MARIANNA BOCIAN ACTUS HOMINIS Copyright by Marianna Bocian Wydawnictwo „Tower Press” Gdańsk 2001 3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 4 * * * tak sennie i najdalej od pamięci prochu i popiołu w głębokim labiryncie piachu lotnego przepływu słońca zasiało się w nas niebo i ptak się kolebie nad ciszą jest to moment przekraczania uległości w zwycięski akt zatapiania się światła w najstarszej płynnej ziemi chleb nasz codzienny to karmienie śmierci za naszym słowem za naszym uśmiechem łzy niebieskie – plamy opadowe nie ma cierpienia gdy nieznane szczęście ziarno i chociaż gleba jest wieczyście głodna dni gnilna – to wieczność ziemska przez nią się poczyna wpierwej nim się otworzą bramy do wieczności szukamy w miłości przylądka nadziei jak poeci wolności rozpięci na krzyżach kości – na wieczność skazani w ciepłych ramionach mogących wykluczyć ze śmierci Część żebracy bogactwem czułości chcą przekroczyć groby przez albę mowy przenoszą białą rybę światła ponad sobą jak słowo słowiańszczyzny poza rozkładem w Bogurodzicy – błyskawiczna salwa niepodległy hymn życia – bezimienny Embrion tak sennie więc wysoka ofiara spełniona i słowo o tym jest człowieczo najcichsze z ziaren krwi rośnie sen na kłosach miłosnych poranków za nami rodzinne miasto zatopione ogniem woła głosem jedynym przenieś czułość języka w środek dnia w utraconą kołyskę nikt nie umiera przez język krwi cały nie ma doskonałych zwyrodnień ten zapis jeszcze jest martwy tak sennie że mogłoby się w nas uleczyć opadające życie 5 czekanie z matką patrzymy w ciemność – dwie skulone sowy niezdolne do nocnego lotu. Po zmarszczkach płynie ta sama – jedyna łza samotnych. Matka podnosi się ciężko – dziwnie w płaczu spokojna. Pierwsza przerywa milczenie – idź spać moje drogie dziecko... jutro jest tyle jeszcze do roboty w polu... potrza orać... siać... Przez oporne zęby przeciska się głos... niech mama się położy jutro trzeba przecież wstać... do roboty... w polach... potrza orać... Wiemy – żadna z nas nie zaśnie tej nocy do świtu. Nie dlatego że nadciąga burza. Nie dlatego. Czekamy pełne spełnionych odmówień. Wszystko w nas już się stało w żałobie. Nie możemy się cofnąć ani biec do dnia co nadciągnie. Dzień w którym coś się nowego stanie powrócił w myślach w baśń dzieciństwa. Tak... czekanie matki jest czuwaniem starszym niż krew jej co we mnie. Matka drugi raz przemija. Podparte dłońmi rośniemy w szloch wśród ścian chałupy. Za ścianami szumi las zerwany przez wiatr... burza... coraz bardziej parno w chałupie... duszno... mokre ciała... samotność przekreśla lęk... czekamy na chłodny deszcz... nic więcej niż mniej... dla wdowy... Stoimy od siebie daleko i może dlatego przemijamy za blisko. Nie rozmawiamy o tym nigdy. Mogłabym powiedzieć: kocham ciebie matko za mądrość milczenia odpoczywam w twym bólu jak odpoczywa ranione zwierzę w chłodzie wodopoju u źródeł bez słońca. Nie mówię. Surowe źródła czasu nie znoszą banału. Czekamy na pierwszą błyskawicę na uspokojenie w deszczu. Milczenie matki jest przeraźliwą miłością. Kiedy milczy tokuje myślami nade mną. Zna historię ciała mego wierzy w zmartwychwstanie pragnień we mnie. Czuwa sową. Nie dlatego że nadciąga burza! – Burza przeminęła trzydzieści lat temu o deszcz się ta kobieta modli w katakumbie domu. 1974 6 * * * źródło co daje rozrzutnie w rozkoszy wzbiera nadmiarem język co rozpowiada szumnie – wiesz! – zaledwie wypowiada cień Cienia a wszystko wciąż dookoła pełne siebie – rzeczy nie znają niedostatku słowa podrywa się we krwi biały kruk prześmignąć chce śmierć na życie nic się nie bój tego co masz kochać po piękno z cierpienia ciało pisane dla siebie wymiennie – twoje jest moim słońcem ciekłym i tak się wymieniamy w zachwyceniu skończenie wykradając siebie pełnią – twoje ramiona nie są teraz twoim królestwem ciepła pełnym i twoja krew już do ciebie pełnią nie wróci przeze mnie płynie twoja śmierć dając odchodzimy od siebie biorąc zachodzimy w nieskończoność pokoleń i choć to noc bogata i choć jest to noc szczęśliwa i choć to noc wysokiej błyskawicy ciemny ból wynurza się z wapna kości – jakby i miłość nasza była nam cierpieniem bezprzyczynnie budującym czas ziemi przecież nie mogę powiedzieć tobie że jestem niczym obolały ślimak na drodze okaleczony dogłębnie nim przyszło narodzenie w ognistej Gomorze wieku pod jesień boli wiosna mroźnego dławienia się tlenem choć teraz jestem przez ciebie tym kim powinnam ale ty właśnie jesteś jakby za bogaty jak żaden człowiek w łagodności dziecka bogactwo które kobieta we mnie dźwignąć już nie może w źródłach teraz dwakroć wiem co ból z przeszłości znaczy i sens rany co śmierć podwójna nie jest to aby miłość wcieleniem zanikającego czasu a może dopiero teraz życie moje uzyskuje podobieństwo życia? a może to jest ów kaptur narzucony pod gilotyną co opadł przed śmiercią a może to są już tylko marzenia głowy ścięte j co się zabija o słowo co się do ciebie zrywa na świtanie znakiem miłości 7 * * * łagodność falującego zboża jest ze mną w spleceniu nieobliczalna nieobecność drugiego co był obok wczoraj były dni pełne słów krążących w milczącej przestrzeni dziś podwójnie boli a warga tobie nie powie jak głód narasta siedząc na skraju lasu cień twój pragnieniem przebudzony przecież ty masz więcej miejsca we mnie niż czas krwi co blednie ten łan zboża już uboższy o brak słów z tamtego roku to miejsce jest ze mną i będzie bolało piękno w słońcu jeszcze więcej przypłynie wspomnieniem ciepła twoich ramion i słów niewiadome jednak i skryte są żywioły pragnące w mowie nieprawdziwe obejmij mnie a będę jak pulsujące w słońcu łany zbóż pod żniwa? przywróć spokój domu a się nie wrócę myślą więcej? – wołanie które zawstydza i pogłębia mróz a śmierć na kształt pastucha spasa dni i noce czy ty wiesz że słowo teraz już nie woła o ratunek zrównane do milczenia zrodzone w mocnej strukturze słońca przecież nie jest wołaniem – nie odrzucaj domu w ogień mrozu nie jestem tu sądem – śmierć pierwsza poczęła miłość ostatnią czas przelany w przepaść z której nocą wynurza się stara łódź pełna dojrzałych jabłek ale umiłowałeś inne wiosła doceniam łagodność miejsc doznanych tu uwierzyłam w słońcu jak drwina skazańca odstąpionego nadziei że cud nadchodzi gdy spojrzy ku niebu po raz ostatni jak kobieta pod jesień że matką zostanie budować czas według swojej natury ssaka że był wtedy czas pięknego poranku poczęty ze słońca? przecież żadnego imienia po roku onym nie mogę wysłowić drzewa tu nie słyszą a piękność zboża co lśni falowaniem jest ze mną i jest ta sama łagodność w cieple czerwca ponad stan mój ponad możliwe słowo ponad objęcie źrenicą okręgu pod stopami kwadratura koła otwarta do zajęcia wieczności zwą ją... już nieważne 8 1972 9 nie jest nie ma ramion północą by ręce w drżeniu ogrzać ciepłem południa pozostaje ostre nieustępliwe w zimnej formie rzeczy s ł o w o przeminęły przyjazne usta ojca i matki wbite w przestrzeń nie ma białego głodu słów – zanikł urodzaj nocy moc głodu i nadzieja łaknienia to zaguby wśród których stąpa jak tancerz człowiek czujący śmierć – a – przecież wiele pozostało do czułego podjęcia słów w rdzeniach kości i spać będą tam jakby niesłyszalne westchnienia źrenica pozostaje otwarta i tnie w jutro co istnieje realnie jak amen że nie byłam tu odpływem rzeki ani w pełni porankiem wersetu? że nam gminność nagle odeszła z trzebieniem borów a powszechność głuszy dosłowności szepty? że przyszło zmienić imię ojca po rozstrzale omijać siebie przemilczać siebie dla druku? jak wiadomo diament wyjęty z krwi nocą urąga popiołom nie jest wciąż przyjęty w ziemi rozkosznie żyjących wiernych przemilczaniom jak alkohol szumnych ze im ból nie otworzy źrenicy nie powie pewnego dnia – dzień dobry wtedy głos człowieczy staje się głębokością płaczu objawiającego ale nie ma ucha ale nie ma ręki nie ma ramienia nie ma wargi pozostaje zimno czystej przestrzeni – ciało umyte do źródeł świat rzeczy martwych patrzy obojętnie i majestatycznie ani on nam wrogi w różnicy ani my mu rodzicami w sensie nam braknie zaledwie czasu na czuwanie w śmierci narodzenie witamy obojętnym zimnym stukaniem wypisującym akt urodzin akt zgonu zgasł płomyk gromnicy 10 zawołanie „pokorni posiądą ziemię” – wybacz Panie obietnicę błądzącą w skołowanej głowie między żelbetonem a cierpieniem dziecka – zdychają krety i świerszcze w polach ważni i wysocy równają góry słońca i dźwięki muzyki w płaskie pudełka po konserwie rosną karpaty śmietników pozostaną twardą rzeczywistością – niepokornie w przestępczości wołającej o dzień życia w pięknie skurwiel Boży gra na skrzypcach głód sadów i deszcze zapowiada w czas pożaru kochankom i pustynnej ziemi cały oddając siebie ma prawo do modlitwy i słowa naszego którego odbiorcą byłby ssak kosmosu – miara wszystkich rzeczy czym ja – niepłonne jabłko mowy pomyleniec z obietnicą w pamięci analfabeta odczytujący wyższy sens rzeczy i oddechu zrodzonego z bólu matki wiążących do postępowania po arteriach żył źrenice w swej zachłanności wzięły za wiele a już zaszło słońce i niepokornie śnieg wiruje biegiem gwałtownego świata 1974 11 * * * znów rośnie aż za siebie kobietą na ślepo pracują płuca może znów ciało nie chce wiedzieć co to za skala jasności wieża zmysłów gdzie każdy mięsień śni co innego w zamieszaniu do którego nie dorośnie żadna Babel języków sprzecznych znów jesteś (z wyjątkiem śmierci) symfonią Bożej krwi przez lata nie modliłam się tak ciałem w zbuntowaniu... wszystko krzyczy o samotność rozumną w przestrzeni? – ty ponad nią – przyznaję publicznie – jesteś stworzony ku zazdrości anioła co mówi: kto wyśnił piękno twoje aż ból swój w cieniu twoim czuję! Zobacz... już chyba lato zakwitły tamte macierzanki – północny wiatr... zwiastowania pełny znów przestrzeń w której rośniesz w najwyższą rzeczywistość w każdym razie ja krzyknąć: kocham ciebie... nie mogę jesteś za sekundą co nas rozdziela... wiem już jesteś wiecznością ale z ziemska zostaliśmy stworzeni w mięsie za bogate morze w tobie mówiące rzeczy stworzenia za anielskiś... dlaczego Boże uczyniłeś go teraz w naturalnej formie ciała aż bóstwem nadprzyrodzonym? posiadam tylko siebie i siebie mogę jedynie oddać... cisza nie wiedziałam że miłość może być wyzbyta upokorzeń i upodlenia najlepiej będzie gdy pozostanie wyrazem stawania się tajemnicy actus hominis i actus humanus tylko Bóg i mężczyzna nie czynią Stworzenia połowicznie kiedy umarłeś na przedmurzu życia była ciepła noc właśnie wczoraj powróciła klimatem umiarkowanym nic TAMTO we wszystkich dniach byłeś przeznaczeniem język przecież nie wyklucza zmartwychwstania powietrze pełne zapachów... kwitną tamte macierzanki tylko Ty w tym Innym to jednak... ciągła daremność 1971 12 uwodzenie lorda spójrz – może ta noc nadciągająca łagodnie zaświeci słońcem może uciekniemy z listy skazańców i powiemy aniołom stróżom – hej! wędrując gwiazdami jak w lesie – anioły to opływy krwi może się obudzą nasze ręce w splocie pierwszego żywiołu obudzą się wzdłuż bioder modlitwą dotyku litanią do wszystkich sekund ciała otworzą się bramy ramion by wkroczył czas w czułości domu – zapalą się wspólne języki uroczystym milczeniem źrenice powiedzą: chodź zatoniesz jak sieci w żywiole morza nieprzytomni nadchodzącym ku sobie prześwitaniem krwi morze w przypływie zawstydza – tak! tak – pyszna bogata czułość ciała i ręce wynoszące dato kobiety ponad bogactwo w matnię poczynania gdyby nie czułość mężczyzny w akcie można by go posądzić o pychę Boga – rozrzutność która przeraża czas bogactwem jesteś białym huraganem co się wypowiada delikatnością niemowlęctwa nadchodzisz prześwitaniem nocy – odwiecznym początkiem Stwórcy srebrna fala co dopływa powierzchnią skóry potem co odpłynie łagodnością zmęczenia... w bezkres... patrząc... widząc... l o r d z i e rozmawiamy o zaniku w nas tęsknoty za... tak... wszystko się stało w naszym życiu ale nasze ciała nie obudziły się dla siebie skokiem lwa w dżungli słonecznej a spójrz księżyc na nowiu a gwiazdy jakby wpatrzone... tak... w odwiecznej sprzeczności łączącej w narodzenie! Lordzie – teraz możemy naszej śmierci powiedzieć zwykłe najszczęśliwsze z bajek dzieciństwa – NIE! załóżmy – ta noc rzeczywiście jest piękna nami drzewa modlą się na skazańców za... za nas a jakby ziemia przeczuła pod nami ciepły alfabet już składają z krwi nasze chytre palce ręce Zdanie przecież zasadzkę krew tworzyła od samego rana nie ma przyczyn – jest czas bólu i rozkosz skoro otwierają się bezwzględnie ramiona 13 odkładamy słowa jak nieprzyzwoitą na nas bieliznę jesteśmy dla świata skończenie w jednym JEST za nami bezmiar ziemi – czas wyzbyty nawiasów czas przez który przejdziesz w syna skokiem lamparta ponad ogniem zbyt dosłownej śmierci: stań się! 14 miłość i rozum jakbym była tobie słoneczną zatoką porą północy uległością okrutną nagły i gwałtowny przypływ fali przenika tobą wieczność – szepcące ręce niczym prośba a raczej obustronne przebaczenie: błękitnieje sypka ziemia a w krwiobiegu trwa gonitwa topliwego ognia – może za przenikliwie myślę o białym obłoku nieskażonego piękna – wszak to twój tajemniczy ból wypruwa się z żył wzburzonego oceanu błyskawica – czy może jeszcze być coś okrutniejszego w pięknie niż wdarcie się w naczynie krwi ciała drugiego – człowiek został skazany na inwazję pod ogniste krople zapładniające zatokę wewnątrz której śmierć i życie potrafią bywać tylko zgodą jałowej materii przez dziewięć miesięcy jak przez jedną nieustającą rzeź całego gatunku z każdej tkanki wydrzesz śmierci hostię tkanki – tak się oddaje kobieta Idealnym spustoszeniem ssie Zmartwychwstanie jej ciało – realniejesz dojrzewasz na moich oczach w poszerzonych brzegach szumi głód pod tobą co wynurza się co miesiąc niejasnym spełnieniem trudno nakreślić odmienność niespokojnej rozkoszy od wzburzonej fali co wynurza ciała noworodków i ściera jak łupiny orzecha obumarłych wiem – kliniki położnicze to miejsca przeraźliwej klątwy i wyzwisk wśród potu i wycia rodzi się ostra gorycz że życie pokonało śmierć a winno być bezboleśnie zabite – tu potrzebny czuły adorator by kobieta doznała że nie jest skowyczącą tkaniną którą zszywa beznamiętna ręka jeśli jest Bóg to ręczę że torsji dostaje w klinikach gdzie rana brzucha jest wciąż raną Chrystusa – ktoś zabił sekundę olśnienia początkiem wśród męki co za majestatyczna godzina gdyby przyszło kobiecie wić się niczym piskorz wśród cichych pól na lnianej płachcie pod nadzorem słońca i swej matki męka byłaby męką ale pierwszy płacz Życia byłby płaczem kosmosu kłosy zboża pochyliłyby się zawstydzone objawieniem się Ciała rodząca = człowiek sama w sobie i dla siebie zapłakałaby ziemią = niebem jednak człowiek nieuleczalnie samotny nie przestaje oczekiwać cudu cofa się w sobie aż za kobietę i rozgląda się za dobrą myślą szepce w nim okrutny samobójca – wspaniale być wolnym i nie powiązanym słyszy jednak płaczącą krew na kłamstwie i zakrywa twarz zimnym uśmiechem oko lodowym księżycem przed Tym kogo chętnie nazywa przed sobą w tajemnicy 15 Morzem słońca pełnym – zwierzę umęczone obdarzonym rozumem miazga krzyku wykrwawiana na zwyczajne zdania – makieta owocu wszyscy powoli uwierzą w sensowną samotność i uśpienie zmysłów nigdy kobieta – tak późno pewnie zaszło z nawyku słońce człowiek wyjątkowy twór przejdzie bez śladu ZOON LOGIKON kobieta w nim to gorycz na języku nocy – zatoka głodnej fali ZOON LOGIKON mówi kobiecie niby drwiąc niby ocalając – tobie tylko jasno wiedzieć: obnażone ciało jest brzydkie bo już stare luminal kobiecie żeby nie płakała do rana śniąc pierwotny żywioł o pójdź pójdź do mych źródeł... jakie to jest żenująco lepkie obłe bredzenie aż bolą nas wargi od uroczystej ciszy i łez zwierzę obdarzone rozumem nareszcie oszalało dziś w normalny piątek przeraźliwie cicho i pogodnie powiedziało mężczyźnie – pocałuj mnie w takiej ciszy słychać było jak Bóg wzruszony łzami galaktyk ściekał rozumiejący odwagę błogosławił – na pewno błogosławił bo czyż nie obmywała naszych ciał wieczna miłość męka myśli i słowa została odjęta łagodnie... za tą kropką wszystko było czystym snem co przed było tylko luminalem ciału bo to boli nawet słońce śmierci samej sobie siebie zabić kobietą? a jak nie być zakpiło – i – opuścił rozum. 16 poza nas co wiedzą w nas słowa co plączą czasy warg co stopy nasze ile lat minęło od chwili gdy rzeka widziała nas w błękicie nocy nie widziały już ręce rąk twoich słowa nie całowały włosów źrenice nie odmawiają bałwochwalstwa szeleszczących modlitw co wiedzą nasze tkanki ciała co krew wypowiada opuszczonym nie wypada płakać pozostając w tamtym błękicie nawet gdy trwa pocałunek objęcie ramion poza wciąż poza czarnym szeregiem tych słów jesteś żywy gdzie nigdzie choć ludzie przepowiadają że nie spotkałam ciebie przeszło minęło brak dlaczego tych kilka lat ale co słowa wiedzą co mija czas co przeszło coś jest czymś – czymś jest coś wobec przemilczanego a pozostało jest wszystko co było pełnią księżyca a my klęczymy przed sobą w błękicie bo to noc już ponad nocą co trwa z mleczem słońca i tlenu i potu i ciszy miłujących dla samej miłości umierających dla samej śmierci szczęśliwych dla samego szczęścia myślących dla myślenia milczących dla objawienia noc bez braku szans na rozpacz lecz rosę szczęśliwych wędrowców dzień bez braku szans na przegranie lecz zwycięstwo żałosne co wiedzą w nas słowa co trwa znosząc noc płaczącego ciała aż krwią objawioną – wypada się poddać! – tak wciąż tak jesteś wszystkim poza słowem co zaledwie cień rzuca bez cienia już pewnie rozgrzeszone w tobie ciało moje ale trwa wszystkim jesteś i nic z ciebie mnie nie odjęto nawet słowa ciszy wśród sierści gwiazd tego zbliżenia rąk – – – nie starczyło nas na do widzenia – ocalającym jest każde dzień dobry? którego już nie było a jest głos i słowem ciało jeszcze nie pozostaje dźwięk by się zagubił jak czas wędrowców i drogi na pustyni j e s t tylko t e n jedynie nie-będący 17 dosłownie – skończony jak Bóg dzięki czemu wiesz... natomiast co wiedzą słowa a co krew mówi bez końca nie znając początku co poza początkiem co poza słowem jest życiem jest ciałem a to tylko cień oświetlający cienie aż wstyd tak się wszystko roznosi w płaczu krwi w płaczu mięsa pragnącego najzupełniej cieleśnie za pomocą różnych języków 1973 18 * * * coraz mniej pewności z okresu bujnej zieleni świat poza zegarem ciała odmierza własną wieczność jest przestrzenią której wyobraźnia nie wyczuła instynktem ręce tylko dotykają rzeczy w ostrych formach – płytkością słów dajemy dowód zwykłej anemii myśli – dzikie oko nie przenika wskroś rzeczy wynurzonych z rąk wszystko dookoła drga niczym rtęć z serca Boga niczym uśmiech dziecka woła – weź mnie w krajobraz ludzkich rzeczy wprowadź w kościół języka oto jestem drży promień słońca w kropli rosy na wierzchołku trawy oto niosę brzuch podwojony woła w głębi ulicy przechodząca kobieta parada rzeczy i kondukt myśli synowie i łowcy zwykłego dnia coś płacze ciszą bezustannej mszy żałobnej? weselnej? nieustający cień człowieka jakby kapłana pochylonego nad sekundą w adoracji cichej zadumie nad każdym w teraz JEST wszystko się na oścież otwiera jak rany w ciele Chrystusa wiekowo-przestrzenne sześciomiliardowe tabernakulum wysokiego przeistoczenia pod łukami niebios w gotyku niedowład słowa czy brak myśli w nas choćby głuchoniemych urodzonych w świecie pierwotniejszym od życia człowieka NIE WIEM – oczywiste że aż niewidoczne na co dzień a ja się kurczę a ja się cofam a ja się zamykam niedopowiedzeniem gdzieś we mnie płacze słowo nie połączone z rzeczą w domu noworodek i starzec drzewo zagubione i grosz ostatni – jestem jakbym została córką Noego pozostawiona na brzegu świata zatem już arka odpływa pozostawiając – czuję NIC = wszystko = JEST królestwem pełni – dzięki czemu coś jest czymś przemilczane a przecież w każdym jest ogromna ilość głosu – nieprzeliczalna nie mogąc się obejrzeć za siebie na pożegnanie ziemi obojętnej trawię ostatnie przecięcie się źrenic z tym co trwa logicznie woda zalewa przestrzeń i wargom tlen zostaje delikatnie cofnięty nie będzie prawdziwego intelektualnego poznania życia nie zawołam – zabierzcie mnie w rejs ziemskiego życia po raz ostatni widzę eksplozję świata – wulkan genetycznie wcześniejszej matki i ojca: kosmos 19 * * * rozstrzygnij własne, narodzenie albo śmierć boli co nie może się w tobie scalić płoną wśród tłumu doniesienia – Bóg został zabity Panie nie żyjesz – i co ja mam z tego gdy wstaję człowiek składa się z samych znajomych pragnień odtrąceń oczekiwania i ubywających oddechów każdy od nowa szuka utraconej tragedii bo z niej powracali w żywy świat umarli w dzień rezurekcji wzrastało drzewo rodziny kurczy się sen rozumu a baśń co nadciąga jest ciągle niewiadoma choć pewne – naznaczona jedynym stygmatem o d r o d z e n i a cichną prorocy umierają szamani zanikają lamparty słowa tęskni czystym żywiołem w starcach: dzieciństwo i gwiazdy za bezprzyczynnym uśmiechem w słońcu deszczu mroku nocy głębokim płaczem że jabłonie przekwitły w sadzie 20 w szpitalu jest taka sekunda w której rozkosz ból kreśli pod zmierzch życia świetlistość spóźniona przybywa dzień bywa w cierpieniu arcydziełem ciału noc samotna aż w piękność przenika teraz dopiero żal męki w kamień zapadłej każdego dnia choć bolał w krwawieniu obfitym kleją się powieki zmęczone i każda z nas chce przeżyć noc i obejrzeć jeszcze raz słońce jeszcze dzień a potem jedną noc i gwiazdy jest sekunda golgoty co się staje szczęściem w ciałach – samotna biologia – sypna doba w prześcieradłach biała cisza sal gorączkujących – eter jak gaz w korytarzach i łza słyszalnie spada za żelbetonową ścianą ktoś się modli na poły ciała wychylone dni nasze w boleści najmocniej kochane w szpitalach i pełnią trawione tu kochamy surową miłością mękę swoją bo Życiem tu pojmujemy mądrość ubywania i dorodną radość ssiemy ostatnie krople mleka z wymienia egzystencji 21 * * * jestem bo nie będę tym czym myśl prorokowała w odradzaniu pomyłki nasze pozostają tropem ułudy – dowodem istnienia którego języki odrastają na wzór praojca Syzyfa ale powiedzmy starożytny świat mitu jest sielanką intelektualną gorzej z krwawą prawdą więc i mlekopienną odrastającej ręki pamiętajmy branie miecza języcznego z wnętrza krwi groziło tylko prorokom szczęśliwie bezdomnym mądrze bezmogilnym rozumnie samotnym czy dziś nie zabijamy ryby świetlistej by płakać że ryby nie było? czy niepodległość początku nie krwawi na samą myśl żałobnego wesela w Rapsodzie? nie jesteśmy z myśli swoich jeszcze złudzeniem tworzenia tropu ku źródłom otwierają się kości by językiem świat wypłynął w koryto semantycznej rzeki czy myśmy przyszli na jej brzeg by śmierć przepowiadać rzeczami? czy przez martwe mieliśmy przedrzeć się w jej trzewia by cofnąć śmierć? w nas marskość mowy – dlatego jestem bo nie byłam z proroctwa szczęśliwości więc dwakroć świeciła w mroku litera nadziei i gwoździe z rąk ukrzyżowanej Matki nakaz kreślenia wzięłam z biologii ciała – tego co było doznane by drugi miał punkt z a p r z e c z e n i a niedowładu słowa a nie ciała języcznego bo zdanie trzeba rodzić by mieć codzienne granice do przekroczenia 1974 22 actus hominis źrenice idą w głąb nieprzebytych rzeczy w świetle tajemnicy bólu przechwytujemy zaledwie cień Stawania się przez obrazy kwiat detonuje z wnętrza i jest językiem przestrzeni niewymownej jeśli ucho jest czyste i długo przygotowywane do słuchania przepływu krwi masz prawo zawołać – dałeś mi Panie ucałować bezmiar godziny bez słowa o czym wiedzą doskonale nadsłuchujące kobiety w oczekiwaniu na przymierze z życiem niesionym przez prawodawstwo mężczyzny krew bez naszej zgody jest nieustającym wędrowcem dążąc do kresów Spełnienia – z ubytku poczęty następca czyż krew nie dostarcza ciału tajemnych wieści Stwórcy z tamtej strony z której przyszliśmy w łodziach matek przekazujących ciało jeszcze bez języka i dlatego każdy przez lata dorasta do myśli tożsamej z sobą samym objawione treści zamknięte są w nas i przed nami jak na ironię wszystko co w nas idzie nie zawsze jest słyszalną karawaną słów tylko od czasu do czasu rozum jak krzyk nocnych ptaków stawia pytania – czy stopy nieustającego wędrowca zdążają po prawdziwe dziedzictwo czy nasze wargi donoszą płacz aby bezpieczny i przytomną modlitwę nie przynoszącą upokorzenia żywym w dniu gdy wieść posłyszy p o w r a c a j wszystko co w nas mówi nie zawsze jest w gorączce karawaną obłędu czy nasze źrenice śmigające przez nieprzeniknione rzeczy docierają do prawdy Centralnej płynącej przez wszystkie JEST jakie żywioły plączą tu harmonię rzeczy jakie języki mamiąc oddalają znaczenia pielgrzymstwo nasze nie zna jeszcze żadnej antynomii rodzaj bez języka ziemską wieczność kreśli przez śmierć w ciągłej drodze idziemy będąc stacją p r z e k a ź n i k o w ą prawdy Centralnej przeprawa tajemnicy świata z brzegu na brzeg – dnem krwi nie językiem przecież w dwu wciąż NIEJASNYCH dla nas kierunkach wiozła łódź matek w obliczu prawą do przemarszu w obliczu Ziemi do nieśmiertelności 23 z tej czy tamtej strony pojęcie „jeden” i pojęcie „wszyscy” staje się błędem czystych rozumowań i cieniem prawdy Mięsnej Głos który krew słyszy cieknie z warg Niewidzialnych choć znaczy jedno i to wszystko – Życie – nigdy nie bywa jednakim słowo dla każdego wystarczyła chwila nieuwagi – zapomnieliśmy że ciała naszego nie utrzymuje sam fakt myślenia o nieśmiertelności 1973 24 * * * Zdjąć okulary! Przesuwać się wzrokiem pełzającym jak cierpliwy ślimak i niczego nie nabierać w mózg powoli zawężać pole ustawicznego widzenia jak matematyk szukać dowodu na rozkład sensu zaciskania się kręgów na których można oprzeć stopę zaciska się zdanie wokół tchawicy świata z zewnątrz może jedynie nadejść list od matki którego się już nie otworzy gdy Ona będzie słyszalną wiecznością odchodzić błyskawicą pod ścianę beznadziejnie nagłą i spodziewaną 1974 25 niewolnik w cesarstwie rzymskim Nienawidzili ich! Zabijali ich po obu stronach Tybru. Nienawidzeni, zabijani wielbili ich do końca kronik. Męka na krzyżu była straszna. Krzyżowano na słonecznych stokach. Cezar, jak wiemy, udzielał łaski w postaci prawa do samobójstwa! Niewolnicy cierpliwie uczyli się wolności przez przyjaźń ze śmiercią. Neron nie szczędził Rzymu, by zostać natchnionym poetą epoki. Poeci nie oszczędzili ręki, myśli i krwi dla wieków i Rzymu, ale nie oni ocalili to miasto od podwójnej zagłady. Niewolnicy obwarowali Rzym – o tym milczą kroniki cesarstwa. Przez ciemność rzymską niewolnik za cezarem niósł lampę. Było to światło z jego krwi, nigdy ze słów bitewnych – jak głoszą poeci. Jedynie niewolnik nie zgubił płomienia! Szedł ślepy jak ten zapis przed tobą tworzony w przekładzie. Słynne jego wejście do Miasta było czystym przypadkiem. Kroniki kłamią! – Ślepca wołała śmierć ojca na krzyżu. Zgasła lampa Niewolnika Niemego Kto za murami wołał: niewolnik sam siebie prowadzi do wolności! – Kłamał. A może my już NIC z tajemnego głosu historii nie pojmujemy? Czy to było prawdą tamtych lat, czy nowożytność fałszując dołączyła ten opis? – Nikt z nas nie będzie wiedział. Starożytność, wszak wiemy, to świat potężnych burz i zwycięstw. Zwyciężyło powszechne niewolnictwo! – Zanikli wolni. Czy to stało się przez Niemego niewolnika? – Mnie ten fakt nie interesuje! Jaką miał śmierć Niewolnik, który wkroczył w bramy Rzymu przed cezarem? Starożytność jest nader skąpa, poeci, i nie jest obrazem wszystko mówiącym o naszym teraz! – W kronikach brak jest milczenia Reszty, zabijanej po obu stronach Tybru. „Żywoty cezarów” spisano mnożąc wiedzę o zwyrodnieniu władców. Nieobecni niewolnicy czy mają miejsce w pamięci obejmującej pierwszy dzień, w którym cezarom wysypały się jawnie karty z rąk? – Właśnie o to nie pytamy. Zabłądzimy za każdym razem w dżungli przeszłości, szukając zagubionej lampy, którą niewolnik trzymał za cezarem szepcąc „hominem te memento”! – Cezar triumfował widząc światło nadciągającego przegrania! Kto temu jednemu niewolnikowi dał wolność, zgubił cezara, ale czymże stał się TEN dzień dla rodzaju? 26 Czym zastępstwa zapis? – Skoro nawet Kret nie odkryje tajemnych przejść z przeszłości. Właśnie! – A ile kilometrów do nowożytności? Niewolnicy nie oszczędzili wolnych i podejrzanych o wolność. Tak przetrwał haszysz. A ile kosztuje nas w teraźniejszości kolisty przepływ rzeki Heraklita? – Nienawidzeni podwójnie nienawidzili i gęsto stawiali Krzyże po Chrystusie. Niewolnicy głosili, że filozofowie i poeci kochają dzień swej śmierci! – Kochali ich! Opiekowali się nimi. Kochali ich po obu stronach Tybru. Tak wykołatano nam Jutro. 1973 27 Wiek Dwudziesty... albo... (na wyk ł adzie Pana Prof. Czapli ńskiego nie śpię ) jest rok 1900 właściwie nie było żadnego Ukrzyżowania ostatni filozof umiera przeciwko hodowlanej filozofii biedota czeka w kolejce na swe miejsce pracy nikt nie protestuje przeciwko ugorom człowieczeństwa patrzcie – rodzi się widowisko marszów i zwycięskich wojen właściwie mniejszość w postaci starców i brzemiennych kobiet nic nie ma w sobie z entuzjastów – twarze palonych czarownic nastąpił czas umiarkowanych nadziei w miłosierdzie i ludzkość pan z laską pod melonikiem obiecuje za mord honor europie na pierwszy plan zbawienia świata wkracza jurna wojna człowiek przesiąknięty nienawiścią żąda broni i ofiary nieważne do kogo będzie strzelał – ważne że będzie polował czerpiąc radość i swoisty orgazm zwycięstwa wieku nie wiedzieli jakie ono będzie po latach? jest rok 1900 właściwie nie było jeszcze Ukrzyżowania patrzę na pola w przewlekłym poczuciu winy własnej jednak człowiek musi przekroczyć siebie by odejść od zbrodni aby pokolenia mogły umierać na własną starość ziemi obiecanej poza własnym sercem nie szukam! Wiem – to moja ciągła Panie Profesorze utopia... wolność i znów sadzę jedną jabłoń – moja nadzieja nie z tej przecież godziny nie z tego ogrodu wyjadą najeźdźcy nie z tej wojny nie z tamtych pól wysiedlą ale z nich wynurzą się wszyscy faszyści od początku! Kiedy jak nie pod Troją runęła cywilizacja ducha? Czy nie wtedy rzucono kości II wojny światowej? jest rok 1975 osnowa życia jest wciąż pozytywna kreśli Filozof Anonim ale wątkiem każdego wieku jest zbrodnia – jednak człowiek musi przekroczyć mord Pan Prof. Czapliński podobny jest do subtelnego Wykrzyknika starość przypominająca olimpijski znicz na wietrze nocą 28 jest dzień jest drzewo jest mleko w butelce jest cień niewiarygodna jest wiara w zbawienie i pamięć o raju świat jest jego mumią życie jest ciągle złudzeniem a bramy są w każdym i o każdej porze sam powracasz lub siebie wypędzasz! Ciągleś rajski i zbrodniczy odczarowany świat dlatego prawdą jest dziś każdy dlaczego boją się nas ptaki i wolne zwierzęta? jest jak nieznane może być w historii doznanym kłoś się zbudzi jutro... jeśli poszedł spać wieczorem w dniu 17 września w roku 1975... nocą jeszcze nie śpię jutro powstaną nowe krajobrazy z teraz co ciągle jest wszystko się zmieni by znów pozostać sobą w rdzeniu po co mówimy że się żegnamy z historią Panie Profesorze czy prawdą jest rok 1900? Pan Prof. Czapliński oszlifowany przez czas przepalony słońcem jakżeż podobny do srebrnej Trzciny z uśmiechem prawie Mony znanej Lizy powiedział... nie przezwyciężone zło jednej epoki obejmuje z podwójną siłą narodziny następnej... a historii droga pani nie należy słuchać – ją trzeba z chwili na chwilę r o z u m i e ć we własnych doznaniach. Po tym dopiero następuje p r z e b u d z e n i e człowieka na słuchanie jej przewrotnych głosów... Czy mogę Panie Profesorze zamiast kropki łzę wzruszenia pozostawić... Nauczycielu! 29 motyw Słowackiego Kamienowana w poświacie księżyca ma na imię czułość w lesie dziwnych noży krew tętnicza jeży się dygocąc a Syn ze Stada cień rzuca aż z galaktyk matka porusza się w liściach osiki lękliwie i chyża jest w trzepotaniu i jakieś konie w tańcu i rytmie a z grzyw welony na wiorsty w ogniu strugi czerwone czerwone welony purpury wieją a dziecko z niej na welony się kładzie tarza się jak w żywym ciele w wodach a konie uderzają kopytami ogniście las zamienił się na wulkany wyrzucające welony i czarne morze w dole ktoś w pędzie z konia na koń przeskakuje z salwy na salwę ponad koń na którym chciał uciec tym ptakiem jak pradziad daleko i wolnym być zawsze. Dziś wysp samotnych zabrakło. Dlatego pamięć nawet tu nas nie wytropi i nie wspomni nie dogoni a my będziemy kamień toczyć do skrzypiec w grobowce...? ma kresach istnienia gdzie nie ma mogiły tam zaśniesz a wieczność...? to puste znaczenie jeden z wielu kamieni. Nic więcej. 30 zapisk nikt nie chce być grzebanym zza życia we śnie nikt nie chce grzebać spraw w trumnie języka nikt nie chce być aniołem myślącym dopiero po śmierci tak synowie ziemscy śnią niebiosa wysokie od bruku błądząc w tramwajach na rogatkach ulic wyczekują pana Nikogo? może chcą rozsiać myśli swoje spotkać bezimiennych przyjaciół świadomi tylko dała poezji po umarłych braciach? czy nikt nie chce korony z drutu kolczastego dziedziczyć nie chce stać jak nagi świadek w kościele ojców wstępujących wciąż przez tabernakulum pieców z mroźnymi temperaturami w czas podniesienia hostii co już nie ogrzewa w kościach? nikt nie bierze otwarcie do rąk noża kainowego w mieście? abel sam abel własnymi rękami odchodzi w wiekuisty busz? jest ciągle tak w przeznaczeniu że wciąż jakby w nieskończoność nikt nie ma prawa w samo południe choćby w poniedziałek powiedzieć na rynku w mieście wszem i wobec siebie samego dla siebie – jam tym co nie zadał rany drugiemu po mowie po kościach nie zabiłem w bracie niczego co z myśli z soli nikt nie chce zrozumieć grzechu ani winy swojej na co dzień żaden nie chce być samouzdrowicielem własnej godziny doby nikt nie chce być prokuratorem ociemnicielstwa prywatnego nikt nie chce być sędzią i ojcem własnego rozumu i zdania kto chce się teraz narodzić dla siebie z siebie sensem? wszystkie nasze skargi nocne zażalenia dzienne nie miały adresatów rady i odpowiedzi były cynicznym wystrzeliwaniem ideałów na wiwat a nam się z mlekiem matek śniły poematy rozkwitające z żył wapna pani nam tu redaktor i pan edytorek nienawidzi poezji starego i młodego pokolenia – uwielbia paranoję ceni bełkot błogosławi czas samobójców i bezradność odchodzących nikt nie chce a skąd tyle grafomanii ujrzało światło dzienne skąd tyle analfabetyzmu i składni w rytmie rozkładu księżycowego edytorzy nie chcą czynić wieczerzy nam tu wigilijnej lecz ostatnią a nam się z kośćmi ojców śniło takie zdanie którym można obsiać na chleb ziemię 31 nikt nie chciał nikt nie wiedział nikt nie chciał widzieć wierzcie że nas bóg takimi w niebiesiech postwarzał – a te buble? że nas zabija że nas zawsze ktoś zbawia – wierzcie w noże własne w tu ręce poszły w kieszenie – ręka wazeliną łaska ręce nagłej zresztą... to na powierzchni widoczne po protezach liter makulaturze podniesionej do odwagi zera dzielnych lansjerów kto w porę spostrzegł że cienie sadów wycięto w popioły jeśli zasadził z prywatnej potrzeby jabłoń być poetą przestał sypnął się jabłkami – sypnięto go na urodzaj ciszy 32 dopisk Stanisława Gostkowskiego... Nie chowajcie mnie żyjącego... by według człowieczej woli o losach świata o własnej sekundzie... to... srebrny nasz sen... to sen nad rankiem wstającym nad polami co nam hostią chleba... pozory pozory samodzielności rąk – nie z nich wzrastają dni napoleoni pod nadzorem zbyt oczywistego celu i lęku historii maszerują na elbę jak jankesi do domu – gwałtownie wybuchają łzy ojców z lodu żon z gazu ale to dalekie od zdania spraw z przeszłości żona dziecko ojciec to nie polityka – litery nie szczędzą starań brawurowego milczenia KTOŚ niczym widmo Appijskie zmartwychwstaje z ciebie europo w prastarym kształcie nie szczędziliśmy krwi w rozbiorach a jednak elba a jednak elba protektorze to summa szczodrych obietnic – i – marsz legionów poza księgami pielgrzymstwa i raptem stopy po lesie pustyni stepie bruku brzegiem oki białych sów krążenie jedynie dziadek wsparty o szablę na wypłowiałym obrazie objawia milczeniem liczyć można tylko na własną konnicę lance i nogi liczyć można tylko na własną głowę i ostrą szablę szumiały braciom naszym drzewa na san domingo i ocean jak krótko trwało oszołomienie na polach jednako zniewolonych prawie że na polach nadniemeńskich nadwiślańskich tak samo płakały kobiety tak samo odkrywamy talię podrabianych kart graczy i handlarzy narodami tak samo płynęła wczoraj krew tak samo patrzyli zabici w kołyskach tak samo przecież brzmi hymn wzrastają drzewa z ciał w słońcu – i – szumią nie wydanym głosem objawionym po dziś: zapomniani w encyklopediach historii europy „za wasza i naszą wolność!” – zasypał śnieg w Alpach powoli dojrzewały pragnienia – zapowiedziane w pieśniach hymnie i ziemi wyśnione ciało Osiemnastoletniej przy nadziei Matki – pati natae Santa Poloniae! tak nam bądź tak nam nie wybacz zapomnień tak nam zmartwychwstań 33 wierzyli poeci prorokowali oracze obsiewając pola i nie traciły nadziei kobiety czujne lamparty północą poszły wpław a wyszły z doskoku w parlamenty jak dawno? rok ów jak płynie we krwi – przeszłością ale nikt z żywych nie wyklucza jeszcze zmartwychwstania rankiem znów wychodzimy pochwalić dzień w ogrójcu i cień pocałunku każdy na swoje konto sadzi jabłoń w metaforycznym ogrodzie jest coś w kościach co niepodległą jesień objawia w jabłkach w zielono-lesistym tabernakulum mowy co się sczarnolesia powolnie widać konie ciągnące pługi pod zmierzch w czas nadciągania zamieci mrozu są których nie ma i jest wciąż skok lamparta i wypłowiały obraz dziadka nie sen śnisz – człowieka rzeźbisz z kręgów ojca syna i ducha składnia mowy się jeszcze ciałem słanie Matce pod której obronę jakie damy jej słowo jakie ziarno jaki rozum z serca inni odziedziczą spadkiem... by według człowieczej woli... 34 obóz sztuki i narodów pełny – 1975 Panu Krzysztofowi Jasińskiemu (za „Sennik polski”) narasta biała nad obozem noc i tylko nieboskłonu czarny kruk poraża skrzydłami jaskrę gwiazd i jedna krwią nam się zapala Francuzi mówią – nostalgia że został pożarty początek rewolucji coś w nas tu kiedyś bracia Spadało w spadaniu masek – wargami chciano nawet narastać; wydawało się: ty będziesz tym, którego się czeka pod ciemnymi gwiazdami, a ty najzwyczajniej (tak jak siewca stąpając rzuca ziarno!) z jutra wspólnych wieczerzy nadchodzisz z chlebem i solą dramatu – wydawało się... już żadna męka zabitych nie zamieni się w melodię secesji słowa tabory rozbitych słów dźwiganych ciałem aktorów – ktoś krwią ktoś wodą ktoś śliną ktoś za sceną ze wstydu zapłakał ktoś biletem rewolucji z Paryża zapalił „sporta” made in Poland i cofając się na korytarzu rakiem posłyszał swoje własne lato z Baczyńskim co woła: „Polsko odezwij się do nas!” – Było na festiwalu owszem gwarno nad piwem parno tak sobie piękniało od falujących bioder chłopców ciekawo było łóżkowo-szkliście i nie było naszej godziny ZERO! W r a c a j! – upadku świata nie ma jeszcze w naszych kościach nadaremno jest wciąż Sennik (he!he!he! – niech Pan wzmocni anemiczny tekst w spektakl wbije wiążące bretnale w exodus chociażby ,,nie zabiłem bo kochałem”, albo „nie kłamałem bo milczałem” bo bywa taka mleczny Bracie tragedii modlitwa, której nikt nie odtwarza... a to nam się stało zgryźliwą dyskusją albo ciepłą wodą października pośrodku obozu sztuki, Pałacykowej Rewolucji przy ul. świętej pamięci T. Kościuszki w anno chłopcy w domino dziewczyny jakby 1975 – rozbito rozpito obozy przyjaznych narodów pełnych rekwizytów teatralnych; kto by tedy szedł na ostre antypody myśli – przy alkoholu pewniejszy jest śmiech! Rosła ochota na swojski bimber!). Dramat jednak nie przeżywa żadnego kryzysu. Poezja – mówiąc niby żartem – umiera w rdzeniach czystej śmierci dlatego umrzeć w życiu człowieka nie może. Rosła ochota na bimber! Zobacz, jakby i my obcy sobie. Z nawyku nasze dzień dobry, co dobrego słychać? – Znużeniem „do widzenia” do następnej porcji zmarszczek, zmęczenia w źrenicach. Wyjść. 35 Wyjść – znaczy nie przemilczać drogi własnej! Wyjść i zapłakać własnym milczeniem. Nie wracać. Wyjść za bramy otwarte dla widzów tortowej operetki. Koniec znów oświecono – słyszę! – nadzieją że jakoś było że jakoś będzie żegnać się palcami po betonie ustami po ścianie ściekać w wiekuistości błękitny schron za miastem. jasne hale przemysłu przejmą nasze siły mięśni, dzień, ciebie mnie tamtego co jeszcze w anielstwie, sztuki teatru drży tańcząc siebie czy błazna? – Nie wiem. Nie wiem po raz pierwszy tej nocy nie wiem siebie z przemilczania przekołatanych dni wśród Was jaśniej i dokładniej nie wiem na rzecz p r z e c z u w a n i a zapadła biała nad obozem sztuki i narodów pełnym noc i tylko kruk lśni jak przepaska na biodrze anioła ktoś gdzieś ucieka gdzieś krzyk kopanie i NIC większe nam od arcydzieła – własne umieranie! ktoś powie – nostalgia! Pomyśl – Kończy się opowieść tragedii tych co poszukiwali syntezy farsa jako nowy gatunek życia spopiela sceny teatru – wyjść nad nami ta sama biała noc przepalająca mózg wiedzący kruk strząsa gwiazdę i lśnią objawione plamy poematów noc narodów pełna – obóz sztuki braw i śmiechu wśród tragedii anioł głosu się pali – Publiczność pogodnie bije brawa! exodus jest zupełnie między nami przyjacielu inny choć widzę masz ręce powiązane złotą nicią umowy, bo jak by inaczej nazwać! – Mnie też nie wypada uprawiać zboczenia dosłowności! – Nie przejdzie majdanem Głos, nie wydostanie się myśl nasza – przyjacielu! – systematyczna rana, znak: nic jeszcze nie umiera bo boli coś nas aż do kości i nie nadaremno każdy błąd co rozjaśnia własną antypodę więc myślę – tak się zdrów ocal na dramat... i nie mogę dokończyć... tak się zatnij nam na chleb... tak, tak spektakl da się cudownie powtórzyć – (ktoś sepleni o cudownym śpiewie!) – jeśli umarło – dodaję – całe do końca gardło człowieka w aktorze i reżyserze dla głuchych i kochających sielanki wdzięczne – to już pamiętamy – dla ucha to rzecz doskonała, dla ślepych to nawet i same róże zamiast znajomego ognia są, będą, pojadą do własnych domów, nic takiego – sztuka składa się już z samych znajomych chwytów. Ktoś gdzieś niby ucieka, gdzieś niby kochanie strategii, ówdzie podziwianie, gdzieś niby kopanie, wołanie – człowiek za burtą! – Człowiek za sobą bez siebie, pałacyk za pałacykiem, naród za narodem, spektakl za spektaklem, aktor za aktorem, maska za maską, zabawa za zabawą, reżyser za reżyserem, prasa za telewizją, korespondent za wysłannikiem, widz za widzem, bilet za biletem, złotówka za złotówką, setka za półlitrówką, obiad za obiadem, pierogi ruskie za bigosem kluski leniwe, krytyk za gwiazdą co wschodzi mu biodrem, artysta za pawiem reklamy, paw za taktyką, ja chłopaki za wami wlokąc się patrzę, klnę ale trzeba od czegoś zacząć, udając że żyję, jako tako – kochani! – śmiercią prywatną, prywatną chłopaki, prywatną! narasta biała nad obozem noc i tylko nieboskłonu czarny kruk poraża skrzydłami jaskrę gwiazd i jedna krwią nam się zapala 36 1975 w listopadzie 37 patrzenie na los Norwida tu można zajść w słoneczność płomieni i płacz zabłądzić w człowieka i w biel przeraźliwych lodów tu można prześlepnąć od światła prawd i problematów można zginąć w dżungli prawd i sądów bo któż z żywych w stającym się świecie nie uwzględnia opisu tu można rozpocząć rozmowy w serdecznej powadze o tym że nikt nie wyczerpał tajemnicy w sobie pro publico bono – i można milczeć choć jest to stan mowy naszej nie złotem procentujący lecz rdzą tu można pisać księgi uzgodnione z wapnem kości i być pomijanym przez lat dziesiątki nie być zza życia poetą i zmartwychwstawać poetą grobów komunalnych – popioły to czas który nie przekreśla myśli z każdej epoki przez symbol to bezustanne wkraczanie nasze do tej samej rzeki a pan Heraklit jawnie zapomniany – jedyny w europie o b i e k t y w n y kłamca i nie zapuściły się korzenie jego myśli tu można zawsze od początku zerowego od nauki alfabetu ukrzyżowania od do narodzenia 38 – tak – Tak! – musimy żyć śmiercią niepowtarzalnie sensowną trwać aby rozwinęła się choroba na ból myślenia aż popłyną z żył zdań białe flamingi pieśni tak! – marzyć bo nikt nie pomyślał że są przestępstwa dalekie lato przybywa ucałować bliskie ślady zimy tak musimy żyć postukując drewniakami rozczulając beton tak! – musimy oddychać niepowtarzalnym darem każdej doby nie mącąc swym przeznaczeniem plennej natury trutni czujesz: podłość i zło nie zamierzają kapitulować dlatego Zdanie człowieka wciąż wyzbywa się śmierci czy prawdą jest że poezję stać na śmierć utajoną? mam szansę wierzyć – następne pokolenia dosłownie określą to komfortem psychicznym ponad stan mowy zapłaczą czy przeklną nie znajdując podstaw negacji? tranzytem przez ciemne korytarze zbrodni pełne przedziera się sensownie miłość w embrionie sypie się święty żużel z żył – objawienie Tak! – musimy żyć śmiercią wyzbywając życie z upokorzeń w przestrzeni lotu białego flaminga nieuleczalni z potencji promienia słońca przecinamy śmierć w ostatniej sekundzie wstępujemy w utracony początek: stań się! 39 podróż odjeżdżam z miasta nie tym pociągiem z fałszywym biletem dziejów Czekam aż nie istniejący konduktor spisze mnie między jedną a drugą spaloną stacją na mapie Jest już grubo po północy Nie ma żadnej stacji przed tym pociągiem Pociąg mija jakieś miasteczka Jakieś miasteczka nas mijają na postoju pędu Logiczny niedowład daje się dyskretnie odczytać na twarzach podróżnych między nami nie ma już żadnej różnicy co do zdania skór i kości do przechowalni i oclenia mam inny sąd od dzieciństwa ale na razie nie ma konduktora Pociąg odmawia Psalm pędu do Nikąd a Maszynista jego był i jest schizofrenikiem szepcą już niebiosa i ziemia kończy się na wyjętych szynach a pociąg rozbija się o mur mroku! Katastrofa Katastrofa śpiewają już nosze i wozy Tyle miałam kapitanie nadziei że coś się stanie w nieprzewidzianej podróży – szepcę pod murem. Doznałam lekkiego wstrząsu ale i to mi odebrano błyskawicznie obandażowano wargi stawiając w szereg niemych ślepych chorych garbatych świadków cudownego Psalmu. CO? – NIC! Pasażerowie tego pociągu broczą posoką słów! CO? – NIC! nic! Jechałam na odpoczynek wiekuisty ale chirurg był doskonałym katem najwyższy zacny Trybunale! Wypisano mnie natychmiast z kliniki. Kto dostał szoku niech się szokiem sam rozwiąże! Rozwiązałam pustą kieszeń na pusty żołądek i na gapę chciałam ale ale przyuważyli mnie pod dachami grodu Wratislawa. Dla zdrowia to prosto na prześwietlenie czaszki. Odjeżdżam z miasta i wracam do miasta kliniki 40 na gapę tłuste gapy na gorączkę konduktora na śmiech śmiechulaja bruku na śmiech śmiechujów... ...do wuja mówię że szumi nam wierzba kamienna i raptem przewracam się na własnych zębach i ziemia pyta – ,,a dokąd to tak moja miła?” 41 * * * zawsze samotność – już nie z nami słońce (pamiętasz pierwsze pragnienie śmierci!) zawsze samotność – już nie łaskawa jasność nocy (pamiętasz pierwszy pocałunek ślub noc miłosną krew pierwszą i pierwszą względną śmierć?) zawsze nie z nami cel bo przeciwko nam drogi do niego poczynił Bóg (wierzysz?) a przecież były godziny prawd jawnie dowiedzionych do ostrych kresów a przecież był taki dzień kiedy nasze ciała oświecały słońce widnokręgiem śmigały wrzaskiem mewy zwiastujące ciszę mrozu noc kabaliły skrzydłami a słowo w nocy prześwietlało kamienie ale noc była wykolebana przez glob we krwi na wydmie stygłeś o poranku słońce nie było zawstydzone – wokół niosło się wesołe śpiewanie ptaków gdzieś szumiało morze do którego szliśmy by noc była czystym żywiołem pozostały wyrazy nie wypowiedzianej modlitwy w gardle mewy spopielone przez czas w źrenicy morze które szumi jak bardzo tęskniło za tobą ciało moje samotność można jak śmierć – rozdzieleni a skuci na ziemi jak teraz uczynić dzień owocującym przecież nie zbutwiała we mnie ziemia szczęśliwa nad którą słyszę wesołe śpiewanie rosnącego kłosu ze słońca po pierwsze – pamiętać jeszcze o zasadzeniu drzewa po drugie – samotność to ogród w którym umarło Jedno nie znaczy że Życie – to boli gdy widzę jak płynie po samotny ptak – zawsze samotność jako chleb jadalny pozostanie ten czy inny zapis powstaje z połączonych niemożliwości wciąż nie mogę uczynić go wierszem z mowy pierworodnym słowa tkanki hemoglobina – czarna synteza kapłanie – co znaczy ten pęd tworzenia? – wszak to moc ze śmierci pamiętasz boże trupa mego – co teraz nie do zabicia drugą stroną podrasta w mowie do teraźniejszości poezja – (tak właśnie moja) – padlina na rezurekcji biała niepodległość 42 * * * ziemia pogrążona w łagodny poranek w ręce zimny piasek człowiek jest tylko z mocy przeznaczenia skazany na ziemię która nie jest mu ani wroga ani spolegliwa – godna zaufania ziemia – rozeszły się nasze dni po domach rozsypały się słowa wiesz – nie wrócisz tam gdzie ziemia poczynała ciebie wędrowcem dopisały kiedyś niejasne pociągi – dopłynęły czujne psy do rzeki uciekającego niemowlęctwa – czytasz ź pamięci groby rodu po dębach rozpoznajesz to czego nie będziesz wspominać początkiem prawdy z daremności wstyd tylko przylgnął do twego języka wiesz odległość narodzenia ale prawda o tym jest ciągle nieskończona nie wrócisz tam gdzie ziemia poczynała ciebie wygnańcem ziemia – spójrz – zdążyła się pogrążyć w łagodny zmierzch z bezmiaru bryzgnie gwiazda wieczorna nad kukurydzami bosa matka brzemienna skoszona śpi – który to rok zmartwychwstaje łanami na pokarm – ziemia ciepła tak mówię ale kto odczuje ukryty kontekst historii poza własnym ciałem poza domysłem poza hemoglobiną – tak – noetyczne poznanie jest zwykłą drwiną ziemia porosła kukurydzą – łagodny zmierzch matki we mnie zabita nie przeminęła w rozproszonym oczekiwaniu rezurekcji ziemia może kiedyś wytłumaczy nam pogrzebanym wszystko uniesprzeczniając naszą śmierć i początek narodzin 1972 43 * * * skądinąd, znikąd – zostaniesz nagle wezwany gdyby na wszelki wypadek nigdy nie zapominaj siebie coś za późno przyszedł boś może zdanie za wcześnie począł przecież tylko klęski są doskonałą magią posiadania rozumu i to najczęściej potrzebne myślenie przekreśla lęk w źródłach bez szans jednak na ostateczne nakreślenie sensu szukania rzeczy wołających o nazwy tak przytomnym potrzebne którzy bez odpowiedzi na pytanie: „kim jesteś” żyć już nie mogą w zakrzywionych przestrzeniach (czy Bóg jest piśmienny?) elementów krajobrazów księżycowych skądinąd znikąd – zostaniesz wezwany głosem przypuszczając powiedzmy tego którego kochasz dygocąc z niepokoju – może jednak odpowiedzieć na twoją miłość ludzkim głosem nadejść! Wzywasz Go dlatego potrzebujesz rozwoju nadziei w kościach że brak Jego umożliwia ci każdy zapisze śmierci a to oddala od. prawdy że tylko życie jest śmiercią skądinąd znikąd – nie można zapomnieć: nie z braku miłości ani z braku wiedzy ani z braku wiary umiera głód myślenia i zabija nas jednakie źródło! Nie z braku odwagi zabijani nie mogli przekazać odpowiedzi zabijającym jaki ma sens upragniona sekunda zalana ich krwią skądinąd znikąd co wzywasz i gdyby NIC to mogłabym zapomnieć że miejsca kaźni i rzezi jedynie zarasta światło traw usta homerów serce chrystusów aż pojawia się krzew gorejący składni wszystkich liter skądinąd znikąd – jest – obecnością twarzy i ziemi magicznie w pokoju – jakby odwiedził siebie w tobie tylko na sublokatorce jakżeż wściekle kochasz – bryzgającą krwią po pokoju w przestrzeni a On jakby po tym usiłował uczynić i odprawić wysoką pokutę w M-2 za jeszcze jednego żywego którego powołał – wszak nam mówiono o raju – zawsze w miłości 44 z perskim zezem choć śmierć w purpurze to biały flaming mknie tętnicami śmierć zaledwie wypowiada posłuszeństwo a brak głodu końcem jest w każdym biały życia głód – ciemna sól czerwonej ziemi z której kiełkuje anioł do embrionu flaminga ile lat nie czuje żalu do nas w kalectwie słowo idąc wydaje się dzień niepowtarzalnej rzeczy noc uczyni ciebie tarczą w którą uderzy jednak brat kamieniem ostatecznie lubimy pomyłki ostatecznie rzucamy w twarz celnie ostrą obelgą tak się nie chce być tak się nie poddaj ktoś zawołał tak się wytrzymaj do desek tak się chwyć zębami za brzytwę znaczenia choćby nieraz zęby wprawiać dobrą ręką Marii od żebra nam tu Czopikowej żony urodzeni w świecie – pomyśl – powracać będą precyzją myślenia sensu znacząc zwykły trop – ból nasz obumrze wraz z nami choć śmierć w purpurze to biały flaming mknie tętnicami głód czuję za mową publiczną – głodu nawet potrafią poskąpić elektryczne młoty czy raczej tresowane w metaforze hieny tak się nie zwabić na pokurwienie poezji tak się nie zalizać na makulaturę oddać się rozrzutnie całym trwaniem na ten zwykły nam tu język polski tak mi Santa Poloniae dopomóż tak mi nie wybacz pomyłek nie rozgrzesz fałszu na to amen co mi z hymnu pierwszą przysięgą jak bretnal się wbija bracia – wszak na pewną rezurekcję 45 opamiętanie pomyśleć – wciąż się pojawia tajemny głos wołającego choć nie ku temu czas dnia – totalnej krwi milczenie pogasły gwiazdy, zanikły źródła, legendarne kołyski ducha w kościele ciała naszego zanikło przeistoczenie słowa wielkie pola, powszechne fabryki zbrodni opustoszały ale w nas pamięć zagubiła złoty wiek słowa – tragedii ironia i śmiech dopełnia historię – patrzę i wciąż przerasta mnie cisza przemilczanej karty, której jakby nie starczyło na rapsod żałobny, lecz tylko na popiół czarnej chryzantemy. Powiedzmy wśród nas – trzeba od czegoś zacząć słowo, przerwać sen przed śmiercią choćby pytaniem: czym jest żywioł z którego jestem istnieniem? jest 11 listopada 1974 roku godz. 2023 – stoję na ulicy Legnickiej we Wrocławiu – pogoda jak pogoda miłościwi rodacy wśród przestrzeni pojawia się wciąż tajemny głos czym go urealnić, z czego wyprowadzić, czym dopełnić słowo, jakimi treściami, choćby przemawiać do kamieni? wysokiego żelbetonu? – trzeba być jednak pewnym z czego przebłyskuje znaczenie gwiazdy, głosu i garści ziemi! ze zbrodni czy z życia? – Ten głos! który słyszysz teraz można rozpoznać w melodii głosu znaną symfonię N i e z n a j o m e g o! Bogowie zabici – i – totalną ciszę przerywa dziś czyj głos? Kto wciąż słyszy we mnie – człowiek czy zbrodniarz? Należałoby powrócić? – Kto z nas wie dokąd i po co? Najbardziej niepokoją pytania? Złoty wiek! – Pomyśleć, z drzewa totalnej ciszy wzrasta hostia głosu?! – Przerwać zapis! 46 * * * „Prawda to jest to, co powinno być. A nie to, co jest” Filozof Anonim ...jeśli milczenie nie jest równe milczeniu... to pijmy zielony sok winny opar polskiej galilei ostro przerywa letarg we wszystkich mrokach dzielnych kainów w niebycie aniołów prowadźcie własne ciało na południe mowy której nie starczyło nawet na początek wiary? należało powiedzieć – jest to nasz kraj w którym pomoc znikąd nie przyjdzie prócz nas samych przeraźliwa namacalność życia w obrotach zwiastowania można czas pić z powietrza stąpając bosymi stopami odmieniać przez wszystkie przypadki zapach zbóż drzew dwakroć w nieszczęściu potrzebne jest stysiąckrotnienie dobrego słowa bo ono kierunkuje rankiem ku obsianiu pola ziarnem aby ziemia poczęła wszelki pokarm jedzcie zielone chleby żyzną krew na biały głód na białe deszcze w sypkiej czerni – piękne noce Jego ręka kładzie się na ramieniu a nietoperze echem roztrzepują słyszalną wieczność – Synu mój tylko doskonała miłość boli a Stwórstwa nie ubywa w Nikim – myśl jest kształtem tego czym żyjemy pijmy zielony sok winny opar polskiej galilei ostro przerywa letarg – „człowiek jest oczekiwaniem miłości własnej i cudzej. Oczekiwaniem na oddanie się własne i przyjęcie oddania czyjegoś”! – Synu mój: „czego dokonasz ukształca się w myśl” – i tylko doskonała miłość boli a Stwórstwa nie ubywa w Nikim 1976