Michał "Pułkownik" Szczepaniak Tak jest i naprzód Czytelnicy Magazynu Esensja zdążyli już poznać - i, mamy nadzieję, także polubić bohaterów opowiadań "Sabotaż" i "Crime story". Niniejszym przedstawiamy opowieść poprzedzającą tamte wydarzenia. I. - Widzisz te ptaki? - Jakie ptaki? - wyrwałem się niechętnie z zamyślenia. Kaolla wskazała trzymanym w ręce wielkim kluczem francuskim na pobliskie drzewo. Siedziało na nim kilka wróbli. Jeden z nich trzymał w dziobie kawał chleba wielkości własnej głowy. - Widzę. No i co? - Spójrz na tego z okruchem w dziobie. Jest za duży, by ptak mógł go połknąć, ale on i tak go nie wypuści. - Co w tym dziwnego? - wzruszyłem ramionami. - Zdobył największy kawałek, bo jest największy i najsprytniejszy. Takie są prawa natury. - Naprawdę jest taki sprytny? - spytała Kaolla - Skoro nie może połknąć tego kawałka, a nie chce wypuścić go z dziobu, to czy w końcu nie umrze z głodu? II. Kiedyś był to dumny oddział stu najlepszych twardzieli przodującej kompanii z Bawarskiej Lekkiej Brygady. Jeszcze niedawno dziewczyny mdlały, gdy dumnie maszerowali ulicami swego miasta z pieśnią na ustach - wysocy, postawni blondyni w pięknych, zielonych mundurach. Teraz zostało ich trzydziestu, dowodzonych przez zgorzkniałego kapitana, cierpiącego na bezsenność. Jego puste oczy nie kryły w sobie nic i dlatego trochę się tego człowieka bałem. Na niczym mu już nie zależało, zdawał mi się być absolutnie nieprzewidywalnym. Jego kompania straciła dwie trzecie swego składu, szturmując nikomu nie potrzebną, opuszczoną od lat kopalnię wanadu. Partyzanci otoczyli ją teraz i odcięli od reszty zajętego terytorium, zaopatrzenie dowożono więc drogą lotniczą, po znajomości, z bazy Korpusu. A tak się składało, ze z całego naszego szwadronu tylko ja znałem niemiecki. - Co to do cholery jest, ten wanad? - Florentino snuł refleksje nad puszką piwa. - Kto o tym czymś słyszał, po co to komu? - Wanad to rzadki metal, wykorzystywany w wysoko zaawansowanych technicznie procesach utwardzania lekkich metali - pospieszyła z wyjaśnieniem Naa. Florentino spojrzał na nią ciężko. - Pytałem się ciebie o coś? - Nie... - zmieszała się Naa. - No to po co się odzywasz. A w ogóle co tu robisz? Czy to miejsce dla stażysty? Nie masz nic do roboty? To idź sprawdzić, czy ładunek dobrze przymocowany! - Florentino machnął puszką w stronę drzwi. - Ale już sprawdzałam... - tłumaczyła się Naa, patrząc z ukosa na Borbona. Zagłębiony właśnie w pokerze, Borbon był takim samym stażystą jak ona, ale nikt go z baru nie wyrzucał. - To idź sprawdź jeszcze raz. I nigdy nie kwestionuj moich rozkazów - Florentino siorbnął z puszki. Naa spojrzała smętnie pod nogi i powlekła się w stronę wyjścia. - Może jesteś dla niej zbyt surowy? - spytałem, gdy znikła za drzwiami. Florentino skrzywił się i spojrzał na mnie spode łba. - A ty nie popuszczasz za bardzo temu lalusiowi? - machnął w stronę Borbona. - Czy to nie sala tylko dla oficerów? Co on tu w ogóle robi? - I tak pewnie nic z niego nie będzie - machnąłem ręką. - Niech się nacieszy, nim go nie wyrzucą. III. Zasadą jest, że po pełnym kursie pilotażu, każdy świeżo upieczony pilot musi odbyć kilka tygodni służby pod okiem weterana, który ma mu przekazać część swej wiedzy i doświadczenia. Drugim, nieoficjalnym zadaniem było też sprawdzenie psychiki nowych - czy mają w sobie "to coś", co zmienia zwykłego absolwenta kursu w pilota śmigłowca na polu walki. Nie było takiej rubryki w formularzach ocen, ale przychylność "opiekuna" mogła ugruntować dobrą opinię nowego w środowisku - a negatywna zupełnie ją przekreślić. Nie wiem, skąd u stażystki Florentino wziął się pseudonim "Naa". Żartowano w barze kasyna, że ktoś się kiedyś spytał, czy będzie z tej dziewczyny dobry pilot, a cała sala zawołała oburzonym chórem: "Naa!". Tak naprawdę był to skrót od jej macedońskiego imienia, ale każdy na wyścigi i przy każdej okazji opowiadał jej na nowo o tym żarcie. Jej przeciwieństwem był Borbon, który z kolei latał w stażu ze mną. Był typem nadętego bufona, narwanego wariata i chwalipięty. Nie zrażało mnie to, nadmierny narcyzm to choroba zawodowa pilotów. Myślałem, że może z czasem mu to minie. Borbon oczywiście znał tylko francuski. Naa zaś należała do typu dziewczyn wykształconych, ale dyskretnych. Odzywała się tylko, gdy ją pytano, a pewnemu pijakowi złamała rękę, w dwóch miejscach zresztą, dopiero wtedy, gdy już naprawdę zaczął się do niej dobierać. Nie wiadomo jednak czemu, ale Florentino jej chyba nie lubił. Może chodziło o te dziwaczne uprzedzenia Włochów z południa, którzy kobiety widzą dalej tylko w kuchni, może o to, że mając metr osiemdziesiąt, Naa była od niego nieco wyższa. Nie wiem i tyle, nigdy nie gadałem z nim na takie tematy. - Po co się odzywa, skoro wie, że go to wkurza? - spytałem, raczej sam siebie, niż kogoś konkretnego, siedząc pewnego dnia oparty o płozę helikoptera. - Może właśnie o to chodzi? - dobiegł mnie spod kadłuba maszyny głos Kaolli. Zastanowiłem się chwilę, szukając w tym ukrytego sensu. - Nie rozumiem - poddałem się w końcu. - Gdybym kazał Borbonowi czyścić kible szczoteczką do zębów, ten by się tylko ucieszył, że się może podlizać. A Naa nic nie robi, tylko kopie dołki pod samą sobą. W końcu to Florentino będzie jej wypisywał opinię, nie ona jemu. Doszedł mnie stłumiony śmiech, a spod kadłuba maszyny wynurzyła się otwarta ręka. - Masz skrzywienie zawodowe i tyle - usłyszałem zaskoczony. - Dla ciebie ludzie dzielą się na pilotów i niepilotów. Nie każdy tak myśli. Dawaj. - No dobra, pani Freud, oświeć ciemnego robociarza o ujemnym ilorazie inteligencji - zirytowałem się, wciskając jej w dłoń śrubokręt. - Jeśli szukasz łatwych odpowiedzi, to idź pogadaj ze swym majorem - znów usłyszałem stłumiony głos. - Tylko zadawaj mu takie pytania, by mógł odpowiadać "tak" i "nie". A co ona ma zrobić, jeśli ten pingwin Florentino po prostu cały czas siedzi w swej przerębli i w dodatku popija mrożoną herbatę? - Mrożoną herbatę? - zdziwiłem się - Przecież tu nawet nie ma lodówki. - Wiesz, chyba naprawdę masz ujemny iloraz inteligencji. Chryste, na czym wy w ogóle latacie?! Filtr do paliwa wygląda jak wyciek z ropy z tankowca! Nikt tak nie potrafił zmienić tematu jak Kaolla. Doskonale wiedziała, że są dla mnie ważniejsze sprawy niż rozterki Nai - na przykład zatkany filtr od paliwa. W panice wczołgałem się pod kadłub maszyny, by obejrzeć uszkodzony element. - Cholera. Na kiedy da się wymienić? - zmartwiłem się. IV. Ironią losu było to, że, licząc dwójkę stażystów, mieliśmy teraz dwa zestawy pilotów, ale dalej tylko jeden helikopter. Dlatego wożąc zaopatrzenie do kopalni, zmienialiśmy się za sterami. Ja i Borbon pilotowaliśmy tam, a Florentino i Naa z powrotem. - Przejmij - poleciłem Borbonowi. - Przejmuję! - ucieszył się Francuz. Puściłem stery i ściągnąłem stopy z pedałów sterujących. Maszyna od razu zaczęła latać stylem Borbona: szybko i nieco nerwowo, ale całkiem sprawnie. Borbon lubił też latać wysoko. - Co tam słychać z tyłu? - spytałem przez interkom. W czasie, gdy jedna para siedziała za sterami, druga pilnowała z tyłu ładunku i obsługiwała w razie czego dwa karabiny maszynowe, podwieszone po obu stronach w odsuwanych drzwiach ładowni - nasze jedyne, symboliczne uzbrojenie. - Jakoś leci - usłyszałem głos Florentino. - Siedzę właśnie na skrzynce pełnej granatów, niech więc ten wariat uważa, jak leci. To mu tak ręce drżą czy wpadliśmy w jakieś turbulencje? Borbon nas doskonale słyszał, ale nie dał się speszyć krytyką. Jednak znów szedł pod chmury. - Zejdź niżej, to nie odrzutowiec - poleciłem mu. Borbon posłusznie opuścił dźwignię skoku i pchnął drążek steru do przodu. Silnik stracił sporo obrotów. - Za dużo mocy puszczasz. Kazałem zejść niżej, nie lądować - powiedziałem. - Jasne - rzucił Borbon i podniósł dźwignę skoku. Maszyna znów poderwała się w górę. - Czy ty masz problem z koordynacją ruchów? - spytałem spokojnie - Zejdź niżej, ale nie trać szybkości. - Mamy za duży ładunek - usprawiedliwiał się Burbon. - Maszyna nie jest sterowna. - Za duży ładunek? - roześmiałem się. - Florentino, słyszysz? Mamy za duży ładunek! Synu, Huey bierze dwa razy tyle i jeszcze rwie jak młode źrebię. Jeśli nie potrafisz zejść niżej bez utraty prędkości, to zrezygnuj z tej cholernej roboty! Podobno barman w kasynie szuka pomocnika! V. Ptak jednak intrygował mnie dalej. - Pamiętasz tego wróbla? - spytałem Kaolli, gdy badała uważnie coś, co instrukcja nazywa "Przekładnią pośredniczącą śmigła ogonowego (45o)", a co dla mnie wyglądało jak kolanko pod zlewem. - Tego z okruchem? - Pamiętam - kiwnęła głową, świecąc małą latarką w głąb osłony ogona maszyny. - Faktycznie umarłby z głodu, nie? - Pewnie tak. Podaj ten smar. Wziąłem pudełko i mówiłem dalej. - No to pomyśl, co inne wróble mogłyby dla niego zrobić, jeśli chciałyby mu pomóc? Kaolla spojrzała na mnie zdziwiona. - Wróble nie mają instynktu stadnego. Nie pomagają sobie. - Ale załóżmy, że pomagają - upierałem się. Kaolla oparła się o ogon helikoptera i spojrzała mi w oczy, rzucając jakby wyzwanie. - No to mi powiedz, jak mogłyby mu pomóc inne wróble. - Mogłyby sprawić, by nie cierpiał. Skoro i tak umrze, niech to będzie śmierć szybka i bezbolesna. Oczy Kaolli stały się odrobinę większe z zaskoczenia. - Miałyby mu pomóc, zadziobując go?! - Skoro i tak ma umrzeć, to... Kaolla wyjęła mi pudełko smaru z ręki i odwróciła się. - Idź sobie. Nie chce mi się już dziś z tobą rozmawiać. Byłem naprawdę zaskoczony. Przecież ja tylko temu wróblowi chciałem pomóc. VI. Ilustracja: Robert 'Blutengel' Łada Kopalnia zajmowała jakiś kilometr kwadratowy zabudowanego terenu na dnie malutkiej kotliny, ale kapitan miał teraz pod bronią tylko dwudziestu kilku ludzi plus paru rannych, więc umocniono jedynie rejon przy samych zejściach do podziemnych sztolni, które pełniły teraz rolę schronów i magazynów, a także szpitala polowego. Za każdym razem, gdy zrzucaliśmy zaopatrzenie dla tych niedobitków kompanii, braliśmy kilku rannych, by podrzucić ich do szpitala Korpusu. Lekarz Bawarczyków dawno zginął. Zresztą, jak prowadzić operację zszywania rozerwanych kulą jelit w brudnych podziemiach kopalni? Kapitan patrzył swym pustym wzrokiem na skrzynki z amunicją, które jego ludzie wyciągali z ładowni naszego Hueya. - Kiedy dotrą posiłki? - spytał mnie. Rozmowa z nim zawsze była dla mnie niezręczna, czułem się, jakbym mówił do kogoś, kto już nie żyje. - Dobrze wiesz, że nie dotrą - powiedziałem. - To stracona pozycja o zerowym znaczeniu strategicznym. Nikomu na niej nie zależy, może oprócz ciebie. Cholera jasna - zdenerwowałem się - czemu po prostu nie dasz rozkazu ewakuacji? Przerzucilibyśmy was do naszej bazy w dwóch turach. Pięć, osiem godzin, i grzalibyście wszyscy swe niemieckie dupy w barze przy piwie. Kiedy ostatnio piłeś piwo? Kapitan patrzył wokoło swym pustym wzrokiem. Wskazał ręką jeden z budynków. - Tam zginął Dietrich. Pocisk urwał mu rękę w barku, wykrwawił się na śmierć, bo rana była za duża, by ją opatrzyć. Obrócił się wokoło. -Tam mieli gniazdo cekaemów i siedem pojemników z amunicją. Wyobrażasz sobie? - spytał się przestrzeni wokół siebie - Siedem tysięcy sztuk amunicji na stu ludzi. Po siedemdziesiąt na każdego z nas. Drugie tyle mieli w gnieździe po drugiej stronie. - Nie pomożesz już martwym - powiedziałem - Ratuj żywych, póki jeszcze jacyś są. Kapitan pokręcił głową. - Jestem im to winny. Co im powiem, gdy do nich dołączę? Że zginęli na próżno? Że po kilku dniach i tak uciekliśmy z tej dziury? Kapitan wyciągnął z kieszeni pogniecioną paczkę papierosów. Ręce miał dalej pewne i silne, wcale mu nie drżały. Zaciągnął się. - Wiesz, że Dietrich pisał wiersze? - spytał. - Nigdy tego nie rozumiałem. Ale podobno były niezłe... Po chwili ożywił się na chwilę. - A, właśnie, miałem się spytać. Kiedy wreszcie dowieziecie jakieś posiłki? VII. Gdy Naa szykowała maszynę do lotu, wąski plac między budynkami otoczyła grupka mężczyzn o sczerniałych, zniszczonych twarzach. Patrzyli na nas, zazdrościli nam, że my wracamy do bezpiecznej bazy, a oni zostają, by zginąć. Zazdrościli rannym, upchanym w kabinie ładunkowej, tego, że oni za kilka godzin trafią do czystego szpitala, gdzie nie ma pasożytów ani głodu, gdzie snajper nie odstrzeli ci głowy, gdy tylko ściągniesz hełm, by otrzeć pot z czoła. Ale ich zazdrość była też zrezygnowana. Oni też byli już jakby martwi. Nie było w nich rozpaczy. Rozpacz widziałem tylko w oczach jedynego oficera poza kapitanem, jaki przeżył. Porucznik Walters chciał żyć. Nie mógł pogodzić się, że tutaj skończy się jego trzydziestoletnie życie. Ale bardziej niż śmierci bał się chyba swej chęci życia. Nigdy nie zasugerował odwrotu. Nie chciał umrzeć, ale nie znał życia poza tą grupą obdartych straceńców. - Co nowego tam na dole? - spytał mnie Florentino, gdy Naa rozgrzewała silnik. - Zmądrzeli już, czy dalej chcą tu skończyć? - Po staremu... - powiedziałem zniechęcony do mikrofonu interkomu, opierając się o ścianę ładowni. Koło mnie leżał wykrwawiony do nieprzytomności żołnierz z urwaną nad kolanem nogą. Miał może dwadzieścia dwa lata. Przypomniałem sobie zazdrość w oczach pozostawionych w kopali Bawarczyków. Szczęście to sprawa bardzo względna. - Wiesz, co mnie intryguje? Czemu on mówi o swym synu, jakby był to jeden ze zwykłych żołnierzy. - Poważnie? - zdziwił się uprzejmie Florentino, odgadując, o kim mówię. - Ani razu nie nazwał go synem, ciągle mówi mu po imieniu, jak o innych swych ludziach. - Może czuje, że byłoby to niesprawiedliwe, faworyzować go wobec innych? W końcu wszyscy ginęli tak samo - usłyszałem głos Nai. - A ciebie kto się pytał o zdanie?! Czemu jeszcze nie jesteśmy w powietrzu? - Florentino natychmiast się jej przyczepił. - Mamy obciążenie, muszę poczekać, aż obroty się zwię... - Bzdury gadasz, zupełnie jak Borbon! - przerwał jej Florentino. - Wystartuj z rozbiegu! Helikoptery startują pionowo tylko wtedy, gdy nie są zbyt obciążone. W razie dużego ładunku muszą jednak mieć trochę pasa startowego by nabrać prędkości poziomej, jak zwykłe samoloty. Problem był w tym, że przed nami znajdowała się ściana. Naa musiała teraz patrzeć na nią w panice. - Star-tuj-z-roz-bie-gu! - sylabizował Florentino. Widziałem oczami wyobraźni, jak Naa patrzy się na niego w panice i niepewności. Po chwili maszyna nabrała życia - rozpoznałem fachową dłoń Włocha, który przejął stery. Huey podskoczył w górę i obrócił się o kilkanaście stopni. Ponownie podskoczył. I już stał przodem ku luce między budynkami kopalni. Obroty były teraz naprawdę wysokie. Maszyna poderwała się ciężko i sunąc kilka centymetrów nad ziemią zaczęła posuwać się do przodu. Rozbieg to niebezpieczny manewr, bo jeśli helikopter otarłby się teraz płozami o ziemię, nierówno rozłożone tarcie podłoża mogłoby go przewrócić w bok lub do przodu. Ale Florentino nie takie rzeczy już robił. Po stu metrach rozbiegu helikopter przeskoczył zwinnie ogrodzenie, a po dalszych dwustu miał już tyle mocy, że poszybował w chmury. - Przejmujesz - usłyszałem głos Florentino. Nie wyrażał potępienia, nie wyrażał niczego. Po prostu obojętność. - Prze... Przejmuję - usłyszałem przerażony głos Nai. - Ale idiotka... - zaśmiał się Borbon. Oczywiście, wszyscy to usłyszeli. Wyciągnąłem jego wtyczkę z gniazda i walnąłem go otwartą dłonią w tył hełmu. Hełm ma doskonałą akustykę, każde stuknięcie nabiera w nim siły eksplozji. - Zamknij się - powiedziałem do niego, choć i tak nie mógł mnie teraz słyszeć. Gdy wyszedł już z lekkiego ogłuszenia, znów wepchnąłem wtyczkę w gniazdko. Florentino się nie odezwał. VIII. - Może Naa miała rację? - spytała Kaolla, gdy po kilku dniach jej o tym opowiadałem, podając po kolei śrubokręty, gdy wymieniała wyczerpany akumulator. Cały czas pilnowałem się, by nie wspominać o wróblach. - Może - kiwnąłem głową. - No to po co brał ze sobą syna na wojnę? To nawet nie była jego wojna... Co tu w ogóle robią Bawarczycy? Bawaria jest dwadzieścia tysięcy kilometrów stąd! - Twój kraj jest jeszcze dalej. Co ty tu robisz? Machnąłem ręką. - Ja to co innego, siedzę w tym od początku. Nie mam już swego kraju, nic mnie z nim nie wiąże. Ale Dietrich... - Romantyka munduru, walka o zachodnią cywilizację, obrona przed barbarzyństwem południa. Wiesz jak łatwo porwać poetę pustymi hasłami. Intelektualiści zawsze byli zagrożonym gatunkiem. - Co minutę rodzi się frajer. Poezja nie leczy z głupoty. - "Tak jest i naprzód" - powiedziała Kaolla, dokręcając kable instalacji do ściany. - Hm? - zdziwiłem się. - "Naprzód, Lekka Brygado! Czy żołnierz się boi? Nie, i choć wie, że błąd zrobił ktoś, nie wolno mu nic mówić, o nic pytać. Rozkaz wykonać musi. Choćby przyszło lec." - wyrecytowała Kaolla po cichu, po czym wyrwała mi klucz nasadkowy z ręki. - To, że dokręcam tu wam kable, nie oznacza, że jestem zwykłym robociarzem. Za to ty miałeś mi podać dziewiątkę. To jest jedenastka. Siedziałem bez ruchu, patrząc się na nią zdziwiony. Kaolla otarła nos o rękaw i spojrzała na mnie. - No to jak, dostanę dziewiątkę, czy mam sama po nią pójść? IX. W gruncie rzeczy o Kaolli nic nie wiedziałem. Po prostu pewnego dnia wkurzyłem się, poszedłem do majora i wyłożyłem mu dobitnie, że piloci nie są od serwisowania swych maszyn i że naprawdę fajnie byłoby, gdybym w końcu dostał jakiegoś mechanika, bo inaczej niedługo sam będzie sobie przywoził nowe spinacze do papierów. Major wyrzucił mnie za drzwi, ale następnego dnia, gdy drugą już dobę męczyliśmy się z Florentino nad enigmatycznymi schematami wymiany czegoś, co instrukcja nazywała "poziomym wałem transmisyjnym przełożenia pomocniczej jednostki napędowej", do hangaru weszła niska, chuda dziewczyna o złotych włosach i jasnych, głębokich oczach, potykając się niemal o obwisły kombinezon mechanika Korpusu, pozbawiony jednak dystynkcji - musiała być więc cywilem na kontrakcie. Kaolla przedstawiła się tylko tym swoim dziwnym imieniem, wyrwała nam z ręki schematy i posłała do diabła. Właśnie mieliśmy biec do majora ze skargą, że nam jakąś głupią babę przysłał, ale nie zdążyliśmy nawet zebrać konkretnych myśli, bo w kwadrans przełożenie działało jak należy. Florentino usiadł z wrażenia, a ja zaniemówiłem. Niemal siłą zabraliśmy ją do kasyna oficerskiego, wmusiliśmy w nią stek i piwo i skopaliśmy trzech pierwszych gości, którzy się do niej przystawiali, tak dla przykładu, by inni wiedzieli, że łapy przy sobie. Każdy pilot w końcu wie, że o dobrego mechanika trzeba dbać jak o swój fundusz emerytalny. Nie było to w sumie nic osobistego. To jak woskowanie swego samochodu - dbasz o niego, bo ci się przydaje. Florentino szybko zapomniał nawet jej dziwnego imienia, mówił o niej po prostu "mechanik". Mnie zaś nowy przybytek nawet trochę irytował, bo lubiłem sobie posiedzieć w hangarze i pogapić się w niebo, tak bez potykania się o innych, bez nieustannego hałasu i szarpaniny. A teraz hangar stał się królestwem Kaolli, która szybko urządziła go na swój sposób, zupełnie inny od mojego. Wydzieliła sobie nawet ściankami z tektury małe pomieszczenie, gdzie spała i trzymała kilka swoich osobistych rzeczy. Hangarem udało się nam jednak w końcu jakoś podzielić, najpierw na zasadzie zbrojnej neutralności, potem zaś pokojowej koegzystencji. Gdy Kaolla grzebała w silniku - rozkręcała panel sterowania - siedziałem obok, podawałem narzędzia i gadałem ni to do siebie, ni to do niej. W ogóle zaskoczyło mnie to, że właściwie cały czas coś było przy moim helikopterze do zrobienia. Wcześniej wystarczyło, że z Florentino raz na dwa dni zajrzeliśmy pod blachę i dolaliśmy trochę benzolu do baku. A teraz tak średnio w sumie przez godzinę-dwie dziennie siedziałem i podawałem śrubokręty. I mówiłem o kapitanie, o Nai, o Florentino, o pułkowniku... Ale to była jakby rozmowa z samym sobą. Po tym jednak, jak Kaolla wyrecytowała mi dziewiętnastowieczny poemat, skierowałem się prosto do baraku naszego dowództwa, obiecałem postawić starszemu sierżantowi sztabowemu dwa piwa, jeśli nic nie będzie widział i usiadłem sobie przed szafką z teczkami personalnymi personelu naszej bazy. I nie wiedziałem, co robić dalej. Nie znałem nazwiska Kaolli, a i to imię mogło być zwykłym pseudonimem. Co teraz? Przejrzeć wszystkie teczki? Baza nie była duża, ale i tak było u nas ponad cztery tysiące ludzi. Wróciłem do sierżanta, obiecałem kolejne dwa piwa, po czym chwyciłem za telefon i zadzwoniłem do kwater młodszej kadry. Odebrał Borbon, kazałem mu więc poszukać Nai i to tak w podskokach. Po kilku minutach usłyszałem jej głos. - Wiesz, gdzie serwisują nasz wiatrak? - spytałem. - Wiem. - A wiesz, kto go serwisuje? - podchwytliwe pytanie. Chwila milczenia. - Nie, raczej nie. Cholera. No to plan awaryjny. - No to jak to? Nie zależy ci na życiu? - spytałem z oburzeniem. - O mechanika trzeba dbać. Jak o fundusz emerytalny. Twoje zadanie na teraz to dowiedzieć się czegoś o facecie, który trzyma nasze cenne życia w swych włochatych łapach. Na przykład jego nazwiska. - Ale, o ile sobie przypominam, mechanikiem jest jakaś dziewczyna... - usłyszałem wahanie w głosie. - Poważnie? - zdziwiłem się - No to masz dobry punkt zaczepienia. Oczekuję raportu za godzinkę, dwie. Dzwoń pod ten numer. - podałem namiary na telefon w sztabie. - Mam wziąć ze sobą Borbona? - Nie, lepiej nie - powiedziałem niedbale. On jest na to za głupi, dodałem w myśli. Odłożyłem słuchawkę i spojrzałem zamyślony na sierżanta. Był nim stary wyga, przyzwyczajony do różnych dziwactw oficerów. - "Tak jest i naprzód" - powiedziałem do siebie. - Tołstoj. Wojna i pokój - wyszczerzył się sierżant i sięgnął do szuflady. - To jak, słyszałem, że masz godzinkę, dwie czasu. Może zagramy? - niedbałym, ale fachowym ruchem przetasował talię wytartych kart. X. Dziewięćdziesiąt minut i dziesięć przegranych piw później oddzwoniła Naa. Zapisałem nieznane mi dotąd nazwisko i imię, po czym, ku niezadowoleniu sierżanta, przerwałem grę i sięgnąłem po odpowiednią teczkę. Nawet nie była zbyt gruba. Otworzyłem ją, zamknąłem, znów otworzyłem, znów zamknąłem. Patrzyłem chwilę na żółtą okładkę. Wrzuciłem teczkę z powrotem do szafy i wyszedłem ze sztabu. - Nie zapomnij, mam u ciebie czternaście piw! - przypomniał mi krzykiem sierżant. XI. Nad wejściem do hangaru wisiał kiedyś zegar. Teraz została tylko roztrzaskana tarcza i powykręcane wskazówki. Przed bramą siedziała na ziemi Kaolla i wpatrywała się w tarczę. Wewnątrz hangaru majaczył w półmroku cień Hueya. Stanąłem i spojrzałem na zegar. Resztki szkła pokryte były błotem i kurzem. Nie odzywałem się. - Patrz - Kaolla wskazała po chwili zegar. - Czas stanął w miejscu. - Upływa równie szybko, jak zawsze - zaprzeczyłem. Kaolla oderwała wzrok od tarczy i spojrzała na mnie. - Tempora mutantor, nos et mutamur il illis. Chciałbyś móc zatrzymać czas? - spytała. Zastanowiłem się chwilę. - Nie. Tak - poprawiłem się - Czasem tak. Gdy lecę, a z dołu strzelają do mnie. Chciałbym wtedy móc minąć wiszące w powietrzu kule i daleko odlecieć. A potem czas znów by zaczął biec, ale kule robiłyby tylko dziury w chmurach. Kaolla milczała, znów patrząc na wiszące pozostałości zegara. - Chciałbym zatrzymać czas, gdy Dietrichowi pocisk odrywał rękę. Ranę można zaszyć, widziałem gorzej rannych, którzy przeżyli. Ale wtedy znów bym włączył czas. By Dietrich mógł pisać swe wiersze drugą ręką. Usiadłem na ziemi koło Kaolli. - Czas to nasz przyjaciel. Czas pozwala nam uciec od przeszłości. Spójrz wokół - zatoczyłem ręką koło - Ziemia zryta gąsienicami czołgów, drzewa poszarpane podmuchem śmigieł helikopterów. Chłopaki z nudów powystrzelali wszystkie wiewiórki w okolicy. Ale to minie. Upłynie trochę czasu i znów wyrośnie tu trawa, drzewa wypuszczą liście... - A wiewiórek będzie tyle, co wcześniej? - Kaolla wreszcie się uśmiechnęła. - Jasne. A nawet więcej. Ostatnie promienie słońca chowały się za korony drzew. W półmroku błyszczały jasno oświetlone okna baraków. Oazy bezpieczeństwa i rozrywki w tym ponurym i utopionym we własnej krwi kraju. Pomyślałem o kapitanie i jego ludziach. Kiedy zginą? Jutro? Za miesiąc? Może już nie żyją? - Na co zbierasz swoje pieniądze? - spytałem nagle. - Jakie pieniądze? - Dostajesz pensję, jak każdy mechanik w bazie. Ale jej nie wydajesz. Pierwszy i ostatni raz byłaś w kasynie oficerskim, gdy zabraliśmy cię tam pierwszego dnia razem z Florentino. Mieszkasz za tekturową ścianką w hangarze, choć za grosze możesz wziąć pokój w kwaterach kadry. Nawet nie wiem, co jesz, bo nigdy nie widziałem cię w czasie posiłku. Ale aż się boję pomyśleć... No więc? Chcesz kupić połowę tego straconego kraju? Kaolla oderwała oczy od zegara i spojrzała w niebo. Pojawiały się właśnie pierwsze gwiazdy. - Krzyż Południa - wskazała. Spojrzałem w górę, ale świecące punkciki nic mi nie mówiły. Od nawigacji miałem żyrokompas, a od światła reflektor. - Tu gwiazdy są zupełnie inne... - mówiła powoli Kaolla - Inaczej świecą. Inaczej niż gdzie, zaciekawiło mnie. Cholera, mógłbym przynajmniej sprawdzić kraj pochodzenia, zanim schowałem tę głupią teczkę. Kaolla po chwili milczenia dodała. - Krzyż Południa wygląda, jakby celował we mnie. Boję się go. Szybko ponownie przejrzałem całe niebo szukając czegokolwiek, co przypominać by mogło jakąś broń. Niczego nie znalazłem, ale dalej się nie odzywałem. Po chwili milczenia Kaolla oderwała wzrok od nieba i spojrzała na mnie. - Chcę wrócić do domu. Tam, gdzie z nieba nic we mnie nie mierzy. Może starczy mi pieniędzy na powrót do domu. Właśnie to jest moim celem. Chcę wrócić na północ. - Mówią, że wojna się kończy - powiedziałem z wahaniem. - Cywile znów będą mogli podróżować. - Mówią tak od lat - machnęła ręką. Po czym znów się do mnie odwróciła. - A nawet jak się skończy, to co, ucieszy cię to? Co się stanie z wami? Co będziecie robili wy, którzy nie znacie życia poza wojną? Ile miałeś lat, gdy się zaczęła? Dwadzieścia? Skąd wiesz, że nie staniesz się taki, jak tamten kapitan? - Miałem siedemnaście... - poprawiłem ją machinalnie. - Faktycznie, mnóstwo czasu... Zastanowiłem się chwilę. - Ale taki, jak kapitan, nigdy nie będę. - Dlaczego? - zdziwiła się Kaolla. - Kapitan stracił na wojnie wszystko, co było mu bliskie. Swego syna, prawie cały swój oddział. Oderwano mu więc jakby ogromną część samego siebie. Jest śmiertelnie okaleczony. Ja się różnię od niego tym, że mnie tak okaleczyć nie można. - Nie można? - Nie. Bo nie mam niczego, co jest mi bliskie. Ani mi na nikim nie zależy, ani nikomu na mnie. Nie mam więc co tracić. Nie ma mnie jak okaleczyć - roześmiałem się - Jestem jakby nieśmiertelny. Kaolla tez się roześmiała. - Faktycznie masz chyba ten ujemny iloraz inteligencji. W życiu nie słyszałam czegoś tak głupiego. Poczułem się, jakby uderzony obuchem. Całą resztę wieczoru szukałem luki w mym rozumowaniu, ale nie mogłem jej znaleźć. Zupełnie, jak z tymi głupimi wróblami. No bo jak, cholera jasna, biedak miałby się tak bez końca męczyć? XII. Majorowi czasem zachciewało się zorganizować nocny lot do kopalni, a lecieli oczywiście jego nadworni Murzyni plus ich nieszczęśni stażyści. Gdy Kaolla dokonywała ostatniego błyskawicznego przeglądu maszyny, nie było już po niej widać ani odrobiny tej zadumy, w jakiej przyłapałem ją kilka godzin wcześniej. Gdy wyciągnięto naszego Hueya z hangaru, fachowo i czujnie zajrzała wszędzie, gdzie trzeba, po czym zakręciła ręką nad głową. Teraz była kolej Florentino na lot tam, a moja na powrót. Maszyna wisiała już w powietrzu, a ja dalej szarpałem się z drzwiami ładowni, starając się je domknąć, gdy Kaolla niespodziewanie mi pomachała. Zastanawiałem się, czy odmachać, ale natychmiast włączył się Florentino. - Coś się stało? - spytał z niepokojem - Nasz mechanik chyba machał. W ładowni gra? Nic nie wypadło? Tylko mi nie mówcie, że to cholerne tylnie śmigło znów nawala! - Jasne, przecież tu jestem i wszystkiego pilnuję! - zawołał wesoło Borbon. - Może to machanie to tak na szczęście? - podsunęła Naa. - Na szczęście? - zdziwił się Florentino - Na jakie szczęście? A tak w ogóle to co to jest, jakiś klub dyskusyjny? Pytałem się Moriarty'ego! Nie odzywać się! - Cholera, Borbon, rusz dupę i pomóż zamknąć te cholerne drzwi! - wreszcie się zdenerwowałem na wszystkich w około. - Jeszcze naprawdę jakaś skrzynia wyleci! - Ale to tylnie śmigło może faktycznie trzeba by było kiedyś wymienić... - myślał na głos Florentino. XIII. Dosyć często lataliśmy nocą, bo tak było niby bezpieczniej. Jednak wtedy partyzanci mieli albo jakieś święto, albo przyszła dostawa amunicji, bo walili w każdą zbyt ruchliwą chmurkę z naprawdę grubej rury. Pechowo, ostrzał złapał nas w krzyżowy ogień tuż nad kopalnią, gdy lądujący Florentino nie miał już mocy w silnikach, by natychmiast poderwać maszynę. Mógł albo powoli poderwać ją w górę, albo zrzucić ją nagle na ziemię. Wybrał to pierwsze, wiedząc, że mamy na pokładzie niemal tonę materiałów wybuchowych, nader wrażliwych na wstrząsy. Smugowe pociski przeciwlotnicze wyglądają fascynująco. W mroku nocy, gdzieś na dole, pojawia się błysk. Po chwili powoli zaczyna sunąć przez ciemność smuga światła, za nią następna, i jeszcze następna. Wydaje się, że lecą naprawdę powoli, jak ociężałe świecące owady. Że są zupełnie nieszkodliwe. Wrażenie to jest jak najbardziej mylne. Huey nie jest opancerzony, z wyjątkiem oparcia fotela pilotów. Od przodu ma właściwie tylko trochę blachy i sporo pleksiglasu, który nie zatrzyma pocisku karabinu przeciwlotniczego. A w ładowni to już w ogóle było się jak na widelcu. Florentino natychmiast wyłączył podświetlenie wskaźników na pulpicie i leciał teraz wyłącznie na wyczucie. Ja odepchnąłem Borbona od podwieszonego karabinu maszynowego. Jeśli nas nie będą widzieli, będą strzelać na oślep, czyli niecelnie. Hałas silnika jest na tyle silny, że rozchodzi się równomiernie i nie da się na jego podstawie namierzyć konkretnego kierunku. Pociski szły nisko pod nami. Widocznie strzelcy założyli, że będziemy jednak próbowali lądować. Florentino podnosił maszynę, uciekając przed coraz wyżej lecącymi smugami pocisków. Nagle wycie silnika straciło na swej wysokości - to Florentino, gdy zobaczył, że ma już miejsce do wyhamowania spadku maszyny, opuścił gwałtownie dźwignę skoku i zdusił dopływ paliwa do silnika. Runęliśmy w dół, błyskawicznie mijając smugi pocisków, które teraz błyszczały nad nami. Silnik znów zawył. Spadek stał się wolniejszy i kontrolowany. Maszyna uderzyła o ziemię, dokładnie w sam środek lądowiska kopalni. W czasie, gdy Bawarczycy nie żałowali partyzantom odpowiedzi ogniowej, by nakłonić ich do dania już sobie spokoju na tę noc, ja wybiegłem z ładowni i rzuciłem się do kabiny pilotów z gratulacjami dla geniuszu pilotażowego Włocha. Błyskawicznie przeskoczyć strumień ognia poprzez kontrolowany spadek - cholera, na to naprawdę trzeba było wpaść. Otworzyłem drzwi kabiny od prawej, od strony fotela pierwszego pilota. Florentino zwisał do przodu, z opuszczoną głową. Gdyby nie przytrzymywały go pasy, wyleciałby z kabiny po otwarciu drzwi. Musiał dostać, gdy przeskakiwał strumień ognia przy lądowaniu. Wskoczyłem do ciasnej kabiny i zacząłem ostrożnie odpinać Włocha od fotela. - Idź po Borbona! - poleciłem oniemiałej Naice, wpatrującej się szeroko otwartymi oczyma w zalaną krwią twarz Florentino. - Ruszaj się, do cholery! - krzyknąłem jej prosto w twarz, by ją wyrwać z letargu. Z pomocą młodego Francuza i kilku Bawarczyków wynieśliśmy Florentino z maszyny i położyliśmy na dostarczonych nam noszach. Porucznik Walters wskazał nam drogę do prowizorycznego szpitala, ukrytego przed ostrzałem w sztolni kopalni. XIV. - Bardzo z nim źle? - pytał się z niepokojem major. Nie żeby jakoś specjalnie lubił Florentino, ale był on dokładnie połową jego kadry pilotów helikopterów, więc wypadało wyrazić zaniepokojenie, bo w razie czego kto będzie dowoził spinacze do biura? Pytanie to zdawało się również nurtować Naikę, która przedarła się niczym lodołamacz przez kordon wart do biura pustookiego kapitana, gdzie znajdowało się jedyne działające tu radio, przez które rozmawiałem teraz z bazą. - Dostał dwa razy w pierś i raz w głowę. - O, kurwa - odpowiedział opanowany głos majora. - Ale miał przecież hełm i kamizelkę, nie? - Miał, jasne, i dlatego nie mówię jeszcze o nim w czasie przeszłym - zdobyłem się na nieco ironii. - Ale strzelali do nas z wielkokalibrowych przeciwlotniczych karabinów maszynowych, nie z wiatrówek. Pleksiglas osłony kabiny i kamizelka osłabiły siłę pocisków na tyle, że nie wyrwały mu pleców, ale i tak niektóre odłamki przeszły przez pierś na wylot. - A co z głową? - Florentino to farciarz, dostał z boku i od dołu, i tylko raz - raportowałem wynik swych oględzin pseudolekarskich - Kula naruszyła kość czaszki, ale nie weszła w głąb. - Czyli jak, nie ma o czym mówić? Wszystko z nim w porządku? - zdziwił się major. Westchnąłem w duchu - pora na pesymistyczną część. - Musi jak najszybciej trafić na stół. Stracił mnóstwo krwi, a postrzał w pierś mógł naruszyć organy wewnętrzne. W dodatku nie wiem, czy nie trzeba by fachowo usztywnić karku. Ta kula w głowę przeszła chyba gdzieś bardzo blisko nasady kręgosłupa. - No to jak robimy? - spytał się major. W Korpusie starsi oficerowie nie krępowali się pytać o radę, jeśli nie mieli pełnego rozeznania w sytuacji. - Myślę, że wrócę sam do bazy, zabiorę lekarza, przylecę tu z nim, wpakujemy Florentino na pokład, jak trzeba, i za cztery godzinki facet byłby już pod skalpelem. Może być? - Jasne. Tylko się nie rozbij, teraz jesteś jedynym moim pilotem na jedynym helikopterze. A lekarzy też nie mam w nadmiarze. - Jasne, majorze. W końcu trzeba dbać o helikopter. Chyba i tak nie wychwycił ironii. XV. Gdy ja zajmowałem się Florentino, Bawarczycy zdążyli wyładować już zaopatrzenie z Hueya. - Teraz, gdy jesteśmy bez ładunku, powrót powinien nam zająć mało czasu - mówiła z nadzieją Naa. Usłyszał to Borbon, który właśnie wrócił z płyty lądowiska. - W ogóle nam nie zajmie - zaprzeczył. - Maszyna nigdzie nie poleci aż do rana. - Jak to nie? - zaniepokoiłem się. - Normalnie nie. W czasie ostrzału poszło nie tylko radio, ale także cała cholerna nawigacja. Żyrokompas w drzazgach - Borbon rzucił się na fotel i rozejrzał za odrobiną wody. Był cały pokryty olejem, ziemią i smarem, widocznie zaglądał pod blachę maszyny. - Oderwiemy się od ziemi, ale za cholerę ani nie znajdziemy bazy, ani tu nie wrócimy, bo nie znajdziemy po ciemku drogi. - Będziemy się orientować według topografii. Oświetlimy teren! - powiedziała zaniepokojona Naa. - Wystarczyłoby zapalić w powietrzu papierosa, a partyzanci nas natychmiast zestrzelą. Światło widać na kilometry. Zapadło grobowe milczenie. Florentino mógł nie wytrzymać do świtu. Porucznik Walters przysłuchiwał się naszej rozmowie z pewnej odległości. Nie przeszkadzało mi to, nie wpadłbym na to, że facet zna francuski. Teraz jednak Niemiec podszedł do mnie i powiedział po niemiecku: - Brakuje wam części zamiennych? - Pan zna francuski? - zdziwiłem się. Mówiono mi, że Bawarczycy zawsze żądali kogoś biegłego w niemieckim, wydawało mi się więc, że nie znają języków. - Jestem z Lotaryngii, mój ojciec był pół-Francuzem - wyjaśnił Walters. - Tak, mamy rozbite radio i żyroskop. Bez nich nie jesteśmy w stanie nawigować w ciemności. Nie znajdziemy drogi ani do bazy, ani powrotnej tutaj - wyjaśniłem. - No to może weźmiecie sobie od nas trochę części zamiennych? - Macie jakiś magazyn? - poderwałem się z miejsca. Borbon podniósł z zainteresowaniem wzrok, a Naa była już w drodze do drzwi. - Nie, magazynu nie mamy, ale tu w jakiejś budzie jest jeszcze jeden helikopter, podobny do tego, jakim latacie. Kiedyś musiał należeć do władz kopalni. Kapitan mówił, że nie jest już w stanie się podnieść, ale może znajdziecie te kawałki, których potrzebujecie. - Prowadź, wodzu! - popchnąłem Waltersa w stronę drzwi. XVI. W pustej, drewnianej szopie stał nowiutki UH-1D pomalowany w wesołe, krzykliwe kolory kompanii górniczej. - Taki sam jak nasz! - ucieszyła się Naa, wspinając się do kabiny z zestawem narzędzi. - Wcale nie taki sam. To wersja cywilna. W dodatku produkcja kanadyjska, na licencji - kręcił nosem Borbon. - Chrzanić to - odparłem. - Wersja cywilna różni się tylko brakiem uzbrojenia i nieco słabszym silnikiem. - Właśnie. A to nie silnik będziemy wymontowywać - Naa natychmiast zabrała się za odkręcanie osłony pulpitu. Nic chciałem jej przeszkadzać, więc nie właziłem do ciasnej kabiny za nią. Obszedłem za to powoli maszynę, zajrzałem do ładowni, postukałem w akumulator i rozhuśtałem łopatę wirnika. Rzuciłem też z Borbonem okiem pod blachę osłony silnika. Maszyna była w doskonałym stanie. - Więc wasz kapitan mówił, że nie poleci? - spytałem się Waltersa. Ten pokiwał głową. - A czemu nie? Chyba wszystko gra. - Nie wiem. Moje szkolenie obejmowało walkę i dowodzenie piechotą, nie pilotaż - Walters wzruszył ramionami. - Ale skoro kapitan tak mówił, to musi mieć rację. Wszedłem do kabiny, gdzie Naa zawzięcie wykręcała mechanizm żyroskopu z panelu. - Zaczekaj - poleciłem jej. Przejechałem palcami po sterach i przełącznikach. Wszystko było na swoim miejscu. Chwyciłem drążek sterowy i poruszyłem nim. - Heeej! Kto się tam bawi sterami! - wydarł się Borbon, którego zostawiłem na dachu i którego ruch wirnika spychał z kadłuba. Ignorując go, wcisnąłem przycisk na drążku i otworzyłem przepustnicę. Pulpit momentalnie pokrył się światełkami niczym choinka. Zawarczał rozrusznik silnika, przełączonego na jałowy bieg. Zaskoczona Naa wypuściła z ręki śrubokręt. - To świństwo działa! - zawołałem zdziwiony. Spojrzałem na wskaźniki. Akumulator i olej były w porządku, przydałoby się tylko trochę paliwa. - Kto tam, kurwa, włącza silnik, gdy siedzę na kadłubie! - wołał Borbon, zeskakując w panice na ziemię - Chcecie mi odciąć głowę?! Wyłączyłem silnik i instalację. - Przykręć to z powrotem - poleciłem Naice. - Szkoda czasu na zabawę w mechaników, polecimy tą maszyną, nie naszą. Borbon! - krzyknąłem przez okno. - No? - właśnie podnosił się z ziemi i otrzepywał. - Skombinuj mi dwieście litrów benzolu. Jak nie mają, to przepompuj z naszej maszyny. Masz na to kwadrans. - Kwadrans na skołowanie dwustu litrów?! - Borbon zrobił wielkie oczy. - Improwizuj, ukradnij, zastrzel wartowników przy magazynie. Mam to w dupie. Za kwadrans chcę mieć dwieście litrów. Gdy Borbon wybiegał z szopy, ja odwróciłem się do porucznika. Ten wpatrywał się wielkimi oczyma w helikopter. - On naprawdę działa? - spytał się z niedowierzaniem. Miałem wrażenie, że informacja ta głęboko go zszokowała. - Sam widziałeś. Chlusnąć paliwem i będzie skakać jak jelonek. Walters spojrzał sobie pod nogi. Milczał przez kilka minut. - Kapitan mówił nam, że ewakuacja z kopalni nie jest możliwa, bo musielibyśmy odlecieć wszyscy na raz, a wasz helikopter jest na to za mały. Gdyby odleciała tylko połowa, partyzanci zorientowaliby się i zaatakowali pozostałych. Połowa by przeżyła, a połowa zginęła. A nikt z nas nie chciał zostawiać kolegów. Nie przerywałem mu, zaskoczony. Pustooki kapitan wiedział o helikopterze i o tym, że można wywieźć wszystkich na raz, ale nie powiedział o tym swoim ludziom, licząc na ich ignorancję. - Nic nie mogę poradzić - powiedziałem do Waltersa. - Nawet jeśli dam cynk do mojego majora, ten nie wyda wam rozkazu odwrotu. Lekka Bawarska nie podlega pod Korpus. Porucznik podniósł wzrok, który teraz płonął gniewem i determinacją, jak zawsze wtedy, gdy patrzył na odlatujący do bezpiecznej bazy helikopter pełen rannych. - Gdy będziesz wracał z lekarzem dla Włocha, przywieź też jakiegoś mechanika i części zamienne. Naprawicie waszą maszynę i jeszcze tej nocy wszyscy stąd odlecimy. - Niegłupi pomysł - kiwnąłem głową - Ale są dwa problemy. Mój drugi pilot leży właśnie w sztolni z rozbitą czaszką. - Masz jeszcze pilotów - Watlers wskazał Naikę i drzwi, którymi wybiegł Borbon. - To stażyści - zaoponowałem. - Nie pieprz, widziałem, że pozwalacie im pilotować maszynę - głos Waltersa stał się chłodny i ostry. - No dobra. A co z kapitanem? Nie odlecicie bez jego rozkazu, a mu się tu chyba spodoba. - Porozmawiam z... kapitanem. Na pewno się zgodzi - głos Waltersa nabrał ognia i siły. Z wielkim rumorem obijających się o siebie blaszanych dwudziestolitrowych kanistrów wpadł do szopy Borbon, poganiając francuskimi przekleństwami kilku Bawarczyków, objuczonych benzolem jak wielbłądy. XVII. W bazie lądowaliśmy koło północy, ale i tak personel lądowiska dał cynk do sztabu, że wróciliśmy obcą maszyną. Major dojechał więc do nas jeepem, jeszcze zanim zdążyłem ściągnąć rękawice i na dobre wyłączyć silnik. Od razu zaczął biegać wokół maszyny i cieszyć się, jak dziecko. Na tym pustkowiu każdy helikopter był na wagę złota, a dowództwo uparcie przysyłało mu tylko więcej czołgów, z którymi zupełnie nie mieliśmy co w tym terenie robić. - Moriarty, zawsze wiedziałem, że masz w sobie ten dar kombinatora. Powiedz, komu podprowadziłeś tę maszynę, a wszystko zostanie między nami - major mrugnął okiem. - Chował ją przed swymi ludźmi kapitan z Bawarskiej. - Poważnie? - zdziwił się major - A to dziwak... Przecież w dwie maszyny moglibyśmy ich wszystkich stamtąd... - No właśnie. Dlatego chcą teraz, byśmy wrócili tam z mechanikiem, poskręcali naszego Hueya i zabrali ich stamtąd, póki jeszcze można. Major machnął ręką. - Dobra. Jak mi dadzą za to tę drugą maszynę, to sam ich wyniosę nawet na rękach. Ilu tu mamy w bazie mechaników helikopterowych? Bierz wszystkich, jeśli musisz. Zastanowiłem się. Mieliśmy w sumie tylko jednego. XVIII. Z lekarzem nie było kłopotów, ale Kaolla bała się latać. Dotarło to do mnie dopiero wtedy, gdy prawie siłą musiałem ją wpychać do kabiny ładunkowej. Kaolla, ściskając w spoconych dłoniach torbę z zapasowym żyroskopem, nie protestowała i nic nie mówiła, ale z wielkimi oczyma zapierała się mimowolnie nogami, prawie jak osioł. Podniosłem ją w końcu i po prostu wniosłem do środka. - Borbon! Jesteś drugim pilotem! - zawarczałem. - Yesss... - uradowany Francuz od razu pobiegł się przypiąć pasami. Rozczarowana Naa spojrzała na mnie krzywo. W końcu teraz była jej kolej. - A ty właź do ładunkowej. No i tego, pilnuj tam mechanika - machnąłem ręką w stronę maszyny. - Nie zapominaj, że o mechanika dba się jak o własną emeryturę. Potrzymaj ją za rękę czy coś, niech tam nie umrze ze strachu. Zresztą, sama wiesz. Schowałem się do kabiny pilota, pokrzyczałem jeszcze na Borbona i wystrzeliliśmy w stronę kopalni. XIX. Bawarczycy czekali już na nas, ustawieni wokół płyty lądowiska. Czekali niepewnie, jakby przestraszeni. Jak dzieci, które zbiły szybę i czekały z niepokojem na powrót rodziców. Pogoniłem lekarza do ukrytego w sztolni Florentino, wyciągnąłem Kaollę i popchnąłem w stronę naszego uszkodzonego Hueya, po czym rozejrzałem się wokół. Bawarczyków naliczyłem dwudziestu dwóch. Plus kapitan i Walters. Jak na dwie maszyny naprawdę sporo. Objuczeni bronią i plecakami, stali niepewni, co ze sobą zrobić. Czekałem spokojnie, ale nikt nie wydawał im rozkazów. - Dobra - zniecierpliwiłem się wreszcie. - Wyrzucić cała broń i bagaż. Wsiadacie tylko w spodniach, butach i koszulach. Przez ich szereg przeszedł pomruk oporu. No bo jak to tak, wycofać się bez broni? Postałem spokojnie, aż szmery wygasły. - Jest was i tak za dużo. Jeśli chcecie zabrać broń, to wybierzcie dziesięciu, którzy tu zostaną. Może uda im się powstrzymać partyzantów do czasu, gdy wrócimy tu następnej nocy. Cała broń i plecaki natychmiast poleciały na stertę. Jakże silny jest instynkt samozachowawczy, pomyślałem. Bawarczycy nie stali się jednak tak od razu bandą zdemoralizowanych cywili. Broń i całe zaopatrzenie, które tak uparcie im od tygodni zwoziliśmy, ułożono w zgrabny stosik i obłożono, tak od serca, materiałami wybuchowymi. Jakiś ich spec skonstruował zmyślny mechanizm czasowy, gwarantujący, że nic z solidnych produktów niemieckiej zbrojeniówki nie dostanie się w brudne łapy partyzantów. Kwadransik po kopnięciu zapalnika wszystko ładnie wybuchnie stumetrowym słupem ognia. Było tam w końcu ładnych kilka ton tego wszystkiego. Chwyciłem jednego z Bawarczyków za ramię. - Gdzie kapitan? - spytałem. Ten rozłożył ręce. - A porucznik? - pytałem dalej. Bawarczyk bez słowa wskazał kierunek, po czym strząsnął moją rękę i odszedł. Walters siedział skulony pod drzewem. Nie podniósł wzroku, gdy do niego podszedłem. - Kapitan się wreszcie zgodził? - spytałem z wątpliwością w głosie. - Kapitan nie żyje - usłyszałem odpowiedź. No to ładnie, pomyślałem zmrożony. Zastrzelili swego dowódcę. Przecież zwiną ich za to wszystkich, gdy tylko dotknę płozą płyty w bazie, po czym rozwalą gdzieś pod ścianą. - Wypadek - mówił porucznik, nie patrząc na mnie - Czyścił broń i zapomniał ją rozładować. - Jasne, stary. Gdzie jego ciało? - W sztolni. - W szpitalu? - nie zrozumiałem. - Nie, wpadło w jakiś szyb. - To jak? Zastrzelił się przy czyszczeniu broni, po czym poszedł i skoczył w szyb? - Nie... - porucznik coraz bardziej się plątał. - On lubił siedzieć przy szybach. Jadł przy nich, spał, także czyścił broń. Milczałem chwilę, ale wzruszyłem ramionami. W końcu nie jestem żandarmem. - Mam przynajmniej nadzieję - powiedziałem odchodząc - że było to przypadkiem ten sam szyb, w którym pochowano Dietricha. - Tak - odpowiedział porucznik. - To był ten sam szyb. Przypadkiem. Odszedłem na kilka kroków, po czym się odwróciłem. - Odlatujemy za dziesięć minut. Lepiej, żebyś tam był, nie będziemy na nikogo czekać. Porucznik wstał i powlókł się za mną. W końcu nie po to kapitan przypadkiem wpadł do szybu, by teraz on został tu sam na sam z partyzantami. I nieważne, jak mocne byłyby wyrzuty sumienia. XX. Nosze z owiniętym bandażami Florentino przymocowane były do podłogi cywilnego Hueya. Ja siedziałem w naprawionej przez Kaollę naszej starej maszynie i kombinowałem, jak upchać dwudziestu trzech ludzi plus trzech pilotów plus jeden ranny plus lekarz, no i plus mechanik, o którego w końcu musiałem dbać jak o własną emeryturę, w dwa wcale nie tak pojemne HU-1D. - Z czego jeden na licencji kanadyjskiej - dodawał Borbon, przewracając z rezygnacją oczyma. - Zrobimy tak - podjąłem w końcu decyzję. - Naa leci w maszynie cywilnej, z Florentino na noszach, z lekarzem i dziesięcioma Bawarczykami. Ja lecę w naszym zwykłym wiatraku z... mechanikiem, z Borbonem jako drugim pilotem i z trzynastoma Bawarczykami. - Będziesz przeciążony o czterdzieści procent. Nie oderwiesz się od ziemi - ostrzegła mnie Kaolla. - A jeśli zerwiesz zabezpieczenia? - spytałem. Prawie cały sprzęt wojskowy ma tak zwane zabezpieczenia, które nie pozwalają wykorzystywać pełnej mocy silników. Ma to na celu przedłużenie ich żywotności. Kaolla pomyślała chwilę i chwyciła narzędzia. - Dobra, oderwiesz się od ziemi. Ale i tak nie podniesiesz się z niecki. Spojrzałem wokół. Kopalnie leżała na dnie niewielkiej, ale stromej kotliny. Otaczały nas łagodnie podnoszące się ściany o wysokości mniej więcej czterdziestu metrów. - Coś wymyślę - wykręciłem się. - A ty lepiej bierz się za odkręcanie tych zabezpieczeń. XXI. Wyskoczyłem z kabiny i podszedłem do drugiej maszyny. Naa przypinała się właśnie pasami do fotela. Sprawdziłem, czy Bawarczycy na pewno nie wnieśli na pokład jakiejś broni, po czym podszedłem do Nai. - To twój pierwszy samodzielny lot operacyjny - powiedziałem. - Nie masz nawet drugiego pilota. Dasz radę? Naa pokiwała głową. Widać było jednak, że jest zdenerwowana. - Gdybym myślał, że Borbon lepiej poleci, on by tu siedział. Ale ty jesteś od niego lepsza. Nie jesteś też aż tak bardzo przeciążona - mówiłem dalej. - Jeśli dobrze weźmiesz rozbieg, podniesiesz się z tej niecki. Pamiętasz rozbieg? - Pamiętam - Naa uśmiechnęła się na wspomnienie tamtego wydarzenia. - Doskonale. I ostatnia rzecz. Będziemy lecieć oddzielnie. W oczach Nai natychmiast pojawił się niepokój. - Mnie nie wystarczy prostego rozbiegu, by się podnieść nad ściany kotliny. Będę musiał kombinować. To ściągnie na mnie uwagę partyzantów, ale da ci też czas na wycofanie się. - Na pewno dasz radę? - spytała Naa. - Oczywiście - zapewniłem i poklepałem ją po ramieniu. - Zawieź go do szpitalu w bazie tak szybko, jak tylko będziesz mogła. XXII. - Borbon, jesteś drugim pilotem, ale tak naprawdę to siedzisz tu tylko dlatego, że z tyłu nie ma już miejsca. - Jasne - wyszczerzył się Francuz. On po prostu niczego nie brał do siebie. - Niczego nie dotykaj. Ja wszystkim kieruję. Ty nawet nie patrzysz na stery, chyba że odstrzelą mi głowę, jasne? Borbon pokiwał energicznie głową, ale i tak widziałem, jak go świerzbią ręce, by chwycić za ster. Może jednak będą z niego ludzie, pomyślałem. Facet ma jaja. Spojrzałem się w tył, do kabiny ładunkowej. Kaolla siedziała kącie z zamkniętymi oczyma, ściskając w rękach torbę z narzędziami tak, jak dziecko ściska pluszowego misia. W kabinę wciśniętych było też trzynastu barczystych Niemców. Na szczęście ostatnimi tygodniami za dużo nie jedli, więc ważyli maksymalnie po siedemdziesiąt kilogramów. Ostatni spóźnialski Niemiec właśnie wdrapywał się w pośpiechu do kabiny. Maszyna Nai nabierała rozbiegu do samego krańca płyty, zwiększając prędkość. Cywilny Huey w wesołych kolorach, ukrytych teraz w ciemnościach, poderwał się niemal w ostatniej chwili, przeskoczył budynki, opadł ciężko w dół, ale znów się podniósł i wspiął wzdłuż ścian kotliny. Przeskoczył je, opadł w dół i znów się podniósł, nabierając prędkości, . Wsłuchiwałem się w milknący w oddali ryk silnika. Dopiero teraz dotarło do mnie, że mogłem wcisnąć Nai Kaollę, a zabrać jej jakiegoś Niemca. Miałbym cięższy start, ale lżejsze sumienie. Zirytowany tym, że tak późno na to wpadłem, odwróciłem się, by sprawdzić, czy z tył wszystko gra. Ostro krzyknąłem na Bawarczyka, który właśnie starał się zagadnąć jedynego mechanika helikopterowego w okolicy. Borbon też się obejrzał i spojrzał na mnie zdziwiony. - Tak głośno gadał, że nie słyszałem własnych myśli - usprawiedliwiłem się. Miejsca na rozbieg miałem przed sobą może sto metrów. Mniej więcej trzy razy za mało. Borbon patrzył się na mnie i na pas, wielce ciekawy, jaką to sztuczkę wyciągnę z rękawa, by się podnieść nad ściany kotliny. Włączyłem rozrusznik i otworzyłem maksymalnie przepustnicę. Silnik zaryczał na jałowym biegu. Trzymałem go tak przez jakiś czas. W końcu zniecierpliwiony Borbon spojrzał na mnie. - To jak, startujemy jeszcze dziś czy czekamy do jutra? - Mądrala - odparłem. - Im więcej paliwa teraz spalę, tym lżejszy będę w powietrzu. - Ale fajnie by było, gdyby starczyło na powrót - mruknął Francuz, zerkając na żyrokompas i mapę. Zaczekałem jeszcze minutę, dwie, po czym podniosłem maszynę do rozbiegu. Sto metrów pasa mignęło mi pod stopami w kilka sekund, po czym podniosłem dźwignię skoku i pociągnąłem ster do siebie. - Za wcześnie, za mało mocy... - mruknął Borbon, myśląc, że chcę się poderwać. - Zamknij się - warknąłem. Z całej siły wdepnąłem w prawy pedał. Maszyna stanęła prawie bokiem, obracając się w powietrzu i w rozbiegu o 180 stopni. Straciłem połowę prędkości i mocy, ale znów miałem przed sobą sto metrów pasa. - Niezły numer - powiedział Borbon. Po chwili dodał - Ale to sztuczka na raz. Miał rację, by znów zawrócić w tak wąskim miejscu, musiałbym praktycznie stanąć i stracić całą zyskaną prędkość. Kolejne sto metrów rozbiegu dały mi jednak tyle mocy, bym podniósł się nad dachy budynków. Szybko zbliżałem do ściany kotliny. Tuż przed nią znów szarpnąłem dźwignię i ster, jak do podnoszenia się. Maszyna uniosła się do jednej trzeciej wysokości ściany, po czym straciła prędkość. Wdepnąłem prawy pedał. Huey runął przez prawą burtę w dół, w stronę przeciwległej ściany. Borbon zaskoczył wreszcie, o co chodzi. - Chryste, ty chcesz ten wiatrak rozbujać jak huśtawkę! Będziesz skakał od ściany do ściany, coraz wyżej, aż będziesz miał wystarczająca prędkość, by ją przeskoczyć! Tym razem podniosłem się aż do połowy stoku, nim maszyna zawisła w powietrzu. Znów runąłem w dół przez prawą burtę. - Czemu ciągle przez prawe ramię? - spytał Borbon. - W głowie mi się kręci. - Co ty robiłeś na tym kursie? - zdziwiłem się - Notuj, synu i ucz się. Obracając maszynę zgodnie z ruchem wirnika ma się dodatkową nadwyżkę mocy. Gdy po raz kolejny mijaliśmy budynki kopalni lecąc w stronę stoków kotliny, ktoś szarpnął mnie za ramię. Przy tej prędkości i tak niskiej wysokości nie mogłem oderwać wzroku od kierunku lotu, ale Borbon już wypychał intruza z kabiny. Był nim ów spóźnialski Bawarczyk, osoba nader natrętna, bo po chwili wrócił. Ciągle coś krzyczał, ale w huku silników nic nie dało się zrozumieć. - Daj mu swój hełm - poleciłem Borbonowi. - Może to coś ważnego. W hełmie zamontowany jest mikrofon i słuchawki. - Długo będziemy tak latać nad ta kopalnią? - spytał się Bawarczyk - Dopóki będzie trzeba. A co? - zdziwiłem się. - Cała nasza broń i zapasy są ułożone w stertę, a pod nią podłożyłem zapalnik czasowy. Huśtamy się już dziesięć minut nad kilkoma tonami materiałów wybuchowych, zamiast brać nogi za pas! Nie ma to jak motywacja. - Może już starczy? - zniecierpliwił się od razu Borbon - Teraz już przeskoczymy ścianę. - I zaraz za nią spadniemy w dół, jak kamień - zaprotestowałem - Muszę mieć minimum sto pięćdziesiąt mil na godzinę, by nie nadziać wiatraka na sosnę po drugiej stronie. Jeszcze jeden obrót. Znów przez prawe ramię. Silnik po tym locie będzie całkowicie do wymiany, od kwadransa lataliśmy ze wszystkimi wskaźnikami na czerwonych polach. Jeszcze dwie godziny do bazy i bez generalnego remontu ten Huey nie zakręci nawet młynkiem do kawy. Prawda, słup ognia podniósł się, gdy byliśmy już w bezpiecznej odległości. Jednak zdawało mi się, że hałas jego wybuchu ściągnął na nas uwagę wszystkich operatorów broni przeciwlotniczej na tej półkuli, bo ociężałe, świetliste punkciki natychmiast zaczęły nas mijać ze wszystkich stron. - Dobrze przynajmniej, że nie mają rakiet - ucieszył się Borbon. - Przy tym obciążeniu każdy manewr mógłby mieć tylko jeden kierunek, w dół aż do ziemi. Co jakiś czas zabłąkana kula zadźwięczała, uderzając w naszą maszynę. Lecieliśmy w milczeniu, obserwując ścigające nas świetliste smugi. - Tam z tył wszyscy żyją? - spytałem wreszcie Borbona. - Ja tu nie mogę oderwać wzroku od szyby, sam wiesz. - Jasne - Borbon spojrzał w tył. - Chyba wszystko gra. Znaczy się, pasażerowie źle znoszą huśtawkę, tamten wybuch i teraz te kule, ale zdaje się, że wszyscy żyją. - Zdaje się? - zniecierpliwiłem się. Borbon westchnął i znów się obejrzał. Tym razem patrzył dłużej, nim odpowiedział. - Tak, wszyscy żyją. Będzie jednak dużo roboty przy płukaniu podłogi. Kiepscy z nich byliby marynarze. - A ty? - spytałem - Radzisz sobie? - Jasne! - zawołał Borbon. - Chcesz przejąć? - A mogę? Znaczy się, chętnie, ale ja w nocy jeszcze tak za dużo to nie latałem... - To się lepiej szybko naucz. Przejmujesz. - Przejmuję - Borbon chwycił stery. Lot stał się bardziej chwiejny, ale jakoś mu szło. Puściłem drążek i dźwignię, po czym mogłem wreszcie spojrzeć w dół, na swoje nogi. Fotel pilotów jest pokryty kuloodpornym metalem, ale nóg nie zasłania. Moje były właśnie podziurawione, a sądząc z tego, że widziałem coraz mniej, straciłem też nieco krwi. Niemal na ślepo ściągnąłem koszulę i zacząłem zwijać ją w opaskę uciskową. - Co, gorąco, nie? - roześmiał się Borbon. - Może wentylatorek włączyć? - Zamknij się i pospiesz z tym lotem. I leć niżej, to nie cholerne linie lotnicze! Silnik może już długo nie wytrzyma, a lądować będziesz i tak musiał sam. - Sam? - zaniepokoił się Borbon. - Tak bez jednej wskazóweczki? Daj spokój stary, obraziłeś się, czy co? Z całej siły zacisnąłem zwiniętą koszulę na udzie. Niestety, drugiej nie miałem, a nogi ranne były obie. Na szczęście Borbon zszedł jednak niżej, a przy wyższym ciśnieniu atmosferycznym krew już tak szybko nie uciekała. - Przynajmniej przestali strzelać. - powiedziałem - Jesteśmy coraz bliżej bazy. Co innego otoczyć jakichś Bawarczyków, co innego podskoczyć Korpusowi. - Daleko jeszcze? - spytałem. - Żyrokompas i mapę masz przecież przed sobą. A żyrokompas nowiutki, nowiutki, pani mechanik sama instalowała... - zanucił wesoło Francuz. - Nie pytam się, cholera, gdzie jest żyrokompas i mapa, ale czy jeszcze daleko! - Spokojnie, stary! - roześmiał się Borbon. Pilotowanie widocznie poprawiało mu humor. - Trzydzieści minut, może godzinkę. - Wolałbym trzydzieści minut. - mruknąłem. XXIII. Po raczej twardym lądowaniu z naszej maszyny wynoszono trzy osoby. Mnie, jako rannego, Kaollę, ogłuszoną strachem po tak szarpanym locie oraz Bawarczyka, który konstruował zapalnik. Dołożyli mu jego własni koledzy za to, że nie wziął pod uwagę dłuższego czasu działania zapalnika. XXIV. Bawarczyków szybko wywieziono z powrotem do Europy. Porucznika wzięto w obroty, ale wszyscy jego koledzy z oddziału milczeli jak zaklęci, więc go tylko wyrzucono z Brygady. Florentino połatano nader szybko, dano mu nawet miejsce koło mojego, gdzie zrastały mi się przestrzelone kości łydek. Nader szybko wyłożyłem mu, że całe to zamieszanie to jego wina, bo przez niego, zamiast samych Bawarczyków, wozić trzeba było jeszcze lekarza i mechanika, i dwóch stażystów, a każda z tych osób waży przecież bez mała dwieście kilo. Florentino zaś śmiał się długo z pomysłu rozhuśtania maszyny po przekątnej kotliny dla nabrania prędkości, bo lepiej byłoby, mówił, nabrać odpowiedniej mocy i prędkości rozpędzając się lecąc w kółko po obwodzie kotliny, ale gdy już rzuciłem w niego moim stojakiem z kroplówką, w końcu przyznał, że owszem, nie był to aż taki zupełnie najgorszy pomysł. Dwa tygodnie trwało, nim pozwolono mi wreszcie wyjść. Przez ten czas nudziłem się strasznie, za to Borbon i Naa mieli używanie, bo byli teraz jedynymi pilotami w bazie i mieli do tego aż dwie maszyny. Naa czasem do nas wpadała, ale czułem wtedy moralny obowiązek udać się w stronę toalety, by nie przeszkadzać kolegom w wymianie lotniczych doświadczeń. Potem przyszła wiadomość o tym, że wojna się skończyła. Po piętnastu latach. Ale tak naprawdę cieszyli się tylko ci najmłodsi z załogi bazy. Mieli jeszcze dokąd wracać. Florentino i ja należeliśmy do tych ponurych, którzy nie bardzo teraz wiedzieli, co ze sobą zrobić. XXV. Gdy w końcu pozwolili mi wyjść, opierając się na kulach ruszyłem w stronę hangaru. Stały teraz przed nim dwa pięknie utrzymane Hueye. Wesołe kolory cywilnej wersji skryte były teraz pod warstwą ciemnozielonej farby, na burcie dumnie prostował skrzydła czarny orzełek Korpusu, a nad odsuwanymi drzwiami do ładowni przyspawano uchwyty na karabiny maszynowe. Stałem chwilę i patrzyłem się na nie, po czym wszedłem do kabiny pilota pierwszego z nich. Siedziałem sobie godzinę, dwie, rozmyślając o swojej przyszłości. W bazie nie było już czołgów, wróciły do Europy w pierwszej kolejności. Pokryta bruzdami ziemia znów zaczęła więc porastać trawą. W końcu dopadł mnie nowy mechanik, wściekły, że ktoś ładuje mu się do "jego" maszyn. - A ty tu czego? - wydarł się na mnie. - To nie ławka w parku. Spojrzałem na niego, zmęczony. - Jestem dowódcą tego helikoptera. Nie mogę sobie w nim usiąść? Mechanik się tylko wkurzył. - Nie pieprz mi tu. Dowódcą jest ta kobita o krótkim imieniu, jak jej tam... O, Naa! Powoli wyszedłem z kabiny. Faktycznie, na burtach były już nowe nazwiska dowódców. - Serio? A jak lata? - O, jak szatan! - rozpromienił się mechanik. - Żebyś ty widział, jak startuje z rozbiegu. Ty byś pewnie w życiu tak nie potrafił - spojrzał na mnie z wyższością. - Pewnie nie... - uśmiechnąłem się. - Ty tu jesteś mechanikiem? - A co, nie widać? - facet wyprostował się dumnie. - W całym tym cholernym kraju nie ma lepszego. W trzydzieści minut naprawiam wał przełożenia napędu! - Znałem takich, co robili to w kwadrans - powiedziałem, powoli idąc w stronę hangaru. - Zalewasz! - mechanik machnął ręką. - To niemożliwe. Rozejrzałem się wokół i dopiero teraz dostrzegłem, że nad drzwiami do hangaru wisiał teraz nowiutki zegar ze wskazówkami. Od razu było widać, że ręczna robota. - To ty robiłeś? - spytałem. - A gdzie tam - machnął ręką mechanik - Co to ja, zegarmistrz jestem? Ale robota niezła, przyznaję. Nawet sekundy na dobę nie przyspieszy. Importowany pewnie albo coś. Podszedłem. Dopiero z bliska widać było pięknie wykaligrafowany na tarczy napis: Tempora mutantur. Znów odwróciłem się do mechanika. - Sam tu pracujesz? - Taaa... - odpowiedział, ustawiając przy maszynach kartony z ładunkiem do następnego przewozu. - Od dawna? - Kilka dni. Wzięli mnie po tym, jak się wojna skończyła. Następnego dnia potem, wyobraź sobie, wakat się zrobił. Ale fuks, nie? - wyszczerzył zęby w uśmiechu. Usiadłem na ziemi pod drzwiami hangaru, patrząc na zegar. Siedziałem tak do wieczora. Żadna kopalnia i żaden odcięty garnizon nie potrzebowały dziś zaopatrzenia. Nie miałem niczego do roboty. I nie byłem już nieśmiertelny. Zasnąłem. Śnił mi się wróbel, z okruchem w dziobie. Okruch był naprawdę duży. Prawie taki, jak głowa wróbla. Inne wróble patrzyły się na niego ze współczuciem, szeptały między sobą. Słuchajcie, może by mu pomóc? Po co ma się biedak tak męczyć? XXVI. Dalej płacono nam żołd, ale poszła pogłoska, że Korpus będzie likwidowany. Potem poszła inna, że na razie nie będzie. Wreszcie jeszcze jedna, że Korpus zostanie, ale wszystko w nim przewrócą do góry nogami, zabiorą czołgi i odrzutowce, okręty i myśliwce. Że teraz będzie to formacja policyjna. Prawie cała baza upiła się tego dnia. Nie widzieliśmy się w funkcji kierujących ruchem ulicznym na skrzyżowaniach. Codziennie kilka osób znikało. Mówiono, że zostali najemnikami. Wielka wojna się skończyła, ale jakaś mniejsza zawsze się znajdzie. A jak nie znajdzie, to się ją wywoła. Jest nawet przysłowie: dla chcącego... XXVII. Zaczynałem już mniej więcej chodzić o własnych nogach, gdy ruszyła kolejna pogłoska, że przyjeżdża jakaś szycha. W dodatku Żyd jakiś. Będzie odsiewać tych, którzy się znajdą w nowym Korpusie od tych, który się tam nie znajdą. Ale nam aż tak bardzo nie zależało. Kierować ruchem na jakimś skrzyżowaniu? Spodziewaliśmy się, ze będzie to jakiś tłuścioszek-polityk albo oślizgły gliniarz, szukający sobie przydupasów. Do bazy wpadł jednak, jak burza, pułkownik Korpusu o inteligentnej twarzy weterana, który nie tylko tę wojnę już widział, o oczach jak lodowce i posturze Herkulesa. Od razu przeszedł do sedna. Wyłożył co i jak. Nie, nie będzie już dla nas czołgów i samolotów. Tym bardziej okrętów. Ale jesteśmy dalej potrzebni. Już nie tu, ale w domu, w Europie. Europa jest wyniszczona, pogrążona w chaosie. Panoszą się gangi i anarchia. Potrzeba ludzi doświadczonych, zdecydowanych. Mówił krótko, ale wlewał nadzieję w nasze serca. Przynajmniej w moje. Florentino też się zgłosił, w końcu od lat byliśmy zespołem. XXVIII. Pułkownik spojrzał nam w oczy, po czym jego wzrok ześlizgnął się na baretki. - Krzyż Zasługi? - zdziwił się - A za co to? Poszperałem chwilę w pamięci. A, racja, przecież to nawet ledwie kilka tygodni temu było. W kilku słowach opowiedziałem o ewakuacji skazanych już niemal na śmierć Bawarczyków w nocy pod ostrzałem, przy czterdziestoprocentowym przekroczeniu ładowności, w dodatku z przestrzelonymi nogami. Pułkownik nawet brwią nie drgnął. Pewnie już nie o takich rzeczach słyszał. Zresztą, sam miał trzy takie Krzyże. Ale dał mi fory. Przyjął chętnych, a mi i Florentino dał nawet możliwość wyboru. Skoro tacy dobrzy jesteście, chłopaki, to sobie wybierzcie miejsce. Byle nie jakieś ciche zadupie. I żadne tam Tahiti. Florentino wzruszył ramionami i spojrzał na mnie. Mu tam wszystko jedno, byle ciepły klimat był. A ja poprosiłem o pięć minut czasu. Pułkownik się zdziwił. - Po co ci tyle czasu, Moriarty? - Bo chce mi się lać, pułkowniku, a z pełnym pęcherzem źle się myśli - wyjaśniłem. W pięć minut doszedłem spokojnie do sztabu i zajrzałem do kartoteki. Teczkę znalazłem szybko, w końcu już raz miałem ją w ręku. Miejsce pochodzenia było na samym początku. Mało dokładne, ale kraj i miasto było. Wróciłem do pułkownika. - Może Marsylia? - zaproponowałem. - Może czy Marsylia? - powiedział pułkownik sucho. - Marsylia, panie pułkowniku. - Masz dwie godziny na pakowanie. Nie potrzebowałem dwóch godzin. Prawie wszystko, co wtedy miałem, nosiłem na sobie. XXIX. Świt nad Atlantykiem złapał nas, gdy na pokładzie samolotu, w wąskim gronie kilkunastu "samych swoich" oficerów, snuliśmy wspomnienia starych, dobrych czasów. Ktoś opowiedział o pancernej szarży na zniszczone miasto. Ktoś inny o polowaniu na zbuntowany okręt podwodny. Florentino rzucił krwiożerczą historyjką o nocnej ewakuacji stu ludzi przez dwa lekkie helikoptery, pod ostrzałem rakietowym całej armii partyzantów. A ja opowiedziałem zagadkę. - Wyobraźcie sobie, że jest stadko wróbli. Jeden z nich ma w dziobie ogromny okruch chleba. Taki naprawdę duży, prawie jak jego własna głowa. A on nie chce go puścić. Ma przerąbane, nie? - Czemu? - zdziwił się ktoś z grona słuchaczy. - Jakiś cwaniak, podprowadził żarcie i tyle. Pewnie lecą na niego wszystkie samice. Wszyscy się roześmieli. - A właśnie, że nie - mówiłem dalej. - Okruch jest za duży, by go połknąć. Wróbel już niczego nie zje i zdechnie w końcu z głodu. - No to faktycznie ma przerąbane. Ale gdzie tu zagadka? - Załóżmy, że inne wróble chcą mu pomóc. - Wróble sobie nie po... - zaoponował ktoś z tył, ale go szybko uciszono. - No i zagadka: jak mają to zrobić? Wszyscy się zagłębili w medytację, po czym osiągnęli wspólny wniosek. - Szybko wykończyć. Niech biedak nie cierpi. Machnąłem ręką, rozczarowany. - Jacyś psychopaci jesteście, czy co? Zobaczycie, jeszcze normalni ludzie będą was unikać! - No to co robić? - zdziwił się znawca wróbli z tyłu. - Skoro i tak wykituje... - Dziobnąć trzeba, dobrze, ale nie w łeb, tylko w okruch! Trzeba mu ten okruch rozdzielić na takie części, by mógł je połknąć! Koledzy spojrzeli po sobie. Niech to, ale podchwytliwy numer. Na to, by walnąć w okruch, a nie w łeb, nie jest wcale tak łatwo wpaść. Ale fajna zagadka. Cholernie podchwytliwa...