WITOLD PIECHOCKI dziewczyna z kosmosu Wkraczamy w świat „cu- dów" bardziej zadziwiają- cych, niż te, o których mó- wią arabskie baśnie, bardziej zawiłych, niż labirynt kre- teński — świat ogromny i fantastyczny. C. Flammerion I. NIEZWYKŁE SPOTKANIE Pogodny poranek zapowiadał piękny, słoneczny dzień. Błękitu nieba nie mącił nawet najmniejszy strzępek chmurki. Rozpocząłem urlop. Postanowiłem spędzić kilka dni z dala od miejskiego zgiełku, gdzieś nad jeziorem w du- żym lesie. Nie miałem z góry upatrzonego miejsca. Po przestudiowaniu mapy po prostu zapakowałem na- miot, składany kajak i co potrzeba, wsiadłem do samo- chodu i ruszyłem w drogę. Wiedziałem, że odpowiednią polanę na biwakowanie w ustronnym miejscu znajdę bez trudu. Podczas jazdy myślałem., jak to wspaniale będzie, kiedy odizoluję się od problemów dnia codziennego. Chciałem trochę pożyć jak pustelnik. Zamierzałem przez cały czas trwania mojej pustelni nie czytać ga- zet i nie słuchać radia poza wieczornym dziennikiem. Należało przecież przynajmniej po trosze wiedzieć, co się dzieje na świecie. Zabrałem jedynie kilka „lekko strawnych" książek. Powiedziałem sobie, że będę tylko pływał kajakiem, kąpał się i wypoczywał, wypoczy- wał... Po dłuższym krążeniu drogami leśnymi po północ- nej, najbardziej „dzikiej", części mazurskich lasów, w zakolu niewielkiego jeziora znalazłem piękną pola- nę, znalazłem tam też niezbyt głęboką rzeczkę. Z ma- py wynikało, że można było stąd wypłynąć kajakiem tna wielkie jeziora mazurskie. W promieniu kilku ki- lometrów nie było żadnej większej osady, co najbar- dziej zachęcało mnie do pozostania w tym miejscu. „Tu spędzę spokojnie kawałek urlopu" — zadecydo- wałem. 0 swoim miejscu pobytu zawiadomiłem mieszkają- cego w pobliżu leśniczego. Tak na wszelki wypadek. Miał on telefon, a to mogło się przydać. Przezorność nie zaszkodzi. Nigdy nie wiadomo, co może się przy- trafić. Samochód pozostawiłem na uboczu polany. Trzeba było stawiać namiot i składać kajak. Przed tym jednak postanowiłem wyszukać odpowiednie miejsce nad brze- giem rzeczki, gdzie mógłbym się wykąpać. Słońce wta- czało się na nieboskłon, było coraz cieplej. Miałem wielką ochotę na kąpiel. Do jeziora nie chciało misie jeszcze iść, bo był spory kawałek drogi. Brzeg rzeczki porastały słabe trzciny, toteż rychło znalazłem dojście do wody. Miejsce na biwak celowo wybrałem nie nad samym brzegiem, aby w nocy zbytnio nie dokuczały komary. Wracałem do samochodu po kąpielówki, ręcznik i koc. O zgrozo, samochodu nie było. „Co u licha? Skąd wzięli się na tym odludziu zło- dzieje? Tego jeszcze mi brakowało. Nie słyszałem na- wet warkotu silnika" — stwierdziłem z przerażeniem. 1 w tym momencie z niezrozumiałej dla mnie przy- czyny poczułem się tak, jakbym przyrastał do ziemi. Nogi stawały się ciężkie jak ołów. Ledwie mogłem ni- mi powłóczyć. Byłem coraz bardziej bezwolny i nie- mrawy. Myśli mi się rwały. Nie mogłem ich zebrać w całość. Nie mogłem też sobie w pełni uzmysłowić, gdzie się znajduję i co się ze mną dzieje. Działała na mnie jakaś dziwna paraliżująca siła. Nagle wysoko na niebie zauważyłem duży przedmiot, który promieniował jaskrawym światłem, podobnym do światła lamp rtęciowych. Przedmiot ten miał kształt olbrzymiej kuli u dołu nieco spłaszczonej. Kolor jej zmieniał się bardzo szybko. Najpierw był seledynowy, później niebieski, następnie pomarańczowy, a wreszcie żółty. Wysyłała oślepiające błyski. Pomimo tego rażą- cego światła, kulisty kształt owego dziwnego przedmio- tu widziałem dokładnie. Nie, nie uległem halucynacji. „Chyba jest to jakiś statek międzyplanetarny albo coś w tym rodzaju?" — błąkała mi się po głowie myśl. Przedmiot ten nie schodził jednak na ziemię. Utrzy- mywał się w powietrzu na znacznej wysokości, wyko- nując jakieś dziwne ewolucje. W czasie manewrowania kula osiągała zadziwiające przyspieszenie. Pędziła przed siebie z wielką szybkością, aby raptem zatrzymać się bez ruchu. Nie słyszałem jakichkolwiek odgłosów pra- cy silnika. Zdawało się, że ktoś z jej wnętrza obser- wuje okolicę, szukając chyba odpowiedniego miejsca do lądowania. Obiekt posuwał się zawsze jakby skoka- mi, tak w poziomie jak i w pionie. Po chwili kula zaczęła się powiększać. Widać było, że opuszcza się w kierunku ziemi. Błyskawicznie zmie- niła jednak tor lotu. Nagle znów się zatrzymała, nie- ruchomiejąc w powietrzu. Ze spodniej części obiektu zaczął się teraz wyłaniać niniejszy, srebrzysty przed- miot w kształcie dysku, bardzo błyszczący. Dysk już wyraźnie kierował się w stronę równinnej polany oto- czonej wysokim lasem, na której w dalszym ciąigu stałem osłupiały, nie mogąc się prawie ruszyć z miej- sca. Większy statek z dużym przyspieszeniem odsko- czył w górę, pozostawiając białą smugę podobną do mgły. Jednak i teraz nie było słychać żadnego dźwięku. Dysk obniżając się coraz bardziej, zaczął wysyłać w moją stronę jakieś znaki świetlne. Nic jednak z tego nie zrozumiałem. Kiedy pojazd był już w odległości kilkuset metrów od ziemi, z dolnej jego części zaczęły się wysuwać podpóirki. Przy każdej z nich pracowała dysza hamująca. Było to dla mnie dziwne zjawisko. A pojazd w dalszym ciągu poruszał się bezszelestnie. Gdy jeszcze bardziej zbliżył się do ziemi, zauważyłem, że ma duże iluminatory, które na większej wysokości niknęły w dziwnym odblasku, który go otaczał. Wreszcie dysk osiadł w odległości kilkudziesięciu metrów ode mnie. Osiadł tak delikatnie, że nie wy- wołał nawet najmniejszego powiewu, pomimo pracują- cych czterech dysz, z których każda miała wysokość około dwóch metrów. Owe cztery podpórki były teles- kopami wspaniale amortyzującymi lądowanie. Dysze natomiast łagodziły grawitację. W dalszym ciągu nie mogłem prawie ruszyć się z miejsca. Teraz jednak nie tyle na skutek siły, przez którą w jakiś dziwny sposób stałem się bezwolny, ile na widok tego, co nastąpiło. W spodniej części dysku rozsunęła się obudowa i z tego otworu wyłoniły się składane schody. Ów dziwny pojazd miał około dzie- sięciu metrów średnicy, a wysokość jego kadłuba w centralnej części wynosiła chyba połowę średnicy całości. Ze statku wyszły dwie postacie w skafandrach zro- bionych jakby z metalicznej tkaniny. Zdjęły przezro- czyste hełmy. Okazało się, że jest to mężczyzna i ko- bieta. Byli podobni do ziemskich ludzi, a jednak robili wrażenie istot nieco innych. Przede wszystkim, z tej odległości, wydawali się być nieco wyżsi ode mnie i bardzo szczupli. Kobiecie opadały na ramiona długie, płowe włosy. Twarze mieli dziwnie ascetyczne i jakby beskrwiste. Tchnęło od nich dziwnym chłodem, jakby byli wytworem kriobiologii. Stanęli obok statku i zaczęli ze sobą rozmawiać w nie znanym mi języku, głosem nieco gardłowym, z lekkim prizydechem. Pozwalało to sądzić, że pomiędzy sobą posługują się, podobnie jak my, artykułowaną mową foniczną. Mowa ich nie była jednak podobna do żadnego z języków naszej homosfery. Z tego, co mó- wili, nic nie rozumiałem. Początkowo nie zwracali na mnie uwagi, roaglądając się po okolicy. Po chwili mężczyzna podszedł do otwartego w dysku włazu i nacisnął jakiś guzik. Natychmiast otworzył się jeden z iluminatorów i pojawiła się w nim skrzynka metalicznego koloru podobna do radia, z wmontowa- nym reflektorem. Był to chyba uniwersalny telelinkos. Przybysze nie wchodząc do statku zaczęli przez ten przedmiot do mnie mówić. Najpierw kobieta, a później mężczyzna. Głos ich falował z aparatu smugami świat- ła. Mówili do mnie tym saimym językiem, którym po- przednio rozmawiali ze sobą. Przedtem jednak z ich rozmowy nic nie rozumiałem, teraz do mojej świado- mości docierało wszystko, co zamierziali mi przekazać. Usłyszałem w swojej świadomości, jakby intuicyjnie, że kobieta mówiła: — Nie bój się nas. Przybyliśmy tu w dobrych za- miarach. Na twojej planecie jesteśmy nie pierwszy raz. Naszym obecnym zadaniem jest nawiązanie z tobą kontaktu. Nie stanie ci się nic złego. Mówiła zdaniami krótkimi i zwięzłymi, stylem pra- wie telegraficznym. Rozumiałem nie znaną mi istotę chyba na skutek działania osobliwej odmiany telepatii. Impulsy świetlne, w formie których aparat emitował ich głos, przenikały do moich zmysłów. Nic z tego zja- wiska nie pojmowałem, ale wiedziałem o co przyby- szom chodzi. Głos dziewczyny był dla mnie w danej chwili czymś tak oczywistym, że nad treścią jej słów wcale nie musiałem się zastanawiać. Wiedziałem już teraz, że mam do czynienia z uf onautami. W pewnym momencie aparat przestał promieniować. W dalszym ciągu jednak rozumiałem wszystko to, co Kosmici do mnie mówili. Wszczepili mi niejako zdolność rozumienia ich mowy. Wiedziałem też, że i oni są w stanie rozumieć wszystko, co ja bym do nich powie- dział. Byłem przekonany, że dzięki telelinkosowi są w stanie pojąć każde moje słowo, każde zdanie, z zacho- waniem nawet pełnego kontekstu mojej myśli. Nie śmiałem jednak przybyszów o nic pytać, ale poczułem się teraz nieco spokojniejszy. Ufonauci podeszli bliżej mnie. Zauważyłem, że kobie- ta była bardzo jeszcze młoda, o sympatycznym wyrazie twarzy. Wiek mężczyzny natomiast można było okreś- lić jako średni. Po chwili mężczyzna powiedział: — Nie martw się o przedmiot, którego brak cię zanie- pokoił przed naszym lądowaniem, a który u was na- zywa się samochód. On istnieje, a tylko uległ miniatu- ryzacji. Mamy zresztą moc nie tylko rnmiaturyzowania, ale nawet dematerializujemy przedmioty martwe. Przez dematerializację poszczególne rzeczy zamienia- my w widmo, któremu, zależnie od potrzeby, w każdej chwili możemy nadać kształt realny. Mamy też moc hipnotyzowania na znaczną odległość. Właśnie ty zo- stałeś zahipnotyzowany przez nasz statek macierzysty, który teraz obserwuje i ubezpiecza nas z przestworzy. Cały czas jesteśmy pod jego ochroną. _ Stałeś się naszym medium, świadomym jednak tego, co z tobą się dzieje. Musieliśmy tak postąpić, aby na widok naszego statku nie wywołać w tobie popło- chu — rzekła kobieta. — Zaraz będziesz znów w peł- ni sobą. I w tym momencie wróciła mi znów lekkość i pełnia świadomości. Znów mogłem normalnie chodzić i nor- malnie myśleć. Zacząłem się rozglądać wokoło siebie, ale samochodu nigdzie nie mogłem dostrzec. — Popatrz, samochód stoi za tobą — dodała. Rzeczywiście zobaczyłem mój samochód zmniejszony do rozmiarów dziecinnej zabawki. Ginął w trawie. Zdziwiłem się, w jaki sposób mógł się tak zmniejszyć normalny samochód osobowy. Kobieta wyjaśniła: — Podobnie jak postąpiliśmy z twoim samochodem, preparujemy nasze rzeczy do wyprawy w Kosmos. Na miejscu ich przeznaczenia nabierają one normalnej wielkośoi i przybierają właściwe kształty. Twój sa- mochód znów będzie taki sam jaki był. Przez zabieg miniaturyzacji chcieliśmy ci udowodnić, że jesteśmy istotami pozaziemskimi. Kobieta wypowiedziała łacińskie słowo „fiat", co zna- czy „niech się stanie". Przy mnie rzeczywiście w tej chwili znalazł się mój samochód, znów normalnych roz- miarów. „Dziwne to, bardzo dziwne..." — pomyślałem. Intuicyjnie coś kazało mi wejść do samochodu. Sta- wałem się coraz bardziej senny. W żaden sposób nie mogłem tego uczucia opanować. Wsiadłem do wozu i poczułem, że zasypiam. Nie byłem w stanie zebrać myśli wobec tej senności odrętwiającej mnie jak nar- koza. Nawet nie wiem, kiedy ostatecznie usnąłem... II. WYPRAWA W NIEZNANE Zaczynałem się budzić. Trwało to jednak dość długo. Senność opuszczała mnie z trudem. Nie mogłem się jej pozbyć. Ale nawet po otrząśnięciu ze snu czułem się dziwnie. Powieki w dalszym ciągu były ociężałe. Siedziałem w samochodzie, jak przed zaśnięciem. Nie spieszyłem się z wyjściem na polanę. Ciekaw byłem, ]ak długo trwał mój sen. Spojrzałem na zegarek i ze zdzi- wieniem stwierdziłem, że zegarek nie chodzi. Wskazy- wał godzinę jedenastą, czyli chwilę, w której postano- wiłem się wykąpać. Był to też czas, kiedy na niebo- skłonie zauważyłem ów dziwny wehikuł, który teraz jakby nie istniał w mojej świadomości. Początkowo myślałem, że zegarek po prostu nie jest nakręcony. Okazało się jednak, że tak nie było. Pomyślałem, że się zepsuł. Kiedy senność opuściła mnie zupełnie, przy- pomniałem sobie moje spotkanie z ufonautami. Wtedy doszedłem do wniosku, że ów kosmiczny wehikuł spra- wił to, iz mój czasomierz przestał chodzić. Czas utrwalony przez niechodzący obecnie zegarek zapamiętałem dobrze, bo zdejmując go z ręki przed kąpielą zerknąłem, aby sprawdzić, która jest godzina, po czym zegarek włożyłem do schowka przy tablicy rozdzielczej samochodu. W celu ustalenia aktualnego czasu włączyłem radio samochodowe. W istniejącej sy- tuacji tylko tak mogłem się dowiedzieć, która jest go- dzina. Radio milczało. Nawet żarówka kontrolna się nie zapaliła. Stuknąłem pięścią w tablicę rozdzielczą, lecz nic to nie pomogło. Radio w dalszym ciągu milczało jak zaklęte, a przecież podczas jazdy grało. Myślałem, że może odłączył się akumulator. Zapaliłem światło w wozie. Świeciło normalnie. „Co za diabeł?" — pomyślałem ze złością. Zaprzestałem manipulowania przy radiu. W dalszym ciągu czułem się lekko zamroczony. Powieki jeszcze były ciężkie. Opanowała mnie dziwna nostalgia. Spot- kanie ze statkiem kosmicznym oraz z ufonautaani, któ- rzy nim przylecieli, istniało w mojej pamięci jak coś pośredniego pomiędzy snem a jawą. Udało mi się skon- statować, że spałem kilka godzin, bo słońce chyliło się już ku zachodowi. Pełnię świadomości przywróciło mi dopiero samo- czynne uchylenie się drzwi samochodu. Nikogo nie za- uważyłem, a jednak drzwi się otworzyły. Przestraszy- ło mnie to trochę. Nagle odezwał się znany mi już głos Kosmitów. Spoj- rzałem w stronę skąd dochodził i zauważyłem jakby chwilowo zapomnianą, a przecież poznaną już sylwet- kę dysku. Słowa Kosmitów, jak poprzednio, były wy- powiadane w niezrozumiałym dla mnie języku, ale ich sens docierał do świadomości bez najmniejszego nawet z mojej strony wysiłku myślowego. — Wyjdź z samochodu i podejdź do naszego stat- ku — odezwał się męski głos. Na te słowa prawie bezwolnie, pod wyraźnym na- porem cudzej woli wyszedłem z samochodu. Po prostu „coś" kazało mi to uczynić. Zamknąłem drzwi i skie- rowałem się w stronę dysku. Zdziwiło mnie trochę to, że mężczyzna kazał mi zbliżyć się do statku. Odniosłem wrażenie, że teraz dysk stoi w innym niż poprzednio miejscu, bliżej lasu. Wydawało mi się, że przed moim zaśnięciem stał bardziej pośrodku polany. Domysł ten po chwili potwierdził się, gdy zauważyłem krąg wysuszonej od gorąca trawy. Zobaczyłem, że w moją stronę idzie wysoka, długo- włosa, bladawa, ale ładna i zgrabna dziewczyna. Za- trzymała się w odległości około trzech metrów ode 15- II. WYPRAWA W NIEZNANE Zaczynałem się budzić. Trwało to jednak dość długo. Senność opuszczała mnie z trudem. Nie mogłem się jej pozbyć. Ale nawet po otrząśnięciu ze snu czułem się dziwnie. Powieki w dalszym ciągu były ociężałe. Siedziałem w samochodzie, jak przed zaśnięciem. Nie spieszyłem sdę z wyjściem na polanę. Ciekaw byłem, jak długo trwał mój sen. Spojrzałem na zegarek i ze zdzi- wieniem stwierdziłem, że zegarek nie chodzi. Wskazy- wał godzinę jedenastą, czyli chwilę, w której postano- wiłem się wykąpać. Był to też czas, kiedy na niebo- skłonie zauważyłem ów dziwny wehikuł, który teraz jakby nie istniał w mojej świadomości. Początkowo myślałem, że zegarek po prostu nie jest nakręcony. Okazało się jednak, że tak nie było. Pomyślałem, że się zepsuł. Kiedy senność opuściła mnie zupełnie, przy- pomniałem sobie moje spotkanie z ufonautami. Wtedy doszedłem do wniosku, że ów kosmiczny wehikuł spra- wił to, iz mój czasomierz przestał chodzić. Czas utrwalony przez niechodzący obecnie zegarek zapamiętałem dobrze, bo zdejmując go z ręki przed kąpielą zerknąłem, aby sprawdzić, która jest godzina, po czym zegarek włożyłem do schowka przy tablicy rozdzielczej samochodu. W celu ustalenia aktualnego czasu włączyłem radio samochodowe. W istniejącej sy- tuacji tylko tak mogłem się dowiedzieć, która jest go- dzina. Radio milczało. Nawet żarówka kontrolna się nie zapaliła. Stuknąłem pięścią w tablicę rozdzielczą, lecz nic to nie pomogło. Radio w dalszym ciągu milczało jak zaklęte, a przecież podczas jazdy grało. Myślałem, że może odłączył się akumulator. Zapaliłem światło w wozie. Świeciło normalnie. „Co za diabeł?" — pomyślałem ze złością. Zaprzestałem manipulowania przy radiu. W dalszym ciągu czułem się lekko zamroczony. Powieki jeszcze były ciężkie. Opanowała mnie dziwna nostalgia. Spot- kanie ze statkiem kosmicznym oraz z ufonautami, któ- rzy nim przylecieli, istniało w mojej pamięci jak coś pośredniego pomiędzy snem a jawą. Udało mi się skon- statować, że spałem kilka godzin, bo słońce chyliło się już ku zachodowi. Pełnię świadomości przywróciło mi dopiero samo- czynne uchylenie się drzwi samochodu. Nikogo nie za- uważyłem, a jednak drzwi się otworzyły. Przestraszy- ło mnie to trochę. Nagle odezwał się znany mi już głos Kosmitów. Spoj- rzałem w stronę skąd dochodził i zauważyłem jakby chwilowo zapomnianą, a przecież poznaną już sylwet- kę dysku. Słowa Kosmitów, jak poprzednio, były wy- powiadane w niezrozumiałym dla mnie języku, ale ich sens docierał do świadomości bez najmniejszego nawet z mojej strony wysiłku myślowego. — Wyjdź z samochodu i podejdź do naszego stat- ku — odezwał się męski głos. Na te słowa prawie bezwolnie, pod wyraźnym na- parem cudzej woli wyszedłem z samochodu. Po prostu „coś" kazało mi to uczynić. Zamknąłem drzwi i skie- rowałem się w stronę dysku. Zdziwiło mnie trochę to, że mężczyzna kazał mi zbliżyć się do statku. Odniosłem wrażenie, że teraz dysk stoi w innym niż poprzednio miejscu, bliżej lasu. Wydawało mi się, że przed moim zaśnięciem stał bardziej pośrodku polany. Domysł ten po chwili potwierdził się, gdy zauważyłem krąg wysuszonej od gorąca trawy. Zobaczyłem, że w moją stronę idzie wysoka, długo- włosa, bladawa, ale ładna i zgrabna dziewczyna. Za- trzymała się w odległości około trzech metrów ode 15- mnie i odezwała, podobnie jak mężczyzna, już bez pomocy lingwafonu. Własny głos dziewczyny był jakby jeszcze bardziej gardłowy i metaliczny niż ten, który słyszałem przez aparat. — Nie zbliżaj się do mnie — powiedziała. — Muszę cię zdezynfekować. Antyparalizatorem przywrócę ci też pełną świadomość. Pozbędziesz się dokuczliwej psy- chostatyki. Dziewczyna mówiła do mnie tym samym językiem, jakiego używała poprzednio przez lingwafon. Nie mia- łem już teraz żadnej wątpliwości, że Kosmici zaszcze- pili mi jakimiś impulsami elektronicznymi, czy też działaniem telepatycznym, możność opanowania ich mowy. Zatrzymałem się. Dziewczyna wyjęła z kabury, za- wieszonej na srebrzystym pasku opinającym jej smuk- łą talię, przedmiot w rodzaju małego pistoletu, który skierowała w moją stronę. Nastąpił nikły błysk. Prze- szedł przeze mnie krótki dreszcz. Natychmiast poczu- łem się lekki, rześki i pełen werwy. — Idziemy! — rozkazała po tym zabiegu bezcere- monialnie. Ruszyłem za nią. Zrozumiałem, że czeka mnie przy- goda. Byłem bardzo ciekawy tego, co nastąpi, toteż kro- czyłem w kierunku statku ochoczo. Dziwne to, ale ni- czego się nie bałem. Coś intuicyjnie mówiło mi, że nie może stać się nic złego, że mogę zaufać Kosmitom. Podeszliśmy do statku. Stał przed nim ów kosmicz- ny mężczyzna, który wyszedł z tego wehikułu razem z dziewczyną po obserwowanym przeze mnie lądowa- niu. Dziewczyna zwróciła się do mnie wskakując na mężczyznę: — To jest Xenos, dowódca statku. Musisz mu być posłuszny. Zaskoczyła mnie trochę jej obcesowość, ale nic nie powiedziałem. Odruchowo wyciągnąłem rękę chcąc się z Xenosem przywitać. Mężczyzna jednak nie odwza- jemnił tego gestu. — U nas nie podaje się ręki na przywitanie. Stosu- jemy tylko lekki skłon głową — wyjaśniła dziewczy- na. — Jest to znak pokojowych zamiarów. Xenos istotnie w tym momencie pochylił głowę. Uczyniłem to samo. Podobał mi się ten rodzaj pozdro- wienia. Kosmiczna dziewczyna wyjaśniała dalej: — Do wszystkich zwracamy się przez „ty". Uważa- my, że wszyscy jesteśmy dziećmi tego samego Wszech- świata. Ja nazywam się Lima. Ciebie będziemy nazy- wali po prostu Niki. Doszedłem do wniosku, że sytuacja rozwija się za- chęcająco. Nie wiedziałem tylko, jakie Kosmici mają wobec mnie zamiary, ale w dalszym ciągu niczego się nie bałem. Nie przerażało mnie to, że nie ma przy mnie nikogo z moich współziomków oraz to, że znalazłem się w sytuacji wyjątkowej, gdzieś głęboko w puszczy mazurskiej. Nie przerażała mnie też nietypowa i dziw- na sylwetka pojazdu kosmicznego, którym przylecieli ludzie kosmiczni, mający wobec mnie nie znane mi plany. Nastąpiło krótkie milczenie, ale po chwili odezwał się Xenos. Mówił do mnie w dalszym ciągu bez pomocy lingwafonu: — Domyślasz się chyba, że jesteśmy przybyszami z innej planety. Jaki jest cel naszego przylotu na Zie- mię, dowiesz się w odpowiednim czasie. Musisz być cierpliwy. Nie możesz uczynić nic takiego, co byłoby niezgodne z planem naszego działania wobec ciebie i wobec twojej planety. Szczegóły będą ci znane póź- niej. Na razie musisz się przyzwyczaić do tego, co cię zaskoczyła Słowa Xenosa brzmiały jak rozkaz, jak ultimatum. Mówił dalej: — Twój przyjazd na tę puszczańską polanę nie jest przypadkowy. Zostałeś przez nas upatrzony jako środek kontaktu Kosmosu z obszarem planety Ziemia, gdzie przebywasz. Kontaktowaliśmy się z tobą telepatycz- nie i dlatego znalazłeś się na tej polanie. Życzeniem naszym jest, abyś rozpowszechnił wszystko, co zoba- czysz i wszystko, czego doświadczysz. Wiemy, że to uczynisz. Jesteś pod wpływem naszej sugestii. Zdziwiło mnie stwierdzenie Xenosa, ale istotnie coś podświadomie pchało mnie w tę okolicę. Słuchałem dalej: — Chcemy ci zaproponować wyprawę w Kosmos do naszej bazy, która krąży w próżni międzygwiezdnej. Myślę, że wybierzesz się z nami. Możesz jednak na to się nie zgodzić. Wówczas wykreślimy z twojej pamię« ci psychokasatorem nasze spotkanie i będzie ci się wydawało, że to zdarzenie było tylko marzeniem sen- nym. — Wybierzesz się z nami? — zapytała Lima zachę- cająco miłym tonem. — Dobrze, polecę — odpowiedziałem trochę z drże- niem w głosie. — A co z moim samochodem? — Zabierzesz go ze sobą — oświadczył Xenos. I w tym momencie mój samochód stał przy mnie zminiaturyzowany jak poprzednio. — Weź go do ręki — rozkazał Xenos. Schyliłem się i podniosłem z trawy to, co wyglądało niczym mała dziecinna zabawka. Lima wykonała ręką gest zapraszający w stronę schodów prowadzących do wnętrza dysku. Sama weszła pierwsza. Podążyłem za nią. Xenos wszedł ostatni. W statku, tuż przy schodach, podszedł do punktu jaś- niejącego w ścianie. Był to zapewne mechanizm zamy- kający wejście do pojazdu, działający na zasadzie foto- komórki, bo w tym momencie schody się złożyły i właz prowadzący do wnętrza dysku zamknął się. Tym sa- mym został odcięty mój kontakt z Ziemią. Znalazłem się w niezbyt dużym pomieszczeniu przy- pominającym swoim wyglądem gabinet lekarski. Czuło się całkowitą sterylność. Xenos wskazał mi coś w ro- dzaju przezroczystego fotela, którego jakby nie było. Wyglądał tak, jakby wykonano go ze szkła. Usiadłem bez przekonania, ale nie załamał się pode mną. Xenos i Lima zajęli miejsca obok mnie w podobnych, prawie niewidzialnych, ale przecież istniejących fotelach. Przed /nami umieszczony był stolik takiej samej konstrukcji. W jednej ze ścian zauważyłem czujnik sytuacyjny po- dobny do dużego kolorowego telewizora, który zapew- ne za pomocą panoramicznych minikamer umieszczo- nych w zewnętrznych ścianach dysku pozwalał widzieć to, co aktualnie się działo w pobliżu statku. Widać by- ło, ze ufonauci mają całkowitą kontrolę nad sytuacją i nie mogą zostać niczym zaskoczeni. Czujnik co chwila relacjonował: — Sytuacja bezpieczna... Sytuacja bezpieczna... Nastała cisza. Xenos i Lima obserwowali punkty świetlne przy czujniku sytuacyjnym, błyskające różno- rakimi kolorami. Gdy dziewczyna przerwała tę czyn- ność, zaczęła mi się przyglądać badawczo. Po chwili zapytała: — Widzę, że się boisz. — Może trochę — odparłem zgodnie z prawdą. Rzeczywiście, gdy znalazłem się w hermetycznie zamkniętym wnętrzu dysku, poczułem się jakoś nie- swojo. Lima zamilkła. I ja też milczałem. Po chwili zapytałem, żeby przerwać tę ciszę: — Jestem z wami sam, czy są w statku jeszcze in- ni moi współziomkowie? — Nie ma nikogo — stwierdził Xenos. — Na razie nie nawiązujemy kontaktów w szerszym zakresie z isto- tami ziemskimi, nazywanymi przez was ludźmi. Nie nad- szedł jeszcze na to odpowiedni czas. Zresztą jesteśmy tylko sondą kosmiczną. — Z naszej strony byłoby nierozważne dopuszczenie teraz do kontaktu naszej cywilizacji z cywilizacją^ ziemską — mówiła Lima. — Wasza cywilizacja jest jesz- cze zbyt prymitywna. Ludzie żyjący na twojej plane- cie są bardzo zarozumiali. Wydaje się wam, że osiąg- nęliście szczyty wiedzy. Musicie wiedzieć, że w Kos- mosie istnieją światy, których kultura i cywilizacja jest, według ziemskiego pomiaru czasu, o dziesiątki ty- sięcy lat starsza od waszej. My jesteśmy społeczeń- stwem bezwarstwowym i bezkonfliktowym. U was jest niezgoda i są wojny. My wszelkie narzędzia i urzą- dzenia do zabijania istot rozumnych i niszczenia wy- tworów inteligencji już dawno zlikwidowaliśmy. Tego wymaga racja bytu istot rozumnych w całym Wszech- świecie. Słowa Limy brzmiały jak oskarżenie. Do rozmowy włączył się Xenos obserwujący dokładnie obrazy uka- zujące się na ekranie czujnika sytuacyjnego. Zauważy- łem, że obraz zmienia się co kilkanaście sekund. Wy- wnioskowałem z tego, iż każda z kamer automatycz- nie włącza się co pewien czas. Xenos oświadczył: — Ogniste kule i wirujące dyski nazywane na Zie- mi latającymi talerzami albo z akademicka „ufo", to sondy Kosmitów podobne do naszego statku. W próżni międzygwiezdnej krążą bazy, z którymi sondy utrzy- mują kontakt. One też chronią nas podczas obserwa- cji ludzi i badania Ziemi. Nagle głośnik czujnika sytuacyjnego zaczął wydawać dźwięki podobne do warkotu motorów. Zaraz też odez- wał się głos: — Sytuacja niebezpieczna... Sytuacja niebezpieczna... — Zauważono nas — stwierdził Xenos. — Musimy startować. Włączył kilka przycisków przy czujniku sytuacyj- nym. Stojący przede mną stolik natychmiast się od- wrócił. Okazało się, że druga jego strona jest tablicą przyrządową z mnóstwem rozmaitych światełek. — Lima, włącz elektroniczny układ sterowania! — rozkazał Xenos. Dziewczyna wbiegła po schodach na wyższy pokład. — Włączone — odezwał się głos Limy z głośnika, którego jednak nigdzie nie widziałem. — Start! — rzucił krótko Xenos. I w tym momencie wyczułem, że statek poderwał się z dużym przyspieszeniem. Nie było słychać pracy ja- kiegokolwiek urządzenia napędowego. Wiedziałem, że lecę w międzygwiezdną otchłań Kosmosu. Opanowało mnie teraz dziwne uczucie, które było jakimś nietypo- wym, bo wzbudzającym zaciekawienie, rodzajem lęku przed niewiadomym. Uspokajało mnie jedynie to, że ufonauci rozmawiali ze mną „po ludzku" bez jakiego- kolwiek obcego, nam Ziemianom niemożliwego do po- jęcia kontekstu. Stwarzało to atmosferę swojskości. Przez iluniinatory widać było purpurową tarczę za- chodzącego słońca. III. KOSMICZNY REKONESANS Manometr na tablicy przyrządowej, który był odmia- ną wakuometru, rejestrował wzrost szybkości osiąganej przez statek. Wysokość 5000, 10.000, 15.000 metrów wskazywała nie wskazówka, lecz punkt świetlny czer- wonego koloru, biegnący przez cyfry umieszczone pięt- rowo, jak na termometrze lekarskim. Przyspieszenie było tak duże, że odległość 25.000 metrów od Ziemi osiągnął statek już po kilkunastu sekundach od startu. Przy wysokości 25.000 metrów Xenos wydał przez mikrofon rozkaz do kabiny sterowniczej: — Stop! Włączyć zespół antygrawitacyjny. Dysk znieruchomiał i zawisł w powietrzu. — Zobaczysz teraz, co się dzieje na polanie w miej- scu naszego lądowania i dlaczego czujnik sytuacyjny ostrzegał przed niebezpieczeństwem. Xenos w kabinie przyciemnił światło i znów powie- dział do mikrofonu: — Lot, włącz dolną kamerę teleskopową i podłącz do niej monitor w kabinie Alfa. Raptownie część jednej ze ścian pomieszczenia, w którym przebywałem, zamieniła się w duży ekran. Dokładnie rysował się na niej trójwymiarowy, natuiral- nokolorowy obraz mojej polany z najbliższą okolicą. Zaskoczył mnie najbardziej fakt, że i tu, w kabinie, tak jak na polanie, pachniało jodłowym, żywicznym lasem. Widok miałem taki, jakbym leciał samolotem na nie- zbyt dużej wysokości. Obraz pokazywał, że leśnymi drogami prowadzącymi na polanę, z której przed chwi- lą wystartowaliśmy, jechały samochody, motocykle, ro- wery, a nawet szli piesi. Jechały też trzy wojskowe sa- mochody pancerne z antenami radarowymi. Widać by- ło nawet samochód reporterski telewizji, który widocz- nie przypadkowo znalazł sią gdzieś w pobliżu. Ludzie byli ciekawi obiektu, którego lądowanie nie mogło w okolicy ujść niczyjej uwadze. — Statek nasz częściowo sią zdekonspirował — stwierdził Xenos. — Miejsce lądowania było łatwe do wykrycia. Taki zresztą był nasz zamiar. Musimy w Zie- mianach stopniowo wyrabiać przekonanie, że nie są jedynymi istotami rozumnymi we Wszechświecie. Zo- staliśmy zauważeni podczas lądowania. Wasze radio podało o godzinie czternastej minut piętnaście komum> kat specjalny, który Lot zarejestrował na taśmie mag- netofonowej. Komunikat ten został uchwycony w for- mie echa kosmicznego na falach eteru po pewnym cza- sie od jego emisji. Zaskoczyło mnie imię Lot. Doszedłem do wniosku, że w dysku był jeszcze ktoś z Kosmitów poza Xeno- sem i Limą. — Lot, włącz magnetofon — rzucił Xenos. Z niewidocznego głośnika usłyszałem w języku pol- skim: „— Tu Polskie Radio Warszawa. Nadajemy komunikat specjalny. Dziś przed południem około godziny jede- nastej lądował w północno-wschodniej części kraju na terenie Puszczy Piskiej nieznany statek powietrzny w rodzaju widywanych już latających dysków. We- dług naocznych świadków osiągał on ogromną szyb- kość. Wszystko przemawia za tym, że był to statek kos- miczny, który przedostał się prawdopodobnie z innego układu planetarnego. Na uwagę zasługuje fakt, że ra- diolokacyjne stacje satelitarne nie zarejestrowały obec- ności tego niezidentyfikowanego obiektu latającego. Biorąc pod uwagę uzyskane przez nas oświadczenie specjalistów z zakresu astronautyki oraz relacje obser- watorów tego niezwykłego zdarzenia przypuszczać na- leży, że tajemnicze ciało kosmiczne jest statkiem mię- dzyplanetarnym, który ma możność wytwarzania sztucznego pola antymagnetycznego, co uniemożliwiło aparatom radiolokacyjnym wcześniejszą sygnalizację obecności tego obiektu w naszym obszarze powietrz- nym. Osoby, które mogą udzielić na temat tajemniczego obiektu dokładniejszych informacji, proszone są o te- lefoniczne skontaktowanie się z rozgłośnią Polskiego Radia w Warszawie lub z którąkolwiek z rozgłośni te- renowych. Nie jest wykluczone, że aparat ten powtó- rzy swoje lądowanie gdzieś w obrębie Puszczy Piskiej. Z tych też względów rozgłośnia Polskiego Radia w Ol- sztynie instaluje specjalny punkt informacyjny doty- czący tajemniczego obiektu. Od lat potrafimy sfotografować każdy nawet naj- mniejszy obiekt kosmiczny w odległości orbity Księ- życa. Aparat, który pojawił się dziś, otoczył się nie- znanymi promieniami, uniemożliwiającymi reakcję fo- tochemiczną. Były bowiem czynione próby fotografo- wania tego statku, lecz wszystkie taśmy filmowe uleg- ły prześwietleniu. Dalsze informacje na temat tajem- niczego obiektu będziemy podawali w miarę ich na- pływania. Naukowcy zajmujący się ufonautyką przy- stąpili już do badania widma tego pojazdu." Głośnik się wyłączył. Zdziwiła mnie usłyszana wia- domość, a szczególnie dość jednoznaczna forma komu- nikatu radiowego. W ostatnich latach prasa zamiesza czała sporo wiadomości o niezidentyfikowanych obiek- tach latających, lecz były one redagowane niekiedy trochę w sposób ironizujący zagadnienie. Jedynie „Kurier Polski" i „Fakty" sprawę ufologii potraktowa- ły na serio. Bydgoskie „Fakty" powołały do życ^ na' wet Klub Kontaktów Kosmicznych. Xenos zaczął manipulować przy tablicy przyrządo- wej. Wykorzystałem ten moment pytając: — Słyszałem imię Lot. Kto to jest? Dowódcę statku pytanie to jakby trochę zaskoczyło. Po chwili odpowiedział: — Lot to nasz pilot elektroniczny czyli sinhom, któ- remu przekazujemy rozmaite polecenia techniczne. Nazwa sinhom pochodzi od słów „homo sinteticus". W naszym pojęciu jest to po prostu człekokształtny ro- bot. Niektóre jego cechy manualne oraz spostrzegaw- czość i szybkość orientacji, szybkość reakcji i podejmo- wania decyzji, są wielokrotnie wyższe niż u człowieka. Potrafi on chodzić i sam poddaje się regeneracji fo- tonowej, która jest jego wypoczynkiem i energochłon- nością. Nawet wykonuje niektóre proste prace poza statkiem. Najważniejszym jego zadaniem jest jednak pilotaż. Podczas lotu stosuje się tylko do rozkazów moich i Limy. Xenos wyłączył monitor, po czym ciągnął dalej: — Nasz sinhom posiada dobrą pamięć. Słuch jego jest tak wyostrzony, że słyszy nawet dźwięki dla czło- wieka nie istniejące. Ma niezawodny wzrok. Widzi w ciemności. Potrafi też czytać nieskomplikowany tekst drukowany w naszym języku. Mieszka we własnym , pomieszczeniu przy kabinie nawigacyjnej. Nigdy nie skarży się na zmęczenie, a jednak się męczy. Jego zmę- czenie sygnalizuje czujnik gwiezdny. Wtedy miejsce Lota zajmuje w kabinie nawigacyjnej taki sam robot imieniem Red i nad nim przejmuje kontrolę czujnik gwiezdny. Sinhomy same zmieniają się mniej więcej co dwie godziny, według waszego pomiaru czasu. Lot i Red zajmują wspólną kabinę. Dowódca statku nacisnął jakiś przycisk. Wygasło kilka migających świateł. — W \ wyjątkowych sytuacjach zdaprza się, że oba .sinhomy są zmęczone. Z wyprzedzeniem sygnalizuje to czujnik gwiezdny. Wówczas miejsce przy sterach zajmuje Lima, która jest naszym głównym nawigato- rem. Chodź, pokażę ci Lota i Reda. Xenos włączył mikrofon i powiedział: — Lima, przejdź do kabiny Alfa. Po chwili pojawiła się kosmiczna dziewczyna i za- jęła miejsce Xenosa. Z dowódcą statku weszliśmy po schodach na wyższy pokład, gdzie znajdowała się ka- bina nawigacyjna. Domyśliłem się, że dolny pokład był pomieszczeniem dyspozycyjnym, a górny służył ce- lom nawigacyjnym. Tuż przy schodkach mieściła się niezbyt duża kabina wykonana z przezroczystego ma- teriału. Xemos zatrzymał się przy tej kabinie i powie- dział: — Tu znajduje się czujnik sytuacyjny podłączony do konfliktografu. Takie urządzenie posiada każdy statek pełniący rolę zwiadowczą. Mamy do wykonania ważne zadanie badawcze, zmierzające do jak najszybszego na- wiązania pełnego kontaktu z twoją planetą i jej miesz- kańcami. Konfliktograf sygnalizuje czujnikowi, czy w miejscu lądowania można ludziom zaufać. Czujnik sytuacyjny analizuje ustalenia konfliktografu, zgłasza- jąc ewentualną konieczność izolacji statku od ludzi. W dotychczasowych kontaktach z Ziemią mało miałem takich przypadków, aby konfliktograf uważał istnieją- cą sytuację iza umożliwiającą lądowanie w celu nawią- zania kontaktu z ludźmi. Xenos przerwał swój wywód jakby się nad czymś zastanawiając. Po chwili ciągnął dalej: — Badamy różne kontynenty na Ziemi. Pomiędzy planetami z naszego obszaru galaktyki, zamieszkałymi przez istoty rozumne, zostało zawarte porozumienie zmierzające do pełnego ucywilizowania twojej planety i zintegrowania jej z całym Wszechświatem. Znany ci zapewne znakomity pisarz amerykański Norman Mai- ler, snujący własne refleksje na temat wypraw kos- micznych, powiedział w jednej ze swoich książek, że Ziemia jest planetą uświęconą, a byłaby jeszcze bar- dziej święta, gdyby zamiast sporów i waśni zapanował spokój, gdyby przestrzegano w pełni praw człowieka, gdyby nakarmiono głodnych, zaopiekowano się chory- mi i zapewniono dach nad głową tym, którzy go nie mają... Zastanowiły mnie te słowa Xenosa, ale nic nie po- wiedziałem. Widać było, że informacje Kosmitów na te- mat Ziemi są wszechstronne i wyczerpujące. Różno- rodność informacji zakodowanych w ich pamięci była według tego, co powiedział dowódca statku, rozległa. Weszliśmy do kabiny nawigacyjnej, która zajmowała znaczną część górnego pokładu. Kopuła statku była przezroczysta, jakby została wykonana ze szkła. Widać było przez nią dokładnie cały nieboskłon. Na środku pomieszczenia stał fotel, na którym siedziała postać w takim samym skafandrze, jakie mieli na sobie Xe- nos i Lima. Twarz tej postaci cechowała jakaś martwo- ta i bezwyrazistość, przypominająca twarze manekinów w sklepach odzieżowych. Ów manekin z uporem wpa- trywał się w znajdującą się przed nim tablicę kontrol- ną z dwoma ekranami! Xenos wyjaśnił mi, że jeden z ekranów służy do łączności wizualnej ze statkiem ma- cierzystym, a drugi pokazuje w sposób radiolokacyjny, panoramicznie, trasę lotu obiektu, w którym się zna- lazłem. — Nasz statek nazywa się Sol-3 — oświadczył do- wódca wehikułu. Zaskoczyło mnie stwierdzenie Xenosa „nasz statek". „Czyżby uważał mnie już za swego?" — pomyślałem. Nie nadawałem jednak temu stwierdzeniu istotniej- ' szego znaczenia. Dowiedziałem się od Xenosa, że icb baza nosi nazwę Melex, że takich patrolowych dysków jak Sol-3 posiada Melex pięć, z tym, że trzy wystar- towały w różne rejony Ziemi w celach zwiadowczych, a dwa pozostały jako pogotowie techniczne lub ratun- kowe. Przez chwilę przyglądałem się temu człekokształtne- mu robotowi, który tak na tablicy przyrządowej, jak i na ekranach zauważał każdy szczegół, co wynikało z jego reakcji. — To jest Lot — oświadczył Xenos wskazując mi sinhoma. Elektroniczny pilot na te słowa nawet nie drgnął. ¦— Mamy gościa — powiedział Xenos nieco dobitniej zwracając się do Lota. Sinhom wstał, spojrzał na mnie i lekko skłonił gło- wę w taki sam sposób, jak to zrobił Xenos podczas przywitania się ze mną. Oczy Lota były podobne do oczu ludzkich, a jednak wydawały się martwe i bez wyrazu. Dostrzegłem w nich lekkie, niebieskie błyski. Wyciągnąłem do Lota rękę. Sinhom jakby po krót^ kim wahaniu podał mi swoją rękę i przywitał się te- raz ze mną ziemskim zwyczajem. Ręka jego w dotyku była metalicznie chłodna i drętwa. Przeszedł przeze mnie lekki prąd. Xenos zauważył moje zdziwienie z te- go powodu, że robot podał mi rękę. Dowódca statku wyjaśnił: — Lot przez chwilę był zakłopotany twoim nie zna- nym mu odruchem. Jego psychoelektroniczna świado- mość wyczuła jednak intencję twojego gestu i nakaza- ła przywitanie się z tobą przez podanie ręki, a pamięć Lota przez to wzbogaciła się o nowe zjawisko w kon- takcie z Ziemią. Jest to jego pierwszy lot na twoją planetę. Xenos poklepał Lota po ramieniu jak dobrego kolegę i powiedział do mnie: — No, Niki, idziemy dalej. Weszliśmy do małego pomieszczenia przy kabinie na- wigacyjnej. Na tapczanie, przypominającym stół lekar- ski, leżał przykryty kocem podobny do Lota robot. — Tu wypoczywa Red. Jest to drugi nasz sinhom — oświadczył Xenos. Z wyglądu obaj elektroniczni piloci byli do siebie podobni. Różnił ich tylko kolor włosów. Lot miał wło- sy ciemne, a Red był blondynem. — Sinhomy na czas wypoczynku poddają się dzia- łaniu fotonowego psycholatora, który koryguje ich zmysły i uzupełnia energię. Na tym polega wypoczy- nek sinhomów — stwierdził dowódca statku. Red się poruszył. W tym momencie zauważyłem, że ma tylko jedno oko. W miejscu lewego była zamknięta powieka. — On jest bez oka — zauważyłem głośno. — Red wykonuje wszystkie czynności bezbłędnie pomimo braku jednego oka. Jest on u nas od niedawna. Na pokład Melexa został przekazany z naszej bratniej planety Turan przez urządzenie przetwarzające ma- terię w ten sposób, że przedmiot przekazywany zostaje rozłożony na impulsy falowe. Odbiornik odtwarza na- tomiast te impulsy i formuje z nich taką samą postać materialną, jaka została nadana. W podobny sposób u was na Ziemi są teleksem przekazywane fotografie. Ożywienie odtworzonych sinhomów następuje za po- mocą bioprądów. Byłem zaskoczony tym, co mówił dowódca statku. Słuchałem z wielkim zaciekawieniem. — Transport Reda z planety nie udał się w pełni. Część fal rozproszyła się w próżni kosmicznej i lewe oko tego sinhoma błąka się w postaci fal impulsowych gdzieś między planetami. Nie mogło ono jednak wyjść z ciągu falowego prowadzącego z Turanu do Melexa, którym to ciągiem w formie impulsów transportowa- ne są do nas różne przedmioty. Interferencja zaginio- nych fal została juz zlokalizowana i zarejestrowana przez radiospektrograf. Widocznie kosmodrom z brat- niej planety w pewnym momencie wysłał zbyt słabe impulsy, które nie przebiły się przez czasoprzestrzeń dzielącą kosmodrom Turana od Melexa. Impulsy te po ich dokładnej lokalizacji zostaną wzmocnione i Red wreszcie doczeka się swego oka. Będzie musiał jednak poddać się małej operacji fizykochirurgicznej, którą przeprowadzi Lima. Poza umiejętnościami nawigacyj- nymi jest ona lekarzem pokładowym Sol-3. Wywodów Xenosa słuchałem jak bajkowej opowieści. Czułem się tym wszystkim trochę oszołomiony. Być może zaczęła mi też dokuczać choroba lokomocyjna. Xenos zauważył to i zapytał: — Jesteś zmęczony? — Trochę. — Usiądź i odpocznij. Dowódca statku podsunął mi głęboki, pneumatyczny fotel, w którym zatopiłem się jak w puchowej pie- rzynie. IV. LIMA MOJĄ OPIEKUNKĄ W miękkim fotelu trochę się zdrzemnąłem. Gdy się obudziłem, stał on w innym niż poprzednio miejscu. Nie zauważyłem, kiedy i w jaki sposób fotel został ze mną przeniesiony. Wszystkim tym, co mnie spotkało w bardzo krótkim czasie byłem tak zaszokowany, że tylko sen dawał mi trochę ulgi psychicznej. Xenos i Lima siedzieli przy mnie. Uśmiechnąłem się do nich. — Widzę, że męczy cię podróż z nami — stwierdziła Lima. Nic na to nie odpowiedziałem. Chwila ciszy trwała bardzo krótko. Xenos uczynił jakiś gest ręką w stronę Limy. Dziewczyna jakby na to czekała, bo zaraz za- częła mówić: — Mamy bardzo mało czasu na kontakt z tobą. Mu- sisz wrócić na Ziemię, a dowiedzieć się powinieneś jak najwięcej. Nie traćmy czasu. Słuchaj więc uważnie co ci powiem i zapamiętaj wszystko dokładnie. Znajdu- jesz się na najwyższym pokładzie naszego statku. Jest to jego główna część... W tym momencie Xenos wtrącił: — Muszę ci jeszcze coś wytłumaczyć. Po naszym lądowaniu i spotkaniu z tobą na leśnej polanie, i po pierwszych kontaktach słownych, zostałeś uśpiony w twoim samochodzie. Musieliśmy bowiem wzlecieć do statku macierzystego, który przywiódł tu Sol-3, celem przekazania pierwszych wyników badań, jakim zostałeś poddany. — Jak to? Przecież mnie nikt nie badał — zdziwi- łem się. — Biokomputer na odległość uzyskał potrzebne in- formacje wstępne — stwierdził dowódca statku. — Był to nasz pierwszy kontakt z człowiekiem tego re- jonu globu ziemskiego. Na terenie twojego kraju sonda kosmiczna lądowała pierwszy raz. Przez cały czas ba- dania twojej osoby musiałeś być w stanie uśpienia. Został też unieruchomiony mechanizm twojego zegar- ka, abyś stracił poczucie czasu w wypadku ewentual- nego przebudzenia się na skutek jakichś nie znanych nam sił ziemskich. Po tych słowach Xenosa zerknąłem na mój zegarek. Teraz chodził jak przed zaśnięciem. Dziwne to, nie nakręcałem zegarka, a jednak ruszył. — Prymitywne te wasze chronometry — roześmiał się Xenos. Nie nastawiłem też właściwej godziny, a zegarek wskazywał dokładny czas. Sprawdziłem to na jednym z małych monitorów, na którym ukazywały się cyfry określające czas ziemski z dokładnością do jednej set- nej sekundy. Stwierdziłem teraz, że od momentu zaś- nięcia w samochodzie, czyli od godziny jedenastej z mi- nutami, minęło ponad siedem godzin. Aktualnie była godzina dziewiętnasta trzydzieści pięć. Monitor wska- zywał nawet, że był to dzień dwunasty lipca. Wyjaś- nienie Xenosa potwierdziło fakt, że po moim obudze- niu się w samochodzie statek faktycznie stał w innym miejscu polany. Nie uległem złudzeniu. Dysk lądując powtórnie osiadł bliżej lasu. — Po pierwszym lądowaniu musieliśmy nie tylko wzbić się w celu przekazania statkowi macierzystemu informacji o tobie, ale też trzeba było na jakiś czas zniknąć w stratosferze — rzekł Xenos. — Nie możemy jeszcze dopuścić do rozpoznania przez Ziemian danych parametrycznych naszego statku. Z tej też przyczyny i teraz, po drugim lądowaniu, nie wolno nam było dłu- żej pozostać na polanie. Zostaliśmy przez ludzi zauwa- żeni i to na razie wystarczy. Za chwilę polecimy z to- bą do bazy Melex samodzielnie, bez pomocy statku ma- cierzystego, który nazywa się Sollet. Będzie on ze stra- tosfery w dalszym ciągu prowadził obserwację według przydzielonego mu zadania. - W jaki sposób wasze wehikuły mogą utrzymać się nieruchomo w stratosferze? — zapytałem. - Statki te wytwarzają swoimi urządzeniami sztucz- ne pole antygrawitacyjne, przez oo nie podlegają opa- daniu. Po tych słowach Xenos przeszedł na niższy pokład. Pozostałem z Limą sam. — Postaw swój samochodzik na stole — rzekła dziewczyna. Zupełnie zapomniałem z wrażenia o tym, że samo- chód, którym przyjechałem na puszczański wypoczy- nek, teraz rozmiarów dziecinnej zabawki, stale kur- czowo trzymałem w ręce. Postawiłem go na stole. — Przed wyruszeniem w dalszą podróż międzypla- netarną zostaniesz dokładnie zbadany — oświadczyła Lima. — Przede wszystkim konieczne jest ustalenie, jaki mam u ciebie zastosować czujnik pracy serca. „Ta dziewczyna bez przerwy mnie torturuje" —po- myślałem. Przez głośnik odezwał się męski głos. Był to za- pewne głos Lota, gdyż poszczególne słowa wypowiadał sylabami, jak każdy robot. Z tego, co zostało powiedzia- ne nic nie rozumiałem. Na_jego słowa świadomość mo- ja nie reagowała. — Kabina sterownicza informuje, że ruszamy w kie- runku bazy — rzuciła dziewczyna. I w tej chwili odczułem lekkie przeciążenie, jakbym na moment został przyciśnięty do fotela. — Latałeś już samolotem odrzutowym? Na jakiej wysokości i z jaką szybkością? — Latałem kilka razy na wysokości około dziesię- ciu tysięcy metrów. Szybkość sięgała tysiąca kilomet- rów na godzinę — oświadczyłem. — Wtedy przy star- cie też miałem podobne uczucie. 3 — Dziewczyna... 33 — Na razie nie musisz nakładać skafandra. Warun- ki wewnątrz statku, pomimo to że obecnie jesteśmy już na wysokości ponad stu kilometrów nad Ziemią, są takie same jak w samolotach, którymi latałeś. Jesteś wiąc po trosze przyzwyczajony do przestrzeni ponad- ziemskiej. Choroba lokomocyjna już ci nie grozi. Lima wprowadziła mnie do analizatora, który miał mnie zbadać. Było to urządzenie w rodzaju dużej, siziklanej szafy. Znajdowało sią tu sporo rozmaitych czujników i manometrów. Dziewczyna dała mi do rąk dwa uchwyty podłączone kablem do czegoś, co wyglą- dało jak szerokoobiektywowa kamera filmowa. — Czuj sią swobodnie. Rozluźnij miąśnie — rzekła Lima przez głośnik znajdujący się gdzieś w kabinie, ale i tu głośnika nigdzie nie widziałem. Po kilkunastu sekundach Lima wyprowadziła mnie z tego urządzenia i powiedziała: — Ustalenia analizatora przekażą zaraz biokompu- tecrowi. On bezbłędnie vnego wysłuchaliś- my jak kazania w kaplicy. Nastąpiła przerwa dla odprężenia naszej uwagi. — Odpoczniemy kilkanaście minut — powiedział Daxor. Na Ziemi oznaczałoby to przerwę na papierosa. Tutaj jednak nikt nie palił tytoniu. Tak załoga bazy, jak i Zie- mianie byli niepalący. Kosmici z Melexa tytoniu nie palą, bo go nie znają i nie używają, a Ziemian wy- brano takich, którzy uchronili się od tego nałogu. Trzy sinhomki wniosły na tacach szklanki z jakimś płynem. Napój ten smakował jak kawa, ale był prze- zroczysty jak woda. Rozpoczęła się towarzyska rozmowa, podczas której wróciły na salę Pola i Lima. Pola poinformowała, że opracowaną przez nie wspólnie ze scientorami treść pro- jektu apelu o sprawiedliwy pokój dla świata, przeka- zano do semantycznej analizy komputerowego selekto- ra. Zbadany projekt apelu zostanie dostarczony na salę i będzie przedstawiony obecnym. Lima, siadając przy mnie, oświadczyła: — Trudne miałyśmy zadanie do spełnienia. Nawet scientorzy nie bardzo mogli sobie poradzić z doborem słów apelu. Niektóre sformułowania mają na Ziemi wydźwięk bardziej kazuistyczny, wykrętny, a mniej emocjonalny i realistyczny. — Miałyście trudności? — zdziwiłem się jakby tro- chę z przekąsem. — U nas na Ziemi masowo produkuje się różne apele. — Ano właśnie — stwierdziła Lima. — Często- kroć pojęcie walki o pokój jest na Ziemi nadużywane jako element frazeologii politycznej. Zwłaszcza w kie- runku budzenia reakcji bezkrytycznej, co do metod tej walki. Wasze czasopisma stwierdzają, że istnieją trzy zasadnicze przesłanki zaistnienia prawdziwego pokoju na Ziemi, a to: prawda, wolność i porozumienie. Za- przeczenie tych elementów stanowią: kłamstwo, znie- wolenie i porozumienie pozorne. Przesłanki te powinno cementować zaufanie jako gwarancja trwałości pokoju. Na stole nie było szklanki z napojem dla Limy. — Pozwolisz, że napiję się z twojej szklanki? — zapytała dziewczyna uśmiechając się kokieteryjnie ką- cikami ust. — Proszę bardzo, pij. Ale jak urosną ci wąsy to nie miej o to pretensji do mnie — zażartowałem. Lima podniosła szklankę do ust, rozchyliły się jej karminowe wargi i zaczęła pić. Gdy odstawiła szklankę, powiedziała: — Znam, znam to ziemsikie powiedzonko o wyrasta- niu wąsów. Ale zapomniałeś jeszcze o jednym. Mówi się też u was, że można odczytać myśli osoby, z któ- rej kubka pije się napój. — No to czytaj moje myśli. Lima nic na to nie odpowiedziała tylko chwy- ciła mnie pod rękę i na moment przytuliła się do mojego ramienia. Poczułem zapach jej ciała. Poło- żyłem swoją dłoń na jej dłoni. Pragnąłem bardzo tej dziewczyny. Wiedziałem, że to moje pragnienie ona też odczuwa. Ożywiona rozmowa toczyła się tak, jakbyśmy wszy- scy od dawna się znali. Podczas spaceru poprzedniego dnia po pokładzie Me- lexa zauważyłem co kilkaset metrów niezbyt wielkie, kopulaste metalowe budyneczki bez okien. Zapytałem Limę, co to takiego. — Budyneczki, o które pytasz to nasze aparaty gra- witacyjne — padła odpowiedź. — Aparaty te wytwa- rzają sztuczną grawitację na Melexie. Dzięki nim prze- zwyciężyliśmy w bazie nieważkość. Teraz zaczęły się już sypać inne pytania. — Jaka jest wasza opinia o ziemskich lotach kos- micznych? — zapytał Igor. — No cóż. Tak pod względem technicznym jak i or- ganizacyjnym, są one jeszcze w stadium początko- wym — odparła Pola. — Ale z czasem będą się uda- wały coraz lepiej. Potrzebna tu jest wam międzyna- rodowa współpraca. — Czy na swoich planetach i w bazie posiadacie^ jakąś broń? — pytał Arab. Na pytanie Ahmedowi odpowiedzi udzielił Daxor: — U nas nie ma tajemnicy wojskowej, bo nie mamy wojska. Nie zdradzę więc niczego. Tak, mamy aparaty emitujące wiązki promieni laserowych. Są to jednak tylko nasze urządzenia obronne. Zamiary agresywne są nam obce. Naszą broń stosujemy w ostateczności. W związku z pytaniem Ahmeda padło pytanie ze strony Amerykanina: — Jaką macie broń na statkach zwiadowczych? — Statki te nie posiadają broni na swoich pokładach w ogóle. Przecież lecą one w kierunku Ziemi w celach pokojowych. Chronią je nasze bazy. Statki zwiadowcze są jednak wyposażone w urządzenia, które mogą nisz- czyć rakiety nuklearne, gdyby przypadkiem natrafio- no na nie w przestworzach — odparł Daxor. Rozmowa o sprawach dla Ziemi bardzo ważnych sta- wała się coraz bardziej ożywiona. — Dlaczego istoty kosmiczne przychodzą do nas bez uprzedzenia? — ciekawiło Szwedkę, chociaż może tro- chę naiwnie. — Musimy z Ziemią porozumieć sią jak najrychlej. Jest to w naszym wspólnym interesie. Kiedy i komu nasze przybycie należałoby sygnalizować? Z Ziemią łączności jeszcze nie mamy — wyjaśniła Lima. — A kontakty Kosmitów z Ziemianami są już konieczne. Przecież ludzie stopniowo za niewiele dziesiątków lat zaczną opuszczać Ziemią na skutek przeludnienia. Chy- ba, że nastąpi kataklizm nuklearny i Ziemia przestanie istnieć... Ale takie myśli odrzućmy... Gdybyście na sku- tek konieczności opuszczenia Ziemi raptownie zaczęli przybywać w Kosmos nieproszeni, mogłoby dojść do walki z Kosmitami. Chodzi więc o nawiązanie przyjaz- nych stosunków. Chyba z tym się zgadzasz, prawda? — No, z takim postawieniem sprawy trudno się nie zgodzić — Katia potwierdziła wyjaśnienia Limy. Teraz pytania i odpowiedzi padały jak piłeczki te- nisowe. — Czy kiedyś w przyszłości sinhomy będą rozmna- żały się same? — rzuciłem pytanie może trochę nie na temat. Odpowiedzi udzieliła mi Pola: — Nie jest wykluczone, ze w przyszłości, czego my nawet nie jesteśmy w stanie przewidzieć, może powstać cywilizacja istot sztucznych. Takiej ewentualności wy- kluczyć nie można. Będą one z całą pewnością bardziej długowieczne niż istoty naturalne. Również i z tej przyczyny wszystkie cywilizacje naturalne muszą się zjednoczyć, aby nie zaskoczyło nas pojawienie się cy- wilizacji sztucznych. — Mówi się u was stale, że pomiędzy nami Ziemia- nami a Kosmitami są zasadnicze różnice w dziedzinie źródeł energii, techniki i innych przejawów życia. Czy istnieje ooś zbieżnego? — zapytał murzyński ducho- wny. Wyskoczyłem z odpowiedzią, bo gdzieś coś na ten temat czytałem: — Nie ma różnic w sferze dźwięków. Próby akus- tyczne wykazały, że dźwięki w Kosmosie są prawie takie same jak na Ziemi. — O, jakiś ty mądry — zdziwiła się Lima, która szykowała się do odpowiedzi. — No, przesadzasz. Nie wszystko wiem. Wyjaśnij mi na przykład, czy "mogą być różnice-pomiędzy nami a Kosmitami w sferze moralności i prawa. Odpowiedzi udzieliła mi jednak nie Lima a Pola: — Zasady moralności mogą być różne u poszczegól- nych cywilizacji kosmicznych. Musicie, wy, tam na Ziemi, brać pod uwagę to, że spotkacie się z istotami cywilizowanymi znacznie różniącymi się w sferze in- teligencji, bo żyjącymi w różnym otoczeniu. Musicie odrzucić jakiekolwiek myśli o możliwości utożsamia- nia waszego pojęcia moralności z pojęciem tego zagad- nienia odczuwanym przez Kosmitów. Pamiętać też musicie o sytuacji odwrotnej. Moralność, a tym samym prawa w pojęciu ziemskim, mogą być niewystarczające dla warunków Kosmosu, albo warunki te mogą prze- rastać. My na przykład na wiele spraw zapatrujemy się zupełnie inaczej niż wy, o czym zresztą mogliście się tutaj przekonać i wiele rzeczy mogliście zrozumieć. Wrócił opiekun Amerykanina, którego przez dłuższy czas me było na sali. Podał Daxorowi dwie kartki. Do- wódca Melexa przez chwilę kartki te przeglądał, po czym oświadczył: — Proszę o uwagę. Właśnie otrzymałem tekst apelu o pokój dla świata, zatytułowanego „Wezwanie z Kos- mosu" oraz ważne oświadczenie z Ziemi. Z oświadcze- nia tego wynika, że europejskie minipaństwa: Waty- kan, Liechtenstein, Monako, San Marino i Andora, po- wołują Niezależną Konfederację Obrony Pokoju Świa- towego. Siedzibą Konfederacji będzie miasto Vaduz, stolica Księstwa Liechtenstein. Watykan podjął się roli mediatora pomiędzy mocarstwami ziemskimi. Przewod- niczącą Konfederacji została księżniczka Nora Elżbieta. Do powstającej Konfederacji prawdopodobnie przyłą- czy się jeszcze Malta. Konfederacja będzie dążyła do tego, aby walka o pokój światowy była skuteczna. Bę- dzie też dążyła 'do tego, żeby pojęcie walki o pokój nie było nadużywane jako element frazeologii politycznej oraz żeby dążeniu do pokoju światowego towarzyszyły cztery zasadnicze elementy: prawda, wolność, porozu- mienie i zaufanie. Daxor na chwilę przerwał. Jakby z uwagą zaczął się przyglądać drugiej kartce i po chwili powiedział: — A teraz zostanie przedstawiony proponowany tekst apelu, który po waszej aprobacie albo po popraw- kach przekażemy do Vaduz księżniczce Norze Elżbie- cie. Stanie się to za waszym pośrednictwem. Kartkę z apelem Daxor podał Poli i rzekł tonem jakby rozkazującym: — Proszę, Pola, czytaj. Z ust Poli padły następujące słowa: — „Pokój na świecie jest zagrożony. Ziemia znalazła się w niebezpieczeństwie. Jesteśmy świadkami napiętej sytuacji, która wykazuje tendencje stałego pogarsza- nia się. Zaniepokojenie budzą poważnie zaostrzające się stosunki międzynarodowe i stałe wzmaganie wyścigu zbrojeń jądrowych. Przywódcy niektórych państw ce- lowo wypaczają prawdę o konfliktach w świecie, aby osłabić rosnącą falę sprzeciwu wobec ich polityki. Problem wojny i pokoju wywiera wielką presję stra- chu i ogrom niepokoju wśród ludzi, a jednocześnie bu- dzi wiele nadziei na całym świecie. Ale nie można go traktować retorycznie bądź jednostronnie, lecz obiek- tywnie, troszcząc się usilnie o konkrety. Dziś już nikt nie wątpi w celowość i konieczność dia- logu w sprawie najważniejszej, w sprawie uchronienia świata przed wojną nuklearną. Nie chodzi p dialog dla dialogu, lecz dla osiągnięcia skutecznych porozumień. Dialog należy zatem prowadzić uczciwie, a nie dla ko- niunkturalnych celów. Konieczne jest zachowanie bez- pieczeństwa na Ziemi. W tym celu organizuje się kon- ferencje w sprawie środków budowy zaufania i bezpie- czeństwa oraz rozbrojenia. Powinny one przynieść oczekiwany przez ludzkość skutek. Wszystkie państwa muszą bezwarunkowo zobowiązać się, że pierwsze nie zastosują broni nuklearnej i nie będą stosowały wobec siebie siły. Będą natomiast za- pobiegały wyścigowi zbrojeń w Kosmosie i będą dąży- ły do redukcji sił zbrojnych. Do osiągnięcia pokoju po- trzebna jest jednak dobra wola. Z tych też względów należy przywiązywać istotną wagę do negocjacji roz- brojeniowych. Negocjacje te muszą prowadzić do kon- kretnych porozumień. Należy w sposób praktyczny wykazać efektywne czyny. Samo nawoływanie do po- koju, piękne słowa i wzniosłe uczucia niczego nie zmie- nią. Nie słowa się liczą, a aprobowane przez świat czyny. Wojna nuklearna miałaby katastrofalne skutki dla całej ludzkości. Jej wywołanie spowoduje natych- miastową śmierć, milionów ludzi. Ogromna liczba osób, które przeżyją bezpośredni atak, zginie w wyniku na- promieniowania, głodu, chorób i zimna. Konieczne jest więc, aby za wszelką cenę wykluczyć możliwość wy- buchu wojny jądrowej i osiągnąć porozumienie w spra- wie stopniowej i zrównoważonej redukcji arsenałów nuklearnych, aż do ich całkowitej likwidacji. Broń nu- klearna musi ulec zniszczeniu. Ziemianie! Bądźcie realistami! Bądźcie roztropni. Nie unikajcie prawdziwego i rzetelnego dialogu. Zaniechaj- cie nieufności. Marzeniem narodów jest życie na Ziemi bez strachu o przyszłość i bez wojny nuklearnej. Trze- ba zapewnić ludzkości lepszy i bardziej pokojowy świat. Walkę o sprawiedliwy pokój zacznijcie od zaraz. Niech ta walka nie będzie jednak elementem frazeo- logii politycznej. Niechaj dążenie do pokoju światowe- go opiera sią na czterech zasadniczych przesłankach: prawdzie, wolności, sprawiedliwym dialogu i zaufaniu. Innej drogi do pokoju na świecie nie ma. Należy wprowadzić moratorium na wszelkie próby z bronią jądrową. Trzeba zrobić wszystko dla skutecz- nego zapobieżenia konfliktowi jądrowemu. Pamiętajcie, konflikt nuklearny może stać się ostatnim konfliktem dla ludzkości. Może stać się kresem istnienia waszego pięknego świata, bo dzisiaj zagrożone jest już samo istnienie rodzaju ludzkiego". Treść odczytanego przez Połę „Wezwania z Kosmo- su" była tak oczywista, że nie wymagała polemiki. Nic dodać, nic ująć. Przyszła mi na myśl omawiana już Apokalipsa świę- tego Jana. Przyszedł mi na myśl film „The Day After". Przyszły mi też na myśl słowa z Mądrości Syracha: „Położył przed tobą ogień i wodę, co zechcesz, po to wyciągniesz rękę. Przed ludźmi życie i śmierć, co ci się podoba, to będzie ci dane". XXII. POWRÓT NA ZIEMIĘ Nadszedł ostatni dzień mojego pobytu na Melexie. Następnego dnia rano miałem wystartować w drogę powrotną na Ziemię. Przyszły więc ciężkie chwile dla mnie i dla Limy. Nasze rozstanie było coraz bliższe. Niestety, nie mogło być inaczej. To, co nastąpić miało, nastąpić musi. Po wspólnym obiedzie w pięknej melexowskiej re- stauracji, w którym uczestniczyli wszyscy Ziemianie i ich opiekunowie, a także było obecne dowództwo ba- zy, miało miejsce pożegnalne spotkanie tych samych osób w sali konferencyjnej. Przez kilka dni zdążyliśmy się zżyć i zaprzyjaźnić. Dobrze było nam ze sobą. Podczas pożegnalnego spotkania Daxor wręczył każ- demu z Ziemian rulon z tekstem „Wezwania z Kosmo- su". Zalecił wręczenie tego dokumentu przez każdego z osobna w Vaduz księżniczce Norze Elżbiecie, prze- wodniczącej Niezależnej Konfederacji Obrony Pokoju Światowego. Byłem nawet z tego zadowolony, ze znów zobaczę sympatyczną księżniczkę. Przed kilkoma laty spotkałem się z nią podczas kilkudniowego pobytu w Księstwie Liechtenstein, na zaproszenie redakcji „Liechtensteiner Volksblatt". Przebywałem wtedy w zamku książęcym z redaktorem naczelnym tego pisma i zostałem przyjęty przez sekretarza księcia Franciszka Józefa II. Księcia w zamku wtedy nie było. Podczas rozmowy z sekreta- rzem siedziałem nawet w zabytkowym fotelu, w którym władca Księstwa Liechtenstein omawiał ze swoim se- kretarzem codzienną korespondencję. Zostało też usta- lone na Melexie, że z ramienia naszej grupy Ziemian, mam być jakby pewnego rodzaju łącznikiem z przewod- niczącą Konfederacji. Zadecydował chyba o tym fakt, że w rodzinie książęcej występują nazwiska o brzmieniu polskim „Kinski" i „Wilczek". Po wręczeniu nam „Wezwania z Kosmosu" zaczęła się towarzyska pogawędka przy kawie, smacznym gro- nowym winie i coca-coli. Napoje te podały trzy miłe sinhomki. Widocznie też dowództwo Melexa chciało Zie- mianom umilić ostatnie godziny pobytu w bazie ziemską rozrywką, bo podczas pogawędki Daxor oświadczył, jakby trochę wzniosie: — A teraz, drodzy ziemscy goście, proszę przygoto- wać się do tańca. Zobaczycie, że nasze kosmiczne dziew- czyny wcale nie gorzej tańczą od dziewcząt ziemskich. Po sali rozpłynęła się przyciszona melodia samby. Dziwne wydawało mi się, że na Melexie będą tańce, ale przez to poczułem się bardzo swojsko. Widać było, że wszystko, co dotyczyło naszego pobytu na Melexie, zostało przez Kosmitów dokładnie przemyślane i zapro- gramowane. Starano się przysporzyć nam jak najwię- cej „ziemskości". Chętnych do tańca jednak nie było. Każdy chciał się jeszcze z Kosmitami do syta nagadać. Postanowiliśmy po powrocie do swoich krajów na Ziemi utrzymywać ze sobą kontakty. Rozmowa towarzyska zaczęła się roz- wijać. — Co was szczególnie zastanowiło podczas pobytu na Melexie? — rzuciła Pola pytanie. — Chyba to, że chcecie przekształcić świat na wasz obraz i podobieństwo — zażartował amerykański far- mer Grey. — Myślę, że w was cała dla Ziemi nadzieja, jeśli sytuacja na naszej planecie będzie się w dalszym ciągu komplikowała — stwierdziłem. — Nie jesteście opraw- cami. Poznaliśmy was jako istoty pozbawione agresji. Jeśli więc wylądujecie na Ziemi, aby nam pomóc, ludz- kość powita was jako wyzwolicieli. Dyskutowaliśmy nad tym, co było niezrozumiałe dla nas i dla nich i wymagało wyjaśnień. Dowiedzieliśmy się, że Kosmici nie mają bibliotek. Mowa była o możli- wości wspólnych poczynań technologicznych. — Wasza baza jest urządzona w sposób doskonały. Do takiej techniki Ziemianom jeszcze daleko — oświad- czył Igor. — Można by organizować wspólne wyprawy kosmiczne, pozwalające na coraz lepsze poznanie Wszechświata. Zainteresowała mnie sprawa bibliotek. Zapytałem, w jaki sposób gromadzą zapisy i utrwalają głos. — Wiadomości scientorów koncentrowane są w dys- pozytorach naukowych — oświadczył Daxor. — Głos ten możemy łatwo odszukać i odtworzyć jak z taśmy magnetofonowej. I tak sobie gawędziliśmy. Ale rozmowa ta stawała się już trochę nerwowa i jakby rwana. No cóż, mieliśmy przed sobą konieczność odlotu z Melexa. Wreszcie znalazł się odważny tancerz. Na parkiet wszedł Igor ze Szwedką. Idąc ich przykładem, popro- siłem do tańca Limę. Zaproszenie moje przyjęła ocho- czo. Jakby tylko na to czekała. Objąłem ją. Dziewczy- na przytuliła się i oparła głowę na moim ramieniu. — Niki, czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, że już niedługo będziemy musieli się rozstać? — powiedziała półgłosem z ciężkim westchnieniem. I dziewczynie popłynęły po policzkach łzy, które wy- czułem na swojej twarzy. Widząc, że Lima coraz bar- dziej zanosi się cichym płaczem, pocieszałem ją żarto- bliwie, chociaż bez większego rezultatu: — Nie martw się. W bezkresnym Wszechświecie od- kryję maleńką asteroidę i tam się osiedlimy. Będzie- my mieli dużo, bardzo dużo dzieci i asteroidę zalud- nimy. Będzie to nasz raj. Zgadzasz się? Założymy tam nową społeczność. Wolną, sprawiedliwą, bez ucisku i bez powtarzających się ciągle na Ziemi niszczących wojen. — Jesteś niepoprawny. Kocham cię i przez to płaczę. — No, tylko jeszcze tego mi brakowało, żebyś teraz rozbeczała się na dobre — powiedziałem trochę obce- sowo dla rozładowania sytuacji. Lima nie należała jednak do kobiet ziemskich, co to z byle czego fochy stroją. Chwilę milczała, jakby się nad czymś zastanawiała, po czym zapytała: — Co to znaczy „rozbeczała się"? Nie znam tych słów. Wytłumaczyłem dziewczynie niezrozumiały dla niej zwrot. Nic nie odpowiedziała, tylko jeszcze bardziej przytuliła się mokrym od łez policzkiem do mojego po- liczka. — Lima, marzyłem kiedyś o tym, żeby pokochać ko- bietę niezwykłą. Ty jesteś niezwykła i pokochałem cie- bie. — Nie mów nic i nie rań mi serca. Przecież nie jes- teśmy dla siebie stworzeni. Ty z Ziemi, a ja z Kosmo- su. Szkoda... Pod wieczór nasze spotkanie towarzyskie dobiegło końca. A tańczył nawet murzyński ksiądz. No i Arab też tańczył. Pożegnanie było bardzo serdeczne. Zie- mianie przyrzekli sobie, że spotkają się w Vaduz, sto- licy Księstwa Liechtenstein, aby gremialnie wręczyć przewodniczącej Niezależnej Konfederacji Obrony Po- koju Światowego, księżniczce Norze Elżbiecie, tekst „Wezwania z kosmosu". Z Kosmitami natomiast trzeba było chyba rozstać się na zawsze. Żałowaliśmy tego bardzo, że się już nie spotkamy. Chociaż nigdy nic nie wiadomo. No, może, może kiedyś... ' Lima i ja udaliśmy się poduszkowcem do jej miesz- kania. Tu znów zaczęła obficie ronić łzy. Na chwilę wyszła do łazienki i wróciła w długiej niebieskiej po- domce. W tej samej, w której zastałem ją podczas naszego pierwszego spotkania w jej mieszkaniu. Wyglą- dała tak uroczo, że wziąłem ją na ręce i położyłem na kanapie. Znów owionął mnie miły zapach jej włosów i jej ciała. Zapach, który zawsze na nowo upajał. Lima, jakby dla podkreślenia swej kobiecości, stwier- dziła: — W waszej, ziemskiej, literaturze fantastyczno-na- ukowej miłość cielesna prawie zupełnie nie występuje. Ziemskie powieści tego gatunku wywodzą się jakby z Biblii, w której istoty nadziemskie są przedstawiane prawie jako aniołowie. Ziemscy twórcy ukazują je jako bezpłciowe, czyste, bezgrzeszne duchy. Ale teraz chyba przekonałeś się, że w Kosmosie są też kobiety z krwi i kości, które mają czułe serca i potrafią prawdziwie pokochać. Z miłości potrafią też prawdziwie płakać. Lima zarzuciła mi ręce na szyję. Zaczęliśmy się czule i namiętnie całować. Zrozumiałem, że nasza miłość to wielkie uczucie, ale cóż z tego, była i tak skazana na zagładę. Doszedłem do wniosku, że nie może się nie spełnić to, czego się bardzo pragnie. Pragnąłem pokochać nie- zwykłą dziewczynę i spotkałem Limę. Wydawało mi się, że nie należy występować przeciwko własnym pra- gnieniom, nawet wtedy, jeśli realizują się one w nie- zwykłych okolicznościach. Pragnąłem Limy, a praw- dziwa i szczera miłość wszystko usprawiedliwia i wy- bacza. Wsunąłem dłoń w jej dekolt. Dziewczyna za- drżała na całym ciele. Wyczułem jej foremne piersi. Położyłem się na kanapie przy Limie. Dziewczyna nic nie powiedziała. Zamknęła tylko oczy i przytuliła się ¦do mnie. Położyła swoją głowę na moim ramieniu. Raptownie chwyciłem Limę i przyciągnąłem ją do sie- bie. Mocno, bardzo mocno... Szepnęła: — Proszę cię, zostaw... — Nie teraz? — I nie teraz, tak jak podczas twojego poprzedniego pobytu u mnie... I nigdy... — Zrozumiałem... Należało uszanować wolę dziewczyny. Chyba' bała się tego, że uznam ją za zbyt łatwą do wzięcia. Leże- liśmy obok siebie. Przytuleni. Straciłem poczucie upły- wającego czasu. Bardzo często marzyłem w swoich snach o takiej chwili. Podczas naszej rozmowy Lima powiedziała, że przy- leci ze inną na Ziemię, ale tylko na jeden dzień. Na taki czas wyraził zgodę Daxor. Zaproponowałem lądowanie na Czarciej Wyspie, leżącej na jeziorze Śniardwy. Li- mę bardzo to ucieszyło. Już się ściemniało, kiedy Lima odwiozła mnie po- duszkowcem do hotelu ,,Oaza". Na drugi dzień rano zjawił się Xenos. Nie widziałem go przez cały czas mojego pobytu na Melexie. Przywi- tał się serdecznie i zapytał: — Jesteś już po śniadaniu? — O tak. Mia zadbała dziś o mnie bardzo wcześnie. — No to, Niki, nadszedł czas odlotu. — Gdzie tak długo się podziewałeś? — Byłem z ważną misją u prezydenta Federacji. No, ale nie marudź. Lima czeka już na kosmodromie. Mia pożegnała się ze mną bardzo serdecznie. Gdyby nie była tworem sztucznym, może i ona by się rozpła- kała. Po kilku minutach byliśmy na lotnisku. Na płycie startowej czekał już nasz kosmoloł. Był to najnowocześniejszy statek, jaki znajdował się na Melexie. Torował on drogę transgalaktycznym podró- żom. — Dano nam do dyspozycji gwiazdolot nowej kon- strukcji. Jest on szybszy i doskonalszy od Sol-3. Jest też od niego większy — oświadczył Xenos. — Posiada w swoim wyposażeniu wszystkie kosmiczne laborato- ria. Takim gwiazdolotem jeszcze nie leciałeś. Nosi on nazwę „Orion". Posiada pełną grawitację pokładową. Przywitałem się z Limą. Dziewczyna była jakaś smę- tna. Po chwili jednak zaczęła się uśmiechać. Rozłożo- nym trapem przez otwarty luk weszliśmy z Limą i Xe- nosem do statku. — Leci z nami znany ci Pilon. W kabinie nawiga- cyjnej oczekuje już na rozkaz startu. W nawigacji będą nam pomagały dwa sinhomy: Lot i Tom. Znasz obu. Dowódcą „Oriona" jestem znów ja — służbowym to- nem informował mnie Xenos. Lima weszła na wyższy pokład i zajęła miejsce przy kontrolnym pulpicie sterowniczym. Prosiła, abym udał się za nią, co też uczyniłem. Usiadłem we wskazanym mi przez dziewczynę fotelu pneumatycznym. Dowódca „Oriona" na stanowisku dowodzenia spraw- dził kilka przycisków i migających światełek. Popat- rzył na ekrany kontrolne i rzekł: — No, to chyba trzeba będzie startować. Godziny startu nam nie wyznaczono. — A co z moim samochodem? — zapytałem dla pewności. — Nie martw się. Jest na pokładzie i twój samochód, i twój ekwipunek. Zadbałam o to — odpowiedziała Li- ma z uśmiechem, który teraz już wyraźnie zaczął kra- sić jej usta. — Może tym twoim kopcącym samocho- 14 — Dziewczyna... 209 dem, czy jak to się u was nazywa, chociaż raz przele- cimy nad jeziorami? — zażartowała. — Gotowi? — spytał Xenos. — Gotowi! — odpowiedziała Lima. Xenos jakby po krótkim namyśle wydał rozkaz: — Trzy, dwa, raz... Start! Statek ruszył. Uczułem jakby jakaś siła wciskała mnie w fotel. O moim spostrzeżeniu poinformowałem Limą. — Nie wiem, jakie w tym statku maksymalne prze- ciążenie może znieść twój organizm — zakłopotała się dziewczyna. — Zmniejszę prędkość i wolniej będziemy nabierali szybkości. — O konieczności chwilowego zmniejszenia prędkości „Oriona" Lima poinformowała Xenosa. — Zgoda — odparł krótko dowódca. Nastąpiło milczenie. Postanowiłem je przerwać zwra- cając się do Limy. — Podobno organizm kobiety znosi o wiele gorzej przyspieszenie i hamowanie pojazdów kosmicznych. — Mnie już nic nie zaszkodzi — stwierdziła dziew- czyna. — Jestem zahartowana i z różnymi komplika- cjami kosmicznymi oswojona. Lima poinformowała mnie, że w odróżnieniu od Sol-3, „Orion" jest statkiem trzypokładowym. Na pierwszym pokładzie znajdują się kabiny mieszkalne i pomieszczenia laboratoryjne. Drugi pokład jest po- kładem dyspozycyjno-kontrolnym. Trzeci natomiast po- kład to pokład nawigacyjny. Dziewczyna poinformowa- ła mnie też, że w dalszym ciągu jest moją opiekunką podczas lotu i że obok siebie mamy kabiny mieszikalne, a nasz lot na Ziemię będzie trwał ponad połowę kró- cej niż statkiem Sol-3. Następnego dnia rano powinniś- my być już na Ziemi. ' — To wspaniale! — prawie wykrzyknąłem. — No, no. Nie tak wspaniale. Nie wiadomo, jakie niespodzianki czekają nas podczas lotu. Dlatego nie będę miała tu za dużo czasu dla ciebie. Zobaczysz, że niedługo przyjdzie Xenos i wypędzi cię do twojej ka- biny. Nic nie wie o naszym uczuciu. Jest przekonany, że na mój jednodniowy pobyt z tobą na Ziemi Daxor zgodził się dla celów badawczych. Ukradkiem pocałowałem Limę w policzek i szepną- łem: — No, to będziemy prowadzili badania. Byle były- by skuteczne... Z ust Limy padło tylko ciche: — Oj, ty, ty... Zobaczymy, jak to będzie. Po chwili, jakby na zawołanie, Xenos wszedł do ka- biny ze słowami: — Niki, nie przeszkadzaj Limie. Jest bardzo zajęta. Ja mam teraz trochę wolnego czasu. Chodź do mnie. Możemy sobie pogawędzić. No cóż, wolałem rozmowę z Limą, ale zaproszenie Xenosa było dla mnie rozkazem. Musiałem przystać na rozmowę z nim. I poszliśmy razem do kabiny dyspo- zycyjnej. Skoro nadarzyła się okazja, postanowiłem wyjaśnić kilka spraw. Zapytałem: — Dlaczego podczas lądowania Sol-3 na Ziemi pra- cowały głównie teleskopy amortyzacyjne, a w mniej- szym stopniu dysze hamujące? — Bo me chcemy przez wypalenie niszczyć zbyt du- żo zieleni ziemskiej, której wam i tak coraz bardziej ubywa. Mogliśmy zastosować poduszkę powietrzną, ale mogłoby to spowodować burzę kurzawową. Dlatego przy samej Ziemi stosujemy tradycyjne metody amor- tyzacji. Jak słusznie zauważyłeś, pracowały głównie nieszkodliwe amortyzatory dyszowe — padła odpo- wiedź. — Wyjaśnij mi teraz Xenos, dlaczego pierwszy raz przylecieliście do mnie na Ziemię, tam na leśnej pola- nie, w kaskach, a drugi raz bez kasków? — Myślę, że to chyba proste. Nie mamy pewności, czy nie istnieją niebezpieczne dla nas czynniki w któ- rejś części Ziemi. Ludzie niszczą przyrodę i zatruwają atmosferę. Musimy być ostrożni. — Wiesz co? Czasem zastanawiam się, tak jak kos- molog Władysław Umiński, jaką korzyść odniesie ludz- kość z przeświadczenia, że o setki milionów kilometrów od Ziemi, w nieprzebytej dla żadnego ziemskiego ciała przestrzeni znajdują się zbiorowiska inteligentnych is- tot? — Myślę, że z tego przeświadczenia ludzkość sko- rzysta dużo — odpowiedział poważnym tonem dowódca „Oriona". — Już chociażby tylko samo rozszerzenie poglądów na życie we Wszechświecie ma istotne zna- czenie. Ludzkość utwierdzi się w przekonaniu, że nie jest wytworem przypadku. Z czasem może zdoła zes- polić swoją wiedzę z wiedzą istot zamieszkujących in- ne światy i zacznie z tego czerpać korzyści czysto ma- terialnej natury. I to też myśl wymienionego przez ciebie kosmologa. Problem tylko w tym, żeby udało się zbudować świat oparty na sprawiedliwości i bra- terstwie. Obecny stan na Ziemi zakrawa prawie na drwinę z ludzkiej godności, z ludzkiego rozumu i ludz- kiej sprawiedliwości oraz roztropności. Masz takie sa- me odczucia? Trudno było się nie zgodzić z Xenosem. Do kabiny dyspozycyjnej weszła Lima i zażartowała: — Widzę, że zebrało się wam na uczoną i moraliza- torską dyskusję. A zwracając się do mnie oświadczyła: — Idź do swojej kabiny numer trzynaście. Będziesz mógł trochę odpocząć. Chyba zmęczył cię lot tak szyb- kim statkiem. Zorientowałem się, że Lima ma trochę wolnego czasu i pragnie chociaż przez'chwilę być ze mną. Udałem się na dolny pokład w kierunku kabiny wskazanej mi przez dziewczynę. Zauważyłem, że za mną idzie Lot. — Śledzisz mnie? — zapytałem pomny przykrych doświadczeń z Redem. — Nie, nie śledzę. Spełniam tylko swój obowiązek. Czujniki sygnalizują obecność w pobliżu „Oriona" agresywnego środowiska. Czeka nas chyba jakaś nie- miła przygoda. A może jest to i niebezpieczeństwo? Przygotuj promiennik — oświadczył Lot. — Uwaga! Statek zmienia kurs — przez megafon padła ze sterowni informacja Pilona. — Teledetektor informowany przez czujnik sytuacyjny wykazuje prze- szkodę na trasie naszego lotu. Według oceny czujnika nie jest to jednak groźna przeszkoda. Poszedłem do kabiny po promiennik i wróciłem do Xenosa. Po prostu w wypadku jakiegoś przykrego zda- rzenia nie chciałem być sam. Wyczekiwaliśmy. Po kilku minutach Pilon oświad- czył spokojnie: — Wszystko w porządku. Przeszikodę ominęliśmy. Pozostała ona jednak nierozpoznana. Dowódca „Oriona" powiedział mi, że na drugi dzień rano nasz kosmogon znajdzie się na orbicie okołozdem- skiej, o czym zresztą wiedziałem od Limy. — Bardzo mnie to cieszy — odpowiedziałem z udaną radością, jakbym nic o tym nie wiedział. Teraz już spokojny o los „Oriona" powędrowałem do kabiny numer trzynaście. Zająłem się oglądaniem programów różnych ziemskich stacji telewizyjnych. Najbardziej zaczęło mnie męczyć to, że znów musiałem wsłuchiwać się w obce języki, gdy tymczasem na Me- lexie z językiem problemu nie było. Miałem też dużo czasu na przemyślenie tego wszystkiego, z czym ze- tknąłem się w Kosmosie. Lima tylko jeden raz znalazła chwilę czasu dla mnie. Weszła, kilka razy czule pocałowała mnie i zaraz wy- szła, mówiąc: — Wybacz, ale muszę już iść. Obowiązki czekają. „Jaka służbistka — pomyślałem. — Byłaby chyba gospodarną żoną". Czas upływał mi bardzo szybko. Może dlatego, że miałem przeświadczenie, iż wracam na Ziemię. Spałem. Lima weszła do mojej kabiny i zaczęła mnie budzić: — Niki, ty śpiochu. Jesteśmy już w pobliżu Ziemi. Wstawaj i nie leniuchuj. Po chwili, jakby mimochodem, dodała: — Wiesz, pierwszy raz boję się spotkania z Ziemią... — Nie masz czego się bać. Ze mną nic ci się nie stanie — uspokajałem dziewczynę. — No, pozbieraj się. Idziemy do wahadłowca. W kie- runku Ziemi polecimy już tylko we dwoje. Ty i ja. „Orion" zakotwiczy tutaj, gdzie obecnie się znajduje i będzie czekał na mój powrót. Wstałem, trochę się w łazience odświeżyłem i uda- liśmy się z Limą do wahadłowca. Był to znany mi już Izis-B. Pożegnałem się z Xenosem i Pilonem. Życzyli mi szczęśliwego powrotu na Ziemię i wszystkiego dobrego. Trochę żal mi było rozstawać się z nimi. Od Xenosa otrzymałem mój ziemski zegarek, o którym już zdą- żyłem zapomnieć. Pozostawił mi też na pamiątką chro- nometr kosmiczny. — Do zobaczenia — rzucił Xenos. — Oby, oby... — wymamrotałem. — Dbaj o Limę, żeby tam na Ziemi nie stało się jej nic złego — napominał mnie Pilon. — Postaram się. Myślę, że wróci do was cała i zdro- wa — uspokajałem Pilona żartobliwie. Weszliśmy z Limą do wahadłowca. Rozsunęła się dolna część obudowy „Oriona". Wahadłowiec Izis-B pilotowany przez Limę „wypłynął" z „Oriona" i ru- szył w kierunku Ziemi. Podziwiałem sprawne ruchy rąk dziewczyny. Jej zgrabne palce jakby tańczyły po klawiaturze pulpitu sterowniczego. Miało się wrażenie, że Lima gra na fortepianie kosmiczną rapsodię. XXIV. KOSMICZNA DZIEWCZYNA NA CZARCIEJ WYSPIE Nie trwało długo, a Izis-B znalazł się nad jeziorem Śniardwy. — Gdzie mam lądować? — zapytała Lima. — Skieruj statek na Czarcią Wyspę. O, to jest ta większa plama na lustrze wody. Wahadłowiec łagodnie osiadł na polanie wyspy wśród wysokich krzewów, które czyniły go niewidocznym. Był piękny, słoneczny poranek. Zapowiadał się, podob- nie jak podczas mojego przyjazdu na puszczańską po- lanę, ciepły, letni dzień. Wyszliśmy z Limą z wahadłowca. Zauważyłem, ze dziewczyna jest wewnętrznie spięta i czuje się nie- swojo. \fiesz co? Mam takie wrażenie, jakbym się czegoś — szepnęła dziewczyna. — Chyba podobne uczu- niałeś wtedy, gdy startowałeś z nami w Kosmos. — Przecież jestem z tobą. Nic złego ci się nie sta- ae. Lima nic na to nie odpowiedziała. Może rzeczywiś- cie myślała, że ja na Ziemi mam taką przemożną siłę jak ona w Kosmosie. Zabrałem się do rozbijania biwaku. Postawiłem na- miot, nadmuchałem dwa materace i złożyłem składany kajak. Lima przyglądała mi się uważnie. Wszystkie wy- konywane przeze mnie czynności wydawały się jej bar- dzo dziwne i pracochłonne. — U nas takie zajęcia należą do sinhomów — stwierdziła. — Ba, na Ziemi sinhomów jeszcze nie wynalezio- no. Ale coś jednak Limie się podobało, a mianowicie po- dobało się jej rozległe jezioro Śniardwy. — Takich jezior na naszych planetach niestety nie mamy. I nie mamy takich wspaniałych, zielonych la- sów. Pięknie tu w twojej krainie. Szanujcie to środo^- wisko i nie niszczcie go bezmyślnie. Jezu Chryste, jacy ci Ziemianie są nierozważni — westchnęła Lima zu- pełnie ziemskim zwyczajem. Dziewczyna przygotowała posiłek z moich zapasów. Sporządzone potrawy wyniosła na polanę. Usiedliśmy wygodnie na materacach i rozpoczęło się śniadanie. Słońce było już wysoko na niebie i dobrze przygrze- wało. Lima w stroju bikini wyciągnęła się na kocu. Namawiałem ją, aby wykąpała się. Do wody weszła jednak tylko do kolan. Mówiła, że nie umie pływać. — Nauczę cię tej ziemskiej sztuki — zaproponowa- łem. — Nie dziś. Może następnym razem — odparła. — No widzisz, jak sytuacje się zmieniają? Byłeś naszym gościem w Kosmosie, a teraz ja jestem twoim gościem na Ziemi. Stopniowe nawiązywanie kontaktów Ziemian z Kosmitami staje się możliwe i jest coraz bliższe. Po- wiem ci szczerze, że nie nabrałam jeszcze zaufania do Ziemian. Cieszę się jednak, że mogę być tutaj z tobą. — Czy naprawdę pragnęłaś mnie pokochać? — Bardzo pragnęłam. No i pokochałam. — Cóż z tego. Przecież już niedługo musisz wracać w Kosmos, do swoich. — Niki, znów psujesz miły nastrój — ofuknęła mnie Lima, ale zaraz, jakby dla zadośćuczynienia, pocałowa- ła w policzek. — No, to już nie będę gadał głupstw. A tak w ogóle, to chciałbym się z tobą wybrać do jednego z naszych miast i powiedzieć: Patrzcie, jaką mam wspaniałą, kosmiczną dziewczynę. Wszyscy zazdrościliby mi cie- bie. Szkoda, że zostajesz ze mną tylko do wieczora. — I co by ci z tego przyszło? Przecież i tak nie uwierzą, że jestem istotą z Kosmosu. Muszę powiedzieć ci to, czego nie wiesz. Otóż przebywałam na Ziemi przez 'kilka dni jako kosmiczny zwiadowca. Badałam greckie miasto Korynt. Opowiadałam, że jestem z Kos- mosu. Nie uwierzyli. A nie miałam żadnych dowodów bezpośrednich na to, że jestem istotą pozaziemską. — Przecież powinna ich przekonać twoja zielonka- wa karnacja. Grecy mają cery śniade. — Mówili, że jestem blada dlatego, bo choruję i mu- szę się leczyć. Tam czułam się bardzo źle. Nie mogłam się zaaklimatyzować. Podejrzewano mnie nawet, że je- stem z tych... cór korynckich. Chyba i tutaj długo bym nie wytrzymała. — A może jednak? — Jakbym częściej cię odwiedzała, to może... Lima zdjęła stanik i w dalszym ciągu wygrzewała sią na słońcu. Po prostu starała się czuć swobodnie. Byłem zajęty poprawianiem naciągów namiotu. Dzie- wczyna, chyba ze zmęczenia podróżą, zasnęła. Jej jasne włosy, rozrzucone wokoło głowy, pokrywa- ły ramiona i opadały aż na gołe piersi. Lekko rozchy- lonymi ustami oddychała spokojnie i miarowo. Rów- nomiernie wznosiły się i opadały wzgórki dziewczęcych piersi. Z zazdrością patrzyłem na nią. No, bo gdy ja będę już siwym staruszkiem, ona jeszcze długo będzie młoda. Przecież życie Kosmitów, tam w dalekim Kos- mosie, jest trzykrotnie dłuższe od naszego. Na Ziemi żyłaby tylko tak długo, jak długo żyjemy my, Ziemia- nie. A życie ziemskie przelatuje nieubłaganie szybko. „Nie, nie mogę skazywać dziewczyny na rychłą śmierć — doszedłem w myśli do takiego wniosku. — Pozostanie jej na Ziemi ze mną, byłoby zbyt wielką ofiarą ze strony Limy. Ona musi żyć długo, bardzo długo. Za jej dobre serce. Za troskę o mnie, o pokój na Ziemi, za troskę o ochronę środowiska ziemskiego, za troskę o ochronę praw człowieka. No i za wielką miłość". Położyłem się na kocu obok dziewczyny. Nie bu- dziłem jej. Nawet starałem, się jej nie dotknąć, bo przed chwilą wyszedłem z wody i miałem mokre ką- pielówki. Wsparty na łokciu przyglądałem się smacznie śpiącej dziewczynie z Kosmosu. Pragnąłem, aby była moja. No cóż, nie zawsze jednak dostaje się to czego sią pragnie. „Wielkie nieba — pomyślałem. — Cóż ja mogę od niej chcieć? Realizm życia wypiera romantyzm. Nawet gdybym ją setki razy pytał, czy pragnęła mojej mi- łości, a ona setki razy potwierdziłaby, to niczego nie zmieni. Ona musi wrócić w Kosmos". Chyba moje myśli obudziły Limę. Chwyciła mnie za rękę i leżeliśmy obok siebie. Było nam ze sobą dobrze. Nie potrzebowaliśmy już romantycznych uniesień. Dziewczyna kilka razy pocałowała mnie czule i swoją głowę położyła na moim ramieniu. Ja całowałem jej nosek, oczy, czoło, włosy. Pieszczotom nie było końca. Zauważyłem, że Lima tego bairdzo pragnęła. Leżeliśmy tak czule z godzinę. Potem wybraliśmy się kajakiem na spacer po jeziorze. Wiatru nie było. Lekka fala pieszczotliwie pluskała o burtę kajaka. By- ło wspaniale. Z oczu dziewczyny czytałem jej radość. Pryskaliśmy wodą na nasze gołe torsy, jak małe dzieci. Późnym popołudniem Lima nałożyła swój srebrzysty skafander kosmiczny i zaczęła się przygotowywać do odlotu. Stała się bardzo sentymentalna. Ustaliliśmy, że czasem zatelefonuje do mnie do domu tak, jak ja te- lefonowałem z Sol-3 do leśniczego. Umówiliśmy się też, że od czasu do czasu, latem, będziemy spotykali się na Czarciej Wyspie. Gdy Lima na kostium kąpielowy ubierała skafander, zachłannie się jej przyglądałem. Podziwiałem delikataią cerę, jej kobiecość. Szyję miała gładką i kształtną. Włosy obnażały drobne płatki uszu i opadały na ła- godnie zaokrąglone ramiona, na powabne piersi... Chy- ba nie jest grzechem podziwianie piękna ludzkiego cia- ła, dzieła Stwórcy, u osoby ukochanej? Przed chwilą marzyłem o tym, żeby wybrać się z Limą do jakiegoś pobliskiego miasta. Teraz cieszyłem się z tego, że mojej kosmicznej dziewczyny nikt nie zobaczy. Była zbyt ładna i zwracałaby na siebie ogólną uwagę. Tylko na siebie. Czułbym się przy niej upoko- rzony i chyba bardzo brzydki. Ziemski brzydal. Nikt mi nie powiedział, że miłość jest aż tak zabor- cza, okrutna. Poczułem się nieszczęśliwy. Szczęśliwy nieszczęśliwiec. Zaczęły mnie nachodzić smutne myśli. Mojego odczucia starałem się jednak nie okazywać Li- mie. Bo przecież mieliśmy się spotkać. Tu, na tej wy- spie. Ale nie jest pewne to, co wydaje się być pewne. A cóż dopiero perspektywa spotkania z kosmiczną dziewczyną. Wyniosłem z wahadłowca mój samochód, jeszcze rozmiarów dziecinnej zabawki. Lima przywróciła mu normalne rozmiary przy pomocy urządzeń z Izis-B, które powodowały miniaturyzację i antyminiaturyza- cję przedmiotów martwych. Poleciła mi złożyć namiot i kajak oraz zapakować cały mój ekwipunek turystycz- ny do bagażnika, po czym powiedziała: — Na czas przelotu nad jeziorem, twój samochód stanie się poduszkowcem. Wylądujesz na puszczańskiej polanie, z której wystartowałeś z nami w Kosmos. — Chcesz chyba mnie utopić. — zażartowałem. — Boisz się? Przecież umiesz pływać. A może do- brze byłoby żebyś się utopił? Wtedy spotykalibyśmy się w zaświatach jako bliskie sobie dusze? Wróćmy jednak do realiów. Po wylądowaniu na polanie twój samochód stanie się znów normalnym kołowcem. No i ostatecznie nadszedł moment naszego pożegna- nia i rozstania. Lima podeszła do mnie, zarzuciła mi ręce na szyję i zaczęła całować. Ale teraz już jakby bardziej po przyjacielsku. A może mi się tylko tak wydawało? Może miałem niedosyt jej obecności? Mo- że... Może... Zaraz też łzy znów napłynęły dziewczynie do oczu, zasłaniając jej chyba cały świat. — Nie płacz — uspokajałem ją. Byliśmy razem i czuliśmy się dobrze ze sobą. Trzeba się radować ży- ciem, które kiedyś się skończy. Które trzeba przeżyć godnie i zbożnie. My chyba nasze życie tak przeżywa- my, chociaż każde z nas w innych okolicznościach i w innych układach moralnych. Bądź dobrej myśli. Prze- cież zobaczymy się jeszcze... — Nigdy nic nie wiadomo — szepnęła Lima. — Startuj pierwszy. Będzie mi łatwiej rozstać się z tobą. Lima przytuliła się do mnie całym ciałem. Były to nasze ostatnie wspólne chwile na Czarciej Wyspie i os- tatnie teraz już pocałunki. — Ruszaj — powiedziała półgłosem. Wszedłem do samochodu i uruchomiłem silnik. Zas- koczył. Włączyłem pierwszy bieg. Samochód ruszył. Skierowałem go w wodę. Pomachałem ręką Limie. Ona, stojąc nad brzegiem jeziora, uczyniła to samo. Aż wspięła się na palce i machała, machała, wołając: — Do zobaczenia! — Do rychłego zobaczenia! — odkrzyknąłem. Od tych naszych zawołań aż echo rozległo się po okolicy. Włączyłem ostatni bieg i nacisnąłem gaz. Samochód poszybował nad wodą. O dziwo! Mój ziemski samochód stał się kosmicznym poduszkowcem. Szkoda, że tylko ten jeden raz. „Dzięki ci za to, Limo" — pomyślałem. Widziałem, że długo jeszcze stała nad brzegiem je- ziora. Po kilku minutach znów znalazłem się na mojej puszczańskiej polanie nad rzeczką. Gdy tylko samochód dotknął kołami ziemi, już nie leciał, a jechał. Zahamo- wałem. Wyszedłem z samochodu na polanę i skierowałem wzrok w stronę Czarciej Wyspy. Zachodziło słońce. Po chwili nad jezioro Śniardwy wzbił się świetlisty dysk. To wystartował wahadłowiec Izis-B z moją kos- miczną dziewczyną, Limą. Szybki statek znikł w ciem- niejącym już niebie. Zapatrzyłem się w przestworza i wydawało mi się, że długo jeszcze widziałem ognisty punkt oddalający się od Ziemi coraz bardziej. Stopniowo nadchodziła noc. * f. r'. id SPIS RZECZY I. Niezwykłe spotkanie.......... T" II. Wyprawa w nieznane......... 14. III. Kosmiczny rekonesans........ 22 IV. Lima moją opiekunką . ..... 30 V. Stan nieważkości........... 38 VI. Rozmowa telefoniczna z Ziemią...... 43 VII. Strefa „nowego słońca"........ 51 VIII. Xenos o mojej misji......... 59 IX. Deszcz meteorytów .......... 71 X. Bojkot mojej osoby.......... 79 XI. Cel eskapady blisko.......... 93 XII. W bazie Melex........... 101 XIII. Pierwsze wrażenia.......... 109 XIV. Kosmiczny hotel.......... 120 XV. W bazie zaczyna się dzień........ 127 XVI. Wśród kosmicznej społeczności...... 132 XVII. Rajskie ogrody Melexa........ 143 XVIII. Ziemianie w bazie......... 153 XIX. Wyznanie Limy.......... 159 XX. Perypetie ze szwedzką dziewczyną..... 169 XXI. Gwiezdne kontemplarium........ 176 XXII. Apel do świata.......... 189 XXIII. Powrót na Ziemię......... 203 XXIV. Kosmiczna dziewczyna na Czarciej Wyspie . . 215 Skanowanie Skartaris Wrocław 2004