opierało, to odczytywano to jako niedobrą wróżbę. Były też zachowania ekstremalne; Plutarch pisze o krowie, która sama przyszła do obozu Lukullusa, jakby celowo dostarczając się na ofiarę. W „Życiorysie Pyrrusa” zaś przestawiony jest baran, który padł śmiercią naturalną tuż przed ofiarowaniem. Kassandra godzi się na swoją śmierć, jak mówi chór z „agamemnona”, „gnana mocą bożą”. Przyjmuje na siebie śmiało swoją śmierć, ponieważ wie, że dzieje się to z Wyższej Woli. Jej śmiałość, jej zdecydowanie i pokora są jej wyznaniem wiary. Kassandra – Agnus Dei. Kassandra jako świadomość klątwy (nadzieja) Jeżeli Kassandra wiedziała, że oprócz daru wiedzy o przyszłości obłożona była klątwą niewiary ludzi w jej przepowiednie, to po co w ogóle wypowiadała swe prawdy? Było to całkowicie niepotrzebne, narażała się tylko na śmieszność i litość (no chyba, że jej o to chodziło, ale to inna sprawa, wtedy mamy do czynienia nie tyle z wieszczką, co z mitomanką). Przyjmijmy, że Kassandra wiedziała, że jej nie wierzą, ale sprawy były żywotne, wiedza dokuczała, trzeba było wyzwolić w sobie tę złudną nadzieję, że gdzieś tam zapali się światełko wiary, że zaświta nadzieja zbawienia, która będzie oznaczała koniec jej pokuty, jej koniec jako Kassandry – narodzi się Aleksandra. Ale klątwa boska jest niepodważalna. Kassandra ze swymi wysiłkami przypomina Syzyfa, który ciągle ma nadzieję, że dopcha głaz na Górę Zbawienia. Kassandra ciągle ma nadzieję, że ludzie uwierzą jej w to, co i tak od dawna wiedzą. Kassandra ma nadzieję, że uwierzy jej Parys, żona rybaka, Makbet, Edyp – wszyscy wielcy oszukani. Właściwie to oni wierzyli Kassandrze, ale sądzili, że te przepowiednie zagłady dotyczą Innych, nie ich. No i wypełniło się. 57 Kassandra jako nieświadomość klątwy (normalność) Czy Kassandra wiedziała, że oprócz daru przewidywania obdarzona była klątwą niewiary ludzi w jej wróżby? Jeżeli nie wiedziała, to zemsta Apollina była bardziej perfidna, niż to z pozoru wygląda, bo obdarzył ją klątwą niewiedzy, czyli tragizmem. Trudno jednakże wyobrazić sobie wieszczącą Kassandrę, której nikt nie słucha. Jakby się wtedy mogła ona zachować, skoro wiedziała, że ma od boga dar wieszczenia, czyli mówienia prawdy, a tymczasem nikt jej nie słucha? Ludzie nie chcą prawdy, nie słyszą jej, kpią z niej. Prędzej czy później Kassandra musiała dostrzec, że ludzie nie słuchają jej wieszczby, a zatem nie słuchają słów boga, czyli są źli i głupi. Musiała zrozumieć, że albo ona, albo Trojanie są obłożeni klątwą niewiary w słowa prawdy. No, chyba że Kassandra nie wiedziała też o swoim darze wieszczenia, wtedy mówiła, bo ludzką rzeczą jest mówić to, co się sądzi, a i ludzką rzeczą jest wątpić w sądy Innych. W takim wypadku nic nie wyróżniało Kassandry od współobywateli. Kassandra jako nieświadomość klątwy Czy ktoś ze współczesnych wiedział o klątwie Apollina? Trojańczycy właściwie nie mogli wiedzieć, bo – znając ludzi – moglibyśmy się spodziewać, że ktoś się sprzeciwi tej woli boskiej i uwierzy Kassandrze czy to dlatego, że ją lubi, czy dlatego, że jej przyzna rację, czy też ze zwykłej przekory (może herezji), ot, chociażby, żeby w gromadzie naśmiewców nie siedzieć. Polubić Kassandrę było łatwo, bo była młodą, atrakcyjną kobietą, no, a w dodatku królewską córką. Przyznać jej rację też nie było trudno, bo wcale nie mówiła od rzeczy, i właściwie trzeba było niezwykłej głupoty i zadufania, aby z uporem prześmiewać się z ostrzeżeń wieszczki, nie ruszając nawet palcem w celu sprawdzenia jej słów. Zaiste, klątwa niewiary bardziej była karą dla Trojan niż dla Kassandry, bo czyniła ich zaślepionymi, zadufanymi, próżnymi, pewnymi siebie głupcami, którzy za żadną cenę nie chcą uwierzyć w to, że ich świat przeminie. Quem deus łperdere vult, dementat prius. Kassandra jako świadomość klątwy Jeżeli Trojańczycy wiedzieli o klątwie Apollina, to nie mogli wiedzieć o wcześniejszym darze, jakim obdarował on Kassandrę, czyli darze wiedzy o przyszłości. Albo – albo. Bóg nie może w ten sposób drwić z ludzkiego rozumu, bo wtedy może w ten sposób drwić z ludzkiego rozumu, bo wtedy skazuje na wybór: albo będę wierzył, albo nie. Dla człowieka sytuacja Kassandry to sytuacja wyboru: albo wiem, że masz od boga wiedzę o przyszłości Trojan, albo też wiem o tym, żeś obłożona jakąś klątwą niewiary w twe słowa. Jak można wiedzieć o swojej niewierze i dodatkowo wierzyć w nią? Mogę uwierzyć w twe słowa (bo to dar boży), ale natychmiast muszę w nie wierzyć (bo to klątwa boża). Przecież to absurd! Trzeba jeszcze jakiejś innej wartości, żeby ostatecznie móc sobie powiedzieć: Credo quia absurdum est. Kassandra jako wątpliwości ego Kassandra mogła wiedzieć, że mówi prawdę, a ludzie jej nie wierzą, mogła też nic nie wiedzieć o tej klątwie niewiary. Jest też inna możliwość, to mianowicie, że Kassandra sama nie była pewna wartości swych słów. Mówi o tym w tragedii Ajschylosa „Agamemnon”. 58 „I cóż? Błądzę – czy trafiam, niby celną strzałą? Możem fałszywa wieszczka, papla uprzykrzona, odpędzana od drzwi?” To ludzka twarz Kassandry. Sama nie wiem, co mówię, jaką wartość mają moje słowa. Może ludzie przede mną udają, że w nie wierzą, a za plecami śmieją się ze mnie. Może dla ludzi te moje prawdy są śmiesznie nijakie, odpędzają mnie, nie chcą mnie słuchać, bo bzdury mówię – to wątpliwość Kassandry. Czasem jednak może się wydawać, że to jest bardzo prawdziwe, że na inną prawdę człowieka nie stać, bo to jest prawda jego egzystencji. Sądzę, że trzeba być niemałym pyszałkiem, żeby nie znać tej wątpliwości Kassandry. Kassandra jako egzystencjalizm Ciekawe, czy Kassandra znała też swoją przyszłość, czy potrafiła wróżyć sobie. Jeżeli dana jej była ta umiejętność, to czy klątwa Apollina skazująca na niewiarę w jej przepowiednie dotyczyła samej Kassandry? Czy wierzyła ona w swoje przeczucie przyszłości, czy, jak każdy człowiek, mówiła sobie, co będzie, ale tak do końca nie była przekonana do tych rewelacji, bo przecież mogła też wątpić i mieć nadzieję. O wydarzeniach pomyślnych nie mówiła, żeby nie zapeszyć, o wydarzeniach tragicznych mówiła, bo chciała mieć nadzieję na ewentualność ich spełnienia i myślała, że to będzie jej radością, kiedy jej złe wróżby się nie spełnią. Wolała przyjąć jaką mauvaise foi – jakiś spobó bycia, jakąś fałszywą świadomość. Wiedziała, że umrze, ale wolała o tym nie wiedzieć, nie myśleć o tym. Kassandra i Helenos Kassandra miała bliźniaczego brata Helenosa, o którego losach różnie mówią, ale o tych opowieściach przebija się wyraźnie jeden rys: Helenosowi wierzono. Ba, nawet zmuszano go różnymi sposobami (tu znów ten Odyseusz), aby wyjawił swe wróżby, bo chciano się do nich zastosować. Helenos mówił o przyszłości i podawał sposoby, które należało zastosować, aby uniknąć zdarzeń niepomyślnych. Ci, którzy chcieli mu wierzyć, stosowali się do wróżb i wygrywali. Omijali to, co mogło być dla nich niekorzystne. Wydaje się – ze zdroworozsądkowego punktu widzenia – że Helenos miał po prostu lepsze informacje i był bardziej błyskotliwym obserwatorem. Ten bliźniak Kassandry, który w taki sam sposób co ona otrzymał od Apollona dar wieszczy, wcale nie podziela losu swej nieszczęsnej siostry. Wręcz przeciwnie – jest jakby jej wariantem pozytywnym. Kassandrze nie wiedzą rodacy-Trojanie, Helenosowi za wszelką cenę chcą wydrzeć przepowiednie wrogowie – Grecy. Kassandra ostrzega przed zniszczeniem. Kassandra trwa do końca wśród obrońców Ilionu, stając się branką i w niedługim czasie nieszczęśliwie ginąc, Helenos, którego można by (gdyby nie to, że mianowano go wróżem) nazwać zdrajcą, zbiera gratyfikacje za swe zasługi oddane dla wroga i po wojnie w spokoju panuje gdzieś w dalekiej krainie. Nie poruszajmy tu łatwej kwestii sprawiedliwości, zastanówmy się nad innym aspektem tak zaprezentowanego bliźniaczego rodzeństwa. Wróżba i wieszczba Cycero w dialogu „O wróżbitach” zauważył: „A czy Helenos i Kassandra, syn i córka azjatyckiego króla Priama, nie byli obdarzeni zdolnością wróżenia? On przepowiadał wszak z ptaków, a ona wygłaszała wieszczby pod wpływem poruszenia duszy i boskiego natchnienia”. Otóż i to: 59 wróżba i wieszczba. Manteja i profecja. Wróżbita uznaje, że losy świata są w nim, w tym świecie, zapisane, że cały świat jest znakiem i trzeba tylko umieć go odczytać. Trzeba umieć rozpoznawać paradygnat świata, tajemny wzór, zapomniany język, ukryty kod, genotyp, perforację, gramatykę. Ważne jest, czy ptaki lecą z zachodu na wschód (znak pomyślny), czy w przeciwnym kierunku. Ważne są kręgi na wodzie, wnętrzności ofiary. Dla dobrego wróża wszystko jest księgą znaczeń i ze wszystkiego może odczytać wszystko, trzeba tylko posiąść wiedzę i umiejętności jej przekazywania ludziom, którzy chcą wierzyć wróżbitom. Helenos miał ten talent, jego nie dotyczyły wątpliwości Kassandry. Poznał metodę wróżby, dobrze odczytywał znaki i był pewny siebie jak Roschach badający pacjentów przy pomocy swego testu. Sofokles w tragedii „Filoktet” mówi o tym dumnym człowieku: „Głową zaś chce odpowiadać Swoją, jeśli prorocząc prawdy nie powiedział”. Zdanie to aż chce się porównać z cytowanymi słowami Kassandry z „Trojanek” Eurypidesa. Zostawmy jednak to porównanie, bo to temat na inny rozdział. Zostawmy też tego pewnego siebie naukowca-dialektyka, któremu łatwo było przepowiadać nieszczęścia dla swoich i dawać rady wróżące powodzenie wrogom, bo niewielka to mądrość wiedzieć, że to, co dla jedneog jest nieszczęściem, dla jego wroga może być wielce pożądane. Spójrzmy jeszcze raz na Kassandrę – bliźniaczą siostrę wróża. Nie przyjęła ona od brata metody objawiania prawdy – wybrała szał boski, natchnienie i ducha. Zamiast twierdzić, że wszystko zapisane jest w księdze świata, uważała, że o wszystkim decyduje Bóg. Nie świat, nie przedmiot uczyniła pośrednikiem i naczyniem poznania, lecz siebie, podmiot, uczyniła naczyniem boskości. Musiała zanegować rozum, musiała podważyć swą wiedzę, zanegować swoją podmiotowość. Ta natchniona artystka chciałaby poprzez siebie przepuścić Boga. Pozostawmy otwarte zagadnienie, czy materialista Helenos i idealistka Kassandra to dwie postawy, dwie osoby, czy też wewnętrzny konflikt pozanwczy człowieka chcąego wierzyć. Odpowiedzi na te pytania szukajmy u Pytii. Kassandra jako historia Dzisiaj Kassandra jest niemożliwa, albo jest każdym i w każdym aspekcie interakcji z Innymi, ze światem, z sobą samą. Zapewne tak też było około dwudziestu ośmiu wieków temu (ale o tym nie wiemy na pewno). Kassandry wcale nie było – stworzył ją ówczesny historyk. Kassandra zupełnie inaczej wygląda wśród swoich, inaczej dla późniejszych pokoleń, kiedy dzieli ją dystans epicki, kiedy wiemy, co się stało, kiedy znamy historię. Dla współczesnych Kassandra mogła być każdym Trojańczykiem, mogła być wątpliwościami każdego obywatela Ilionu co do losów wojny, mogła wreszcie być opozycyjną partią. Te wątpliwości, frakcje, szeptana dyplomacja zobiektywizowały się w wersji antycznego historyka w osobie nieszczęśliwej Kassandry. Jej problem to problem, który pojawia się wraz z naszą znajomością historii. Ciekawa rzecz – fenomen Kassandry związany był z przyszłością i wiedzą o niej, ale żeby późniejsze pokolenia mogły ten fenomen poznać, muszą poznać najpierw przeszłość. Gdybyśmy byli ówczesnymi Trojańczykami, to problem Kassandry nigdy by się nam nie pojawił (wszak i ekipa Odyseusza wyszła z drewnianego konia nocą, kiedy obywatele Ilionu spali upojeni „zwycięstwem”). Po prostu są sprawy, o których wiedza przechodzi za późno (co wcale nie znaczy, że jest wiedzą niepotrzebną) i wtedy objawia się nasz tragizm, wtedy zdobywamy świadomość tragizmu. A to już jest tematem następnego rozdziału. 60 Część IV 61 TRAGIZM NIEWIEDZY „Żebyś z pomocą myśli, wiedzy jednako niesytej, Poznał do głębi rzeczy dotąd przed tobą zakryte”. Lukrecjusz, De rerum natura „Lecz sam ci powiem, tobie, który szydzisz Z mojej ślepoty, patrzysz, a nie widzisz Nędzy twej, nie wiesz, z kim życie ci schodzi, Gdzie zamieszkałeś i kto ciebie rodzi”. Sofokles, Król Edyp Wstęp Zacznijmy od tego, że to materiału, który chcemy tu zaprezentować, zastosujemy pojęcie, które jest w historii myśli bardzo silnie obarczone różnymi, często przeciwstawnymi znaczeniami. Chodzi o pojęcie tragizmu. Nie chcemy występować przeciw wszystkim dotychczasowym konotacjom tego terminu, nie chcemy też go absolutyzować. W gruncie rzeczy nawet nie chodzi o słowopojęcie (gdzie indziej nazwalibyśmy je hipostazą). Ostateczny tragizm, jak i inne pojęcia ze świata etyki, estetyki, nauki, filozofii i praxis życiowej są pojęciami stworzonymi przez umysł ludzki. Wynikają z ludzkiego poznania, pochodzą z arsenału (laboratorium, muzeum) wiedzy ludzkiej. Każde z pojęć-słów da się odwrócić, rozszerzyć, zawęzić, zabsolutyzować, zrelatywizować, zamienić na inne, w końcu samoubóstwić bądź samounicestwić. Dajcie mi Słowo a powiem wam Wszystko. Obszary i zjawiska, które tu ukażemy, dałyby się, mutatis mutandis, opatrzyć innymi pojęciami, jak na przykład: dramat, komedia, a także innymi, niekoniecznie z leksykonu teatrologicznego, przy czym nie zmieniłoby to ogólnej wymowy prezentowanej treści, która dotyczy eksploracji świata ontycznego, a tylko wskazałoby na nasz, ludzki stosunek do odkrywanego i opisywanego zjawiska. Posłużmy się metaforą: przed rozpoczęciem budowy statku montuje się rusztowanie, które służy pomocą aż do końca budowy obiektu. Tylko fachowcy wiedzą, kiedy można odrzucić rusztowanie, kiedy statek jest już gotowy. Są i tacy budowniczowie, którzy marzą o pięknym żaglowcu, ale nie wiedzą, że bez rusztowania go nie zbudują. Są też i tacy, którzy budują coraz wspanialsze rusztowania, nie chcąc pamiętać o statku. (Ta metafora jest niebezpiecznie nośna.) W końcu dochodzi do aktu demontażu i rusztowanie, całkowicie niepotrzebne, a nawet uniemożliwiające narodziny statku, odrzuca się. Ale przecież bez niego nie byłoby statku. Moglibyśmy, ironizując, nazwać to tragedią niepotrzebnego rusztowania, albowiem kiedy się patrzy na okazały żaglowiec na morzu, to nie myśli się, jaki był on w fazie „brzydkiego kaczątka”, jak potrzebował innych bytów, form, aby stać się. Ale to, że o tym nie myślimy, nie znaczy wcale, że o tym nie wiemy. Często tylko trzeba, niestety, przypominać pyszałkom. Ale to jest już całkiem inna historia... Czytelnik może oczekiwać w tym miejscu krótkiego przeglądu historycznego pojęcia tragizmu, czegoś w rodzaju opisu fenomenologicznego, a nawet może i dziejów tragizmu. Myślę, że nie będzie odczytane jako unik niezaspokojenie tych oczekiwań; ostatecznie o tragizmie mówiono i pisano tyle, co o dziejach rodu ludzkiego, a nawet więcej: mówiono o tragizmie Boga, o tragizmie dwumianu Newtona. Wielu myślicieli wypracowało swoje koncepcje tego terminu, odnosząc je do 62 sobie znanych historii. Wiele z tych koncepcji przeciwstawia się wzajemnie. Raz widzi się w tragizmie karą, innym razem winę, kiedy indziej zaś błąd. Czasem tragizm jest wyrazem absolutnej wolności, czasem całkowitego zniewolenia. Bywa, że tragizm przejawia się w ścieraniu się wartości, bywa też, że tragizm jest samounicestwieniem się wartości poprzez ich własny rozwój. Tragizm nie może zaistnieć bez udziału świadomości, ale można tę świadomość osłabić i wtedy spotykamy się z tragicznym optymizmem. No i jeszcze ważne jest łączenie tragizmu ze śmiercią. Ta umowność jest, wydaje się, najsilniej zakorzeniona, nie może jej nawet osłabić wiara w transcendencję i eschatologię. Rozpacz i obawę rozstania się bytu i samym sobą także opatrujemy mianem tragizmu. Ale istnieje również przekonanie, że to nie śmierć jest podstawowym warunkiem powstania tragizmu, lecz transcendencja. Proponowane tu kolejne rozumienie tragizmu (w funkcji rusztowania) ma odnosić się do wszystkiego, co nie może zaistnieć. Nie może to jednak znaczyć, że to wszystko, co istnieje, jest komedią. Chyba że w takim uniwersalnym znaczeniu (znowu słowa-hipostazy), jak przez długie średniowiecze nazywano komedią każdą historię, która ma szczęśliwe zakończenie (historia Jonasza, nawet Hioba). Takie pojęcie komedii zastosował Dante pisząc swą „La Divina Commedia”, w takim też, gorzko ironicznym sensie mówił Zola o commedie humaine. W innym sensie komedie w głównej mierze zasadzają się na chwycie qui pro quo, nieporozumieniu, przypadku, koincydencji etc. Są grą niewiedzy bohaterów. Odbiorca ma tę wyższość, że wie i śmieje się z tego, że ktoś nie wie. Takie komedie są tragediami śmiesznymi. Ale nas tu nie interesuje to, co jest, tylko to, czego nie ma, co się nie może zdarzyć. Tragizmem człowieka jest to, że nie wie, czego nie wie. Tragizm będzie tworzyła możliwość, potencja zaistnienia i napięcia między zdarzeniem a możliwością. Ale to nie jest jeszcze pełny wyraz tragizmu, który w swym całkowicie nierozpoznawalnym dla człowieka kształcie polega na tym, że nikt nie wie, że to jest tragizm. Całe nasze doświadczenie egzystencjalne (ontologiczne plus epistemologiczne) jest zespołem napięć wiedzą, niepewnością i niewiedzą. Tragizm ma miejsce wtedy, kiedy byt (przedmiot-osoba-idea), którego on dotyczy, nie ma pojęcia o tym doświadczeniu. Tragizm ma miejsce wtedy, kiedy dany byt omija pewna wartoś-, o czym ów byt nie wie. (Poeta powiedziałby: słowiki śpiewają w ogrodzie głuchoniemych). Jeżeli natomiast byt wie o tym, że jakaś wartość go omija, wtedy jest obdarzony świadomością tragizmu. A zatem nie jest tragiczna Antygona, Hamlet, Ofelia. Są oni przepełnienie wartościami takimi jak: miłość siostrzana, posłuszeństwo prawu moralnemu, świadomość swego losu, poczucie rozdwojenia, przeżycie miłości, która nie pozwala zaakceptować oblubieńca. Tragiczny jest Otello, kiedy zabija Desdemonę, ponieważ nie wie, że nie ma racji. Desdemona nie jest tragiczna, gdyż w niej tkwi niezłomne przekonanie o słuszności, wierze i racji. Ma ona świadomość tragizmu. Nie jest tragiczny Janusz Korczak, nie jest tragiczny Maksymilian Kolbe, nie jest tragiczny Otto Szimek. Tragiczni są ich oprawcy, którzy nie dostąpili zrozumienia takiej wartości, jaką jest życie Innego. Jsst to imitatio Christi; Jezus Chrystus umierający na krzyżu nie jest tragiczny. On bardzo świadomie wybrał swój los śmiertelnika, zgodził się na swoją śmierć, wybrał tę najsilniejszą wartość mieszczącą się w kielichu goryczy, mówiąc wszystkim: Ecce homo. Ale my nie chcemy przyjąć tej świadomości tragizmu, odsuwamy od siebie kielich goryczy, jednocześnie stale poszukując świętego Graala. W praxis życiowej jest tak, że świadomość tragizmu jest doświadczeniem bolesnym, nieznośnym. Bardzo często ponad siły człowieka. Udział w tragizmie, czyli niewiedza, jest błogostanem. Siłą rzeczy wielu postanawia nie wyrywać się z okowów niewiedzy; postawy tej nawet nie można odnieść do solipsyzmu czy egoizmu. To obawa przed bólem egzystencji, przed człowieczeństwem, przed narodzeniem się dla świata, przed wyjściem z łona niewiedzy. To stan epistemologicznie embrionalny. Tu odbiegnę nieco i określę ludzi o takich postawach jako tych, którzy wiedzą, że żywią się zakazanymi owocami z drzewa rajskiego, ale chcą o tym nie wiedzieć. Tak jakby mówili: nie rozumiem, jaka jest w tym moja wina. Jestem, jaki jestem, jakim mnie stworzono. Cóż z tego, że grzesznik? Nie moja wina i nie chcę o niej wiedzieć. W ogóle nic nie chcę wiedzieć, ale 63 jabłka wiedzy są smaczne i będę je zrywał póki mego żywota. Może i kogoś tam wygnano z raju, ale ja się z niego nie dam wygnać, tu sobie zbuduję jego substytut i zasadzę wiele jabłoni. Inaczej mówiąc: jest w tej postawie coś niepokojącego, mianowicie wola. Wielu nie chce wiedzieć. Całkiem świadomie nie wchodzi w nieznane rejony, zabezpieczając się łatwymi i uznanymi konwencjami kariery, stanu posiadania, jakiegoś uznanego pensum wiedzy. Są jak cumy „Santa Marii”. Są anty-Kopernikami, anty-Kolumbami, anty-Kantami. A do tego ironiczne jest to, że to oni zawsze, z przekonaniem i z wysokich trybun będą głosili chwałę wiedzy. Nieszczęście bierze się ze stwierdzenia: „ja wiem”. Od tego zaczyna się cała historia przekonań, dogmatów, ideologii, nauki itp. Człowiek, który uwierzył, że wie i na tej wiedzy buduje swe widzenie i rozumienie świata, bardzo często występuje w roli instruktora życia i zbawcy świata. Tylko on jest mądry, bo on wie, inni nie wiedzą tego co on, nie widzą tego tak, i są głupi. W tym rozumieniu tragizmu nie ma miejsca dla aksjologii. Tragizm nie należy łączyć z pesymizmem ani z moralnością. Te kategorie istnieją tylko po pozytywnej stronie prezentacji ontycznej i – jak cała aksjologia – nie nadają się do oceny strony ukrytej. Istnienie tragizmu (to, czego nie wiemy, to, co się nie zdarza) podważa całą istniejącą aksjologię. Nie możemy wiedzieć, czy coś jest dobre, czy złe, piękne czy brzydkie, mądre czy głupie, potrzebne czy zbędne, bo możemy orzekać tylko na podstawie tego, co wiemy i co przypuszczamy. Probabilistyka niewątpliwie jest wychynięciem w antyontologię, jest eksploracją obszarów niewiedzy, tego, co mogło się zdarzyć, lecz nie zdarzyłosię, ale to zaledwie „wychynięcie głowy”. Tragizm jest antyontologiczny. Wszyscy jesteśmy tragiczni i wszystko jest tragiczne w tej mierze, w jakiej dotyczy to naszej niewiedzy i nieświadomości. W praxis życiowej często dana jest nam wiedza o tym, że ktoś dotknięty jest tragizmem. Bywa wtedy, że śmiejemy się z niego, szydzimy z czyjejś niewiedzy, ale też bywa i na odwrót, kiedy mówimy jak dzieci: Jakie to głupie – ja nic nie rozumiem. W tych przypadkach dajemy dowód swojej ograniczoności i tym samym my jesteśmy tragiczni. Każda ocena jakiegoś zdarzenia, bytu będzie zawieszeniem wiedzy osądzającego, będzie granicą jego niewiedzy (przepaska Temidy!) bądź granicą jest świadomości („dalej w usprawiedliwieniach nie pozwalają mi się posunąć normy etyczne”). Tu można zacytować La Rochefoucaulda: „Nie ma człowieka dość mądrego, który by znał wszystko zło, które wyrządził”. Odnosi się to tak do osądzanego, jak do osądzających. Absolutyczny imperatyw w Ewangelii brzmi: „W ogóle nie będziesz osądzał”. Notabene, aforyzm Francuza jest zgrabną aksjologiczną redukcją powszechnej konstatacji: Nie ma człowieka, który by znał wszystko. Wszystko, to znaczy więcej, niż wszystko, co jest. To także wszystko możliwe, wszystko, czego nie ma. Powtarzamy tu intuicję Marsilia Ficino: „Wszystko jest możliwe. Niczego nie powinno się odrzucać. Nie ma niepojętego ani niemożliwego. Możliwości, które negujemy, są wyłącznie niemożliwościami, których nie znamy”. Przy tym zaznaczmy, że każdy ma swoją sferę tragizmu (i jego świadomości), co często stanowi tragizm niemożności porozumiewania się: ja nie wiem, ile wy wiecie i ile wy nie wiecie. Pełne uzgodnienie zakresu wiedzy stron porozumiewających się nie jest możliwe (Arystoteles mówił o entymemiczności), ale ludzie zgadzają się na stosowanie umowności, co pomaga w funkcjonowaniu życiowym. Św. Augustyn doświadczał tego dramatu w sferze personalnej, kiedy wyznawał: „Biada mi, ja nie wiem, czego nie wiem!” W zasadzie było to rozpaczliwie wypowiedziane doświadczenie stoickiego Sokratesa, wyrażone w jego słynnym: „Wiem, że nic nie wiem”. Tajemnicza była sfera tragizmu Hamleta, który po całym gwarze i zgiełku swojego krótkiego żywota, żegnał się ze światem słowami „The rest is silence”. Co jest tą resztą? Myślę, że trzeba wskazywać na te nieskończone obszary milczenia, na tę kosmiczną, apokatastyczną Resztę, do której jesteśmy nieznacznym przypadkiem, mikrobem próbującym wzbudzić falowanie Oceanu. Trzeba próbować zanegować Wittgensteina i mówić o tym, o czym trzeba milczeć. Nie można się zgadzać z przekonaniem św. Augustyna, który twierdził, że „O tym, czego nie ma, przecież nikogo nie można pouczyć”. (Św. Augustyn powtarza tu twierdzenie – podstawę gnoseologii Heraklita: „to,czego nie ma, nie może być nazwane”.) Trzeba wskazywać naprzestrzenie niebytu, nie obawiając się, że ta wiedza zakłóci nasz dotychczasowy porządek ontyczny. Niezupełnie zgadzam się z Johnem Taylo- 64 rem, kiedy porównuje on naszą wiedzę i możliwości poznawcze do powierzchni balonu: „Kiedy balon powiększa się, rozszerza się świat znany, ale to samo dzieje się również z przestrzenią dokoła niego, z którą nasz świat się styka, i tym samym zwiększa się nasza niewiedza”. Nie sądzę, że nasza niewiedza wzrasta wraz ze zdobywaniem wiedzy, ponieważ twierdzę, że wyobraźnia człowieka jest ograniczona, między innymi kategoriami takimi jak: skończoność i nieskończoność. Nie twierdzę zatem, że im bardziej wiemy, tym więcej nie wiemy, ale zachowuję przekonanie o dynamice poznania, która przebiega w kierunku: od stanu zerowego wiedzy, czyli tragizmu, do zbycia wiedzy o tym tragizmie, czyli do stanu świadomości tragizmu. W tej dynamice upatruję także przesłanie etyczne. Pisałem wcześniej, że tragizmu nie należy łączyć z moralnością, ale co innego moralność, co innego etyka; tu nie chodzi o wskazówki praktyczne z zakresu higieny zdrowia psychicznego na co dzień, lecz rzecz dotyczy (mocno brzmi!) nowej świadomości. Jeżeli historia rzeczywiście ma być nauczycielką, to czas już z tej nauki zacząć wyciągać wnioski. A głównym wnioskiem, po procesie norymberskim, jest to, że nie można usprawiedliwiać zła przez nas zawinionego mówiąc: Nie wiedzieliśmy. Ta niewiedza powinna być przedmiotem najmocniejszego oskarżenia. Być może zabrzmi to okrutnie i niemiłosiernie, kiedy powiem: Nie przebaczaj im, ponieważ nie wiedzieli, co czynią. Ale zostawmy sprawę łaski Bogu. Tu rzecz dotyczy już nie pojedynczych istnień (chociaż w perspektywie etycznej są one tak samo ważne), ale całej ludzkości, całego świata. To spora odpowiedzialność, wystarczająca, aby wystosować akt oskarżenia, który brzmi: chciał nie wiedzieć! Oczywiście można usłyszeć argument, że wcale nie jest tak łatwo wiedzieć wszystko. Że ten maksymalistyczny postulat wiedzy rozbija się o zbyt wiele niemożności i niemożliwości. Chodzi tu jednak o inne rozumienie wiedzy; aby wiedzieć, nie trzeba wcale spędzić całego życia na uniwersytetach. Wystarczy sięgnąć do źródeł naszej cywilizacji i kultury, i zawsze pytać, mając w pamięci dwie zasady: ateńską zasadę demokracji (scil. równości) i chrześcijańską zasadę miłości. (Oczywiście można przyjąć inne: buddyjską zasadę dobra, taoistyczną zasadę słuszności wszystkiego itd.). A zatem: czy w naszym działaniu nie zmierzamy do uprzedmiotowienia Innego? – to jedno z pytań postulowanej „grozy”, drugie natomiast (które jest wariantem tego samego pytania) jest działanie w duchu głównego imperatywu judeochrześcijańskiego: Kochaj bliźniego swego swego, jak siebie samego. To oczywiście za mało, żeby zdobyć Nieskończoną Wiedzę, ale jak na człowieka wystarczająco dużo, aby mógł pomniejszać sferę tragizmu. Pozbywać się owego nieszczęsnego „nie wiedziałem”. Zgoda na udział w jakimś systemie, wiara w to, że ów system dąży do uszczęśliwienia ludzkości, jest odpowiednia do przyjęcia winy za tragizm niewiedzy. Tak tragiczny na przykład był Eichmann, którego Hannah Arendt przedstawiła jako tryb w maszynie biurokratycznej zbrodni. Eichmann nikogo własnoręcznie nie zabił, ale swoją „niewiedzą” przyczynił się do zagłady milionów. Był tylko urzędnikiem, ale za to w systemie, który sam siebie uznał za najważniejszy, wszystko inne zaś całkowicie uprzedmiotowiając. Notabene, wydaje się, że łatwo można zgodzić się na uprzedmiotowienie Innego, jeżeli samemu podległo się takiej „obiektywizacji”. Mówiąc obrazowo: ordery i zaszczyty przyznaje ten, kto sam jest w nie zaopatrzony. Człowiek uprzedmiotowiony chętnie uprzedmiotawia Innego. Ludzie całkowicie wolni (jeżeli tacy są) nigdy nikogo nie ubezwłasnowolniają. Ludzie całkowicie wolni to ludzie poza systemami kariery, hierarchii, ocen itp. Ale naszym tragizmem jest też i to, że tych ludzi nie możemy poznać, nie będąc podobnymi od nich. Jedyne, co możemy czynić, to dążyć do zlikwidowania naszego tragizmu, do subiektywizowania Wszystkiego, do zdobycia świadomości Wszystkiego. Zakończmy Wstęp transcendentalnie, słowami św. Tomasza: „Ostatecznie więc człowiek dochodzi do tego, iż rozumie, że nie zna Boga, wiedząc, że to, czym Bóg jest, przewyższa wszystko, co o Nim możemy wiedzieć”. Zrozum to, Czytelniku, jak chcesz: jako naczelne zadanie poznania Boga, jako nawoływanie do stania się Bogiem, jako postulat zawieszenia swej wiedzy... Rzecz w tym, że każdy powinien sam dochodzić do swej prawdy. W tej materii nikogo nie można pouczyć. I jeszcze jedna, czysto techniczna, uwaga: w następujących rozdziałach stosuję tytuły, jak na przykład „Tragizm Kopernika”, które należy rozumieć hasłowo. W tekście zazwyczaj staram się wyjaśnić, kto jest tragiczny, a kto obdarzony świadomością tragizmu. Myślę, Czytelniku, że spoj- 65 rzysz pobłażliwie na te niedoskonałości rusztowania, bo przecież powinno nam chodzić o to, żeby żaglowiec wypłynął w nieznane. Tragizm dziecięcych przeczuć Kiedy wychodziłem do szkoły, dostawałem od babki specjalnie przez nią dla mnie przygotowaną kanapkę. Widziałem jej staranie. Bardzo często nie mogłem tej kanapki zjeść, bo nie byłem głodny, bo Inni nie jedli swoich, bo zapomniałem... Później, w drodze do domu, przypominałem sobie o niej i powstawał dylemat: co z nią zrobić? Zanieść z powrotem do domu, znaczyło dostać burę (choć to nie było takie straszne) i przede wszystkim urazić babkę, spowodować jej zmartwienie. To jej ewentualne milczenie tworzyło nieprzyjemną perspektywę. Lepiej było ją oszukać, nie mówiąc nic, albo kłamiąc, że kanapka została zjedzona. Cały problem obiektywizował się zatem w kanapce, która już nie była zwykłym przedmiotem konsumpcji. Nie można jej było po prostu wyrzucić, bo tym się obrażało babkę jeszcze gorzej (przez to, że ona nie wiedziała o tym, iż ją uraziłem). Można było pośpiesznie zjeść, ryzykując brak apetytu przy obiedzie. W kanapce obiektywizowało się nieuświadomione uczucie do babki: jej milczenie, jej niewiedza, moja wiedza, którą nie można się było podzielić. Często przypominam sobie tę kanapkę, kiedy widzę umierające z głodu dzieci. Często przypominam sobie tę kanapkę, kiedy widzę, jak marnuje się dar Wielkiej Karmicielki. Tragizm doskonałości Człowiek nie może być doskonały, ob. wtedy nikt tego nie oceni. Posłużmy się dla ilustracji tej tezy parabolą: dziecięcą grą w chowanego. Dziecko zna dobrze ten dylemat. Mówi sobie: mogę ukryć się świetnie, tak że nikt mnie nie znajdzie, a jeżeli mnie nie znajdzie, to przestaną się ze mną bawić i w ten sposób nikt się nie dowie, gdzie się ukrywam. Mogę oczywiście powiedzieć o swojej kryjówce, ale wtedy ją stracę, to już nie będzie kryjówka, tylko miejsce, gdzie chowałem się, miejsce, które już zaistniało, ma swoją historię. A doskonałość nie ma historii. Ja, ukryty doskonale, to ja najlepszy i oni bezradni. Ja posiadam samowiedzę, a oni są bezwiedni. Ja jestem świadomy ich tragizmu niewiedzy. Mogą być jak mały Bóg ukryty doskonale. Oni nie wiedzą, jak doskonale się ukryłem, ale ja, chcąc grać, żyć dalej, nie mogę trwać w kryjówce wiecznie, muszę ją zdradzić. Chociaż zdarza się sytuacja tragiczna, jak to przedstawione jest w wierszyku o Dziesięciu Murzyniątkach: „W chowanego się bawiła, Murzyniątek cała piątka; Nigdy już nie znaleziono Ukrytego Murzyniątka.” Tragizm Kopernika Dzieło Kopernika „De revolutionibus Orbium Coelestium” już po śmierci odkrywcy wielki myśliciele tamtego wieku, jak na przykład Melanchton, tak komentowali: „Niektórzy ludzie wierzą, że jest właściwe i jest na miejscu wypracowanie rzeczy tak absurdalnej, jak uczynił to ów sarmacki astronom, który poruszył Ziemię i wstrzymał Słońce. W rzeczy samej, mądrzy władcy powinni 66 ukrócić taką lekkomyślność”. A Marcin Luter objawiał: „Powiada się o pewnym nowym astrologu, który zapragnął udowodnić, że to Ziemia porusza się i krąży, a nie firmament czy niebiosa, nie Słońce i Księżyc [...] Takie są dzisiaj ludzkie szaleństwa. K6tokolwiek uważa się za mędrca, musi wymyślić coś własnego. I jego zdaniem jest to oczywiście najlepsze. Ten głupiec pragnie obalić wszelką sztukę astronomii!” Nie nazywajmy nikogo głupcem, bo nigdy nie wiemy, do jakiego stopnia sami nim jesteśmy. Pyszniąc się swoją wiedzą i z jej pozycji wydając wyroki o słuszności czyjejś wiedzy, wydajemy wyrok na siebie, na swoją wiedzę. Ujawniamy ogrom naszej niewiedzy. To my jesteśmy tragiczni, nie Kopernik, który miał przecież świadomość tego, że niełatwo przyjdzie ludziom uwierzyć w jego rewelacje. Wyobraómy sobie nasz tragizm, gdyby Kopernik nie zdecydował się na napisanie swego dzieła i ogłoszenie swego odkrycia. Gdyby odkrycie swoje zabrał ze sobą, obawiając się podzielić nim z ludźmi (z różnych powodów). Zresztą nie wiemy, czy nie było takiego proto-Kopernika. W tym też jesteśmy tragiczni. „Tragizm Kopernika” to przestroga dla wszystkich autorytetów i klerków, aby uświadomili sobie swój tragizm i pozbyli się pychy rzekomej wiedzy. To jest tragizm tych, którzy wierzą we własną wiedzę. Wiedza nie powinna upewniać nas w przekonaniu, że świat jest właśnie taki, jaki znamy, ale powinna budzić wątpliwości, zastrzeżenia, odkrywać bezmiar naszej niewiedzy. Wiedza nie powinna upewniać pychy, lecz winna budzić pokorę. Tragizm języka Wchodząc w życie przyswajamy sobie różne formy, otrzymując je niejako od świata. Formy zachowań, kulturę, edukację, pieniądze, przedmioty – wszystko to otrzymuje młody człowiek, który od tego czasu jest dłużnikiem ludzkiej historii i świata. Dorosłość polega na tym, że człowiek postawiony jest w konieczności zdobywania samemu tego wszystkiego, co otrzymał. Musi swoją treścią wypełniać otrzymane formy. Musi spłacać dług. Otrzymany pieniądz stanowił tylko symbol, formę pieniądza, ukazywał jego siłę i możliwości. Dorosły człowiek zna tę potencję, ale musi ją wypełnić swoją treścią, musi poznać wagę zdobywania i wydawania pieniądza. Podobnie jest z językiem. Nie jest dorosłym (dojrzałym) ten, kto używa języka, jaki otrzymał. Każdy musi sam dojść do treści, zdobyć ją własnym doświadczeniem, własnym przeżyciem. To często jest okrywanie prawdy banału, oczywistości. Najczęściej nikt nie zauważy twojej heurystyki. Ale ty wiesz, że za każde słowo trzeba zapłacić, a pozornie najłatwiejsze, najczęściej wymieniane słowo najdrożej kosztują. Właściwie do końca życia nie wypłacisz się z takich słów, jak dom, chleb, miłość... Podobnie jest z obyczajami, obrzędami, tym, co stanowi twój kontakt z Innymi, ze światem, ale nie jest językiem werbalnym, jest znakiem. Od dziecka uczestniczysz w święcie, ale sam musisz dojść do roli ofiarnika, zrozumieć i z pokorą przyjąć każdy symbol, bo jest to głos Innych, którzy już dawno odeszli, lecz w ten sposób mówią do ciebie. Zrozumienie wszystkiego jest spełnieniem apokatastasis. Ten, który zrozumiał wszystko, mówi „tak – tak”, „nie – nie” i powtarza mowę wszystkich. Jesteśmy tragiczni, bo nie umiemy rozpoznać Tego, który wszystko rozumie. W każdym razie nie udaje nam się to tak łatwo, jak to było w wypadku owego Mistrza Zen, który mówił: „Nim zacząłem studiować Zen, widziałem góry jako góry, wody jako wody. Kiedy nauczyłem się trochę Zen, góry przestały być górami, wody wodami. Ale teraz, kiedy rozumiałem Zen, jestem w zgodzie ze sobą i znów widzę góry jako góry, wody jako wody”. 67 Tragizm wypowiedzi Nie można zrozumieć języka Innego. Rozmowa, nawet mowa najbliższych przyjaciół, kochanków jest zawsze tłumaczeniem języka Innego na swój język. Nie wiadomo, co znaczą dla kogoś podstawowe słowa. Jakie skojarzenia, jakie doświadczenia wywołuje w nim podstawowy rzeczownik. Z jakimi stanami łączy się czasownik, z jakimi uczuciami przymiotnik. Czy zdanie to wypowiadał już kiedyś, w innych okolicznościach, czy pamięta to, czy jest teraz oryginalny, czy się kopiuje, czy się samocytuje. Czy mówi to, co jest dla niego oczywiste, słowa go niosą, czy też ekploruje obszar jeszcze nieogarnięty. Co innego znaczy chleb dla tego, kto czuł głód, a co innego dla tego, kto nigdy nie cierpiał niedostatku. Co innego znaczy słowo miłość dla zakochanego, a co innego dla tego, kto nienawidzi. Inaczej odczuwa słowo młodość człowiek dojrzały, inaczej młody. Bardzo trudno jest zauważyć, czego Inny nie mówi, jakich słów nie używa, jakich dróg szuka, aby powiedzieć coś omijając słowa, których nie chce dać swojemu rozmówcy (bo się boi, że go obrazi, albo że się „odkryje”, albo że słowo może nieść konsekwencje). Być może Inny w swojej wypowiedzi nie użyje przy kimś słowa „lubię”, boa nie jest pewny, czy mówi się „lubiłem” czy „lubiałem”. Zostanie zmarnowana szansa. Trudno też jest zauważyć, jak Inny pracował nad swoim językiem, bo na ogół dostrzegamy błędy (czyjeś), a nie doceniamy poprawności. Nie zrozumiemy w pełni wypowiedzi Innego. Będziemy ją tłumaczyli, odnosili do swoich doświadczeń, szukali ekwiwalentów. No i to jest nasz tragizm, interlokutorów. Tragizm człowieka, który nie zna języka chińskiego Opowiem o pewnej sytuacji. Jednego razu przebywałem przypadkiem w domu zamieszkałym przez dwie Chinki, z których jedna była obłożnie chorą kobietą, od czasu do czasu wyduszającą z siebie jakieś chińskie słowa, druga zaś była jej opiekunką. Ta druga kobieta także nie znała innego języka, chodziła bez przerwy ze słownikiem w ręku i każde słowo pokazywała w tej najważniejszej dla niej książce. W living-roomie mogłem przejrzeć sobie bibliotekę; nie była ona duża – kilkaset książek, z których wiele miało nietypowe formaty, nieco mniejsze niż A4. Książki były raczej stare, mogły mieć kilkadziesiąt, może nawet i dużo więcej lat. Kiedy zacząłem je brać do ręki, to wreszcie dotarło do mnie, przed jakim murem się znalazłem. Nie mogłem zrozumieć absolutnie nic. Nie wiedziałem, czy mam przed sobą bibliotekę „humanisty” czy matematyka. Czy są to skrypty studenckie, czy poważne wydawnictwa. Nie wiedziałem, jak stare były książki i gdzie były wydane. Doznałem bezmiaru swojej niewiedzy, ponieważ nie mogłem dojrzeć najmniejszego znaku, o który bym się zaczepił. Przypomniałem sobie jakieś znaki, z którymi bardzo dawno temu się zetknąłem: – człowiek, – drzewo, – odpoczywać. Starałem się znaleźć któryś z tych znaków w tekstach (nie wiem zresztą po co), ale to było daremne. To było praktyczne zetknięcie się z tragizmem niewiedzy. Tragizm przedmiotu estetycznego Każdy odbiór dzieła sztuki pozostawia w samotności. Daje olbrzymią satysfakcję zrozumienia, nieokiełznaną chęć interpretacji, tłumaczenia, przekazania i odkrywa jednocześnie niemożność pełnego przekazania tego stanu. Nie chodzi tu zresztą tylko o dzieło sztuki, na które nasza percepcja w obecnej sytuacji kulturowej nastawiona jest szczególnie ostro. Sprawa dotyczy każdego oglądu, każdego percepowanego zjawiska, które – mamy tę świadomość – przeżywane jest w samotności, odbierane w specyficzny sposób tylko przez ego, tylko przeze mnie. Oczywiście akceptuję 68 Twoją obecność, Twój odbiór zjawiska, ale od tej pory nasze spotkania, rozmowy będą rozpaczliwą próbą powiedzenia tego samego, co w efekcie będzie nas tylko od siebie oddalało. Jaką mam w końcu pewność, czytelniku, widzu, słuchaczu, żeglarzu, że czytałeś tę książkę z tym samym intelektem i erudycją, żeś słuchał muzyki będąc w tym samym stanie uczuciowym, żeś oglądał ten obraz, kiedy bolały cię nogi, żeś płynął samotnie w nocy i nie bał się tych samych potworów. Tragizmem zostaje opatrzone każde zjawisko, ktróe podlega percepcji ego. Miejsce niedookreślenia dzieła to nie jest – jak twierdził Ingarden – miejsce do wypełnienia. To jest miejsce przepełnione, nadokreślone. Każde dzieło estetyczne, zjawisko, obraz to suma wyglądów plus ego odbiorcy (jego doświadczenia, intelekt, erudycja, stan fizyczny, psychiczny, potrzeba tego zjawiska, oczekiwanie nań, niespodziewane spotkanie, obecność Innych, konsytuacja, miejsce, czas, rasa, chęć wykorzystania go etc. etc). Jest to miejsce świadomości tragizmu. Tragizmem dzieła estetycznego, każdej sumy wyglądów jest fakt, że mogą one mieć wiele – praktycznie nieskończoną ilość – takich ego w sobie, ale odbiorca o nich nie wie albo wie o niewielu, a i to mgliście. Tragizm bycia podejrzanym Sytuacja „nadokreślenia” jest charakterystyczna dla odbioru dzieła estetycznego,, ale da się ją przenieść na wszelkie zachowania percepcyjne. Innymi słowy, chcę powiedzieć, że ludzie, świat są dla człowieka-odbiorcy książkami. Przytoczmy tu chińską apologię z Lie-Tsy, która wypowie lepiej i ładniej to, o co w tym wypadku chodzi: „Pewien człowiek nie mógł znaleźć swojej siekiery. (W innej wersji mowa jest o sakiewce z pieniędzmi). Ponieważ podejrzewał syna sąsiada, że ją wziął, zaczął go obserwować. Jego zachowanie było typowym zachowaniem złodzieja siekiery. Słowa, które wypowiadał, mogły być tylko słowami złodzieja siekiery. Wszystkie jego postawy i zachowania zdradzały człowieka, który ukradł siekierę. Ale zupełnie niespodziewanie, kopiąc ziemią, ów człowiek znalazł nagle siekierę. Kiedy nazajutrz znowu spojrzał na syna swojego sąsiada, ten nie zdradzał nic ani w chodzie, ani w zachowaniu, co przypominałoby złodzieja siekiery”. Tragizmem naszym jest, że nie wiemy, że zachowujemy się dla kogoś jak złodziej siekiery. Możemy się czegoś niejasno domyślać, ale do końca nigdy nie jesteśmy przekonani, czy ktoś nas nie podejrzewa, czy z nas kpi, czy nas lubi, czy nienawidzi. Bywa, że ów stan świadomości tragicznej (wiemy, że nas podejrzewają, a nie wiemy o co i dlaczego) staje się manią prześladowczą i przechodzi w stan chorobowy. Człowiek, który podejrzewa syna sąsiada, może utwierdzić się w swoim przekonaniu (nawet po znalezieniu siekiery) i wtedy jest tragiczny, ponieważ nie wie, jak bardzo jest w błędzie. Tragizm widowni Znasz tych, którzy wchodzą na widownię już po podniesieniu kurtyny. Wiesz, jak oni przeszkadzają, jak irytują swoimi bezczelnymi albo rozbrajającymi minami. Nie chcesz być jednym z nich i kiedy spóźniłeś się do teatru, nie z twojej winy, to już nie wchodzić na widownię. Chcesz zachować lojalność wobec tych, którzy już tam są, z którymi wspólnie mógłbyś uczestniczyć w święcie. Ale oni nie wiedzą, że postąpiłeś jak postąpiłeś. Są tragiczni, bo nie wiedzą, że ktoś docenił ich podmiotowość, uszanował każdego z nich. Nie wiedzą, że zaistnieli dla kogoś jako realna zbiorowość. 69 Tragizm kultury Kiedy jesteśmy w obcym środowisku, to ważniejsza jest dla nas obserwacja, czego społeczeństwo autochtonów nie robi, niż mechaniczne i nierozumne naśladowanie ich obyczajów, gestów, zwrotów etc. Nikt tu nie nabierze się na nasze aktorstwo, nikt poważnie nie potraktuje nas jako swoich, tylko poprzez nasze naśladownictwo, co najwyżej niektórzy mogą się zirytować tym nieudolnym małpowaniem, odbierając je jako karykaturę. Obserwacja tego, czego autochtoni nie robią, jest bardzo trudna i wymaga olbrzymiej uwagi, bystrości, intuicji itp. To jest bardzo ważna sfera (historia) „obyczajów ukrytych” – tabu, mana, tajemnicy, zakazu. Jeżeli tej granicy nie będziemy przestrzegali, to nie tylko że nie nawiążemy kontaktu, ale w dodatku wyzwolimy wrogość. Tu tolerancja autochtonów może się okazać bardzo mała. Ta obserwacja daje się odnieść także do relacji interpersonalnych. Tragizm historii zapomnianej Historia ma swój „widmowy” obraz w tym, co jest ukryte, ale zadaniem myślenia historycznego jest dążenie do odkrycia wszystkiego. Tu jednak natrafia się na przeszkody, które zabraniają wstępu na tereny opatrzone zakazem, klątwą, tabu, mana, przesądem itp. Dotyczy to szczególnie takiej prezentacji człowieka i jego kontaktów ze światem (Bogiem), która jest oparta na wierze, nie na poglądzie racjonalnym. Bronisław Malinowski opisując społeczeństwo trobriandzkie zwraca uwagę na szczególny wymiar, nazwijmy go wymiarem ukrytym, ich języka. Ma on mianowicie bardzo silną dynamikę w sferze nazewnictwa stopnia pokrewieństwa. Ciągle powstające nowe nazwy muszą być zastępowane kolejnymi, a o przemijających natychmiast trzeba zapominać. Tę dynamikę języka zna też nasza cywilizacja: wraz z eksploracją poznawczą w sferze nauki (ale nie tylko nauki) zmienia się bardzo szybko język. Powstają nowe nominały, które wchodzą w obieg i bardzo szybko dezaktualizują się, wypierane przez nowsze. Nasza cywilizacja ma jednak miejsce dla zdezaktualizowanego języka: jest nim historia. Magiczna wersja świata ludów pierwotnych (tu: Trobriandczyków) nie dopuszcza do tworzenia historii, wręcz przeciwnie – zmusza do stałej ucieczki przed nią. Ciekawe byłoby bliższe przyjrzenie się historii ikonoklazmu; czym właściwie jest ta długa, nie kończąca się historia człowieka i jego wyobrażeń Boga. Kto tu kogo formuje i na czyj obraz. Społeczność (nie tylko artystyczna), tak jak i myślenie, ekstrapoluje się w grupach ikonoklastów i ikonoduli. Dynamika ikony – obrazu świata (Boga) jest rytmem ludzkiej pokory (bogobojności) i herezji (humanizmu), jest tworzeniem zakazów i rozszerzaniem granic wolności. Całkowity zakaz może dotyczyć tworzenia jakichkolwiek wizerunków świata i człowieka (tu także opis Malinowskiego o tabu podobieństwa twarzy) i wtedy mamy do czynienia z dziejami form ukrytych. W sztuce europejskiej mogłyby to być na przykład dzieje form wklęsłych i wypukłych, gemmy i kamei. Stary Testament zabraniał tworzenia „rytowanych wizerunków” nie tylko z obawy przed bałwochwalstwem, ale i z lęku przed naśladowaniem działalności Stwórcy. Komentarze rabinackie dopuszczały używania sygnetów wklęsłorzeźbionych, ponieważ wizerunek wgłębny nie był objęty zakazem. Gombrich pisze o niekompletnych posążkach, w których najważniejszy był brak, ujawnienie niecałości, podkreślenie tego, czego nie ma. Wymienić można statuetki, którym brakuje na przykład palca, albo postaci bez twarzy ze średniowiecznych hebrajskich manuskryptów. Kościół wschodni stosował sprawdzian, jakiemu podlegały ikony, odróżniane od niedopuszczalnych, zbytnio naśladujących rzeczywistość, wypukłych rzeźb przy pomocy probierczego „chwytu za nos”. W wyobraźni średniowiecznej Skandynawów trudno dopatrzeć się podobnej do dzisiejszek klasyfikacji świata. Człowiek i świat, człowiek i zwierzę, ziemia i morze, grupa i jednostka, bogowie i ludzie były zupełnie inaczej klasyfikowane (jeżeli w ogóle były), niż to się czyni według współcze- 70 snego rozumienia świata. Ówczesne klasyfikacje prześledzić można na różnym materiale, na przykład na kenningach. Kenning z napisu runicznego na kamieniu z Karlevi jest rozległy, przytoczmy tu tylko jego podstawowy człon „munat rei?-Vi?urr rá?a”, czyli „Vidur rydwanu oceanu”, czyli „Vidur okrętu”. Vidur to jedno z imion Odyna, i Odynem, czyli głównym bogiem, jest jego kapitan (dzisiejsze skromniejsze i wskazujące na inną klasyfikację „pierwszy po Bogu”). W kenningach ludzie często mianowali się bogami, tak jak może było ziemią (jar?ar gjor? – „pas ziemi”), ziemia morzem. Bogów tworzyło się od razu, w zależności od potrzeby, natychmiast zapominając o niepotrzebnych. Można było ich tworzyć do każdej sytuacji, do każdego zdarzenia, dla każdej organizacji. Przy takiej dynamice tworzenia bóstw (teogeneracji) historia była niepotrzebna. Każda sytuacja, każde zdarzenie, każda organizacja (na przykład grupa wikingów przebywająca przez kilka tygodni, miesięcy na okręcie) była sytuacją samą w sobie. Podróż była rozstaniem z bliskimi, ale była też i wyprawą w nieznane, i przede wszystkim życiem samym, nie miała współczesnej pragmatyki. Rozważania, czy wiking był rozbójnikiem, zdobywcą, czy odkrywcą, z punktu widzenia średniowiecznych Skandynawów nie mają sensu, ponieważ oni nie znali takich klasyfikacji. Byli tymi, którymi w danej sytuacji byli, a osądzali ich Inni. Byli barzdiej „w sobie”. Chcieli być z Innymi, to przyjmowali ich bogów, nie chcieli być, to niszczyli ich bogów. Każdy ma jakiegoś boga i każdy jest światem dla siebie, permanentnie istniejącym, bez historii. Często stosowane w poezji skaldycznej „heiti” były słowami, które zwielokrotniały znaczenia, tak jakby to można odnaleźć w dzisiejszej funkcji przekleństw. I tak słowo „goti” znaczyło „Got”, ale mogło oznaczać mężczyznę, a nawet pięknego rumaka (Goci mieli konie wspaniałego chowu), zatem te konie mogły się nazywać tak jak ich hodowcy, czyli wszystkie piękne konie mogły się nazywać „gotami” (gotna) – to przykład zastosowania „łańcucha ontycznego”. Człowiek identyfikował się ze zwierzęciem (niedźwiedziem, wilkiem) w postaci berserka. W użyciu były formy partytywne (Partitivus jako odrębny przypadek deklinacyjnyn zachował się w językach ugrofińskich, nieformalnie także w języku polskim), takich jak na przykład „Vit Gunnar” (my Gunnar), co oznaczało, że jakiejś grupie przewodził Gunnar. Tu można odnaleźć analogię ze staropolskim „samowtór”, „samotrzeć” itd., czy znaną grupą ikoniczną, która w językach europejskich nazywa się św. Anną samotrzecią. Europejskie języki także posiadały tę formę w postaci pluralis maiestaticus, którą chętnie stosowali władcy chcący się przedstawić jako lud i świat; nie chcieli oni być częścią, lecz całością (my król...). Wskazaliśmy powyżej na niektóre obszary ukryte: nazwy, które trzeba zapomnieć, wizerunki, których nie można przedstawiać, klasyfikacje, o których zapominamy, bo te stosowane przez nas są przemożne, być może w ogóle uniemożliwiają poznanie, bo przy pomocy naszych „głębinowych” klasyfikacji staramy się odgadnąć inne, tym samym projektując nasze „głębinowe” struktury poznawcze na inną wyobraźnię. Te obszary zwykle umykają naszej wiedzy i tym samym podmioty, które chcemy poznać, ulegają w naszej percepcji uprzedmiotowieniu. Ten „tragizm poznawczy” (niemożność zrozumienia podmiotu) ma wymiar ahistoryczny, to znaczy nie odnosi się tylko do dawnych społeczeństw, do społeczeństw na niższym szczeblu rozwoju itp. Przypomnijmy sobie praktykę propagandową mocarstwa Wielkiego Brata, przedstawioną w Orwellowskim „1984”. To ciągłe retuszowanie historii w zależności od aktualnej koniunktury politycznej (permanentna zmiana i „aktualizowanie” haseł w Wielkiej Encyklopedii) wcale nie było tak odległe od praktyki rządzenia komunistów. Prenumeratorzy „Bolszoj Ruskoj Encykłopedii” rzeczywiście otrzymywali kartki-supelmenty, które należało wkleić na miejsce innych, osobiście wyrwanych i zniszczonych. W codziennej prasie często pojawiały się polecenia obłożeniem tabu jakiejś sprawy czy jakichś nazwisk („Litieraturnaja Gazieta”: „Zapomnieć na zawsze o Prototopowych”). Kto się sprzeniewierzył, tego miało nie być nigdy i na zawsze (ani przedtem, ani potem). Komuniści-idealiści chcąc stworzyć raj na ziemi musieli unicestwić historię, mogli, zamiast jej niepożądanego obrazu, przestawić płaską wersję ikoniczną historii, której nie można by było „uchwycić za nos” i sprawdzić jej przystawalność do życia. Takie płaskie, idealnie synkretyczne wizje, na których jest wszystko, co 71 pożądane i tolerowane, jak na wizerunkach raju Celnika-Rousseau, jak w wierszu Wisławy Szymborskiej „Miniatura średniowieczna”, który tak mi się podoba, że przypomnę go tu w całości: „Po najzieleńszym wzgórzu, najkonniejszym orszakiem, w płaszczach najjedwabniejszych. Do zamku o siedmiu wieżach, z których każda najwyższa. Na przedzie xiążę najpochlebniej niebrzuchaty, przy xiążęciu xiężna pani cudnie młoda, młodziusieńka. Za nimi kilka dworek jak malowanie zaiste i paź najpacholętszy, a na ramieniu pazia coś nad wyraz małpiego z przenajśmieszniejszym pyszczkiem i ogonkiem. Zaraz potem trzej rycerze, a każdy się dwoi, troi, i jak który z miną gęstą, prędko inny z miną tęgą, a jak pod kim rumak gniady, to najgniadszy moiściewy, a wszystkie kopytkami jakoby muskając stokrotni najprzydrożniejsze. Kto zasię smutny, strudzony, z dziurą na łokciu i z zezem, tego najwyraźniej brak. Najżadniejszej też kwestii mieszczańskiej czy kmiecej pod najlazurowszym niebem. Szubieniczki nawet tyciej dla najsokolszego oka i nic nie rzuca cienia wątpliwości. Tak sobie przemile jadą w tym realizmie najfeudalniejszym. Onże wszelako dbał o równowagę: piekło dla nich szykował na drugim obrazku. Och, to się rozumiało arcysamo przez się”. 72 Pisaliśmy tu zatem o takim braku, dziurze na łokciu, i o tym, że może to także być opatrzone tragizmem bądź świadomością tragizmu. Tragizm historii niezaistniałej Jest jeszcze inny wymiar nieistnienia, „ukrycia” historii. O ile ten poprzedni można by mianować jako historię zapomnianą (dotyczyłby on naszej świadomości i możliwości poznawczych), o tyle inny wymiar nieistnienia byłby ukryciem „nieintencjonalnym”, nie wynikającym bezpośrednio z działania człowieka i dotyczyłby jego niewiedzy i niemożliwości poznawczych. Najogólniej wymiar ten można zaprezentować słowami Stanisława Lema: „Zawdziączamy naszą egzystencję zarówno katastrofom, co zaszły, «we właściwym miejscu i czasie» jak też takim, do których w innych epokach i miejscach n i e doszło”. Lem jawi się tu jako „optymistyczny katastrofista”, ponieważ historię świata przedstawia jako historię katastrof, które zaszły i do których nie doszło. My istniejemy dzięki temu, czego nie było, do czego nie doszło. Ale wiemy z praktyki życiowej, że przeszłość to nie tylko katastrofy, to są także wydarzenia szczęśliwe, zbawienne w życiu człowieka, narodu, ludzkości, świata. Być może (tu wersja pesymistyczna) byłby nasz los szczęśliwszy, ciekawszy i bardziej beztroski, gdyby wcześniej ludzie uwierzyli w jakąś ideę, gdyby wynaleziono panaceum na choroby, gdyby Atlanta nie została zatopiona, gdyby Kleopatra miała ładniejszy nosek, gdyby nie ukrzyżowano Zbawiciela. Jean-Marie Lustiger łączy taką wersję historii ukrytej z koncepcją chrześcijańskiej, eschatologicznej Prawdy. Pisze on: „Historię tworzą święci. Nie tylko kanonizowani, lecz ci wszyscy, którzy żyją w świętości, nawet najbardziej anonimowi spośród ludzi. Prawda objawi się w pełnym świetle dopiero w dniu Sądu Ostatecznego i wtedy odsłoni się sens historii”. Utrzymując metafizyczny wymiar możemy także orzec, że poza naszą wiedzą (zarówno retrospektywną, jak i projektywną) są rejony Edenu. Istnienie jest winą i nie dane nam jest hic et nunc poznanie obszarów Zbawienia. Obszarem ukrytym historii (człowieka, na przykład w ujęciu Schopenhauerowskim, i świata, na przykład w ujęciu Heglowskim) są wartości, których nie zaakceptowała bądź nie wybrała Wola. Rozumiana jako zgodność z efektem działania prowadzi do konstatacji, według której świat jest6 taki, jaki jest, bo jest efektem Woli. Człowiek i świat nie mogą być inni, bo tak właśnie wybrała Wola. Wszystko to, co mogło wyglądać inaczej, niż wygląda, jest ukryte skutkiem woli jednostki bądź woli transcendentalnej. O tym się na pewno nie dowiemy. Tu jesteśmy tragiczni. Tragizm Edelmana Marek Edelman przez dziesiątki lat nie chciał mówić o Powstaniu w Getcie Warszawskim. My jesteśmy tragiczni przez to, że Człowiek, który tak bezpośrednio zetknął się z genocydem, nie chciał nam ujawnić tej wiedzy o nas, o ludziach. Ilu jest takich, którym dane było przeżycie największych okrucieństw i bestialstw a nie chcieli oni tego ujawniać... Z różnych powodów: chcieli ochronić Innych przed tymi okrucieństwami, bali się, nie mogli z przerażenia o tym myśleć – chcieli zapomnieć, sami przestali w to wierzyć, sądzili, że nikt im nie uwierzy, wreszcie, znając ludzi, domyślali się, że ci z właściwą sobie obojętnością obrócą koszmar w jakiś intelektualny miał, jakieś puste słowa i gesty. Dzięki Edelmanowi wiemy, że ludzie, którzy zetknęli się z czymś ludzko- niepojętym, nie chcą o tym mówić. Żyją w swym przerażeniu w samotności i w niesamowicie ogromnej świadomości tragizmu. A my jesteśmy tragiczni. 73 Tragizm kochanków Kochankowie zapewniają się o wielkiej miłości, są przekonani i przekonują się, że będzie ona trwała wiecznie i niezmienne, a nie wiedzą wtedy, że miłość odejdzie. Ale to dobry tragizm, dobre oszustwo. Tragizm, o którym nie można mówić Kiedyś usłyszałem od pewnego Niemca zdanie, które mnie poruszyło. Powiedział on: „Tak, przyznaję, Niemcy byli okrutni i bestialscy w czasie wojny, ale przynajmniej jedną rzecz pożyteczną uczynili: uwolnili Europę od Żydów”. Ten człowiek był uczciwy wobec swych poglądów i szczery, ale dla niego lekcja wojny była lekcją straconą. W gruncie rzeczy nadal jest on podobny do tych, którzy dokonali holocaustu. Wyobraźmy sobie teraz tych ludzi, którzy, uważając, że trzeba być kulturalnym, nie mówią tego, co tak otwarcie powiedział wspomniany osobnik. Oczywiście, nie dotyczy to tylko Niemców, wszędzie znajdą się tacy, którzy w duchu będą zadowoleni albo po prostu nie będą się przejmowali zagładą, przyjmując widzenie historii jako krwawej łaźni. Im tylko nie wolno o tym mówić, „kultura” nie pozwala. To jest ich świadomość tragizmu, ponieważ sądzą oni, że nie wszystkich argumentów mogą użyć w dyskusji, że nie mogą wyrazić tego, co, według nich, miałoby służyć w ich obronie. Myślę, że to odczucie znane jest każdemu, to, że często, na przykład w kontaktach z inwalidą, dusimy ten ostatni argument, że przecież nie my jesteśmy winni jego inwalidztwa, że „życie jest brutalne” a inwalida powinien i tak być nam wdzięczny za naszą łaskawość i cierpliwość i powinien uważać, żeby się to nie wyczerpało i „żebyśmy nie musieli powiedzieć czegoś, czego potem będziemy żałować”. To niewypowiedziane zdanie zawiera świadomość tragizmu; niekoniecznie nawet w stosunkach z inwalidą, wystarczy tu zwykły kontakt międzyludzki. Są to okrutne sprawy, najchętniej opatrzylibyśmy je tablicą „Obszary, o których nie można mówić”, ale to trzeba powiedzieć sobie, bo tu chodzi o to, żeby się pozbyć tego tragizmu. Nie w tym rzecz, żeby czegoś nie mówić, tylko w tym, żeby tak nie myśleć, żeby wyzwolić w sobie inne myślenie, oparte na subiektywizacji Innego a nie na uprzedmiotowianiu go. To jest bardzo niedobry tragizm, jeżeli ktoś odczuwa, że mógłby użyć argumentu, które „się nie używa” i w związku z tym poczuwa się nawet do bycia kulturalnym. Ostatecznie człowiek kulturalny nie używa argumentów rasistowskich, ksenofobicznych, niehumanitarnych – tego się nie robi. Nie mówi się o tym, o czym nie można mówić. Między tym, czego się nie mówi, a tym, czego nie można powiedzieć, rozprzestrzenia się świadomość tragizmu, która jest złą świadomością, złym tragizmem. Tragizm biologa Tym tragizmem jesteśmy obciążeni w sposób bardzo znamienny. Nie wiemy, co i jak przeżywają zwierzęta, ale mówimy, że zwierzęta muszą służyć naszemu życiu. To jest opcja humanistyczna (człowiek jako miara wszechrzeczy). Według innej opcji, „poznawczej”, staramy się dowieść, że zwierzęta nie cierpią i nie posiadają idei. Wniosek ten sam: zwierzęta (cały świat przyrody) są przedmiotowe, a zatem są czymś gorszym od człowieka i jako takie muszą mu służyć. Tragiczni jesteśmy poprzez to, że nie wiemy, jak to jest naprawdę – być może tak jest, że cierpienie jest kategorią właściwą tylko rodzajowi ludzkiemu, ale to na pewno nie upoważnia nas do 74 obdzielania nim innych stworzeń, bądź też odmawiania im tej wartości. Jeżeli już jakąś kategorię powinniśmy przenosić na świat, to przede wszystkim chęć istnienia, a tę posiadają wszystkie byty. Nasza niewiedza o świecie wewnętrznym innych stworzeń jest naszym tragizmem, ale nasza postawa, próbująca tę niewiedzę zagłuszyć, nie jest tragiczna – jest złą świadomością. Wiemy, co robimy. Tragizm normalności Kiedy nastąpi jakieś ważne wydarzenie, jakiś spektakularny przełom, czyjaś śmierć albo i narodziny, wtedy świadkowie, komentatorzy ewenementu doszukują się jego zapowiedzi w poprzednich wydarzeniach. Próbują je zestawiać, tłumaczyć racjonalnie lub irracjonalnie i wydaje się, że każde wydarzenie może być informacją zapowiadającą to przyszłe, doniosłe. Jesteśmy uczestnikami, świadkami ciągu zdarzeń, z których każde ma swoją potencjalną funkcję profetyczną. My jednak zupełnie nie wiemy, kiedy, co i dla kogo zacznie znaczyć nasza „normalność”. Tragizm kontekstu Każda wypowiedź, każde zdarzenie i sytuacja są umieszczone w jakimś kontekście, historii, konstytucji. Rzecz w tym, że podmiot wypowiedzi, sytuacji nic nie wie o kontekście. Może oczywiście domyślać się, przeczuwać, ale nigdy nie będzie miał wiedzy i pewności co do tego, w jakim kontekście się jego wypowiedź, zachowanie znajdzie. Z jakimi spotka się oczekiwaniami i intencjami odbiorczymi. Słowa wypowiedziane w najlepszej wierze i najszlachetniejszych intencjach mogą być odczytane jako akt zdrady i braku godności. Zachowanie najmądrzejsze może być przyjęte jako idiotyczne. Tragiczne jest to, że podmiot nie może znać kontekstu, konstytuacji, oczekiwań i intencji odbiorczych. Doświadcza jednak, że bardzo często jego słowa i czyny, jakkolwiek podejmowane w dobrych intencjach, obracają się przeciw niemu. Tragizm ironii Kierkegaard uważa, że prawdziwy ironista nie pragnie być zrozumiany. Jeżeli tak jest, to jesteśmy zawsze zdani na tragizm, bo nie rozumiemy, kiedy i kto ironizuje, nie rozumiemy jego tekstukodu, a nawet jeżeli wyczuwamy w nim ironię, to nie znamy jej granic. Ironista, który nam powie: „to była ironia”, przestaje być ironiczny, likwiduje swoją ironię, chyba że ta jego konstatacja jest kolejnym piętrem, metaironią, ale my tego nie możemy przecież rozumieć. Nigdy do końca nie wiemy, czy czyjaś wypowiedź jest ironiczna, czy nie, a jeżeli jest, to nie wiemy, w jakim stopniu. W tym jesteśmy tragiczni, ironista zaś zdany jest na świadomość tragedii, na samotność bycia ironicznym, na nieodgadnioność do końca – to jest świadomość tragedii. Tragizm aluzji Podobnie jak z ironią, nigdy nie jesteśmy pewni, do czego dana wypowiedź się odnosi. Towarzyszy jej aluzja – przymrużenie oka, delikatne kaszlnięcie, lekkie uniesienie brwi, zawieszenie 75 głosu. Aluzja ma dać do zrozumienia, że w gruncie rzeczy chodzi w tej wypowiedzi o co innego, że musimy się domyślić, że tu jest inne znaczenie, podwójne dno. Ale zakłada ona twoją niepewność. Nie może ci powiedzieć wprost, że tak jest, że właśnie to miała na myśli, że słusznie odgadłeś sens, bo wtedy natychmiast się rozbroi, przestanie być aluzją, unicestwi się w doskonałości. Doskonałej aluzji nigdy nie można odgadnąć. W aluzji można dostrzec pewną słabość wiedzy. Mówię to, co mówię, tak mi każe mój umysł, wiedza i rozsądek, ale z przekory robię perskie oko, bo tak naprawdę to nigdy do końca nie jest pewny. Albo tak naprawdę to nie to jest ważne, co mówię, tylko to, że mówię, że jestem z wami, że dane jest mi mówienie. Tak jak mądry profesor Kroński na swych wykładach zawsze chciał dać do zrozumienia, że komuna jest zła, tylko w jego oficjalnej wypowiedzi musi być dobra, bo tak też wychodzi z jego rozumowania. To perskie oko, ta aluzja była podważeniem wiedzy, ale odbiorca nigdy do końca nie uchwyci konwencji, nie będzie wiedział na pewno, kiedy Inny mówi nam to, co mówi, a kiedy chce powiedzieć coś innego. Tragizm Roksany Roksana nigdy nie miała się dowiedzieć, że tym, który ją kochał, był Cyrano de Bergerac. Ten, o którym sądziła, że ją kocha, był Cyranem – mówił jego słowa, pisał jego listy, zachowywał się według jego wskazówek. Roksana ukochała w nim właśnie to zachowanie, nie postać. Ukochała w oblubieńcu jego miłość do niej, nie wiedząc, że to Cyrano dodał postać przystojnego młodzieńca do swoich uczuć po to, aby sprawić ukochanej osobie jeszcze większą radość miłości. Nigdy nie chciał jej tej prawdy ujawnić. Nie mógł tego uczynić; miał świadomość tragizmu, jak osoba, która daje z ukrycia. Gdyby ujawnił Roksanie prawdę, pozbawiłby ją tragizmu, ale tym samym unieszczęśliwiłby ją. Roksana była tragiczna, bo nie wiedziała, jak bardzo była kochana. My, dzięki Cyranowi, wiemy, że ktoś może tak kochać, że rezygnuje ze swych żądań i wszystko oddaje ukochanej osobie. Nie chce jej narazić na deziluzję, na utratę piękna i sam się usuwa, domyślając się, że gdyby się ujawnił, to skazałby ukochaną osobę na konkretną wersją miłości, a konkret jest wyborem, jest ograniczeniem ideału. Tragizm człowieka polega także na tym, że nigdy się on nie dowie, kto kocha go najbardziej. Kosmiczny tragizm naszego świata Bardzo prawdopodobne jest, że kosmiczna sonda Voyager dotrze do jakiejś cywilizacji, kiedy nie będzie już ludzkości, Ziemi. Tamta cywilizacja będzie próbowała odczytać (całkiem prawdopodobne, że jej się to uda) te informacje, które są zawarte w sondzie. Odczytane będą nasze trwogi i nadzieje, ale nas już nie będzie. Voyager będzie dla innej cywilizacji zobiektywizowanym wyrazem jakiejś historii, która minęła, jakiegoś wydarzenia, które miało miejsce gdzieś, w kosmosie. Jakiegoś zaistnienia bytu, który tak bardzo chciał być. Będzie „mówiącym” akcesorium archeologicznym. Jeszcze inaczej tragiczne będzie owo akcesorium, kiedy już nikt i nigdzie nie będzie go odczytywał. 76 Tragizm żyjących tuż przed katastrofą Kiedy myślimy, czytamy, oglądamy na filmie tych, którzy w radościach i troskach dnia codziennego spędzają swoje dni tuż przed katastrofą, wtedy mamy świadomość tragizmu. Wiemy, że ci ludzie są tragiczni, ci, których widzimy na filmie dokumentalnych z 31 sierpnia 1939 roku, ci z Pompejów, ci wszyscy, na których już czyha zagłada, ale oni o niej nie wiedzą. A my wiemy, że oni są tragiczni. Ale w ten sposób to my wszyscy jesteśmy tragiczni, bo nie wiemy (a może to już jutro, a może to dziś w nocy), jak to będzie... A jeżeli Ktoś wie, kiedy, to On powiada świadomość tragizmu. Tylko że my nie wiemy, czy taki Ktoś istnieje... Powyższy tragizm ma swoją wersję eschatologii ukrytej, którą moglibyśmy nazywać tragizmem dnia ósmego. Otóż literaturę heksameroniczną można, jak to czynili egzegeci biblijni, rozumieć na sposób dosłowny i alegoryczny, ale w obu przypadkach zgadzano się, że Bóg nie działa już jako Stwórca, lecz jako Odpoczywająca i Władcza Opatrzność. Siódmy dzień, Sabbath – dzień odpoczynku Boga – jest dniem, w którym my żyjemy i którego długości nikt nie zna. Trzeba było wielu scholastycznych wywodów i autorytetów (Orygenes), aby zgodnie z doktryną Kościoła wyłożyć eschatologię zawartą w 3 i 4 rozdziale „Listu do Hebrajczyków”. Jak skończy się ten siódmy dzień, czy ten Wielki Tydzień nie ma końca, czy po nim będzie następny Tydzień i następny, czy też – jak śpiewa Bułat Okudżawa – „i woskriesienia nie budiet”? Tragizm śmiertelności Zdarzyła się w Ameryce swojego czasu głośna historia. Pewna bardzo popularna i śmiała dziennikarka przeprowadziła wywiad ze znanym pisarzem, który leżał już na łożu śmierci. Był to wywiad brutalny, dziennikarka pytała o sprawy, o których normalnie nie rozmawia się z umierającym człowiekiem, słowem: pytała go o śmierć. Pytała o to, jak to jest, kiedy się umiera, czy chce się o tym wiedzieć, czy chce się być oszukiwanym. Społeczeństwo było oburzone bezwzględnością dziennikarki. Mówiło się o przekroczeniu zasad etyki, nie tylko zawodowej, ale i podstawowej – ludzkiej. Dziennikarkę, która pytała mądrego pisarza o to, jak to jest, kiedy się umiera, odsądzono od czci i wiary. Po miesiącu dziennikarka umarła. Okazało się, że przeprowadzając wywiad wiedziała, że jej dni są policzone, że ma jeszcze tylko kilka tygodni. Tragiczni jesteśmy nie tylko dlatego, że nie wiemy, kiedy umrzemy. Tragiczni jesteśmy także dlatego, że nie wiemy, kiedy umrą Inni. Tragizm Jana Kotta Jan Kott w swoim zbiorze esejów „Kamienny potok” opowiada, jak to pewnego razu, na jakimś sympozjum szekspirowskim, mógł przysłuchiwać się odczytowi Borgesa. Nieszczęśliwie, ślepy Borges źle ustawił się do mikrofonu i z jego prelekcji dobiegał do audytorium tylko pomruk, z którego można było wyłowić od czasu do czasu słowo „Szekspir”. W tej sytuacji obu stronom dane było przeżycie odczucia tragiczności: słuchaczom, ponieważ widzieli bariery, które uniemożliwiają im zdobycie na pewno dużej wiedzy (wystarczyłoby tylko zwrócić Mistrzowi uwagę, ale któż by się na to zdobył), no i samemu Borgesowi, który prawdopodobnie nie wiedział, że mówi w pustkę. Tu tragicznością obłożone były obie strony. Ale jest i trzecia strona: my, którzy znamy tę anegdotę. Nigdy nie dowiemy się, czy Borges uczynił to świadomie, czy nieświadomie. A może jemu właśnie o to chodziło, ażeby z tego zalewu słów o Szekspirze 77 (words, words, words!) wyłowić najbardziej podstawowy sens i przesłanie: to, że Szekspir był, zaistniał. Każdy w zetknięciu z jego dziełem „odkrywa go” dla siebie, „rozumie go”, a zaraz potem czuje, że musi się podzielić swoimi odkryciami i mądrościami z Innymi. Ale przy sensach, jakie niesie dzieło Stradfordczyka, jest to tylko szum i rzężenie. Możemy się domyślać takiego „odczytu”, chociażby dlatego, że znamy półtorastronicowy tekst Borgesa „Everything and Nothing”, który opiera się na paradoksalnym zdaniu Hazlitta: „Szekspir jest podobny do każdego człowieka, wyłączają to jedno, że był podobny do każdego. W głębi siebie był niczym, ale był wszystkim, czym są inni, albo wszystkim, czym mogą być”. – I jak tu nie podejrzewać, że ślepy Borges zagrał z Kottem et consortes w ciuciubabkę, mówiąc im nie wprost: Szukajcie Szekspira w Szekspirze. A także: Szukajcie Szekspira wszędzie. Takiego tragizmu doświadczamy w zetknięciu się z każdym przejawem ludzkiej creatio. Nigdy tak do końca nie wiemy, na ile twórca, Inny jest poważny, na ile gra, ironizuje, chce coś osiągnąć, oszukuje nas, oszukuje siebie, chce nam coś powiedzieć w inny sposób, którego my nie rozumiemy, bo tkwimy w pancerzu konwencji. Borges mówi Kottowi, że żadna wiedza o sztuce nie ujmie autentycznej rzeczywistości sztuki, to znaczy tego, co zawiera się w niej jako prawda twórcy. Może to dotyczyć poznania każdego bytu; w naszym procesie poznawczym napotykamy nieprzekraczalną granicę, kiedy próbujemy zastosować probierz „chwytu za nos”. Przy zastosowaniu tej próby okazuje się, że wszystkie byty marnieją, tracą jeden wymiar, kiedy tylko próbujemy je przedstawić jako naoczne i poznawalne. I ta granica poznania, to obiektywizowanie bytów poznawczych jest świadomością naszego tragizmu: nigdy nie dowiemy się naprawdę, jaki byt jest. Tragizm bycia „schlagfertig” Po odbytym spotkaniu, po skończonej rozmowie, zdanym egzaminie, skończonej książce, zakończonej przygodzie widzimy, że moglibyśmy więcej, lepiej, inaczej powiedzieć, napisać, zachować się. Przeżywamy te sytuacje po wielekroć, analizując je, ponownie dając odpowiedzi na zadane pytania, konfabulując, upiększając, wprowadzając porządek, kokieterię, uczucie, siebie innego itp. I to jest tragizmem tamtego zdarzenia, tamtej rozmowy, tragizmem każdej napisanej książki, To, że mogłaby być lepsza, mądrzejsza, pełniejsza, że przyniosłaby większą satysfakcję. To jest tragizmem tego zdarzenia, ale nie naszego interlokutora, ponieważ on też ma tego rodzaju poczucie. On też kontynuuje tę rozmowę, to spotkanie, tę historię miłosną, ale już w samotności. Wszystkie rozmowy, książki, spotkania, dzieła, zdarzenia są tragiczne. Tragizm człowieka, który odchodzi za wcześnie Jest też człowiek, który ma bardzo dużo do powiedzenia, nieważne, czy tak mu się wydaje, czy tak jest rzeczywiście, i wie, że musi odejść, zanim zdąży to wszystko przekazać. Jego odczucia to przeżycie kosmicznej, apokatastycznej samotności, natomiast Inni pozostają opatrzeni tragizmem, ponieważ nie dowiedzą się, co miał im do przekazania ten, który odszedł za wcześnie. Taka świadomość tragizmu może dotyczyć każdego człowieka. 78 Tragizm uczciwości Nie sztuka być uczciwym, kiedy się jest pod kontrolą Innych. Kiedy natomiast ma się okazję oszukać Innych, tak, że istnieje pewność, iż profity będą duże, a sprawa nigdy się nie ujawni, czy wtedy stać człowieka na uczciwość? Na pewno wielu się na taką uczciwość zdobywa i ani im w głowie postanie myśl o tym, że mogliby oszukać Innych. Ale są też tacy, którzy, jakkolwiek pozostają uczciwi, mają pewien żal, że nie może to być docenione, zauważone. Ten żal przejawia się w tym, że opowiadają o swoich uczynkach, o tym, że mieli „okazję”, z której nie skorzystali, albo dają w inny sposób do zrozumienia, że należy być uczciwym. W wymiarze personalnym nie powinno jednak dochodzić do tego dramatu postaw. Jeżeli przyjąłem uczciwość jako regułę zachowania się, wtedy – wierny jej – traktuję jako oczywiste każde swoje uczciwe zachowanie i nie staram się go reklamować, bo to dopuszcza myśl, że może być inaczej. Być może Inni zachowują się inaczej, to są ich reguły zachowania się. Można by to skwitować paradoksem: to nieuczciwi mówią o uczciwości, bo czują jej potrzebę, uczciwi zaś traktują swoją postawę jako całkowicie naturalną i nie nauczają jej, tak jak nie przyszłoby im do głowy nauczanie oddychania. Czują się zażenowani, kiedy ktoś mówi przy nich o uczciwości, bo odkrywają wtedy możliwości innych zachowań i nawet czują się współwinni. Czują się bardzo zażenowani, kiedy Inni odkrywają ich uczciwość i starają się ich za to nagrodzić, wyróżnić. Nagradzają ich wtedy za to, że są, jacy są. Za to, że nie są nieuczciwi, że są sobą, a nie są nie-sobą. To żenujące, kiedy się ma przyjmować wyróżnienie tylko za to, że się jest. To nawet nieuczciwe. Tragiczni jesteśmy my, kiedy nie rozpoznajemy uczciwych. Tragizm Jednego Sprawiedliwego Dopuśćmy możliwość Boskiej Pomyłki. Kiedy przyszli Aniołowie Zagłady i targowali się z Lotem o istnienie Sodomy, wtedy okazało się, że nie ma dla kogo jej ratować. A może jednak ostał się tam jeden Sprawiedliwy. Może jego czystość i sprawiedliwość polegała na tym, że się nie ujawniał, nie chciał zdradzać swoich rodaków, chciał być z nimi do końca, bo wina ich była też jego winą. Może nie chciał za swą sprawiedliwość przyjmować nagrody, bo uznał, że byłoby to nieuczciwe i niesprawiedliwe. Nic nie wiemy o tych sprawiedliwych, których spotyka słuszna kara za niesprawiedliwość Innych. Ci sprawiedliwi są świadomi swej postawy i swego losu, my jesteśmy tragiczni, bo o nich nie wiemy i obarczamy ich winą, uznając za niesprawiedliwych. Jesteśmy tragiczni poprzez swą niesprawiedliwość. Tragizm Kassandry Wyobraźmy sobie wynalazcę, który skonstruował perpetuum mobile. Nikt mu nie uwierzy, ludzie się będą prześmiewali na sam dźwięk tych słów, ponieważ wiedzą, że perpetuum mobile nie ma. Wyobraźny sobie współczesnego odkrywcę, który odkrył nieznany ląd. Prawdopodobnie poddany byłby leczeniu, ponieważ wiemy na pewno, że nieznanych lądów nie ma. Wyobraźmy sobie mistyka, który objawia nam, że rozmawia z Bogiem, przebywa wśród aniołów, walczy z szatanem. Będziemy to rozumieli co najwyżej jako alegorię jakiegoś stanu umysłowego, ale nie uwierzymy w te lewitacje, te ezoteryzmy i realność tych metafizycznych komunikacji i rejonów. 79 Pomyślmy sobie o tym zbrodniarzu, który za swe okrutne czyny został skazany na karę śmierci. Były ewidentne dowody. Ale ów zbrodniarz wie, że jest niewinny, tylko nie potrafi nikogo o tym przekonać. Dowody świadczą przeciw niemu. Wyobraźmy sobie człowieka, który twierdzi, że jest nieśmiertelny, że wrócił z zaświatów, wreszcie wyobraźmy sobie Kassandrę, która mówi nam, co będzie. A niech oni wszyscy mówią sobie zdrowo, kto im uwierzy? Nawet nie wiadomo, czy oni sami sobie wierzą, a zatem nie wiadomo, czy oni mają świadomość tragizmu. Pozostają być może z tą nieprzekraczalną niemożnością zdobycia cudzej wiary w ich prawdę. Jak przerwać tę samowiedzę, jak przekonać innych, żeby posłuchali, żeby uwierzyli, bo „ja coś wiem”. Tragizm powierzonego sekretu Ktoś powierza ci sekret i stawia cię tym samym w położeniu tragicznym: teraz nikt nie wie, że ty wiesz, nikt nie wie, że ty znasz sekret, Wraz z sekretem posiadłeś świadomość tragizmu innych, którzy tego sekretu nie znają. Nie zgadzasz się na tę świadomość, na tę nadwyżkę wiedzy, na swoją wyjątkowość. Ta sytuacja dokucza ci, najchętniej oddałbyś komuś ten sekret, zrezygnował z tej nadwyżki wiedzy, z którą nie wiesz, co zrobić. I będzie ci to dokuczało, dopóki sekret nie przestanie być sekretem (dowiesz się, że Inni też go znają) lub też dopóki nie zapomnisz o nim. A kiedy sekret staje się własnością kilku osób, własnością grupy, wtedy można mówić o tajemnicy, która łączy, zespala w wyjątkowości. Taka sytuacja też bywa nie do zniesienia dla członków grupy – posiadaczy tajemnicy. Chcą się wyrwać z tego zaklętego kręgu wiedzy i wynoszą tajemnicę na zewnątrz. Wydają się sobie Prometeuszem, który niesie wiedzę Innym, rewelatorem, który „odsłania to, co zakryte”, ale dla swoich są oni zdrajcami i za to będą przykuci do skały – niczego już nigdy nie wyjawią, nawet swego bólu istnienia. Zdrajca to także ten, który nie może znieść tragizmu Innych, tego, że jest skazany na posiadanie tajemnicy, której Inni nie znają. Z punktu widzenia bogów Prometeusz to zdrajca (i nie ma co robić z niego bohatera). Podobnym jemu zdrajcą był Syzyf, który wydał jeden z sekretów bogów, powiedział, gdzie są, odkrył ich istnienie. Każdy, kto chce się podzielić swoją wiedzą, jest Prometeuszem- zdrajcą, czyli tym, który nie może unieść świadomości tragizmu, tego, że Inni pozostają w niewiedzy, podczas gdy on wie. Ten dramat ma także aspekt czysto wewnętrzny: podzielić się swoją wiedzą czy zachować ją dla siebie? Jeżeli się podzielę, to mogą nie zrozumieć, zbagatelizować, mogą się nawet śmiać z tych rewelacji, jak to było w wypadku Kassandry. No i bądź tu, człowieku, Proteuszem, podziel się swoją wielką tajemnicą – okaże się, że dla jednych będziesz zdrajcą, dla innych zaś śmiesznym rewelatorem odkryć niepotrzebnych. Dlatego wolisz wmówić jak Pytia. Tragizm Ksiąg Sybillińskich Sybilla z Kume, kiedy nie chciano jej dać żądanej zapłaty za Księgi, podwajała ich cenę, jednocześnie paląc je po kolei. W końcu Księgi zostały sprzedane, ale ostało się ich w efekcie takiego targu niewiele. Z dziewięciu sześć zostało spalonych i nikt nie miał się już dowiedzieć, jakie kryły mądrości owe spalone księgi. Te, które się ostały, wystarczały, aby przekazać kanon wiary – cóż więcej, co ważniejszego mogły zawierać Księgi, których już nie było? Być może, był tam przepis na zbawienie, być może zawierała się tam Wielka Tajemnica. Tragiczni jesteśmy, kiedy zostają nam odebrane Księgi. To tak, jakby Mojżesz potłukł Tablice i nigdy byśmy nie poznali treści Przy- 80 kazań. Doceniajmy te księgi, które mamy, i pamiętajmy o tych, których się z własnej woli wyrzekliśmy, nie poznając ich. Pamiętajmy o Księgach, które dla nas nie zaistniały, które zostały spalone, których nie chcieliśmy kupić. Być może w nich zawiera się to najważniejsze – tego nie wiemy. W każdym razie nie sądźmy, że w dostępnych dla nas Księgach zawiera się Odpowiedź i Mądrość. Być może Mądrość zawiera się w Księgach, których nie ma, ale o tym nie wiemy. Tragizm posiadacza skarbu „Królestwo niebieskie jest podobne do skarbu ukrytego w ziemi. Człowiek, który go znalazł, ukrył go znowu. Uradowany idzie i sprzedaje wszystko, co ma i kupuje tę ziemię”. Nieostrożny człowiek, który by chwalił się swym odkryciem, straciłby bezpowrotnie szansę na posiadanie skarbu. Lepiej jest ukryć prawdę przed Innymi, za cenę wejścia w posiadanie bogactwa. Inni nie wiedzą tego, co wie kupiec, i to stanowi wyższość tego ostatniego. Nie wiemy o skarbach, jakie kryją przed nami Inni w obawie, aby ich nie utracić, i to stanowi nasz tragizm. A posiadacze przyjmują wraz ze skarbami Świadomość tragizmu. Tragizm siedmiu pieczęci Co się kryje za zwojem opatrzonym siedmioma pieczęciami? Jaką wiedzę odkryje zerwanie każdej z tych pieczęci? Kto godzien jest złamać pieczęcie księgi? Lew z pokolenia Judy, odrośl Dawidów mógł tego dokonać, ale my musimy mieć Tłumacza – nadal nie rozumiemy Tekstu, mimo że został on nam ujawniony. Księga Przeznaczeń opatrzona siedmioma pieczęciami może być Starym Testamentem wiary, który w osobie Jezusa Chrystusa znalazł Tłumacza. Kto chce wiedzieć, co się kryje za siedmioma pieczęciami, musi uwierzyć w Przesłanie wytłumaczone przez życie Chrystusa. Skomplikowana symbolika Objawienia nie mówi wprost. Złamanie pieczęci jest jak ciekawość wiedzy, jak zerwanie owocu z drzewa poznania. Pieczęcie zostały złamane, owoc zerwany, ale ciekawość- głód-pragnienie nie są zaspokojone. Nadal nie wiemy nic o losie swoim i losie świata. Do tego potrzebny jest jeszcze Tłumacz i wiara. Tragizm samobójcy Każdy człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że jest panem swojej śmierci. Gdy dzieje mu się krzywda, gdy jest niedoceniany, gdy czuje niesprawiedliwość, to wie, że może przeciwstawić się temu, wybierając śmierć. Wie, że ma bardzo silny, ostateczny argument. Wyróżnijmy tu kilka sytuacji samobójczych. Człowiek, który uznaje, że przez niego płynie strumień piękności, a nikt tego nie docenia, nawet on sam tego nie może wyobrazić sobie, z różnych względów. Czuje ciężar świadomości tragizmu. Siada rozgoryczony i chce napisać ostatnie słowo, ale wtedy tyle w nim goryczy wzbiera, że chce napisać jeszcze i jeszcze, wszystko im wygarnie, i tak rodzi się pisarz. Człowiek, który sądzi, że samobójstwem potwierdzi swą, według niego niedocenioną, twórczość, powie, że wszystko, co stworzył, jakim był, to było tak naprawdę. Hipochondryk marzy o tym, żeby umrzeć – najdoskonalszy to dowód jego racji. Zakochany potwierdzi, że kochał naprawdę, że był wierny miłości, nie wybrance, którą zostawia w spokoju, a jego miłość była największa 81 ze wszystkiego, co istnieje i trzeba ją było potwierdzić samounicestwieniem. Byt, który chce osiągnąć absolutne potwierdzenie swej prawdy, unicestwia się. Rezygnuje z dalszego trwania, aby to nie zniszczyło, nie rozmyło, nie zbagatelizowało jego prawdy. Człowiek, który popełnia samobójstwo, aby uniknąć śmierci. Jak w epigramie Marcjalisa: „- Uciekając przed wrogiem, zabił się ze strachu. Czysty obłęd: przed śmiercią uciekać do piachu”. W obliczu masowej zagłady, kataklizmu, nie tylko ze strachu przed większym, niewyobrażalnym bólem ucieka w objęcia śmierci, ale przede wszystkim jest to protest złożony Bytowi w obliczu tego, kto to prawo do wyboru śmierci chce zabrać. Kto chce je zabić, jak Lafcadio, bezzasadnie, albo jak naziści, z pogardy. Przeciw temu wyrażony jest protest w postaci czynu samobójczego, ale tak naprawdę to jest protest wobec Bytu Wyższego, któremu chcemy udowodnić, że nie damy sobie odebrać naszego najważniejszego prawa: prawa do własnej śmierci. Pomyślmy o tych Januszach Korczakach, o tych Maksymilianach Kolbe, o tych Ottonach Szimkach, o których nic nie wiemy. Ci wymienieni ukazywali dużo swym czynem – ukazywali, że taka postawa ludzka jest możliwa. Wybrali śmierć, aby zaprotestować przeciwko odbieraniu życia, a zatem i prawa do śmierci. Jest to tym większe, że chodziło o śmierć Innego. Oni pokazali, że człowiek zdolny jest do Zmiany. Oni mówią teraz w imieniu tego bezimiennego, nieznanego, zamkniętego w swej świadomości tragizmu Legionu ludzi, o których nie wiemy, a którzy protestowali w obliczu Bytu Wyższego. Milan Kundera w powieści „Pożegnalny walc” proponował, aby zobiektywizować prawo człowieka do wyboru śmierci, dając mu do dyspozycji z chwilą osiągnięcia pełnoletności śmiercionośną pigułkę. Zażyje, kiedy zechce, albo nie zażyje. Ale Kundera oczywiście ironizował – sam przecież ukazał, jak przypadkowe i bezcelowe może być użycie takiej pigułki. Zamieńmy tę pigułkę na jakąkolwiek inną broń (na przykład rewolwer) i zobaczymy, że prawo do wyboru śmierci własnej natychmiast staje się uzurpowaniem sobie prawa do wyboru śmierci cudzej (Innego). Ten, kto ma pigułkę-rewolwer, alternatywnie rozważa samobójstwo z zabójstwem. Protestując przed Bytem Wyższym może zabić siebie, ale łatwiej mu przyjdzie zabicie Innego. Pigułka-rewolwer to tylko umowne środki technicznie ułatwiające sam akt. Istotą jest możliwość zabijania siebie, Innego, którą posiada każdy człowiek. Czy stojąc w obliczu zagrożenia, śmierci, nie będąc bezsilny, człowiek pogrąży swojego prześladowcę, czy wybierze śmierć (co poniekąd może znaczyć samobójstwo, zgoda na swoją śmierć może znaczyć samobójstwo), czy powie: „jeżeli ja muszę zginąć, to on też”. Czy ktoś zrezygnował z tej „okazji” i wybrał tylko zgodę na śmierć? O Nim nie wiemy. Ten wziął ze sobą nasz tragizm. Mógł zabić w obronie własnej, może w obronie Innego, ale żeby nie zabijać, dał się zabić. Cóż za wybór tragiczny: wiesz, że zabijając możesz uratować jakieś istnienie, może miriady istnień, może cały świat nawet, ale żeby nie zabijać, dajesz się zabić. Przypomina się tu jeden Człowiek. Tragizm pustego miejsca przy stole Listy, nieobecność, niemożność spotkania, oczekiwanie, nadzieja – one to stwarzają bolesną obecność Innego za jego nieobecność, bo daje on obietnicę spotkania, jak listy do i od emigrantów, które same w sobie nie są tak ważne, jak ta przestrzeń, którą tworzą; przestrzeń napięcia, oczekiwania, jakiegoś sposobu istnienia, które te listy wyznaczają. Obietnica spotkania, odległego, metafizycznego być może, ale spotkania, w którym zbliżają się ludzie bliscy, znajomi, jakkolwiek nie przebywali razem, może dlatego też wolni od kłótni, zawiści, wad, pełni chęci bycia z sobą i tylko bycia. Podobnie jak z listami miłosnymi, które dla kochanków są obiektywizacją Innego. 82 W filmie Wajdy „Piłat i inni” Piłat miał wizję, w której szedł sobie z Chrystusem poprzez rajski ogród i dyskutowali o rzeczach mądrych, ale dyskusja nie była sądem, sporem, przekonywaniem się do swych racji, tylko spotkaniem i radością. Miłością i zrozumieniem była. Tak i to puste miejsce przy stole nabiera treści, staje się nie byle jakim „redundantem”. Jest miejscem – nadzieją, jest dobrą myślą o tym, którego nie znamy, o którym nie wiemy. Jest przebaczeniem i prośbą o przebaczenie. Puste miejsce przy stole jest miejscem najważniejszym; dla niektórych jest to miejsce dla Godota, dla niektórych jest to miejsce dla bardzo konkretnych osób, które odeszły, dla niektórych jest to miejsce dla Syna Człowieczego. Istotne jest, że ciągle jeszcze pamiętamy o tym miejscu, nie oddając się całkowicie egoistycznej konsumpcji dóbr. Istotne jest, że chociaż raz w roku chcemy nawiązać apokatastyczną łączność ze Wszystkimi, których nie ma. Wiem, że nic nie wiem Gdyby Sokrates nie wyraził publicznie żadnego sądu prócz „wiem, że nic nie wiem”, to prawdopodobnie nie byłby uznany za mędrca. Do tego uznania potrzebne było uprzednie ujawnienie całej jego wiedzy i określenie jej granic. Dla Sokratesa jego własna wiedza była jednak równa zeru w porównaniu z obszarem jego niewiedzy. Zwróćmy uwagę na absolutną negacją epistemologiczną Sokratesa, który, skądinąd praktykujący sofista, przyznał się do całkowitej, transcendentnej niewiedzy, a zatem i do niemożności poznania. Jest to inne stanowisko niż kartezjańskie dubito ergo sum, które legło u postawy współczesnego poznania. Sokrates nie wątpił w to, że nie wiedział. Nie powiedział tak, jak powiedziałby to Descartes: Wątpię, że nic nie wiem. (Kartezjusz mógł powiedzieć „Wątpię, że wątpię” ale przerwał ten łańcuch samogeneracji sensów, aby skonstatować swoje cogito). W dzisiejszych czasach Michel Foucault i Jacques Derrida próbują określić stan naszej niewiedzy, ale według mnie czynią to pozytywnie. Eksplorują obszary, które kryją się przed naszą wiedzą, stanowią jej pokłady archeologiczne, kształtują się w wyrwach, brakach, różnicach, uskokach. To są bardzo ważne odkrycia, sądzę nawet, że epokowe, obawiam się jednak, że eksploracja obszarów niewiedzy odbywa się tradycyjnymi metodami, to znaczy jest ekstrapolacją wiedzy na teren nie poznany, jest obiektywizacją tego, czego nie wiemy. Inaczej mówiąc: nasze cogito wchodzi tam, gdzie go nie ma i od chwili wejścia zaczyna panowanie. Podkreślmy w sformułowaniu Kartezjusza owo s u m, owo ego. Myślenie jest konstatacją i autoafirmacją ego. Myślę, więc ja jestem – nic nie wiem o Innym. Ergo: wchodząc w obszary niewiedzy ze swoim cogito, wchodzimy ze swoim ego. To jest nie tylko eksploracja, to jest także konkwista. Rozszerzenie wiedzy, którego stale dokonujemy, jest poszerzaniem sfery ego, jest projektowaniem ego na obszary poznawane. W tym miejscu można skonstatować niemoc (my też tu myślimy przy pomocy swego myślenia), można też nie zgadzać się na to „skrzywienie czasoprzestrzeni”, na ten samozwrot myśli, która znajduje się w miejscu, gdzie odkrywając nieskończoność tym samym doświadcza swojej skończoności. Tragizm w praktyce życiowej Jest tyle tragizmów, ile tylko zdołamy pomyśleć, a do tego jeszcze nieskończenie dużo więcej. Takie „odkrycie” łatwo może zirytować i wtedy powiemy: to po cóż nam to odkrywanie tej nieskończoności niewiedzy, lepiej już trzymajmy się tego, co wiemy; to jest jakieś oparcie. Złośliwie odpowiedziałbym, że to takie oparcie jak kamień dla Syzyfa, ale dajmy spokój. Przede wszystkim rzecz nie w tym, żebyśmy nazywali obszary naszej niewiedzy, ale żebyśmy je rozpoznawali. Oczywiście, najpierw trzeba „oczyścić” poznające ego z myśli hipostatycznej i egzystencjalnej. 83 Należy uznać granice wyobraźni w postaci antynomii, aporii, niemożności, samogenerowania się sensów, „nieskończoności w skończoności” itd. (notabene owo „itd” jest także kategorią wyobraźni tworzącą pozorną, bo ludzką, nieskończoność). Stale poruszamy się w obrębie obszarów niewiedzy i dotyczy to zarówno myślenia transcendentnego, jak i codziennej praxis życiowej. Nie wiemy, dlaczego ktoś jest taki, jakim go odbieramy (w pewnym sensie ten ktoś też nie wie), czujemy się niewygodnie, jeżeli Inni nie dostrzegają naszych zasług, których, czy to ze skromności, czy z przekonań, sami nie chcemy eksponować, często czujemy wypływającą z niezrozumienia niesprawiedliwość w ocenach Innych. Takich odczuć doświadczamy powszechnie, w życiu domowym, zawodowym i społecznym. Zna je niewątpliwie każdy; częściej wszak zarzucamy Innym niewiedzę, nie doceniamy ich wiedzę, u siebie natomiast skłonni jesteśmy widzieć te proporcje w odwrotnym stosunku. Sądzę, że uświadomianie sobie obszarów ogólnoludzkiej i prywatnej niewiedzy może mieć praktyczne znaczenie, a mianowicie może przytrzeć nieco pychę i wyzwolić więcej skromności w procesie poznania oraz znacznie poszerzygranice tolerancji w praktycznym kontaktowaniu się z Innymi, z rzeczywistością i ze światem. A czy kategorie takie jak skromność i tolerancja są wartościami godnymi uwagi – na to pytanie nie można odpowiedzieć za kogoś. Tragizm Twój, Czytelniku Nie wiesz, łaskawy, o tym, czegom tu nie napisał, z jakich myśli-bytów zrezygnowałem, nie tylko dlatego, że uznałem je za nieodpowiednie dla Twego towarzystwa. Jest tu moje myślenierozum, ale nie ma tu mojej mądrości. Jak Ci mówiłem, mądrość jest dla mnie umiejętnością rezygnacji. Nie wiesz, na ile jestem mądry. A może Cię oszukuję, może w ogóle nie jestem mądry i mówię wszystko, co myślę i wiem. Bo, powiem Ci coś, co zabrzmi jak herezja albo prowokacja: książki nie są mądre. Są tylko książki bardziej lub mniej rozumne. Nie ma książki, której nie mogłaby zanegować inna książka. Nie wierz w to, że człowiek może napisać Księgę. Tu objawia się mądrość Jezusa Chrystusa, Konfucjusza i Sokratesa, którzy nie napisali żadnej książki. Sokratesa trochę z tej mądrości obdarł Platon i dlatego pozwalamy sobie wdawać się, czego tu daliśmy dowód, w polemikę z Mędrcem ateńskim. Ale tak naprawdę to do końca nie wiemy, co jest Platońskim obrazem rozumnego Sokratesa, a co tworem mądrego Sokratesa. Różnica między Sokratesem a Platonem jest taka, jak między Mistrzem i Uczniem z „Fausta”, jak między Mistrzem i Uczniem z opowiadania Borgesa „Róża Paracelsa”. W obu tych wypadkach Mistrz staje przed dziwną antynomią: chce przekazać Uczniowi, że jego pęd do wiedzy jest niepotrzebny, że wiedza jest nieprzekazywalna, że dojściem jest zanegowanie wiedzy. Ale dopiero kiedy się do tego dojdzie, wtedy się osiąga mądrość. Każdy musi sam dojść do swego „wiem, że nic nie wiem”. To jest świadomość tragiczna Mistrza i tragizm Ucznia. Być może nie tylko Sokratesa, ale jeszcze kogoś Innego nawiedzał geniusz, a nawet nie geniusz i nie półbóg, ale Bóg prawdziwy. Lecz ten Ktoś milczał, a jeśli opowiadał, to nieumiejętnie i mało sugestywnie. I potomność się o tym nie dowiedziała. Czy ten człowiek przegrał? – zapytuje Szestow. Tego nie wiemy – wszyscy jesteśmy uczniami.