Zdzisław Domolewski Domek świeczki Pamięci Krzysztofa Szurmieja - bohatera wielu snów Słońce jest płomieniem, obdarzonym rozumem, powsta- łym z oparów morza. Gwiazdy są zagęszczonym ogniem. Żywią się z oparów ziemi. Heraklit z Efezu Buzia jest jak gąbka i zawsze, chociaż nie wiem jak bym ją marszczyła, zawsze się wyprostuje i zrobi się taka, ja- ka jestem naprawdę. Mogę zrobić taką minę, że nikt na świecie by mnie nie poznał. Jak potwór! Jakieś straszy- dło w nocy na cmentarzu. Sama siebie bym się przestra- szyła, ale zaraz wiem, że to jestem tylko ja. Buch! I bu- zia jest ta sama. Uśmiecham się ładnie i nie jestem żadnym potworem, tylko Agnieszką. Agnieszka WSTĘP Ted Ted McOvy uchylił powieki i próbował określić swoje położenie. Odtwarzając wczorajszy dzień, trafiał na wyżar- te przez whisky wyrwy. Miał wrażenie, że tkwi na dnie małego lej- ka, wokół którego czają się głębokie otchłanie. Lejek ów wsysał i dusił. Ted starał się wyszarpnąć ciało z dławiącego uścisku. Drgnął, szerzej otworzył oczy, rozpaczliwie próbując skoncentro- wać na czymś wzrok. Wokół wszystko poruszało się, podrygiwało, zacierało w kreskach jasności; przez szczeliny w dachu wpadało ostre światło. Podniósł się z czegoś, co tej nocy służyło mu za po- słanie, i poczłapał ku szklanemu naczyniu, do którego w deszczo- we dni kapała z dachu woda. Zbliżył wargi i pił. Woda miała mdły, coś przypominający smak, jak gdyby Ted wysysał z niej haustami obrazy: jakieś dziecko przemknęło, zbliżając gwałtownie wielką niczym skała głowę z zielonymi oczyma; gładka, czerwona ręka- wica wyjęła coś z ogromnej skały. McOvy popatrzył wokół, gdzie wszystko nadal chwiało się i przelewało, jak gdyby zachodziło w pamięci innej, większej od Teda istoty. W zasięgu ręki, na drewnianej listwie znalazł pojemniczek z pastylkami weee. Wytrząsnął kilka do ust, uniósł głowę, by przeł- knąć, i zatrzymał wzrok na drewnianej belce wiszącej nad głową. Po raz kolejny, bez sensu, stwierdził, że w szopie jest dużo drew- nianych kawałków. Rozważał to, lecz myśl bezładnie przewędro- wała ku kolejnym, nieskładnym obrazom; zobaczył ostrze tnące skamieniałą wodę - nie mogła być lodem, nad nią wisiało tropi- kalne słońce - widział wyraźnie tę seledynową rysę... Otrząsnął się, parsknął, pastylki pokonały zwężenie krtani. Dotarł do wrót, uchylił je i spojrzał na niewielki fragment świata sprzedany mu z szopą trzy lata temu przez człowieka, który po załatwieniu trans- akcji, wszedł na gliniastą górkę, chwytając się drzew, i gdy Ted, chcąc zapytać o granicę terenu, wspiął się za nim, już nikogo nie zobaczył. Jak na dłoni widział równinę dochodzącą aż do strzępia- stych zarysów Miasta, a jednak poprzedni właściciel samotnej szopy i gliniastego wzgórza rozpłynął się w powietrzu. Trzeźwiejący umysł kiepsko współpracował ze wzrokiem. Wszystko, co Ted widział, rozpadało się na nierówne elementy. Le- piej było o tym nie myśleć. Pastylki weee już zaczęły działać. Pró- bując wrócić na posłanie (była to sterta plastikowych kulek do ło- żysk - skąd się wzięły?), McOvy szedł dzielnie - krok za krokiem, jeszcze trochę... nie dał rady; zachwiał się, oparł o ścianę i tak stał, patrząc przed siebie. Zakurzone światło padało na leżącą na ziemi Kate Abee, lat czterdzieści pięć. Miała wąskie biodra, spłaszczone przez walącą się płytę. Modnie powiększone, znieruchomiałe usta Kate próbo- wały przełknąć nie do końca wypowiedziane słowo. Beton zdarł z jej czaszki włosy z kawałkiem czoła. Oczy, nos i usta pozostały na swoim miejscu, a ręce - urwane strzępy materii - bezwładnie zwisały. Biedna Kate Abee! Patrzył na nią Otis Laffayete - sie- demnastolatek, z głową wbitą w ramiona, z nogami wygiętymi dzi- waczniej niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić. Jego duży penis sterczał jak napompowany. Być może ciało Kate i jej płaskie bio- dra zachęcały chłopca do seksu. Gdyby doszło do walki o Kate, skulony w sobie Otis nie miałby najmniejszych szans; pręt sterczący niczym róg z karku Stephena Reyna sięgał na półtora metra wokół jego ciała i gdyby tylko Ste- phen mógł się poruszyć, uniósłby nim wątłe ciało Otisa. Był jesz- cze rozdarty na dwie części Paul Bering, trzymający swą głowę wduszoną między obie połowy ciała jak pestka jabłka, był Matis Morerer, bez głowy i z torsem wtopionym w metalowy odlew, była Barbara Colby - jej splecione z rękoma stopy i odarta ze skóry szyja gęsi... i malutki Cornelli, z karkiem skręconym o sto osiem- dziesiąt stopni, wpatrzony w wielkie ciało kobiety, która klęczała obok... Ted odbił się od ściany, ruszył w stronę posłania. Potknął się o strzępiastą rękę Kate Abee i runął obok. Śmiał się; wiedział, że szybko się stąd nie wydostanie. To, że nie pójdzie do agencji, wy- dawało się coraz bardziej realne. Śmiech sprawił, że usta zassały kilka walających się na posadzce kulek. Opierając się o głowę Ka- te, McOvy wpełzł na materac, zamknął oczy i wypluwał z ust kul- ki. Zaczął padać deszcz, ciężkie krople kapały do szklanego na- czynia. Wszystko zamieniało się w kulki, krople i jakieś strzępki... Ted patrzył w jaskrawe szczeliny, zdając sobie sprawę, że nie mo- że popadać w desperację; to nie był właściwy moment, by porzu- cić pracę, by po prostu, najzwyczajniej w świecie spieprzyć. Jesz- cze nie teraz. Jan Wracając do pustego domu, Jan mijał popękane budynki, z instalacji których wypływała brązowa maź. Paryż tam- tej jesieni był ponury i chłodny, przypominał iluzję stworzoną ze starych obrazów poustawianych tu i tam w zastępstwie innych, które zniszczyła wojna. Miasto zatraciło kontury i niczym wirtual- na bajka znikało; wiatr zwiewający z ulic elektryczne iskry zbijał kurz w purchle szybujące ku nielicznym światłom bladych i pu- stych okien, przed którymi pękały. O tej porze na ulicach nie by- ło już nawet starców. W dzień widywało się tylko ich; poruszali się leniwie, wnikali w każdy zaułek, zamierając, nasłuchując, umyka- jąc na widok każdego pojazdu czy cienia lotnego patrolu przesu- wającego się po ulicach i ścianach. Dzieci nie było widać, a jed- nak nad ranem tu i tam znajdowano małe trupy. Tajemnica śmierci łączyła je ze światem starców. Nie można było tego zrozu- mieć. Nocne patrole przeczesywały puste ulice; Paryż spał, czujni- ki rejestrowały tylko ruch szczurów, a jednak jadąc rano do cen- trum, Jan mijał milczące grupki wpatrujące się w zszarzałe ciała kolejnych małych ofiar. Nikt o tym nie mówił, a ci, którzy mieli dzieci, starali się je ukryć. W windzie czuło się jeszcze charakterystyczny, nieokreślony fetor. Może to on sprawiał, że wspomnienie wojny obciążało każ- dą myśl? Ale były już pierwsze oznaki zmian: wkładając do drzwi identyfikator, Jan słyszał za ścianami szepty. Każdego dnia było ich więcej, zlatywały się, ożywiając ściany i puste, ciemne koryta- rze kamienic. Wszedł do mieszkania. Zbieranina mebli tworzyła nastrój tym- czasowości. Zdjął koszulę i chodził tu i tam, wykonując ruchy za- kodowane wiele lat temu; teraz nie miały sensu, ale starał się o tym nie myśleć. Wyjął z pudełka kulkę, wrzucił w lejek odtwa- rzacza, zajaśniała i jak co dzień zobaczył w monitorze dzieci. Feli- cja coś mówiła, Bartek w tle odbijał o ścianę piłkę. Z płaskiej ściany nie można było nic wywnioskować o miejscu, w którym Jan ukrył dzieci. A jednak była ta gałązka. Niepokojący drobiazg, za- niedbanie, odciśnięty w przestrzeni ślad. Nawet taka nieostroż- ność podpowiadała co trzeba tym, którzy szukali małych ofiar. Li- ście grabu ze srebrzystymi żyłkami układały się w kształty łódek widzianych z wysoka, znieruchomiałych obok wąskiego molo. Chodził nie tyle słuchając, ile sprawdzając, jakby układ słów mógł się zmienić, powiedzieć coś innego niż dotąd. Felicja mówiła: - Mam nadzieję, że zostawiasz nas ostatni raz. Nie lubimy, gdy wyjeżdżasz. Tutaj nic się nie dzieje. Czy to jest normalne, że lu- dzie nie mogą wychodzić? Ja sobie wyobrażam, że każdy człowiek będzie mógł wędrować, dokąd zechce. Powie sobie: chcę zobaczyć, co jest za tym wzgórzem, które widzę codziennie z okna, i po pro- stu pójdzie zobaczyć. CZĘŚĆ PIERWSZA ROZDZIAŁ 1 Biuro Systematyczne zażywanie pastylek weee musiało uodpornić organizm na ich działanie. Ted McOvy połknął kolejną i wpatrywał się w szklaną ścianę gabinetu. Jaśniały w niej punk- ty, ciemniały linie zajęte, majaczyły żółtawe, oznaczające pro- gram, nad którym właśnie pracował. Głowa nie funkcjonowała na- leżycie. Do komputera wpłynęły dane trzeciego w tym dniu klienta: "Monikę Burt, lat 39, płeć żeńska". Na monitorze ukazała się zdezorientowana, podniecona scenerią agencji kobieta; właśnie zakończyła swój test w dziale scenariuszowym, Steven S3 przeł- knął jej dane, wrzucił w gąszcz kilku milionów podobnych danych i dobierał sceny, których układ miał w krótkiej przyszłości odmie- nić życie pani Burt. Tymczasem ona, w błękitnej poczekalni, nie- pewnie spoglądając na lustrzane, pulsujące rytmem barw ściany, powoli się rozbierała. Ted miał trochę czasu dla siebie. Szukał kontaktu z Celin, pe- netrował miejsca, w których czasem ją widział; monitor, pokazu- jąc mgliste postaci, wciąż nie znajdował Celin. To oznaczało jed- no: była w drogim programie, za który na pewno zapłacił Marcel de Vilde. Tam już nie sięgały macki podglądu. Wiedział, że w jej ostatnich programach jest dużo przestrzeni. Celin chciała wędrować, być każdego dnia w innym miejscu, ale czy naprawdę chciała zerwać z Tedem? Czy chodziło o to, by nie mógł jej znaleźć? Może prowokowała, czekała na niego? To było ta- kie proste: wypełnić dane, wpłacić zaliczkę i w teście sobie zaży- czyć: "chciałbym częściej, wciąż, każdego dnia spotykać Celin Monroe". Steven S3 - leniwe monstrum, które coraz częściej wkła- dało klientów agencji do identycznych programów - bez chwili za- stanowienia umieściłby go pośród swoich schematów i jeszcze dziś, w jakimś ekscytującym miejscu Ted trafiłby na Celin. Podniecona Monikę Burt czekała naga, z nadzieją, że w jej ży- ciu wszystko się zmieni. Steven S3 już ją przełknął i zapomniał. Włożyła wszystkie pieniądze w to, co elektroniczny scenarzysta proponował bez zastanowienia: Monikę wchodziła w jeden z ty- sięcznych, tańszych programów opartych na scenariuszu skonstru- owanym cztery czy pięć lat temu, gdy agencja Sartenira zaczyna- ła dopiero działalność. Miniatura pani Burt opuściła wnętrze monitora - jechała do Teda. McOvy akurat przeglądał jej test: "Nie lubię swojego ciała. Mąż uważał mnie za idiotkę. Lubił kobiety starsze, przyjaźnił się z takimi, które mogły być jego mat- kami". To zrodziło kompleks Monikę, która poza tym lubiła swoje duże piersi i pośladki. Teraz, gdy została wdową, a jej dzieci i mąż po wypadku odeszli na Parshey, chciałaby dużo tańczyć, spotkać mężczyznę takiego jak jej mąż, tylko młodszego i nie tak nudne- go; pragnęłaby spróbować, jak to jest być dziwką, chciałaby bać się czegoś bardzo, chciała też częściej spotykać się z dziećmi na Parshey, poza tym mogłaby być w innych programach; niech jej zaproponują coś, co będzie ciekawe i nie przekroczy sumy trzystu tysięcy. Test brzmiał typowo - klienci Sartenira, pełni nadziei, planów, przystępując do testu ograniczali życzenia do kilku ba- nalnych, szybko zdając się na propozycje agencji. Monika wyła- mała się nieco ze schematu. Nieczęsto Ted trafiał na kogoś, kto chciałby być starszy. Nie pojawiły się jeszcze w owym czasie ten- dencje, które kilkanaście lat później doprowadziły do upadku Sartenira. Błękitnawy cylinder windy wwiózł fotel, na którym półleżała naga Monikę Burt. Przygasło światło, dyskretna mgiełka okryła miejsce, w którym siedział McOvy. Klientka nie kryjąc zafascynowania spoglądała na szklaną ścianę, wewnątrz której błyskawicznie pojawiały się i znikały li- nie połączeń. Archaiczne sprzęty z pierwszych lat działalności agencji, dzisiaj już bezużyteczne, miały w sobie magię, wizualne piękno i dlatego Sartenir je zostawił. Robiły większe wrażenie na klientach niż nijakie w formie końcówki macek Stevena S3. - Masz trzydzieści dziewięć lat - zaczął rutynowo McOvy. - Tak - odpowiedziała, szukając go w mgiełce. Przez krótką chwilę wstydziła się swej nagości, zakrywała niezwykle wielkie, gładkie i ciężkie piersi. Nad lewą stopą, w okolicy kostki miała ta- tuaż o niewyraźnym rysunku. McOvy uruchomił mechanizm fote- la i kobieta usiadła. Nogi miała szczupłe, patykowate, biodra nie- duże, brzuch nieco zbyt wydatny, twarz przeciętną, oczy bez wyrazu. Palce jej stóp wciąż wyczyniały ekwilibrystyczne figury, jak gdyby kostki w nich były z miękkiego tworzywa. - Mam na imię Ted. Jesteś w dziale scenograficznym. - Co to znaczy? - Opracujemy dla twojego programu stronę wizyjną. Postara- my się, żeby miejsca, w których się znajdziesz, odpowiadały tym, w których chciałabyś się znaleźć, a ludzie, których spotkasz, speł- niali twoje oczekiwania. - Domyślam się, że chodzi o to, co będę widziała? - I jak ciebie będą widzieć inni, których spotkasz. - Ale dla mnie ważniejsza niż obrazy jest muzyka. Chciałabym dużo tańczyć. - Później przejdziesz do działu muzycznego. My zajmujemy się tylko tym, co widzisz. - Ciebie nie widzę - ostrożnie zauważyła kobieta. Ted delikatnie rozwiał mgiełkę. - Jaki jesteś młodziutki - zdziwiła się Monikę Burt. - Głos masz przyjemny, a wyglądasz ładniej, niż sobie wyobrażałam. Czy nie jesteś za młody? Wybacz, ale nie sądzę, by ktoś w twoim wie- ku dobrze wiedział, czego chciałaby kobieta taka jak ja. - Nie będziesz rozczarowana, zapewniam cię. - Dobrze, ufam agencji. Wiem, co potraficie, jestem podnie- cona. - Zadam ci kilka pytań. Musimy być wobec siebie szczerzy, nie ma powodu do skrępowania, przecież wiesz, gdzie jesteś. - Pytaj, oczywiście. - Z testu wynika, że jesteś niezadowolona ze swojego wyglądu. - Może nie aż tak. Mój mąż jest już na Parshey. - Głos Monikę na moment zawisł w ciszy. - Robert, mówiłam na niego Bob, nie lubił tego... - Posłuchaj, Monike, musimy być szczerzy, żebym mógł dokład- nie określić, o co ci chodzi Postaraj się całkowicie otworzyć. - W porządku, Bob wolał kobiety starsze. Zresztą wy, młodzi, też lubicie chyba czasem spróbować ze starszymi, prawda? Chcę mieć starsze ciało, wiesz, jakieś takie... Oczywiście bez przesady, powinno być przez swoją starość atrakcyjne. Nie potrafię tego określić. - Chyba wiem, o co ci chodzi, Monikę. - Nie wydaje ci się to głupie? - Dlaczego? Tu nie ma żadnych ograniczeń. Z twojej formy mo- żemy zrobić coś doskonałego. - Biust chciałabym pozostawić bez zmian. - Monikę uniosła się i zaczęła głaskać wielkie piersi, dotykając sutków, stanęła na fote- lu, zaczęła wolno tańczyć i nuciła coś cicho. - Pośladków też nie chcę zmieniać. Lubię je. - Proponowałbym powiększyć je nieco, a piersi zbliżyć do sie- bie. Powiększę ci wargi. Przestała tańczyć. - Są za małe? - Masz świetne ciało, ale w programie spotkasz ludzi, którzy też mają swoje oczekiwania. Żeby pragnęli spotkać ciebie w pro- gramach, za które płacą, musimy dostosować twoje ciało do ich oczekiwań. Oczywiście, ich wygląd skorygujemy zgodnie z twoimi oczekiwaniami. Jakie ciała lubisz? - Nie wiem... Silne? Niekoniecznie, nie muszą być jakieś... - Jestem tu po to, żeby ciebie wysłuchać, a jeżeli zechcesz cze- goś, o co nikt nie prosił, tym lepiej dla ciebie. Lubię oryginalność. Tu nie ma miejsca na wstyd. - Nie wstydzę się niczego, Ted. Monikę znowu zaczęła tańczyć. Ted włączył przestrzenny moni- tor. Wnętrze zajaśniało i pojawiła się miniatura tańczącej Moni- kę. Zobaczywszy siebie samą zmniejszoną, klientka, naiwnie zdzi- wiona, rozbawiona i niepewna, jak gdyby próbując wychwycić czas i przestrzeń dzielące je obie, wykonała kilka gwałtownych ruchów; tańczyła lekko, niemal unosząc się obiegła miniaturę i znieruchomiała zdyszana. Miniaturka zamarła również, a po chwili ożyła i powtórzyła taniec Monikę. Klientka patrzyła z nie- dowierzaniem; Ted powiększył jej wizerunek trzykrotnie. Onie- miała Monikę przyglądała się swojemu ciału zakodowanemu w pamięci Stevena S3. - Zarejestrowałem twoją formę - powiedział McOvy. - Zamie- rzasz uprawiać seks, prawda? - Tak. - Monikę patrzyła na zmniejszającą się aż do punktu słabego światła formę. - Podałam to w teście. Zawsze byłam cie- kawa, jak to jest być dziwką. - Jeżeli chcesz to robić, muszę zarejestrować niektóre pozycje. - Zaraz, chcecie ze mnie zrobić kukłę? - Monikę, taka jest procedura. Powielamy formę każdego klienta. Może się zdarzyć, że twój program będzie tego wymagał. Może być i tak, że któryś z uczestników programu... przecież wyja- śniono ci już, że program tworzony jest dla najmniej dwustu klientów. Spotkasz postaci, które jak i ty płacą za program, więc też mają pewne prawa. Jeśli któryś z nich zechce przeżyć z tobą coś, na co sama byś mu nie pozwoliła, przyda się twoja forma. - Ted powtarzał rutynowe kwestie. - Prowokujesz, wyzwalasz w zmysłach nadzieje i być może, któryś z naszych klientów zechce zrobić z tobą coś, na co nie miałabyś ochoty. W takim wypadku musimy podstawić twoją kopię. Monikę Burt podnieciła się tą wiadomością. - Słyszałam o rzeźbiarzach. Czy to prawda, że robią takie rze- czy tylko z kukłami? Myślisz, że mogą chcieć zrobić ze mną coś, czego bym nie chciała? Skąd wiesz, Ted, że są rzeczy, na które bym nie pozwoliła? - Zdarzają się pragnienia, na które nikt by nie pozwolił, wierz mi. - Myślę, że mnie nie znasz, Ted, nie wiesz, dlaczego chcę być tutaj... - To dobrze, że dokładnie wiesz, o co ci chodzi, ale taka jest procedura. Muszę wykonać twoją kopię. - W porządku, doskonale wszystko wyjaśniłeś. Jak rozumiem, moje pragnienia w stosunku do innych mają takie same prawa? - Dokładnie tak. - Nie wiem, Ted, wydaje mi się, że to wszystko jest pięknym snem. - Z pewnością, ale będziesz tego wszystkiego mogła dotknąć. Skoro już to sobie wyjaśniliśmy, musimy wykonać kilka pozycji. - Oczywiście chodzi o seks? - ze śmiechem powiedziała Mo- nikę. Sprawnie przyjęła pozę kotki oczekującej kocura, potem od- wróciła się na plecy, przerzuciła nogi za głowę - była bardzo ela- styczna - rozchyliwszy usta sapała, jęczała, wiła się spazmatycz- nie, a monitor rejestrował jej miniaturowe powielenie, laserowe impulsy oplatały jego wnętrze swoimi nitkami. Procedura się wy- pełniała. Monikę zrobiła dziwaczny szpagat w powietrzu, oparła ciężar ciała o szyję, rzęziła. McOvy włączył podgląd miasta: wciąż szukał Celin. Miasto żyło swoim rytmem, rozrastało się we wszelkich kierun- kach, piękniało, nabierało barw i z dnia na dzień stawało się inne. McOvy z trudem poznawał miejsca, po których jeszcze miesiąc te- mu chodził z Celin. Nie było już hotelu, w którym bawili się w ob- cych, nie było podziemnej kawiarni, w której pierwszy raz zoba- czył ją z Marcelem - wszystko ulegało ciągłej transformacji, przybywający zewsząd klienci podbijali ceny, nowe gmachy bu- rzono, by na ich miejscu postawić jeszcze nowsze; ulice schodziły w podziemia. Agencja Sartenira i liczne drobne agencje, które po- wstawały na miesiąc, dwa, by upaść, pozostawiając swych tanich klientów na bruku, oferowały coraz więcej atrakcji, Steven S3 le- niwie przetwarzał dane, gmatwał fabułę, oferował grającym wzru- szenie, lęk i szczęście. Mgiełka tłumu zastygła; oko kamery wyłowiło wyraźniejszy punkt i pędziło ku niemu: to była Celin. Wysiadła z limuzyny Mar- cela de Vilde i wchodziła z nim na szerokie schody Teatru Metalo- wego. Ted zobaczył włosy Celin, jej nagie ramiona, bose stopy, jej dynamiczny, pewny siebie krok. Oko kamery przeniosło się do wnętrza teatru. - Ted - wyjęczała Monikę Burt. - Jeszcze nie wystarczy? Wrócił do pracy. Zdyszana klientka klęczała. Ted powiększył światełko powielenia i miniatura Monikę znowu znalazła się obok niej. Odtwarzała zakodowane erotyczne pozycje; w czasie gdy on śledził Celin, Monikę naprawdę dokonała rzeczy niezwykłych. - Oho - rzekł z uznaniem - będziemy musieli powielić twoją formę kilka razy. Wzbudzisz sensację. - Nie przesadzasz? Nie jestem taka, jak ci się wydaje, Ted. - Wstała. Była zmęczona, padła na fotel i uspokajała oddech. - Wciąż mam wątpliwości. Może nie powinnam się postarzać. Co o tym sądzisz? - Mało jest starych kobiet. To może być ekscytujące. Twój sce- nariusz będzie niezwykły, zaufaj nam. - W porządku, Ted. - W teście podałaś, że chcesz mieszkać w niewielkim mieszka- niu, którego ściany zbiegałyby się... - Taki pokój widziałam kiedyś w Atlancie. Był wąski, rozsze- rzał się w coś okrągłego, nie potrafię tego opisać. Okno wychodzi- ło na ciasne podwórko z trawnikiem, na którym rosły strzyżone graby. - Chyba potrafię to sobie wyobrazić - powiedział Ted. - Teraz pojedziesz do działu dźwięku. Jesteś świetną tancerką, posiedzisz tam trochę dłużej. - Chętnie. - Trzymaj się, Monikę. - Jesteś kochany, Ted. Fotel wsunął się w walec windy i powiózł klientkę do działu dźwięków. McOvy przyglądał się zarejestrowanym pozycjom Monikę. Zbliżył do siebie i powiększył jej powielenie, przerzucił listę ko- rekt, wybrał postarzenie o dziesięć lat. Wirtualne ciało Monikę trochę zwiotczało. Dodał jeszcze dziesięć, ale wciąż było pozbawio- ne wyraźnych oznak starości. Dopiero gdy przyjął wariant sześć- dziesięciu pięciu lat, ujrzał odpowiedni rodzaj deformacji; twarz Monikę pokryły zmarszczki, oczy się zapadły, chude nogi nieco ugięły, wykoślawiając stopy. Ted był już zadowolony, ale Monikę chciała zachować gładkość biustu i pośladków, zmniejszyć rozstaw piersi. Korygował: powiększył pośladki, nieco wygładził zmarszcz- ki twarzy, wydłużył język, kończąc go ekscytującym szpicem, wy- dłużył palce dłoni i stóp. To dodało formie dynamizmu. Powiększył oczy, rozjaśnił je, wypełnił seledynowym pigmentem, starając się, by jedno było wyraźnie ciemniejsze od drugiego - prosta, często stosowana sztuczka robiąca duże wrażenie; klient reagował jedno- znacznie: agencja solidnie się przyłożyła do jego programu. Zarejestrowawszy kształt Monikę Burt, McOvy przesłał do działu korekty plastycznej. Łyknął kolejną pastylkę weee, gdy na- płynęły dane następnego klienta. "Elbert Montperoot, lat 44" - na monitorze ukazał się nagi mężczyzna. Ted nie musiał przyglądać się chodzącej wewnątrz pro- stopadłościanu ludzkiej figurce - znał dobrze zainteresowania, ży- ciorysy, dochody tych, którzy trafiali w jego ręce. Coraz rzadziej był to ktoś z dochodem większym niż sześćset tysięcy. Poniżej gra- nicy ustalonej na bieżący rok korzystano głównie z programów ty- powych, a to oznaczało dla Teda grę pozorów. Musiał rozmawiać z klientem, który niewiele znaczył. Elbert Montperoot pojawił się w drzwiach windy. Fotel umie- ścił w centrum opalizującego kręgu, naprzeciw Teda, który ocze- kiwał w oparze mgiełki. Klient rozglądał się; głębia ściany przy- wodziła na myśl rozległą, ginącą w mgle panoramę. McOvy rozpoczął schematyczną grę pozorów. - Odpowiada ci twoja zewnętrzna forma? - Postarzałem się... Nie chciałbym... Byłem kiedyś... - Kiedyś byłeś zadowolony, teraz to i owo poszło w nieodpowied- nim kierunku - powiedział Ted. - Masz czterdzieści cztery lata. - No właśnie. Ale uważam, że wyglądam nieźle. Nie chciałbym zmieniać twarzy, sylwetki... Na pewno nie chciałbym być zupełnie inny. - Powiem szczerze, jesteś w dobrej formie, Elbert, możesz bu- dzić zainteresowanie. Montperoot postarał się wyglądać korzystnie. Jak każdy, kto wchodził do studia Teda, oczekiwał akceptacji. Miał długie, sta- rannie upięte włosy, wargi nieźle utrzymane, wypukłe zgodnie z tendencją sprzed dwóch lat, paznokcie również zgodnie z ową tendencją wydłużone, rozszerzone i bez lakieru. Zaniedbane oczy zdradzały nerwowość. Ted włączył kod i opalizujący krąg, w którym tkwił Montpero- ot, wypełnił się nitkami barw, okrywając klienta mgiełką. Po kil- ku sekundach laserowe nitki odtworzyły w przestrzennym moni- torze siatkę, która oddała zarys kształtu Elberta. - Możesz mi wyjaśnić, co robisz? - zapytał klient. Siateczka wewnątrz szklanej przestrzeni ustępowała miejsca jego miniatu- rowemu odbiciu. - Jak ci się wydaje, ile mam lat? - Ted zadał kolejne rutynowe pytanie. Pomniejszone powielenie Elberta poruszało się wewnątrz szkła, wpatrywało w ekran, jak gdyby poza przestrzenią monitora pojawiła się kolejna, jeszcze bardziej pomniejszona miniatura. - Dwadzieścia - powiedział nerwowo głos spod kłębowiska mgiełki, która wolno znikała, odsłaniając siedzącego w fotelu Montperoota. - Osiemnaście? - Czterdzieści siedem - automatycznie odpowiedział Ted. - Je- stem starszy od ciebie. Klient milcząc patrzył na swoją miniaturę, która odpowiadała na jego każdy ruch. To był dobry moment: Ted przeniósł ją z moni- tora i usytuował między klientem a sobą. Miniatura znierucho- miała. Tak jak znieruchomiał jej wzorzec. - Robicie tutaj dziwne rzeczy - powiedział Montperoot. - Dajemy szczęście. Popatrz... - Ted wprowadził jeden z pre- zentacyjnych wariantów i miniaturowy człowieczek zaczął się zmieniać. To na klientach robiło największe wrażenie - deforma- cja zmierzająca ku starości. Montperoot reagował coraz większym lękiem na szybko zmieniające się rysy swej twarzy. Ted przeglą- dał jego dane. Nie znalazł w nich wiele: Montperoot był prawni- kiem specjalizującym się w dziedzinie, która nie przynosiła spe- cjalnych dochodów - sprawy spadkowe. Już dawno postanowił zmienić w swoim życiu wszystko. Chciałby wędrować po górach, odkrywać dziewicze zakątki, chciałby odnaleźć zatopiony skarb, przeżyć bombardowanie, spędzić intymne chwile z tajemniczym Sabette, poza tym lubił przyjęcia, na których można poznać tych, którzy wkrótce umrą. W swoich wymaganiach Montperoot nie wy- szedł ponad przeciętność, ale bombardowanie przekraczało jego finansowe możliwości. Gdy Ted o tym powiedział, klient wpatry- wał się w skarlałą, postarzałą postać, która nieruchomo leżała u jego stóp. Prosty, tandetny efekt zawsze robił wrażenie. Minia- tura umarła. Montperoot płakał. - Przy twoich dochodach o bombardowaniu nie ma mowy - po- wtórzył Ted. - Jest dla ciebie za drogie. Przyjęcia, na których po- znasz ludzi, którzy wkrótce umrą - na to ciebie stać, ale bombar- dowanie... - Co ty mówisz, Ted? - odezwał się nagle zmienionym głosem Montperoot. Coś w tym głosie zmroziło Teda. Oderwał wzrok od danych. Klient patrzył z ledwie zauważalną ironią. - Widziałem cenniki. Wszystko wydaje mi się za tanie, niedowartościowane... - Niemniej ciebie na bombardowanie nie stać, Elbert. Chcesz zapłacić do czterystu trzydziestu tysięcy, a to zdecydowanie za mało. - Pieniądze nie grają roli. Dorzucę dwa, trzy miliony. - Mont- peroot śmiał się, patrząc na zesztywniałą miniaturkę swego po- wielenia. Ten dziwny nastrój klienta poraził Teda. Jeszcze nikt nie śmiał się w takiej chwili. - Świat jest za tani - mówił Montperoot. - Nikt nie potrafi podać właściwej wartości rzeczy, na których rze- komo się zna. Choćby ty, Ted, czy zdajesz sobie sprawę, co robisz? Kim jesteś? Wiesz, ile to naprawdę powinno kosztować? - Nic - odpowiedział Ted, a klient zaczął się tak spazmatycz- nie śmiać, że wyglądało to wręcz groźnie. - Naprawdę, rozbawiłeś mnie. Przychodzę do was, płacę ogromne pieniądze za coś, co twoim zdaniem nie ma wartości? - To jest za darmo - stwierdził Ted. - Nie rozumiem. Nie chcesz chyba powiedzieć, że płacę za nic, że wasza agencja naciąga mnie na forsę? Przyszedłem do was dla- tego, że mam już dość porannych rozterek. Wstajesz i trafiasz na pustkę, dziurę, która ciebie wchłania. Nic nie wiesz, wszystko mo- że się zdarzyć, a nic się nie zdarza. Tak było, ale... ta rozmowa to taki bonus, co? Już mnie wciągacie, prawda? Podoba mi się to, cholernie podoba. - Stań w centrum - powiedział Ted. Montperoot znalazł się w opalizującym kręgu, nitki laserowe oplotły go niczym barwna piana. -Teraz kucnij... teraz zrób obrót i stań na palcach... dobrze, teraz połóż się, wstań, podskocz, zrób kilka kroków w tył, w bok, do przodu. A teraz najtrudniejsze. Postaraj się, żeby ci stanął... - Co!? - Jeżeli chcesz seksu, zrób to. - Nie potrafię tak, bez powodu. - Montperoot podniecony pro- pozycją dotykał swego średniej wielkości penisa, który nie reago- wał. - Przypuszczam, że możesz to zrobić za mnie, Ted, masz prze- cież odpowiednie urządzenia. - To nie zawsze wychodzi. Rozumiesz, przy korekcie możemy mieć kłopoty. - Chcesz mi skorygować penisa? - Większy rozmiar wydaje mi się w twoim wypadku korzyst- niejszy; nie będziesz w programie sam. Inni też mają swoje ocze- kiwania, a raczej wolą większe. Ułatwisz nam pracę i na pewno będziesz zadowolony. - W porządku, ale ta rozmowa wcale mnie nie podnieciła. - Elbert smętnie spoglądał na swoje krocze. - Postaram się ci pomóc. Ted cofnął program i martwa miniatura Montperoota poruszy- ła się, wstała. Ted pracował: z mgiełki wyrosła naga miniatura starszej, zadbanej kobiety. Elbert drgnął na widok tańczącej ma- leńkiej Monikę Burt obok jego własnej miniatury. Kucając, pod- skakując, podrzucając piersi malutka kobieta kokietowała malut- kiego Elberta. - Kim ona jest? - zapytał. Ted włączył kod i Elbert nie zauważył chwili, gdy na miejscu zakodowanej wcześniej, postarzonej formy pojawił się obok Mo- nikę jego kształt aktualny, skrupulatnie naśladujący ruchy orygi- nału; jak i Elbert dreptał podchodząc do miniaturowej kobietki. Pojawiły się oznaki podniecenia. - Kim ona jest? - To jedna z naszych klientek. - Interesująca. Mała postać Montperoota, powielając ruchy oryginału, skrada- ła się do tańczącej kobiety, co bardzo podniecało Montperoota. Ted tego nie lubił - klient wykonywał ruchy kopulacyjne, a jego mały sobowtór czynił to samo w pobliżu miniaturowej Monikę. Ted skierował wzrok na siatkę programów, zaznaczył kilka punk- tów, przeniósł do nich dane klienta. Montperoot lądował w pro- gramie, w którym na razie uczestniczyło dwieście jedenaście osób. Nastrój, akcja tego niezbyt drogiego programu na pewno odpowiadałyby człowiekowi, który w tej chwili niemal krzyknął; Ted doskonale wiedział, co się dzieje - malutka Monikę w monito- rze zatrzymała się i odwróciła, ukazując ekscytujące pośladki, a miniaturowy człowieczek próbował wziąć ją od tyłu. Laserowe iskierki kodowały postać kopulującego z mirażem Montperoota. - Zastanawiam się, Elbert, czy nie puścić ciebie do programu, w którym jest Monikę Burt - powiedział po dłuższej pauzie McOvy. Montperoot stał w centrum kręgu, tak jak w monitorze stała jego miniaturowa forma. Maleńka Monikę, jak gdyby nic nie zaszło, ciągle tańczyła. - Co o tym sądzisz? Możesz ją mieć na- prawdę. Powiem ci tylko, że ona lubi facetów z większym niż twój. - Możesz coś zrobić, Ted? - Jeżeli chcesz... Lubi też sporo młodszych od ciebie. - W porządku, dostosuj wszystko. Jesteście niesamowici. Dla- czego wasze usługi są takie tanie, ogólnie dostępne? Czy w ra- mach tych kosztów wykonacie też moje kukły? Chyba musicie to zrobić, rozumiem, że będę w programach innych klientów, kiedy ktoś będzie chciał mnie unicestwić, wtedy... podsuniecie mu moją kukłę. Akceptuję to, wiem, że sam będę miał do dyspozycji każdą osobę, którą spotkam. - Tak, wykonamy kilka twoich powieleń. - Czy... Czy mógłbym chociaż jedną zobaczyć? - Rozumiem twoje zainteresowanie, ale są pewne zasady. Nie możesz zobaczyć. W swoim programie też na żadną nie trafisz. Wy- kluczone. Mogłoby to załamać strukturę psychologiczną scenariu- sza. Osobiście uważam, że ten zakaz nie ma sensu i wkrótce zosta- nie unieważniony. Jednak na razie obowiązuje. - Zgoda. Powiedz mi tylko: są identyczne? - Nieco powiększone w stosunku do oryginału. O pewien okre- ślony procent. - O tym wiem. Są większe. Naturalna wielkość sprawia, że wy- dają się mniejsze, słyszałem o tej zagadce iluzji: forma powielona wydaje się mniejsza. Ale poza tym są identyczne? - Identyczne. - Nie potrafię tego wyrazić, nie mogę uwierzyć, to jest jak spełnienie snów - egzaltował się Montperoot. - Jesteśmy do twojej dyspozycji. Masz jakieś wymagania co do domu, mieszkania? - McOvy przeglądał test klienta. - W po- rządku, podałeś to w teście, dziękuję. Teraz pojedziesz do działu muzycznego. Fotel z Montperootem opuścił krąg, dotarł do windy, która wchłonęła go jasną gębą. Zaczynał się weekend. Ted McOvy zakończył pracę. Przed lu- strem zdjął perukę, odkleił prostownik nosa, wyjął błękitne łuski z oczu. W agencji przestrzegano tego śmiesznego, w gruncie rze- czy prymitywnego kamuflażu i gdyby teraz w którejś z wind El- bert Montperoot trafił na mężczyznę około dwudziestki, z włosa- mi w kolorze złota, ciemnymi oczyma i nieco zadartym nosem, nie pomyślałby nawet, że ten człowiek zaprojektuje scenografię dwóch najbliższych miesięcy jego życia. ROZDZIAŁ 2 Teatr Metalowy Chociaż Teatr Metalowy wydawał się anachroni- zmem, pożerała go rdza, wykładziny na ścianach się łuszczyły, do- tąd nikt nie wpadł na pomysł, by go zburzyć i postawić w tym miejscu coś bardziej funkcjonalnego. Stał się czymś w rodzaju la- biryntu, do którego wejście zawsze niosło za sobą dreszcz emocji. Pięć po jedenastej McOvy wysiadł z samochodu i wszedł mię- dzy perforowane ściany teatru. Winda wniosła go na piąte zgięcie jedenastego korytarza. Tylko tam były okna, a wychodziły na pół- nocną część zesztywniałego nad wodami zatoki Miasta. Spogląda- jąc na wody oceanu, Ted szedł łukowymi korytarzami zacierający- mi podział pięter; wznosiły się, opadały, mijały niczym skłębione druty, wewnątrz których przemieszczali się ludzie. Pojawienie się Teda w teatrze od dawna przestało być tema- tem rozmów. Teraz spokojnie patrzył na zatokę, a ludzie po pro- stu go mijali. Nieznajomy człowiek dotknął ramienia Teda, spoj- rzał mu w oczy i zagadnął: - Chciałbym powiedzieć ci o tym przypadku lustra. Kuszenie przeżyliśmy wtedy dosłownie... - Przerwał, najwyraźniej to i owo nie pasowało; koncentrując się na sygnale wysyłanym przez pro- gram, odczytał go, spojrzał wzrokiem dziecka wyrwanego ze snu. - Pomyliłem korytarze. Za dwie minuty muszę być w Seto! - Wsu- nął się w walec windy, zniknął. McOvy minął hol, którego przezroczysta posadzka niczym ana- tomiczny przekrój odsłaniała niższe partie teatru. Stąd rozchodziły się pokręcone jak świdry sale. Daleko w dole widział maleńkich lu- dzi i miał wrażenie, że wszystko to dzieje się przypadkowo. Niekie- dy słaba nadzieja pojawiała się w myślach, przeszywała je gwałtow- nie, zamieniała się w jakąś emocję, która znikała w jednej chwili - ci ludzie naprawdę byli sterowani przez programy. Nic poza tym. McOvy czuł się tu wyobcowany. I wtedy zobaczył Celin. Przechodzi- ła obok, obejmując Marcela de Vilde. Jej mocne plecy opinała cienka bluzka zakończona wąskim paskiem, spod którego do bo- sych stóp spływały fałdy granatowej tkaniny. Ted od dawna nie był tak blisko Celin. Zniknęła za kolejnymi drzwiami, a on dalej stał zapatrzony. Ktoś go potrącił, ktoś o coś pytał. McOvy zawrócił, wszedł na piętro balkonów, skąd widać było wielką scenę, z której dobiegały monotonne dźwięki. Wycofał się, skręcając do japońskie- go baru. W tej samej chwili w barze pojawił się Pete - jeden z kil- kuset scenarzystów agencji. McOvy miał powody, by go nie lubić. - Samotny i wzgardzony? - zapytał Pete. - Ona była tutaj przed chwilą. Może jest z tym serafinem? Piękny i zdolny czło- wiek, ale o ile uroda jeszcze cokolwiek znaczy, czymże jest talent? W gruncie rzeczy, Ted, w gruncie rzeczy... nawet nie wiemy, skąd się ten de Vilde wziął i po co. Płaci za jej program? Pete nie wymagał od Teda odpowiedzi, układał wszystko we- dług schematów, do których zobowiązywała go praca w agencji. Stan nietrzeźwości nie przeszkadzał mu w denerwującym zabar- wianiu słów ironią. McOvy domyślał się, że Sartenir otacza się ta- kimi ludźmi tylko po to, by mieć ich na oku. Scenarzyści po poja- wieniu się sztucznej inteligencji zamkniętej w Stevenie S3 czuli, że balansują na granicy użyteczności, dlatego rozpaczliwie wzmo- gli wysiłki, szukając koncepcji, podpowiedzi w każdym, nawet ba- nalnym zdarzeniu. Nie zniechęcała ich świadomość, że w Mieście wszystko jest coraz staranniej zaprogramowane; tłukli się pośród schematycznych zdarzeń powielanych setki razy. Może Sartenir obawiał się, że w umyśle któregoś z nich zakiełkuje nieprzewidy- walny pomysł zrodzony pośród programów. W gruncie rzeczy dzia- łalność agencji również uruchomił przypadek, czy może raczej - zbieg okoliczności. Ostatecznie nawet najdoskonalsze programy Stevena S3 nie gwarantowały wyeliminowania przypadku, który mógłby pchnąć wszystko w niewiadomym kierunku. Trudno było sobie to wyobrazić. Umysły pokroju Pete'a, wysilone do granic, więdły pośród prymitywnych schematów, jakie otrzymywało się płacąc najniższą cenę za programy w ułamku sekundy układane przez Stevena S3, a jednak Sartenir wciąż ich trzymał przy sobie, podsuwając banalne zlecenia. Ted nie słuchał. Patrzył na płaski monitor ze stałym podglą- dem prezentacji mody. Opalizujące fioletowo wnętrze wypełniał podniecony tłum, a po białym pomoście nieustannie chodzili zna- ni modele. Pojawiła się też Celin. Usiadła obok Marcela, który po- łożył głowę na jej kolanach. - Co to jest, Ted, że gnębi nas kształt jakiegoś ciała? - mówił Pete. - Czasem w nocy wydaje mi się, że wiem, złapałem, zrozu- miałem, ale nad ranem... Zastanawiasz się nad tym? Ktoś, kto to wyjaśni, nieźle tutaj namiesza. Skośnooki, plastikowy barman wsypywał okruchy lodu do sha- kera, patrząc w dół na scenę, gdzie rozległ się właśnie długi, wyso- ki pisk. Może grali operę. - Myśl nad tym, koncentruj się, Ted, może uratujesz się przed tym wszystkim... - gest ręki Pete'a wyrażał więcej niż ironię. - Przecież wiesz, w jakiej tandecie robisz. McOvy w dziale sceno- graficznym! Nie wyczuwasz skali upadku? Stamtąd jest tylko jed- na droga. Fiu! Wylądujesz na dobre u Sebastiana. Ted McOvy, człowiek, który wskazał ludzkości drzwi do raju, dzień po dniu po- wtarza tylko: "Jesteś zadowolony ze swojego ciała? Zrobimy coś z tym. Nie martw się, poradzimy sobie...". Ja zawsze byłem tande- ciarzem. Owszem, doświadczenie, rutyna, tak zwane lata pracy pozwoliły mi wyrobić pozycję, ale ty? Co ci zostało? Ten twój bunt! Ted McOvy jest poza programami. To jak średniowieczny pas cnoty, nic więcej Ted. Kogo to obchodzi? Czujesz się szczegól- nie wyróżniony faktem, że nie jesteś w żadnym programie? Wy- starcza ci skala tego buntu? Co z tego masz? Mały okruszek satys- fakcji, gdy wychodzisz stąd albo siedzisz w sraczu nad własnym gównem? Posłuchaj. - Pete przysunął łokieć Teda do siebie, ści- szył głos, mówił niewyraźnie: - Wykup program. Zrób to. Swoją postawą prowokujesz Sartenira. Wiem to i owo. Dobrze ci radzę, Ted, pomyśl o tym. Coś się dzieje. Może to plotki, ale wcześniej ich nie było. Coś śmierdzi - bełkotał. Scenarzyści, żyjąc w ciągłym stresie, stawali się nadmiernie szczerzy i to mógł być kolejny po- wód, dla którego Sartenir trzymał ich przy sobie. Na monitorze Celin wodziła dłonią po wargach Marcela. Ted odepchnął szklankę. Pete podniósł palec w kierunku płytki pro- gramatora. Coraz rzadziej spotykało się ów przestarzały rekwizyt, na którym polecenia programu ukazywały się w formie krótkich tekstów. Wszystko wskazywało na to, że Pete miałby spore kłopo- ty przechodząc na nowszy system połączeń; codzienne drinki uniemożliwiałyby koncentrację. Naręczne programatory napraw- dę spotykało się już bardzo rzadko. Wychodziły z mody, a nowi klienci agencji nie ukrywali zdziwienia, dowiadując się, że wciąż jeszcze ten czy ów w Mieście z nich korzysta. - Popatrz. Mam tutaj bar? Mam. Jestem w barze? Jestem. - Pete odsłaniał przegub z jaśniejącą wskazówką: "11.20 Teatr Me- talowy. Bar wschodni". - Jestem tu, trzymam się programu, a ty? - Scenarzysta zgiął się, niemal położył twarz na blacie, oglądając rę- kę Teda, po czym skrzywił się, pomachał dłonią, jak gdyby opędzał się przed smrodkiem. - Niedobrze! Nie jesteś w programie? Oba- wiam się... ciii... cóż mnie to obchodzi? - Przysunął wilgotne usta do ucha Teda i szeptał ostrzeżenie: - Mówię ci, posłuchaj starego kumpla. Wejdź w jakiś pieprzony program. No proszę. - Spojrzał na programator i mrużąc jedno oko czytał. - Za siedem minut mu- szę być na górnym tarasie - oznajmił. - Znowu ten pieprzony gór- ny taras. Sartenir wsadza nas w najtańsze programy, ale czy musi- my po trzy razy pałętać się po scenariuszach, nad którymi sami siedzieliśmy? Wiem, co tam będzie, Ted, a jednak grzecznie pójdę. Dobrze wiem, dlaczego jestem taki uległy, ale ty uważaj, uważaj na siebie... Przyjdź do mnie, wypełnij test zaznaczając, że nad two- im scenariuszem ja mam pracować. Uporządkujemy ci życie. Mo- że nie masz o mnie najlepszego zdania, ale udowodnię ci, że się mylisz. Władujesz w program trzysta, trzysta pięćdziesiąt, dam ci scenariusz taki, że wyrwiesz się z tego łajna. Sebastian Curry! Kim on jest, Ted? Tandeciarz! Jak mogło dojść do tego, że McOvy pracuje dla takiego gnojka? Nie powiesz mi chyba, że zamierzasz trzymać się jego trupiarni! Wyrwiemy cię stamtąd. Już zaczynam to widzieć, wiem, czego ci trzeba. Może pogrzebiemy w przeszło- ści? Jest tam coś? Lubię klasyczne numery: odnajdywanie cieni, które śnimy. - Pete zaczynał plątać słowa, osuwał się z fotelika, po- klepywał Teda i starał się zajrzeć mu w oczy. - Naprawdę wierzysz, że w te wasze plastikowe ścierwa coś włazi? Przepraszam, zanu- dzam, ale mam właśnie temat na jutro: miłość nieszczęsna. Nie wiem. Myślałem, że to powinno być coś takiego jak ty i Celin. Przychodzi facet, którego dotąd prowadziłem bez problemu, sza- blon, aż ci tu nagle wyskakuje z czymś takim: miłość nieszczęsna, tylko bez wielkiej tragedii. Mam kłopot z tym gościem i dlatego tutaj siedzę. To miejsce mnie inspiruje. - Pete otrzeźwiał nagle j spojrzał wokół. - Muszę już być na górnym tarasie. Odchodził, ale cofnął się jeszcze, objął Teda i chuchając mu ^ ucho szeptał: - Gdybyśmy mieli forsę,Ted! Pomyśl tylko, jak byśmy zaszaleli! Masz jakiś pomysł? Posiedzielibyśmy nad scenariuszami dla sie- bie, władowali po dwa, trzy miliony i... co, Ted, masz jakiś pomysł? - Łódź podwodna, rok 1943. - Coś ty, Ted! Nikt mnie tak nie potrafi zaskoczyć. Człowieku, ty w programie historycznym?! - Pete zaczął się śmiać i klepnął Teda w plecy. - Siedzimy na dnie, dwieście metrów pod wodą, wo- kół nas stalowa skorupa, ku której opadają bomby, woda drży... Baleary. Topimy, napadamy na jachty, trochę seksu. Ted, twoje po- mysły cholernie mnie inspirują. Łódź podwodna! Cha, cha, cha! - Zauważyłeś, że od dłuższego czasu jesteśmy tu tylko my? - zapytał Ted. Pete zamilkł i rozejrzał się po pustym barze, wskazał plastiko- wego barmana, trącił go palcem i znowu się roześmiał. - Skierowano tu ciebie? - spokojnie zapytał Ted. - Tak, przecież wiesz, że siedzę w programie. Japoński bar. Po- za tym pajacem - wskazał skośnookiego barmana - nie ma tu nic japońskiego. Zaraz! - Pete zaczynał rozumieć. - Chodzi ci o to, że ty i ja? - Poza nami nikogo tu nie ma. Skierowano cię do pustego ba- ru? - Tak, miałem to na tym, tym... - Pete uderzał palcem w pro- gramator. - Widocznie była luka. Ted, oni wiedzą, że lubię się na- pić, że muszę... Podejrzewasz, że... - Wyciągam wnioski. Skierowali cię do baru, w którym jestem tylko ja. - Zaraz, przyjacielu, przecież ty nie jesteś w żadnym progra- mie. Skąd mogliby wiedzieć, że tu będziesz? Rozumiem twoją nie- pewność, ale Ted, uwierz, nie mam zamiaru wciągać ciebie w swój program. Co ci przychodzi do głowy? - Górny taras - przypomniał Ted. Pete wpatrywał się w swój programator jak w przedmiot z in- nej planety. Był wyraźnie podenerwowany. - Ted, wiesz, że Sartenir wpieprza swoich ludzi w najtańsze gówno. Pewnie była jakaś dziura, może chcieli mnie odciągnąć? Nie miałem pojęcia, że tu będziesz. Wiesz, o czym myślę? - spoj- rzał na ekran, na którym feeria barw toczyła się bez związku z ich rozmową. - Pojawiła się jedna taka markiza, którą prowadził Ma- tę, ale nie dawał rady. Zmuszał ją do ciągłego samookreślania, a ona szukała specyficznego seksu. Sartenir wrzucił ją do Stevena S3, ale nie pasowało jej coś, brak nastroju, takie tam... Pomyśla- łem o tobie. Przyszło mi do głowy, że mógłbyś ją rzeźbić. Mogę cie- bie wciągnąć w taki program, Ted. Niezłe ciało, forma ekspresyj- na i wielofunkcyjna... Mam pewne luki w programie Sapona... To dla ciebie okazja... Wiem, że nie masz pojęcia o Saponie. Mógł- bym to ciekawie skomponować i potem, gdyby ci nie pasowała, puściłbym ją do Sapona, a ty byłbyś oczyszczony, uwolniłbyś się od Celin. - Górny taras - chłodno powtórzył Ted i scenarzysta wreszcie odszedł, zostawiając niedopity drink. Ted obserwował swoje od- bicie między butelkami. Do baru dochodziły dyskretnie narastające dźwięki muzyki, ktoś na flecie grał zapomniany szlagier. Jakaś mała istota, może dziecko, a może kukła, zatrzymała się w kącie z długim fletem przy wargach. Dopiero teraz Ted dostrzegł kobietę, która weszła niemal równocześnie z grajkiem. W barze był jeszcze ten skośno- oki plastikowy barman, marny produkt, który tylko w Teatrze Me- talowym - miejscu archaicznym i zbierającym wszystkie odpadki - nadawał się do czegoś. Kobieta usiadła obok Teda. Zamówiwszy napój z kory manikjo, wsłuchiwała się w tony fletu, uderzając przy tym palcami o błę- kitny pucharek. Ta scena nie miała żadnego sensu, ale tani ludzie oddawali się z zaangażowaniem każdej instrukcji programu, w na- dziei, że coś otworzy przed nimi furtkę do programów droższych, o których krążyły plotki podgrzewane przez marketing agencji. Resztki pieniędzy wkładali w program, by utrzymać się na wierz- chu; Steven S3 błyskawicznie umieszczał ich w nudnej, rozgrywa- nej na niewielkim obszarze grze, w której było trochę marnego seksu, nostalgicznych wnętrz i sztampowych aktorów. - Mogłabym słuchać tego w nieskończoność. Nie wiesz nawet, jak wiele przypomina mi ten utwór - powiedziała kobieta. Ted ujrzał ją w odbiciu między butelkami. Patrzyła stamtąd na niego para niezwykle jasnych, seledynowych oczu o nierównym nasileniu barwy. To była Monikę Burt! Dział korekty spisał się bez zarzutu. - Czy to prawda, że niektóre odnogi teatru docierają do oce- anu, a innymi można obejść Parshey? - spytała. - Nie wiem. - To też twój pierwszy program? Może mieliśmy się spotkać? powiedz, czy trzeba o to pytać? Nikogo poza nami nie ma, a skie- rowano mnie właśnie tutaj, więc chyba zaplanowano nasze spo- tkanie. Patrzyła na Teda z nadzieją, podrygiwała, z trudem powstrzy- mując się przed tańcem. - Słyszałam, że stąd można dotrzeć wszędzie. Na Parshey też? Tam czekają na mnie mąż i dzieci. Jestem tak bardzo podniecona, a do tego jeszcze ta muzyka... Chciałam mieć w programie dużo muzyki. Spojrzała przed siebie, skupiona odbierała sygnał wysłany z programu; uśmiechnęła się. Program przesuwał jej figurkę w miejsce, gdzie spełnić się miało jakieś drobne, zamówione ma- rzenie. Wstała i wyszła, ciągnąc za sobą małego flecistę. Celin Do baru wszedł nienaturalnie wysoki człowiek nieokreślonej płci. Taszczył przed sobą coś, co miało formę wiel- kiego prostopadłościanu. Zaraz pojawiły się trzy inne postaci. Czekały, aż otworzy pudło. Nad tą sceną Ted pracował dwa lata te- mu. Intrygująca przybyłych zawartość prostopadłościanu była mu dobrze znana - miniaturowe postaci zanurzone w zielonkawym dymie. W takich chwilach pragnął uciec przed własną pamięcią. Wybiegł na korytarz i prawie wpadł na Marcela de Vilde. Ko- chanek Celin był uczesany w modną, płasko zbitą czuprynkę. Nie musiał dbać o makijaż. Miał najwyżej szesnaście lat i zrobił za- dziwiającą karierę. Przewyższał Teda talentem, inteligencją i sła- wą. Facet spędzający co któryś dzień w trupiarni Sebastiana - jak ją nazywał Pete - stał naprzeciw człowieka jeszcze nie do końca uformowanego fizycznie, do którego odeszła Celin. - Ona czeka na ciebie. Jest taka smutna - powiedział Marcel, wskazując w głąb korytarza, gdzie oczekiwała Celin. Niesiony słabością Ted znalazł się we wnętrzu wypełnionym brzęczącą muzyką; ktoś grał na archaicznym instrumencie i cicho nucił. Zobaczył Celin siedzącą w głębokiej niszy wyłożonej brązo- wym futrem. Chyba płakała. Podszedł nieśmiało, klęknął i próbo- wał wziąć Celin za rękę. Jeżeli Marcel ją skrzywdził, oznaczało to, że miał ją w swej mocy, a więc osiągnął stopień, do którego Ted nawet nie próbował się zbliżyć. Widział zmarszczki w kącikach oczu Celin, lekkie bruzdy na szyi, oznaki tego, że wkrótce się w niej wypali nieujarzmiona na- miętność. To była jakaś nikła szansa Teda. - Nie wiem dlaczego, kochany, ale ta muzyka mnie wykańcza - powiedziała. - Musiałam ciebie zobaczyć. Wiem, że zawsze jesteś blisko. Łączy nas magnetyczna siła. Dlatego wciąż jestem smutna. - Nie myśl o tym - powiedział Ted, całując jej dłoń. - Czasami mam wrażenie, że mój seks z Marcelem tylko wy- zwala mocniejsze pole między nami. - Nie myśl o tym - powtarzał oszołomiony bliskością jej ciała, gorzkim zapachem perfum. - Gdyby tak można było zmyć z siebie pragnienia. Do czysta - mówiła Celin. - Być bez myśli, bez namiętności. To kuszenie, Ted. Jakieś źródło. Czujesz? Kuszenie wodą, czy słyszałeś już o tym? - Celin patrzyła na Teda uważnie. - Widziano basen, w którym wo- da kusiła tak, jak gdyby wysysała z człowieka wszystko. Czy moż- na nazwać kuszeniem to, czego chcę od ciebie, Ted? Właśnie dla- tego płaczę. W oczach Celin Ted dostrzegł ciepło i czułość. Pochyliła się, po- zwalając, by całował jej usta. Dotknąwszy jego piersi, delikatnie pieściła skórę. Pocałunek trwał nieskończenie, język Celin coraz głębiej wsuwał się w usta Teda. Człowiek na archaicznym instrumencie pracowicie tworzył proste dźwięki, podśpiewując w jakimś nieznanym języku. Ted i Celin odnajdywali siebie po tygodniach rozłąki. Była to jedna z tych rzadkich chwil, gdy Ted ulegał złudzeniu, że coś się zmieni. Fizyczność zastępowały duchowe wizje przesycone tęsknotą za czymś, co mijało wraz z czułością kochanki. Będąc blisko Celin, oddalał się, niemal odrywał od niej. Gdy pieszczoty prostą drogą zmierzały ku spełnieniu, doznał cudownego uczucia wolności. Fi- zyczne trwanie przestawało cokolwiek znaczyć. Wydostawał się z Teda duch, a była nim jakaś tęsknota, wspomnienia i myśl o przyszłości. Celin oplotła go udami, jedną ręką odpychała Teda, drugą pro- wadziła jego penis w kierunku własnego ciała. - Poczekaj, posłuchaj, mój kochany... - namiętnie wyszeptała, wstrzymując szalony ruch Teda. Była silna, miała mocne ramiona. Patrzyła mu w oczy, a na ścianie rysował się ich wspólny, zdefor- mowany przez perspektywę cień, przypominający stwora z kilko- ma odnogami. Muzyka archaicznego instrumentu umilkła. Wokół zaległa cisza. - Tak wygląda nasza miłość. - Celin wskazała cień. Jej oryginalność była sztuczna, wystudiowana, nawet nieco tandetna. Celin szukała wciąż sposobów wyrażenia wewnętrznej pustki, dla której właśnie Ted ją kochał. Nie było w tej kobiecie żadnych zawiłości, a te łzy to tylko spektakl, który wzruszał Teda. Łzy Celin zawsze go rozbrajały. Świadomość, że za nimi nie kryje się żadne poważniejsze uczucie, pozwalała Tedowi zatracać się w miłości. Dlatego dawna kochanka miała go w swej mocy. - Ted - powiedziała. - Ja jestem inna. Wyobraziłeś mnie sobie. Nie jestem wyobrażeniem. Szukasz we mnie czegoś, czego nie znajdziesz. Chciałabym, byś wziął mnie do końca, nasycił się i zro- zumiał, że we mnie nic nie ma. Ted, czy chodzi ci o moją formę, moje ciało? Gdybym była jedną z twoich kukieł, też byś mnie pra- gnął? Nie odpowiadaj. Wiem, że was wysysam. To dlatego jestem przy tobie, przy Marcelu, przy innych, którzy coś potrafią stwo- rzyć. Jestem przy was, a we mnie nic nie ma. Tak o mnie mówi ta dziwka. Mary Parce. Jest w tobie zakochana. Powiedziała mi to. Ted podniósł się ostrożnie. Celin wciąż głaskała jego uda. - Byłam z nią dwa razy w łóżku. Mówiłyśmy tylko o tobie, Ted. Jej prostactwo mnie wkurza. Chyba jej nie zechcesz, co? Ted, nie rób tego, błagam. Pozostań sobą. Ona nie potrafi nawet ciebie sprzedać. Uważam, że niepotrzebnie się jej trzymasz. Nie masz Pojęcia, w jak cudownym jestem scenariuszu, opowiem ci kiedyś, Pochłania mnie i może nie zobaczymy się więcej. Gdzie już by- łam, gdzie będę? Wiem tylko, że czeka mnie ekstaza, kuszenie. Je- stem tak podniecona, ale muszę już wypływać... Celin wstała, poprawiając tkaninę opadającą na palce stóp. Odczytywał sens szczegółów: tak ubrana uczestniczyła w drogim, rozbudowanym programie, na który mogła sobie pozwolić tylko dzięki związkowi z Marcelem de Vilde. Wściekłość, poczucie klę- ski zamieniło się w dzikie, ślepe pożądanie. Celin odskoczyła, gdy klęknął przed nią, i szybko wyszła. Wracała do swojego programu. Szukał jej, ale nie znalazł. Nie było też Marcela de Vilde. Spoj- rzał w lustro. Miał nabrzmiałe od pocałunków usta i dzikie, czer- wone oczy. Celin odeszła. Wokół jacyś ludzie pętali się po świder- kowatych przestrzeniach, przybywali do Teatru Metalowego w poszukiwaniu mocnych wrażeń. Pojawił się Pete. - Wiesz, co było na górnym tarasie? Nie powinni nam robić ta- kich numerów. Wpieprzają nas w programy, od których chce się rzygać. Nie mogę po raz dwudziesty oglądać faceta, któremu sam podsunąłem Sandrę Bee. Ona gra beznadziejnie, facet liczy na seks, a kończy się tym samym zasranym balem z maskami. Chyba już z osiem razy miałem na gębie maskę Rodiego. Ludzie zaczyna- li już na nich patrzyć. - Nie przyszło ci do głowy, że dostajecie takie programy, po- nieważ jesteście bezużyteczni? Spokojne pytanie Teda wstrząsnęło Pete'em. - Mów za siebie, Ted. Przestajesz się liczyć. Wypadając z obie- gu chętnie widziałbyś kogoś, kto ma podobne problemy. To, co ro- bię dla Sapona, daje Sartenirowi dostatecznie dużo szmalu, by miał co do mnie wątpliwości. - Dlatego jeszcze z dziesięć razy założysz maskę Rodiego - po- wiedział Ted i Pete zamilkł, stłamszony logiką pointy. - Siedzimy w tym - rzekł po chwili. - Łódź podwodna 1943? Czujesz jakiś sentyment do tamtych czasów? Chodź, postawię ci drinka. - Pete popychał McOvy'ego w stronę baru. - Mówiłem ci, że w programie, który robię dla Sapona, jest taka jedna, markiza? - Mówiłeś. Plastikowy barman napełnił szkiełka. - Mógłbyś ją rzeźbić. Opracowałbym ci taki program... Łódź podwodna... Pomyśl tylko, co można by zrobić, gdyby pieniądze znalazły się we właściwych rękach. Teraz babrzemy się w gównie. Seks, krew, te maski, wyspy, plaże i seks, seks... Czy można z tego coś jeszcze wydusić? Za dwadzieścia lat tacy jak ja tandeciarze nie będą potrzebni. - Już za rok, Pete - spokojnie powiedział Ted. - Ludzka wyobraźnia, doświadczenie, sny, emocje, to wszystko stanie się zbędne. Tylko dlatego że pojawił się jakiś Steven S3, a po nim przyjdzie Steven S4 i tak dalej. Komu się przyda taki fa- cet jak ty, który wymyślił Sylvię Polliot, który to wszystko wykom- binował, który potrafi z kawałka kamienia zrobić głowę? A ja, Ted? Od szczeniaka wszystko sobie układałem, kombinowałem, wydawało mi się, że tak wiele można zmienić. - To wszystko stanie się zbędne. W gruncie rzeczy zawsze takie było. - Dziwne - powiedział Pete. - Ja wciąż układam scenariusz dla siebie. Mam pomysły, naprawdę są we mnie cholerne wizje, noszę je w sobie, wydaje mi się, że przybiorą konkretną formę i co? W co się zamienią? Co w takim razie zostanie? - Tylko strach o własne ciało. Programator zajaśniał. Pete zdjął go z przegubu, ze złością wsunął do kieszonki. - Nie lubię weekendów - rzekł. - Za dziesięć minut w rezyden- cji O'Breyów. Robiłeś w ich programie? - Nie wiem. - Posłuchaj, Ted, oni czegoś od ciebie chcą. Gdyby chodziło im o mnie, w jednej chwili zrobiliby ze mną porządek. Kaster twierdzi, że boją się ciebie. To nie jest taki tam zwykły niepokój, sprawiasz wrażenie... Przecież wiesz, o co chodzi, nie muszę nic wyjaśniać, zwłaszcza tobie. Zdajesz sobie sprawę, że twoje zachowanie może sugerować... Nie jesteś w programach, w takim razie możesz coś wy- winąć. - Pete mówił bez cienia ironii, chaotycznie, nerwowo. - To tylko szepty. Szepty są niebezpieczne. Gdybym wiedział więcej, po- wiedziałbym ci, ale nie wiem. Uważaj, Ted... uważaj... Rezydencja O'Breyów, to zapowiada się nieźle, ale po co tam ktoś taki jak ja? - Może jako ofiara? - zapytał Ted. Twarz Pete'a stężała na moment. - Daj spokój! Za mocno siedzę w programie Sapona, żeby wy- winęli mi ten numer. Ha, łódź podwodna sto lat temu... - Pete machnął ręką. - Radzę ci, uważaj, Ted. ROZDZIAŁ 3 High Road McOvy wychodząc z teatru odwrócił się, bo wyda- wało mu się, że jest obserwowany. Zobaczył gmach w całej okaza- łości: skłębione korytarze oplatając ściany upodabniały go do me- talowego gniazda, do którego wielki ptak znosił połyskliwe szkiełka, barwne płaty. Blade słońce kładło na okna matowe iskry. Wokół teatru i na sąsiednich ulicach przemieszczali się ludzie - klienci agencji Sartenira sterowani przez programy. Kręte schody wwoziły ich do korytarzy teatru, wtłaczały w szczeliny zewnętrz- nych galerii, skąd można było dostać się gdziekolwiek, a nawet przepłynąć nad okolicą w jednej z barwnych chmur, które unosiły się z wieży Maserer. Forma wieży ulegała ciągłym transforma- cjom. Dzisiaj była to masywna, czterobryłowa struktura z połysku- jącymi otworami, z których wydostawały się mięsiste obłoki. Na High Road między taksówkami pojawiły się limuzyny w róż- nym stylu, coraz częściej z kukłami kierowców. Wracała moda na archaizm, więc było dużo niklu i detali, czego nie widywało się. wte- dy, gdy Ted przyjechał do Miasta. Feeria barw, sklepowe wystawy, galerie, salony piękności drażniły Mc:Ovy'ego. Pigułki weee łago- dziły nieco poczucie alienacji, w zamian dając wrażenie otępienia i lekkiego wdeptania, jak gdyby wszystko działo się kilkanaście centymetrów powyżej oczu Teda. Szedł pieszo, omijając ruchome pasaże, których jednostajne tempo budziło niepokój. Twarze zafa- scynowanych Miastem klientów agencji wystrzeliwały i pękały przed nim. Miał wrażenie, że każdą zna, zlewały się w kilkanaście dominujących aktualnie typów, które - w słowach Pere'a było tro- chę racji - spokojnie mógł opracować ktoś bez doświadczenia Teda. Łapczywie chłonęły scenerię swoich sterowanych przez agencję lo sów. Tutaj nie budził wątpliwości fakt, że gotowi są przeznaczyć ostatnie pieniądze na wykupienie miejsca w którymś z programów, Le opuszczenie go znaczyło dla wielu strącenie w nicość. McOvy szedł pogrążony w ponurych myślach. Przez ostatnie dwa lata tylko się staczał. Cztery lata wcześniej było inaczej. Popularność, sława, pozycja sprawiały, że gdy jego samochód sunął High Road, odwra- cali się za nim wszyscy, gdy wchodził do Teatru Metalowego, spoj- rzenia obecnych kierowały się ku niemu, najmniejszy drobiazg, ja- ki wstawiał do galerii Mary Parce, budził emocje hamowane jedynie przez rosnące ceny. Gdy Noel Sartenir zapraszał go do sie- bie, by wspólnie snuć dalekosiężne wizje, owe spotkania nie pozo- stawały bez echa; mówiono o nich, rejestrowano, analizowano każ- de słowo, każdą chwilę milczenia. To wszystko zapadło się w nicość pamięci. Teraz McOvy mijał centrum z miłym, lecz niepokojącym uczuciem anonimowości. Mogło go tutaj po prostu nie być. Różowy cień obłoku z wieży Maserer przesunął się po twa- rzach tłumu. Za nim przemknął cień złocistożółtawy, a potem coś jeszcze; barwy na High Road działały niczym magnes. Nic dziw- nego, że tutaj koncentrowały się linie programów, a wielu - zwłaszcza mniej zamożnych - klientów oczekiwało, że przynaj- mniej raz dziennie pojawią się w tym miejscu. Ulica stała się centrum obszaru przejętego przez agencję Sartenira. Wszystko ulegało ciągłej zmianie: pojawiały się domy, zaskakujące kon- strukcje, korytarze, ciągle rozrastające się egzotyczne drzewa, klomby powietrznych kwiatów, skwery pulsujące strzyżonymi trawnikami, odwrócone fontanny, przejścia podziemne, często łą- czące się z podziemiami Teatru Metalowego, a może i z dzielnica- mi, o których istnieniu Ted nie miał pojęcia. Miasto rządziło się swoimi prawami. Domy wyrastały w sposób budzący podejrzenia, że już nikt tego nie kontroluje; wszczepiony w nie kod genetycz- ny być może - Ted słyszał różne pogłoski - wyzwolił w nich siłę roślin. Może właśnie geny kontrolowały rozrost Miasta? Omijając kolejny ruchomy pasaż, wszedł w zbitą grupę ludzi; coś się działo. Podniecony oczekiwaniem tłum gęstniał. Spędzeni w to miejsce przez swoje programy klienci agencji oczekiwali emocjonującego widowiska. Ze srebrzyście złotej kamienicy (miał wrażenie, że pojawiła się niedawno, na miejscu wyższego, wąskie- go gmachu) wynoszono ciała dwóch ofiar: kobietę i jej dziecko. Mały pakunek z ciałem dziecka wyglądał jak stolik. Rozeszła się wiadomość, że są to kolejne ofiary jakiegoś szaleńca; podnieceni ludzie szemrali. Ten i ów nieruchomiał, koncentrując się na sygna- le swojego programu, ale nikt nie odchodził. Prosty trik umożliwiał eliminację kilku problemów naraz: gdy w grupie programów do- chodziło do spiętrzenia akcji, kierowano ich uczestników na krót- ko do jednego miejsca, gdzie stwarzano pełne napięcia, nic nie wnoszące do akcji widowisko. Ten czas wystarczał, aby kolejno wy- łuskując graczy, rozwikłać ów supeł i kierować ich w dalszy bieg scenariusza. W pierwszych, prostych programach wykorzystywano głównie ten schemat, co upodabniało je do serii widowisk, ku któ- rym przemieszczali się klienci. Dwa lata później niejeden dodatko- wo płacił, by w scenariuszu nie znalazła się żadna scena masowa. Ludzie byli podekscytowani. Coś się działo. Większe nosze ugięły się nagle, skręciły i ciało potoczyło się w kierunku tłumu. Ted również odczuwał podniecenie. Sceny masowe wyzwalały emocje, którymi Ted pogardzał, lecz nie potrafił przed nimi uciec. Fakt, że były dokładnie wyreżyserowane, typowe, że kierował ni- mi geniusz Sartenira, upokarzał. McOvy, aby ocalić szacunek dla siebie, musiał stąd odejść. Wycofywał się krok za krokiem. Wszedł wreszcie na ruchomy pasaż i przesuwał się pod szklanym dachem obok przezroczystej ściany, za którą poruszały się ogromne, czer- wone fale leniwej wody. Pasaż rozlał się na węższe, ruchome pa- ski; między nimi rosła trawa. Ted dotarł aż do High Road, znowu okrytej laserunkowym cieniem obłoku. Zatrzymał się. Tu było ci- szej, migotliwa feeria świateł gasła, zielonym asfaltem sprawnie przemykały taksówki. Ktoś stał tuż zaTedem. Ciemnoskóra kobie- ta, prostytutka. Odchodził, a ona szła kilkadziesiąt metrów za nim. Może potrafiła odczytać z twarzy Teda wyraz niespełnienia, które nosił w sobie od wielu dni? Zatrzymała się, a Ted zwolnił, myśląc o niej przez chwilę. Do- strzegła to i ruszyła ku niemu. Seks Prostytutka stanęła obok Teda i wpatrywała się w niego jak drapieżny owad. W ,tym momencie zajaśniał telefon. - No, wreszcie! - główka Sebastiana zakołysała się przed Te- dem. - Zaraz przywiozą dwie formy. Kobieta i dziecko. Są nieźle pokiereszowane. Podobno znowu jakiś rzeźbiarz grasuje po stre- fie i mówią - wierzysz w to? - że jest spoza programów. Być może. Musisz to dzisiaj zrobić. Wyjątkowa okazja. Peter Staren. Słysza- ieś o Starenie? Chyba każdy coś o nim słyszał. Oczywiście, oprócz ciebie. To jego żona, jego syn. Przysłać samochód? - Przyjadę swoim. - Czekam! Pośpiesz się. Pamiętaj: chodzi o Starena, a to ozna- cza pieniądze, no i prestiż dla naszego studia. - Sebastian w ta- kich chwilach lekko dzielił się z Tedem udziałami w swoim intere- sie. Zadaniem dyżurnego słówka "nasze" było, prawdopodobnie, dyscyplinowanie i mobilizowanie Teda. Twarz Sebastiana znikła, Ted przywołał samochód i rozejrzał się; pojazd zostawił gdzieś w pobliżu, jadąc rankiem do miasta wysiadł niedaleko High Road, potem automat z pastylkami weee... Próbował wszystko sobie od- tworzyć. Prostytutka otarła się o jego plecy. Była wysoka, szczu- pła, z figury przypominała Celin, ale wydawała się dużo młodsza. Powiedział spokojnie: - Na pewno nie o mnie ci chodzi. Źle zrozumiałaś program. Spacerowała kilka kroków do przodu, potem zawracała, dając mu czas. - Jesteś piękna, ale nie jestem w żadnym programie - rzekł. - Przykro mi. Poczekaj, ktoś tu zaraz przyjdzie. Pochodź, rozejrzyj się dobrze. Nie o mnie tu chodzi. Myślał, że za swoją pomyłkę przeprosi, może odpłaci pogardli- wym spojrzeniem i zostawi go w spokoju, lecz nie odchodziła. Miała białe oczy z niebieskimi tęczówkami i bardzo blade, jakby powleczone gumą usta. Przyciągał uwagę karminowy tatuaż po- niżej wargi. Dobrze wiedziała, co robi; monotonne kroczki, mil- czenie, brak emocji stapiały się w natrętną ofertę. Ted pochylił się nieco, gdy zbliżyła się ku niemu, ale na szczęście w tej chwili podjechał samochód. Drzwiczki się uchyliły i nim Ted pomyślał, prostytutka wsiadła, niemal zlewając się z czarnym, rozłożonym fotelem. Milczała, dotykając językiem wargi. Ted zastanawiał się nad sytuacją: do studia było dwadzieścia minut, ciemnoskóre cia- ło nadawało się do użycia od razu... drzwi się zamknęły i pojazd ruszył. Scenariusze agencji ociekały seksem; formy, jakich żądano, wykraczały daleko poza banał. Wyobraźnia scenarzystów, sceno- grafów, a nawet aktorów, poddawana bodźcom wyobraźni, wypala- ła się jałowo, pozostawiając nienasycenie. Owszem, Sartenir miał do dyspozycji swoich pracowników kabiny ze sztucznymi dziwka- mi, ale ich mechaniczna namiętność szybko stawała się nie do zniesienia. Ted spokojnie analizował fakty. Krótka gotowość na seks zgasła. To było oczywiste - ciemnoskóre ciało nie pojawiło się znienacka; musiał zachować ostrożność. Próbowano wciągnąć go do programu, w którym siedzi milcząca prostytutka. Zachowy- wała się prowokacyjnie, wysuwając język, dotykając Teda mięk- kimi palcami, ale nie było w tym emocji. To jasne, realizowała za- lecenie programu. Samochód jechał uliczkami Wschodniej Dzielnicy. Jasny klosz szklanego dachu nad atelier Teda wychylał się ponad szczyty ka- mienic sprzed dwudziestu lat, ukazywał się i znikał, gdy samo- chód kręcił się wąskimi tasiemkami uliczek, które swego czasu działały na Teda inspirująco. Miał wrażenie, że wiezie właśnie do siebie, na sesję, jedną z tańszych dziwek, jakie kilka lat temu - niczym w Paryżu sprzed wieków - wystawały pod latarniami. - Nie powinnaś jechać ze mną - ostrzegł. - Nie jestem w two- im programie. Chcę, żeby wszystko było jasne. Jadę do Swasak. To nie jest najlepsze miejsce dla ciebie. Dla nikogo - dodał. Zdawało się, że słowa Teda nie docierają do niej, a może po prostu nie miały żadnego znaczenia. Samochód znienacka skręcił. Ted rozglądał się zdezorientowany. Zbliżał się do galerii Mary Parce. Nie był tu od dawna. Okno galerii Mary - kryształowa for- ma wypełzająca ze ściany niczym piana - odsłaniało "Centaura", ostatnie dzieło McOvy'ego, które od dwóch lat czekało na nabyw- cę. Podczas gdy witryny innych galerii wciąż opuszczały kolejne eksponaty (niewielkie, subtelne prace Marcela de Vilde szły do- skonale), "Centaur" McOvy'ego tkwił w oknie galerii Mary Parce, ostatniej osoby wierzącej jeszcze w wartość tego, co Ted stworzył. "Przyjdzie dzień, że kogoś zachwyci" - pocieszające słowa Ma- ry dopełniały poczucia klęski. Samochód nieuchronnie zbliżał się do galerii, połyskiwała kryształowa witryna. McOvy nie mógł uwierzyć własnym oczom... "Centaura" nie było! Samochód jechał dalej. Zajaśniał telefon. Potrzebny był ponaglający gest czarnej ko- biety, by Ted odebrał. Ukazała się twarz Mary Parce. ~ O, nie jesteś sam - zauważyła Mary z wyrzutem. - W takim razie zgłoszę się później. Nie pojawiałabym się, gdybyś nie był po- trzebny. Wszystko tak szybko się zmienia. Wykupiłeś program? - Nie znam jej, to nieporozumienie - wyjaśniał niezręcznie Ted. - Przecież wiesz, że nawet gdybym chciał, nie mam na to pie- niędzy- - Ciągłe mam do ciebie zaufanie. Może jestem naiwna? - Główka Mary przygasała. - Nie wiem nawet, jak to wszystko po- wiedzieć. Nie uwierzysz... Stało się to kwadrans temu. - "Centaur"? - Już wiesz? - To trudne do wyjaśnienia - plątał się Ted. Prostytutka lubieżnie próbowała go objąć, zbliżała twarz do je- go twarzy. Mary wpatrywała się w nich pustym spojrzeniem. - Jest piękna - powiedziała. -Teraz będziesz mógł sobie na to pozwolić. Zapłacili trzysta osiemdziesiąt tysięcy. Ted poczuł miły dreszcz. Dziwka wzięła go za rękę, miała cie- płe i gładkie palce. - Kupił to jakiś Troy, który działa w imieniu kogoś innego, ano- nimowego - mówiła Parce. - To ludzie z ogromnymi pieniędzmi. Nie są z Miasta. Nie myśl, że chodzi tutaj o program - znowu zer- knęła na kobietę tulącą się do Teda. - Będziesz mógł wyrwać się z trupiarni Sebastiana. Powiem coś, co ciebie może trochę przera- zić. Są gotowi kupić wszystko, co stworzyłeś. Wiem. że od dawna nie rzeźbisz. Chcą odwiedzić twoje atelier. Masz coś, co może ich zainteresować? Znudzona oczekiwaniem prostytutka odwróciła się i zaczęła wo- dzić palcem po swej dolnej wardze, leciutko przy tym parskając. - Ted, to jednak program, tak? - ostrożnie zapytała Mary. - Nie musisz niczego wyjaśniać, po prostu powiedz. - Nie wiem, kim ona jest, nawet nie wiem, dokąd jedziemy. - Musiał być stanowczy. Chwycił ramię dziwki, wykręcił. - Wysia- daj. Jasne? Spojrzała obojętnie. Chyba nie odczuwała bólu. Minęli już centrum i jechali w stronę zatoki. Ted uświadomił sobie, że trasa Prowadzi przez nieznane mu okolice. Nie wypuszczał prostytutki z żelaznego uścisku, jej ręce znala- zły się nad karkiem, w każdej chwili mogły trzasnąć. Zbliżył usta do jej kształtnego ucha otoczonego równą krawędzią włosów. - Dokąd jedziemy? Dokąd teraz? - wysapał. Ramię prostytutki wygięło się bez oporu, jak miękka sprężyna dążyło do odkształcenia; dziewczyna nadal patrzyła na Teda bez złości, w jej spojrzeniu nie było cierpienia. Mary nie widziała ni- czego poza wykrzywionymi twarzami na tle czarnego wnętrza sa- mochodu. - Ted! - krzyknęła. - To kukła! - zorientował się Ted. Zwolnił uścisk: teraz już był pewien. Obok niego siedziała najwyższej klasy kukła. Zaczęła się bezmyślnie śmiać, prychać i wykonywać zakodowane w formie, perwersyjne ruchy; sztuczne wargi rozchylały się namiętnie, po języku ciekła odrobina sztucznego śluzu. Samochód wjeżdżał na przyczółki mostu nad Long Ere, za którym jak małe ciemne oczy czekały okna bezbarwnych osiedli. Programy agencji nie sięgały poza most. Trudno było znaleźć klienta, który za grube pieniądze chciałby skorzystać z wątpliwych uroków dzielnic nędzy. - Ted, co się dzieje? - przypomniała o sobie Mary. - Nie wiem. Straciłem kontrolę nad samochodem, nie mam po- jęcia, dokąd jadę. Próbują mnie wciągnąć w program. Pomożesz mi to zrozumieć? - Puść ją, niech sobie jedzie. Weź taksówkę i przyjedź do mnie. Samochód pędził ku wąskiemu pasmu asfaltu wiszącemu nad Long Ere. - Nie mogę, nie mogę - bezradnie powtarzał Ted, dotykając płyty sterowania. Migoczące pod nią kreski kłamały. - Przestroili. To zasadzka. Nie jestem w stanie nic zrozumieć. Wiem tylko, że chcą mnie wciągnąć. Twarz Mary zapulsowała kilka razy, powiększyła się monstrual- nie - przed Tedem wisiały jedynie ogromne oczy - po czym pękła, zgasła. Zamiast niej przed Tedem ukazał się most. McOvy zbliżał się do dzielnicy nędzy, wjeżdżał tam po raz pierwszy. Plastikowe ciało obok znowu próbowało go kusić. Przytrzymy- wał je mocno, rozpaczliwie, przydusił kolanem do siedzenia. Bla- doniebieskie oczy spoglądały złośliwie i kokieteryjnie, palce dło- ni wygięły się nienaturalnie, rozpięły bluzkę, potem zaczęły ją ściągać, poruszając się jak łapki kraba. Spod tkaniny wyzierała gładka, elastyczna skóra. Unieruchomiona kukła radziła sobie świetnie. Palcami stóp zsuwała spodnie. Próbując ją powstrzy- mać,Ted miał nadzieję, że rozwali program, w który go wciągano, jednak zmagania przyjęły inny obrót: sztuczne ciało - wciąż się obnażając - podjęło próbę opasania ludzkiego udami. Kukła ję- czała, sapała, próbowała lizać Teda i niczym wąż wysuwała się z ubrania; była piękna, droga, wysokiej klasy. Wydzielała zapach działający na zmysły. Zacisnąwszy pętlę nóg wokół szyi Teda, cią- gnęła jego głowę ku swym udom. Miała dużo siły, Ted uwolnił się jednak, przyklęknął na niewielkich, kształtnych piersiach i wyj- rzał za okno. Dzielnica nędzy Budynki sterczały w dali jak wyszczerbione zęby. Wzburzoną, metalicznoszarą wodę pod mostem pokrywały płaty żółtej piany. Ted wnikał w krajobraz zastygły w czyimś śnie. Trafił w kształt przeszły i martwy; rzeczywistość odwracała się na swą marniejszą stronę. Samochód minął pas dylatacyjny na krawędzi i wjechał między opuszczone domy. Nigdy tu nie był, a jednak miał wrażenie, że wędrował po tych miejscach przed laty. Zasty- gła dawno temu, zmartwiała architektura, sypiące się elementy dzielnicy nędzy były skrawkami świata, o którym chciałby nic nie wiedzieć. O tym miejscu wiele mówiono, narosły legendy, które Ted mógł skonfrontować z rzeczywistością. Nie było tłumu, nie było bez- domnych idiotów, śmieci i szczurów włażących po tynkach. Była cisza. Odkrywał nieznany, a tak bliski świat. Agencja Sartenira nie obejmowała w programach dzielnicy nędzy. Trudno byłoby znaleźć kogoś, kto chciałby spędzić po tej stronie choćby kilka chwil. McOvy teraz już dobrze wiedział dlaczego. Okna, ściany, ulice, puste skrzyżowania zamieniły się w przyczajone zwierzęta, obserwujące uwięzioną w pojeździe zdobycz. Samochód po raz kolejny skręcał w którąś z ulic. Zwolnił, nie- mal stanął. Ted łokciem wdusił klawisz zamka i drzwiczki się uchyliły. Stali na środku skrzyżowania nieruchomego jak stary ob- raz. Nikt nie podchodził, nikt nie wyglądał zza szyb pokrytych bielmem brudu. Wszystko było idealnie nieruchome. Ted ostroż- nie próbował wypchnąć kukłę z samochodu. Nie broniła się, wciąż wykonując funkcje, do których została stworzona. Namiętne ge- sty, próby czułości i perwersji sprawiały żałosne wrażenie. Ted rzucił ją na asfalt i zatrzasnął drzwi. Pełzła w kierunku ściany, wzbi]ając tuman kurzu, który po chwili zamarł wokół niej. Ted starał się uporządkować myśli. Przede wszystkim musiał wrócić do Miasta. Wodził dłonią po pulpicie, szukając pracowni Sebastiana. Włączył program i z napięciem patrzył na sterczący naprzeciw stalowy postument oklejony gniazdami nieobecnych ptaków. Czekał na drgnięcie wozu, pierwszy ruch, który skiero- wałby go obok postumentu ku Miastu. Samochód jednak nie ruszał. Ted pochylił się nad pulpitem, sprawdził - wszystko było w porządku. Włączył klawisz ręcznego sterowania, a kiedy wysunęła się kierownica, wdusił przycisk na niej; samochód nie reagował. Telefon nie działał. Blada kropka wizji pryskała przed Tedem, gasła, po chwili - samoczynnie - włą- czała się znowu, jak czyjeś spojrzenie z innego czasu. Lalka Wysiadł. Sztuczna prostytutka natychmiast do nie- go podeszła; naga, z rozwianymi włosami, wykonywała rutynowe namiętne ruchy. - Ubierz się - powiedział, wskazując jej ubranie leżące na sie- dzeniu w samochodzie. Wiedział, że rozmawiając z kukłami, moż- na je zdezorientować. Odwrócona tyłem, zaczęła się ubierać. Ted wolno odchodził. Skręcił za narożnik, przyśpieszył. Ulice stawały się coraz węższe, grubymi jęzorami asfaltu pęczniały tak, że moż- na było zaglądać do parterowych okien, ale one odbijały tylko matowy cień Teda, ukrywając tajemnicę wnętrz. Człowiek ubra- ny jak Ted - takie krążyły opinie - w tej dzielnicy nie miał prawa przeżyć. Gdzieniegdzie stały samochody. Pokryte mechatym ku- rzem, barwne skorupy, od dawna bezużyteczne. Nawet nie próbo- wał sprawdzać zamków, wiedział, że wszystkie są przygotowaną dla niego dekoracją. Biegł, tupiąc butami na koturnach po asfal- cie. Długi cień wysunął się kilka razy zza jego pleców. Wreszcie Ted zrozumiał; odwrócił się i zobaczył czarnoskórą kukłę. Mięk- kim krokiem, bez wysiłku biegła za nim. Skręcił, podbiegł w gó- re ulicą, która ostrym kątem cięła inne, ale kukła musiała znać tę trasę - wybrała jakiś skrót i po chwili była bliżej. Goniła go uparcie. Minął drewniane domki - pozostałość po wesołym miasteczku, wszedł między metalowe konstrukcje z pętlami nagich przewo- dów, przeskoczył zielony płotek otaczający bagno pełne małych opon i znalazł się w innej scenerii. Tu było nieco czyściej, w po- wietrzu unosił się słodki zapach roślin, okna mieszkań, chociaż nadal puste, zamknięte, były inne, dało się przez nie to i owo zo- baczyć. Uchylone drzwi zachęcały do wejścia, ukazywały we- wnątrz światełka podwórek. Długi cień dotarł do stóp Teda. Kukła straciła trop, przeszła da- lej - cień odsunął się, zniknął. McOvy schodził niżej, chcąc do- trzeć do zatoki. Ostrożnie dotarł do kolejnego zakrętu. Kluczył, kilka razy wracał w to samo miejsce z nadzieją, że program kukły nie rozpłacze kłębowiska jego śladów. Gdy w to uwierzył, na roz- jaśnionej ścianie znowu zobaczył cień. Pędził dalej. Na rogu ulicy był sklep. Przez dużą szybę Ted zobaczył za ladą człowieka. Jego skóra opalizowała zmiennymi barwami. W tym świetle, w tym miejscu było to możliwe. McOvy wszedł. Towary na półkach były zmniejszone o dwadzieścia, trzydzie- ści procent, niekiedy nawet o połowę w stosunku do oryginałów. Prosta plastyczna sztuczka pozbawiona głębi, stosowana kilka lat temu. To miejsce pachniało tanim programem. Ted już wiedział, ze znalazł się w czyimś scenariuszu. - Chciałbym dostać się za most - powiedział i sam nie rozpo- znał własnego głosu. - Jest tu jakaś komunikacja? Człowiek za ladą, w skupieniu zajęty swoimi czynnościami - Przekładał szklane doniczki - nie odpowiedział. Towary sprawiały wrażenie chaotycznej kolekcji przedmiotów 2 innego czasu. Choćby lalka siedząca na wyblakłej półce - od lat T nie widział tak archaicznej formy. Musiała należeć do dziec- > które dawno zmarło. Była płci żeńskiej, miała jasne, spłowiałe włosy, wklejane jak niegdyś w drobne otworki, i różową sukienkę z pożółkłą koronką. Sprzedawca nie zwracał uwagi na Teda, wiedział jednak, że lal- ka go zainteresowała. Sięgnął po nią i posadził na przezroczystej, wypełnionej ostrym światłem ladzie. Światło prześwietliło lalkę, ukazując wnętrzności. Ktoś, kto ją wykonał, dbał o każdy szcze- gół: idealnie odwzorowano ludzki szkielet. Między żebrami ciem- niała plamka małego serca. Sprzedawca ustawiał lalkę w różnych pozach. Potrafiła stać, pochylać się, zginać każdy palec. Teraz opa- lizujący sprzedawca bacznie obserwował Teda. Wskazał jego kurt- kę. McOvy nie pamiętał, co dzisiaj ma na sobie. Podszedł do lu- stra. Próbował poprawić włosy. Gdy uniósł prawą rękę, w odbiciu uniosła się lewa. To było stare lustro, w którym wszystko widziało się odwrotnie. Tedem owładnęły wspomnienia, lustro przypomi- nało coś sprzed lat, kiedy wyglądał inaczej, dostrzegał na twarzy pierwsze zmarszczki. Szukał śladów wieku na swoim odwróconym odbiciu, ale widział twarz młodą. Wydało mu się, że patrząc na siebie, widzi kogoś obcego. Odwrócone odbicie pulsowało jakimiś wspomnieniami. Spróbował zobaczyć siebie takiego, jaki był: od kilku tygodni nie farbował włosów, więc przy skórze bielały. Sprzedawca stanął obok, po prawej stronie i Ted spodziewał się zobaczyć go w lustrze z lewej strony, jednak postać sprzedawcy była z prawej strony. McOvy pogubił się, nie potrafił już nic zrozu- mieć. Sprzedawca zaczął się śpieszyć. Wskazując lalkę, pociągał Teda za kurtkę. Kurtka była z grubo tkanej flaneli wzmocnionej niebieskimi paskami plastiku, w których umocowano metalowe dodatki. Wokół bioder biegła kosmata linia czarnego futra. Zdjął kurtkę, położył ją na ladzie. Sklepikarz podał mu lalkę. - Zepsuł mi się samochód - powiedział McOvy i w tej chwili za witryną przesunął się cień. Czarnoskóra kukła już tu była. Sta- nęła za oknem. Jej blade oczy stały się jeszcze bledsze, gdy świa- tło lady podświetliło je z dołu. Przyglądała się sprzedawcy, już ubranemu w kurtkę Teda. McOvy znał działanie programatorów, które wszczepiano sztucznym istotom. Zdezorientowane kukły nieruchomiały, oczekując na pobudzający impuls. Gdyby teraz przypadkowo jej oczy zobaczyły Teda, byłby to ów impuls. Dlate- go wciąż się cofał od lady. Sprzedawca wrócił do ustawiania doniczek. - To kukła - odezwał się Ted. - Najwyższej klasy, takie spotyka się tylko w programach od miliona w górę. Jeżeli masz na nią chęć, weź ją sobie. Zginęła, straciła kontakt. Znam się na tym - zachę- cał, nim zrozumiał, że wiele ryzykuje wyjawiając te informacje. Opalizujący sprzedawca spoglądał na chowającego się w mrok Teda, nie wykazując szczególnego zainteresowania. McOvy nagle zrozumiał. To też jest kukła. Przygotowana do innego programu, nie potrafi wczytać się w zachowanie klienta ani zrozumieć obec- ności innej kukły. Mógł bez wyjaśnień się wycofać. Otworzył drzwi zaplecza, wszedł między pustawe półki, na których stały puszki i słoje, wszystkie bezsensownie zmniejszone. Wydawało się, że ktoś pro- wokuje jego pamięć dawno widzianymi formami, podpowiadając, że czas się kurczy i dlatego Ted nadzwyczajnie wyrósł, nie miesz- cząc się już w przeszłości. Tylko że on niczego nie poznawał; coraz lepiej uświadamiał sobie, że w gruncie rzeczy nigdy nie był w po- dobnej dzielnicy, nie znalazł się nigdy w podobnym sklepie, a je- dyna sztuczna prostytutka, z której skorzystał, w niczym nie przy- pominała czarnoskórej piękności. Tamto ciało... - nie mówił o tym nawet Celin - ciało owej dziwki, z szyją przypominającą sprężynę, z szerokimi udami i maleńkim ogonkiem, dostarczyło mu doznań, o jakich nawet nie marzył. Jeszcze dwa razy zachodził do czerwo- nej, półprzeźroczystej klitki, w której trzymano tamtą kukłę. Ze sklepu dobiegły odgłosy kroków, trzask drzwi, charaktery- styczne szemranie. Z pewnością dwie kukły z różnych programów nie potrafiły dostroić kodów; coraz to podejmowały próbę, potrą- cały się, dotykały w zaskakujący sposób, próbowały chwytać. Ted kilka razy obserwował ten stan zagubienia uniemożliwiający ku- kłom kontynuowanie akcji, trwający do chwili, gdy w obszarze ich receptorów znalazł się ktoś inny. Za magazynem pojawiały się co chwila schodki w dół, do góry, skręcone korytarze. Dwa razy, za każdym razem innymi drzwicz- kami, wrócił do magazynu. Dopiero trzecia próba się powiodła 1 wyszedł na klatkę schodową. Była pusta i starannie uprzątnięta. Wyżej, na schodach, coś się poruszyło. Lekkie szurnięcie, błąd w Wyliczeniu kroku... błyskawicznie zamarło, próbując wtopić się w ciszę. Ted wychylił się i zobaczył kilka metrów wyżej na porę- by bladą dłoń, wolno przesuwającą się ku piętru. Ruszył ostroż- nie po schodach. Na ostatnim, czwartym piętrze dłoń zniknęła. Ted wszedł w ciasny korytarzyk. Zobaczył dwoje drzwi. Zza jed- nych dolatywały głuche trzaski. Może buszowały tam myszy, może konstrukcja domu osiadała? Zastukał, nacisnął klamkę. W miesz- kaniu nikogo nie było. Wszedł do drugiego mieszkania. Miało wrzosowe ściany ze srebrnym ornamentem ciągnącym się pod sufitem. Stały tam czarne, omszałe meble, z których od dawna nikt nie korzystał. Na framudze drzwi prowadzących do dalszego pomieszczenia zoba- czył bladą dłoń. Głaskało ją światło wciskające się przez wąskie okno. - Czy jest tu ktoś? - zapytał. Dłoń drgnęła i cofnęła się, pozostawiając paznokcie wbite w futrynę niczym zęby. Przez chwilę wydawało mu się, że to przy- klejone rybie łuski, lecz znowu drgnęły, próbując dyskretnie uciec. Trzymając w ramionach idiotyczną lalkę, podchodził coraz bli- żej do futryny, wpatrując się w nieruchome paznokcie. Były drob- ne, nieco za długie i bez lakieru. Jeżeli ktoś próbował go wcią- gnąć w program, osaczając budzącymi emocję epizodami, Ted powinien w tej chwili wyjść z tego domu, nie sprawdzając niczego odejść, a lalkę wyrzucić. Nie zrobił tego. Zrobił dwa kroki i znalazł się w pustym pokoju, gdzie na meta- lowym kufrze siedziała skulona naga kobieta. Patrzyła na niego przerażonymi oczyma. Do Teda wróciły dawno pogrzebane wspomnienia. - To pani? Jak to możliwe? Już nie wstydziła się nagości. Znał ją doskonale. Sylvia Poi- liot. Chociaż paznokcie na jej dłoniach i stopach były zaniedba- ne, włosy miała w nieładzie, przecież ją poznał. Nie postarzała się ani trochę. - Maserer, to ty? - wyciągnęła do niego rękę. Ten głos, dawno zapomniany, przywracał Tedowi każdy szczegół zdarzenia sprzed lat. - Maserer - powtórzyła, schodząc z metalowego kufra. Była jak wtedy niska, drobna - proporcjonalna miniatura. Mu- siał panować nad emocjami. Czekał na dotyk palców, które zbliża- ły się ku jego dłoni, aż dotknęły ich czubkiem długich paznokci. Wszystko było jak wtedy, ale przecież dobrze znał działanie pro- aratnów, wiedział, w jaki sposób agencja przygotowuje aktorów i kukły _ Co pani tutaj robi? - starał się zyskać na czasie. - Nie wiem - odpowiedziała. - Nie pytam o więcej. Nie mogę tylko zrozumieć; to nie jest miejsce dla pani. To straszna dzielnica, puste domy. Musimy ja- koś się stąd wydostać. Zaczął rozbierać lalkę, ściągać jej niemodną sukienkę z koronką. - Proszę to włożyć. Ubranie jest za małe, niech jednak pani spróbuje. Naciągała sukienkę lalki na ramiona. Przyjrzał się uważnie: skóra Sylvii miała zmienną, chropowatą gładkość, której jeszcze nie potrafiono nadać sztucznym formom. Wydawało się to niemoż- liwe, a jednak ubranie lalki dopasowywało się do ciała Syhdi.Ted tracił poczucie sensu. Sylvia przecież nie była miniaturową karli- cą... Najwyraźniej ulegał złudzeniu. Przeniósł wzrok na okno, za którym z wolna się ściemniało. - Nie poznaję tego miejsca. Dokąd pójdziemy, Maserer? - Sy- lvia podeszła do okna. - Jesteśmy daleko od Deanville. Zaprowadzę panią do Miasta. Musimy dostać się tam... - Wskazał kierunek, ale zmącona świa- domość podpowiadała, że tutaj nie ma żadnych kierunków, miejsc, nie ma nawet czasu; wszystko stopiło się w jakąś niezrozu- miałą iluzję. Dwadzieścia lat temu Sylvię Polliot złożono w ka- miennym sarkofagu w podziemiach Deanville; pamiętał każdy szczegół jej twarzy, z której wcześniej zdejmował gipsową formę; palce jej dłoni i stóp, znieruchomiałe, jakby zamarznięte włosy na łonie, szarzejące piersi z czarnymi sutkami, a jednak teraz... Przyciągnął ją do siebie ostrożnie, zajrzał z bliska w jej oczy, rzekł cicho: - Wiem, że jesteś aktorką. - Aktorką? Co to znaczy? - Sylvia zaczęła się śmiać i nagle twarz jej się zmieniła. - Przecież wiesz, kim jestem, Maserer. Co się z tobą dzieje? Zaczynam się ciebie bać. Skąd się tutaj wzią- łeś? - Nerwowo wodziła wzrokiem po mieszkaniu. - Powinnam już Pójść. Tak, podsunięto doskonałą aktorkę. Przewidując jego każdy krok, w podstępny sposób zwabiono go tutaj, do niej. Nie rozu- miał, ale instynkt podpowiadał, by nie starał się niczego zrozu- mieć, wyszedł, wrócił do siebie, wypił whisky i zasnął. A jeżeli i to przewidzieli? Już nie zastanawiał się nad tym, kto i dlaczego pró- buje go wciągnąć. Ruszył do drzwi. Sylvia podniosła z podłogi nagą lalkę i poda- ła Tedowi. - Jest zimno - zauważył patrząc na małe, nagie stopy kobiety. - Nigdy nie marznę - odpowiedziała, patrząc mu w oczy. Jej twarz znowu była inna. Miał wrażenie, że wciąż powtarza coś tlą- cego się w jego pamięci, co powtórzyć się nie mogło. Teraz widział oczy Sylvii na wysokości swej twarzy, ale wznosiły się wyżej; spo- glądały z góry. Kobieta uniosła się półtora metra nad podłogę; po- pychana przeciągiem, pomału sunęła w bok, ku bladej ścianie. Doskoczył do drzwi i wybiegł. Ostrzeżenia Pete'a nabierały kształtu. ROZDZIAŁ 4 Makiety Nagle rozplatały się korytarze, przekrój domu stał się czytelny. Na parterze, obok wąskich drzwiczek sklepowego magazynu były inne, otwarte na oścież drzwi na ciasne podwórko, za którym w resztkach światła lśnił asfalt ulicy. McOvy uciekał jak we śnie, z nagą lalką w ramionach. Spojrzał w górę - za szybą na czwartym piętrze unosiła się zaróżowiona od resztek słońca ko- bieta w sukience z koronką. Ulica była pusta. Ted stanął przy witrynie sklepu. Światło pa- dające spod lady pchało długie, ruchome cienie kukieł na sufit. Dłonie czarnoskórej niczym szczęki wgryzały się w opalizujące ciało. Kukła prostytutki realizowała program. Ted pobiegł przed siebie. Pękate skorupy aut stojących przy ulicy wyłaniały się ryt- micznie. Miał wrażenie, że biegnąc porusza wielką asfaltową ob- ręcz. Ulica wciąż opadała w dół. Wyrzucił lalkę, ale ją podniósł; nie powinien znaczyć szlaku ucieczki. Jeżeli nim kierowano, co powinien z nią zrobić? Czy przewidziano i to, że posadzi ją na pa- rapecie? Zostawił ją, odchodził, a jednak się cofnął. Dlaczego po- sadził ją właśnie na tym parapecie, niemal idealnym dla jej wy- miarów? Minął kilka otwartych drzwi, wreszcie do którychś wszedł. Brązowe schody, skądś znane, wiodły w ciemność. Rzucił lalkę na stopnie i wyszedł. Odchodził, starając się zapomnieć, po- tem znowu przypomnieć drzwi, za którymi zostawił lalkę; w sa- mym sobie nasłuchiwał podpowiedzi. Zachowywał się tak, jakby w jego programie nastąpiła awaria. Wydawało się, że pobudzany 'mpulsami porusza się po dokładnie wyrysowanej siatce współ- rzędnych. Mógł skręcić w dowolną ulicę, zatrzymać się, zajść do któregoś z domów. Przecież nikogo nie byłoby stać na oprogramo- wanie każdego domu, mieszkania, każdego zaułku. Rzecz jasna, histeryzował; to tylko irracjonalny strach narzucał poczucie bez- wolności. Mógł przecież krok po kroku wrócić do jakiegoś miej- sca. Choćby do... Sylvii? Nie! Istota w mieszkaniu nad sklepem nie mogła być nią. Dwadzieścia lat temu przykładał do jej mar- twego łona kamieniarski cyrkiel. Tamto dotknięcie, przez wiele lat wracające nocami, dokładnie pamiętał. A jednak istota uno- sząca się w mieszkaniu na czwartym piętrze znała słowa, które niegdyś wymieniał z Sylvią. Czy możliwe, że zdradził je komuś? Coraz jaśniej rozumiał: musiał zrobić to, czego się po nim nie spo- dziewali. Wracał. Te samochody już wcześniej minął. Za którymiś drzwiami - nie potrafił ich już wskazać - siedziała lalka. Witryna sklepu jaśniała światłem. Ponad świecącą ladę z niskiego cienia wynurzały się kończyny, czasem miękki kłąb włosów. Nikt nie mógł przewidzieć, że to zrobi: pchnął drzwi i wszedł do sklepu. Szkło trzeszczało pod nogami. Sczepione kukły poruszały się chaotycznie, nie korelując programów. Na nic zdały się próby czarnoskórej, która patrzyła na Teda, wysuwała lubieżnie język, rozchylała uda, lecz wciąż trzy- mała w ramionach sprzedawcę i nie mogła rzucić się w pogoń. Ted wszedł do magazynu. Na półkach ustawiono już inne przedmioty - sceneria dla ko- goś, kto powinien nadejść za chwilę. Więc jednak zaskoczył ich zmianą decyzji. W podnieceniu oglądał eksponaty na półkach - utrzymane w zmniejszonej skali makiety wnętrz, domów i krajo- brazów. Pierwsza przedstawiała wnętrze mieszkania sprzed kilku- dziesięciu lat: meble, jaskrawe zasłony w oknie, naczynia, bibelo- ty, obrazy; przyglądał się z narastającym przekonaniem, że zna to wnętrze, widział je gdzieś, kiedyś się w nim znalazł. Może nawet... wsunął rękę i odciągnął zasłonę w oknie. Zobaczył jasny dzień, coś, czego nie mógł dostrzec, poruszało się poniżej parapetu. Okno przywoływało, zapraszało, by wyjrzał za nie; Ted czuł ogar- niającą go słabość. Cofnął się, odszedł i zatrzymał przy drugiej makiecie - mniejszej, rozjaśnionej przez inne światło. Kilka do- mów stało nad rzeczką. Makieta sprawiała wrażenie wirtualnej iluzji; woda nie mogła napływać znikąd, nie spływała też donikąd, a jednak była wodą -Ted zanurzył w niej rękę, płosząc rybki. Zno- wu zmąciło myśli wrażenie, że był kiedyś w identycznym miejscu. W oknach zapalały się światła, zza szyb dolatywały niezrozumiałe słowa. Spiesznie przeszedł do kolejnej makiety. Zgodnie z logiką magazynu była jeszcze mniejsza. Przedstawiała wzgórza, pomię- dzy którymi majaczyły dachy domów. W żaden sposób nie można było zobaczyć więcej, domy się zapadały głębiej w dolinę, gdy tyl- ko Ted stawał na palce, by tam zajrzeć. Jedynie strzelista metalo- wa wieża kościoła sterczała nad wzgórzami. Otaczał ją balkonik, na który wychodziły wahające się drzwiczki. Nic więcej. Kamyki wąskiej ścieżki prowadzącej ku wiosce osuwały się, jak gdyby ktoś niewidzialny szedł po nich w stronę ukrytych domów. Na- stępna, jeszcze mniejsza makieta: gąbczaste zielone podłoże i wbite w nie gnijące kijki - nic poza tym. Ted dotknął gąbki. Drgnęła, wypłynęły spod niej plamki wilgoci. Ostrożnie wsunął w nią palec; makieta przedstawia bagno. Palec lekko śmierdział butwiejącymi liśćmi. Kolejna makieta - nie większa niż złączone dłonie - miała dziwnie przerysowaną perspektywę, szpalery drzew w parku zmniejszały się w miarę oddalania o wiele za szyb- ko, uciekały przed spojrzeniem, jakby Ted błyskawicznie odlaty- wał w przeciwnym kierunku. Miał wrażenie, że między małymi drzewami coś mignęło. Może był to owad, który znalazł tam schro- nienie, a może makietę zamieszkiwała maleńka postać? Pochylił się, wypatrując migającego cienia, ale wszystko wciąż umykało. Przeszedł dalej. Trafił na makiety nie większe od ruchomych pocztówek, które, równocześnie z ruchomymi obrazkami w książ- kach, pojawiły się kilkanaście lat temu - dwa, trzy lata za późno, by mogły kogoś poza Tedem zainteresować. Ostatni antykwariat, jaki odwiedził, przechowywał kilkaset tytułów wydawnictwa Gre- per, które wypuściło owe książki i zbankrutowało, zostawiając po sobie żałosny ślad - miliony egzemplarzy pełnych podrygujących ilustracji. Zaprzestano produkcji baterii do nich i gdy w antykwa- riacie Ted otwierał książki, tylko niektóre rysunki reagowały na światło; poruszały się niemrawo, zamierały, znienacka nabierały tempa i gasły. Miniaturowe makiety jak ilustracje wyrwane z owych książek były tak małe, że ustawiono przed nimi powięk- szające ekrany. Podkreślało to bezsens inscenizacji. Nie widział szczegółów, obrazki coś tylko sugerowały - male- je zamieniały się w coraz mniej czytelne bryłki pod powiększają- cymi ekranami. Ruiny miasta, w którego oknach płonęło czerwo- ne słońce; długi budynek rozświetlony rzędami okien; puste wnętrze, gdzie podłoga cicho skrzypiała, jakby ktoś po niej cho- dził; balkonik z metalowego ornamentu przyklejony do ściany szarego domu. Teda nie opuszczało wrażenie, że dzieje się tam coś, czego nie jest w stanie zobaczyć. Posuwał się dalej, a z ma- kiet, które już minął, dobiegały szmery podobne do cichych gło- sów. Ostrożnie wracał i dyskretnie, z cienia, obserwował. Ale nic się nie działo. Minął bryłkę ostatniej makiety. Starając się odpędzać każdą myśl, szedł dalej, do drzwi korytarza, gdzie wcześniej po poręczy umykała blada dłoń. Spojrzał do góry. Poręcz mknęła zygzakami w kierunku struchlałego mroku. Była pusta. Ted zaczął wchodzić po schodach. Pokój Otwierane drzwi pojękiwały w zawiasach, odkry- wając poczerniałe wnętrze. Pomyślał, że zasłonięto okna i nie za- palano świateł czekając na niego. Jednak czerń w mieszkaniu nie była tylko brakiem jasności. Przeciwnie, miał wrażenie, że ściany i przedmioty tlą się wewnętrznym, czarnym światłem. To ono ujawniało ich formę, która rozpływała się i znikała w momencie, gdy już niemal czuł je w palcach. Jak gdyby były tylko kształtem niebytu. Potykając się o meble, których nie było, dotarł do okna, które- go też nie było. Przeniknął przez nie i znalazł się na dnie podwór- ka - wiatr muskał jego twarz wpadając przez bramę, której nie widział. Nie było tutaj przestrzeni, wysokości ani czasu; równo- cześnie znalazł się w kilku miejscach. Wyszedł na ulicę. Za czar- nym szkłem witryny sklepu poruszały się czarne cienie. Znowu tam wszedł; coś pochwyciło go za nogę, trzymając się jak kopulu- jący pies, pełzło w kierunku magazynu. Dopiero tam zdołał strzą- snąć z siebie to coś, co mogło być rękoma czarnej dziwki, a może wyszło z którejś z makiet wciąż tkwiących na czarnych półkach? Znowu je mijał. Sczerniały, zlały się z czarnymi ścianami magazy- nu, z półkami w jeden obszar czerni, której przecież nie mógł wi- dzieć; a jednak widział wszystko, nawet ów drobny kształt umy- Rający między drzewami makiety o przyśpieszonej perspektywie; nie mogąc zobaczyć niczego, wszystko widział dokładniej niż przedtem. Zaczynał też rozumieć sens łączący makiety. Wiedział, że jest o kilka zaledwie myśli od chwili, gdy pozna prawdę. Musiał jeszcze tylko tam wejść. Wchodził po schodach. Czarne ściany, czarne stopnie, czarna poręcz, podłoga, drzwi niższych pięter - wszystko jak pomalowane idealną czernią, a jednak widział każdy detal. Opuścił czarną dłoń na czarną klamkę i chociaż nic ani na chwilę nie nabrało żad- nej barwy, widział wnętrze pokoju. Na czarnej futrynie czarnych drzwi drgały czarne łuski paznokci, na czarnej skrzyni siedziała skulona czarna postać. W czarnym świetle spłaszczającym wszyst- ko do jednolitej tafli nie widział nic przecież, a jednak podszedł, dotknął czarnej niewysokiej kobiety, którą poznał. Sylvia Polliot. Gdy potem powieliła się ich wcześniejsza rozmowa; bez słowa, jak gdyby i słowa okryły się czernią i stały niesłyszalne; więc gdy to już się stało, gdy Sylvia już włożyła na siebie za małe ubranie lal- ki i wyjrzała za okno zdumiona, nie poznając miejsca, w którym się znalazła, gdy już zaczęła się unosić, patrząc czarnymi białkami oczu na Teda, pchana wiatrem przesuwała się w czarnym powie- trzu ku czarnej ścianie, gdy Ted już zbiegł, gdy uderzał stopami w czarny krąg asfaltu, schodząc w absolutnie czarnej przestrzeni, mijając czarne skorupy aut, gdy minął drzwi, za którymi na czar- nych schodach leżała naga czarna lalka, zbiegł niżej, gdzie trafił na zapach wody. Wiedział, że jest blisko oceanu. Dobrze znał smak powietrza znad brzegu. Ta umiejętność pomagała poruszać się po Mieście, gdy doń przybył. Teraz w absolutnej ciemności kie- rował się tylko zapachem. Szedł przed siebie, aż szmer fal zamie- nił się w ciągły łoskot. McOvy zakołysał się na krawędzi śliskiego nadbrzeża. Wyczuwał: kilkanaście metrów poniżej rozszalałe fale spienionymi bryzgami czarnej wody mieszały się ze sczerniałym do nicości wilgotnym powietrzem. Wielki statek przepływał pod mostem. Czarny, niewidoczny, rozjaśniony czarnymi światłami okien, za którymi trwał niewi- doczny bal. Kobieca postać spowita czernią patrzyła ku niemu, choć także był zlany z ciemnością nadbrzeża, gdy podszedł do niej ktoś obcy i zaczął ją całować, pieścić, lecz ona nie odwzajemniała jego czułości, skoczyła do wody. McOvy zmartwiał. Widział wszyst- ko dokładnie, a jednak tylko wpatrywał się niewidzącym wzro- kiem w kompletną ciemność. Pomyślał, że krótkie, zbliżające się pluski są nadzieją. Może kobieta zdoła dopłynąć do nadbrzeża? Może za chwilę, kilkana- ście metrów poniżej zacznie nawoływać, wyciągać ku niemu ręce? Klęknął. Może nawet słyszał już jej głos? Nie, pluski to tylko ruch czarnych stworzeń, które zobaczył. W absolutnej ciemności - skłę- bione czarne potwory. Nie było obok nikogo, kto mógłby potwier- dzić, że nie śni. W podnieceniu próbował utrwalić w myślach ich kształty. Widział czarne oczy, a może czułki; widział coś, czego za- pewne nie mógł zobaczyć nikt przed nim. Czarne strugi wody mu- skały mu nogi, był mokry, ale to nic, widział przecież to, czego nikt przed nim nie zobaczył. Jak to możliwe, że nie widywano tych stworzeń, wędrując podwodnym labiryntem, który schodził z dolnych korytarzy Teatru Metalowego? Z labiryntu widziało się tylko podświetlone ryby. Wydawały się słabe, nieme, zagubione. Teraz odkrywał prawdę o nich. Żyły inaczej, w czerni odzyskiwały autentyczny kształt. Musiał przestać patrzyć, odejść; powoli na- stępowało otrzeźwienie: wciągnięto go w obrazy doskonale wyre- żyserowane. Nawet teraz, gdy już zniknęły, przemieszczał się po czarnej nicości odnajdując je, widząc, zastanawiając się nad ni- mi, podczas gdy ich przecież nie było. Jednak bał się zrobić krok do przodu, gdzie może nie było nic, a może rzeczywiście waliły o beton kilkumetrowe czarne fale, a na dnie pływało ciało martwej kobiety, ku której wyciągały ssawki podwodne stworzenia. Cofnął się kilka kroków, cofał się jeszcze bardziej, aż huk wody stępił się, krople przestały uderzać w twarz. Ted odwrócił się i ruszył w kierunku mostu. Prawdopodobnie znalazł się pod przęsłami stalowego wiaduk- tu, gdzie potrącił stos metalowych pojemników. Potoczyły się i za- trzymały, określając rozmiary ciemności. Gdyby któryś z nich wzniósł się, z pewnością walnąłby o firmament czarnego nieba zwieszonego tuż nad głową. Gdyby Ted wszedł do jednego z do- mów, przy których zatrzymały się pojemniki, i gdyby miał przy so- bie najmniejsze źródło światła, rozjaśniłby nim wnętrza, kiedyś chętnie umieszczane w wirtualnych filmach, gdy wynaleziono układ blokowy scen. Kombinacje łączonych w bloki sekwencji szybko zaczęły samoczynnie tworzyć nowe formy i to był pierwszy krok w rozwoju filmów permanentnych. Z czasem to się zdegene- rowało, przyoblekło w kształty tak banalne jak ten, po którym te- raz wiedziono Teda. Aczkolwiek pomysł, by wszystko działo się vi absolutnej ciemności, łamał konwencję i zaskakiwał. Tak jak i pustka wokół. McOvy nie wnikał w program, w tajemniczość czarnego, gaszącego wszystko światła; myślał wyłącznie o pustce. Wokół nie było nikogo. Wyciągając ręce przed siebie, dotarł do chropowatej ściany. Szedł obok niej, trafiając na wyrwy drzwi, rynny, niskie gzymsy, wsłuchując się w świst wiatru, próbując usłyszeć pojękiwania li- nowych odciągów mostu. Wiedział, że jest blisko, ale dlaczego po drugiej stronie zatoki też panowała ciemność? Chociaż na pewno było tam Miasto, najmniejsza kropka jasności nie przerwała mil- czenia czerni. Nagle niemal spod stóp usłyszał słaby szmer gło- sów. Kucnął i wymacał płytką otchłań; dłonie trafiły na niższy, chłodny kamień. Schody. Metalowa barierka, równie chłodna i chropowata jak ta, której często dotykał. Schodził krok po kro- ku, a dłoń odkrywała te same nierówności, nawet metalową zadrę, która niejednemu kaleczyła palce; niejednemu, kto po raz pierw- szy trafiał na schodki do baru Franka. Bar Franka Myśl, że będzie tu bar Franka, nie miała sensu, a jednak coraz lepiej słyszał znajome dźwięki. Zszedł po schod- kach, trafił na drzwi i otwierał je ostrożnie. Ciemność wnętrza uporządkowano dokładnie tak jak przestrzeń baru. Nie musiał widzieć, by wykonać biodrami kilka zwodów, unikając ostrych kantów, pochylić się pod kryształowym kandelabrem w centrum, Przesunąć kolanem zawsze tak samo odsunięty stolik, za którym siadał Frank, by liczyć klientów; każdy detal ciemności był na swoim miejscu. Stolik, przy którym zwykle siadał Ted, też czekał, a na nim kwadratowe serwetki, przed nim stuletni kalendarz z abstrakcyjną bryłą - duma i tajemnica Franka - wszystko od- tworzono idealnie. Nie było tylko Franka. Nie przechadzał się między stolikami, nie oparł się łokciami o blat, by dyskretnie za- pytać Teda: "Jak, rodaku, wszystko idzie we właściwą stronę?". Ktoś kręcił się w pobliżu, ocierając kilka razy swoim miękkim cia- łem o Teda. To nie był Frank. - Postawisz drinka? - zapytała postać z ciemności. - Jesteś tu- taj po raz pierwszy? Zachowujesz się, jakbyś nie wiedział, o co tu chodzi. Nie chciał się odzywać. - Postaw drinka - mówiła niewidoczna postać. Miał wrażenie, że zna ten głos. - Nie myśl, że jestem taka, jak mnie widzisz. Zo- staniesz porwany w czeluść, chłopcze, znikniesz we mnie, a gdy wyjdziesz, podążysz za mną. To był głos dziwki, której nigdy w barze Franka nie widział. Szukała zarobku, a Ted był jej ostatnią szansą. Wydawało mu się, że zaczyna ją widzieć; chyba była stara, eksponowała wielkie pier- si, podnosząc je co kilka chwil dłońmi, miała wysłużone ciało i co- raz mniej nadziei, że w tej norze ktoś zwróci na nią uwagę. Jeżeli w ciemności baru, jak zwykle u Franka, wysiadywali starcy, marne były jej widoki. Domyślił się, że dziwka przeciera twarz, potem rozchyla jeszcze bardziej dekolt, by pokazać sutki. To wszystko wi- dział coraz lepiej, a nawet coś jeszcze: przecierając twarz, niechcą- cy otarła z niej makijaż. Głos dziwki rozległ się z bardzo bliska, coś ciężkiego siadło Tedowi na karku - to były wielkie nagie piersi. - Nie będziesz rozczarowany. Chodź ze mną, a dostaniesz to, czego oczekujesz. Wiedziałam, że tu przyjdziesz. W ciemności odwróciła się i uniosła ręce Teda tak, by dotknął gładkich wzniesień jej pośladków. Były twarde, jak wyciosane w marmurze. McOvy'ego przeszedł kolejny dreszcz. Przypomniała mu się chwila sprzed dwudziestu lat, kiedy dotykał martwego cia- ła Sylvii Polliot. Było tak samo chłodne i tak samo twarde, jak wy- ciosane z marmuru. - Sam widzisz, co cię czeka. Chodź, chodź już - zaszeptała dziwka, obejmując go nogami i ramionami; była już całkiem naga i stawała się lepka. - Dlaczego wszędzie jest tak ciemno? Może mi pani wytłu- maczyć? - Chodźmy, chodźmy... - Dokąd? - Do mnie, do mnie. Chodźmy! - Muszę wrócić do Miasta. Ta ciemność sprawia, że nie wiem, gdzie jestem. Wyczuwam, że w pobliżu jest most. Jeżeli dojdziemy do mostu, przejdziemy pieszo. Po drugiej stronie... - przerwał. Do kogo i dlaczego to mówił? Jeżeli uwodziła go Sylvia, czemu pocąc się wydzielała przykrą woń, czemu jej piersi były tak wielkie, obejmowały go niemal jak druga para ramion? - Dojdziemy, pójdziemy, wiem, gdzie chcesz pójść, wiem, czego szukasz - odpowiedziała kobieta. Spełzła z niego, sutkami otarła się o jego plecy, chwyciła go za rękę i wyprowadziła z baru. Krew Pośpiesznie, jak ktoś mocno spóźniony w progra- mie, biegła potykając się; sprawnie prowadziła Teda coraz cia- śniejszymi zaułkami. Wyczuwał, że idą pod górę. Znienacka wcią- gnęła go do bramy, przyłożyła dłoń do jego ust. - Zachowuj się cicho, jak najciszej - wyszeptała. - Nie mam tutaj najlepszej opinii. Ci ludzie są straszni, potworni. Boję się ich i gdyby nie to, że znam tego i owego... A co sobie wyobrażasz? Niejeden ważniak mnie odwiedza, naprawdę tego nie żałują! Gdy- bym nie miała takich znajomych, właściciel domu wyrzuciłby mnie od zaraz. Nikt nie lubi dziwek. To zazdrość. Stać mnie na lep- sze mieszkanie, w innej dzielnicy, myślisz, że nie? Mieszkam w tej norze, bo klienci lubią tutaj przychodzić. To ich podnieca. Lubią skradać się tak jak ty teraz i lubią naprawdę robić ze mną takie rzeczy, jakich wielu nawet sobie nie wyobraża. Czy to, co mówię, ciebie nie podnieca? Powiedz mi tylko, kim jesteś, żebym wiedzia- ła, co zrobić, abyś osiągnął to, na co zasługujesz... Ted milczał, a przewodniczka nie oczekiwała odpowiedzi. Po- nownie wzięła go za rękę i wiodła w głąb korytarza aż do pierw- szego stopnia schodów. Trzeszczały. - Co to jest? - stanęła tak, że wpadł na nią. Pochyliła się, pod- niosła coś. Nie widział, ale już poznawał: byli na schodach, na których zo- stawił lalkę. Powtarzała się scena, którą kiedyś sam opracował; wiedział, że lalka okaże się niegdysiejszą własnością dziwki. - To moja lalka. Należała do mnie - zaprogramowane słowa dziwki odbiegały jednak od treści zdarzeń. - Odkupię ją od cie- bie. Muszę ją odkupić! - Nie należy do mnie - odpowiedział. Ale dziwka już ciągnęła go wyżej; na trzecie piętro; nieme okna wypełniała identyczna ciemność. Otwierały się drzwi, za którymi nie mogło być nic, czego by Ted wcześniej nie widział. Ściany nie zachowywały żadnych prostych linii; mieszkanie zwężało się i rozszerzało, zwijając w okrąg. Ko- bieta zamknęła drzwi i otworzyła okno; dobiegły dźwięki muzyki. - Muzyka jest dla mnie najważniejsza. Zawsze chciałam dużo tańczyć. W tej chwili poznał jej głos; zdarzenia zwinęły pętlę. Zaczynał rozumieć; niemal widział, jak kobieta porusza się w rytm melodii z zaskakującą jak na swoje lata szybkością. Jej stopy na sprężynu- jących koturnach dreptały spiesznie i sprawnie. Zatrzymała się i jakby chcąc potwierdzić przypuszczenia Teda, włączyła lustra, które wydobyły z czerni jej postać. Wiedział, kogo zobaczy: to była naga Monikę Burt. Włączając opcje sterujące wielkim lustrem, ściągnęła w jego ramy postać Teda. Zobaczył siebie obok niej, tań- czącej z lalką przytuloną do twarzy. Inne, mniejsze lustra - umiesz- czone nad łóżkiem, obok niego, na podłodze - rozszczepiały Monikę na płaskie rzuty. Jakby ktoś zamierzał Tedowi dokładniej pokazać rezultat jego pracy, odkrywał niedoróbki typowe dla zleceń mniej zamożnych klientów; gładkości, uproszczenia mało istotnych frag- mentów ciała były normą, ale w wypadku dziwki wydawały się nie na miejscu. Chociaż... Ted przypomniał sobie ciało tamtej, z ogon- kiem, i pomyślał, że upraszczając bryłę ciała Monikę jeszcze bar- dziej, można by zainteresować nim wybredniejszych klientów. - Moja lalka wygląda jak dziewczynka, którą byłam - mówiła. - Kiedy ją trzymam, wydaje mi się, że czas się cofnął. To naprawdę ona, poznaję nawet jej zapach. Tak pachniał mój dom, i jej włosy, gdy je czesałam... Miałam kiedyś takie włosy. Wyobrażałam sobie, że to, co dzieje się z nią, mnie też spotka, ja też przeżyję to, co jej się zdarzyło. Dlatego nikt nie miał lepiej niż ona. Jeszcze tylko to, tylko to - zdjęła pośpiesznie resztę ubrania, porównując swą na- gość z nagością lalki. - Dwie takie same dziewczynki lalki - stwier- dziła. - Nie myśl, że jestem taka, jak mnie widzisz. Zostaniesz po- rwany w czeluść, chłopcze, znikniesz we mnie, a gdy wyjdziesz, po- dążysz za mną - wróciła do kwestii podsuwanych jej przez pro- gram. Powtarzała je niestarannie, koncentrując uwagę na tańcu. Usunęła jego obraz z lustra, znowu widać w nim było tylko ją, tańczącą. Wydawała się o wiele jaśniejsza, pokryta seledynową błon- ką; mniejsze lustra kodowały jej ruch, powielając co ciekawsze se- kwencje. Ted przesunął się tak, by zobaczyć w lustrze falisty pokój. Wnętrze mieszkania przydzielonego Monikę Burt, zaprojekto- wane przez Teda, zrealizowano dokładnie, ale dlaczego znajdowało się po tej stronie zatoki? Nie dotarła do niego wiadomość, że pro- gramy agencji przekroczyły granicę, poza którą - wydawało się - nigdy nie wyjdą. Jeżeli tak się stało, nie było szans na powstrzyma- nie Sartenira. Jeszcze rok temu Ted odczuwałby satysfakcję, teraz ogarnęło go przerażenie. Nikt już nie był w stanie niczego kontro- lować. Jak szept potwierdzenia wrócił do Teda szmer wypełniający ciemne ulice dzielnicy nędzy i McOvy zrozumiał, że był to syk ge- netycznych form tworzących kolejne miejsca dla uczestników pro- gramów. Domy z mieszkaniami dla klientów rosły w ciemności, ukrywającej rodzący się błyskawicznie świat. Więc po to potrzebna była równomierna ciemność. Tylko dlaczego wplątano w nią jego? Skierował lustro tak, by zobaczyć w nim okno, za którym rosła kolejna organiczna ściana. Z niej rozwijały się odnogi mniejszych ścian, bulgoczące niezastygłą jeszcze masą. Organiczne mury dzięki modyfikacji genów potrafiły już wydalać formy abstrakcyj- ne i afunkcjonalne; właśnie to działo się w pobliżu, za oknem mieszkania Monikę Burt. - Patrz, patrz na mnie - sapała tańcząca Monikę. Zrzuciła bu- ty, ukazując chude i blade stopy z tatuażem. To był taniec ciała ukazującego swoją starość zamkniętą w gładkiej, polerowanej formie: uda, grube i pomarszczone, z przebarwioną skórą, kępka kolorowanych włosków, wyżej brzuch podtrzymujący wielkie i ciężkie piersi, potem długa szyja, a na niej głowa z błoniastą siatką zmarszczek i makijażu, z którymi kontrastowały srebrne pukle kunsztownej peruki. Lustro podążało za Monikę. W jego głębi, za oknem robiło się mroczno, a pasma świateł płynące od strony Miasta muskały tancerkę niczym rozżarzone włosy. W lu- strze nie było ciemności. Wszystko miało barwę. Ted zobaczył na- wet - to nie było złudzenie - kropki okien statku płynącego pod mostem, a w nich malutkie postaci. Poznał okno, teraz puste, z którego wyskoczyła zdesperowana kobieta. Odwrócił się ku ciemności; lustro nie odbijało nawet odrobiny światła. Jasność i barwy nie wydostawały się poza płaszczyznę ram. - Patrz, patrz - kusiła tańcząca Monikę, rozrzucając ramiona tak, że czubki palców trąciły bibeloty unoszące się przy ścianie. I ude- rzyły szklankę na tacce; brzęk tłuczonego szkła rozorał ciemność. Tancerka jęknęła, trafiając stopą na okruchy, ale tańczyła dalej. Ted cofnął się, czekając na uderzenie jej wirującego ciała, lecz ciem- ność w pokoju była pusta, w niepojęty sposób zmieniała układ prze- strzeni. Pomyślał, że może to lustro pochodzi z czasu, gdy wykorzy- stywano proste optyczne odbicie, w którym wszystko widziało się odwrotnie. Chciał to sprawdzić. Kiedy Monikę, widziana w lustrze, tańczyła po lewej stronie, zrobił krok w prawo; w tym momencie stopami trafił na lepką gładkość. Pośliznął się i upadł na kolana. Dłońmi wyczuł ciepłą, lepką plamę. Podniósł się i w lustrze wokół swojego odbicia zobaczył krew. Wyciekała z bosych stóp Monikę. Wydawało się, że śłiskość podłogi pomagała tancerce wykonywać co- raz szybsze piruety. Twarz i ramiona bladły, zlewając się z barwą lal- ki. Taniec Monikę gasł. Za mrocznym oknem rosły wysokie ściany organicznych domów. Zdarzenia rozpadały się na samodzielne bloki. Trudno było uwierzyć, że scenariusz mógłby przewidywać śmierć. Przy tworzeniu ram systemu ustalano zabezpieczenia, nie dopuszczano do scen z krwią. A jednak Monikę Burt bladła, wy- krwawiała się w absurdalnym tańcu, słabła i chociaż widać to by- ło tylko w lustrze, niewątpliwie kierował nią program, za który za- płaciła, który był jej szansą na zmianę życia, a McOvy opracował do niego scenografię. Program zaoferował jej śmierć w tanecz- nym zapamiętaniu. Ted intensywnie myślał: jeżeli agencja prze- kroczyła zatokę, jeżeli w ciemnościach dzielnicy nędzy niepoha- mowanie rosły organiczne domy, czy mógł oczekiwać, że są jeszcze jakieś granice? Dlaczego jednak chciano, by to zobaczył? - Musimy wrócić do baru - powiedział. Już nie tańczyła. Nogi jej drżały, niewyraźnie mówiła coś do lalki. Wierzyła w swój program, oczekiwała prostego, interesują- cego przeniesienia w inne miejsce, spotkania kogoś, kogo chciała zobaczyć, a to, co działo się z jej ciałem, nie miało dla niej żadne- go znaczenia. - To jakiś błąd. To nie ja miałem przyjść z tobą - starał się okłamać sam siebie. - Skoncentruj się, postaraj się skupić, odczy- taj program. Połóż się. Zatamuję krew, a ty koncentruj się na sy- gnale. Myśl tylko o nim. Słyszysz podpowiedz? - pytał, próbując znaleźć Monikę, lecz ona, tak wyraźna w lustrze, nie istniała w czarnej rzeczywistości. Patrzył więc w lustro; osunęła się na podłogę, z poranionych stóp coraz wolniej płynęła krew. Mógł to tylko bezradnie obserwować. - Parshey, Parshey... - powiedziała nagle Monikę. Domyślił się, że odczytała kierunek podpowiedziany przez pro- gram. Uśmiechnęła się, jak gdyby przesłany z centrali kolejny etap programu - cmentarz Parshey - ją ożywił. Monikę Burt bawiła się, a Ted zobaczył w lustrze swoją twarz, wykoślawioną, martwą. Przeniósł wzrok w ślepą ciemność. Nie musiał już patrzyć. Mo- nikę Burt dogorywała. Jej ciało kurczyło się, mięśnie pozbawione krwi opadały, piersi tracąc jędrność rozścielały na brzuchu. Naj- dziwniejsze było to, co działo się z twarzą: błona zdeformowanej skóry naprężyła się na niej, odtwarzając rysy, które Ted McOvy zaczynał poznawać. Nie musiał patrzyć w lustro, by widzieć - kur- cząc się, ciało Monikę zrzucało z siebie mgłę deformacji. Usta ko- nającej rozchyliły się, powieki uniosły, pozwalając spojrzeć po raz ostatni błękitnym tęczówkom. Ted ujrzał w lustrze nieruchome, gładkie, połyskujące, delikatne, proporcjonalne ciało wznoszące się nad podłogą, obracające tak, jak gdyby to Ted z lustrem zaczy- nał wokół niego coraz szybciej krążyć; przechyliło się, by mógł po- patrzyć z góry i dokładnie zobaczyć. To było nagie ciało Sylvii Pol- liot. Uniosło się tak, że budynki za oknem niemal je oplotły. Wszystko nabierało tempa, czas przyśpieszał niczym perspektywa na jednej z miniaturowych makiet. McOvy zamknął oczy, odwrócił się i w absolutnej, chroboczą- cej rosnącymi ścianami ciemności szedł w kierunku drzwi. Kamyk Wybiegł, uciekał, szedł, stanął; widział! Ciemność znikła jak przetarta powieką; wokół panowała jasność zmierzchu. Jakby wszedł w wielkie lustro; dzień gasł, lecz zmrok porażał jas- nością. Ucichł chrobot rosnących ścian, dzielnica nędzy była mar- twa; nie działo się nic poza tym, co dotyczyło Teda. Domy, ulice, okna zlały się w monolit, który pragnął tylko jego zmysłów. McOvy wyszedł zza ciemnej ściany kamienicy i zobaczył zatokę, most jak nierealny majak, wielki owad na ledwie widocznych od- nóżach. Miasto na drugim brzegu zatoki ginęło w barwnych opa- rach, niskie słońce upodobniło je do skruszałego ciasta. Kolejna ulica wspinała się na kolejne wzgórze. Uznał, że doj- dzie nią do mostu. Szedł ocierając palcami o chropowate tynki, zaczął kopać kamyk, który wspiąwszy się na asfalt, wracał w dół, prosto pod stopy. Ta zabawa przywracała pamięć jakiegoś ładu - więc była tu grawitacja. Kino Gdy dostrzegł obracający się, archaiczny szyld ki- na, odnalazł coś sprzed lat: samego siebie wchodzącego do małego kina, w których puszczano zmodyfikowane, wirtualne filmy z ze- szłego wieku. Na jednym z nich zobaczył łódź podwodną skradają- cą się u wybrzeży niewielkiej wyspy. Pośród ryku syren, kamuflu- jących dymów i migotania świateł przepływały konwoje statków. Ktoś szedł obok niego; spojrzał w bok i zobaczył w archaicz- nych oknach kina swoje zbrązowiałe odbicie. Drzwi kina zwinęły się, wnosząc go dalej. Wszystko było jak kiedyś. Bordowy hol do złudzenia przypominał korytarze kin sieci Ojuko, które niegdyś wyrosły w każdym miejscu, przetrwały kilkanaście lat i równie nagle zniknęły. Poczuł na skórze charakterystyczny swąd, iskrze- nie starej aparatury. W źle klimatyzowanym wnętrzu wisiał smro- dek, iskierki błyskały tu i tam na twarzach kilkunastu widzów. Ted usiadł w pierwszej pustej kabinie; wykonała kilka obrotów, ustalając punkt widzenia. Patrzył. Wirtualny ekran wypełniała ulica, którą szedł człowiek w brą- zowym płaszczu. Był chyba świt. Człowiek mijał dom za domem. Opuścił ekran. Teraz drzwi zielonego budynku uchyliły się i wy- szedł niewysoki mężczyzna z kwadratową bródką. Podchodził wpatrzony w oczy Teda - to była jedna z licznych sztuczek wirtu- alnego kina, które Ted dobrze znał, ale jej sugestywność wciąż działała. Poczuł dreszcze. Akcja w tym momencie przeniosła się do jakiegoś biura. Przy długim stole w centrum siedzieli urzędni- cy, słuchali sprawozdania z roku 1999, które składał gruby męż- czyzna o rudych włosach. Obok gabinetu wulgarna kobieta czyści- ła paznokcie. Był to film historyczny, z dobrymi dekoracjami, oddający nastrój tamtych lat. Nad akcją filmu ciążył schematyzm charakterystyczny dla filmów z lat czterdziestych. Zza drzwi wciąż dobiegał monotonny głos sprawozdawcy. Wszedł mężczyzna, przyłożył nóż do gardła kobiety i pociągnął. Wciąż czyściła paznokcie, a z jej szyi trysnęła krew, rozbryzgując się kroplami po ścianach; chłodne iluzje spadły na widzów i cho- ciaż dobrze je znali, wycierali z odrazą twarze. Ted też przetarł po- liczek. Czyszcząca paznokcie kobieta leżała bez ruchu na posadz- ce. Morderca rzucił się w kierunku widowni, zniknął w ciemności sali, a stamtąd dobiegły gardłowe jęki. Wrócił do gabinetu, spoj- rzał w stronę kabiny Teda, ale wskoczył do sąsiedniej. Na ekranie wykrwawiała się kobieta. McOvy poczuł zażenowanie. Tę scenę sam opracował ileś lat te- mu. Pochodziła z filmu o człowieku przeistaczającym się w ka- mienną formę, która zostaje na jakiejś wyspie gdzieś przed milio- nami lat i śledzi piracką epopeję. Wmontowano ją w inną fabułę. Akcja filmu przeniosła się na spokojną ulicę z zielonym domem. W dalekiej perspektywie pojawił się mężczyzna w brązowym płaszczu. Na zbliżeniu widzowie poznali jego twarz: to morderca z biura, sterany życiem, starszy, wyraźnie chory. Szedł ulicą, zaglą- dając w okna domów. Za jednym z nich młode małżeństwo żegna- ło się po czułej nocy. On wstawał, przechodził nagi do łazienki, brał prysznic, a kobieta przeciągała się, uśmiechając do nocnych wspomnień. Podeszła do okna, za którym przechodził morderca w brązowym płaszczu. Mąż wołał ją z łazienki. Uchyliła drzwi. Jej mąż stawał się nieruchomą, tracącą ludzkie rysy bryłą. Kobieta wcale się nie przeraziła. Pobiegła do telefonu, potem spojrzała w okno, za którym stał nieznajomy w brązowym płasz- czu. Wróciła do łazienki, odkręciła prysznic, aby zmyć zarastającą kształty męża formę. Waliła w nią, skrobała szczotką. W kabinach rozległy się śmiechy. Żałosne usiłowania kobiety nie przyniosły rezultatu. Mężczyzna w brązowym płaszczu wszedł do domu i wy- ciągnął nóż. Banalność akcji nie pozwalała McOvy'emu spokojnie siedzieć; pokazując scenę, którą opracował, równocześnie obna- żano pustkę wszystkich scen, które stworzył. Zobaczył je w jakimś ohydnym skrócie; zmarnowany czas, zdechłe myśli, emocje i na- dzieje podsumowywała ta scena. Błysnął nóż, znowu kropla dotknęła twarzy Teda. Na ekranie kobieta wykrwawiała się, flaczała jak nadmuchiwana lalka. Mor- derca stanął na niej i starannie wyduszał resztki krwi, po czym zwinął ciało jak materac. Chciał z nim wyjść, lecz ujrzał parę wy- dostającą się z łazienki. Poszedł tam, zakręcił wodę i dotknął dziwnej bryły przypominającej ludzkie ciało, wodził po niej pal- cami. Zaczynała się łuszczyć, spod palców mordercy sypały się okruchy, potem większe płaty. Łuszczyła się dalej, choć morderca już jej nie dotykał, tylko przyglądał się z niedowierzaniem. Za je- go plecami sprasowane szczątki kobiety rozwinęły się i cicho peł- zły ku niemu. Nie widział ich. W sali rozległy się pełne emocji ostrzeżenia, widownia przeszła na jego stronę, lecz nie reagował. Wciąż śledził łuszczenie się tajemniczej bryły, a zwłoki wężowym ruchem podpełzły, dotarły do jego nóg. Nie reagował, wpatrzony w złuszczającą się formę. Zwłoki obejmowały go, ogarniały, roz- płaszczały się na nim jak ubranie. Puste, tandetne triki, w któ- rych wykorzystano pracę Teda, doprowadziły go teraz do bezrad- nej wściekłości. Widzowie w kabinach powstali, krzycząc, śmiejąc się, wyładowywali emocje. Nie mógł na to patrzyć. Opuścił kabinę i szedł mijając inne - tu spleciona para oddawała się miłości, tam w nienaturalnej po- zie na podłodze leżała kobieta o włosach podobnych do Celin... Wyszedł. Ulica też przypominała dekorację filmu zostawioną wiele lat temu. Była pusta, cicha i chyba nikt tu nie mieszkał. Błona Po kilkudziesięciu metrach ukazał się pas trawy, z której tu i ówdzie sterczały marne drzewa oblepione nawianymi wiatrem błonkami folii. Wyglądało na to, że ktoś chciał je opako- wać, ale zrezygnował, pozostawiając przygnębiający ślad zwątpie- nia. Obok trawników stały parterowe domki żywcem przeniesione z prospektów sprzed kilkudziesięciu lat; trawniki pożerały się sa- me zbitymi korzeniami wyłażącymi spod jałowej ziemi. Na końcu jednego z takich trawników Ted zobaczył zielony dom. Zatrzymał się. Z pewnością kiedyś był już tutaj. Musiał zachować ostrożność, poznał przecież schematy, któ- rymi go osaczano. Starał się obejść dom łukiem, wchodząc na as- falt. Wykuszowe okno poruszało się jak źrenica; ktoś tam był, coś robił. Kobieta. Chciała mu coś powiedzieć? A może nie, mo- że mówiła do kogoś w głębi pokoju? Znikła. Poszedł kilkanaście kroków przed siebie, rozejrzał się. W jej okolicy zmierzch roz- kładał się dowolnie, nachodził na kawałki świata, gdzie indziej się opóźniał, rozjaśniał i ściemniał różne miejsca. Barwa zielone- go domu nabierała porannej soczystości. Ted wszedł na trawnik, ostrożnie podchodził do okna. Za szybkami wszystko było okryte mgłą. Obok czekały uchylone drzwi, a zza nich wypływał mglisty opar. Ted znalazł się w krótkim korytarzyku. Miał wrażenie, że ktoś jak w dawnym filmie wycina dłużyzny, dlatego nie pamiętał, jak to się stało, ale szedł w głąb korytarzyka, skąd nadlatywała mgieł- ka i dobiegał szmer. Stał - znowu wycięto kilka sekund - za pleca- mi nagiej kobiety, wewnątrz zaparowanej łazienki. Jedno spojrze- nie na jej kark wystarczyło, by poznać, że jest kukłą. We mgle kołysała się bryła, w którą uderzała ręka kukły - powtarzała się scena, przed którą Ted uciekł z kina. Wiedział, że to niemożliwe, a jednak chyba pętla programu wciągnęła go w obręb filmowej sceny. Obserwując przyśpieszony bieg scen w łazience - wciąż wy- padały zbędne chwile - czuł paraliżującą bezradność: program, który go pochłaniał, przekraczał granicę wszelkich kosztów. Kto i dlaczego go osaczał? Znowu coś wycięto - nikogo już w łazience nie było. Ujął nóż leżący na półeczce obok lustra, podszedł do kukły i pchnął ją ostrzem - czerwona kropla spadła mu na twarz. Kukła flaczała, gdy spieniony płyn uchodził z jej ciała. Ted wszedł na nią, wydusił resztki piany, schylił się i wyciągnął błonę do korytarza, by ją zwi- nąć. W łazience, spod kłębów mgły, wyostrzał się kształt bryły przypominającej ludzkie ciało. Woda, spływając niczym cienkie ostrza, zeskrobywała z niej łupiny. Opadały, coraz bardziej błękit- ne. Ted znał tę scenę dobrze, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę, że rozumie jej znaczenie, jakby detale były literami układający- mi się w słowa. Poczuł lekkie dotknięcie na plecach. Wsuwały się na niego sprasowane szczątki kukły. Wpełzały, rozpłaszczały się na nim. Próbując odskoczyć, zdołał tylko drgnąć jak krzepnący wosk. Błona przywarła, ciągnąc go w dół. To nie miało sensu. Programy Sartenira wciąż jeszcze były kontrolowane przez państwowy urząd, który nie pozwoliłby na nadmierną brutalność... w tej chwili Ted przypomniał sobie śmiertelny taniec Monikę Burt. Zaczynał rozumieć: on, człowiek pozostający poza programami, idealnie nadawał się do roli, jaką mu przeznaczono. Do każdego by to dotarło - pozostawanie poza programami staje się niebezpieczne, pozbawia ochrony systemu, zamienia człowieka w potencjalną ofiarę wydarzeń, w których tyl- ko pozornie można nie brać udziału. McOvy podjął ostatnią próbę; otoczony błoną, resztkami sił próbował walczyć, posuwając się w stronę drzwi. Błona leżała mu na karku, rozkładała się na ramiona, zacieśniała coraz mocniej. - Film! - krzyczał McOvy nie swoim głosem, nie swoim gar- dłem, sterowanym przez nie swój mózg. - Film! To film! Sięgnął do klamki końcami palców, wreszcie ją pochwycił i otworzył drzwi. W oknie naprzeciw, w domu mniejszym i bar- dziej zaniedbanym ktoś siedział. Ted wyciągał ku temu komuś rę- ce; błona zsunęła mu się na łokcie, gładko się dopasowując, jakby była skrojona na jego miarę. - Pomóż! To nie jest mój program! - krzyczały nieme usta Teda w kierunku nieznajomego. Z lewej strony ulicy doleciały odgłosy kroków i śpiew. Maszero- wała tam grupa dzieci w strojach sprzed kilkudziesięciu lat. Niosły sztywne chorągiewki unoszące się nad głowami jak barwne skrzy- dełka. Ktoś z okna obserwował nadchodzącą grupkę, rytmicznie powtarzającą frazy nieznanej Tedowi pieśni. Dzieci nie intereso- wały się stojącą na progu zielonego domu postacią, nie widziały też machającego ku nim człowieka w oknie. Były to kukły wykona- ne dla kogoś, kto chciał je spotkać w swoim programie. W tej chwili człowiek z okna pojawił się na zaniedbanym traw- niku. Biegł. Miał twarz trzydziestolatka, ale był dużo starszy, na czubku jajowatej głowy podrygiwał mu pęk włosów. Z przeciwka nadjechał żółty autobus, jakim sto lat temu wożono dzieci do szkoły. Grupka małych kukieł, wciąż śpiewając, wsiadła do auto- busu. Podniecony trzydziestolatek podbiegał, zaglądał w okna, za- trzymał się przy jednym i podrygując niecierpliwie, czekał, aż wy- brana kukła płci męskiej skieruje wzrok na Teda. To musiało mieć decydujące znaczenie: człowiek, pokazując kukle znierucho- miałego Teda, kierował jej uwagę na coś, czego nie mogła przega- pić, pokrzykiwał, lecz Ted nie mógł już wiele usłyszeć; błona nasu- wała się na głowę, zatkała uszy, sunęła ku oczom. Widział tylko swoje dłonie, na których też już była błona; palce miały długie, karminowe paznokcie. Autobus ruszył, dzieci śpiewały, kukła małego chłopca patrzy- ła na Teda. Znienacka przed ciemniejącymi oczyma Teda pojawi- ły się żółte oczy. - Co teraz powiesz, skurwielu? Co teraz powiesz? Teraz, wła- śnie teraz! A jednak żółte oczy były niepewne, wyrażały lęk. - Nie jestem w tym programie. Nie jestem kukłą. Nie jestem kukłą... - powtarzał Ted wewnątrz siebie, a głos jego nie brzmiał mocniej niż nerwowe sapnięcia. - Teraz się boisz? - mówił nieznajomy. - Widzisz, możesz tu sterczeć, a ja wejdę. Nie przeszkodzisz mi. Słyszysz? Wszystko się odwróciło. Nie boję się. Kim jesteś, że miałbym się ciebie bać? No kim? Wydaje ci się, że jesteś moją matką, że udajesz ją idealnie? Proszę, paznokcie jak jej - zaczął poszturchiwać Teda, szczypać. - Włosy jak jej i usta, usta pomalowane jak jej, i oczy... Och, jakie masz podobne oczy - szydził. - Mamusiu, mamusiu. Twój synek pojechał do szkoły, masz osiem godzin swobody. Zajmij się, czym chcesz, mamusiu... A może nie jesteś moją matką? Może udajesz? - Zmienił ton. - Może wszedłeś w nią, mówisz jej głosem, pach- niesz jak ona, ale jesteś kimś innym? Mam rację, skurwielu? Od- jechałem, widziałeś? Teraz wejdę tam, ty mi nie przeszkodzisz. Wejdę, a jeżeli on nie żyje, wiem, gdzie trzymasz pojemnik na olej, podpalę. Wszystko będzie odtąd inaczej. Myślisz, że to ja po- jechałem? Że nikt tego nie zobaczy? Pojechał, wyglądał jak ja, ale ja zostałem. Odtąd sam będę układał wszystko jak trzeba. Stać mnie było dzisiaj na to. Stać mnie! Ted jęczał. - Nie zgadzasz się? - ironizował trzydziestolatek. - To nic, nic. Na Parshey zrozumiesz. Czy powiedziałem już ci, że jeszcze dzi- siaj tam będziesz? Ted z wysiłkiem rozszerzał błoniaste powieki, chciał krzyczeć, ale nie mógł. - Zaraz po ciebie przyjadą - mówił mężczyzna i wciąż nie wchodził do domu. Ożył w nim jakiś lęk. - Wejdę tam - ośmielał siebie. - Zaraz tam będę, a ty mi nie przeszkodzisz. Widzisz, jesteś bezradna. Wiem, gdzie trzymasz olej. Jeżeli on będzie martwy, wiesz już, co ciebie czeka. Ogień. Jego lęk był nadzieją Teda. Zwłaszcza że rozległy się inne, led- wie słyszalne głosy. Coś przesuwało się przed błoną narzuconą na oczy. - Tutaj, jest tutaj. To ona - Ted ledwie już słyszał zdenerwowane- go trzydziestolatka. - Jeszcze nie teraz, jeszcze musimy poczekać. - Mieliśmy zabrać na Parshey ciało Betty Rosenberg - powie- dział inny głos, też męski. - To ona, ona, jest tutaj. Ale przedtem musi przyjechać autobus. Cisza. - Co to? - zapytał ktoś inny. - O, są, jedzie, jedzie. Szybciej, szybciej! - głos trzydziestolat- ka wibrował przy uchu Teda. Ted został sprawnie przechylony i położony na sztywną, niską płaszczyznę; teraz odgłosy dobiegały z wysoka i słyszał je lepiej. Nadjechał szkolny autobus, dzieci śpiewały, drzwi trzasnęły, auto- bus odjechał. Na chwilę wszystko ucichło, a z ciszy wyłonił się wolny, pouczający głos trzydziestolatka, który jednak nie mówił do Teda: - Zaraz wejdziesz do domu. Dobrze, teraz dobrze; no tak, jesz- cze bliżej... Nie bój się niczego. Teraz popatrz na nią, dobrze... Patrz na nią jeszcze; zapamiętaj to na całe życie. Widzisz, co z nią zrobili? - Nad błoną ściskającą Teda przesuwały się wolne, niskie chmury. - Patrz jeszcze, zapamiętaj, a teraz wejdziesz do domu. Głos trzydziestolatka się oddalał. Obok Teda rozmawiali jacyś ludzie. - Nie lubię na to patrzyć. Nie rozumiem kogoś, kto płaci za program, żeby się babrać w takim gnoju. - Nie zastanawiaj się nad tym. To nie twój program. Mnie zu- pełnie nie interesuje, co dzieje się w czyimś programie. Obchodzi mnie tylko mój. Bierzemy to... Widzisz, jak ta kukła wygląda? Czegoś takiego nie widziałem. Bierzemy ją na Stare Parshey. - Stare Parshey? - Nie słyszałeś o Starym Parshey? Zamknięte od dwudziestu lat. Mało kto tam chodzi, ale ta kukła musi tam zostać. Zakopie- my ją- Tego jeszcze nie robiłem. - Zakopiemy? - Chciałeś być grabarzem, a nie wiesz, że kiedyś je zakopywa- no? Wydaje mi się, że to program historyczny, nuda! Widziałeś te- go z głową jak jajko? Widziałeś go? Niedobrze mi się robi, gdy tra- fiam na kogoś takiego. To jego matka. Chyba ktoś kiedyś nieźle ją załatwił, a ten jajogłowy - jej syn - widział wszystko i teraz pró- buje jakoś z tego wyleźć. To drogi program. Jakieś dwa, trzy milio- ny. Widziałeś te małe kukły? Albo to? Nad leżącym Tedem pochyliły się dwie chmurki. - Takiej nie przyjęliby na Nowe Parshey. Przepisy! Chciałbyś, żeby coś takiego tam łaziło? Popatrz no, popatrz, ma podwójną skórę, ale to dziwka. Zasłużyła na to, co jej zrobili. Ten jajogłowy miał niezłą matkę. - Zakopiemy ją? Jak to? - dziwiła się druga, wyższa chmurka. - To nasz obowiązek. Dowiemy się, jak to jest. Nie zakopywa- łem jeszcze. Gdzieś z głębi domu dobiegły stłumione krzyki, stuki, płacz, a może była to muzyka? Chmurki nad Tedem znikły, z domu ktoś spiesznie wyszedł. - Czy już odpowiednia chwila? - spytał któryś z grabarzy. - Tak, już po wszystkim. Zabierzcie ją, biedną, na Stare Par- shey. Nie chcę być przy tym. Myślałem, że jestem silniejszy, że bę- dę mógł pojechać z wami, ale... - głos jajogłowego urwał się nagle i nigdy już go Ted nie usłyszał. - Doskonale cię rozumiemy, Elbert. Uwierz nam, wszystko bę- dzie tak, jak sobie życzysz. Nerwy McOvy'ego naprężyły się jak stalowe nitki; czy to możli- we, że korekta Elberta Montperoota?... Nie, powinien przestać o tym myśleć. Zbieżność imion - nic poza tym. Korekta Elberta, je- go twarz, zmodyfikowana przez Teda, nie przypominała w naj- mniejszym stopniu tej należącej do trzydziestolatka. Poza tym test Elberta nie mówił nic o kompleksach, strasznych przeżyciach, sce- nach z chorągiewkowymi dziećmi. I z błoną! Przecież błona oplata- jąca mordercę, łuszcząca się forma w kłębach pary, to wszystko na- rodziło się w nim, w Tedzie McOvym kilka lat temu. Nie, nie - powtarzał w sobie Ted, jak gdyby rozjaśnienie sprawy mogło w tej sytuacji pomóc; uniesiono go właśnie i umieszczono we wnętrzu po- jazdu. Zamknęły się pneumatyczne drzwi i wpadł w bezmiar pust- ki, w której głosy grabarzy zamieniały się w łoskot wszechświata: - Jak myślisz, co się wtedy dzieje? - Nie pytaj. Mnie to nie obchodzi. Wybrałem to zajęcie w te- ście. Nie mam forsy na nic lepszego, ale gdybym miał, i tak wy- brałbym właśnie to. Zawsze chciałem być przy tym. Kopać będę pierwszy raz, ale kiedyś tak to robiono. - Pytam właśnie o to, co się wtedy z nimi działo? - Zakopywało się. Jak przygotowywano Nowe Parshey, chodzi- łem i widziałem. Kości. Same kości i czasem coś. -Co? - Zakopani. Leżeli tam, ale zmienieni. Siedzimy w programach za trzysta tysięcy. Załatw sobie taki za dwa miliony. Będziesz miał program historyczny. Zobaczysz, jak to było sto lat temu. Gdybym miał, ile trzeba, nawet przez chwilę bym się nie zastanawiał. Wszystko bym zobaczył. - Skąd wiesz, że oni sami wiedzą, jak było? - Kto? Agencja? Kto może lepiej od nich wiedzieć? Mają to za- rejestrowane, nie odwalają lipy. Zawsze dostaniesz wszystko naj- lepszej jakości. Było tak, jak zobaczysz, kiedy zapłacisz, ile trze- ba. Ty wiesz, co jest w programach za pięć, osiem milionów? Ich tutaj nie zobaczysz. Oni są, rozumiesz, zapłacili, chodzą po Mie- ście, ale to miasto dla nich jest zupełnie inaczej przygotowane, nie ma tego tłumu. My ich nie widzimy, oni nie widzą nas. To jest możliwe. Gdybyśmy mieli, ile trzeba... Rozmowa ucichła. Pojazd miękko opadał; Ted wyczuwał dłu- gie, charakterystyczne, łagodne zejście trasy w podziemia Par- shey. Znowu płynęły słowa. Znowu nad nim - miał takie wrażenie - zawisła chmurka cienia. - Nie przyglądaj się tak, bo jeszcze wlezie w ciebie. Naprawdę podałeś w teście, że chciałbyś spróbować tej roboty? Wydaje mi się, że nie pasujesz. Nie patrz tak na kukły. One coś czują. Wiem, że kukła to kukła, ale widziałem już takie rzeczy... mówię ci, po- trafią przeczuwać, co je czeka. Dobrze radzę, nie patrz na nią. Stare Parshey Pojazd stanął, pneumatyczne drzwi wyniosły Teda w ciemność. Teraz już nie wypadały zbędne chwile; nie oszczędza- no Tedowi przerażenia. - Musimy ją tak nieść? - pytał głos wyższy. - Tak to kiedyś robili i tak musimy dzisiaj zrobić. Montperoot zapłacił i wszystko musi być jak trzeba. Nerwy w Tedzie wciąż jeszcze mogły tężeć; wył z bólu. - Zupełnie ciemno. Nie wiedziałem, że tak tu jest. - Są w ziemi, po co im światło? Kto miałby przychodzić tutaj i po co? Patrz dobrze, nie chcę wpaść do jakiegoś dołu, gdzie leży takie coś. Wiem, jak to wygląda. - To dlatego ja muszę iść przodem! - Lepiej zobaczysz, jak to jest. Zaraz, jeszcze trochę i będzie- my na miejscu. - Wiesz co, zostawimy ją tu i pójdziemy. Nie musimy robić wszystkiego dokładnie tak, jak chciał Montperoot. - Sprawdzają i mnie, i ciebie, i Montperoota. Nie wiem dlacze- go, ale wiem, że muszę dokładnie zrobić, co mi każe program. Mam Stare Parshey - w porządku! Wcześniej miałem dom Betty... w Ebonitville i tam byłem. Zapłaciłem, robię, co trzeba. Każdy program jest powiązany z innym, nie rozumiesz tego? Nawet twój z moim. Wypełniałeś test, poznałeś zasady. Nawet tutaj mogą nas sprawdzać. Może nawet słyszą, co mówisz? Nieś! Teraz już prosto, między tymi słupami. Niosący Teda zatrzymali się, położyli go niedbale, głowę miał niżej niż nogi. - Tak głęboko? Czemu? - Nie nadawali się do niczego. Weź to, trzymaj tak jak ja i te- raz rób w ten sposób... McOvy słyszał szmery, tkwił w mglistej ciemności. Lęk porażał. - Coś tu jest. - Tyle po nich zostawało. Nie rozumiem. Zapłaciłeś trzysta ty- sięcy, podałeś w teście, że chcesz być grabarzem na Parshey, a te- raz zastanawiasz się nad tym? Ja też podałem, że chciałbym tu być, wszystko zobaczyć z bliska. Mam, czego chciałem, jestem za- dowolony. A ty? - Podałem w teście, że chciałem być jak najbliżej śmierci, zo- baczyć, zrozumieć. Kiedyś chciałbym pracować w agencji i ułożyć o tym scenariusz. - Ty? W agencji? Nigdy bym nie chciał być w programie ułożo- nym przez ciebie. Nie możesz się niczego dowiedzieć, możesz tyl- ko być. Być i czekać, co ci jeszcze podsuną. Na tym to polega. Ja chciałem mieć dużo seksu i miałem, potem byłem w lunaparku Levisa, mieszkam w dobrym miejscu, jest taka jedna Eleni... wszystko stało się tak, jak chciałem. Chciałem być w Parshey i je- stem. Za dwa dni mój program się kończy. Jestem cholernie zado- wolony z wszystkiego, co mi zaproponowali za gówniane trzysta tysięcy. Jestem zadowolony. - I nie zastanawiasz się, jak to jest? - Mam się zastanawiać? Inni płacą po pięć milionów i też ma- ją się zastanawiać? Wszystko jest poukładane, dokładnie wiem, że dostanę tylko to, co chciałbym otrzymać. Żadnego przypadku, żadnej zmarnowanej chwili i żadnego myślenia - głos był coraz donośniejszy, przechodził w krzyk. - Tobie też to radzę i nie myśl nawet, że kiedyś znajdziesz się w agencji. Po co? To najgorsza rzecz: układać programy dla kogoś, zastanawiać się, tracić czas, by klient otrzymał wszystko na najwyższym poziomie. - Chciałem dowiedzieć się, jak to jest, zaakceptowali, a nie do- wiaduję się niczego. Wiem coraz mniej i ciągle się zastanawiam. - Może dzisiaj spotkasz na Parshey kogoś, kto ci wyjaśni? Je- żeli zaznaczyłeś w teście, o co ci chodzi, wszystko dostaniesz. To ja teraz muszę się zastanawiać, dlaczego skierowano ciebie do moje- go programu. Nie chciałem takiego gadania. Mam jeszcze tylko trzy dni w programie. Nie wiem, po co podsunęli mi ciebie. Co po- dałeś w teście? Może zaznaczyłeś, że nie chcesz być w Parshey, a oni tu ciebie skierowali? Miałbyś prawo do odszkodowania. Naj- mniej przez rok siedziałbyś za darmo w programach za milion! Ta- kie są przepisy. Właściwie to ja mam prawo zaskarżyć. Bo ciągle mnie pytasz, muszę o tym myśleć, a nie chciałem, zaznaczałem, że nie chcę takiego gadania. Chyba za to należy się odszkodowanie. Zgłoszę sprawę, dostanę program za milion na rok. Nie jest w po- rządku, że nas połączyli. A może... A może jesteś kukłą? Miałem jeszcze jedno życzenie, którego dotąd nie spełniono, i potrzebna jest do tego kukła. Może to ty? Jesteś kukłą? No tak, kukły się nie zdradzą. Nikogo tu nie ma, jesteśmy tylko my. Zdejmuj ubra- nie, sprawdzimy. Do Teda dochodziły odgłosy szamotaniny, trącono go, osunął się niżej. - Przecież masz kukłę. To ona. Szamotanina ucichła, coś pochyliło się nad Tedem. - Może chodzi o nią? Chciałem zrobić jedną rzecz. Z Eleni nie mógłbym, Eleni nie jest kukłą, a do tego potrzebna kukła. Po- patrz na nią. Takiej nie widziałem. Poza tym, jeżeli jej nie zako- piemy, nie będę miał szans na odszkodowanie. Złamię zasady. Chyba trzeba ją zakopać. Przez ciebie wszystko się ciągnie. No, szybciej, szybciej! Poruszono Teda. Ostatnim wysiłkiem zgromadził w płucach trochę powietrza i wydmuchał je w formie jęku rozpaczy. - Coś powiedziała! Słyszałeś? Rusza się. - Nie widziałeś kukły? Nie wiesz, że nawet jakiś kawałek może się ruszać, jeśli ma energię? Przetnij jej szyję, będzie spokój. - Ona mówi. Ktoś ją napompował? Ted poczuł dotknięcie na swej piersi. Ręce dociekliwego gra- barza macały błonę. - Jak będziesz w programie za milion, zobaczysz prawdziwe kukły. Na ulicy ich nie ma. W takich programach wszystko jest najwyższej jakości, możesz mieć każdą, robić, co chcesz. Ludzi z najdroższych programów nie zobaczysz na Parshey. Gdzie są, jak myślisz? Gdzieś być muszą. Mówię ci, są tu gdzie my, ale ich nie widzimy, a oni nie muszą patrzyć na nas. - Coś mówi. - Ma program, więc gada. Mówię ci, siedzę na Parshey jakiś czas i widziałem to i owo. - Jest gruba i faktycznie nie ma nosa. Drugi cień pochylił się nad Tedem. - Zaraz pęknie. Nie podoba mi się to. - Kukła to kukła. W niej nic nie ma. Weszliśmy w program fa- ceta z forsą dużo większą od naszej. Chciał, żeby ją zakopać na Starym Parshey. Musimy zakopać. Robimy, co do nas należy. - Ona coś mówi. Cień zbliżył się niemal do ust Teda, ciułającego płytkimi od- dechami powietrze, by podjąć ostatnią próbę. - Co chcesz powiedzieć? - zapytał cień. - Jestem... - wycharczał Ted, ale cień nie zrozumiał. Ted zdobył się na drugi, krótki chuch. - On jest w środku kukły - szeptał wątpiący grabarz. - Myślisz, że coś pakują do kukły? Po co? Ted słyszał chrobot, którego drgnienia przenosiły się na jego zdrętwiałe ciało. Chrobot skoncentrował się na piersi, jak gdyby gryzł ją drobny stworek. Ale to było chłodne ostrze rysujące na stwardniałej błonie ślad, przez który ostrożnie wnikało głębiej, aż Ted poczuł piekący chłód metalu. - Pod jej skórą jest coś miękkiego. Zobaczymy. Musimy roze- rwać tę skórę, pomóż mi. - Nie dotykam tego. Co chcesz zobaczyć? Po co chcesz to wie- dzieć? Skorupa na piersi zaczynała się uginać, wciskały się pod nią uparte palce i w pewnej chwili Ted usłyszał trzask przypominają- cy łamanie kości. Nic nie bolało. Mógł wziąć głębszy oddech, otwo- rzył oczy. Nad nim pochylał się młody mężczyzna trzymający la- tarkę w palcach. - Co to jest, do cholery? - zdziwił się drugi grabarz, stojący kil- ka kroków dalej. - To nie jest kukła - powiedział młody, dotykając Teda ciepłą dłonią. - Widzisz? W środku kukły jest człowiek. - Może to też jest kukła, a w niej siedzi jeszcze inna, a w niej jeszcze jedna? Nie chciałem mieć w swoim programie czegoś ta- kiego. Chciałem po prostu być na Parshey. Niczego takiego nie chciałem w programie. Nie chcę zastanawiać się nad tym co ty, a muszę. Zaskarżę ich, należy mi się odszkodowanie. - Kim jesteś? - zapytał młody grabarz, głaszcząc twarz Teda. - Ted McOvy. - Powiedz, Ted, jak to jest, gdy się jest jeszcze w środku? - Spytaj go, czy jest kukłą - podpowiadał drugi grabarz. - Wiesz, gdzie jesteś? - pytał młody. - Jesteś na Parshey. Nie zakopaliśmy twojej kukły. Ted, jak to się dzieje, że wychodzicie? Dlaczego musicie wychodzić? Co lepszego jest u nas niż tam, gdzie wy jesteście? - O co ty go pytasz? - denerwował się starszy. Ted jeszcze nie mógł wstać; krew nie dotarła do wszystkich mięśni. Młodszy grabarz świecił mu latarką w oczy, obserwował każde drgnięcie twarzy, każde poruszenie palcami. Wszystko go interesowało. - Powiedz mi, jak jest tam, skąd wychodzisz? Znalazłem się tu- taj, żebym mógł od ciebie usłyszeć prawdę, mam rację? Czy mogę ci w jakiś sposób pomóc? Może jest za jasno? - latarka zgasła. - Może wyszedłeś przypadkowo? Może jednak powinniśmy ciebie zakopać? - Nie! - Ted pobudzony strachem podniósł się błyskawicznie. Był na starym cmentarzu. Tu nie dochodziły sztuczne światła z Nowego Parshey. Widział jakieś słupki, płyty kamienne, niewiel- kie wzgórki porośnięte chaszczami. Od czasu gdy był tu ostatnio, kilka lat temu, stary cmentarz zatracił czytelność funkcji, które spełnił. Piach osypał się spod nóg Teda, leciały coraz większe gru- dy, ciągnąc go wolno za sobą. Młodszy grabarz przytrzymał go w ostatniej chwili; Ted stał na krawędzi głębokiego dołu. - Co teraz z tobą będzie? - pytał młody grabarz. - Co on może wiedzieć? - odparł starszy i obaj przyglądali się pierwszym krokom Teda. - To kukła, która wylazła z innej kukły. Myślisz, że kukły coś wiedzą? McOvy starał się wykorzystać ich niezdecydowanie. Zrobił je- den, dwa, kolejne kroki przed siebie. Zszedł ze sterty piasku i od- chodził. - Dokąd idzie? - szeptał młody. - Sama nie wie. Jest zaprogramowana. Jeżeli jej nie zakopie- my, będzie tak łaziła, aż narobi bałaganu w innym programie. - Nie chcesz tego zobaczyć? Pozwólmy jej trochę odejść, tylko popatrzymy. Potem zakopiemy. - Masz coś takiego w programie? Po co w ogóle płaciłeś, jeżeli chcesz sam wszystko zmieniać? Nie, nie, nie, mam trzy dni, nie bę- dę ich marnował na jakieś gówno! Mam ostatnie trzy dni, zamie- rzam ich zaskarżyć. Nie chcę złamać reguł. Poprzez hałdy piachu i trzaskające zarośla starszy grabarz ru- szył za Tedem. McOvy nie był w stanie biec; serce waliło mu nie- równo, płuca pracowały z trudem. Stanął. Uniósł ręce, zamierzał się bronić, lecz czuł w mięśniach słabość, jaką miał zawsze po whi- sky. Młodszy grabarz doskoczył do współpracownika, wstrzymując go kilka kroków przed Tedem. - Co ona robi? - Gówno mnie to obchodzi! - Patrz, może to jest kukła, którą miałeś spotkać. Chciałeś coś z kukłą zrobić? Może to ona? Może dzięki niej ja też mam się cze- goś dowiedzieć? Może dlatego musieliśmy spotkać się razem. Co ona robi? Wpatrywali się w niezrozumiałe zachowanie Teda, który, z 'ra- mionami w górze, zaczął się obracać. Starali się pojąć coś, co nic nie znaczyło. McOvy rozpaczliwie szukał sposobu, by uciec. Obra- cał się, unosił głowę, bełkotał coś, śmiał się, stawał na palce. Ob- serwowali go w podnieceniu, a kiedy znienacka kucnął, odskoczy- li. Położył się i pełzł ku nim, warcząc. Odskoczyli dalej. - Co ona robi? - wciąż pytał młodszy. Położył się na wznak, a oni obchodzili go, jak skradające się zwierzęta niepewne siły swej ofiary. Wstał. - Właśnie tego chciałem się dowiedzieć, zejdź jej z drogi, niech idzie - szeptał w podnieceniu delikatny. Ted zrobił kolejny krok, krew dotarła do palców stóp, budząc je bólem; w uszach mu szumiało. W tej chwili spojrzał w głąb do- łu i zobaczył rozrzucone w nieładzie kości. Patrzył na nie bez żad- nej myśli, zbierając siły przed marszem w kierunku bramy do No- wego Parshey. - Jak myślisz, czemu się na to gapi? - spytał potężniejszy szeptem. - Cicho! Nie przeszkadzaj, musimy wszystko zobaczyć do końca. ROZDZIAŁ 5 Parshey Ted McOvy dochodził do niewielkiej furtki, za którą było Nowe Parshey. Grabarze szli z tyłu, ale go nie gonili. Jak kot bawiący się myszą prowokowali go do ucieczki. A Ted wchodził w rolę myszy; potykał się, zwalniał, jak gdyby zamierzał w nich wzbudzić litość. Więc nie musiał biec, ukrywać się, wypa- trywać schronienia - musiał tylko demonstracyjnie okazywać re- zygnację, dając grabarzom dreszcz emocji i poczucie przewagi. A jednocześnie wypatrywał szansy. Podchodził do furtki, która ko- łysała się, choć nie było wiatru. Wszystko zamarło. Słyszał za sobą szeptany dialog: - Zna drogę. Widzisz, że wie dokąd idzie? - Chce uciec? - Kukła nie ucieknie z Parshey. - To nie jest kukła. Do furtki pozostało kilka kroków. Wówczas zauważył kij. Schy- lił się, chwycił go, spojrzał za siebie. - Widzisz? - Chce walczyć? - Kukły nie są zbyt silne. McOvy skoczył do furtki, trzasnął nią i zablokował, wsuwając kij między pręty. Uciekał, słysząc szarpaninę grabarzy z kijem, ich gasnące głosy. Biegł w kierunku pasażu, z którego elektryczne wózki kursowały do górnej części cmentarza. Mijał stare groby z nieruchomymi posągami. Kilka grobowców obudowanych szkłem trąciło staroświecką tandetą. Wokół panowała cisza, a światła od strony Nowego Parshey kładły deformujące cienie. W oddali coś się poruszyło i nie wiadomo, czy był to cień, czy lu- dzie szukający zbiega. Twarze posągów sprzed kilkunastu lat nie 6 Domek świeczki były najwyższej jakości i wyglądały podobnie, jakby wyszły z tej samej formy, różniły się tylko barwami. Gdyby spróbował schronić się między nimi, zdradziłoby go wszystko - fryzura, makijaż, ubra- nie. Musiał ukryć się gdzieś indziej. Wkrótce znalazł się wśród bardziej współczesnych przeszklonych pawilonów z ruchomymi fi- gurami. Czuł się już bezpieczniej. Wszedł w obszar podziemny, którego strop wyłożony rozjarzonymi płytkami tworzył iluzję nie- ba. Sunęły po nim chmury, a lekki wiatr niósł jakieś odgłosy. Zza szyb pawilonów ruchome figury obojętnie spoglądały na Teda. Szedł dalej, między pawilony wielkości domów, jakie niegdyś otaczały przedmieścia. Paliły się w nich światła, a mieszkańcy po- ruszali się swobodniej, hałasowali i wszystko coraz bardziej przy- pominało podziemne miasto. Tutaj mógł przystanąć, odpocząć, łatwiej się ukryć. Siedział na ławce, gdy w harmider Parshey wdarł się znany, porażający dźwięk - w pobliżu wędrowała grupka kukiełkowych dzieci z cho- rągiewkami. A więc wciąż go umiejętnie naganiano? Śpiew się przybliżał, nadciągał zewsząd, i nagle rozległy się głosy: - Mówiłem, że musimy ją zakopać i nic więcej. Spieprzył! Już jadą, słyszysz, że jadą? - Gdzieś jest. Ukrywa się, jest blisko. - Od razu mówiłem, żebyś się nie zastanawiał. Teraz już wiesz, jak to wygląda? Czego się dowiedziałeś? Ted pełzł. Śpiewające dzieci były coraz bliżej, z pawilonów wy- chylały się zaciekawione główki figur. Wstał, ruszył w dół, dalej od pasażu komunikacyjnego, starając się uciec od dziecięcej pie- śni, ale gdziekolwiek skręcił, szedł ku niej. Słyszał już słowa mó- wiące o wolności istot, które niegdyś pojawiły się na planecie i poznały smak własnego ciała; to też skądś znał, jak gdyby wy- rwało się z programu, nad którym pracował. Zaczął biec. Wiedział, że grabarze go dostrzegli; długie cienie pokazywały się tu i tam, słyszał kroki. Skręcił na brunatną łąkę zakończoną szczelinami wejść do kolejnych kwater. Zbiegł pod ciemne, niskie sklepienie, jak w na wpół rozwartą gębę ponurej bestii, rozświetloną błyska- jącymi zębami. Znalazł się na obszarze pełnym sztucznych roślin o dławiącym zapachu. W głębi wiły się podłużne, niewielkie stawy z pływającymi wysepkami, na których posążki dzieci oddawały się beztroskiej zabawie. Obecność Teda je zaniepokoiła; nie pasował do ich statecznego świata. Przycupnął w zaułku z miękkich jak gąbka tworzyw. Posągi dzieci palcami wskazywały jego ukrycie, ich sztuczne oczy stały się zwielokrotnionymi oczyma szukających go grabarzy. Dostrzegli go w chwili, gdy i on ich zobaczył. Wsuwał się w labirynt wąskich przejść, trafił na nieruchomy posążek ja- snowłosej dziewczynki wciśnięty w szparę tak, że nie mogła się ruszyć. Woda z żółtawej ściany ściekała na jej twarz. Od lat nikt nie odwiedzał zmarłego dziecka. Ted ostrożnie wyciągnął figurkę ze szczeliny. Coś w jej wnętrzu zgrzytało, usta się poruszały, jak gdyby wypowiadały słowa. Pchnął posążek w kierunku, skąd po- winni nadejść grabarze, a sam wcisnął się w miękką szczelinę na miejsce dziecka. Wydawało się, że pułapka pochwyci i jego; uwiązł w gąbczastym tworzywie. Zdusił krzyk strachu, resztką sił wydostał się spomiędzy pęczniejących ścian. Posążki pokazywały go palcami. Brnął przez płytki staw, na dnie którego leżało kilka nieruchomych figurek; poruszył je stopami, dwie wypłynęły z ustami drgającymi jak u ryb. Wskoczył na mostek, z którego wy- rastały łodyżki tanecznych kwiatów, mijał cukierkowe pawilony, zmierzając ku innej części Nowego Parshey. Na trawnikach poru- szały się posągi. Idąc szybkim krokiem, pozostawiał za sobą ga- snące strzępy ich rozmów, słowa układały się w chaotyczny szmer. Skoczył przez rzeczkę, obok samotnego dziecka w słomkowym ka- peluszu, wbiegł do tunelu i archaicznymi ruchomymi schodkami zsuwał się niżej. Te miejsca znał lepiej, odwiedzał je wielekroć, od czasu gdy podjął współpracę z Sebastianem. Były tu grobowce ludzi samot- nych za życia, którzy sami sobie ufundowali to, czego nikt nie przy- chodził oglądać. Te kwatery wręcz żebrały o pamięć. Figury w eks- centrycznych ubiorach, wypowiadając oryginalne myśli, poruszały się dziwacznie, obscenicznie, podkreślając swą indywidualność. Ted kluczył bocznymi odnogami. Zatrzymał się, oparł o kamienną ściankę ze srebrnym napisem: "Philippe Delan". Zaskoczona nie- spodziewaną wizytą figura chodziła wokół Teda. Nauczył się nie zwracać uwagi na zachowanie posągów; praca w studiu Sebastiana Curry osłabiła dawne emocje. Philippe Delan musiał być człowie- kiem pewnym siebie i prowokującym. Jego grobowa podobizna zachowywała się irytująco. Zbliżała oczy do Teda, jak indyk pró- bujący dziobnąć nieznany przedmiot, unosiła agresywnie dłoń, za- raz ten gest zamieniała w żart, odchodziła, machając rękoma, zbli- żała się gwałtownie, nic nie mówiąc. Philippe był szczupły, z okrą- głymi policzkami, ostrzyżony niemodnie - zmarł trzy lata temu, więc nie mógł podążać za modą. Niektórzy wcześniej podpisywa- li umowy i studia mody aktualizowały ich ubiór kilka razy w roku. Delana prawdopodobnie nie było na to stać. Sporo zapłacił, by znaleźć się na Parshey, ale nie przewidział, że czas szybko skary- katuruje jego posąg; już dzisiaj wyglądał żałośnie niemodnie. Je- go makijaż raził. Philippe nic nie mówił; kokietował gestami i zbyt szczupłą sylwetką, która trzy lata temu była na czasie i nie- jednemu musiała się podobać. W sąsiednich, pojedynczych kwa- terach figury chodziły, siadały, kładły się wygodnie. Ich samotne pierwowzory, nie troszcząc się kiedyś o przyszłość, skazały je na samotność form czysto fizycznych, zadbanych, lecz emanujących minionym już pięknem. Teraz, po śmierci, ich formy wabiły pamięć żyjących, ale i tak nikt o nich nie chciał myśleć. Siedzący na kamiennej ławeczce Ted wydawał się jedną z nich. Pomyślał, że i on kiedyś jako posąg skazany na jałowe trwanie czekać będzie jakiegoś kresu. Wyszedł z ukrycia i aby upodobnić się do posągów, poruszał się sztucznie, niekiedy stawał, sprawdzając, czy nie zobaczy któregoś z tropiących go grabarzy. Wspinał się ostrożnie schodami wiodącymi na wyższy poziom, do pawilonów grupowych. Stanął na krawędzi pasażu komunika- cyjnego biegnącego wzdłuż kamiennej ściany, w której wykuto łukowe zejścia. Asfalt oddzielał ścianę od rozświetlonych nowych grobów. Błękitna, przestrzenna iluzja nad głową nieco pociemnia- ła; dzień gasł. Gdy tylko Ted znalazł się na gładkim chodniku cią- gnącym się wzdłuż pasażu, usłyszał tak dobrze znane głosy gro- madki dzieci. Zmartwiał. Pasaż Pasażem sunęły pojazdy. Zatrzymywały się i rusza- ły bezszmerowo. Gdyby nie to, że na Parshey pojawiali się klienci agencji, mogłoby tu nie być tlenu. Przystanął kolejny pojazd. Stojąca w nim, obca postać popa- trzyła na Teda dziwnym wzrokiem. McOvy nie wsiadł; cofnął się w głąb schodów i czekał. Następny pojazd zatrzymał się po chwili. McOvy dokładnie wyliczał czas otwarcia i zamknięcia drzwi; mu- siał idealnie wczuć się w ich rytm, w ostatniej chwili wybiec, wsko- czyć i odjechać. Nadjechał kolejny. Ted liczył: osiem! - wyskoczył, przebiegł przez pasaż, w ostatniej chwili wsunął się w szczelinę drzwi. Wagonik ruszył. Zza któregoś pawilonu wybiegły dwa szyb- kie cienie próbujące dopaść zamkniętych drzwi. Pojazd nabrał pę- du, cienie zrezygnowały. Dopiero teraz Ted spojrzał ku grabarzom, którzy pozostali obok szyny. Miał dużo szczęścia; czaili się bliżej, niż podpowiadał strach. Usiadł w białym foteliku. Inni pasażero- wie stali. Już wcześniej poznał atmosferę pojazdów jeżdżących Parshey i wiedział, że lepiej się nie zastanawiać, kim są ci inni. Pasaż komunikacyjny otaczał najnowszą część cmentarza. Za oknami toczyło się spokojne życie - spacerowano, rozmawiano, odwiedzano się, połyskiwały kominki, w sadzawce pływały kaczki, a nawet - Ted oniemiał - Jonathan Gogett wykonywał kolejny portret. Słynny malarz, przystojny młodzieniec z jasnymi kręco- nymi włosami, pasującymi do natury wrażliwej i nonkonformi- stycznej, stojąc w swoim - idealnie skopiowanym - atelier, szki- cował portret nagiego tancerza. Przed rokiem Ted przygotowywał posąg Gogetta na Parshey. Poznał szczegóły jego ciała, skorygo- wał je doskonale; to było zlecenie opłacone przez fundusz pań- stwowy i pozwoliło Sebastianowi Curry zmienić wystrój jego nie- zwykłej willi na stoku Port. Pojazd stanął, a Ted, zaabsorbowany widokiem Gogetta, nie zwracał uwagi na wsiadających. Dopiero po chwili dostrzegł Mo- nikę Burt. Popatrzył wokół, jak gdyby przypuszczenie, że miejsca zdarzeń zlały się mnemonicznie, było realne. Jednak Monikę rze- czywiście znajdowała się na Parshey, nie sunęły za nią wirtualne ślady innej scenografii. Oczywiście, była to jej kukła - McOvy znał się na tym - lecz i tak skulił się ze strachu; więc przewidzia- no, że ucieknie grabarzom, obliczono chwilę, gdy chaotyczny bieg skieruje go do pojazdu? Może i Gogett pojawił się jedynie po to, by odwrócić jego uwagę? Postać Monikę odbijała się w szybie, gdy pojazd sunął wzdłuż bazaltowej ściany z głowami tych, których nie było stać na powie- lenie całej postaci. Twarze mrugały oczyma, otwierały nieme usta, uśmiechały się, kołysały jak napompowane baloniki. Monikę pró- bowała zatrzymać wzrok na którejś, ale było ich tysiące, co sprawi- ło, że zachowywała się jak i one: niecierpliwie poruszała ustami, przymykała powieki, kręciła głową, szukając pomocy. Pojazd za- trzymał się tak blisko ściany, że można było zajrzeć w oczy główek. Niczym kołnierzyki połyskiwały tabliczki z informacjami o każdej. Monikę natarła kolanem na biodro Teda. Miał wrażenie, że i ten drobiazg nie jest przypadkowy, więc nie reagował. Jej skóra była zimna jak szkło. - Usiądź - powiedział. Odsunęła się. Była ubrana tak jak wtedy, gdy widział ją w lu- strze, poruszała się lekko, przezroczyste wysokie buty prowokują- co ukazywały jej stopy bez śladu rany, z tym samym tatuażem nad lewą kostką. - Nie mogę znaleźć męża i dzieci - poskarżyła się. - Miałam złudzenie, że jedna z tych głów należy do Patryka, mojego syna. To chyba niemożliwe, prawda? Jeżeli zapłaciłam za całe postaci, nie mogli ich zamienić w same głowy, tylko dlatego że ich nie od- wiedzałam, prawda? - Pasażerowie nie zwracali na nią uwagi. Za- pytała głośno: - Może ktoś wie, gdzie znajduje się pawilon rodzi- ny Burt? - Nikt nie zareagował. Ted osłupiał, gdy poczuł na plecach dotknięcie, a na karku od- dech Monikę. Więc oddychała? Nie była powieleniem przeniesio- nym na Parshey, naprawdę przeżyła swój śmiertelny taniec w dzielnicy nędzy? Może była aktorką? Odwrócił się ostrożnie. Zachowywała się tak, jakby widziała go po raz pierwszy. Gdyby teraz w podziemiach Parshey zabrakło powietrza, w pojeździe tyl- ko dwóch pasażerów znieruchomiałoby w śmiertelnym skurczu: McOvy i Monikę Burt. - Na Parshey jest sporo Burtów - stwierdził, chłonąc spieszny, krótki oddech kobiety. - Chciałam mieć w programie codzienną wizytę na Parshey, spotykać się z mężem i z dziećmi. Ze względu na nich zdecydowa- łam się wykupić program, ale tu wszystko tak się rozrosło, bez przerwy się zmienia, więc nie mogę ich odnaleźć. Tracę tylko czas na szukanie. Jeżeli nie zdążę, program skieruje mnie gdzie in- dziej, co wtedy, jak ci się wydaje? Nie wiem, co robić. - Musisz się trzymać programu - odrzekł Ted spokojnie. Moni- kę Burt oddychała, jej piersi odsłonięte przez głęboki dekolt były lekko spocone, zachowywała się bez klasy - nie miał wątpliwości, to była ona. Żyła! - Na pewno nie są wśród tych bogaczy - powiedziała, patrząc za szybę. Pojazd zatrzymał się na przystanku. Tutaj pawilony usytuowa- no pośród rozległych, wirtualnych łąk, w dali za fioletowawą mgiełką ciągnęły się pasma ośnieżonych gór. Postaci były dosko- nale ubrane, wiele z nich mogło sobie pozwolić na codzienne wi- zyty krawca, wizażystów, niektóre otaczały się grupkami przyja- ciół i tak, w barwnych, radosnych korowodach wędrowały pośród sielankowej scenerii. Pojazd ruszył dalej. Monikę Burt mówiła: - Mąż i dzieci jednego dnia, razem przeniosły się na Parshey. Może słyszałeś o wypadku rodziny Burt? Rzadko ich odwiedzałam. Właściwie tylko raz. Wszystkie pieniądze poszły na pokrycie kosz- tów ich przeniesienia. Nie było mnie na to stać, poza tym chcia- łam odmienić swoje życie, chciałam tego i owego spróbować, więc ciułałam na program. Teraz, kiedy już w nim jestem, chcę się po- chwalić. Mąż był temu przeciwny, taki z niego dziwak! Uciekał przede mną. Nie odpowiadałam mu fizycznie, byłam młoda, a on szukał w kobiecie doświadczenia. Żył w kilku miejscach naraz: przy mnie i obok innych kobiet, które rodziła jego wyobraźnia. Po- patrz, jak ładnie potrafię się wysłowić. W agencji przygotowali mnie doskonale. Co powiesz o moim ciele? Nie sądzisz, że jest atrakcyjne? Takie, jakie chciałam. Cudowne, że można otrzymać to, czego się pragnie. Nie wyobrażam sobie, jak mogło być daw- niej, gdy ludzie nie mieli wpływu na swój wygląd. Moje dzieci są cudowne, ale Bob, mąż, nie dbał o siebie i nie godził się na naj- mniejsze korekty. - Monikę zamilkła, wsłuchana we wspomnienia. Drgnęła, jej usta zbliżyły się do twarzyTeda. -Wiesz, myślę, że to celowe; już godzinę jeżdżę po Parshey i nie mogę odnaleźć rodzi- ny. Może tak musi być, a kiedy już ich odnajdę... Słyszałam, że pro- gramy czasem tak zaskakują! Nie można niczego przewidzieć, a nasze pragnienia spełniają się inaczej, niż sobie wyobrażaliśmy. Pojazd wszedł w szeroki łuk kończący podziemia. Przeniósł się na wyższy poziom, skąd było widać wyjście. Kilka przystanków dzieliło Teda od Miasta. - Słyszysz? - zapytała Monikę i w tej chwili Ted usłyszał śpiew dzieci. -To stara pieśń, ale tak piękna! - mówiła podniecona. - Sto- ją tam, na następnym przystanku. Zatrzymamy się przy nich. Ja- kie to cudowne! Jak myślisz, witają kogoś, kto przybył na Parshey? - Jeżeli chcesz spotkać swoją rodzinę, musisz tutaj wysiąść - powiedział Ted. - Chwileczkę... Nagle wiesz, gdzie mam wysiąść? Kim jesteś? - Znam Parshey, jestem stąd. - Przecież oddychasz. Wydaje mi się, że gdzieś już ciebie spo- tkałam. Znam wielu takich jak ty. Powiem ci w sekrecie, ale nie zdradź nikomu: aby jakoś przeżyć, sprzedaję swoje ciało. Byłeś u mnie, prawda? Przypominam sobie, miałeś niesamowite chęci! To stąd ciebie znam, oj, od razu poznałam, wiedziałam, że mnie śledzisz. Pojazd stanął, a na kolejnym przystanku czekała grupka dzieci. Chorągiewki podrygiwały jak chmary owadów. Ted niemal wyniósł Monikę z pojazdu. Stawiała lekki opór, spoglądając w stronę dzieci. - Chciałam zobaczyć, co się tam dzieje - sapała. -To jedna z mo- ich ulubionych melodii. Wiem, że śpiewają dla mnie. Chciałam mieć w programie dużo muzyki, a ta piękna piosenka jest dla mnie... - Miałaś spotkać męża i dzieci - przypomniał Ted. - Zaraz, przecież w programie powinno być tak, że spełnia się to, czego chcemy. - Zwalniała. - Może jesteś aktorem? Nie chcia- łabym spotykać kukieł. Brzydzę się ich. Nie jesteś kukłą? Zaraz! Już nic nie rozumiem. Mówisz, że jesteś stąd? Więc co, jesteś jak mój mąż? Też nie możesz stąd wyjść? Objął Monikę, a ona nieufnie go sprawdzała, szczypiąc, głasz- cząc, wąchając. W końcu dała się poprowadzić dalej. Oddalali się od pasażu komunikacyjnego, mijając standardowe pawilony, w któ- rych oknach przelewał się czas Parshey. Dylematy Monike Burt - Jesteś aktorem - stwierdziła zadowolona. - Je- steś ładniutki. Nie możesz mnie tak prowadzić. Jeżeli zobaczy nas mój mąż... On nie rozumie takich rzeczy. Wszystkiemu był prze- ciwny. Gdyby nie wypadek, na pewno zrobiłby zastrzeżenie, że nie chce znaleźć się na Parshey. Nie mogłam sobie wyobrazić tutaj moich dzieci samotnych, bez niego. Sama myśl o tym mnie przy- gnębia. Nie! Nie po to zapłaciłam za program, żeby nachodziły mnie takie myśli. - Próbowała przejąć inicjatywę, popychając Te- da, by zmienić kierunek marszu. - Nie musimy tam iść. Straciłam ochotę na to spotkanie. Dlaczego cały czas muszę podejmować de- cyzje? Powinni tak ustalić program, żebym nie miała najmniej- szych wątpliwości. Jeżeli chcę pójść z tobą, dlaczego muszą poja- wiać się wyrzuty sumienia? Do czego to doszło... zastanawiam się, czy słusznie zrobiłam, podając w teście, że chcę być codziennie na Parshey. Przecież to strata czasu, prawda? - Musisz się z nimi zobaczyć - powiedział Ted. Rozglądał się dyskretnie, myśląc tylko o tym, by dojść do pla- cu przy głównym wyjściu. Idąc w parze, miał większą szansę, ale Monikę robiła wszystko, by wzbudzić sobą zainteresowanie - mó- wiła głośno, potykała się na koturnach, od czasu do czasu lubież- nymi gestami próbowała Teda podniecić. Była atrakcyjną kobietą, pieczęć wieku odciśnięta na jej pomarszczonej twarzy budziła ciekawość. Pośród posągów ona, prowadzona przez mężczyznę w zniszczonym ubraniu, z błyskiem przerażenia w oczach, nie pa- sowała do cmentarza. - Nie musimy tam iść - powtórzyła. - Mam chyba jakieś pra- wa? Jeżeli mi się podobasz, mogę z ciebie skorzystać. Nie myśl, że jestem taka, jak mnie widzisz. Zostaniesz porwany w czeluść, chłopcze, znikniesz we mnie, a gdy wyjdziesz, podążysz za mną. W tym miejscu nie było już słychać niepokojącego śpiewu. - Naprawdę wiedziałeś - powiedziała i zatrzymała się nagle. Naprzeciw stał niewielki pawilon z napisem: "Burt". -Więc jed- nak muszę ich odwiedzić? - zapytała cicho. - Co mam mu powie- dzieć? Jak wytłumaczyć, dlaczego nie przychodziłam, dlaczego ubieram się tak, dlaczego inaczej wyglądam? Czy powiedzieć Bo- bowi, z czego się utrzymuję? - Nie musisz. To go nie interesuje, Monikę. On tylko patrzy. Wi- dzi, poznaje, ale nie analizuje - wyjaśniał Ted, spokojnie obserwu- jąc dal, gdzie jaśniała główna brama Nowego Parshey. - Oni wszyst- ko widzą, obserwują, co dzieje się w Mieście, ale nic poza tym. Może nawet wie, że jesteś dziwką, patrzy na ciebie i to go bawi? - Nie znasz Boba. Myślisz, że mógłby widzieć, co wyprawiam? - Tak, Monikę, bo w gruncie rzeczy to już nie jest ten sam Bob. - Może jeszcze mi powiesz, że to nie są moje dzieci?! - Są identyczne, zachowują się jak one... - Ted przerwał; po- mysł, że prowokując Monikę, zdemaskuje prawdę o niej, w tej chwili wydał się nieistotny. - Sam nie wiem, co mówię. Tak, to są twoje dzieci, twój mąż. Powinnaś do nich pójść. Właśnie z pawilonu wyszły dzieci. Nie miały więcej niż siedem, osiem lat, gdy trafiły na Parshey. Chodziły wolno, nie wykonywały zbyt wielu czynności, ale wyczuwały matkę, chociaż była tak bar- dzo zmieniona, starsza o kilkadziesiąt lat; a jednak poznały, pod- chodziły ku niej, wyciągając ręce - to był standardowy wymóg, posągi zawsze poznawały tych, którzy je odwiedzali. - To one, naprawdę one - powiedziała Monikę przez łzy. - Musisz mi pomóc, wprowadź mnie do Boba. Sama nie dam rady. Nie rozu- miesz, jakie to dla mnie trudne? Jeżeli on wie, widział, co robię z ty- mi, którzy mi płacą... Chciałabym stąd uciec! - Monikę rozpaczliwie wyczekiwała na jakąś podpowiedz, ale widocznie z agencji nie nad- chodził świeży komunikat, a może nie umiała go odczytać? Mniej in- teligentni klienci miewali z tym kłopoty, ale nie godzili się na trady- cyjne, naręczne programatory. W grę wchodziło poczucie wartości. Dzieci zbliżały się do matki, a ona wyciągała ku nim ręce. Ted odchodził; do bramy zostało kilkaset kroków. Ta część Parshey miała kiepskie oświetlenie, poza tym tężał zmierzch, była jesień. Światło pomagało McOvy'emu odzyskać spokój i poczucie bezpie- czeństwa. Mijały go pojazdy. Niewielu z Miasta pozostawało tu na noc, ale gdzieniegdzie widać było pary, które nie potrafiły się roz- stać. Idący ku wyjściu zlewali się w tłumek, w który wtapiał się Ted. Był już blisko, widział pożegnania, słyszał komunikaty, by nieuprawnieni nie zbliżali się do wyjścia - ci wracali, wsiadali do pojazdów i odjeżdżali pasażem transportowym. Niektórzy stali przy bramie nieruchomo, wpatrując się w przestrzeń za wyjściem, jak gdyby było tam coś więcej niż wiadukt wiodący do Miasta. Grabarze, wciśnięci w tłum przy bramie, lustrowali każdą po- stać. Właśnie gdy McOvy ich zobaczył, odezwał się telefon. Jego dźwięk zabrzmiał na Parshey jak eksplozja; Ted cofnął się w cień drzewa, zajaśniała przed nim mgiełka monitora, z której dobiegł obcy głos: - Ted McOvy? Próbował przerwać połączenie, ale bezskutecznie. - Nazywam się Troy. Twój numer podała mi Mary Parce. Dzwo- nię z polecenia osoby, w której imieniu prowadzę tę sprawę. - Nie teraz, proszę później - szeptał Ted do drgającej mgiełki. - Nie masz czasu dla kogoś, kto kupił twojego "Centaura"? Więc dla kogo masz? Nie widzę twojej twarzy, Ted. Są jakieś za- kłócenia. Może nie jesteś w odpowiednim miejscu. Posłuchaj więc, jeżeli chodzi o tę sprawę, o której niewątpliwie opowiedzia- ła ci już ta Parce... jakże ona brzydka! Nie rozumiem, dlaczego właśnie ją wybrałeś do prowadzenia swoich spraw. Zastanów się nad tym, bo uważam, że cena, jaką uzyskałeś od osoby, w imieniu której działam, jest zdecydowanie za niska. Stań w lepszym miej- scu, nie lubię rozmawiać z kimś, kogo nie widzę. - Nie mogę - powiedział Ted i rzeczywiście, telefon skierował na niego powszechną uwagę. Z pawilonów wychylały się posągi, ścieżka zaroiła się od postaci, a od strony placu biegli grabarze. Wypatrzyli go błyskawicznie. Mgiełka zagasła; połączenie przerwano. Wycofywał się ostroż- nie. Od bramy pędził policyjny pojazd, jego światła rosły. McOvy wracał ku plątaninie pawilonów. Dobiegł, gdy policyjny pojazd już penetrował kwatery kilkadziesiąt metrów dalej. Na trawniku jałowo poruszały się bezmyślne dzieci Monikę. Na sąsiednich dróżkach nie wygasało zainteresowanie przestraszo- nym człowiekiem, który pojawił się w kwaterze rodziny Burt. Orientował się doskonale, gdzie są ci, którzy go ścigali; figury cmentarne z ciekawością przyglądały się oprawcom Teda. A oni dokładnie, po kolei, sprawdzali każdy pawilon. Ted wiedział, że sprawdzą także pawilon rodziny Burt. Ale w tym pawilonie była Monikę - musiał na nią liczyć. Poglądy Burta Do pawilonu prowadził tandetny ganek. Na Par- shey mogło nie być dachów, ale Parshey rządziło się prawami imi- tacji - były dachy, ganki, parasole. McOvy schował się na ganku, gdy goniący już sprawdzali sąsiednią kwaterę. Zamknął drzwi. Obserwował, nasłuchiwał. Z głębi pawilonu, zza szklanych drzwi dobiegały głosy, słowa, ale bardzo niewyraźne. Monikę pokrzyki- wała, odpowiadało jej rytmiczne szuranie. Kiedy otworzył drzwi, zrozumiał: państwo Burt uprawiali seks. Monikę leżała na wodnym tapczanie, beształa męża, zachęcała, ale figura Burta nie miała wielkich możliwości. - To ty? - Monikę na widok Teda zawstydziła się, odepchnęła męża, który pozostał pochylony nad pustym tapczanem. - Bob ni- gdy nie był w tym dobry - powiedziała przepraszająco, podcho- dząc do Teda. - Jednak wróciłeś? Wiedziałam, że droczysz się ze mną. Jesteś milutki. - Zachęcająco poczochrała mu włosy. - Musimy z nim coś zrobić. - Ted wskazał Burta, absurdalnie poruszającego się nad tapczanem. - Wyjdź, Bob - powiedziała Monikę i jej mąż ruszył do wyjścia. Był zadowolony, uśmiechał się do Teda życzliwie, jak gdyby wi- dział go nie po raz pierwszy i miał o nim dobrą opinię. Gdy otwie- rał drzwi, na trawniku byli już grabarze. - Co tam się dzieje?! - wrzasnęła Monikę. -To prywatna kwatera! - Chodź - powiedział Ted i pociągnął ją do następnego po- mieszczenia. Znał dobrze rozkład pawilonów. - Aktorzy muszą to robić o wiele lepiej, co? - kokieteryjnie szepnęła Monikę. - Bob całe życie za dużo myślał, wydawało mu się, że ma mnie po to, by rozmawiać. Te dzieci, kochany, nie mówi- łam tego nikomu - ale skoro jestem w programie, nie ma to żad- nego znaczenia - nie mogą być jego, wiesz, jak to bywa, kochany, gdy matka jest dziwką... Co ty robisz? Ted szybko się rozebrał. Wtedy Monikę doskoczyła do niego, ale odtrącił ją, wkładał na siebie ubrania jej męża; nasunął na głowę jedną z jego kruczych peruk, zmieniał makijaż, podczas gdy Monikę zrzucała z siebie wszystko. - Nie podobasz mi się taki - powiedziała. Rzeczywiście, wyglą- dał fatalnie, makijaż zmienił twarz nie do poznania. - Przypomi- nasz mi Boba. - Pokażę ci, jak to powinien robić Bob - powiedział Ted i pchnął nagą Monikę na podłogę. W ostatniej chwili chwycił jej stopę, by sprawdzić. Nie zobaczył żadnego śladu po ranie - może więc była kukłą, a może aktorką - nie miał czasu, musiał działać. - Tak, tak - jęczała Monikę. Opadł na jej gładkie, wielkie pier- si i poruszał się gwałtownie, cały czas nasłuchując; grabarze byli już w pawilonie, sprawdzali sąsiedni pokój, lecz jęki Monikę zwróciłyby uwagę każdego. Drzwi się otworzyły, chłodny przeciąg owiał lędźwie Teda. - Patrz, co robią - wyrechotał grabarz. - Myślisz, że to kukły? - zapytał z zaciekawieniem drugi. - A kto? Rodzina Burt w komplecie. Widzisz, co się dzieje na Parshey? Dziwisz się, że chciałem tu być? Stali za plecami Teda i patrzyli. - To prywatna kwatera! - krzyknęła Monikę. Zaczęli się śmiać. - Może to nie są kukły? - A kto? Mówię ci, nie ma nic lepszego niż Parshey. Jak masz na nią chęć, odciągniemy kochasia i zrobisz to za niego. - Coś ty! - Kukły też tego potrzebują, człowieku! Mam ci to pokazać? Ktoś chwycił Teda za kark, ale nagle nastała cisza. Konflikt programów przesłał z centrali sygnał. Grabarze zrozumieli, że Mo- nikę jest jedną z nich. - Mogłaś nam wcześniej powiedzieć. Szukamy jednej kukły. Może być niebezpieczna. Myśleliśmy, że jest tutaj. - Dobrze wiem, czego się wam zachciewa! Nie po to wybuliłam kupę forsy, żeby robić to z takimi jak wy, hienami z Parshey! Ted nie czuł już przeciągu. Monikę pieszczotliwie głaskała je- go ramiona, okrywała jego twarz pocałunkami. Grabarze przeszli obok pawilonu, przystanęli; szklane ściany kiepsko chroniły in- tymność mieszkańców. - Kochany, co z tobą? Myślałam, że wy, aktorzy, możecie to ro- bić przed wszystkimi. Nic mi się nie udaje. Masz zupełnego flaka. Co się gapicie! - wrzasnęła w kierunku podglądaczy. Peruka zsu- wała się Tedowi z głowy, Monikę językiem rozmyła mu makijaż, nie czuł ani odrobiny pożądania, a jednak chciał to z nią zrobić. W sąsiednim pomieszczeniu Bob Burt chodził, mówił coś do siebie jak klasyczny nudziarz. - Czemu nie wzięto pod uwagę, że z tamtego obszaru zawsze wychyla głowę potwór? Astrologia nie daje żadnych racjonalnych podstaw. Poza tym nikt się nie spodziewał, że to pójdzie akurat w tym kierunku. Postęp informatyczny ogromny, wiedza skoncen- trowana w każdym domu, możliwość uzyskania danych nie zapo- biegła jednak dewiacji. Czy ktoś przewidywał, że zamieni się to wszystko w widowisko, które możecie oglądać? Popatrzcie na sie- bie, jesteście jeszcze tam, gdzie możecie zmieniać, my jesteśmy już tutaj, gdzie wy będziecie. Pomyślcie, czy nie warto zracjonali- zować działania. Nie przetwarzajcie wszystkiego na fałsz, którego nie jesteście w stanie kontrolować... - Tutaj nie mogę - wyznał Ted. Denerwowały go wywody Burta. - Nawet teraz to jego ględzenie mnie niszczy - powiedziała Monikę. - Nie zwracaj na niego uwagi. Patrz tylko na mnie. Zaczęła swój kokieteryjny taniec. Była prawie naga, za oknem chodziły bezmyślne dzieci, w sąsiednim pomieszczeniu jej mąż wyłuszczał swoje poglądy, a Ted, w jego peruce, z rozmazanym makijażem siedział w barłogu i już nawet się nie bał. - Pójdźmy stąd gdzieś - zaproponował. Kobieta, kręcąc zalotne piruety, spociła się i pawilon wypeł- niał poznany wcześniej zapach. Klimatyzacja na Parshey nie by- ła konieczna, co teraz zaczynało dawać się we znaki. Ted musiał wyjść. Grabarze poszli dalej. Tu, przy pawilonie rodziny Burt, nie działo się nic szczególnego. Dzieci tępo wpatrywały się w siebie. - Zawsze pojawi się ktoś, kto na najszlachetniejszej idei bę- dzie chciał po prostu zarobić - zabrzęczał obok Teda głos pana Burta. - Gdyby nie to, w zupełnie innym kierunku mogłaby pójść nasza wiedza, podobnie jak umiejętności iluzji. Gdyby nie ta chęć bawienia się, rozrywki, doznawania uciech, gdzie byśmy by- li? Co byśmy wiedzieli? Jeżeli nawet najwznioślejsze myśli za- mieniają się w pokarm pieniężny po to tylko, by nasycić zmysły, a nie umysł? Czy naprawdę ludzkość przez te wieki mogła doro- bić się tak niewielu myśli? Co pozostawia filozofia? Co wyraża sztuka? - Nie wiem, dlaczego kazałam zaopatrzyć Boba w program, który sam by dla siebie wybrał - stwierdziła Monikę. - Te jego beznadziejne wątpliwości, intelektualne manowce, w które się za- puszczał, uciekając przede mną... Sądziłam, że moje nowe ciało go zaintryguje, że zechce ze mną porozmawiać poważniej, a on wciąż tylko nudzi, zniechęca, dzieci przy nim nie mają szans na rozwój. Mogłam przecież wykupić dla niego program taneczny, za to wszystko co przez niego wycierpiałam, miałabym teraz przy- jemność. Mogłam zażądać, by skorygowali jego ciało, powiększyli, odmłodzili. Zła i smutna Monikę wyszła, zaczęła żegnać się z dziećmi, obejmując je, głaszcząc, całując i zapowiadając następną wizytę. - Jak mało przez wieki ludzkość osiągnęła rzeczy naprawdę fundamentalnych - mówił Burt - a jakże dużo zmarnowała na za- bawę, oszukiwanie zmysłów. Iluzje malarskie, rzeźby kamienne z kropkami faktury na skórze, włoski na twarzach, kształt jąder, paznokcie... - No, idziemy, idziemy! - Monikę chwyciła Teda pod ramię i skierowała ku ścieżce. Nie żegnała się z Bobem, który wciąż snuł wywody ignorowane przez wszystkich. Wyjście Szli w kierunku głównej bramy. - Jak to zrobimy? - pytała Monikę. - Kiedyś lubiłam sobie wy- obrażać, że jestem dziwką, której chcą młodzi, tacy jak ty, i wska- kują na mnie tyle razy, ile zechcę. Bob tego zupełnie nie rozumiał. Niekiedy opowiadałam mu szczerze, czego chcę, przebierałam się za dziwkę i wyobrażałam sobie, że przychodzą i pytają, ile biorę za to czy tamto, a ja podaję cenę i spełniam ich zachcianki. - Czemu tego nie było w twoim teście? - Ted znowu prowoko- wał, sprawdzał. - Warn, aktorom, dają do przejrzenia nasze testy? - Musimy wiedzieć, czego chcecie. W twoim nie było słowa, że chcesz być dziwką. - Jak to? - odsunęła się, zatrzymała. - Może mnie z kimś po- myliłeś? Może nie jesteś dla mnie? Mówiono mi, że są podgląda- cze, ale nie spodziewałam się, że od razu trafię na kogoś takiego. Zaraz, ciągle kręcisz, wcześniej sam powiedziałeś, że jesteś z Par- shey. Jesteś kukłą? Przyznaj się, a nie zdradzę w agencji, że krę- cisz się po Parshey i naciągasz klientów! - Odprowadzę cię do domu. Gdzie mieszkasz? Ukryła twarz w dłoniach. Dotknął jej karku, czując dreszcz podniecenia. Odwróciła się i jak mała dziewczynka zarzuciła mu ramiona na szyję. - Weź mnie na ręce, podnieś jak lalkę... Nie myśl, że jestem ta- ka, jak mnie widzisz. Jestem jak ona... Oplotła nogami biodra Teda; była bardzo lekka, mógł ją swo- bodnie nieść, nie czując ciężaru, ale to nie miało sensu. Próbował postawić ją na trawnik, lecz nie mógł, jak gdyby się z nim zrosła. Nieznośne uczucie zwoływało zostawione na krótki czas myśli, lęk i skojarzenia. Ted opuścił ręce i nie trzymając Monikę, szedł ku bramie, a stara dziwka w jakiś sposób połączona z nim ciągnęła koturny butów po trawie i oddychała w jego szyję. Byli już blisko rozświetlonego wyjścia. Ted w przekrzywionej peruce i rozmazanym makijażu wyglądał podejrzanie, ale może właśnie to było jego szansą? Czy szukający go mogliby przypusz- czać, że zechce kamuflować się tak nieudolnie? Podniósł Monikę, nie ciągnęła już butów po ziemi, wciąż wlepiona w niego kuliła się, malała. Pomyślał, że jej dziecięca identyfikacja z lalką musi mieć głębsze podstawy i właściwie Monikę naprawdę przypomina dziecko niesione na rękach. Podchodził do placu przed bramą, skąd dochodziły słowa wy- lewnych pożegnań, podejmowano rozpaczliwe próby przekrocze- nia bramy, ale czujniki wyławiały spośród żywych poprzebierane posągi, unieruchamiały. Pojazdy przyjeżdżały i odjeżdżały, tłum się kłębił. - Słyszysz, znowu? - szepnęła Monikę w jego szyję. Pośród ogólnego rozgardiaszu dał się słyszeć cichy, narastający śpiew chorągiewkowych dzieci; do bramy zbliżał się kolejny pojazd. - Śpiew dzieci zawsze mnie wzrusza - mówiła Monikę, tuląc się do Teda, który w próbie ekspiacji obejmował ją czule. W pobli- żu bramy kilka postaci przyglądało się tym, którzy zmierzali do wyjścia, ale trudno było się zorientować, która z nich robi to z cie- kawości, a która wyławia podejrzanych. Ted nie miał się czego obawiać - dobrze wszedł w skórę Boba Burta, lecz nie należał jeszcze do świata Parshey, a tylko takich szukano. Dzieci z chorągiewkami wysiadły małym korowodem i śpiewa- ły - monotonnie zaprogramowane kukiełki wykorzystywano wi- docznie do różnych celów, agencja Sartenira na każdym kroku szukała oszczędności. Wzruszona śpiewem, wtulona w Teda, Moni- kę szlochała. Płachetki bramy sczesywały z wychodzących energię Parshey. Tłumek znowu gęstniał, a ten i ów z mieszkańców cmentarza sta- rał się to naiwnie wykorzystać. Właśnie kobieta, bardzo ładna, niewysoka, krępa, z długą szyją, stanęła unieruchomiona już przed pierwszą płachetką bramy; system zabezpieczeń uniemożli- wił kolejną ucieczkę. Podjechał wózek, wciągnął posąg i odjechał. Ted dwa lata temu pracował nad korektą formy tej kobiety, nie wiedział, że już przeprowadzono ją na Parshey, a przecież wtedy zrobiła na nim wielkie wrażenie swoim doskonałym stanem. Monikę wtulała się w Teda coraz mocniej; byli już w pierwszym szeregu. Ted czuł na karku oczy, na skórze macające impulsy - nie miał jednak powodu do obaw. Był przecież Tedem McOvym, czło- wiekiem z Miasta, scenografem agencji, więc dlaczego odczuwał lęk, gdy owiała go chuchem pierwsza płachetka bramy? W jednej chwili ktoś go złapał i przytrzymał, czyjeś ręce po- chwyciły Monikę, oderwały jej ciepłe usta od jego szyi i wtedy rę- ce trzymające Teda puściły. Podjechał wózek. - Idź, idź, Ted, nie próbuj innym razem - powiedział głośnik. - Nie wiedziałem... Kolejne płachetki owiewały twarz Teda. Poprzez ich mgiełkę jeszcze raz ujrzał Monikę Burt; szamocząc się, próbowała przesłać mu jakiś znak, ale chwilę później zniknęła w pasażu transporto- wym. Jak błędny dotarł do tunelu schodów i opuścił podziemia Parshey. Rozdział 6 Miriam Glovacky i jej syn Pracownia Sebastiana znajdowała się w dzielnicy Miasta, w której rzadko spotykało się ludzi. Swego czasu zbiegli Koreańczycy hodowali w pobliżu czarne perły, po ich bankructwie jeden z większych budynków zaadaptował do swoich potrzeb Se- bastian Curry. To była nieprzyjemna dzielnica, przesiąknięta złym czasem. By dotrzeć tam z Parshey, wystarczyło dostać się do tune- lu schodów i pozwolić unieść na szczytowy poziom. Ted po opuszczeniu tunelu wszedł między prostopadłościany be- tonowych ścian, w których wnętrzach dzień i noc trwała jakaś pro- dukcja. Świadczył o tym monotonny szum przechodzący w drżenie niebieskich chodników wiodących między betonem. Wysokie okna rozjaśniały błyski, co jakiś czas podziemia wypuszczały matowe cielska pojazdów wywożących coś w kierunku arterii Miasta. W studiu już Sebastiana nie było. McOvy zdjął perukę, starł makijaż i przeszedł do gabinetu, by uruchomić nagranie. Postać Sebastiana zajaśniała w fotelu za biurkiem. Była mdła, jak zaku- rzona; Sebastian nie troszczył się o modernizację sprzętu, chociaż studio przynosiło spore zyski. Właściciel jak zwykle wcierał w dło- nie krem, gdy podniecony rejestrował swoje nagranie. Mówił: - Nie mogę dłużej na ciebie czekać, Ted. Nie rozumiem, dla- czego ciebie tu jeszcze nie ma. Nie możesz zatelefonować? W poszukiwaniu whisky Ted wcisnął się za biurko, pchnął nogą krzesło i wirtualny Sebastian, wciąż mówiąc, wisiał za biurkiem, poniżej pasa pożarty przez nicość. McOvy znalazł whisky, na chwi- lę wniknął w iskierki ekranu; zaswędziało. Sebastian mówił: - Krążą pogłoski, że próbujesz odejść od Sartenira. Oczywi- ście, zdajesz sobie sprawę, jak to śmierdzi, ale prowokacja to two- ja specjalność. Zrozum, nie jesteś niezastąpiony, nikt nie neguje twoich zasług, ale wszystko kierowane jest dzisiaj przez organizm, który ciebie znacznie przerósł. To desperacja, Ted. Możesz wziąć urlop, odpocząć, Sartenir się zgodzi, ale odejście z agencji? Znisz- czyłbyś siebie, a może i moje studio, Ted. Przecież jedynie u mnie możesz zarobić. Mówię to zdenerwowany. Nie chcę wyciągać po- chopnych wniosków. Mam nadzieję, że jednak wrócisz i usłyszysz te słowa. Potem skasuj nagranie, nie znoszę, gdy nasze problemy przeciekają poza ściany studia. McOvy wziął trochę whisky w usta, prychnął w kierunku mó- wiącej twarzy. Sebastian zapłonął jaskrawym światłem, zniknął, a po sekundzie wyłonił się w niezmienionej formie zakurzonego popiersia wiszącego nad biurkiem. - Weź się do pracy, Ted. Dwie formy. Miriam Glovacky i jej syn. Podobno rzeźbiarz sprawił, że nawet gliniarze mdleli. Ale glinia- rze nie widzieli takich rzeczy jak my... McOvy na uginających się nogach poszedł do chłodni, wycią- gnął wózek z ciałem przykrytym niebieskim całunem i pchnął go w kierunku podjazdu. To ciało widział już na High Road, gdy po- toczyło się pod nogi gapiów. Z sąsiedniej komory wyciągnął mniejszy wózek z ciałem dziecka. Kółka jazgotały głośno. Wpro- wadził wózki do studia. Ten z ciałem matki ustawił w centrum błę- kitnego kręgu, a strzał zatrzasków poświadczył, że trafiły we wła- ściwe gniazda. McOvy włączył światła i zdjął z ciała całun. Niewiele mogło go zaskoczyć, ale na widok Miriam chciał rzy- gnąć, jak wtedy, gdy pierwszy raz zobaczył człowieka zmiażdżone- go przez oberwany balkon. Ciało zdeformowano po mistrzowsku. Ktoś, kto robił nacięcia, znał miejsca, w których puszczają ścię- gna. Jedno oko wisiało na żyłkach, stopy były przecięte wzdłuż i, przemieszczone tak, znajdowały się na wysokości piersi. Ted ściągnął całun z drugiego wózka i odsłonił jasnowłosego chłopca z ledwie domkniętymi oczyma. - Miriam została bardzo wprawnie pocięta - informował z ga- binetu głos Sebastiana. - Jeżeli chodzi o dziecko, wydaje się, że nic mu nie jest. Ostrzegano mnie, nie oglądałem dokładnie, ale rzeźbiarz chyba nic z nim nie zrobił. - Bałeś się, Sebastianie? Przyznaj, że spietrałeś się i nawet nie zajrzałeś - mówił Ted do siebie, odwracając ciało dziecka. Cofnął się i znieruchomiał. Może i dobrze, że Sebastian tego nie oglądał? Ostrożnie dotknął kości dziecka. Wydawało się, że żaden układ zniszczonych tkanek, przemieszczeń fragmentów ciała nie zaszo- kuje Teda, a jednak bał się w tej chwili. Znowu musiał sięgnąć po whisky. Wszedł do gabinetu Sebastiana, wypił, chłodził czoło o bu- telkę. Wirtualny obraz ciągle coś mówił. Telefon. W saloniku obok gabinetu błysnął monitor i zjawiła się druga, mniejsza twarz Sebastiana. Oba wizerunki tkwiły na- przeciw siebie, nie widząc się nawzajem; jeden za biurkiem, dru- gi stał w nieokreślonym miejscu, rozglądał się rozbieganym wzro- kiem i nie miał już starannej, przydeptanej fryzurki. Szeptał: - Czy to ty, Ted? Można się ciebie przestraszyć. Wyglądasz dziwnie. Gdzie byłeś? Gdybym cię nie zastał w studio... Tak, wiem, dziwi cię to, co mówię, jak wyglądam. Mam nerwy na wierzchu. To wszystko nie wygląda najlepiej. Docierają do mnie tylko strzępy informacji. Chcę wierzyć, że to nie dotyczy nas, ale coraz trud- niej... gdy się słyszy takie rzeczy... Posłuchaj, zrób te formy dla Starena. Wiesz, kim jest Staren? Jeszcze dzisiaj ktoś zgłosi się po gotowe formy. Sebastian przerywał, patrząc na boki, wtulał się w ścianę cia- snej klitki, zacieśniał obraz tak, że widać było tylko przerażone, nerwowe oczy i duże wargi poruszające się bez związku ze słowami: - Staren chce, żeby Miriam nie nadawała się do kopulacji. - Nie chce pozycji kopulacyjnych - powiedział McOvy, pijąc drinka. - Chce, żeby w ogóle nie nadawała się do takich spraw. To ko- bieta z klasą, do najwyższego poziomu Parshey. Ted, rozumiesz, to dla nas ważne, że Staren wybrał nasze studio. Ważne i to, że chce, aby Miriam była na Parshey, to przełom... - Wiem, o co chodzi. - Posłuchaj, Ted. Nie odnosisz wrażenia, że dzieje się coś niedo- brego? Z jednej strony sprawy idą doskonale, z drugiej - równole- gle - chyba ulegają dekompozycji. Choćby to, co mam w progra- mie. Nigdy nie było czegoś takiego i nie wiem, czy powinienem dostosować się do poleceń programu. - Powinieneś. - Tak, ale... - Sebastian wsłuchiwał się w podpowiedz progra- matora. - Są chyba określone granice? Może wyjadę? - Jeszcze bardziej ściszył głos, ledwie poruszał wargami: - Nie zastanawiaj się, jeżeli przez jakiś czas mnie nie będzie. Sam bądź ostrożny. Nie ryzykuj. Wiem, to brzmi idiotycznie, ale coś złego wisi w po- wietrzu. Powiedz, czy w tym, co robimy, jest coś niedobrego? Prze- cież to tylko realizacja ludzkich pragnień. Za biurkiem obraz zadbanego, uczesanego starannie Sebastia- na wciąż mówił, podczas gdy w mgiełce telefonicznego odbioru ten sam Sebastian Curry, roztrzęsiony, rozmamłany, tężał paraliżo- wany strachem. Obie te formy dzielił czas wypełniony faktami, o których Ted nie chciał nic wiedzieć. - Ted, posłuchaj, gdyby coś stało się ze mną... - Jesteś w programie. Jesteś po prostu w programie - spokoj- nie przypomniał McOvy. Sebastian w swoich programach żądał narastających emocji i perwersji, musiało to doprowadzić do ku- mulacji lęków, ale i uzależnienia. Usiłował z tego wyjść, co koń- czyło się apatią i typową dla nałogowca, kolejną "ostatnią" próbą. Wtedy znikał na jakiś czas, dając Tedowi nieco wytchnienia. - Ted, to nie program - mówił przerażony Sebastian. - Tu nie chodzi o program. Znowu wsłuchiwał się w podpowiedz i w tym momencie tele- fon zgasł. McOvy wyłączył monitor z drugą twarzą Sebastiana - w studiu zrobiło się tak cicho, że słychać było pęcznienie ciała Mi- riam. W błękitnym kręgu, rozświetlone laserowymi nitkami, przy- pominało koralową rafę; drgało, przemieszczało się, pulsowało podbite ostrym światłem. Wrzucił do projektora kulki z dokumentacją. W przestrzen- nym monitorze pojawiła się Miriam pokryta siateczką współrzęd- nych. Szła trawnikiem. Zbliżenie jej twarzy natarło na Teda jak eksplozja; miała oczy chłodne i wyrachowane, i właśnie te oczy spoglądały z monitora. Dwa lata temu Ted podczas korekty dał jej te oczy. Potem już Miriam nie spotkał. Domyślał się, że weszła w programy droższe - nie miał pojęcia, że związała się ze Stare- nem - i chociaż później skorygowano jej formę mocniej, pozosta- wiono oczy dane przez Teda. Zakodował ich wyraz w kilku fazach, po czym przeglądał ma- teriały zdjęciowe. Spośród dostarczonej dokumentacji wyławiał kadry, które mógł wykorzystać. Szukał detali istotnych dla re- konstrukcji: gestów, spojrzeń, kroków, a szukając - mimowolnie - poznawał fragmenty życia zamordowanej. Miriam Glovacky obracała się w kręgach elitarnych, otoczona postaciami o ideal- nych formach, między którymi McOvy poznawał najdroższych aktorów, gwiazdy programów, a także osoby, których od miesięcy nigdzie nie spotkał. Miriam - kobieta Starena - mogła sobie po- zwolić na wszystko. Zatrzymał jej obraz, siedzącej niedbale na krześle; twarz, dłonie, kolana, stopy układały się tak, jakby już wówczas wiedziała, że przyjmuje pozycje, w których zastygnie na wieczność. Ted sprowadził wybraną dokumentację do komputera i we wnętrzu przestrzennego monitora ukazała się Miriam w kilku- dziesięciu wyselekcjonowanych pozach. Chodziła, siadała, podno- siła ręce, tańczyła; każda forma wyglądała dobrze, naturalnie, spełniała kryteria, no i nie było takiej, która mogłaby usposabiać do pozycji kopulacyjnych. Ted łyknął whisky i podszedł do defor- mującego się trupa kobiety. Martwa bryła nie była potrzebna; i tak musiał korzystać tylko z dokumentacji. Popchnął postument z ciałem za ołowiany parawan. Włączył kod. Kształt w monitorze pokryły kropki współrzęd- nych, przenosząc go w naturalnej skali do kręgu. Ujął w ramy starego monitora profil kobiety, powiększył, rutynowo korygo- wał, zdejmując warstewki czasu. Dotykiem impulsów muskał ciało Miriam, wprowadzając korektę. Pulsacja kropek w cen- trum kręgu gęstniała. Z pojemnika wypłynęła mgła; przyjąwszy układ współrzędnych, stygła. Proces pigmentacji przebiegł sprawnie; w kręgu, metr nad postumentem obracała się nieru- choma forma Miriam. Ted włączył projekcję i forma ożyła, płyn- nie zmieniając zakodowane fazy - poruszała nogami, siadała, unosiła ręce, uśmiechała się, otwierała usta, mówiąc bezgłośnie, poprawiała włosy, patrzyła na swoje dłonie - kilka razy przejrzał pozycje, nim usunął z monitora kształt Miriam. Wszystko wypa- dło doskonale. Ustawił formę za parawanem obok trupa kobiety, po czym do centrum wsunął ciało dziecka. Zapulsowała siatka współrzęd- nych. Nie musiał korzystać z materiałów źródłowych; wykonał kilka schematycznych korekt na powieleniu we wnętrzu monito- ra i przesunął ciało za parawan. Lewa część twarzy dziecka wy- pełniła się odbiciem prawej, idealnie zachowanej części. Ted przerzucił wzorzec do komputera, który określiwszy standardo- we pozycje, skierował je do laserów, już tworzących w kręgu for- mę dziecka. Pigmentacja nadała jej barw, ożyły niteczki włosów, oczy formy poruszyły się, zadrgały palce, otworzyły usta i chło- piec wykonał kilkanaście kroków w powietrzu, podskoczył, kuc- nął, sięgnął po coś przy stopie. Pozostało tylko skorygowanie obu form. Przemieścił zza parawanu formę matki, usytuował ją bli- sko dziecka, a komputer wczytywał pozycje, korelując gesty tak, że dłonie obu form, twarze, spojrzenia kierowały się ku sobie idealnie. Dziecko zaczęło biegać, a matka odwracała się ku nie- mu, wyciągała ręce i uśmiechała się, klaskała, gdy posążek chłopca wypełniał się poleceniami komputera wnikającymi w je- go tworzywo. Wszystko to przypominało obraz sprzed lat - matka i dziecko w układzie symbolicznym. Sentymentalizm zachowań, banalność zleceń sprawiały, że w takich momentach Ted niena- widził swej pracy. Wracająca moda na symboliczne gesty skazy- wała go na grzebanie pośród dawno odrzuconych schematów. Jak gdyby ktoś kazał mu jeść zjedzone potrawy. Minęła już pierwsza fascynacja możliwościami form, faktem, że rekonstruowane po- sągi potrafiły percypować, reagować na skomplikowane sygnały zewnętrzne. Elementy mistyczne ustępowały trendom symbo- licznym. Wcześniej McOvy nie spodziewał się, że zlecenia wyjdą poza realistyczne oczekiwania. Zaczęto poszukiwać odniesień, wracano do zatraconego sensu słów, odnajdywano stare filmy, pojawiła się nawet moda na prymitywne cyfrowe odtwarzacze, które w domach bogatych ludzi wręcz zamieniano w ołtarzyki zamkniętego czasu. Oryginalne taśmy z nagraniami jakichś ro- dzinnych spotkań sprzed osiemdziesięciu, siedemdziesięciu lat osiągały coraz wyższe ceny, a kolekcjonerzy szukali w twarzach ludzi, w ich oczach, w słowach znaczeń, które w jakiś sposób po- magały odtworzyć przeszłość. Celin nie okazywała głębszego za- interesowania dla tej mody. Ted nie odkrywał w niej żadnych znaczeń, była wymyta z treści, czysta, wciąż nowa. Może dlatego jej pragnął? Wstrzymał ruch obu form, przesunął je za ołowiany parawan, aby zastygły na wieki w kilkudziesięciu zakodowanych pozach i czynnościach, które im nadał. Whisky pomagała to akceptować. Przeciągnął się i poszedł do łazienki, by zmyć z ust smak tworzyw i odkazić ciało. Samotność Sygnał telefonu błysnął, gdy Ted zmieniał koszulę. Monitor zajaśniał, ale nie wypełnił się obrazem twarzy. Mówił ktoś, kogo nie było widać lepiej niż kwiaty na tle ciemnego okna. Dolatywały odległe głosy, coś działo się w tle. - Ted McOvy? -Tak. - Oczywiście wiesz, w jakiej sprawie dzwonię. - Chodzi o Miriam Glovacky i jej syna - domyślił się Ted. - Są przygotowani. Można odebrać. - Zaraz! Jaką Miriam? Ted, reprezentuję osobę, która nabyła twoją rzeźbę - spokojnie, nawet leniwie mówił mężczyzna. - Nazy- wam się Troy. Rozmawialiśmy jakiś czas temu, ale twierdziłeś, że sytuacja nie pozwala ci na... - Głos odpłynął na chwilę, potem wrócił. - Pomińmy to. Występuję z bardzo poważną ofertą. Wszyst- ko jest starannie przygotowane, nie dopuszczamy możliwości, że możesz nas zawieść. Oczywiście, nie zamierzamy ciebie do nicze- go nakłaniać. Są oferty, których nie można odrzucić, bo wykracza- ją poza potoczne rozumienie spraw, są ponadwymiarowe. Czasem nam się wydaje, że jakaś oferta... może lepiej powiedzieć: propo- zycja - brzmi nazbyt oryginalnie, niezwykle... - głos zamilkł, za- mieniony w szept skierował się w inną stronę. Ted starał się zachowywać spokojnie, jego obraz był przecież w mgiełce monitora gdzieś tam, skąd znowu dobiegł głos Troya: - Oprawa wymaga z twojej strony pełnego zaangażowania, am- bicji i całkowitej bezstronności. Nie biorę nawet pod uwagę, byś mógł mieć do tego stosunek osobisty. - Znowu nastąpiła krótka pauza. - Oczywiście, twoja rzeźba bardzo głęboko poruszyła oso- bę, w której imieniu występuję, ale... Ośmielam się ingerować w twój wymiar wszechrzeczy, ale mam na uwadze tylko twoje sa- modoskonalenie, nie bierz pod uwagę moich sugestii, wracając do sprawy: jest w "Centaurze" niekonsekwencja. Na pewno zdajesz sobie z tego sprawę. A może zadzwoniłem w nieodpowiedniej chwili? Dobrze, Ted, przerwijmy, zgłoszę się później, widzę, że nie jesteś emocjonalnie przygotowany... - Proszę mówić - rzekł McOvy i za chwilę usłyszał pozbawiony emocji, monotonny ciąg wolno lejących się słów: - Może nie zgadzasz się z naszą opinią? Ludzie tacy jak ty po- trafią gubić się i obstawać przy zdaniu, które wypowiedzieli, a które już dotyka kresu ich świadomości. Oczywiście wiesz, o czym mówię, ponieważ nie ma układu słów, biegu myśli, obra- zów, którymi mógłbym ciebie zaskoczyć. Wszystko już było, prze- puszczone przez rozmaite struktury, widziane w różnych kontek- stach, choćby: esterm nieku rat barwerastak ujet marakaratan gławarafiru - jeden z kontekstów ustępu z "Króla Leara" Szek- spira - przecież znasz to, albo obrazy... Układy form przestrzen- nych, a barwy zmienne... płynne... ciała... choćby twarze. Pozwól, że coś o tym powiem. Nieczęsto mam przyjemność rozmowy z kimś, kto ujrzał nagie kości struktur przestrzennych i wyraził to w formie dzieła, jak gdyby wszystko się w nim skrystalizowało, 1 dlatego potrzebny był ktoś wyjątkowy, jak ty, prześwietlający formy i słowa. Ale dlaczego ty potrafiłeś nadać temu formę, a ten, w imieniu kogo działam, nie? Dlaczego w takim razie nie ty, lecz on może sobie pozwolić na wystąpienie z taką propozycją? Zgódź się, że nie możesz osobie, w imieniu której występuję, niczego za- proponować. Jest w tym niekonsekwencja, która kiedyś - tak my- ślę - pozwoli komuś, dziś jeszcze nieznanemu, pokonać kolejną barierę próżni. Właśnie ten układ: ty i osoba, w imieniu której występuję, czy nie jest to zbyt szlachetne, czyste, klarowne? Ina- czej mówiąc, nie jest źle,Ted. Chyba już rodzi się w tobie coś w ro- dzaju prostackiej satysfakcji? Pieniądze, dupa na jakiś czas ura- towana. Tak myślisz, nie upokarza to ciebie? Wieczne chwytanie ochłapów. A dlaczegóż nie spróbować od razu wszystkiego? Stać ciebie tylko na to, gdy tworzysz? To marne! Znowu głos się oddalił - ktoś Troya odciągał od mikrofonu, trwała rozmowa, z której Ted nie zrozumiał ni słowa - po czym po- wrócił z większą wyrazistością: - Wybacz, że wyraziłem kilka opinii od siebie. Jestem nikim, pustką, a jednak ośmieliłem się powiedzieć ci słowa gorzkiej prawdy. Możesz mi wybaczyć? Jeżeli tak, ośmielę się bardziej: chciałbym zwrócić uwagę, że jesteś za tani. Gdybyś wycenił tę rzeźbę na więcej, też by została kupiona, a nawet... nie chcę tutaj spekulować, powtórzę jednak - jesteś za tani. Gdy wszystko sta- je się tanie i dostępne, sam doświadczasz wrażenia jałowości. Twoje dzieło naprawdę zachwyciło nabywcę, chociaż te promie- nie z marmuru... Pomówimy o tym przy okazji, zwłaszcza że coś bardziej nabywcę niepokoi, ale się nie przejmuj, ten błąd popeł- niają także inni. Znowu chwila przerwy na rozmowę z kimś, kto akurat podszedł. - Powtórz, co powiedziałeś? - Nie widzę twojej twarzy - rzekł McOvy. - Fatalnie! Zapewniam, że wzbudzam zaufanie swym wyglą- dem. Możemy przerwać rozmowę, chociaż uważam, że rozwija się interesująco. Posłuchaj, jak powiedziałem, działam na zlecenie pewnej osoby. Ten ktoś obserwował ciebie od lat i dobrze zna two- je prace, a teraz zamierza wszystkie skompletować. Wszystkie! Ta osoba idzie za tobą jak kura - co za obrzydliwa metafora, niech tam! - i zbiera ziarna twojego talentu... Ted, wybacz, mógłbym to... Kartsae mane tergate rerami... nie wiem, słowa, konteksty dźwięków. Wracając do sprawy: musimy się spotkać, ustalić cenę, nie! Tu kwota nie jest ważna. Poza tym chcę ci poufnie donieść, że owa osoba ma w stosunku do twego talentu szerszy plan. Coś na- prawdę niezwykłego, Ted. Oczywiście, musisz poważnie podejść do ceny. Staraj się oszacować swoje potrzeby i ustal zapłatę, któ- ra umożliwi ci normalne życie. Podziel to wszystko na pół: połowa dla ciebie, druga dla osoby, w imieniu której występuję. Trzysta osiemdziesiąt siedem tysięcy - są ceny, które wydają się podej- rzane, rodzą wątpliwości. Zbyt wiele rzeczy ma zaniżoną wartość, co sprawia, że... Znowu ktoś przerwał Troyowi. Ted miał wrażenie, że whisky plącze kanały w jego mózgu. Słyszał podniesione głosy, nawet krzyki, ale nie rozróżniał słów. To denerwowało, chociaż mocniej złościła świadomość, że wszystko realizuje się pod wpływem sce- nariusza, jest sztuczne, nic nie wynika z logiki faktów. - Dowiaduję się takich rzeczy właśnie teraz. - Głos Troya brzmiał wyraźniej. - Nie chcę wszystkiego mówić, ale nie jest do- brze, Ted. To oczywiście zbieg okoliczności, że docierają do mnie te wiadomości, akurat gdy z tobą rozmawiam. Zbieg okoliczności? Je- żeli czyjaś skóra wisi na gwoździu, też powiedzą, że to zbieg oko- liczności, a przecież ktoś taki jak ty potrafi antycypować, to jasne, jeżeli "Centaur" wyraził prawdę tych chwil wcześniej, więc nie mówmy o zbiegu okoliczności... Ted, musimy obejrzeć wszystko, co robisz, chociaż decyzja już zapadła, ale osoba, w imieniu której występuje, chciałaby nabyć wszystkie twoje dzieła, a zatem wyma- gałoby to spotkania w twoim atelier... Co o tym myślisz? - Oczywiście, chyba tak. - To bardzo oryginalne. Sam nie wiesz, czy chciałbyś swoje dzieła pokazać osobie, która jest zainteresowana? Posłuchaj - głos Troya przycichł - dowiaduję się fatalnych rzeczy. Naprawdę nie wygląda to dobrze, a dotyczy ciebie. To nie znaczy, że pętla się zaciska. Musisz stąd koniecznie uciec, wyrwać się, podjąć szybką decyzję, jeżeli nie zamierzasz... Ted, uciekaj, uciekaj, nie oglądaj się na nic i skorzystaj z okazji... Troy przerwał. W czerniejącej mgiełce dudniła niezrozumiała kłótnia, wydawało się, że Troy już zapomniał o Tedzie, jego głos zanikał, umilkł. Monitor zgasł. W ciszy studia Sebastiana niepo- kój pożerał myśli Teda. Taksówka Wyszedł. Na zewnątrz, obok wjazdu do chłodni, wiatr przesuwał kartony. McOvy minął je i stanął na skraju arte- rii. W pobliżu nie widział nikogo. Samochód czekał w miejscu, do którego go przywołał. Przykucnięte, ciemne garby pojazdów su- nęły niczym zdeptane grzyby, niektóre snuły się leniwie, wożąc lu- dzi szukających samotności, inne pędziły, aby dowieźć pasażera kierowanego gdzieś przez sygnał programu. Nad nimi wisiały barwne cienie wieży Maserer. Na Miasto opadała zdeformowana wiatrem muzyka. Ted ostrożnie podchodził do samochodu. Miał wrażenie, że ktoś w nim siedzi; palące się wewnątrz światełko wabiło, a równo- cześnie odstraszało. Zajrzał do wnętrza - ani śladu po czarnoskó- rej kukle. Drzwi otworzyły się automatycznie i chociaż zwykła czynność sprawnego pojazdu nie wykraczała poza normę, Ted cof- nął się w przekonaniu, że drzwiczki uchyliły się, by go pochwycić. 'Minął samochód i szedł dalej. Nie lubił taksówek, ale właśnie ja- kaś nadjeżdżała. Przywołał ją, wsiadł. - Sklep Marrr. Taksówka ruszyła. ROZDZIAŁ 7 Przybycie Jechał nadziemną arterią, mijając wysokie piętra pustych gmachów. Nie lubił taksówek - tylko w nich odnajdywał wspomnienia. Sunęły, posłusznie akceptując każde zlecenie i da- jąc pasażerom hausty ciszy, pośród której dało się słyszeć nawet głosy zatopione w owym stężałym czasie. Automatyczne seksualne gadżety umieszczone w różowawych wnękach taksówek nie spraw- dziły się i chociaż ich migotanie zachęcało, pulsowanie ciepłych, sztucznych ust próbowało nakłonić pasażera do skorzystania z wy- rafinowanych pieszczot, mało kto ulegał. Może właśnie ów stężały we wnętrzach czas onieśmielał, jakby były w nim karcące spojrze- nia ludzi stopionych z czasem w substancję wypełniającą taksówki. McOvy położył się, sięgnął po drinka i patrzył na szczyty wie- żowców, ginące pośród barwnych oparów wokół wieży Maserer. Zaczęło to przypominać spojrzenia z okienka barki, w której no- cował kilkanaście lat temu w Paryżu. Zobaczył strzępy rozmaza- nych obrazów, odnalazł w sobie nastrój gasnącego podniecenia: unosił się na marach pamięci i nawet Miasto przypominało miej- sce porzucone kiedyś na zawsze. Kilkanaście lat temu w Paryżu Ted wyglądał dużo starzej. Pra- wie cały czas spędzał pośród nędzarzy na porzuconych barkach. Nocami miewał sny, w których bez przerwy jadł, siedział za sto- łem pełnym jedzenia, a nad ranem budził się z ssaniem w żołąd- ku. Udręczony otwierał oczy, zaglądał w okna ludzi, którzy jedli, wwąchiwał się w zapachy jedzenia wypływające z wentylatorów. Każdy dzień zaczynał z poczuciem niepewności i bez planu; wy- chodząc z wynajętego poddasza, nie wiedział, dokąd pójdzie. Bał się ludzi, ich spojrzeń, wstydził się burczenia pustego żołądka, więc nie korzystał z windy. Skradał się po schodach, ukrywał w cieniu, gdy słyszał czyjeś kroki. Snuł się potem ulicami, unika- jąc tych, przy których mieściły się restauracje. Zwykle nosił kilkadziesiąt rysunków i szukał kogoś, kto chciałby je kupić. Galerie zawalone obrazami egzystowały w niejasny spo- sób; nikt do nich nie zaglądał. Próbował pokonać zwątpienie inten- sywną pracą. Malował, pokrywał tekturki coraz rzadszą farbą, mie- szał z klejem popiół, ziemię przynoszoną z parków - wymuszone biedą eksperymenty przyniosły marny efekt. McOvy niszczył tektu- rowe obrazki, w zimniejsze dni palił nimi w żeliwnym piecyku przy- niesionym ze złomowiska. Dwie odlane w brązie figurki jeźdźców na koniach były jego ostatnią szansą. Ukrywał je pod poluzowaną deską podłogi. Pewnego dnia wyniósł je, by sprzedać choćby za chleb. Pierwszy spotkany na ulicy człowiek kupił je od razu. Nie targując się, zapłacił wymienioną cenę i dodał jeszcze pięćset ecu. Zdawało się, że dzisiaj Ted widzi go wyraźniej, lepiej potrafi odtworzyć scenę transakcji. Wiatr rozwiał gazetę, w którą owinął figurki koni, i w ten sposób ukazały się oczom nieznajomego. Ku- piec był cudzoziemcem; transakcja przebiegła bez słowa. McOvy z taksówki patrzył w okna wieżowców, jak gdyby układały się w podpowiedz. Człowiek, który kupił figurki, nie pojawił się przy- padkiem. Zaczynając to rozumieć, Ted równocześnie rozumiał mniej; nikt wtedy nie myślał o programach; Sartenir prowadził ja- kieś obsceniczne pismo, a ludźmi sterował chaos namiętności. Tyl- ko w taksówce mógł próbować odtworzyć tamten czas, ale zaraz umysł, tresowany pracą w agencji, zaczynał porządkować minione wydarzenia, układać je w logiczne ciągi, usuwać brudy fabularne i zbędne postaci, by stworzyć wyrazisty produkt. To, co usunął, nie miało żadnego sensu, a przecież życiem Teda kierowało to, co na- leżało - z profesjonalnego punktu widzenia - wyeliminować. Taksówka zsunęła się z ostatniego wzniesienia, wjeżdżając mię- dzy ciasne ulice. Ruch o tej porze gęstniał, sterowniki pojazdów pra- cowicie wybierały optymalne rozwiązania. Ted leżąc spoglądał na su- nących chodnikami ludzi. Jak wtedy z okienek barki, patrzył od dołu na szczęki, nozdrza, wydłużone korpusy z głowami zmierzającymi ku otchłani czarnego nieba. W atmosferze Miasta było coś paryskiego. Może nieustanny szmer głosów, których nie musiał rozumieć? Sprzedawszy figurki, wykupił ogłoszenie w lokalnej sieci i cze- kał. Po kilku dniach otrzymał wiadomość: człowiek o nazwisku Polliot szukał taniego rzeźbiarza, który zrekonstruowałby kilka brakujących posągów w jego pałacu w Deanville. Ted nic nie wie- dział o miejscu, do którego jechał. Przez obce, zalane deszczem krajobrazy pociąg wiózł go na północ. Deamdlle okazało się ma- łym, sennym miastem nad brzegiem morza. Z trudem trafił na ko- goś, kto wskazał drogę do rezydencji Polliota. Idąc wciąż w górę, przeszedł po wyszczerbionym asfalcie kilka mil i już chciał zawró- cić, gdy nad gęstwiną drzew ukazały się granitowe wieżyce rezy- dencji. Wydawała się porzuconą pośród starodrzewu dekoracją w nieokreślonym stylu. Wielka brama pordzewiałą paszczą od- straszała bardziej niż system czujników. Minąwszy ją, podchodził do ogromnego ciemnoszarego frontonu, w którym wydłubano nie- symetryczne okna, a nad nimi głębokie, puste nisze. Zza pleców usłyszał cichy, czysty głos. Odwrócił się i zobaczył niską, piękną kobietę w niebieskiej sukience. Wyszła spomiędzy drzew. - Pan jest tym rzeźbiarzem? - zapytała i nie czekając na po- twierdzenie, mówiła: -1 co pan o tym sądzi? Ohydne, prawda? Ni- gdy bym nie pomyślała, że można mieszkać wśród takiej brzydoty, a jednak tu mieszkam, a czasem nawet zostaję sama. Och, nie przedstawiłam się, jestem Sylvia Polliot. - Jej ciepła dłoń poru- szyła palcami w dłoni Teda jak owad, który wpadł na chwilę mię- dzy czyjeś włosy. - Proszę wejść, mąż pana oczekuje. Była bosa. Nie omijając kałuż, ruszyła przodem i wbiegła na szerokie schody, zostawiając ślady drobnych stóp. Wszystko to przypomniało ruchomą ilustrację z książki wydawnictwa Greper: otworzyła drzwi, których masywna klamka sięgała jej czoła. Za- skrzypiały zawiasy, skrzydło drzwi uderzyło w gumowy łeb ma- sywnego odboju, a wtedy Sylvia Polliot wolno zbiegła ze schodów i znikła między drzewami. Z półmroku wyszedł potężny mężczyzna około sześćdziesiątki, dwa cale wyższy od Teda. Twarde palce McOvy'ego uwięzły w pal- cach jeszcze mocniejszych. - Jonathan Polliot - przedstawił się. - Zwrócił już pan uwagę na nisze? Chodzi o te puste, we frontowej ścianie. Rośnie w nich tylko mech, co upodabnia budynek do grobowca. Nie jestem este- tą, pustka nisz, monumentalizm pałacu mnie osobiście nie razi, ale moja żona źle się w nim czuje. Kiedy tylko może, ucieka do parku. Sam pan widział: była, uciekła. Dla niej staram się coś tu zmienić. Chciałbym, aby wykonał pan rzeźby do nisz. Wyobrażam sobie, że będą to postaci personifikujące stany uczuć: gniew, ra- dość, odrazę, pożądanie i tak dalej. Przeszli do gabinetu, gdzie Ted zapoznał się z dokumentacją fo- tograficzną niegdysiejszego wyglądu rezydencji. W niszach fronto- wej ściany niczym kawałki skorup tkwiły posągi, po których teraz nie pozostało śladu. Powiększenie wypłukało je ze szczegółów do końca; były gładkie, jak gdyby leżały w wodzie przez setki lat. - Mam nadzieję, że według tych fotografii uda się panu odtwo- rzyć pierwotny kształt posągów. To nie jest warunek, ale gdyby pan mógł... - mówił Polliot, a obok niego łypał szklanym okiem wypchany struś. - Ciekawy pomysł. Postaram się, o ile to będzie możliwe - po- wiedział Ted. - Zapłacę panu po cztery tysiące od jednej, nisz jest jedenaście. Lokaj zaprowadzi pana do pańskiego apartamentu. I jeszcze jedno... chciałbym, żeby były pozłacane. Chyba tak właśnie być powinno. Stary lokaj powiódł McOvy'ego do jednego ze skrzydeł rezy- dencji. Korytarze rozchodziły się pod dziwnymi kątami i łatwo by- ło w nich zabłądzić. Ociężałe światło spowijało wszystkie wnętrza. Meble, bibeloty, kotary wyłaniały się znienacka. Ted podszedł do okna - rozległe przestrzenie dzielące posiadłość od morza przy- pominały metalową taflę nasuniętą na skaliste brzegi. Wydawało mu się, że tu i ówdzie pojawia się błysk, iskra, jakby kropla wody zajaśniała na czyichś ustach, a może był to plusk kałuży dotknię- tej przez małą stopę? Leżąc w wielkim łożu, wpatrując się w kase- tonowy strop pełen rzeźbionych główek, starał się zapomnieć o nędznych barkach i o przeciągach na strychu. Czekało go kilka miesięcy dostatniego, spokojnego życia, blisko pięknej kobiety, która go zaintrygowała, drażniła zmysły. Znowu bar Franka Taksówka zatrzymała się przed jaśniejącymi neo- nami sklepu Marrr. Ludzie znikali w okrągłych windach handlo- wego molocha, w którym Ted nigdy nie był. Rozglądał się z naiwną nadzieją, że jadąc taksówką, zmylił podgląd Miasta. Jeżeli był śledzony, najłatwiej będzie zniknąć w barze Franka. Niepewnie stanął na pierwszym stopniu, położył dłoń na wyszczerbionej barierce. Gdy zamknął oczy, zdarzenia na- łożyły się na siebie, zgniatając czas i przestrzeń do wymiarów, któ- re mógł zmieścić pod czaszką. Zszedł wąskimi stopniami na dół i otworzywszy oczy, zobaczył fakturę czerwonych drzwi. Czepiał się każdego detalu, szukając dowodów realności. Nacisnął klamkę i wszedł. O tej porze u Franka siedzieli głównie starcy. Żadnego nie by- ło stać na program. Ich dawno temu skorygowane twarze rozsypy- wały się dramatycznie, próbując odzyskać genetyczną formę; usu- wały wszczepione tkanki, obrastały je, niekiedy się poddawały, zwisając tu i tam - woreczki z bladej skóry wypełnione wodą. Tu- taj Ted mógł obserwować rozpaczliwy kres świata, jaki współtwo- rzył; nigdzie w Mieście rzeczywistość tak uporczywie nie walczyła o swoje prawa. W tym barze wszystko skrzeczało, woreczkowate naroślą nie wywoływały obrzydzenia. Rozpuszczając w lodzie szklanki, Frank zza lady spoglądał w monitor; transmitowano turniej rycerski sprzed kilkuset lat. Udało się odzyskać marny obraz, ale Frankowi wystarczała świa- domość, że rzecz dzieje się w Szkocji. Obraz znikał, pojawiały się przebitki z innych miejsc, błyski. - Nie kręci się tu Monikę Burt? - zapytał Ted ostrożnie. - Dziw- ka. Duże piersi, tatuaż nad lewą stopą, stara. - Z dziwek pojawia się tylko Melania. Ale ona ciebie nie zain- teresuje - odrzekł Frank, nie odrywając oczu od monitora. - Dla- czego właśnie obrazów ze Szkocji nie potrafią ściągnąć jak trze- ba? Z Germanii, Francji, nawet z pustkowia Australii obraz jest czysty, klarowny, a ze Szkocji? Sam popatrz! Nawet nie wiem, kto z kim walczy, komentarz jest tak idiotyczny. Nie mają pojęcia o Szkocji! Jeżeli wzięli się za to, powinni robić porządnie. Mam wrażenie, że to rekonstrukcja, tandeta. Nie interesują mnie re- konstrukcje. Mogę cały dzień patrzyć na szkocki krajobraz, gdy wiem, że to nie jakaś pieprzona rekonstrukcja. Takie pieniądze ludzie ładują w te wasze... programy. - Frank po raz pierwszy spojrzał na Teda. - Chodzi mi wyłącznie o zakres odbioru. Dlacze- go nie mogą odzyskać wieku piętnastego? Albo czwartego, piąte- go? Potwierdź moje przypuszczenia, McOvy, siedzisz w tym ponie- kąd. Oszustwo i rekonstrukcja? - Nie wiem. _ Oglądam tylko dlatego, że chcę ich przyłapać na oszustwie. może jestem stary, może gówno się znam, ale wiem, że nikt nie jest w stanie tego dokonać. To przecież nie mieści się w głowie; odzysk scen sprzed lat? Dlaczego akurat ten dzień, to miejsce? Wszystko powinno się zlewać. Nikt mnie nie przekona, że to nie rekonstrukcja. Dlaczego nie mogę odzyskać czegoś sprzed pięć- dziesięciu lat? Moja młodość, Szkocja... dlaczego nie mogą odzy- skać tych obrazów? Powiem ci dlaczego: ryzykowaliby cholerną demaskację. Przecież wiem dokładnie, jak było, nie wcisnęliby mi żadnego kitu. A tak, wiek ósmy - nie wiem, nie pamiętam, więc mogę tylko gapić się i czekać na jakiś ich fałszywy krok, wte- dy przestanę płacić. Przyłapię ich! Zresztą gdyby to było możliwe, nie byłoby tak tanie. Wycisnęliby z chętnych ostatnie pieniądze. Albo, co jest bardziej prawdopodobne, zachowaliby to dla siebie, a nam udostępniali tylko jakieś popłuczyny. Może i tak jest? Cho- dzi mi po głowie, że gdyby można było uchwycić przeszłość, moż- na by też odtworzyć przyszłość. A może już to potrafią? Zawsze było i będzie tak, że ktoś zadecyduje, co taki człowieczek jak ja ma prawo zobaczyć. Chciałbym zobaczyć Egeley dwieście lat te- mu. Ale wiem, że nigdy się nie dowiem, co było w Egeley, nie po- znam nikogo z ludzi, którzy mogli być moimi przodkami. Gdybym miał pieniądze, Ted, wszystko władowałbym w dekoder czasu. Mógłbym siedzieć całymi dniami i patrzyć dzień po dniu na Ege- ley, żeby zobaczyć, kim byli ludzie, których geny noszę w sobie. - Po co? - Po co? Co jest ważniejsze od poznania przeszłości? Człowiek chciałby wiedzieć, jak było. Skąd się wzięła taka gęba jak moja? - Po co? - powtórzył Ted i zrozumiał, że niektórych pytań nie powinno się Frankowi zadawać. Na monitorze ktoś spadł z konia, coś płonęło, pojawiły się ptaki, znowu błyski, jakaś twarz coś mó- wiąca, drzewa. - To nie jest Szkocja! - niemal krzyknął Frank, a woreczkowa- te naroślą na twarzach starców naprężyły się w oczekiwaniu. - Przyjdą czasy, że będziesz mógł dotknąć tego, co było, wejść w przeszłość i porozmawiać z ludźmi z Egeley - pocieszał McOvy. - Na razie jesteśmy tutaj. Posłuchaj, nie wiem, jak ci o tym po- wiedzieć. Po drugiej stronie zatoki jest taki sam bar. Frank przeniósł wzrok na Teda, szklanki znikały w oparach lodu. - Myślisz, że któryś z tych starych pierdoł kupił sobie pro- gram? Nie stać ich na to - właściciel baru ostrożnie obserwował starców. - Jest identyczny. - Byłem w nim... ja? - Nie. Ale nie zastanawiaj się nad tym. Czy naprawdę nie wi- działeś tu nigdy Monikę? Jest stara, ma duży biust, lubi muzykę i ciągle tańczy. - W tamtym barze była? - cicho zapytał Frank. McOvy łyknął whisky, a właściciel baru pochylił się w jego stronę. - Jeżeli tam była, dlaczego jej szukasz? Dlaczego komuś w programie potrzebny był mój bar? O co tu chodzi? - Może o mnie? - rzucił Ted, a Frank, potomek szkockiego wo- jownika, jakby zalękniony odsunął się od niego. McOvy patrzył na starców. Ociężale poruszające się ich ciała - teraz o tym pomyślał - z powodzeniem mogłyby stanąć we wnę- kach rezydencji Polliota. Czerwieniały jak powleczona światłem wieczornego słońca postać Sylvii Polliot na ścieżkach ogrodu. Na jedno mgnienie znowu stanęła przed Tedem; jej długi cień na żwirze, na trawnikach, wzniesione ku górze ramiona. Tylko czer- wień i zielonkawe cienie; ogród spłaszczył się, rozlewając szeroko i mieszając z wodą morza. - Przygotowałem dla pana pracownię w oranżerii. Wkrótce przywiozą bloki piaskowca. Mam nadzieję, że będzie pan zadowo- lony. To dobre miejsce do pracy - powiedział Polliot przy śniada- niu, które podano na tarasie. Sylvia nie przyszła. Otwierając przeszklone drzwi oranżerii, Ted spodziewał się wilgotnego ciepła, więc zaskoczył go przyjemny chłodek. Okna pawilonu szczelnie otoczyła zieleń. Wnętrze było puste. Od lat nie hodowano tu roślin. W centrum stała cynkowa fontanna z postacią tańczącej nimfy. Zamarła woda zostawiła brązowe pręgi na posąg. Obserwując grę półcieni na fasadzie rezydencji, Ted myślał o Sylvii. Nie przychodziła do jadalni, nie pojawiała się w żadnym z salonów, w bibliotece, nie spotykał jej w parku. Każdy ruch fira- ny, trzask drzwi, ruchomy cień budził w nim nadzieję, ale na próż- no. Widywał ją tylko wtedy, gdy patrzył z okna. Nocami przez szkło wielkiej lupy wpatrywał się w fotograficz- ną dokumentację fasady. Do rana nie gasił światła, jasnym oknem przywoływał Sylvię. Szare kartony w kształcie nisz pokrywał maź- nięciami złotej farby, widząc w nich ruch i kształt przyszłych posą- gów. Modelował w glinie drobne formy, które rano przestawały co- kolwiek znaczyć; chwytane w nie stany uczuć zlewały się w jeden, a wszystkie oscylowały wokół Sylvii Polliot. Kiedyś po południu przystawił wysoką drabinę do jednej z nisz. Trafił palcami na miękki mech, jak gdyby dotknął czyichś włosów. W tej samej chwili popatrzył w dół i w dali zobaczył Sy- lvię. Poczuł, że targnął nim dreszcz. Po latach, w barze Franka, odnalazł w pamięci tamto odczucie. Patrzył na Sylvię, dopóki nie zniknęła w ciemności. Wtedy wszedł do niszy, by zmierzyć rozwartymi palcami jej rozmiary. Wy- patrywał przy tym ruchu krzewów, który wskazałby ścieżki pięk- nej kobiety. Wychylając się, potrącił drabinę, która cicho opadła na wąski trawnik. W jednej chwili nisza zwęziła się tak, jakby pró- bowała go wypchnąć. Wpił palce w kruszejący tynk, znierucho- miał, wpierając łokcie w ścianki. Nie nawoływał, skrępowany my- ślą, że właśnie Sylvia odnajdzie go w pułapce; było w tym coś poniżającego. Minęła godzina, może dwie, wieczór zacieniał zie- mię, przesunął pas ciemności nad parter i naciągał go wyżej, się- gając piętra, dochodząc do nógTeda, który nie mógł już dostrzec, co się dzieje niżej. Odczucie tamtego niepokoju irracjonalnie wróciło. Whisky rozmywała wyrazistość przelewających się obrazów, mieszając je, jak gdyby ktoś wrzucił Teda do pojemnika z czasem i mocno po- trząsał. McOvy jak wtedy pomyślał, że gdyby jego kości pozostały w niszy, po latach przypominałyby szczątki wielkiego ptaka. W ciemności zachrzęściła trawa. - Czy to pan? - usłyszał głos Sylvii. - Wydawało mi się, że to rzeźba. Zdziwiło mnie, że pan jedną już skończył. Z ciemności wyłoniły się żerdzie drabiny i opadły na ścianę metr od Teda. Po chwili drabina zadrżała i w strefę światła weszła Sylvia. - Jaki pan zmęczony. - Stąd nie sięgnę. - Tedowi drżały nogi. - To zabawne. - Kobieta sprawnie wsunęła się do sąsiedniej niszy. - Jesteśmy jak pomniki, które stały tu kiedyś, a teraz pan je wyrzeźbi. Proszę zobaczyć, wnęka jest idealnie na mój rozmiar. Dobrze, że jestem niska. - Powinniśmy zejść. To niebezpieczne - odpowiedział, próbu- jąc sięgnąć stopą drabiny. - Widać stąd grotę, wiąz, widać posąg Diany na stawie. Czy pan to widzi, panie McOvy? Ach prawda, przecież pan nie ma pojęcia, co dzieje się w parku. Pan tylko rysuje, tworzy, pan wcale nie żyje. Obserwuję pana, proszę sobie nie wyobrażać, że nic o panu nie wiem. Niech pan popatrzy na mój park. Tam dalej, na tle wybrzeża. Ten sterczący pień. Jakie to dziwne, że morze o zmierzchu jest tak świetliste! Proszę popatrzyć w kierunku Deanville, widać je stąd. - Mała dłoń wysuwała się z sąsiedniej niszy, niżej ukazywały się pal- ce bosych stóp, słowa kłębkami pary wylatywały z ukrytych ust Sy- lvii: - Nie ma pan poczucia, że jesteśmy obsypywani niespodzian- kami, których nie możemy zrozumieć? Przecież ktoś, budując ten straszny dom, najlepsze miejsce przeznaczył dla posągów, prawda? Dlaczego? Może to one były dla niego najważniejsze? Może wy- obrażał sobie, że przetrwają wszystko? A może wydawało mu się, że kiedyś ożyją i popatrzą na ten krajobraz jego oczyma? A może wiedział, że ktoś kiedyś znajdzie się w tych niszach i zobaczy to co my teraz? Może to on patrzy teraz naszymi oczyma? Słońce oświe- tla już tylko górną połowę mojej twarzy, oczy, nos, czoło i włosy... McOvy czubkiem stopy ostrożnie ściągał drabinę ku sobie. Już sięgnął po nią ręką, gdy przechyliła się w drugą stronę i leniwie upadła w ciemność. Nie usłyszał nawet trzasku. - No i co pan zrobił? - szepnęła kobieta. - Nikt nas tu nie odnaj- dzie. Mąż wyjechał i wróci dopiero jutro, a stary Leo, lokaj, nie usły- szy. Nikogo więcej nie ma. Panie McOvy, niech mi pan powie, co skłoniło pana, aby tu wejść? Staram się zrozumieć, jak to się dzieje, że spotyka nas coś niespodzianego. Zostaniemy tu na zawsze? - Chodziło mi o wymiary nisz - tłumaczył Ted. - Moja twarz jest już w cieniu. Już jej nie widać. Nade mną jest jeszcze jasno. Podniosę dłonie. Może ktoś je zobaczy? Cały dom musiałby płonąć, żeby ktoś coś zobaczył. Może będzie prze- pływał statek? Ale cóż z tego? Przecież ludzie ze statku i tak by nam nie pomogli. Dlaczego znaleźliśmy się tutaj? Nie mogę prze- stać o tym myśleć. - Musimy wołać... -Ted wyprostował się ostrożnie, ale nie ude- rzył głową w sklepienie niszy, robiąc krok do przodu, nie osunął się w przepaść. - Kogo mamy wołać, Ted? - zapytał Frank. McOvy się ocknął. Stał w barze, wpatrując się w metalową ścianę. Starcy dopijali swoje cienkie drinki. - Nic ważnego, zapomnij - powiedział Ted. - Wychodzisz? - usłyszał głos Franka. Nie odpowiedział. Czy to możliwe, że obrazami wypadającymi z pamięci także ktoś sterował, wsuwając w odpowiednie szparki - niczym w zamki sprzed wieku - zdarzenia, nieskładne fakty, a one, trącając kolejne zapadki, otwierały w pamięci przejścia ku zdarzeniom, które chciano w Tedzie ożywić? Wiedział jedno: nie może dalej wpatrywać się w podsuwane, wyjmowane z zakamar- ków pamięci obrazy. Musiał wyrwać się z biegu zdarzeń, na które nie miał wpływu. Wyszedł z baru. Chodził wciąż po tych samych miejscach. Wie- dział, że musi znaleźć szlak, którym nigdy nie przeszedł. I wtedy znowu zobaczył neon sklepu Marrr - kilkanaście zwierząt biegną- cych po ogromnym kręgu. Nigdy nie był we wnętrzu tego molo- cha, a więc właśnie teraz powinien tam wejść. Sklep Marrr Pająkowate wózki z towarami podjeżdżały do nie- licznych pojazdów na parkingu przed sklepem. O tej porze wokół robiło się pustawo, wygasały kolorowe ściany, dyskretnie ciemnia- ły neony. McOvy obserwował ludzi w sklepie. Nie chciał się zdradzić, że jest tu po raz pierwszy. Jak inni zajął miejsce w głębokim foteli- ku, z którym łagodnie uniósł się w górę, jakby siedział na szczycie wciąż wypiętrzającej się wyspy. Sterowane spojrzeniami klien- tów foteliki kierowały ich tu i tam, a Ted płynął ku stanowisku z alkoholem; już wiedziano, że jest tutaj pierwszy raz, propono- wano atrakcje, o których nie myślał, podpowiadano, że może wy. brać, co zechce, a prawie wszystko jest za darmo. Miał wrażenie, że najpierw po lewej stronie, potem po prawej, nad nim, potem poniżej dostrzega strzępy swoich snów, ulotne obrazki - zrozu- miał: zarejestrowano topografię jego twarzy. Cudownie uratowa- ny stan konta musiał mieć duże znaczenie dla tego, co mu pre- zentowano. Magia sklepów sieci Marrr z pewnością polegała na tym, że były anachroniczne; jak przed laty wchodziło się do nich, by wybrać towar. Inne sieci zmieniały zasady funkcjonowania, próbując dostosować się do mody, a jednak tylko sklepów Marrr, oferujących towary o wiele droższe, wciąż przybywało. Ludzie wędrowali ich niekończącymi się przestrzeniami; wirtualne sale zlewały się niepostrzeżenie z materialnymi wnętrzami; klient w każdej chwili mógł sięgnąć po wszystko, a wszelkie wątpliwo- ści znikały przy wyjściu: towary, co do których się wahał, czekały na niego, niekiedy przywożono mu je wprost do domu, czasem - Ted dowiedział się tego od Celin - towar dostarczano nieco póź- niej, za darmo, niczym zapłatę za owo niezdecydowanie, którego wszakże nie dało się symulować; topografia twarzy, każde spoj- rzenie informowało o rzeczywistych emocjach klienta. Fotel sunął wąskim, ciemnym korytarzem i nagle wyniósł Teda nad wielki, nieskończony bezmiar mglistej głębi, nad granicę lądu i morza. Ted szerzej otworzył oczy; wróciło wspomnienie Dean- ville. Miał wrażenie, że tkwi wewnątrz niszy, ale nie odczuwał stra- chu. Chłód usztywniał i osłabiał mięśnie, ciemność zakłócała wy- czucie równowagi. W dali coś majaczyło, poruszało się, zbliżało. Słabł, nie czuł już ścian niszy, w każdej sekundzie mógł runąć, podczas gdy to coś zaczynało przybierać coraz mniej konkretną formę: błyszczało, towarzyszyła temu jakaś muzyka, poruszało się, unosiło, oddalało i znowu zbliżało. Mnemoniczne obrazy wyłaniały coraz mniej realne wnętrza i przedmioty. Musiał spojrzeć trzeźwo; przebywał w dwóch miejscach równocześnie, w Deanville i w skle- pie Marrr, a obrazy, które widział, to były przedmioty, które powi- nien nabyć; odczytano jego myśli, skłębione w niszy Deanville. Dla kogoś takiego jak McOvy to był jasny schemat, a jednak mu ule- gał. Zamknął oczy, by usunąć z pamięci Deanville. Przecież chciał tylko whisky. W tej chwili zaczął się zniżać, opadał ku tafelkom drzwi ocierających twarz z iluzji. Znalazł się na zwalniającym chodniku, fotelik ostrożnie zatrzymał się naprzeciw kolorowej fon- tanny. Tu wysiadali wszyscy. Migotanie wody w fontannie uspoka- jało. Klienci wolno opuszczali foteliki, ku trotuarom podjeżdżały samochody, uchylały się drzwiczki; we wnętrzach czekały nabyte przedmioty, firmowe gadżety, muzyka, ciała tanich kukieł. Na końcu trotuaru zajętego przez Teda nie było samochodu, lecz czekał samotny stolik, identyczny jak kilka lat temu w Awa- ke, a na nim stały dwie butelki whisky i jeszcze jeden drobiazg, też zapamiętany z Awake: szklanka z nie dopitym wówczas drin- kiem; sięgnął, wypił i rzucił szklankę przed siebie, a szkło zamie- niło się w srebrne iskry; nie było tu skał ani przepaści, w którą - jak wtedy w Awake - spadałaby przez kilkanaście sekund, na tyle długo, by mógł zobaczyć ciało tamtego człowieka... Ktoś znowu podsunął obraz, który chciałby zapomnieć. Więc wszystko, każdy ślad życia McOvy'ego pozostawał odciśnięty na zawsze niczym mo- kre stopy Sylvii Polliot na schodach rezydencji? Dawno wyschły, a on pamiętał każdy ich szczegół. Ktoś inny pamiętał dokładnie każdy ślad Teda. Wszystko gdzieś było? Nawet gdy już zdołał zapo- mnieć, zawsze mogło być przypomniane? Kim był ten ktoś, kto podsunął tutaj stolik z Awake? McOvy spojrzał za siebie - stolika już nie było, leniwym trotuarem przesuwał się jakiś klient. Niosąc butelki, McOvy wracał do domu. Atelier Nie lubił swego domu. Kręte schodki na piętro, an- tresola obiegająca karminowe ściany i drzwi podobne do kostki mydła. Uniosły się. Chwilowe powroty, długie rozstania; czas biegł tu szybciej, dom się starzał. Puste atelier wydawało się katakum- bami, z której usunięto kości, pozostawiając wolne miejsce dla ponurych myśli. Ślady Celin były wszędzie. Jej rzeczy w łazience, zapach, kształt jej ciała pod natryskiem. Ted, stojąc pod prysznicem, popi- jał whisky kroplami gorącej wody. Wyszedł, ciągnąc za sobą wilgoć. Wytracał z pamięci kolejny dzień, gdy rozległ się delikatny brzęk telefonu. Celin. Siedziała na tle różowej mgły, w miękkim oparze; była przecież w drogim programie, w którym dbano o kamuflaż; nikt z zewnątrz nie móg} zajrzeć do świata, za który zapłacił Marcel de Vilde. - Dzień dzisiejszy miał wielki wpływ na układ mojego sacrum - powiedziała po chwili milczenia. -Twoje moce wyzwalają energie Ted, i dlatego centaur musiał odlecieć, a my, kochany, zostajemy wciąż bardziej razem, prawda? Co teraz? To nie jest wielka nadzie- ja, ale sprzedałeś coś, co rosło w tobie, im bardziej uzewnętrznia- ło się w formie. Boję się tego. Już wiedziała o "Centaurze". A więc i w jej scenariuszu była ta scena? - Jestem w tak pięknym miejscu. Dlaczego nie zrobisz nicze- go, by być obok mnie? Jak on, mały Marcel. Śpi. Jest tak malutki, że chciałabym mieć go w brzuchu, tutaj, by wbił się we mnie i abym mogła z nim ulatywać ku tobie. Nie potrafię mówić mniej o fascynacji, ale chciałabym zrozumieć: sprzedałeś i co? Ted milczał. - Stać ciebie na to, byśmy się mogli spotykać. Czekam na cie- bie, Ted. Czy wiesz, gdzie teraz jestem? Przybądź, czekam na cie- bie, czekamy wszyscy. Kto wie, jeżeli nie przybędziesz, jeżeli nie zdecydujesz się na to, może już nigdy mnie nie zobaczysz? Może mnie nie poznasz? Chcę być inna, chcę... gdybyś słyszał to, co ja tutaj usłyszałam... Przybądź. Czekam. Wiem, że Noel Sartenir ciągle chce ciebie ocalić. On wie. Powiedz mu, że chcesz być tu- taj. Ted, chcę się odmienić. Widziałeś mnie i na pewno rozumiesz, że nie mogę taka być nadal. Będziemy razem, powiedz mu o tym, powiedz mu, czego naprawdę chcesz. - To tylko program. - Tylko program? Walczysz z koniecznym? A co jest ponad to? Co możesz mi zaproponować innego, kochany? Tu krążą słowa, w które trudno uwierzyć, ale nie przejmuj się, nie sprawdzaj, bo inaczej centaur ciebie zniszczy. Otchłań i czas, przeszłość, któ- rej już nie będzie, a także kuszenie, które dotrwało w nas do te- raz i jest, Ted. Może tak być musi? Opowiedz mi wszystko o so- bie dzisiaj, przedstaw to i powiedz, czy to prawda, że Sebastian nie żyje? Nerw na twarzy Teda zesztywniał i wykreślił grymas, na który Celin nie zwracała uwagi. _ Woda kusząca powiedziała mi, że go zabiłeś i odleciałeś stąd, centaurze. Musisz uciec, kochany. Skorzystaj z okazji, a ja uciek- nę z tobą. Przecież po tym, co się stało, nie możesz zostać, nie mo- żemy być już tutaj, gdzie nie mamy prawa do miłości. Nie odma- wiaj. On śpi- Śpi i nie będzie wiedział. Nie ma w tym żadnego zła. Ted włączył kod Sebastiana Curry. Szukał go, monitor migotał bezskutecznie klatkami; Sebastiana nigdzie nie było. McOvy wbił nieruchomy wzrok w domy naprzeciw. W śmierć Sebastiana nie można było uwierzyć, a jednak Celin w takich sprawach dotąd była wiarygodna. Bał się ją pytać, chociaż wiedział, że czekała na to. Klat- ki podglądu przelewały się obok i nagle znieruchomiały. Ujrzał nie- ruchomą twarz Sebastiana. Otwarte blade oczy, ściągnięte w gryma- sie strachu usta, z których spłynęła krew, fryzurę ktoś spiesznie, niewprawnie ułożył w sposób, na jaki Curry nigdy by nie przystał. Sebastian był martwy. - Ted, czy jeszcze potrafimy się zrozumieć? - mówiła Celin. - Może są już tylko cienkie nitki, pękają i słowa moje dla twoich będą wiatrem? Otoczą ciebie, mnie... Jeszcze rozumiesz? Muszę już tam być... Palce Celin zatrzepotały przy jej ustach, już nie myślała o Te- dzie, poddawała się zdarzeniom dziejącym się obok; zapadła się w różową mgiełkę, pozostawiając nagiego, rozdygotanego z zimna Teda w centrum atelier. Podłoga cięła stopy chłodnym podmuchem. Dlaczego za każdym razem, rozmawiając z Celin, nie mógł się od niej niczego dowiedzieć? Wymieniali słowa mówiące o czymś, co by- ło gdzie indziej, jak gdyby omawiali fakty ważniejsze niż ich życie. Klatka podglądu nieruchoma jak obraz sprzed wieków poka- zywała bielejące oczy Sebastiana Curry. Niepokój Ted przyłożył butelkę do ust, wypił i myśli zaczęły się rozjaśniać: Sartenir łamiący prawo, kodujący w programie śmierć Sebastiana Curry? To absurd! - Kukła, zwyczajna kukła! - krzyczał chodząc po atelier i po- xiągając trunek małymi łykami. Widział już, że na podglądzie sinieją usta kukły Sebastiana. On sam, ukryty w jakimś programie, nie miał o tym pojęcia. Martwa, zaprogramowana kukła, nieruchoma... Ted zbliżył oczy do monito- ra. Oczywiście, to nie były prawdziwe włosy Curry'ego. Zaniedba- ne, ze śladami dziwnej barwy przy samej skórze. Dlaczego ulegał słowom Celin? Zrobiłaby wszystko, by wykupił program. Zawsze była egoistką. Dlaczego miałaby rezygnować z jego pieniędzy? Sta- wiać wszystko na Marcela de Vilde? To nie było w jej stylu. Zawsze prowadziła grę z kilkoma partnerami naraz. Wiedziała o "Centau- rze", bo trzymała rękę na pulsie. Zdławił podgląd nieruchomej ku- kły i po raz kolejny przerzucał wszystkie klatki - Sebastian wciąż nie odbierał. Przeglądał spokojniej - wnętrza rezydencji Sebastia- na, galerie, salony, w których bywał. Nigdzie ani śladu. W studiu metaliczny błysk chłodnych refleksów współgrał z szumem instala- cji. Chłodnia migotała zielonymi lampkami, w kręgu tkwiła rekon- strukcja Miriam Glovacky, a jej miniatura - jak zapomniana klep- sydra - poruszała się w monitorze przestrzennym. Wpatrywał się w jej równomierny ruch. To uspokajało, pomagało myślom: "Cen- taur" został naprawdę sprzedany. McOvy głośno się śmiał; whisky wciąż przenikała do krwi. Curry siedział w jakimś rozbudowanym programie bez dostępu z zewnątrz. Usunięcie Sebastiana byłoby dla Sartenira jak pożeranie samego siebie. Sartenir nie lubił sce- nariuszy o groteskowych akcentach. Owszem, kiedyś preferował ciężkie, ponure fabuły, balansujące na granicy tragedii, ale kon- trola państwa nie pozwalała przekroczyć pewnych barier. Ted zaczynał jaśniej kojarzyć. Sprawdził stan swojego konta. Nie zdziwił się, gdy ujrzał na nim trzysta osiemdziesiąt siedem ty- sięcy dodane do jakiejś nędznej sumy. Ponownie spenetrował pra- cownię Sebastiana, znowu go szukał, a gdy co jakiś czas podgląd wybierał obraz blednącej kukły, zaczynał wszystko od nowa. Głos - Słuchaj, Ted - dobiegło go z sypialni. Wciąż za- pominał o zamknięciu połączeń. Narzucając szlafrok, wszedł do sypialni i trafił na mgiełkę monitora, z której wypływał leniwy, trochę rozkojarzony głos Troya: - Nie bądź nierozsądny. Przerwa- łeś rozmowę w najciekawszym momencie. Jestem skazany na vvłasną cierpliwość. Zwłaszcza że twoja osobowość jest dobrze określona i niech tak zostanie. Spojrzenie odbite, słowa odbite, człowiek odbity, ale nie wierz w to, czego się dowiadujesz, po co mącić myśli jakimś fałszywym podejrzeniem. "Centaur" wygląda wspaniale. Gdy go zobaczysz w miejscu dlań przeznaczonym, przekonasz się, że czas wyrzeźbił je idealnie. Nie tylko dlatego musisz przyjechać. Chcielibyśmy pomówić o sprawie najistotniej- szej. Poza tym osoba, w imieniu której działam, musi kupić wszystkie twoje dzieła, więc jutro będziemy u ciebie. O ile, rzecz jasna, nie odwiedzisz nas wcześniej, chociaż to może być trudne, zważywszy na harmonogram. Chyba zdajesz sobie sprawę, że po- winieneś przedstawić rozsądną cenę, aby nikt nie czuł się poniżo- ny ofertą, jak to miało miejsce w wypadku "Centaura". Nie wra- cajmy lepiej do spraw przygnębiających, lecz nie potrafię pozbyć się wrażenia, że owa cena nieznacznie, ale jednak zaważyła na wielu sprawach. Czy Celin przyjedzie z tobą? Widzisz, wiem o to- bie wszystko i nie krępuj się, nie ukrywaj swoich przeżyć, Ted. To jakoś do ciebie nie pasuje. Posłuchaj, czy szacunkowo możesz określić, ile dzieł pozostaje jeszcze poza kolekcją osoby, w imie- niu której występuję? Chodzi o liczbę szacunkową, ale wszystko zaczyna się i kończy na liczbach. Spodziewam się, że nie zawie- dziesz mojego mocodawcy. Dokonaj rachunku, zapisz to, żeby nam ułatwić poczynania. Gdybyś jeszcze podał miejsca, w któ- rych są przechowywane, byłoby świetnie, ale tego od ciebie nie wymagamy. Będziesz jutro, uzgodnimy wszystko i przedstawimy propozycje. Z pewnością cię zainteresują. - Gdzie? - Co gdzie? - pytanie Teda wyrwało Troya z uniesienia. - Nie rozumiem... nie mam pojęcia, mniej więcej, tak mi się wydaje... - głos łamał się, zmieniał tonację. Troy musiał być świetnym akto- rem, jednym z tych wynajmowanych za największe pieniądze, lecz słabo panował nad emocjami. Ted go zdemaskował. - Gdzie? - powtórzył pytanie. - Gdzie?... Wciąż zadajesz pytania, a przecież sprawdziłeś stan swoich finansów i wiesz, że pieniądze zostały wpłacone, z na- szej strony wszystko wygląda jak najpoważniej, podczas gdy ty stosujesz jakieś gierki, zachowujesz się sztucznie - zaatakował Troy. - Nie potrafię rozmawiać z kimś, kogo nie widzę. - Ach, o to chodzi! W gruncie rzeczy reprezentuję tylko osobę, która wybrała ciebie. Miałeś dużo szczęścia. Wydaje ci się, że fa- cetów pracujących przy rekonstrukcji trudno znaleźć? Jest ich wielu, w każdej najmniejszej dziurze znajdziesz takiego. Rozej- rzyj się lepiej, a zobaczysz, jak z innej perspektywy wygląda rze- czywistość, wtedy gdzieś tam zobaczysz kropkę, a może nawet coś mniejszego, między innymi kropkami. To będziesz ty. Zatem fakt, że zostałeś wskazany, jest niezwykłym przypadkiem. Uszanuj to. Wracając do twarzy... Sypialnia wypełniła się srebrnym światłem, na które niespo- dziewanie siadł obraz głowy: to był Troy. McOvy ostrożnie obser- wował. Troy miał twarz starej kobiety o niebieskich oczach wdu- szonych między zmarszczki. Były nieruchome, chłodne, bez związku z drżeniem pomarszczonej skóry, młodsze od niej, jak przeniesione z innej twarzy. Maski, inplanty, makijaże, prymityw- ne peruki - sztuczki specjalistów od korekty - nie mogły zasko- czyć Teda, który wiedział, że ma teraz do czynienia z kondensacją trików; ale w mówiącej twarzy było coś jeszcze: pogarda, znuże- nie, a może po prostu deformacja, której nie rozumiał? Ted usiadł nonszalancko, aby Troy zrozumiał, że trafił na ko- goś, kto potrafi rozpoznać kamuflaż. - Kim jest osoba, w imieniu której działasz? - zapytał spokojnie. - To książę - szybko odpowiedział Troy i czekał na reakcję. Uśmiechnięty ironicznie McOvy szukał w pamięci programów, w których umieszczono postać księcia, lecz od lat nie było podob- nych, groteskowo-historycznych pomysłów. - Wydaje ci się, że to program, gra - zaczęła mówić twarz sta- rej kobiety. - Może nawet masz wrażenie, że to jeszcze większy banał, program historyczny, coś takiego, prawda, że tak myślisz? Cóż więcej ci mogę powiedzieć? Jeżeli dowiedziałbyś się czego- kolwiek o księciu ode mnie, byłaby to z mojej strony gruba nielo- jalność. Nie powiem, nie spodziewaj się i nie proś... - twarz zosta- ła wykoślawiona przez jakieś fale, zdeformowała się nie do poznania; błękit oczu zamienił się w niewyraźny pasek sunący przez sypialnię. - Wydaje ci się, że coś ukryjesz? - Dokąd mam pojechać? _ Mam prośbę. Pokaż mi, co zaoferujesz księciu. Jestem nie- cierpliwy, naprawdę "Centaur" zrobił na mnie wielkie wrażenie. Te promienie, ich wyraz, siła, budzą niezwykłe skojarzenia, jak smak zupy z dzieciństwa. Ted, czy ty do końca uświadamiasz so- bie, co przekazałeś poprzez tę formę? Domyślasz się, że wyraziłeś więcej niż ktokolwiek dotąd? Byłeś w Italii? Wiem, że nie byłeś, a teraz lepiej nie jechać, ale jeżeli znajdziemy jutro nieco czasu, przedstawię ci rejestrację kilku rzeźb, których już nie ma. Nie- mniej... - głowa Troya na monitorze odzyskała rysy starej kobiety, której błękitne, chłodne oczy wpatrywały się w Teda - ...twój "Centaur" tam usytuowany byłby... czy ty mnie słuchasz? Ustaw- my go tam w czasie, gdy oni tworzyli rzeźby. Czy byłeś na cmenta- rzu w Rzymie? Otóż tam jest coś, co konkurowało z twoim "Cen- taurem", chciałbym zaznaczyć, że działo się to wcześniej, zanim poznaliśmy ciebie, potem nastąpił zwrot zasadniczy dla całej sprawy... - Dokąd mam przyjechać? - Divellskin, i nie spóźnij się, bo to może zostać źle zrozumia- ne. Posłuchaj, otrzymuję właśnie wiadomość, która wszystko dy- namizuje. Ted, już jutro. Dlaczego czas nas tak pogania? Jutro, koniecznie jutro. Sam tego nie rozumiem. Jutro musisz być przy- gotowany, jutro musimy wszystko zobaczyć, wszystko co masz. - Troy o twarzy starej kobiety mówił coraz bardziej nerwowo. - Po- staraj się przygotować do jutra, nie wiem o której, Ted, ale na ju- tro, koniecznie na jutro... Obraz Troya zagasł. Ted ocknął się w dziwacznej pozie: siedział na podłodze i trzymał lewą dłonią palce lewej stopy. Ubrał się i wyszedł z atelier. W pobliżu sklep Marrr wyrzucał w niebo za- mglone przedmioty. ROZDZIAŁ 8 Dłoń Drzewa ledwie majaczyły w równomiernej ciem- ności, wiatr od morza niósł krople deszczu. Ted przestał odczuwać dolegliwości: łokcie, dłonie, plecy wparte w niszę nie doświadcza- ły już bólu. Na tynku obok głowy coś zaszurało. Dłoń Sylvii. Ostrożnie położył na niej swoją rękę. Kobieca dłoń nie uciekła. Była ciepła, starannie wyrzeźbiona z tła chropowatego tynku. - Wiele razy patrzyłam na te wnęki - mówiła Sylvia. - Kiedyś będą w nich pańskie rzeźby. Już teraz są, istnieją, chociaż nie moż- na ich zobaczyć. Boję się wszystkiego, czego nie mogę zobaczyć. - Jeszcze ich nie ma - odparł. - Są w panu. Dlatego bałam się pana trochę. Pan o nich myśli, wyobraża sobie. Ja nie potrafię. We mnie jest tylko to, co zobaczy- łam, usłyszałam, nic więcej. Może dlatego, że jestem tak mała? - Jest pani bardzo proporcjonalnie zbudowana - ośmielił się powiedzieć. - Nie lubię, gdy ktoś mnie pociesza. Wiem, jaka jestem, wiem, że przy swojej posturze miałam szczęście trafić na męża takiego jak Jonathan. Kupił ten dom ze wzglądu na mnie. Mam tu swój park, nikt mnie nie musi oglądać, udawać, że niczego nie zauwa- ża. A że czasem widzą mnie ze statków? Z daleka trudno ocenić czyjś wzrost. Mogą myśleć, że brzeg jest dalej albo drzewa w par- ku są większe. Iluzja. Proszę mi opowiedzieć o tych, którzy staną we wnękach. Kim będą? - Kamienie przypominające ludzi. - Jest mi coraz zimniej. Boję się, gdy o nich myślę. Czy pan się zgodzi, że przejdę do pana? - zapytała cicho. - To szaleństwo. - Boję się ich. - I pani mówi, że nie potrafi sobie wyobrażać? To pani wy- obraźnia tworzy ten irracjonalny lęk. To ona przeszkadza trzeźwo oceniać zagrożenie. Powinniśmy bać się tylko wysokości. Niczego innego. Od morza zbliżał się pomruk, jakby przestrzeń pokryto blachą, na którą sypano piasek. Padał deszcz. Dłoń Sylvii wysunęła się spod palców Teda. Zajazgotały rynny, tynkiem popłynęły mokre strużki. McOvy zdjął koszulę, by podać ją Sylvii. Wychylając się, na ile pozwalał rozsądek, wsunął rękę z koszulą do sąsiedniej ni- szy. Czubkami palców dotknął ściany. Nisza była pusta. Przeraże- nie usztywniło mu mięśnie. Pomyślał, że Sylvia spadła na trawnik, a deszcz zagłuszył odgłos upadku. W strugach deszczu niczego nie mógł dostrzec. Pozostawało tylko czekanie. To, co ludzie odkryją o poranku, zakrawało na makabrę - McOvy w niszy, przemarznię- ty, usiłujący coś wyjaśnić, a na dole ciało Sylvii Polliot z czaszką pokruszoną o szczebel drabiny. Widział je, wyobrażał sobie defor- mację kończyn, krew mieszającą się z deszczem. A deszcz zamie- rał. Z rynny kapały tylko pojedyncze krople. Nasłuchiwał. Naj- cichszy jęk nie dobiegł z dołu. - Jak cicho - usłyszał głos Sylvii. Była obok, ale jej głos dobie- gał z dali. Ted nie potrafił zrozumieć. Czy przemieściła się do in- nej niszy, czy też to odbicie jej głosu dobiegającego z dołu tworzy- ło złudzenie? - Gdzie pani jest? - Na samym końcu. Dalej już nic nie ma. Krawędź ściany. To ostatnia wnęka. Wszystkie takie same. W tej obok pana bałam się, w kolejnej zrozumiałam, że to wszystko jest zabawne, po- tem byłam na pana zła, a teraz... Teraz zobojętniałam. Rzeczy- wiście, co mi może grozić? Przecież jeżeli człowieka nie czeka już nic, jeżeli dokładnie to zrozumie, staje się dla niego wszyst- ko jedno. - Jak się tam pani dostała? - Po gzymsie. Od jednej niszy do drugiej. Nie byłam tylko w tej, w której jest pan. Proszę mi wierzyć, że teraz już mi na tym nie zależy. Wcześniej, owszem, wydawało mi się, że to najlepszy sposób, by przestać się pana bać. Gdybym pobyła blisko pana... Dlaczego wciąż muszę o tym myśleć? Dlaczego muszę podejmo- wać decyzje? Dlaczego muszą pojawiać się wyrzuty sumienia? Do czego doszło; zastanawiam się, czy słusznie zrobiłam, zwierza- jąc się panu. Przecież to strata czasu, prawda? No cóż, stąd mogę wejść na parapet okna. To nic trudnego. Jest mi naprawdę zimno, panie McOvy. Zawsze po deszczu noc jest ciemna jak czarna suk- nia. Czy zna pan określenie: jak w dupie Murzyna? - Nie powinna pani ryzykować... - słowa Teda zabrzmiały bez sensu; zaskakująca wulgarność Sylvii zmąciła miły obrazek. Dobiegł trzask, brzęk szkła, a może pisk kota i Ted został sam naprzeciw ciemnej ciszy. Teraz tylko czekał. Liczył czas potrzeb- ny Sylvii, by przebiegła przez kolejne piętra domu, zeszła scho- dami z najwyższego piętra, otworzyła drzwi, doszła do drabiny, przesunęła ją ku niszy. Nie przychodziła. Nasłuchiwał. Tracił po- czucie czasu. Od nowa prowadził ją myślami przez budynek - Sy- lvia wybija szybę, wchodzi do jakiegoś ciemnego pomieszczenia, idzie potykając się o niewidoczne przedmioty, znajduje drzwi, jeszcze nie... rozgląda się, maca; jest ciemno, dotykając ścian znajduje drzwi, wychodzi na korytarz... wciąż ciemno, ale ona zna rozkład domu, wie, że korytarze wiodą ku schodom. Idzie, ostroż- nie... jeszcze, jeszcze, nie musi się śpieszyć, dochodzi do schodów, idzie w dół, sunąc dłonią po poręczy. Nikt jej nie widzi, budynek jest zupełnie pusty. Drugie piętro, pierwsze, teraz już schodzi na parter; jeszcze chwila, a położy dłoń na klamce i drzwi się otwo- rzą. Jeszcze nie; Ted od początku wodził Sylvię wnętrzem gma- chu. Coraz dokładniej widział jej postać, coraz lepiej rozpozna- wał miejsca, które mijała, nie mogąc wyjść poza drzwi. Wciąż dawał jej nową szansę, a ona docierając do drzwi na dole stawa- ła zdezorientowana i oczekiwała na podpowiedz. Przez całą noc prowadził Sylvię ku sobie. Na próżno. Może za- pomniała o nim? Chyba setny raz prowadził ją, zmuszał do zejścia schodami, by doszła ku drzwiom, gdy od wschodu pojawił się świt. Blady róż pełzał po konarach, wolno opadając zalał park. Wtedy zaskrzypiały drzwi. Ted miał wrażenie, że zza nich wyjdzie kilka- dziesiąt identycznych Sylvii sprowadzonych przez niego i czekają- cych pod drzwiami na jasność. Wyszedł stary lokaj. Nieruchomo stał przez kilka minut, nim spojrzał na drabinę, po czym ruszył z nią w stronę oranżerii. Dopiero wtedy Ted zawołał. Starzec mo- cował się z drabiną, kierując ją ku niszy Teda. McOvy postawił stopę na pierwszym szczeblu. Każdy ruch bolał, kości i mięśnie ze- sztywniały, drabina chwiała się, lecz schodził, zaglądając w okna na piętrach. Lokaj wchodząc do gmachu bełkotał: "Woda, woda, woda... • McOvy zaniósł drabinę pod oranżerię. Do swego pokoju starał się iść jak najciszej. Wypatrywał Sylvii. Była przecież w domu. Z prysznica polało się trochę zimnej wody i kran zabulgotał po- wietrzem - coś się zepsuło. Ted nagi, mokry chodził po pokoju, a gdy spojrzał przez okno, w parkowej dali zobaczył Sylvię. Może wymknęła się z domu w chwili, gdy stał pod prysznicem? Teraz szła, a raczej biegła, jak gdyby chciała się ukryć między drzewami. Grota Sylvii Był senny, zmęczony, przemarznięty, a jednak wy- szedł z domu i wszedł na główną aleję parku. Pośpiesznie układał pytania, które zada Sylvii, odpowiadał sam sobie, aby nie zasko- czyła go żadną odpowiedzią: zapomniałam o panu; byłam zmęczo- na; pomyślałam, że poradzi pan sobie, skoro ja mogłam, to i pan.... byłam na pana zła, dlaczego nie pozwolił mi pan przejść do pań- skiej wnęki? Kobiety nie zapominają, gdy ktoś je odrzuci. - Nie mogę sobie na to pozwolić. To szaleństwo! - Ted prowa- dził rozmowę nie wiadomo z kim. - Mogę żyć dostatnio przez rok, dwa lata dzięki pani mężowi. Nie mogę ulec. Nie miałem kobiety od miesięcy - bełkotał. - Co by się stało, gdyby znaleziono nas ra- no w jednej niszy? Przystanął. Rzeczywiście, jak by to zrozumiano? On i Sylvia wtuleni w siebie, drabina na dole, ona niemal naga, on okrywa ją koszulą. - Dobrze - mówił do siebie, idąc dalej. - Dobrze, do cholery, bardzo dobrze, że tak się stało. To by było... Sylvia w jego myślach wciąż niepokoiła pytaniami: A jeżeli chciałabym stąd uciec? Jeżeli mam dość tego miejsca, tego okrop- nego starca, który tylko dlatego, że jestem niska, uważa, że ma Prawo mnie więzić? Jeżeli pan jest moją ostatnią nadzieją? Prowadząc ze sobą bezsensowny dialog, szedł między drzewa- mi. Przestrzeń rozłaziła się, wpełzała między pnie, zwijała się w ścieżki, słała gładkimi trawnikami. Tracił już orientację, gdy nagle dostrzegł Sylvię na ścieżce łączącą się z tą, po której szedł. Filigranowa postać wydawała się ożywioną lalką, a może dziec- kiem? Patrzył na ślady bosych stóp, potem zobaczył oczy kobiety. Czekała na niego. Było w tym spotkaniu coś naturalnego nie tylko dlatego, że tak splotły się ścieżki. - Tędy można dojść do wybrzeża - powiedziała. - Mnie to prze- raża. Nigdy nie płynęłam statkiem, nawet łódką. Nie powinnam mieszkać tak blisko wody. Coś mnie do niej przyciąga. Czy możli- we, że człowiek nie może dojść do celu, bo jest w nim kilka istot, które kłócą się ze sobą? Ted pochylał się, jakby próbował dotknąć ust, z których słowa wylatywały lekko i bezładnie; była w nich egzaltacja i zachęta, ale tez ostrzeżenie. Sylvia spalała się w potrzebie wyjawienia swoich tajemnic. Odwróciła się i zaczęła iść. Ścieżki zlały się w aleję, po której od morza wiatr niósł wilgotne krople, a Sylvia wciąż była bosa, w tej samej zwiewnej sukience. - Nie zimno pani? - zapytał. Chyba nie usłyszała. - Wiele razy patrzyłam na te wnęki - mówiła. - Kiedyś będą w nich pańskie rzeźby. Już teraz są, istnieją, chociaż nie można ich zobaczyć. Boję się wszystkiego, czego nie mogę zobaczyć. Dla- tego trochę boję się i pana. - Jeszcze ich nie ma - odparł mając wrażenie, że wciąż powta- rza słowa. - Są w panu. Pan o nich myśli, wyobraża sobie. Ja nie potrafię. We mnie jest tylko to, co zobaczyłam, usłyszałam, nic więcej. Mo- że dlatego że jestem tak mała? - Jest pani bardzo proporcjonalnie zbudowana - ośmielił się powiedzieć. - Czemu próbuje mnie pan oszukać? Wiem, jaka jestem. Jona- than kupił ten dom ze względu na mnie. Nikt mnie nie musi oglą- dać, udając, że niczego nie zauważa. Czasem widzą mnie ludzie ze statków. Na szczęście z daleka trudno ocenić czyjś wzrost. Mogą myśleć, że brzeg jest dalej albo drzewa w parku są większe. Ule- gają iluzji. Patrzą na mnie jak na wyrzeźbioną postać. Proszę mi opowiedzieć, kim będą ci, którzy staną we wnękach. - Jeszcze nic o nich nie wiem. Kamienie przypominające ludzi. - Czy pan kiedyś ich widział? Czy człowiek może mieć aż taką wyobraźnię, by coś samodzielnie wymyślić? Może po raz pierwszy popatrzyła na Teda uważniej. - Nie chciałam, żeby mąż klapował ten pałac. Często zostaję w nim sama. Wtedy do późna chodzę po parku. Sama pośród drzew. Tak jak dzisiaj. Mąż nie może tego zrozumieć. Naprawdę nie uciekam od niego. Nie czuję do niego odrazy. Jest silny, niepo- trzebnie wyobraża sobie, że czekam tylko na okazję, by uciec, przecież nie po to żyję, aby... Zaraz, czy my rozmawiamy o tym, o czym chcielibyśmy mówić? Niech mi pan powie, co się dzieje, kiedy ludzie się spotykają. Tak jak my. Nie znaliśmy się jeszcze kilka dni temu, nawet nie wiedziałam, że pan istnieje, a teraz je- steśmy tutaj i coś się zaczęło, prawda? Ted milczał, słuchając bezładnego monologu. - Nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że znalazłam się tutaj. To niepojęte. Nie chcę pana zanudzać opowieściami o sobie, ale niech mi pan wierzy: naprawdę to zdumiewające, że jestem tutaj. Od dnia ślubu, a minęło już osiem miesięcy, żyję jak we śnie. Wciąż myślę, że się zbudzę. Ten park, pałac... i jeszcze domy w Afryce, w Europie, nawet nie wiem gdzie. Muszę panu coś poka- zać - zatrzymała się. - Mówiłam o tym mężowi, ale nie słuchał. Dla niego moje sprawy są nieważne. Weszła między zarośla, gdzie docierało trochę drażniącego światła. Ted z trudem przedzierał się za nią przez gąszcz. Zarośla się skończyły, denerwujące światło odsłoniło swą tajemnicę - by- ła tam spora sadzawka pokryta seledynowymi, opalizującymi wo- dorostami. Ktoś stał w głębi, były też zarysy jakichś budowli. W centrum sadzawki, na żeliwnej wysepce czerniała rzeźba. - Przypomina skamieniały kawałek czyjegoś życia. Ta osoba musiała tu mieszkać dawno temu i tak to sobie urządziła. A ja na- wet myślę, że tam, widzi pan, tam w głębi to ona. Sylvia pokazywała bladą, wciśniętą w ciemność kamienną po- stać. Podeszli bliżej. Figura była zniszczona, pokruszona. - A tam mieszkała - szeptem powiedziała Sylvia i wskazała schodki. Ted ślizgał się na kamieniach i błocie. Zobaczyli potężne drew- niane wrota wrośnięte w kamienną ścianę. Sylvia położyła dłoń na klamce, nacisnęła, naparła ramieniem, ale drzwi nie ustępo- wały. Wtedy Ted zrozumiał, że nie otwierano ich od dawna. Więc i Sylvia nigdy tam nie była? Odsunęła się, pozwalając spróbować jemu. Pchnął i drzwi zaczęły się uchylać. Z wnętrza wypadł wiatr, unosząc włosy Sylvii ku ustom Teda i mieszając ich zapach z odde- chem chłodnej ciemności. Światło nie dochodziło dalej niż dwa, trzy kroki w głąb wnę- trza, które wydawało się obszerne, jak gdyby nad nim wisiało ogromne sklepienie pełne dźwięków. Ted zrobił krok do przodu, kobieta ocierała się o jego plecy. Myślał bardziej o owych do- tknięciach niż o przestrzeni, w którą wchodził. Milczeli wsłuchani tylko w to, co działo się w wyobraźni. - Mieszkała tutaj. Czy pan to czuje? - Nie wiem - powiedział Ted. - Pan jest artystą. Z zamkniętymi oczyma pan musi widzieć więcej niż ja. A ja to widzę. -W jej głosie zabrzmiała nuta rozcza- rowania. - Mam wrażenie, że możemy unosić się w powietrzu. Je- stem lekka, ale nie czuję się mała. Jestem w sam raz. Nie myślę o sobie uwięzionej w swoim ciele. Widzę teraz lepiej. Możemy być tam, gdzie chcemy. Ostatnie dotknięcie jej dłoni nie miało końca. Wszystko prze- stało się liczyć, była tylko ta chwila. Kobiece palce oplotły jego dłoń. Sylvia oddychała szybko, szukała jego ust. Pochylił się i tra- fił na coś, co rozciągało się i zwierało jak kobiece łono, ale prze- cież nim nie było. Pośród poznanych dotąd form nie było tych, które teraz dotykał, całował; zmieniały się, pojawiały twarde, miękkie, gładkie i chropowate; oczekiwały jego pieszczot, a on nie miał odwagi przerwać, chociaż co chwila na czubku języka od- najdywał jakąś sierść, by po chwili trafić na dwa ciepłe i jędrne płatki jak rozchylone usta. Gdzieś z głębi ciemności doleciały szepty. Niezrozumiałe sło- wa wypadały z wielu ust. Szumiały niczym morskie fale. Widocz- nie ciemna grota dochodziła do brzegu morza. Jednak jak to się działo, że szum fal układał się w imię Teda? Przecież słyszał je co- raz wyraźniej. Nie zważając na opór kobiety, poderwał się i otworzył drzwi- Wyszedł. Park był cichy. Szepty zagasły wewnątrz groty. Między drzewami snuły się opalizujące włókna. Nie powinien zostawiać Sylvii w ciemności, ale przecież przed nią uciekał. Zbliżał się do pałacu, spoglądając w poczerniałe nisze. W wiel- kim oknie na parterze przesunęła się postać Jonathana Polliota. Posiłek - Słyszałem o pańskiej przygodzie. Praca pracą, ale proszę uważać - mówił Polliot, gdy Ted, zaproszony przez lokaja, zszedł w południe do jadalni. W otwartych oknach bibułkowe firany pęczniały na brzuchach przeciągów. Usiadł przy stole, a gospodarz kontynuował: - Proszę nie angażować się za bardzo w to sztampowe zlecenie. Chodzi o realizację określonego schematu. Jeżeli te pozła- cane postaci będą coś wyrażały, tym lepiej, ale bez egzageracji. - Dla mnie ta praca ma duże znaczenie. - Domyślam się, ale... któż, ryzykując zdrowie, będzie wspinał się po drabinie, by odczytać spojrzenia, wyraz oczu, gesty, za- mknięte w tych figurach? Zapewniam, że żadna z osób, które przejdą przez ten dom, nie odczuje takiej potrzeby. Chodzi mi o złoty błysk w jedenastu niszach. Współpracuję z firmami, które zaproponowały mi prostsze rozwiązanie: jedenaście plastikowych manekinów wykonanych według pomniejszonych odlewów mode- li. Zajęłoby to dwa dni i nisze zajaśniałyby złotem. McOvy miał wrażenie, że zastawiony stół, falujące firany, stro- py, parkiety, luksusowe wnętrza rezydencji wydmuchują go przez ścianę na zewnątrz, wciskając w pordzewiałe przegrody barki. Chłodne spojrzenie Polliota mówiło, że posiadacz podjął już decy- zję, a rozmowa z Tedem po prostu go bawi. - Co pan o tym sądzi jako artysta? - Ciekawy pomysł. W gruncie rzeczy spełnia pańskie oczeki- wanie - odpowiedział Ted. - Więc pański trud, umiejętności są równoważne z pracą ma- szyny? No cóż, poddaję się, panie McOvy. Jeżeli pan nie przedsta- wia mi żadnego argumentu, zaakceptuję propozycję jednej z firm. - Chciałbym coś podpowiedzieć - rzekł Ted, któremu nagle odechciało się jeść; zastanawiał się nad zejściem ku Deanville, Powrotem, strychem, za który nie zapłacił od trzech miesięcy: co- fał się w czasie jak ktoś, kto, pomyliwszy drogę, zaszedł za daleko. - Proszę mówić, słucham - dotarł do niego głos Polliota. - Przyszło mi do głowy, że w niszach mogłaby stanąć, w róż- nych pozach, postać pańskiej żony. Polliot może się uśmiechnął, a może tylko wyjął językiem coś spomiędzy zębów. - Miałbym zlecić wykonanie odlewów jej ciała, pozłocenie i usta- wienie ich w niszach? Oryginalna myśl, panie McOvy! Wy, artyści, pozwalacie konceptom unosić się swobodnie i dlatego zaskakujecie. Irracjonalne, oderwane, niespójne, a jednak człowiek taki jak ja, poznawszy je, zaczyna spoglądać dalej, głębiej, jak ktoś, komu otwo- rzono drzwi do wnętrza, o jakim nie miał pojęcia. To chyba świetny pomysł. - Polliot nie obserwował już Teda. - Jak mogłem nie zauwa- żyć, że wzrost Sylvii jest imperatywem; z pewnością wielkość niszy... Tak, panie McOvy. Jednym słowem, akceptuję. Zapłacę panu obie- caną sumę, pomysł jest tego wart. Oczywiście, o ile żona się zgodzi. - Polliot przerwał, a firany w tej chwili opadły, przeciąg ustał; zbieg okoliczności bez żadnego kontekstu, ale pozostał w pamięci Teda. Poręcz McOvy zbliżał rękę do poręczy schodów prowadzą- cych w dół, do baru Franka. Każdy jej szczegół nie był namacalny bardziej niż obraz owych znieruchomiałych firanek, niż słowa Pol- liota, które napływały tak, jakby Ted zamienił się w drobiazg po- pychany iskrami wirtualnej iluzji starego kina. Słyszał i widział tamte zdarzenia, chociaż realnie odczuwał tylko chropowatość po- ręczy. Wreszcie sięgnął ku klamce. Warstwy farby uformowały na czerwieniejących drzwiach dobrze poznany relief. Lekko podry- giwał, jak gdyby wewnątrz baru coś przemieszczano. Drzwi Przez otwarte drzwi wpadł na zewnątrz odór kwa- śnego, alkoholowego ciepła. Ktoś wychodził, dyndały na jego skó- rze flaczejące naroślą, gęsta peruka podskakiwała, nim zniknęła za rogiem. Drzwi pozostały otwarte. McOvy wpatrywał się w jasny prostokąt jak w ruchomą ilustrację wydawnictwa Greper. Była w niej postać Franka, czerwieniały twarze starców. Stojący w drzwiach McOvy nie interesował nikogo. Miał czas, by się cof- nąć, wyjść, nie próbować niczego zrozumieć. A jednak ta scena przypomniała scenę sprzed lat, jak gdyby obie umieszczono w czasoprzestrzeni tuż obok, pozornie bez logicznego sensu. Wie- dział, że musi zrozumieć sens owego zbliżenia, jeżeli chce cokol- wiek pojąć. Propozycja - No i pańska uczciwość. Mógł pan przekonywać mnie do poprzedniej idei, zapewne znalazłoby się argumenty za nią, a jednak coś panu nakazało ujawnić swoją wizję, choć prze- cież mogłem za nią nawet nie podziękować, a jednak wykorzy- stać. Skąd bierze się ta uczciwość? Czy gdybym dał panu okre- śloną sumę, znaczną sumę, czy i wtedy pozostałby pan tak uczciwy? Powiedzmy, gdybym za posągi zaproponował wcześniej po sto tysięcy, czy i wtedy nie broniłby pan pierwotnej koncep- cji? Przepraszam, zamęczam pana. Proszę jeść, poczekam w bi- bliotece. Zwrócił pan, oczywiście, uwagę na fakt, że żona nie za- siada z nami do stołu. Nieczęsto też spotka ją pan w domu. Firany w oknach znowu nadęły się od przeciągu, po czym opa- dły, rozsunęły i do jadalni weszła Sylvia. Usiadła naprzeciw męża, na krańcu stołu. Musiała mieć wyższe krzesło, gdyż nie osunęła się karykaturalnie. Była ubrana w bordową suknię, na szyi miała kolię, na twarzy makijaż. Ted patrzył na nią, mając w pamięci dzi- waczne pieszczoty, w jej drobnych palcach doszukiwał się oznak siły, która go pętała w grocie. - Czy ma pan już koncepcję, szkice postaci, które będzie pan rzeźbić? - zapytała. - Właśnie o tym rozmawialiśmy - odpowiedział Polliot. - Szczegóły figur nie mają znaczenia. Nikt ich z bliska nie będzie oglądać. - Przecież gdyby człowiek nie widział czegoś, co istnieje, czy mógłby powiedzieć, że to jest? - Oczywiście, moja droga, przecież poznałaś naszego kuzyna Mike'a. Jest ślepy od urodzenia. Czy twoim zdaniem ma wątpliwo- ści co do realności świata? Wątpi, że istniejemy? - zapytał Polliot. - Jeżeli nie jest w stanie zobaczyć przepaści ani szczytów, czy może się ich bać? Co dla niego znaczy podróż? Czy ten czas, gdy jest w podróży, ma dla niego jakiś sens? Ja tego nie mogę sobie wy- obrazić, to dla mnie niepojęte i dlatego pytam pana McOvy'ego, czy to, co pan stworzy, już gdzieś jest? Proszę mi odpowiedzieć, czy już dzisiaj jest to, co jutro pan wyrzeźbi, czy nie? Kiedy jakaś rzecz nabiera cech istnienia? Czy gdy teraz tutaj sobie siedzimy, park ist- nieje? Może ktoś bawi się, ustawiając drzewa tylko wtedy, gdy ktoś może je zobaczyć? - Odpowiem pytaniem, które może wyjaśnić wiele twoich pro- blemów. - Polliot podniósł wzrok znad talerza i spojrzał na żonę przekładającą kawałeczki pieczywa. - Pan McOvy podsunął mi ten pomysł. Uznałem go za doskonały. Zatem czy zgodziłabyś się, aby w niszach pojawiło się jedenaście twoich wizerunków? Sylvia popchnęła ostatni kawałeczek pieczywa ku innym, uło- żonym w kwadracik. - To żart? - Twoja odpowiedź będzie jednocześnie odpowiedzią na wszystkie pytania. Wstała, podeszła do firany, która pochwyciła ją nadętym brzuchem. - Mój mąż nie znosi filmów - powiedziała, ignorując pytania Polliota. - A pan, panie McOvy? Co pan powie o wirtualnym świe- cie? Czy już pan widział coś takiego? - Tak, kiedyś - skłamał. Wirtualne kina Paryża były dla niego nieosiągalne, mógł tylko, podsłuchując rozmowy widzów opusz- czających spektakle, domyślać się ich działania. - Mam kilka filmów, możemy obejrzeć, jeżeli pan się zgodzi. Pójdziesz z nami, Jonathanie? - Nie znoszę kina, ale cóż? Szli korytarzem w stronę niedużych drzwi. Za nimi była pusta salka pokryta niebieską opalizującą tkaniną, w której jak cekiny wbito szkliste kulki. _ Woli pan klimat północny czy słońce? Może ma pan jakiś ulubiony zakątek świata? Proszę się nie krępować, mamy spory zbiór płyt. No, panie McOvy, co pan lubi? - Sylvia uśmiechnęła się; wdusiła klawisz pilota i salka pociemniała, a zaraz potem nad- płynęły dźwięki, odgłosy, szum. Promienie padające ze szklistych kulek zarysowały pierwsze kształty. Powstał obraz plaży, morza, lazurowego błękitu nieba i jachtu stojącego w zatoce. To wszystko owiewał rześki wiaterek niosący dźwięki. Sylvia dotknęła dłoni Teda. Ciemność wypełniała się barwami, ale to dotknięcie pozostawało w ciemności. Plażą nadbiegali ludzie, rośli w oczach - dwie piękne dziewczyny i dobrze zbudowany męż- czyzna. Jacht opuszczał zatokę, fale docierały niemal do stóp Teda. Dłoń Sylvii trzymała go, mocno oplatała i wydawało się, że rośnie, jest wszędzie, jak gdyby powtarzała się sytuacja z groty w parku; Ted tracił poczucie realności, nie było go, chociaż zdawał sobie sprawę, że dotknięty przez dłoń Sylvii penis odpowiada erekcją. Szarpnął rę- kę, poszedł w kierunku wody, lecz zaraz przestał widzieć cokolwiek. - Chyba nie lubi pan takiego klimatu - odezwała się Sylvia. Ted ocknął się z nosem przy niebieskiej ścianie. Zapaliło się słabe światło. - Obejrzymy coś innego - zaproponowała. - Jeżeli jest pan Szwedem, mamy dla pana coś, co pewnie pan rozpozna. - Pan McOvy jest Szkotem, prawda? - zainteresował się Polliot. - No to co? Jest Szkotem, a popatrzymy sobie na Szwecję. Na pewno jest tam trochę chłodniej. A może już teraz nie ma tych krajobrazów? To takie smutne, nie potrafię sobie wyobrazić tego, co przestało istnieć. Polliot odwrócił się, skierował ku drzwiom i zniknął szybko, jakby był wielką zabawką, wstawioną w niewłaściwe miejsce, przemieszczoną przez kogoś, kto dostrzegł pomyłkę. Szwecja Znowu światło zgasło, a szklane kulki rozrzuciły swoje barwne włókna, tkając z nich kształty. Pojawiły się oszczęd- ne dźwięki, srebrzystoszare niebo. Ted stał na dnie łódki. - Niech pan kucnie, przewrócimy się - szept Sylvii pojawił się znowu blisko. Ted kucnął; sugestia kołysania wirtualnej łódki była tak realna, że groziła wywrotką. Płynęli przez mokradła wąskim pasmem stru- mienia. Wiał chłodny wietrzyk, kaczki zrywały się do lotu; łódka z wielką prędkością wpłynęła pomiędzy trzciny i wydostała się na granatową, gęstą wodę. Łódź skręciła w wąski kanał między łąka- mi. Na brzegach nie było nikogo. Po kilku chwilach wpłynęła na ko- lejne jezioro, przy którym stały puste drewniane domy. W oddali majaczył jakiś zamek. Ted miał wrażenie, że Sylvia kieruje ruchem łodzi. Zatrzymała łódkę, pozwalając jej lekko kołysać się na fali. - Nie można popłynąć dalej? - spytał zauroczony efektem pro- jekcji. - Zawsze byłam tu sama. Nie miałam odwagi - odpowiedziała, a jej dłoń wypłynęła z niebytu i dotknęła kolana Teda. - Ciii... On stoi za drzwiami - wyszeptały niewidoczne usta. Tkwili w nieruchomym krajobrazie, niekiedy drażnionym fur- kotem ptasich skrzydeł. Trzciny podrygiwały, pachniało butwieją- cą trawą. - Popłyńmy dalej - szepnął Ted. Sylvia cofnęła się, wsunęła miedzy jego kolana i przywarła plecami do piersi. Byli parą zmysłów, które wtargnęły w obcy świat i nie mogąc w nim nic zmienić, oddawały się nastrojowi po- nurego krajobrazu. Musiał ją objąć, wsunął twarz między jej wło- sy. Nieco tylko przechyliła się do przodu i zaczęli płynąć dalej. Gęste zarośla niemal fizycznie ocierały ich twarze, których prze- cież w tej sytuacji nie mieli. Puste domy kilkadziesiąt metrów od brzegu, drewniany czarny pomost wchodzący nogami kilkunastu słupów do wody, wzgórze i obce zamczysko - wnikali w nie, a Ted obejmował Sylvię coraz mocniej. Maserer - Jeżeli cokolwiek się stanie, nie opuści mnie pan? Boję się wszystkiego, czego nie znam. - To tylko iluzja. - Nie ma w panu lęku, najdrobniejszej obawy? Człowiek nie może żyć, nie wiedząc, co go za chwilę spotka. - Nikt tego nie wie. - Nie rozumiem; pan nie wie, co pana czeka? Ma pan na imię Ted, prawda? Będę do pana mówić inaczej, bo jesteśmy w innym miejscu. Będę pana nazywać Maserer. Wiesz, Maserer, że Ted McOvy nie wie, co go czeka? Wyobrażasz sobie człowieka żyjące- go bez przyszłości? Wyobrażasz to sobie, Maserer? Egzaltacja kobiety i to przezwisko nie pomagało mu wczuć się w nastrój wędrówki. Powiedział jednak: - Nie wyobrażam sobie, Sylvio. - Maserer, nie jestem Sylvią, jestem Kornecją. Myślałam, że zapomniałeś już o swojej kochance. Ona nie żyje, Maserer. Zmar- ła w nocy. Zasnęła i już się nie obudziła. - Kiedy? - Jutro. Jutro rano to zostało odkryte. Czy wiesz, że ukrywała przed mężem swoją przyszłość? Zwodziła go, mówiąc o tym, co ją czeka. Co o tym myślisz, Maserer? - Nie wiem. - A może ona nie wiedziała? Może jak Ted nie wiedziała nic o swojej przyszłości? Może są istoty, które jej nie znają? Żyją bez świadomości dalszego ciągu... Ted nie potrafił wczuć się w atmosferę stwarzaną przez Sylvię. Nijak nie współgrała ona z krajobrazem, po którym snuli się, jak- by ktoś oczekiwał, że się znudzą i opuszczą program. Zamek nieco się tylko zbliżał, znowu oddalał, ale rozlewiska nie miały kresu. - Byliśmy już tutaj - zauważył. - Oczywiście, mój Masererze, byliśmy tutaj, ponieważ musieli- śmy być wcześniej, aby trwać teraz. - Nie możemy bardziej zbliżyć się do zamku? - Po co? Przecież wiesz, co nas tam czeka. Sylvia szeptała w jego objęciach. Gdyby teraz zajaśniało świa- tło i w pokoju stanął Polliot... Ted cofnął się, wypuścił z ramion kobietę, której nie było, nie było nic, tylko obrazy wyobraźni. - Co się stało, nie kochasz już mnie? - zapytała. Usłyszał w jej słowach szaleństwo. Czy Polliot, chcąc ukrywać przed nim prawdę o żonie, ulegał jej dziwnym zwyczajom? Ted wstał, łódka się zakołysała. Ponad trzcinami zobaczył, że odnoga, którą płynęli, zataczała łuk i trzeba skręcić w lewo, aby dopłynąć do innej, prowadzącej w stronę zamku. Łódź zachybotała się gwałtownie i Ted tracił równowagę. Po- chylił się, by nie uderzyć głową w poczerniały pień, i boleśnie upadł na podłogę. Leżał, ale jego punkt widzenia zaczął się uno- sić. Pusta łódka wyglądała jak ucięty paznokieć, malała w dole. - My latamy, Maserer, latamy - rozległ się gdzieś blisko głos Sylvii. Ból przestał mieć znaczenie, zostało tylko zapierające dech uczucie lotu. Między trzęsawiskami majaczyły zarysy zamczyska. - To niesamowite! Doskonała iluzja! - wykrzyknął Ted. - Mam wrażenie, że naprawdę latamy. Popatrz, rozkładając ręce opadam wolniej, mogę nawet szybować. - Rozpostarł ramiona niczym skrzydła i okrążał mgliste chmurki, wznosił się i nurkował w nie jak w kłęby wody. - Dokąd lecimy? - pytała Sylvia. Była tuż obok. Pojawił się jej zapach i ciepło ust; dotykała go delikatnie wargami. - Nie wiem. Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy - śmiał się Ted. - To ty powinnaś prowadzić. - Musimy dopłynąć do zamku - szeptała mu w ucho. W tej chwili zaczęli opadać. Wiatr świszczał, ziemia pełna trzę- sawisk zbliżała się, widać już było trzciny, kanały, czarne pnie, tra- wę. Ted rozłożył ramiona, próbując powstrzymać opadanie, ale zrozumiał, że wszystkim steruje Sylvia. Sunęli nad pulsującymi bagnami, a przed nimi rósł, odsłaniając ostrza swych wieżyc, ka- mienny masyw zamczyska. Głos Sylvii, ciepły i spokojny, powta- rzał: "Przecież wiesz, że musimy tam wrócić". W ostatniej chwili, kilkadziesiąt metrów od ziemi weszli w ła- godny łuk. Tedowi w oczach pociemniało; zawiśli delikatnie, bez- piecznie nad dziedzińcem. Zaczął zbliżać się do ostrołukowego wejścia. Sylvia go obejmowała i razem jak unoszące się, uwolnio- ne z pancerza ciała zmysły wcisnęli się w mgliste wnętrze. - Maserer, czy dobrze robimy wchodząc tu? Ted podjął grę: - Przecież ty wiesz, co nas czeka. Dlaczego pytasz tego, który nie wie? Wiesz, że nie możemy tego zmienić. - Może jednak... Może jest jakaś nadzieja. Nie chcę jeszcze umierać. Nie chciałabym tego, co nieuchronne. Czy nie podejmie- my walki? Pozwolisz, aby stało się to, co nas na zawsze rozdzieli? Ted uległ już do końca sugestii akcji. Nic się nie działo, ka- mienny korytarz wznosił się ku światłu, znikąd nie dobiegał ża- den dźwięk, a jednak gdzieś czaił się niepokój. Może to wtulone w Teda ciało Sylvii przekazywało energię swego lęku? Wznosili się wolno, wpływali do wielkiego wnętrza, w którym stały kamien- ne posągi i wisiał wielki obraz przedstawiający zmaganie rycerzy w zbrojach. Teraz wiódł ich bezwład leniwego lotu; ktoś, kto przy- gotował wszystko, kazał im dokładnie obejrzeć salę, zwalniać przy każdej rzeźbie, przed obrazem jakby podpowiadając: jest w tym coś więcej, patrzcie, a dowiecie się czegoś, co może mieć zasadni- cze znaczenie. Dlatego otoczyli salę dwukrotnie. Posągi nie po- wiedziały Tedowi nic, znieruchomiała na płótnie bitwa toczyła się w zaświatach - wszystko było martwe. Jak ryby w akwarium nadpłynęli ku wielkim oknom z grubego szkła i zatrzymali się dwa, trzy metry nad posadzką. Nie mogli się ruszyć, wpatrzeni w grube szkło, musieli domy- ślać się, co jest za nim. - To pułapka, Maserer - szepnęła Sylvia. - Nie. Jesteśmy w miejscu, skąd przejdziemy dalej tylko wte- dy, jeżeli podejmiemy właściwą decyzję. Mam wrażenie, że klucz tkwi w tym obrazie i rzeźbach - odpowiedział spokojnie Ted. Ich ruchy były zakodowane; bezwolnie musieli znowu minąć wszystkie posągi, obraz i dotrzeć do okna. Znowu tylko szkło przed nimi, żółtawe, deformujące. Znowu powtórzyli lot i ponow- nie znieruchomieli przed oknem. - Teraz - szepnęła Sylvia. - Mam wrażenie, że to już teraz. - Zwyczajna gra, zabawa. Musimy znaleźć kod, aby przejść dalej. - To nie jest gra, Maserer! - krzyknęła Syhda do jego ucha. - Przecież w każdej chwili możemy to przerwać - powiedział Ted. Znowu przytuleni, niewidzialni przesuwali się przed szeregiem posągów o kamiennych, topornych twarzach. Ted zaglądał w nie uważniej; miał wrażenie, że przy ścianie stoją członkowie jednej rodziny - było w kamiennych twarzach dużo podobieństwa, miały grymas siły i cierpienia. - Maserer, ja nie mogę na nich patrzyć. - Nie patrz... - odszeptał. Obraz, kolorowy, niestarannie malowany, mówił coś o zdarze- niu, którego Ted nie znał; walczyło kilkunastu rycerzy w dziwnych zbrojach. Wszędzie połyskiwały czarne zbroje, na ziemi walały się ucięte głowy, ręce poległych. Sylvia milczała. Ted czuł jej ciepły oddech. Odwrócił głowę, chciał spojrzeć w oczy kobiety, ale przecież ich nie było... Znowu dopłynęli do wielkiego okna, za którym wszystko było zamazane. Ted wyciągnął swe nieobecne ręce i oczywiście nie mógł nawet dotknąć szyb. - Nie wydostaniemy się stąd nigdy - szeptała Syhda. - Ostrze- gałam cię, wiedziałam, że ten zamek to pułapka. To stawało się denerwujące: jej słowa i zaraz po nich kolejny powolny lot wzdłuż ścian. Ted nie potrafił dostrzec w posągach czy w obrazie jakiegoś znaku, najmniejszej wskazówki; desperac- ka walka wciąż była w tym samym stadium. Płynęli w stronę okna, zatrzymywali się, znowu wykonywali rundę jak uwięzione ryby patrzące przez szyby akwarium na świat, którego nie mogą zrozumieć. Znienacka napłynęła muzyka. Staroświecki szlagier, o którym McOvy dawno zapomniał, rozbrzmiewał w górze, a z nim jakiś arytmiczny stukot, jak gdyby ktoś zbliżał się schodami, potykając się na każdym stopniu. Jeszcze raz bar Franka Odwrócił się i zobaczył Monikę Burt. Zmęczona, stawiając drobne kroki, niczym poraniony żaglowiec dobijała do portu. Koturny pantofli kłapały na nierównych schodkach. Melo- dia starego szlagieru, który jej towarzyszył, zamieniła się w ja- zgot. Ted wszedł do baru; wszystko się powtarzało. - Znowu Ted McOvy - zauważył Frank. - Możesz podliczyć moje długi? - zapytał Ted, wsłuchując się w nadciągające muzyczne tło Monikę. - Pieniądze? Jednak nadszedł ten dzień - ucieszył się Frank. - Spodziewam się, że teraz nas opuścisz, co? Tylko, jeżeli mogę ci coś radzić, na razie nie wracaj do Szkocji. Wiem, że ciebie to nie inte- resuje, ale cała Europa teraz to... jak by to powiedzieć? Nie potra- fię określić, co tam się dzieje. Znasz mnie, nie we wszystko wierzę- Muzyka oplatająca Monikę Burt przesuwała się tu i tam za plecami Teda. _ Wiesz coś o Divellskin? _ W Walii byłem w... Dabeeske? To taka zasrana dziura. W tej chwili melodia zagłuszyła każdą myśl Teda, a na jego ple- cach spoczęły ciężkie piersi. Monikę potknęła się i wsparła na nim całym ciężarem. Przepraszała. Frank spojrzał na Teda znacząco. - Melania jest w porządku, Ted - powiedział. - Postaw jej drinka. Stary szlagier jazgotał. - No, co z tobą? - Dziwka przesunęła się po plecach Teda i oparła o ladę w ten sposób, że jej oczy zobaczył między swoimi dłońmi trzymającymi szklaneczkę. To na pewno była Monikę Burt, zachowywała się w ten sam sztampowy sposób, wulgarnie, bez klasy. Nie poznawała Teda. - Nie myśl, że jestem taka, jak mnie widzisz. Zostaniesz porwany w czeluść, chłopcze. Znikniesz we mnie, a gdy wyjdziesz, podążysz za mną - powtarzała ograną kwestię. - Jeżeli szukasz rozkoszy i tajemnicy, jeżeli chcesz przejść przez drzwi, których nigdy nie otwierałeś, postaw mi drin- ka i pójdź ze mną. Popatrz. Wstała, odwróciła się, podniosła sukienkę, ukazując gładki, jak wyciosany w marmurze pośladek. - Widzisz, co cię czeka? Nie rozczarujesz się. - Położyła dłoń na penisie Teda. - Melania zna parę sztuczek - mrugnął Frank. - Pod każdym względem jest bardzo elastyczna. - Pokaż mi stopę - powiedział Ted. Monikę zaczęła się śmiać. Melodia zamarła, zrobiło się tak ci- cho, że każde słowo nabierało wielkiego znaczenia. Starcy podnie- śli głowy. - Masz upodobania, mój śliczny dzieciaczku! A może to? - wy- sunęła długi język i Ted miał wrażenie, że go dosięgnie. Chicho- cząc pochyliła się, zdjęła but i przebierając zalotnie palcami unio- sła stopę. - Drugą - rzekł, podsuwając jej drinka. - Jeszcze mi tego nie proponowano. Ile powinieneś zapłacić za taką ekstrawagancką zachciankę? Liczę na duże pieniądze, chłoptasiu. Frank obserwował wszystko zza lady, starcy zerkali z zaintere- sowaniem, dziwka chichotała. Zdjęła but i położyła obie stopy na stoliku. Tatuaż na lewej przedstawiał jakiegoś owada. Ted nie doj- rzał śladu rany, najmniejszej blizny. Ktoś, dla kogo przygotowano ten program, mógł sobie na wiele pozwolić. - Coś jeszcze? - zapytała dziwka. Wokół niej zabrzmiały dźwię- ki innej melodii. Rozkołysała się zachwycona, muzyka coś jej przypomniała, podniosła się i zaczęła kręcić biodrami, co chwila trącając Teda. Wyszedł na zewnątrz, na rześki wiaterek. - No co, wydaje ci się, że jestem lalką? Można mnie potrzy- mać, pooglądać i wyrzucić? - usłyszał głos Monikę. - Za wszystko, co oferuje dziwka, należy zapłacić. Kuśtykała w jednym bucie, drugi niosła w ręce. Ted kierował się do sklepu Marrr, w pobliżu którego gdzieś czekał samochód. - Poczekaj, będziesz zadowolony, nie spieprzaj... - sapała, chcąc dotrzymać mu kroku. Ckliwa melodia nie pasowała do sytuacji. Samochód błysnął karoserią. Ted przeszedł przez ulicę, kuśtykanie dziwki nie usta- wało. Stanął, czekał. - Nie pożałujesz, chłopcze... Samochód uchylił drzwi, gdzieś po drugiej stronie ulicy, w światłach sklepu Marrr poruszali się ludzie. Ted niemal pchnął Monikę do samochodu, odjechali. Ciało dziwki wydzielało nie- przyjemny smrodek. Muzyka ogłuszała. Monikę sapała, patrząc tępo. Byli sami, a nie zdradziła niczym, że Teda poznaje. Jeżeli by- ła aktorką, powinna w zarysach znać dotychczasowy bieg zdarzeń, a to dawało szansę, że się czymś zdradzi. Chociaż - McOvy nie po- trafił już siebie oszukiwać - coraz mniej zależało mu na demaska- cji. Uniósł butelkę whisky, Monikę dotknęła ustami szyjki i cmok- nęła kilka łyków. Samochód jechał. Gdy opuścili Mount Best, spojrzała na Teda uważniej. - Co proponujesz? - Jestem rzeźbiarzem - powiedział. - O nie! Nigdy nie pójdę z żadnym takim! - krzyknęła. - Za- trzymaj się! Wiem, jakie numery was interesują! Mam swoje lata. Nie przetrzymam czegoś takiego. Odwieź mnie do Franka, weź ja- kąś z salonu! - Opanuj się, jestem rzeźbiarzem, rozumiesz? Popatrz. Robię takie rzeczy - wskazał obelisk "Liścia", który oświetlony we- wnątrz przejrzystej rury płonął obok skrzyżowania. - Chcesz ze mnie zrobić coś takiego? Myślisz, że się zgodzę? wiem, wiem, mówiono mi, co potraficie zrobić z kukłami. Teraz wam się zachciewa z prawdziwymi, co? Nie wiedział, jak wyjaśnić. Zwyrodniałe zabawy, o których wspomniała, pojawiły się wkrótce po otwarciu pierwszego salonu sztucznych dziwek. Jednak Monikę podejrzanie szybko uspokoiła się, patrząc na błękitnawy obelisk. McOvy obserwował ją bacznie; musiała być doskonałą aktorką. - Nie jestem rzeźbiarzem, o których słyszałaś. Robię takie rze- czy. -Ted jeszcze raz wskazał obelisk "Liścia". - Robisz to z kobiet? - ożywiła się, melodia wokół niej stężała. - Robię właśnie takie rzeczy jak "Liść". Takie formy. Z meta- lu. Ktoś to wymyśla i określa kształt. Rozumiesz, o co mi chodzi? - Więc "Liścia" nie zrobiono z kobiety? - Nie. To wymysł. Przyszło mi to do głowy osiem lat temu. Wy- myśliłem to z niczego. - W takim razie do czego ci jestem potrzebna? - Rozbierzesz się i będziesz siedziała. Nie dotknę ciebie. Będę tylko patrzył. Nic więcej. - Nie wierzę. Nie znam ciebie. Masz złe oczy. Zaraz, byłeś u mnie, prawda? Przypominam sobie, miałeś niesamowite chęci! To stąd ciebie znam, oj, od razu poznałam, wiedziałam, że mnie śledzisz. Uspokoiła się. Jechali dalej. Znowu kokietowała Teda, poru- szając się w rytmie zgodnym z towarzyszącym stale muzycznym tłem programu. Praca Studio Sebastiana nasuwało najróżniejsze skoja- rzenia, ale dziwka nie miała ich wcale. Pijana, beztrosko roze- śmiana, roztańczona, mijając drzwi chłodni mówiła: - Tylko bądź cicho. Nie mam tutaj najlepszej opinii. Ci ludzie są straszni, potworni. Boję się ich i gdyby nie to, że znam tego i owego... A co sobie wyobrażasz? Niejeden ważniak mnie odwie- dza, naprawdę tego nie żałują... Gdybym nie miała takich znajo- mych, właściciel domu wyrzuciłby mnie od zaraz. Stać mnie na lepsze mieszkanie, na pewno nie w tej dzielnicy. Ale moi klienci lubią przychodzić do takich nor. To dekoracja, która ich podnieca. Lubią skradać się tak jak ty teraz i lubią naprawdę robić ze mną takie rzeczy, jakich wielu nawet sobie nie wyobraża. Czy to, co mówię, ciebie nie podnieca? Powiedz mi tylko, kim jesteś, żebym wiedziała, co zrobić, abyś osiągnął to, na co zasługujesz... Recytowała tekst, który już McOvy poznał, a więc opuszczały go wszystkie wątpliwości. W końcu zdemaskował Sartenira. Szkic programu, w który próbowano go wciągnąć, jutro prześle Sarteni- rowi. Zaznaczy ścieżki dostępu, zdemaskuje układ recydyw, kom- pilacje postaci z zaznaczeniem potencjalnych kierunków i jeszcze jedno - niemal śmiał się na myśl o tym - wprowadzi do programu teoretyczną postać samego Sartenira. Prześle mu demaskujący, ośmieszający materiał już wtedy, gdy sam znajdzie się kilkaset mil od Miasta, poza strefą osiągalną przez najdroższe programy. Widział wszystkie fakty jak prześwietlone czystym umysłem. Oczywiście, jeżeli Divellskin i sam Troy... To jasne, nie powinien mieć najmniejszych wątpliwości co do tego aktora, do tego ba- nalnego pomysłu: nie będzie żadnego księcia, żadnej oferty, ale będą pieniądze, które już wpłynęły na konto, a to wystarczy, by stąd wyjechać i nie myśleć więcej o Sebastianie... Troyu... Celin... przestrogach Pete'a... Zwolnił, jak gdyby przypomnienie tych po- staci spętało mu nogi. Nie było Troya, a jednak szukał Divellskin. Nie było Sebastiana - nikt nie odebrał form Miriam Glovacky i jej syna. Nagle sobie przypomniał, że ktoś miał się po nie zgło- sić, a jednak nadal tu były. Na tle ołowianego parawanu, zawie- szone kilkanaście centymetrów nad posadzką, prawie zamarły w niekorelujących pozach. Zobaczyła je też Monikę Burt. - Jakie piękne - powiedziała. - Matka i dziecko. Dlaczego tak się zachowują? Nie widzą siebie? Wiedział, co Monikę zobaczy za chwilę. Krzyknęła. Zdeformo- wane, zamknięte w tworzywie formy oprawionych przez rzeźbia- rza ciał tkwiły na swoich miejscach. Monikę ukryła twarz w dło- niach, makijaż spływał między palcami, a towarzyszyła tej scenie melancholijna melodia. _ Jesteś rzeźbiarzem, ty skurwysynu! Nie pozwolę, nie pozwo- li _ wrzeszczała stara, roztrzęsiona dziwka. - Stań tam - wskazał błękitny krąg. Widok połyskujących za- trzasków niepokoił Monikę. Każde drgnięcie pola sprawiało, że sztywniała przymykając oczy. Ted uspokajał: - Nie dotknę ciebie, nie zbliżę się do tej linii, widzisz? Nie zrobię tego. Po prostu podo- basz mi się i chcę zarejestrować ciebie taką, jaka jesteś, Monikę. - Monikę? Mam na imię Melania. Kim jesteś? Nie chciałam ni- czego takiego w programie. Nie chciałam takiego strachu. Chcia- łam być tylko dziwką. Chciałam być stara, wiem, że młodzi lubią czasem spróbować ze starymi dziwkami. Jeżeli mój mąż nas zoba- czy... On nie rozumie takich rzeczy. Straszny z niego dziwak... Ted, jak tancerz sprzed wieków, otoczył postać dziwki szero- kim gestem i tak, nie dotykając, wprowadził ją do kręgu. Zatrza- ski wystrzeliły, paraliżując ciało Monikę. Ted wycofał się ostroż- nie, by jej nie płoszyć. - Jestem Melania - powtórzyła, ale krąg miał swoją moc. Zamilkła, przyglądając się czynnościom Teda. Rutynowo włą- czył światła. Wewnątrz przestrzennego monitora ukazała się mi- niatura Monikę. Dziwka obserwując swoje małe powielenie mó- wiła nerwowo: - Miałam kiedyś lalkę. Dwie takie same dziewczynki, lalki. By- łam jak lalka, byłam jak ona. Miałam kiedyś takie włosy... A te jej włosy, tak je czesałam... Wyobrażałam sobie, że co dzieje się z nią, przechodzi na mnie, co zdarzało się jej, zdarzy się i mnie. Dlatego wyglądałyśmy identycznie, a chyba nikt nie miał lepiej niż ona... Powtarzała swój tekst, próbując dopasować go do sytuacji i w pewnym sensie jej się to udało. Miniatura w monitorze powta- rzała jej ruchy - rozpuściła włosy, zrobiła ciężki, nieporadny obrót i wpatrzyła się lękliwie w samą siebie. Ted muskał dotykiem im- pulsów ciało Monikę, która nie mogła oderwać wzroku od poru- szającej się miniatury. Najwyraźniej bawił ją fakt, że kukiełka ją naśladuje. Sięgnęła po butelkę... i buteleczka pojawiła się w rę- kach miniatury. Monikę chichotała, a miniatura wtórowała jej bezgłośnie. - Rozbierz się do końca - powiedział McOvy. - Oczywiście, to mój zawód, nie ma problemu, sam zobaczysz, zobaczysz... - manipulowała przy staroświeckich zapinkach ubra- nia. Zdjęła wszystko, obracając się wykręcała głowę tak, by wi- dzieć miniaturkę w monitorze. Wrzucił kulkę rejestrującą i obserwował ruch miniatury. - Miałam kiedyś taką przygodę - mówiła. - Jeden taki chciał żebym zachowywała się tak, wiesz... jak jego matka i mówi tak tak, w ten sposób i w końcu... To są sprawy nie do opowiedzenia, bo i co z tego, że o nich opowiem właśnie tobie? La, la, la... Pa- trzysz na nią? - przestała śpiewać, ale kręciła się wciąż, rozkłada- ła ramiona, unosiła się na palcach, kołysała piersiami. Pasma lase- rowe nachodziły na nią jak rozżarzone włosy. Nagle trąciła butelkę whisky stojącą obok, brzęknęło szkło. Przestała tańczyć, patrzyła na walające się po podłodze okruchy, które przejmowały laserowe pręgi, deformując w monitorze mi- niaturę tancerki. Ted nie mógł uwierzyć, ale przecież widział: wszystko powielało się niemal idealnie. Znowu zaczęła tańczyć. Weszła na szkiełka, nie mogła ich ominąć w ciasnym kręgu; cią- gnęła za sobą niewyraźny ślad jak ślimak, znaczyła swój ruch strużką krwi. Może krew jej pomagała tańczyć, wykonywać coraz szybsze piruety? Twarz bladła, taniec wygasał, Monikę położyła się na posadzce. - Postaraj się skupić na sygnale. Odczytaj, postaraj się, skon- centruj, dokąd ciebie kierują? - pytał z ohydnym przeświadcze- niem, że pytał już o to dzisiaj. - Le, le, le... - próbując śpiewać, słabła i w końcu zasnęła, a był to chyba sen śmiertelny. Wstając pośliznął się na smudze krwi. Oparł się o blat i wtedy spostrzegł, że obraz zdarzeń wciąż rejestrowała aparatura, utrwa- lając je na kulce rejestratora; wewnątrz monitora mała postać Te- da opierała się o strzęp mebla: pająk we własnej sieci, widziany własnym okiem. Powlókł się do gabinetu Sebastiana, opadł na fotel i zamknął oczy. Pojawiła się pod powiekami niesamowita twarz Troya - ko- bieta z błękitnymi, przezroczystymi oczyma. Coś mówiła. Może za- snął na chwilę? Zerwał się z przerażeniem, że sen wciąga go w czeluść i za chwilę będzie za późno. Zaczął grzebać w rzeczach Sebastiana, szukał może jakiegoś śladu, ale w gruncie rzeczy cho- dziło o butelkę teąuili, którą kiedyś tu widział. Znalazł. Była pu- sta, tkwiła w niej wypłowiała larwa. Trzymając butelkę przed oczyma, przyglądał się zwłokom owadziego płodu. Poszedł z nią do studia, potrząsnął i larwa spadła na posadzkę wewnątrz błękit- nego kręgu, obok nieruchomej Monikę. We wnętrzu monitora, obok formy Monikę Burt, pojawiła się jasna kropka - larwa w zmniejszeniu przypominała ucięty paznokieć. Skoncentrowane promienie określiły jej parametry, zarejestro- wały i Ted mógł wepchnąć larwę z powrotem do butelki. Umieścił w centrum kręgu tworzywo, ustawił maksymalną skalę i urucho- mił. Gdy procedura zaczęła się realizować, odniósł butelkę z larwą do gabinetu Sebastiana. Włączył nagranie. Pojawiło się to samo, wiszące za biurkiem popiersie Curry'ego. Mówiło: - Krążą pogłoski, że próbujesz odejść od Sartenira. Oczywiście zdajesz sobie sprawę, jak to śmierdzi, ale prowokacja to twoja specjalność, Ted. Zrozum, nie jesteś aż tak niezastąpiony, nikt nie neguje twoich zasług, ale wszystko kierowane jest dzisiaj przez organizm, który ciebie bardzo przerósł. To desperacja, Ted... McOvy pozostawił omszałe popiersie i wrócił do studia; w cen- trum kręgu dojrzewała powiększona forma larwy, cylindryczne, włochate monstrum nabierające teraz matowej barwy. Paszcza, od- nóża, detale poraziły Teda. Zatrzymał procedurę i spiesznie wpro- wadził korektę, modelując kształt monstrum; w chwili skupienia Ted osiągał trudny do przerwania stan całkowitej koncentracji. Skończył, a za jego plecami zdeformowana larwa przypomina- ła coś pośredniego między łodzią a wybebeszoną, kosmatą bestią z kilkoma pyskami. Kilka metrów dalej na posadzce leżała mar- twa Monikę. ROZDZIAŁ 9 Ryba Samochód znał drogę najlepiej. Czas przemiesz- czania się Ted wykrajał dla siebie, ale wtedy oczywiście poja- wiały się upiory. Tym razem były to różowe wargi larwy. To nawet nie był sen: widział ją, była z nim w samochodzie, wciśnięta tak, że strzępki tworzywa raniły jego kark i rozdzierały miękkie obi- cie. Unieruchomiony przez larwę, po zmatowieniu szyb poznał, że jest już poza miastem. Było szarawo, gdy samochód stanął. McOvy wyszedł. Przez kilka chwil nie poznawał tego miejsca, sa- mochód musiał źle odczytać kod. Ted stał na wybrzeżu. Długa plaża odchodziła w mgłę. Po przeciwnej stronie zatoki migotały słabe światła. W promieniu kilku kilometrów nie było nikogo, a ocean snuł się w dal tak, jak gdyby prowadził w głąb najdal- szych myśli. McOvy rozglądał się. Dlaczego, skąd, w jakim celu znalazł się tutaj? Wypity alkohol obrysowywał każdy szczegół do- datkowym konturem. Dno było pokryte drobnymi zielonkawymi kamykami. Płaska ryba umknęła w cienkiej tafelce fali. Plusk wody tylko uwypuklał pustkę. Jeżeli ta płaska ryba... Ted bał się myśleć do końca. Jeżeli, właśnie, w tej pustce była tylko ona? Znowu podpłynęła, tuż pod powierzchnią mignęły brązowawe łu- ski i ryba cofnęła się ku głębi. Ale uparcie wracała. Ptaki opada- ły z krzykiem, by w ostatniej chwili unieść się i znowu opadać blisko Teda. Pomyślał, że widok zwielokrotnionej larwy zakłóca w nich poczucie wysokości. A jednak ów ptasi krzyk, zawziętość ryby i brak uzasadnienia dla pomyłki pojazdu powinny Teda nie- pokoić. Nie niepokoiły; obserwował, nie próbując wyciągać wnio- sków. Zadzwonił telefon. Ted nie odebrał, nie sprawdzał. Srebrzy- sty punkcik błyskał przed nim natrętnie; czyli ktoś, kto ściągną* go na wybrzeże, pragnie kontynuować grę. Ted nie był tym i teresowany. Wracał do samochodu. Trochę się obawiał, że samo- chód nie zareaguje, ale gdy wdusił kod, pojazd zamknął drzwi i posłusznie ruszył. Ted patrzył między dwoma paszczami larwy na pozostające w dole wybrzeże z białym, ostrym konturem leni- wych fal muskających piasek. Słowa w baraku Było jeszcze ciemniej, gdy samochód stanął. Ted wysiadł. Dziurawa szopa wrosła w dolinkę pomiędzy stromymi zboczami. Otworzył bagażnik i wyciągnął foliowy worek, w któ- rym przewiózł formę okrutnie zdeformowanej Miriam Glovacky. Niezwykle długie ramię wyłaziło, ciągnąc za sobą szponiastą dłoń. Kate Abee, Otis Laffayete, Stephen Reyna, Paul Bering, malutki Cornelli ze skręconym karkiem i inni nie przywitali go ni słowem. Zostawił między nimi Miriam, wrócił po śmiertelną formę jej sy- na. Rzucił ją w kłębowisko plastikowych ciał; w baraku subtel- ność robiłaby nawet wrażenie perwersji. Wniósł larwę. Gdyby tej nocy ktoś zechciał znienacka odwiedzić barak, trafiłby wprost na monstrualne paszcze. Gwałtownie ciemniało. Drgające światełko świecy rzeźbiło wnętrze; wydłużone cienie wpełzły na ściany i blaszany strop. Ted położył się i patrząc na nie, wpatrywał się w samego siebie. Za- błysła kropka telefonu. Odebrał. - Ted, jesteś? - wyszeptała Mary Parce. -Włącz podgląd. Dotąd ufał, że Mary nie bierze udziału w programach agencji. Owszem, pasowały do niej kilkudniowe, ekscentryczne formy; sie- działa w snobistycznej branży i musiała sprawiać wrażenie, że się dostosowuje. - Jestem bardzo zmęczony - odpowiedział. - Czy już wiesz? - Tak, wiem. - Jeżeli wiesz, jak to się stało? Krążą różne wersje, a ja już w nic nie mogę uwierzyć. - Mary wciąż szeptała, co nie pasowało do jej trzeźwego charakteru. - Dlaczego, kto? Boję się pytać. - Za- milkła na dłużej Wpatrując się w drgającą kropkę, Ted zaczynał rozumieć. Włączył podgląd i kropka zamieniła się w małą twarz. Mary go zobaczyła. - Ted, gdzie jesteś? Nie wydaje ci się, że i tobie coś grozi? Są przypuszczenia, że to jakiś rytuał. Ktoś... Ciarki mnie przechodzą, ktoś próbuje... Ted, gdzie jesteś? Ktoś jest z tobą? Kto to? - Nie znasz ich. -Ted zatrząsł się i sam nie wiedział, czy był to śmiech, czy dreszcz niepokoju; w jednej chwili zobaczył siebie z góry, samotnego, w nagiej ciemności we wnętrzu baraku, do któ- rego nikt od miesięcy nie zajrzał - mały, bezradny punkcik w żół- tym blasku świeczki. Pamięć muskanej falą płaskiej ryby dodała myślom energii: Sebastian Curry nie żyje! - Wydawało się, że wszystko w Mieście jest wiadome. Domy- ślasz się czegoś? W jaki sposób to zrobiono? - szeptała Mary. - Karsher, który pracował u Jonika... Sebastian robił to samo co wy, prawda? Rekonstrukcje... A Karsher, który pracował u Jonika, to też wasza branża. Wymienia się przy tym nazwisko Starena. Wiesz, kto to jest? Jeżeli Sebastian, jeżeli oni... to i ty jesteś w niebezpieczeństwie! Co ja mówię, Ted, co ja mówię? Drgające światełko świeczki mroziło kark Teda. Mary szeptała: - Chyba nie powinniśmy o tym rozmawiać w ten sposób. Posłu- chaj, Ted, przyjedź do mnie. Będę na ciebie czekać. Wydaje mi się, chociaż to naiwne, że w twojej obecności łatwiej się pozbie- ram. Ted, dlaczego mnie unikasz? Wiem, że twój związek z Celin... Posłuchaj, przyjedź. - Nie dzisiaj, nie teraz - odpowiedział. -Troy, książę... - McOvy urwał, czekając na reakcję. Mary Parce znieruchomiała na chwi- lę, na ułamek sekundy potrzebny, by zmienić tok myśli, a może by otrzymać korygujący impuls? Może to nie była Mary Parce? - Przecież nic dla nich nie masz. Nie tworzyłeś, twoje atelier jest puste. Dokąd jedziesz, Ted? Nie, nie jesteś w samochodzie, blefujesz. - Wpatrywała się w każdy szczegół mglistego obrazka, który miała przed sobą. Dzięki temu i Ted lepiej ją widział. - Dziwnie wyglądasz - powiedziała. - Nie wiem, mam wrażenie.•• Nie, odrzućmy wrażenia, przecież ty i ja możemy sobie ufać, praw- da? Gdzie się z nimi umówiłeś? - Dabeeske... - Gdzie to jest? Znowu za dużo o jedno słowo. Błąd. Ted zwiesił dłoń nad świeczką, czekając na ból. - Ted, czekam. Muszę kończyć... - powiedziała znienacka, a to nie pasowało do niej. Główka zniknęła. Syknął, cofnął rękę od świecy, wstał. Zaczynał się bać. To jesz- cze nie było nic konkretnego - jakieś słowa rodzące emocje, dźwięki, obrazy, cienie - ale układanka mieszała się, tworząc for- mę coraz bardziej bezkształtną. Wszedł na legowisko, wspiął się na palce i spojrzał okiem Ma- ry z monitora na fragment lizanego świeczką świata: był w nim Cornelli, była Kate Abee, odciśnięty ślad ciała Teda na kocach, nogi Beringa... szafka z wysuniętą szufladką, w której leżała bez- użyteczna płytka bankowego czytnika - skasowana, martwa, za- strzeżona, a jednak... McOvy kucnął i dostrzegł blady, ledwie do- strzegalny ślad cyfr; resztki energii ożyły, reagując na odległy impuls. Chwycił płytkę, rzucił o blaszaną ścianę. Jeżeli ktoś go szukał, już znał namiary. Musiał uciekać. Niemoc Samochód pędził ku autostradzie i wkrótce - McOvy był już daleko, a jednak to zobaczył - ogień przegryzł się przez dach baraku, jęzor ognia wystrzelił w matowej czerni, się- gnął ku niebu i rozpadł się na mniejsze błyski. Ted położył się, oparł nogi o tylną szybę i wyobrażał sobie obraz zagłady. Ogień trawiący formy. Wspomniał formę Sylvii Polliot. Jej małe, nagie ciało na postumencie w oranżerii, obłożone lodem, przykryte ró- żową, delikatną tkaniną. W myślach Teda spalał się świat, który tworzył, myśli zamieniały się w płynną, rozgrzaną substancję spły- wającą do serca. Pamięć o Sylvii położyła pieczęć na jego życiu. Wędrowali po sali z posągami, coraz to zatrzymując się przed oknem, za którym wisiała żółtawa mgiełka. Musieli wyglądać jak obłok. Gdyby w zamku żyły krasnoludki, widziałyby leniwie suną- cą nad stołem chmurkę, która wszakże była tylko węchem, słu- chem, wzrokiem i smakiem zlizującym siebie - usta Sylvii dotyka- ły ust Teda, ich języki szukały się, odnajdywały i splatały, oczy wpatrywały się w żółtawe zarysy czegoś, co było za wielkim oknem. - Nie wydostaniemy się stąd nigdy, Maserer - szeptała Sylvia. W tamtej chwili, dwadzieścia lat temu, jej ostrzeżenie wydawało się najrozkoszniejszą nadzieją; Ted pragnął na zawsze zastygnąć w bursztynowym świetle okna. Płynęli znowu między posągami, może po raz siódmy, a może dwudziesty, i nagle ich języki zesztyw- niały - pieszczota zamarła, skamieniała. Nie mogli się poruszyć. To, co zobaczyli, sparaliżowało niewidoczne ciała. - Ostrzegałam ciebie, wiedziałam, że ten zamek to pułapka. Maserer, potrafisz mnie obronić przed nimi? - szeptała Sylvia. - Nikogo tu nie ma. - Jesteś za słaby. Gdy pojawiłeś się, gdy zobaczyłam ciebie, po- myślałam, że mnie uwolnisz, ale teraz widzę, jak bardzo się myli- łam - mówiła z wyrzutem. Po raz kolejny okrążali stół, zatrzymując się przed każdym po- sągiem; przewodnik dawał im czas na znalezienie klucza. Rycerze na obrazie wyglądali upiornie. - Jesteś jak oni - stwierdziła Sylvia. - Ale nie walczysz. - Tu gdzieś jest klucz. To może być coś, co widzieliśmy już wie- le razy. W końcu ukaże nam swoje przeznaczenie. Obejrzyjmy do- kładnie każdy szczegół. Przypuszczam, że tajemnica kryje się w obrazie - podpowiadał Ted. Dłuższy czas nie słyszał, że Sylvia śpiewa. Miała piękny, czysty głos, który nadpływał znikąd, jak tło starego filmu. Ted wytężał uwagę, starał się wczuć w nastrój sceny, której był bohaterem. Sylvia na krótką chwilę przestała śpiewać. - Zaraz zginą - powiedziała. - Jeżeli byłoby to możliwe, zginęliby już dawno temu. - Bo i zginęli - westchnęła. - Mam wrażenie, że naprawdę nie wiesz, co się dzieje. I znowu zaczęła śpiewać. - To staje się nudne - powiedział, gdy wracali do okna po raz ko- lejny. Dziwiło go, że w tej intymnej sytuacji nie ma mowy o seksie. - Maserer, my giniemy - westchnęła w jego szyję. Spróbował zbić szybę; walił przed siebie, ale nie mógł jej oczywiście dosię- gnąć, przecież istniała tylko w iluzji. - Nie mogę na to patrzyć - powiedziała Sylvia, gdy znowu wpa- trywali się w obraz. Ted drgnął; wydało mu się, że zastępy upiornych rycerzy suną ku sobie, miecze sięgają coraz bliżej, a żółtawe niebo staje się czer- wone jak krew. Przewodnik przesunął oczy Teda i Sylvii ku oknu. - Maserer, pozwalam ci odejść. - Sylvia przestała śpiewać. - Im chodzi tylko o mnie. Możesz się uratować, opowiesz innym, co się stało. Ostrzeżesz ich i ocalisz przed podobnym losem. Zaczynał jej słowa traktować poważnie. Znowu stali naprzeciw okna. - Chcą tylko mnie - mówiła Sylvia. - Możesz wyjść, tak jak przyszliśmy. Uleć, Maserer, odnajdziesz w dole malutki paznokie- tek, a to będzie łódka, która nas tu przywiozła. Odpłyń, staraj się płynąć ostrożnie, nie mąć wody, nie płosz ptactwa, bo uciekając zdradzi miejsce, przez które przepływasz. Potem miniesz bagna, położysz się na dnie łodzi i wrócisz tam, skąd przybyliśmy. Nie wrócę z tobą. Jest już za późno... Znowu zaczęła śpiewać. Znowu stali przed obrazem. Znowu żółtawe okno. Ted odwracając się, próbował pokonać siłę, która pozwalała widzieć tylko szybę, lecz ktoś, kto ułożył program, do- skonale to przewidział i szkło w miarę, gdy Ted się odwracał, zwi- jało się i go otaczało. Nie widział, co się dzieje na obrazie. - Nie można tego przyśpieszyć? - zapytał, starając się uspokoić. Sugestia mistyfikacji coraz bardziej go wchłaniała, ale potrafił jeszcze zachować resztki rozsądku. - Czy musimy się tak kręcić? - Niczego nie możemy zmienić - odpowiedziała Sylvia i nagle przestała być blisko. Już jej nie czuł obok siebie. - Maserer, Mase- rer!... - krzyczała coraz ciszej. Próbował odnaleźć ją w pokoju, uderzał w ściany, potykał się, a iluzja wciąż trwała. Szukał drzwi, wyciągając ręce w nicość. - Gdzie jesteś? - pytał. - Odezwij się. Musimy to zakończyć. Znowu podpłynął do okna. Otworzyło się wolno, cicho, rażąc Teda ogromnym światłem; musiał zmrużyć oczy. Za oknem były równinne bagna. Wychylił się, ale widział tylko to, na co pozwalał Program - spokojny, rozległy krajobraz. Nic więcej. - Jesteś tu? - zapytał w chwili, gdy odnalazł drzwi. Otworzył, wypadł na korytarz, a za nim posypały się elektroniczne iskry. Stanął. Długi korytarz był cichy i zupełnie pusty. Z pokoju iluzji nie dobiegał żaden szmer. Ted wymacał przycisk i zapalił światło. Realność zmieszała się z projekcją - Sylvii Polliot nie było. In- stynktownie wyczuwał, że musi stąd odejść. Wrócił do apartamen- tu, zamknął drzwi, chodził godzinami z wrażeniem, że w gruncie rzeczy przemieszcza się po innych miejscach, a jego kroki wędru- ją potykając się, zanurzając w wodzie, prowadząc, gdzie nigdy nie był. Może spał chodząc, a może wciąż spał, nie mogąc się zbudzić? Za oknem był wczesny dzień, pod rezydencję podjeżdżały obce samochody. McOvy spodziewał się, że ktoś do niego przyjdzie. Stal przy drzwiach, nasłuchiwał. Ośmielił się wyjść, dopiero gdy w gmachu znowu zapanowała cisza. Jakby coś niespokojnego przemknęło i znikło. Czarne świece Wchodząc do saloniku projekcyjnego, zostawił uchylone drzwi. Kulki projekcyjne lśniły. Dotknął pulpitu, zapali- ła się siateczka funkcji. Nie miał pojęcia o obsłudze projektora. Jedna z kulek łagodnie wypłynęła na zewnątrz. McOvy wziął ją w palce. Zakłuła, upadła i pokruszyła na miękkiej posadzce. Świa- tło z korytarza siadło na setkach okruchów. Zbierał je do lewej dło- ni, gdy usłyszał kroki na schodach. Wsypał okruchy do podajnika z innymi kulkami, podszedł do drzwi, zamknął i czekał. Ktoś pod- chodził ostrożnie. McOvy cofnął się do ledwie jaśniejącego pulpi- tu i niechcący go dotknął. Kulki projekcyjne ożyły i zmysły Teda przeszył niezrozumiały skurcz. Znalazł się wewnątrz przestrzeni, której nie mógł określić; była spłaszczona, po chwili wróciła do czytelnych wymiarów, które błyskawicznie przechodziły w inne, wsysające go: biegł, pędził, zapadał się, unosił, ginął zgniatany, by przeobrazić się w jakiś element rozbity na kilkaset innych. Oczy pękały, rozpływając się jak drobiny rtęci, w których odbijały się zwielokrotnione przestrzenie. Ginął. Umysł powielał obrazy, nisz- czył je, wprowadzał na moment niesamowitą jasność myśli, a po chwili zamierał, wypełniając się nieruchomymi postaciami. McOvy szukał drzwi. Jedyne pragnienie, ostatnia konkretna myśl nakazywała uciec, ale drzwi, ściany, podłoga też przestały istnieć. Nie wiedział, czy idzie, siedzi, leży, unosi się, gdy w nieby- cie trafił na coś ciepłego, miękkiego i szorstkiego zarazem. To coś pochwyciło jego ręce, porwało ku sobie i przez kakofonię pieką- cych dźwięków dobiegł krzyk Jonathana Polliota: - Kim jesteś, co tutaj robisz?! Ted, z wrażeniem, że spada plecami w czerwoną przepaść, po- zwalał się prowadzić. Przemieszczał się nie poruszając nogami, gdy blade światło uderzyło go w oczy. Znalazł się na korytarzu. - Co z panem się dzieje? Co pan wyprawia? Ted chwiejąc się wracał do siebie, definiował podstawowe wiel- kości, jak gdyby wzrok, słuch, węch odbudowywały się po awarii. - Czy pan już wie o mojej żonie? - pytał Polliot. McOvy mechanicznie przytakiwał, a właściciel domu, prowa- dząc na dół, mówił: - W tej sytuacji nisze muszą poczekać. Najpierw wykona pan posągi Sylvii. Marmurowe. Chciałbym, żeby były z nią identyczne w najmniejszym detalu. Na jednym stojąca, tańcząca, na innym taka, jaka jest teraz. Na parterze wszystkie drzwi były otwarte, a w nich jak czarne świece wysysające z pokojów światło stali jacyś ludzie. Polliot zniknął między nimi. McOvy wydostał się na dwór i szedł w stro- nę parku, wbił się w ostrza chaszczy, dotarł do sadzawki pełnej seledynowych, opalizujących wodorostów. W jej centrum, na że- liwnej wysepce czerniała rzeźba. Przypominało to skamieniałe okruchy czyjegoś życia. Może mieszkała tu osoba, której kamien- ny posąg tkwił w półmroku? Dojrzał schodki i wspiął się aż do drewnianych wrót w kamiennej ścianie. Położył dłoń na klamce, ale wrota nie ustępowały. Nie otwierano ich od dawna. Naparł ra- mieniem i zaczęły się uchylać. Wypadł wiatr, mieszając zapach stęchlizny z oddechem chłodnej ciemności. Skromna poświata nie dochodziła dalej niż dwa, trzy kroki w głąb wnętrza pełnego uśpionych dźwięków. Rzucał kamienie przed siebie, badając głę- bię. Niektóre, trafiając na przeszkodę, padały blisko, ale inne gi- nęły bezgłośnie. Powinien zawrócić, lecz zabłądził. Miał wraże- nie, że stoi na szczycie stożka, z którego kamienie osypują się na wszystkie strony. I wtedy ktoś dotknął jego ręki. Zmartwiał. Ten, kto ściskał jego palce, ledwie mieścił się obok, na szczycie giną- cego stożka. - Czy to pani? - spytał Ted. Najpierw zobaczył bladą dłoń. Potem gładkie przedramię, zgięcie łokcia, ramię okryte jakąś mgiełką. Dotknął jej i okazała się delikatną tkaniną, a gdy wsuwał pod nią palce, poczuł słodki zapach kosmetyków. Dotarł do kręconych włosów i bał się sięgać dalej. Wiedział już, że jest blisko kobiety, ale to nie mogła być Sy- lvia. Miała za długą szyję i pachniała zbyt intensywnie. - Kim pani jest? Przyciągała go do siebie. Stawiał opór, obawiając się każdego kroku, ale niepotrzebnie - nie było już kamieni, przeciągu; prze- strzeń zacieśniła się jak miękko wymoszczone pudełko. Zapaliło się światło. Kobieta w długiej, delikatnej koszuli, idąc tyłem, pro- wadziła Teda w kierunku wysokiego łóżka z baldachimem. Posta- wiła lichtarzyk na szafce. Była wiotka, czarnowłosa, nieco starsza od niego, ale bardzo piękna. - Wróciłeś, Wiedziałam, że wrócisz. Nie możesz ode mnie uciec, Teo. I co teraz? Będziemy tak stali? Rozbieiała Teda, starając się nie patrzyć mu w oczy. Była ni- ska, jak Sylvia, ale na pewno nie była Sylvią. - Kornecja? - zapytał. Wymierzyła mu policzek i padła na łóżko, kryjąc twarz w dło- niach. Płakała. Spojrzał za okno Był na wysokim piętrze obcego domu. Gałę- zie rozrośniętego pnącza obrosły ściany. Przed bramą paliła się stara lampa. Słabe, nieliczne światełka jaśniały w oknach domów po drugiej stronie obcej ulicy. Ruszył do drzwi, a wtedy kobieta zerwała się, chwyciła go i zaczęła całować. Rozbierała go, oplata- ła wiotkim ciałem. - Szaleńcze! - szeptała. - On tam jest, jest, chciałeś wyjść, gdy on tam jest? Boże, jak czekałam na ciebie, Teo. Kim jest ona? - Zesztywniała, chwyciła twarz Teda w dłonie i patrzyła mu w oczy. -Włoska kurwa? To jej imię... Dobrze, Teo... - Znowu obsypywała go pocałunkami. - Jesteś młody, wiem, że żadna kobieta nie jest w stanie ci odmówić, a jednak wróciłeś do mnie. Wybaczam ci wszystko, wszystko, tylko... Dlaczego mnie nie całujesz? Teo, ujeż- dżaj, dosiądź mnie. Chcę być twoją najwspanialszą klaczą... Teo, Teo - szeptała przyjmując odpowiednią pozycję. Ted, nagi, zde- zorientowany, zobaczył pod sobą gładkie, rozchylone pośladki i nagie, szczupłe plecy wygięte w oczekiwaniu. Kobieta poruszała się rytmicznie i McOvy skierował się ku niej. Krzyknęła, zdusiła go w sobie i poprowadziła. Zdawało się, że dom ożył jej krzykami, jękami, słowami wypowiadanymi w obcym języku. Nie trwało to długo. Ted opadł na łóżko. - Teo, nie kochasz mnie już - powiedziała kobieta, siadając na jego udach, trącając włoskami krocze, głaszcząc podbrzusze i piersi, całując. Nie potrafił nic zrobić, nie potrafił logicznie myśleć, jego ciało odpowiedziało na pieszczoty erekcją. Teraz trwało to dłużej, ko- chanka wydawała z siebie dzikie okrzyki, a dom nasłuchiwał i w końcu odezwał się krokami, które zatrzymały się w pobliżu. - Ktoś tam jest - szepnął Ted. - On, on - odszeptała śmiejąc się i kładąc na piersi Teda stwardniałe grudki sutków. - Przecież nie wie, że wróciłeś, praw- da? Nic nie wie. Klucz w zamku zgrzytał, ktoś zastukał, kobieta zdusiła udami biodra Teda, położyła się na nim i całowała szepcząc: - Co to nas obchodzi? Mamy jedno życie i musimy je tak prze- żyć, byśmy niczego nie żałowali. Nie damy się obezwładnić nudzie, żyjmy, jak chcemy, Teo, a przecież chcemy tego, co robimy, praw- da? Co jest piękniejsze, wspanialsze? Nie chcę być z nim, nie chcę tego domu, chcę być z tobą, chcę być zawsze taka, jaka jestem te- raz. Ty też chcesz, żebym była taka, prawda? Wiem, że uciekłeś, wę- drowałeś, chciałeś zapomnieć i wiem, że miałeś inne, każda szala- ła za tobą, a jednak wróciłeś. Wszystko musi wrócić na swoje miejsce. Musi się wypełnić, ale my zawsze będziemy tacy sami, Teo. Dlaczego nie chcesz mnie namalować? Kiedy już nas nie bę- dzie, kto będzie wiedział, jacy byliśmy? Kto będzie mógł zrozu- mieć twoją namiętność? Twoje obrazy zostaną, ale ja? Czy jestem mniej ważna od tego, co malujesz? A może... może nie potrafisz mnie namalować? Wiem, że potrafisz wszystko, jesteś księciem Malarstwa, ale mnie nie potrafisz namalować, bo za dobrze mnie znasz. A to, co dobrze znamy, nie może istnieć w dwóch odbiciach. Ktoś naparł na drzwi, zamek puścił i ostry przeciąg wdarł się do wnętrza, gasząc świecę. Ktoś odciągnął kobietę; McOvy zerwał się, próbował znaleźć drzwi, był nagi, swędziało go całe ciało, nie Potrafił wyrwać się z szamotaniny trwającej wokół, a wtedy czy- jaś mocna ręka chwyciła jego dłoń i choć stawiał opór, prowadzi- ła. Miał wrażenie, że leci plecami w przepaść. Otworzyły się drzwi. Jasność buchnęła w oczy. - Panie McOvy, co się z panem się dzieje? Co pan wyprawia? - pytał Jonathan Polliot. Byli w rezydencji, w korytarzu przed salą projekcji. - Czy pan już wie o mojej żonie? Pan rozumie, że w tej sytuacji nasze plany ulegają zmianie. Jakie to jednak dziwne, prawda? Nasza wczorajsza rozmowa, pańska propozycja i teraz... Przypadki... Wykona pan marmurowe posągi mojej żony. Na jed- nym stojąca, może w tańcu, na drugim taka, jaka jest teraz. Ze względów technicznych najpierw wykona pan ten drugi wariant. To oczywiste. Chciałbym, żeby odtwarzały jej ciało w każdym, naj- mniejszym detalu. Identyczność - powtórzył z naciskiem Polliot i skierował się ku schodom. Ted szedł za nim. Na parterze w otwartych drzwiach stali lu- dzie w czerni. - Proszę pójść do oranżerii i zorientować się, czego panu jesz- cze do pracy brakuje - powiedział Polliot i wszedł między czarne postaci. Porwanie McOvy otworzył oczy. Nie poznawał ulic, którymi jechał, a na pulpicie sterowniczym migotał tylko kreskowy kod. Jedno wiedział: z pewnością nie była to trasa do domu, do pracow- ni Sebastiana ani w kierunku dzielnicy nędzy. Prawdopodobnie uciekając przed ogniem, pozostawił decyzję samochodowi. Zoba- czył kolorowy neon sklepu Marrr, ale tkwił na dachu innego skle- pu tej sieci, w innym miejscu, przy nieznanym placu. Spokojnie, spokojnie, spokojnie, powtarzał sobie, przesuwając się do pulpi- tu. Stałe punkty kreśliły obrys przestrzeni, po której się poruszał- Wskazał atelier i czekał na reakcję. Samochód sunął przed sie- bie. McOvy wskazał studio Sebastiana, potem Teatr Metalowy - bez rezultatu. Włączenie klawisza awaryjnego też nic nie dało; wciąż jechał. Włączył telefon, poszukiwał Mary, lecz nigdzie jej nie było. Wywołał bar. Niemal widział, jak sygnał podrywa Franka spo- glądającego z niechęcią na stary, prymitywny aparat. Właściciel baru w takiej chwili zawsze sprawiał wrażenie człowieka odrywa- nego od czynności nie cierpiącej zwłoki. -To ty, McOvy? - zdziwił się. - Pierwszy raz widzę twoją gębę w tym gównie. Wyglądasz jak pod wodą - zarechotał stary. Jego twarz pochyliła się nad okiem wysłużonej kamery. - Jestem w samochodzie. Nie potrafię go zatrzymać, nie re- aguje... - Twój samochód? -Tak. - Ted, skup się... Obok pulpitu masz czerwony przycisk, poni- żej. Wduś go, dobrze? - Frank wpatrywał się w swój stary monitor. - Co się dzieje na pulpicie? Czerwona strzałka. Dotknij jej pal- cem i skieruj w przeciwną stronę. Ted spojrzał za okna. Mijał akurat ciemny obszar lasu, za którym pojawiły się światła kilku domów. Samochód nie zmieniał kursu. - Przytrzymaj ją dłużej. Co, wciąż nic? -Nic. - Kiepsko, chłopie. Spróbuj przejść na ręczne sterowanie. To się robi tak jak dwadzieścia lat temu. Ted przesunął się do przodu, wdusił klawisz ręcznego sterowa- nia, kierownica wysunęła się jak grzyb. Ujął ją, wymacał nogą pe- dał, wdusił, ale samochód nadal realizował swój program. - Masz pewność, że nikt nie wchodził do środka? - Tylko Monikę. - Jaka Monikę? - Ta stara, wyszła za mną. - Wyszedłeś z Melanią. Melania? - Frank oddalił się, zlustro- wał wnętrze baru, wrócił do Teda. - Ona nie żyje. Znaleźli ją przy drodze do Svenson. Coś wyssało z niej krew. Może mi wyjaśnisz, o co tu chodzi? - Jak mam ci wyjaśnić? Nie mam pojęcia nawet, co dzieje się ze mną. - Czterdzieści trzy lata za barem nauczyły mnie jednego: fa- cet, który zmienia temat, ma powód, by to robić. - No to ci powiem, że tańczyła, wpadła na butelkę whisky, roz- xiłta nogę i wykrwawiła się na moich oczach! - Mam w to uwierzyć? Po co oglądałeś jej stopy? Cały bar to widział. Po co? - Nie przychodzi ci do głowy, że to coś może wypić krew i ze mnie? Starają się mnie w coś wrobić. Porwali mnie. Może powiesz mi chociaż, gdzie jestem? Frank obejrzał przesuwający się za szybami krajobraz. - To wygląda jak Yellowrock. Zawsze ci mówiłem, żebyś trzy- mał się z dala od tej... To nie jest żadna Celin! Straciłeś przy niej umiejętność dbania o własny tyłek. Nie spodziewałem się tego po Szkocie. - Pomóż mi, Frank... - Jak? Co mam ci powiedzieć? Słyszałem o takim przypadku. Facet jeździł dwie doby i wylądował w Okario. Twój grat też gdzieś się zatrzyma... Frank przerwał połączenie, a gdy Ted próbował je ponowić, od- powiedziała mu świetlista, nieruchoma kuleczka martwego moni- tora. Mijał ciemne garby innych pojazdów, ciągnących ciemną au- tostradą do Miasta, nad którym wisiała pomarańczowa łuna. Cel McOvy otworzył oczy; smugi na niebie zapowiadały świt. Może miał zakłócone poczucie czasu? Kiedyś spotkał człowie- ka, którego dzień trwał osiem godzin. Patrzył na jaśniejący horyzont odginający światło w ten sposób, że kładło się na każdy niski detal krajobrazu. Domy mogły być kępami drzew; zarysy drzew - domami. Świt nadchodził coraz szybciej. Uniosło się metalowe słońce, rozgarniając omamy. Droga prowadziła okolicą zupełnie pustą, w której przybywało szczegółów wkładanych wielką ręką dnia. Było rdzawobrązowo; połyskiwały kanały, oczka wody zlewające się w dali w większe zbiorniki, jak rozpalone odbicia pustyni uno- siły się, zacierały granice między niebem a ziemią, przypomina- jąc dziurawą ścierkę nasuniętą na białe światło. To było jak po- wrót do własnej pamięci. Samochód zwolnił i zjechał w wąską drogę. Pojawiły się pagór- ki, liczne zakręty ukazywały wąskie jezioro. Nad krajobrazem nie- ruchomo wisiała szarofioletowa chmura. Pociemniało; kopuła cie- nia wykroiła dla siebie kawałek przestrzeni. Blady kwadrat pojawił się obok drogi: "Divellskin". Ted opadł na fotel i wpatrywał się w stężały cień chmury. Więc był w Divell- skin? Sypały się pytania, niejasne obrazy, z których wypływały duże, jasne, metalowe oczy Troya. Był w pobliżu? Czekał na Teda? Pierwsze zarysy domów nie miały w sobie żadnej grozy. Divell- skin przypominało dawne miasteczka północnej Francji; ściany domów, ulice, okna, trawniki wydawały się dopiero co odnowione. Kopułę chmury przecięła nagle srebrna kreska - wyjrzało słoń- ce, zalewając dachy czystymi barwami. Gąbczaste drzewa płonęły zielenią z domieszką rdzy, cienie pni uderzały rytmicznie, gdy sa- mochód wjeżdżał między domy. McOvy raz jeszcze, dyskretnie, ostrożnie przywołał bar Franka, Mary Parce... Telefon milczał, srebrna kropeczka podrygiwała słabo i zniechęcająco. Samochód zwalniał. Centrum Divellskin zajmował rozległy plac wyłożony ka- mienną kostką. Przypominał średniowieczny rynek któregoś z europejskich miast. Na środku stał kamienny pomnik, stary i bardzo zniszczony element z innego kontynentu. Kamień pożera- ło powietrze. Tylko ocean słonym oddechem mógł go tak naruszyć. Samochód stanął na rynku. McOvy ostrożnie dotknął klamki. Drzwi były otwarte. Wyszedł. Zrobił pierwszy krok, drugi, trzeci. Oddalał się od samochodu, ale pojazd nie miał w sobie już nic de- monicznego. Potulnie przymknął drzwiczki i czekał. McOvy chciał umknąć oku, które go niewątpliwie śledziło - znał sztuczki scenarzystów, gierki tworzące napięcie uczestników programu. Od zachowania Teda zależał dalszy bieg zdarzeń, a w nim już, niczym obsesja, kształtowała się konieczność wyko- nania czynności, której nie przewidzieli. Rozejrzał się wokół po zamarłych oknach, ślepych krzakach, znieruchomiałych pniach; nie było nikogo, a jednak gdzieś czaiło się oko tego, kto przywiódł go tutaj. To było oko podwójne, nie- bieskie, nieruchome, metaliczne oko Troya. Chociaż Divellskin leżało w zagłębieniu, poniżej osady znajdo- wała się inna, mniejsza dolina, a na jej dnie błyszczała woda, mi- §otały łuski fal, bielał pomost - jezioro docierało aż tutaj i rozdy- mało się szerzej, nabierając w płuca chłodnej wody. Ted powinien się udać na pomost. Świetnie to rozumiał i dlatego tam nie zszedł. Musiał być konsekwentny: unikać prostych skojarzeń, reakcji, efektownych widoków i logicznego zachowania. Dlatego nie powi- nien stukać do żadnych drzwi, nie powinien nikogo o nic pytać. Odpowiedzi mogły być tylko częścią programu. Pasek ścieżki sunący wzdłuż najniższych domów nie wiódł w konkretne miejsce. Chodzenie obok było niegdyś specjalnością Teda. Potrafił odnaleźć trasę, która nie służyła niczemu. Może ta umiejętność sprawiła, że trafił kiedyś na Sartenira. Sartenir - Robimy tutaj coś, co ma przed sobą przyszłość. Jesteś nam potrzebny, Ted - powiedział szef niewielkiej scenariu- szowej agencji, która dotąd specjalizowała się w tworzeniu sztam- powych, erotycznych programów dla kin. - Miło mi, że facet, któ- ry otworzył wejście do przyszłości, mnie odwiedził. Chciałem ci zaproponować współpracę. Popatrz, co mam zawsze pod ręką. - Sartenir wrzucił do odtwarzacza kulkę i Ted zobaczył bagniste rozlewiska, po których wędrował z Sylvią Polliot. - Widzisz, Ted, kim dla mnie jesteś? Połączymy nasze talenty, zrobimy rzecz, o której nikt jeszcze nawet nie pomyślał. Mam kogoś, kto nie po- żałuje pieniędzy, by tylko nie zastanawiać się nad jutrem. Dla lu- dzi takich jak on myśl o jutrze jest nie do zniesienia. Nadmiar pieniędzy tworzy bariery, intelektualne meandry, o których sztu- ka nie jest w stanie pomyśleć. Ten człowiek chciałby resztę życia spędzić w pewien określony sposób, żeby niczego nie żałować. Z drugiej strony, ponieważ stać go na wszystko, nudzi się przy po- dejmowaniu decyzji. Poza tym, Ted, i to może z tego najważniej- sze: potrzeba wyobraźni innej niż ta, która prowadzi ludzi do ma- jątku, by układać zdarzenia we frapujące ciągi. Seks, emocja, oczekiwanie, niepewność, spełnienie, jasność, nowe zdarzenia, narastające podniecenie, spełnienie, relaks, ciąg fabularnych im- pulsów uruchamiających bieg myśli, które dadzą intelektualną satysfakcję porównywalną, a może nawet doskonalszą od poetyc- kiej czy erotycznej ekstazy. - Sartenir wpatrywał się w Teda ka- miennymi oczyma. - Podejmiesz się tego? _ Musiałbym dowiedzieć się wszystkiego o tym człowieku - po- wiedział wtedy Ted. _ Oczywiście, wszystko mamy. Każdy szczegół, wszystkie zda- rzenia, miejsca, które pamięta, dokumentacja fotograficzna, fil- my, kulki, jego emocje. Ale jest pewien szkopuł. Ten człowiek ma w jakimś sensie ograniczone możliwości. Popatrz. Na monitorze Ted ujrzał mężczyznę około pięćdziesiątki, drob- nego, o nieciekawej twarzy, krótkich palcach, krzywych nogach, z marnym, krótkim i odgiętym do tyłu penisem. - Zrób z nim coś, Ted. Zmodyfikuj, skoryguj, przedstaw możli- wą do przyjęcia formę. Oczywiście odmłódź. Jakieś dwadzieścia lat mniej. Od tego zaczniemy, a potem... Potem stworzymy mu świat doskonały, Ted, świat, który pomoże przekroczyć bariery, ja- kie w nas tkwią. - Sartenir wyjął z odtwarzacza kulkę z pejzażem Szwecji i włożył ją do platynowego puzderka pod pachą. Divellskin Dróżka wiodła jak narysowany na piasku krąg za- znaczający obszar dziecięcej gry. Idąc nią, Ted znajdował się na granicy cienia. Im niżej schodził, w tym większe właził błoto. Ob- szar po prawej stronie ścieżki ciemniał. McOvy wiedział, że nie powinien kierować się ciekawością podpowiadającą, by to spraw- dził. Opuścił ścieżkę i wszedł w zarośla. Zawisł nad nim nierucho- my cień; gdy oddalał się od ścieżki, chmura tężała. Tutaj nie było mowy o przypadku. Poczuł pulsującą w skroniach krew. Wchodził w ciemność, odczuwał coś podobnego do instynktownego lęku - nie pojmował tego zjawiska, nie musiał się bać, a jednak coś pod- powiadało, by stąd uciekał. Biegł więc w dół, potem wspinał się, wyczuwając raczej niż wi- dząc pokonywaną trasę. Kopuła chmury rozrastała się coraz bar- dziej, sięgała horyzontu i opuszczała błoniaste palce ku ziemi. Divellskin przestawało istnieć, przenosząc się w wirtualną prze- strzeń zmysłów i przypuszczeń Teda. Musiał dojść do obszaru ja- sności, obszaru, który znajdował się poza kopułą, a to znaczyło: Poza Divellskin. Zatrzymał się. Ktoś był w pobliżu, chodził za przepierzeniem ciemności jak zwierzę strzegące terytorium. Ted stał, szukając przejścia, ale - uświadamiał to sobie coraz lepiej - choćby je zna- lazł, i tak nie mógłby ku niemu pójść. Ruszył biegiem przed sie- bie. Zmęczony po nieprzespanej nocy, z uczuciem kaca, wspiął się na ścianę wzgórza i gdy spojrzał w dół, w tej samej chwili zapło- nęła jasność... Klosz wrócił do rozmiarów chmurki. A więc... Ted zaczynał rozumieć logikę zjawiska... nie, nie powinien o tym my- śleć, nie powinien doprowadzać żadnej analizy do końca. W grun- cie rzeczy nie biegł, nie przemieszczał się, jedynie myśli tworzyły przesuwające się iluzje; tkwiąc w miejscu, na krawędzi ścieżki po- wrócił na rynek Divellskin... Znowu wytresowany umysł podjął próbę zrozumienia: spełniał się kanon wirtualnego filmu, wycinano ciągnące się bez powodu sceny, dlatego czas nabierał irracjonalnego przyśpieszenia. Wy- glądało na to, że znalazł się w układzie fabularnym. Nie potrafił pójść, dokąd chciał, lecz mógł przestawiać przedmioty, iść w stro- nę zgodną z logiką akcji, mógł nawet coś myśleć, ale co by się sta- ło, gdyby zechciał coś powiedzieć? Stojąc na rynku, przy dłuższej pierzei, patrząc na pożarty przez czas kamienny postument, Ted podjął próbę. Zamierzał po- wiedzieć: To gra, Noel, nie ma żadnego Troya, księcia, nie ma Ce- lin, Monikę, nie ma żadnej z tych postaci i ciebie nie ma. - Kim jesteś? - powiedział nonsensowne słowa. - Owszem, sły- szę, ale nie widzę. Spróbował wyjaśnić sobie: Ten klosz, w jakiś sposób kontrolu- jąc przestrzeń, ma energetyczny wpływ na układ recydyw, nie po- zwala wyjść poza określony współrzędnymi układ, lecz powiedział na głos: - Chciałbym się czegoś dowiedzieć... Dziwnie współgrały wypowiadane bez kontroli słowa z sytu- acją i z pytaniami, których Ted starał się głośno nie stawiać. A jednak nikt się nie dziwił, nie słyszał, nie wychodził, nie wzle- ciał żaden spłoszony ptak; plac nadal był pusty. To proste, cholernie śmieszne, Noel, ale zbyt banalne! - szydził w myśli. - Jestem tu, nie mogę się wydostać, kontrolujesz mnie* nawet moje słowa. Do czego zmierzasz? To gówno! Techniczne gówno bez treści. Nic, co przełamałoby sztampę... - Książę... - powiedział na głos i znowu nic się nie stało. - Nie rozumiem. Jestem rzeźbiarzem, kupiliście moją rzeźbę... Więc naprawdę nie mógł powiedzieć, o czym myślał? Mógł już tylko wykonywać drobne, nie wpływające na nic czynności? Zo- baczył kamyk leżący na bruku. Mógł go podnieść, odrzucić, kop- nąć. Na rynku był tylko McOvy i jego samochód. Jego, a jednak spełniający polecenia kogoś innego. Kopiąc kamyk, wszedł w uliczkę wiodącą ostro pod górę. Przy- padkowy kamyk - ślad i dowód realności obrazu, w którym się znalazł - kopany sunął w górę asfaltu i staczał mu się pod nogi. ROZDZIAŁ 10 "Centaur" Kamyk nagle, wykonując przedziwną woltę, skręcił z asfaltu i spadł w krzaczastą przepaść. Ted uniósł głowę, znieru- chomiał. Naprzeciw jak polerowane skały wyrosły ściany budynku. Wydawało się, że wyrzezano je z kawałka chmury, ale chmura zo- stała nad Divellskin. Budynek był z brudnej cegły, wyrastał z grani- towej podmurówki; wszystko, co Ted chciał zobaczyć, pojawiało się w jednej chwili, jakby odtwarzał rzeczywistość w myślach, nadając jej pozory prawdopodobieństwa: wątek ceglanego muru, obrysowa- ne kamiennymi ościeżami okna wypełnione butelkowym szkłem, gzymsy i krawędź łupkowego dachu. To, co chciał zobaczyć, wyła- niało się ze ścian gmachu. Była w tej budowli tajemnica namawia- jąca do poznania. Ted pokonywał strome podejście, szukał bramy. Trudno byłoby wymyślić kształt pojazdu korzystającego z tej trud- nej drogi. Pasowałyby do niej tylko machiny, które niegdyś, w dzie- ciństwie, Ted rysował, dając im odnóża, skrzydła, śmigła, płetwy i ssawki. Dlaczego właśnie teraz przypomniał sobie o nich, zapo- mnianych od lat, niegdyś ukrywanych, jak legat na przyszłość? Chwytał się wiotkich drzewek i wyszukiwał śladów kół, gąsie- nic; niczego nie dostrzegł. Więc żadna z machin nie pokonała tej drogi? Czy były gdzieś, jak była droga, którą także kiedyś naryso- wał? Każdy element krajobrazu przypominał coś, co wcześniej Ted widział... a może tylko narysował? Dotarł do pordzewiałej, rozkołysanej bramy, uchwycił się jej i próbował uspokoić oddech. Znał i tę bramę. - Więc jednak jesteś, Ted - odezwał się w pobliżu głos Troya. Głos dobiegał z wnęki w słupie bramy. - Wejdź przez główne drzwi. Nawet ślepiec na nie trafi. Nie przejmuj się. Wszystko jest jak trzeba, starannie poukładane i dopracowane. Za bramą teren był płaski. Główne wejście do budynku znajdo- wało się niesymetrycznie przy końcu ściany. Dwie szare, spękane kolumny podtrzymywały kruszejący architraw. Drzwi sklecone z dębowych kostek rozsypywały się niemal. Ted znalazł się w wiel- kim holu. Obok schodów, w szmaragdowym świetle stał "Centaur". McOvy podchodził do swej rzeźby. "Centaur" wydawał się większy, jego promienie wbijały się w ścianę i strop. Agresywna siła znieruchomiałej formy podpowiadała, że może ją wypiętrzyć poza gmach, niszcząc wszystko, co chciałoby ją ograniczyć. Jak na ruchomej ilustracji wydawnictwa Graper Ted miał wrażenie, że sam się kurczy do rozmiarów zabawki. Wszystko wokół rosło. Nikt go nie witał, wokół trwała cisza, a jego ostrożne kroki bu- dziły dźwięki jak kamienie rzucane na szkło. Wewnętrzna łąka Zajrzał za skrzydło inkrustowanych drzwi w bocz- nej ścianie. W centrum wielkiej jadalni stał długi stół. Nic więcej. Posadzkę ułożono z prostokątnych, nierównych, czarnych i zielonych płatów. Uchylił drzwi po przeciwnej stronie holu. Między nagimi ścianami zamiast posadzki rosła zdziczała trawa, walały się kawałki tynku, jakby ktoś ogrodził wysokim murem i przykrył dachem ka- wałek łąki. Trawa rosła kilkadziesiąt centymetrów poniżej posadzki holu. Ted zeskoczył. Parapety zamurowanych okien znalazły się nad jego głową. Spojrzał jeszcze wyżej - strop tworzyły białe, spiczaste kostki. W jednej ze ścian, osiem, dziesięć metrów nad trawą tkwił metalowy balkonik. Wydawało się, że wyrósł jak huba. - Chciałbym bardzo przeprosić za tę niewygodę - powiedział Troy. Ted rozejrzał się; głos niósł się po obszarze wewnętrznej łąki, jakby Troy chodził obok. Nie było go jednak. Może stał na balko- niku, ale i tam go nie było widać. - Przyznaję, że nie spodziewałem się, iż przyjedziesz. McOvy, wiemy o tobie dużo. Życie nauczyło nas ostrożności. Wiele razy po- Pełniliśmy błąd, nie możemy sobie pozwolić na jeszcze jeden, bo Wszystko będzie, tak jak dotąd, rozłazić się bez celu. Wiemy, że i ty masz to odczucie, jednak odsuwasz je od siebie w przekonaniu, że rzeczy niejasne lepiej trzymać na dystans, ponieważ i tak nie ujrzy się ich w pełnym świetle. Dlatego - proszę wybaczyć - kluczysz, nie potrafiąc oszacować własnych kosztów i zysków. Słuchasz mnie? - Owszem, słyszę, ale nie widzę. Zastosowano jeden z najprostszych trików z głosem. Już chyba nikt z niego nie korzystał, a tymczasem w scenariuszu znalazła się ta tandetna scena. A może ktoś szydził zTeda, celowo drażniąc je- go poczucie smaku? - Nie słuchasz mnie - skonstatował Troy. - Nie wiem, jak cię prze- konać do tej poważnej sprawy. McOvy, proszę pójść na piętro, drzwi przeznaczonego ci apartamentu są uchylone. Przyjdę tam, jak tylko będę mógł, i dopowiemy wszystko. Poza tym, to może drobiazg, ale zapoznaj się z naszą finansową propozycją. A konkretnie - na czeku umieść sumę, która by ciebie zainteresowała. Śmiało, uczciwie, bez zbędnych ceregieli. Doceń się, a zostaniesz doceniony. Niechże to bę- dzie kwota, która naprawdę uporządkuje twoje sprawy i pozwoli po- święcić się zagadnieniom istotnym. Teraz... cóż! Muszę opuścić cie- bie na jedną, dwie godziny, ale do zobaczenia na kolacji, Ted. McOvy dotarł do drzwi i opuścił wewnętrzną łąkę. Idąc schodami, widział swą rzeźbę z różnych punktów. Idealnie wkomponowała się w to surowe, odpychające wnętrze. Wokół niej unosiły się meble projektu Teda, przerysowane na tyle, że wzrok wnikał coraz głębiej w detale i ciągle widział coś, co potrafił na- zwać. Detale nakładały się na siebie, wydobywając z błękitnego oparu twarze, które Ted też umieścił w swym dziele. Znikały, prze- cinały przestrzeń korytarza, a Ted wiedział, że w tym czasie nie- które przenikały gdzieś w pejzaż otaczający gmach, a może i da- lej, w dół, do Divellskin? Może zaskakiwały kogoś, kto właśnie przechodząc obok, zatrzymywał się i spoglądał ze zdziwieniem na postać idącą przez wodę? Może jakaś postać, wisząc na gałęzi drzewa, kołysała się i wykrzykiwała przekleństwa, które w jej usta włożył Ted? A może lustra leżące na trawie unosiły się w nie- bo? To, co rodziło się w umyśle McOvy'ego wtedy, gdy "Centaur" powstawał, teraz odradzało się w nim - promienie rzeźby wygięły się akurat w geometryczny kształt, wewnątrz którego poruszała się maleńka postać. Nawoływała, spłaszczając się do dwóch wy- miarów rysunku, aż stała się niewielkim pejzażem przedstawiają- cym walkę z kimś, komu wyrosły złote skrzydła. McOvy wchodził na kolejne stopnie i oglądał "Centaura" wciąż z innej perspekty- wy, kolejne projekcje przenikały na zewnątrz gmachu. Apartament Na końcu długiego korytarza czekały uchylone drzwi. W apartamencie czuło się stęchliznę, a mechaty pył u szczy- tu ścian sprawiał wrażenie gęstych pajęczyn. Równo zasłane łoże miało w centrum podejrzane wgniecenie, podobną linią wybrzu- szał się zwisający nad nim baldachim. Za oknami płaski plac koń- czył się na kłębowisku drzew i krzewów. Ted zobaczył na owalnym stole samotny przedmiot: płytkę cze- kową. Trudno mu było uwierzyć, że ktoś jeszcze może posługiwać się tak archaicznym systemem. W szparkę płytki wsunął trzy palce. Szkiełko zajaśniało, przestrzennym kodem otarło smużką jego twarz. Wszystko było w porządku, a więc w odległym banku zakodo- wane dane McOvy'ego pokryły się z przesłaniem smużki. Usiadł i wpatrywał się w przestrzenny kod prześwietlony podpowiedzią: "Podaj sumę". Nie wierzył w realność księcia, a jednak położył na płytce palec i cyferki zaczęły rosnąć, poszerzając migający pasek; uniósł palec i znieruchomiały - 37 676. Znowu położył palec i pasek poszerzał się gwałtownie - 645 089. Ted bawił się - 34 893 253. Po- zwolił sobie jeszcze na więcej - 234 876 887. Uniósł palec. Zapłonę- ły czerwone litery: "Potwierdź sumę". Skasował cyfrę. "Błąd. Anu- lować? Potwierdź". Znowu położył palec i pozwolił cyferkom rosnąć. Złota barwa paska przeszła w karmin -18 454 878 421. "Po- twierdź sumę". Skasował, wstał i znowu krążył po sali. Przyśpieszo- ny czas pędził jak szaleniec. Dwie, trzy godziny minęły jak chwila. Podglądacz Korytarzem niosły się powolne kroki. Było ich zde- cydowanie za mało jak na odcinek drogi, który pokonały. Zatrzyma- ły się i ktoś zastukał. Skrzydło drzwi odgięło się leniwie, ukazując niewysokiego człowieka ubranego niczym zeszłowieczny bogacz. - Mam nadzieję, że nie czekałeś zbyt długo - powiedział nie- znajomy głosem Troya i wyciągnął zaskakująco gładką dłoń. - Je- stem Milos Troy. Wreszcie spotykamy się tete-a-tete. Przeważnie ludzie mają wrażenie, że jestem wyższy, mocniej zbudowany. Po- chlebia mi to. Rzecz jasna, nie przywiązuję żadnego znaczenia do wyglądu. Ostatecznie co uważamy za piękne? Widziałeś przecież obrazy Rubensa, Memlinga, Botera, ludzi w cylindrycznych wal- cach na głowie, peruki i różowe policzki, brzuchy! Albo moda na- szego dzieciństwa - te wąskie talie! Jakże inaczej wobec takiego postawienia sprawy wygląda twój "Centaur", prawda? Jego wy- raz, ukryty sens każdego detalu, dźwięk, no i seanse, którymi nas co jakiś czas zaskakuje - wspaniałe! Jego emanacja zewnętrzna, właśnie tutaj, w dolinach Divellskin. Nie spodziewasz się nawet, co przeżyliśmy wczoraj, gdy uniósł się i wytrysnął obrazem, jakie- go nikt się nie spodziewał. Wisiał kilkanaście metrów nad szpale- rem grabów, przesunął się i wówczas obraz, który zobaczyliśmy, wydał się nam krótkim snem przenikającym do każdego fragmen- tu mózgu. Jak oczyszczenie, Ted. Wywołało to spore wrażenie nie tylko na księciu. A dzisiaj widziano dziecko, chłopca jeszcze, któ- ry miał coś takiego na twarzy, tutaj... Albo ta tańcząca kobieta, jej taniec kilkanaście metrów nad Doliną Żab. Wspaniałe dzieło, niezwykła jest twoja wyobraźnia, Ted. Oczywiście, ludzie o mniej- szej wrażliwości tworzyć będą iluzje, opowieści z czasem wrasta- jące w świadomość, powiedzą: widzieliśmy coś, czego nie powinno być. Zaklinamy się, że tak było. Albo w milczeniu nosić będą to przeżycie w sobie. Każda rzecz w nas musiała najpierw zaistnieć czy to fizycznie, czy werbalnie... O czym mówiłem? - Troy lekko ziewnął, sprawiając wrażenie człowieka, który się nudzi słuchając siebie. - Co jeszcze w tobie tkwi, czym nas jeszcze zaskoczysz? Osaczał Teda, szukając w nim słabych punktów. McOvy wie- dział o tym. Znudzony Troy podszedł do biurka, zerknął w czytnik. - Nie określiłeś sumy? - Chciałbym się czegoś dowiedzieć... - Ano tak, musimy zachowywać kolejność, prawda? Masz wra- żenie, że wszystkie sprawy pojawiają się i znikają w określonej kolejności. Zatem do rzeczy. Osoba, na której zlecenie działam-- - Książę? - Tak, książę... Otóż książę ma pewną ideę. Chciałby zrekonstru- ować coś, co zapamiętał, ale co już nie istnieje; trwa w jego świado- mości, oczywiście zdeformowane, ale jest... -Troy skierował palec w dół ku podłodze - tkwi w księciu. W jego pamięci. Nikt poza nim nie ma o tym najmniejszego pojęcia, a ja domyślam się tylko zary- sów. Chodzi o to, aby zrekonstruować miejsce, pewien układ przed- miotów, które znajdowały się wokół księcia, kształtując go. Każdy z nas ma coś takiego, prawda? Wszyscy myślimy o jakimś skrawku świata, gdy zamykamy oczy albo zapadamy w sen... Unosimy się i jesteśmy tam, chociaż to tylko pustka, mgła, nicość. Co ty na to? - Nie rozumiem - powiedział Ted, domyślając się dokładnie, o co chodzi. - Przecież wiem, że doskonale rozumiesz. Siedzisz w tych spra- wach. Mam rację? Nasza propozycja jest niemal identyczna, jeże- li chodzi o problem, ale przerasta wszystko skalą. To właściwie tylko zagadnienie skali. Ogromna, przekraczająca możliwości, przerastająca, w zasadzie nieograniczona. - Nie pojmuję w czym rzecz. Jestem rzeźbiarzem, kupiliście moją rzeźbę... - Kupił książę... - Książę kupił "Centaura", chciał nabyć inne moje prace, mie- liśmy spotkać się, aby to dogadać. Tymczasem proponujesz mi coś, co owszem, wykonuję, ale co nie ma nic wspólnego z nimi. Czemu książę nie zwróci się do agencji Sartenira? - Nie interesuje go współpraca z tandeciarzami. To, co robi Sartenir i jego agencja, jest nędzne. Przecież zgadzasz się z tym, Ted, prawda? Ted rozumiał, że to prowokacja, ale dlaczego ustami Troya Sar- tenir pytał o to? Ostatecznie nie przywiązywał żadnej wagi do te- go, co ten czy ów o nim mówi. Wiedział, że każdy prędzej czy póź- niej trafi do niego niezależnie od wszelkich opinii. Krytycy zajmujący się recenzowaniem programów nie wychodzili poza to, na co im pozwalał. Mogli być zupełnie bezstronni, on nie przywią- zywał żadnej wagi do tego, co pisali. Może dlatego że i oni w koń- cu trafiali do agencji, siadali w fotelach i wędrowali po działach Przygotowujących z nadzieją, że istotnie Sartenir nie przeczytał ani jednego ich słowa, nie słyszał ich wypowiedzi. - W takim razie zanosi się na dłuższą pogawędkę, prawda? - Troy dosunął do biurka fotel i usiadł. Zera niczym ikra tkwiły w czytniku. - Nigdy nie miałeś wrażenia, że unosisz się w powie- trzu? - Oderwany od grawitacji, podlegający innym prawom, wę- drujący w dowolnym kierunku? Ciało przestające fizycznie ist- nieć? Lot, wznoszenie się i opadanie, euforia lotu? To coś, co dzieje się chwilami z "Centaurem"? - Ściszył głos. - Unosisz się nad obszarem, którego wcześniej nie widziałeś, opadasz, zawisasz bezpiecznie i mijasz ciemne drzwi, płyniesz nad nimi w powie- trzu, wpływasz do jakiegoś pomieszczenia, sala... wielka sala... Przypominasz sobie coś takiego? - To mój pierwszy program wirtualny. Pracowałem nad tym pięć, sześć lat temu. Bagna, łódka, lot nad zamkiem, sala rycer- ska, żółte okno, posągi, obraz. - Obraz... - powtórzył Troy. - A Sylvia Polliot? - Chyba nie przyjechałem tutaj, aby rozmawiać o niej. - Czemu wszystko przekręcasz? Zostałeś tu sprowadzony. Niechże ci się nie wydaje, że podjąłeś jakąś decyzję. Starasz się nadać sobie jakieś znaczenie, to po prostu śmieszne, a nawet żało- sne. Muszę więc tutaj popracować, uporządkować cały układ. Nie znoszę tego. Nie ma nudniejszego zajęcia, ale cóż! Zacznijmy od początku: Zielone wzgórza Szkocji, jeziora jak języki wciskające się między ich gładkie pośladki. Ostre światło i idący przez łąki mały chłopiec kopiący kamień. Wszystko przed nim. Na razie roz- lewiska Abeger wciągają jego stopy aż po kostki, ale chłopiec idzie w kierunku muru z polnego kamienia. Tam powinny stać owce, powinien siedzieć z fajką McBrite, owczarz, który obiecał pokazać chłopcu, w jaki sposób z kawałka drewna można zrobić za- bawkę - mały domek. Chłopiec widział ten domek u córki McBrite'a. Maleńka zabawka, którą Dorothy McBrite stawiała wie- czorem na parapecie okna, wieczorami jaśniała. W jej wnętrzu dziewczynka zapalała świeczkę. Światło świeczki przekształcało się w promienie wypadające z okien, drzwi i komina jej domku. "Co się tak gapisz, Keith?" - pytała Dorothy, gdy chłopiec sta- wał naprzeciw okna i gapił się w owe promienie. - Po co pan to opowiada? - zdziwił się McOvy. - Dorothy nie wiedziała, że Keith też ma tajemnicę - kontynu- ował Troy. - Chłopiec świetnie rysował. Jej domek rozmnożył się na kartkach jego rysunków. Wieczorami i nocami w kręgu latarki rysował, ale domek z okna Dorothy odmienił wszystko; pokazał mu tajemnicę. Zauważyłeś, Ted: tajemnica domku zamieniała się w ta- jemnicę Keitha. Nagle drewniana zabawka, zrobiona przez nudzą- cego się na pastwisku owczarza, stawać się zaczęła istotą, która świeci, rozjaśnia inne rzeczy stojące na parapecie, plastikową lal- kę, flakon z kalkomanią przedstawiającą Lennona, kilka pocztó- wek z Londynu. Wieczorem to wszystko stawało się inne dzięki de- formacji światła, które padało z domku. A było to światło świecy... Troy przerwał, oczekiwał reakcji, ale McOvy wciąż spokojnie chodził po pokoju. - Wiem, że ciebie to wspomnienie denerwuje - powiedział Troy. - Odczuwasz niepokój, jak ten chłopiec, którego coś przycią- gało do okna Dorothy. Cóż to jest, że jedna rzecz nas intryguje, a tysiące innych pomijamy? Nie zwracamy na nie uwagi, chociaż i w nich jest tajemnica. Keith, który doskonale rysował kwiaty, ża- by, kamienie, swoje stopy, dłonie, wszystko potrafił przenieść na papier, łącznie z oknem Dorothy, z nią samą, z rozświetlonym dom- kiem na parapecie - odczuwał pewien niedosyt. Jedno spojrzenie na rozjaśniony domek wywoływało w nim więcej wrażeń niż ryso- wanie, przeglądanie rysunków, palenie ich, puszczanie kanałem. - Owczarz go przyłapał kiedyś pod oknem i zdziwiony odkrył, że mały podglądacz nie przychodzi do jego córki. Człowiek lubi to poczucie wyższości, które daje nauczanie kogoś. McBrite zapra- gnął pokazać Keithowi, jak to się robi. Sam nie miał syna, zatem... Ted, a ty masz dzieci? McOvy wrócił na swoje miejsce, spoglądał w czytnik, w którym wciąż tkwiły zera. - Właśnie od tego dnia zaczyna się ta historia - ciągnął Troy. - Keith biegnie do McBrite'a, aby poznać tajemnicę rzeźbienia domku. Za kamiennym ogrodzeniem stoi kamienna owczarnia, a w niej mamy pasterskie marne sprzęty. Keith wchodzi. W owczarni nie ma McBrite'a, w palenisku nie ma już nawet żaru. Na podłodze w kącie stoją trzy, cztery podobne domki, jest też coś więcej. Zamek. Coś dużo większego od domku, pełne małych jak kropki okien. Keith nie może w to uwierzyć, nie spodziewał się czegoś takiego. Kuca, ogląda, ostrożnie przenosi zamek na drew- niany zydel, teraz może widzieć wszystko jeszcze lepiej. Dłuto owczarza naprawdę dokonało cudów. Wydaje się, że to niemożli- we; ręce owczarza są twarde, duże i toporne, a każdy element drewnianego zamku ma w sobie tyle szczegółów! Nie zapominaj- my o tym, że Keith widział coś podobnego w telewizji, jakieś ry. sunki, ale nie przyglądał się temu dokładnie, stąd może to zdu- mienie. Nie staram się wnikać w niuanse psychologiczne. W ogóle mnie to nie interesuje. Schematy! Co ciekawego jest w schema- tach? Nie musimy wiedzieć, co dzieje się w pniach, kamieniu, w chmurze, w kimś, kto wali swoją żonę tasakiem w głowę. Prze- cież wiadomo, istotne jest to, co widzimy. Obserwujemy, widzimy i to jest ważne, kształt zdarzenia, ale po co ja tobie o tym mówię? Przecież nikt tego nie wie lepiej od ciebie. Nie możemy wyjść po- za więzienie własnego ciała, prawda, Ted? McOvy nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia: scenariusz, w któ- rym go umieszczono, naprawdę rozwijał się niesamowicie, prze- kraczał kosztami wszystko, co znał dotąd, a gra aktorów - przecież Troy nie był klientem Sartenira, niewątpliwie pracował dla niego - była doskonała. Monikę Burt i jej stopa, błona nasuwająca się na Teda, kukły śpiewających dzieci, Monikę Burt i jej mąż, dziel- nica nędzy, a teraz opowieść i opinie Troya. To był jeden z najlep- szych aktorów Sartenira. Dlaczego Ted dotąd go nie poznał? - Co powinno się stać, twoim zdaniem? - zapytał Troy. McOvy miał ochotę śmiać się, żartować. Troy również się uśmiechał, czekając na odpowiedź. - Macie do dyspozycji sporo wariantów - stwierdził Ted. - Człowiek taki jak ty powinien antycypować, prawda? Ode- rwij się od schematów, postaraj się przewidzieć coś oryginalnego. Chyba potrafisz mnie zaskoczyć? - zachęcał Troy. - Zamek powinien się powiększyć, Keith znajdzie się w nim, a tam trafi na... żółtawe okno, posągi, obraz... wspominałeś coś o tym. Troy przestał się uśmiechać, wpatrywał się w swoje gładkie dłonie z wypielęgnowanymi paznokciami. - Keith nie spotkał owczarza - rzekł. - W drodze powrotnej skierował się na skróty, wszedł na dobrze znane bagno, podpiera- jąc się kijem balansował na wąskiej kłodzie przerzuconej nad niebezpiecznym miejscem, pokonywał je wielekroć, ale nie prze- widział, że ostatnio wyrósł, przybrał na wadze i stał się zbyt cię2' ki. Kłoda zapadła się, chwycił się jej i tak wytrzymał przez dwa- naście godzin. Zaimponował mi wytrwałością i nadzieją. Wołał, ale wiesz, jak jest w Szkocji - pustkowia. Utonął. Szukano go, przeczesano każdy kawałek łąk, bagna też, bez rezultatu. Bagna dobrze konserwują zwłoki. Keith jest tam jeszcze. Trzy, cztery me- try pod cuchnącą powierzchnią, czarny, z otwartymi ustami. - Dowiedziałeś się o tym z prasy? - zaśmiał się Ted. Sartenir naprawdę często wpadał w kicz. Zdarzało się, że nie przywiązując wagi do prawdopodobieństwa zdarzeń, wysyłał ak- torów improwizujących. To było dużo tańsze niż rekonstrukcja scenograficzna. Słowa potrafiły uplastyczniać i kreować zdarze- nia, których nie było. Jednak Sartenir nie powinien robić tego z McOvym! Opowieść Troya, przewidywalne zakończenie jego im- prowizowanej historyjki śmierdziało tandetą. - Więc mam uwierzyć, że wiesz o czymś, czego nikt nie wie? - zapytał Ted wstając. Może i świadomie skorzystał z typowego schematu: podkreślając ironię, szydząc, chodził po sali, zatrzymy- wał się przy oknie, trącał bibeloty na czarnych półkach, atakował. -W jaki sposób można zdobyć takie informacje? Zastanów się: je- żeli to zdarzyło się naprawdę, jeżeli Keith leży w bagnie, czarny, z otwartymi ustami, kto może o tym wiedzieć? Nawet będąc przy tym, widząc jego śmierć, nie mógłbyś opisać czegoś, co jest teraz. Zatem wymyślasz, koloryzujesz, prymitywnymi środkami budu- jesz grozę. Jak w bajkach wydawnictwa Graper. Chcesz powie- dzieć, że wiesz więcej, niż możesz wiedzieć? Zastanów się, próbu- jąc opowiedzieć to wszystko do końca. - Te słowa musiałyby spłoszyć każdego aktora. - Skąd ktokolwiek może wiedzieć o czymś, co działo się z dala od ludzkich oczu? Intuicja? Wyobraź- nia, a może po prostu bełkot i naiwność tego, kto słucha, pozwala widzieć to, czego nikt nie widział? Troy mu nie przerywał. Ten aktor nie dał się łatwo zbić z tropu. Patrzył na swoje paznokcie, jak gdyby w nich ukryta była ścią- gawka. McOvy znał i te sztuczki; okrążył Troya, zajrzał mu przez ramię i sprawdził: między palcami aktora nie znalazł niczego, naj- drobniejszej kropki przekazu, błysku, niczego. ~ A jednak jeżeli pojedziesz kiedyś do Szkocji - odezwał się Troy - trafisz na rozlewiska Abeger, pójdziesz w kierunku bagien, miniesz wiąz z wyrytym imieniem Dorothy, ostrożnie wejdziesz między wrzosy, pokonasz osiemset metrów, trafisz na rozległe ba- gno, przez które wiedzie zaznaczona patykami ścieżka, zrobisz ostrożnie jeszcze sto dwadzieścia kroków i w odpowiednim miej- scu wbijesz kij czy pręt trzymetrowej długości, trafisz nim w oko, w usta, a może w coś twardego. Tam leży Keith. - Jeżeli popłynę statkiem osiemnaście mil od brzegu Norman- dii, a statek wpadnie na skałę, nie założę kamizelki ratunkowej, będzie mgła i zimno, nikt nie przyjdzie z pomocą i pójdę na dno, opadając przerażony zobaczę na nim wbity w piasek wrak, w któ- rego oknie tkwi kobieta w białej sukni, patrząca na mnie oczyma wyżartymi przez węgorze, trzymająca w ręce szkielet swojego dziecka - ironizował Ted. - Dlaczego nie opowiesz jeszcze kilku podobnych historii? - Skąd o niej wiesz? - Troy wpatrywał się w niego uważnie, z szacunkiem: próba kolejnej sztuczki. Ted śmiał się. Odnosił wrażenie, że tkwi w pustce, takiej pustce, jaką może wytworzyć tylko natłok słów i przedmiotów bez sensu. - Widzę, że muszę opowiedzieć więcej - rzekł spokojnie Troy. - Właśnie w tym czasie, gdy zafascynowany domkiem świeczki Keith pragnął poznać jego tajemnicę, kilkaset mil dalej czy bli- żej - nieważne - inny chłopiec zobaczył dom rozjaśniony światła- mi. Przechodził w pobliżu, dzień był ponury, a z okien padały pro- mieniście snopy świateł. Wytryskiwały z otwieranych drzwi. Chłopiec stał i patrzył. Nie wiedział niczego o Szkocji, może na- wet nie widział owcy? Nie miał pojęcia o domkach dłubanych przez ojca Dorothy. Od razu zobaczył dom prawdziwy, wielki, z ludźmi wewnątrz. Gdzież domkom McBrite'a do tej skali? Gdzież drewnianemu zamkowi do tego, co dzieje się realnie? To byłeś ty, McOvy. Stałeś tam i patrzyłeś na podjeżdżające samochody, na lu- dzi jak kunsztowne mechaniczne lalki wykonujących czynności, które nie miały dla ciebie żadnego sensu. Na czwartym piętrze gmachu - to był hotel, chociaż jego nazwa nie ma teraz żadnego znaczenia, ale wymieńmy: hotel Sheraton - na czwartym piętrze w pokoju numer... nie jest to nam oczywiście potrzebne - cztery- sta osiemnaście - pewien człowiek przyglądał się niezwykle pięk- nej kobiecie, której nie znał. Ot, przypominała mu inną kobietę i chciał tylko dowiedzieć się, na czym polega tajemnica takiego podobieństwa. Nie interesowało go nic poza tajemnicą identycz- nych twarzy, ciał, form, bo przecież rozumiejąc to, rozumiemy o wiele więcej, zmieniamy swój sposób widzenia życia... Przepra- szam za tę dygresję, była bez sensu... Więc ten człowiek patrzył na kobietę, a ona zalotnie rozbierała się przed nim, kokietując, jak to kobieta zamierzająca oddać się mężczyźnie, uwodząca go. Jest zdecydowana, ponieważ wszystko wskazuje na to, że postępuje właściwie - seks z tym człowiekiem może pomóc odmienić jej ży- cie. Rozbiera się, sweterek, bluzka, rajstopy, stanik i tak dalej. Dzieje się to wszystko w momencie, gdy ty, mały, widzący wszystko przez pryzmat prostej mechaniki, stajesz naprzeciw wielkiego gmachu. Nigdy nie byłeś w takim hotelu. Na zewnątrz stoi dziwnie ubrany portier - brązowy cylinder, jakiś płaszcz - kłania się go- ściom, w tle drzwi otwierają się i zamykają. W pokoju kobieta nie ma już stanika, zdejmuje majtki, mężczyzna widzi leżące na stoli- ku półpornograficzne pisma, na jednej z okładek jest właśnie ta kobieta, która zaczyna podchodzić do niego, rozbierać go, całować - stara się wypaść jak najlepiej, bo liczy na pomoc tego mężczy- zny... naiwna! - Troy podniecił się swoją opowieścią, zamilkł. Za- stanawiał się, a może zapomniał swoją kwestię? - Co z tym chłopcem? - zapytał McOvy. - Dziękuję, straciłem wątek. Nie wyobrażasz sobie, ile podob- nych historii muszę znać. - Żyjesz z tego. Troy uśmiechnął się, popatrzył na Teda - Stał, to znaczy stałeś, a blisko ciebie ujadał jakiś pies. Za twoimi plecami znajdował się antykwariat. Sprzedawano tam ob- razy, rzeźby stare i w miarę drogie, ale niekoniecznie wybitne. Zdarzały się oczywiście rzeczy coś warte, ale w gruncie rzeczy by- ła to artystyczna tandeta. Miałeś to wszystko za plecami. Obok ciebie skomlał nieduży pies, szczeniak przywiązany do niskiego ogrodzenia biało-czerwoną wstążką. Nie wiedziałeś, kto go przy- wiązał, psiak próbował się wyrwać, spoglądał na drzwi sklepu spo- żywczego, w którym kobieta, która go przyprowadziła, robiła skromne zakupy. Nie mogła wytrzymać, drażnił ją skowyt własne- go psa. Klienci wchodzili i gadali: co za kretyn zostawił szczenia- ka., jest zimno, szczeniak zdechnie przywiązany do rury... ludzie nie mają serca... Właścicielka psa wolała się nie przyznawać, mil- czała. W pokoju hotelowym mężczyzna połączył się z kobietą i nie było to tak wspaniałe, jak się spodziewał. Kobieta zauważyła, że mężczyzna niezbyt zachwyca się jej ciałem. Próbowała, starała się, wszak ten mężczyzna musiał być wybredny - tak myślała, gdy tymczasem on patrząc na nią, czując jej ciepłe, wspaniałe ciało porównywał je z ciałem kobiety, którą znał kiedyś - nieważne, nie wnikajmy w szczegóły - i to porównanie wypadało na niekorzyść aktualnej kochanki. Zawsze jest tak, dalekie wydaje się nam do- skonalsze, dlatego wciąż gonimy za czymś, czego nie ma, pogar- dzając tym, co trzymamy w dłoniach. Gdy opowiadam ci to, Ted, wciąż czekasz na dalszy ciąg, prawda? Oczekujesz rozwiązania, za- mknięcia wątków, zbicia ich w drobny punkt, który będziesz mógł ocenić i zakwalifikować. Ted, zawiedziesz się, te historie trwają dotąd. - Z pewnością - powiedział ironicznie Ted. - Gdy stałeś, minęło cię dwóch mężczyzn. Podejrzewali, że to twój pies, zwrócili ci uwagę... Troy przestał mówić, wpatrywał się w Teda, którego twarz mu- siała coś zdradzić. - Przypominasz to sobie? To bardzo ważne. Co sobie przypo- mniałeś? Powiedziałem o tych mężczyznach, grubawi, z bródkami, szli i rozmawiali, a gdy zobaczyli psa, zapytali ciebie... Uciekłeś... No, przyznaj, było coś takiego. Proszę, a miałem mówić tylko o tym, czego nie wiesz. Wdepnąłem niechcący na ścieżkę, którą pamiętasz. Nie musisz odpowiadać, wcale mnie to nie interesuje. Zatem ci dwaj mężczyźni zwrócili ci niesłusznie uwagę, nie wie- działeś, jak reagować na niesprawiedliwość, odwróciłeś się i twoje oczy trafiły na witrynę galerii. Wisiał tam obraz przedstawiający płonące miasto. Waliły się piękne domy, balkony, ganki. Ludzie stali w oknach, próbowali skakać, ale jakaś siła im nie pozwalała. Ginęli w ogniu. Chciałeś wejść do galerii, ale się bałeś, bo w środ- ku kręcili się elegancko ubrani ludzie. Stałeś i patrzyłeś na ten ob- raz. Ktoś spojrzał na ciebie z wnętrza, więc odwróciłeś się... Szcze- niaka już nie było, grubi brodacze odeszli. - Troy przerwał, znowu popadł w denerwującą zadumę. Ocknął się. - Ktoś spojrzał na cie- bie z galerii. W tej chwili kobieta, rozczarowana tym, że kochanek niezbyt docenił jej finezję, ubierała się. Wciąż nie traciła nadziei, że jej życie odmieni się dzięki temu poświęceniu. Wyszła z ko- chankiem z pokoju, zjechali windą, podjechała taksówka, wsiedli i odjechali mijając małego chłopca, który szedł chodnikiem. Ty wszedłeś na skwerek, było tam kilka ścieżek, jakieś popiersie człowieka, którego nie znałeś, trawa, ale wszystko ciemne. Rosło tam drzewo, klon, który wyglądał jak wielki wąż znieruchomiały po wielkiej uczcie. Pamiętasz to drzewo? Widzę, że pamiętasz, po- twierdź Ted, przecież nie będę mówił tego, o czym pamiętasz. - Wydaje mi się, że miałeś to opowiedzieć komuś innemu - po- wiedział Ted. - Więc udowodnię, opowiem fragment, którego nie możesz za- kwestionować. Wróciłeś do domu, mieszkałeś w betonowym osie- dlu na dziesiątym piętrze. Byłeś dzieckiem mało zdolnym, mało ambitnym, zamkniętym w sobie. Stroniłeś od ludzi, trwoniłeś czas: telewizor, pójście po zakupy, jakieś drobne polecenia ojca. Nie miałeś żadnych uzdolnień i wydawało się, że tak jak ojciec będziesz urzędnikiem w jakiejś firmie. - Zamierzasz opowiedzieć wszystko? - Więc to pamiętasz, prawda? W takim razie przejdę do fak- tów, których nie pamiętasz. Uleciały, wyczyściłeś je z myśli. Tylko to, czego nie pamiętasz. Pamiętasz Różę? Podglądałeś ją i śniłeś o niej, widziałeś ją prawie nagą, pamiętasz? - Pamiętam. - Dlatego nie będziemy mówić o Róży. Tylko o faktach, których nie pamiętasz. Wróciłeś do domu i patrzyłeś na lampę, która mia- ła ażurowy abażur. Przez dziurki wydostawało się światło i padało na sufit, ściany. Wydawało ci się, że są to gwiazdy. Zacząłeś przy- glądać się wszystkiemu i szukać podobieństw między rzeczami. Nie musiałeś wychodzić z domu, leżałeś, zamknąłeś oczy i tak że- lazko mogło być pancernym okrętem, okręt - metalowym liściem, a liście spadały jak śnieg, który znowu przypominał koronki, a te koronki widziałeś na sukni, w którą ubrano jakąś leżącą postać. Postać była blada, leżała w świetle świec i w zapachu sosnowych gałęzi. Miała twarz Kasi, koleżanki ze szkoły. Kasia była bardzo ładna, delikatna, lubiłeś na nią patrzyć. Wpadła pod samochód. Pamiętasz to? Przychodzisz do szkoły, jest jakoś inaczej, a gdy Podsłuchujesz rozmowy, dowiadujesz się o rzeczy tak strasznej i niemożliwej, wprost nie do uwierzenia. Poznajesz rozpacz i za- czynasz wierzyć, że przeniosłeś się do innego czasu. Pamiętasz in- telektualne odkrycie, że w jednym miejscu mogą istnieć różne rzeczywistości? Jeszcze wtedy byłeś za młody, by zrozumieć, że miejsce jest w tym wszystkim najmniej ważne. To jak dekoracja, którą można usunąć, a wszystko bez niej będzie działo się nadal. Powiem coś jeszcze: nie byłeś na pogrzebie Kasi, ale zakradłeś się na jej grób kilka dni później. Nie mogłeś tego pojąć, gdy stałeś nad jej grobem, gdzie wieńce i kwiaty podniszczył już trochę deszcz. W takich chwilach, Ted, przestajesz realnie istnieć. Opusz- czasz swoje miejsce i trafiasz w gąszcz, chaos myśli, które nie są w stanie nic wyjaśnić. Poszedłeś w stronę bramy. W kaplicy zoba- czyłeś ludzi. Wszedłeś i zobaczyłeś na katafalku otwartą trumnę, w której leżała stara kobieta w czarnej sukni. To był pierwszy martwy człowiek, jakiego widziałeś. - Nie pamiętam - powiedział Ted. - To oczywiste! Uprzedzałem, że mówić będę tylko o wydarze- niach, których nie pamiętasz. Zapatrzyłeś się wtedy na drewnianą postać w kaplicy. Oczywiście też tego nie pamiętasz. Postać była nieduża. Też jej nie możesz pamiętać i nie zobaczysz jej nigdy, po- nieważ spłonęła. Droga, którą chodziłeś do szkoły, też nie istnieje, dom, dziesiąte piętro, abażur, tego też nie ma. - W ten sposób można powiedzieć wszystko. - McOvy usiadł i wpatrywał się w czytnik. - Tylko to, co się zdarzyło. Nie ma niczego poza tym. Dlaczego unikasz sprawy, o której niczego nie wiesz? Mówię o niej właśnie dlatego, że nie pamiętasz. Pozostały w tobie wyłącznie uczucia, w które zamienił się ówczesny strach, prawda? Czy zatem nie mu- szę wszystkiego dokładnie opowiedzieć? Troy miał talent do gwałtownej zmiany tematu. Powiedział znienacka: - Ted, jak widzę, nie potrafisz szybko podejmować decyzji. Określ swoją cenę. Zawsze jest jakaś graniczna suma. W jedną i w drugą stronę. Chciałbym przy kolacji omówić z księciem two- ją propozycję. Chciałbym też, byś zrehabilitował się w jego oczach, proponując sumę godną jego zlecenia. - Dotąd nie wiem, o co chodzi. - Ale dowiesz się wkrótce. Zapewniam cię, że lepiej zawczasu ustalić cenę. Wymień jakąkolwiek, a ja kiwnę głową: tak lub nie- Ted wpatrywał się w czytnik, gdzie niczym ikra nieruchomiały zera. - Urodziłeś się dwudziestego siódmego - stwierdził Troy. Pod- szedł do czytnika i wpisał "27". - Widzisz, jakie to proste? Teraz dodaj ileś zer. Niczego nie sugeruję, nie mam takich prerogatyw. Zbliża się pora kolacji. Książę nie lubi tych, którzy się spóźniają. Wpisałeś? Ted położył palec na płytkę i przytrzymał. Troy pochylił się, spojrzał i parsknął zdenerwowany: - Nie mogę tego pokazać księciu. To tak, jakby ktoś wymierzył policzek jego poczuciu przyzwoitości. McOvy, ty się zupełnie nie szanujesz. Poza tym nie sądź, że odbębnisz zlecenie i wyjedziesz gdzieś z tą Celin. To poważne zadanie, poważniejsze niż możesz przypuszczać. McOvy miał ochotę zwymiotować. Położył palec, pozwalając paskowi rosnących cyfr przybrać złotą barwę. Oderwał, za liczbą 27 wisiało sześć innych cyfr. Troy zajrzał. - Sam nie wiem, może popełniłem błąd z tą datą... Data śmier- ci - żachnął się, uśmiechnął i spojrzał na Teda przepraszająco. - Nie, nie zamierzam tego tematu rozwijać. Wziął w dwa palce wypielęgnowanej dłoni gruby palec Teda, ostrożnie przesunął go na płytkę, docisnął. Złoty pasek tężał. Bli- skość Troya, którego ubranie wydzielało trudny do określenia, twardy zapach, chłód jego palców, dotknięcie biodra, to wszystko onieśmielało i trwało niedorzecznie długo. Pasek zmienił barwę. Ted nie patrzył na płytkę. Troy puścił jego palec, szaleńczy bieg cyfr zamarł. - Potwierdź sumę, McOvy. Ted wsunął trzy palce w szparę, strużka otarła jego twarz, w czytniku ukazało się potwierdzenie i wpłynęły dane o aktual- nym stanie konta Teda McOvy'ego. Czy mógł to traktować poważ- nie? Karminowy pasek podawał sumę, jakiej Ted nie potrafił od- czytać. Zaśmiał się, wstał, odszedł od stołu, a Troy spoglądał z zainteresowaniem badacza ograniczonego brakiem przyrządów. - Skończyłeś, Ted? Jeżeli tak, podejdź tu. McOvy z uczuciem niesmaku, a nawet wściekłości, podszedł i skierował wzrok tam, gdzie patrzył Troy. W dole, między gęstwi- ną zarośli połyskiwało jezioro, które wszędzie wsuwało swój wil- iotny lubieżny, spleśniały jęzor. Z drzwi wejściowych budynku Wylatywał srebrny promień i kierując się ku wodzie, uderzył w ta- flę. Było coś niezwykłego w sile jego światła; przeniknęło przez głębię i dotknęło dna. W jednej chwili ukazały się zatopione kształty podobne do wielkich purchawek. Nieco dalej pojawiła się niewielka wyspa, a na niej płonęły okna zarośniętego domu. - Co to jest? - zapytał Ted i po raz pierwszy od przybycia do- świadczył obrzydliwego uczucia niemocy, bo chciał powiedzieć: Daj spokój, Troy, to, co pokazujesz, może najwyżej zainteresować tandeciarza z agencji. Powiedzmy, twojego Noela Sartenira. - Twój "Centaur" ożył - powiedział Troy. W jednej chwili wszystko znikło; promień cofnął się do drzwi i jezioro stało się ponownie szare. - To wspaniałe dzieło. Ciągle zaskakuje - stwierdził Troy. - Skąd biorą się takie rzeczy? Jak to możliwe, że powstają? Kim musi być ten, kto je stwarza? Kim staje się potem, gdy one już ist- nieją? Jak może z tym żyć? Czy zakodowałeś w nim jakieś swoje wizje, Ted? Ted milczał. Czy mógł powiedzieć, że "Centaur" ukazywał moż- liwości, których w nim nie zawarł? - Dlatego wybraliśmy właśnie ciebie - głos Troya zmieniał się, jego twarz również nabierała dziwnego wyrazu, pokrywała się zmarszczkami, nieruchomiała. - Śpieszmy się. Książę czeka. Nie sprawmy mu kłopotu. Do jadalni mamy kawałek drogi. Troy opuścił pokój, a Ted, wkładając kurtkę, spojrzał do wnętrza czytnika w płytce. Sygnał potwierdzenia jaśniał niewzruszenie, przypominając kształty wyłowione przez promień z dna jeziora. Książę McOvy szedł kilkanaście kroków za umykającym jak cień Troyem. Minęli drzwi sali z wewnętrzną łąką, minęli inne sale, skręcając w boczny korytarz. Budynek był zaniedbany, wszystko się sypało, w miejscach zaprawy ciemniały puste szczeli- ny, w których świstał wiatr. Nie był to dom kogoś, kto mógł sobie pozwolić na dowolne dodawanie zer do każdej sumy. Wyjaśnienie było oczywiste: dom wynajęła agencja. Atmosfera grozy i nieja- sności musiała robić wrażenie na droższych klientach. Ale czy Sartenir władowałby pieniądze w "Centaura"? A może rzeźbę już zdekonstruowano i stąd nowe elementy, w które Ted jej nie wypo- sażył? Wędrówka do jadalni nie miała końca, korytarze, koryta- rzyki, schody, schodki wznosiły się, opadały, zakręcały, ścieśniały, by po chwili rozlać się szerzej. W końcu Troy zatrzymał się przed małymi drzwiczkami. Od- wrócił się, czekając na Teda. - Tędy. Chyba nie muszę ci mówić, że książę jest nieco ekscen- tryczny. Stąd te... - zamachał dłonią. Musieli się schylić, by minąć drzwiczki i wejść na schody pro- wadzące jeszcze niżej. To już była piwnica. - Rezydencja nie jest jeszcze należycie przygotowana - mówił Troy - dlatego książę musi mieszkać w piwnicach. Oczywiście, to nie są żadne piwnice, takie tam ekstrawaganckie ciągoty. Wiesz, jak to jest, gdy poczujesz prawdziwy chłód, potrafisz docenić na- wet słabe ciepło. Książę miewa nastroje, nie zwracaj na to uwagi, jest konsekwentny i zawsze realizował to, co postanowił. Obawy zostaw na inne chwile - radził niedbale Troy i znienacka ująwszy Teda za przegub dodał: - Chciałbym uprzedzić, książę jest czło- wiekiem starym i jego stan fizyczny może budzić twoje wątpliwo- ści, ale zapewniam cię, pod względem umysłowym jest w dosko- nałej formie. Poza tym nie jest powiedziane, że zechce ciebie dzisiaj przyjąć. Musisz zrozumieć fanaberie kogoś takiego jak on. Sam z tym miałem kłopoty, ale dostosowałem się i nie narzekam. Korytarze piwnicy prawdopodobnie powielały rozkład sal par- teru, ale McOvy odnosił wrażenie, że musieli już wyjść poza ob- ręb fundamentu i szli dalej korytarzem oświetlonym przez sła- biutkie kinkiety rozmieszczone co kilkanaście metrów. Weszli do niskiej, sporej sali, w której przysłonięte ponurymi portierami okna sięgały aż do podłogi. Panoszył się chłód i wilgoć. W głębi sali świeciła czerwonawa lampka, obok niej tkwił nieokreślony przedmiot, forma skulona i masywna, ale niezbyt duża. Dopiero Po dłuższej chwili Ted rozpoznał w niej człowieka, a ostrożnie Podchodząc, zobaczył więcej - na starym inwalidzkim wózku sie- dział starzec. Książę. Kroki i trzaski nie poruszyły ludzkiej bryły. Troy podszedł szybciej, pochylił się, coś szepnął, po czym skiero- wał wózek do niewielkiego stołu. Dał znać i McOvy zaczął się zbliżać. Bryła na wózku nie wykazywała żadnych oznak życia, mimo że Troy kokietował ją służalczo, niepewnie gestami chciał pod- powiedzieć coś McOvy'emu, który nie był w stanie uwierzyć w realność żadnego elementu sceny. Chociaż, przyznawał w du- chu, jej prostota - piwnica, portiery na martwych oknach i aktor grający rolę Troya - robiła wrażenie. Gdyby Sartenir dowiedział się o tym... - Oto Ted McOvy - powiedział Troy, pochylając się nad księ- ciem i puszczając do Teda oko. Kolejny niejasny znak. McOvy czekał na przyzwalający gest starca, ale ten, nieruchomy, odwrócony bokiem, nawet nie drgnął. W tym świetle nie można było zobaczyć jego twarzy. Troy uniósł głowę. - Książę spodziewał się, że jesteś dużo starszy - powiedział. - Mam czterdzieści siedem lat. Troy znowu pochylił się nad starcem, a potem przekazał: - Książę nie popiera tego, co robicie ze swoimi ciałami, ale ro- zumie, że nie możesz postępować inaczej, niż nakazują ogólnie przyjęte zasady. To w życiu nie pomaga: nonkonformizm, odrzuca- nie pewnych stadnych zachowań. Nawet książę starał się ubierać poprawnie. Niezbyt na czasie, elegancko, ale poprawnie. Troy pochylał się rytmicznie nad nieruchomą bryłą, wyprosto- wywał i patrząc na Teda, przekazywał jej słowa: - Książę od lat śledził rozwój twojego talentu, ale ostatnio stracił ciebie z oczu. Jakbyś zapadł się pod ziemię. Nie mógł się z tym pogodzić. Twój talent rozwijał się świetnie. Już się wydawa- ło, że zaginąłeś na zawsze, gdy przypadkowo jadąc przez Miasto ujrzał "Centaura", który go zachwycił. Książę nie wiedział, że to twoje dzieło, dopiero ta okropnie brzydka kobieta podała twoje nazwisko i wszystko stało się jasne. Odnalazłeś się, i to w tak do- skonały sposób. Czy nie wymyśliłeś tego? Nie wykoncypowałeś? - rzucał pytania Troy, nie czekając na odpowiedź. - Książę pyta, czy jesteś zadowolony z miejsca, w którym zdecydował postawić "Centaura". Ted idiotycznie, pokornie odpowiedział: - Miejsce jest doskonałe. - Książę się cieszy, że tak uważasz. Pyta, czy widziałeś już, co się dzieje w okolicy wskutek obecności twojego dzieła? Ted zaczął się wykrzywiać, a Troy mrugał powiekami podpo- wiadając: "Tak, powiedz, że tak". - Jeszcze nie bardzo się orientuję, gdzie jestem. - Nie mogę księciu tego powiedzieć - syknął Troy i pochylił się znowu. - Książę pyta, co o tym myślisz? - W porządku. - Mów dłużej, nie oszczędzaj słów. Książę nie słyszy, ale ma do- skonałe wyczucie czasu i szybko zorientuje się, że nie masz chęci rozmawiać. Nie może odnieść wrażenia, że go zbywasz. W końcu to książę, Ted, zachowaj szacunek. Mów więcej, no... - "Centaur" ujawnił możliwości, których nawet się nie spo- dziewałem - bełkotał Ted. - Może dlatego że inaczej wyobrażałem sobie miejsce, w którym się znajdzie? Wydawało mi się, że kupi go ktoś mieszkający w terenie bardziej zurbanizowanym. Okolica Divellskin ma przestrzeń, jest pofałdowana, urozmaicona, ma cie- kawe światło i może dlatego "Centaur" zachowuje się tutaj o wie- le lepiej, niż mógłbym przypuszczać. - Doskonale, Ted, potrafisz się przyłożyć, tak trzeba - pochwa- lił Troy i pochylił się nad księciem. - Książę proponuje, byśmy zasiedli do stołu. Czas na kolację. Ten dzień minął jak krótki pierd. Ted nie miał czasu zastanowić się nad ostatnim zdaniem Troya, gdyż ten pchnął go lekko w kierunku samotnego krzesła stojące- go przy małym stoliku obok jednej z portier. Na stoliku czekała szklanka i karafka wody. Troy popchnął wózek księcia do iden- tycznego, ale pustego stolika ustawionego przy ostatniej portie- rze i wyszedł na moment. Książę siedział bokiem do Teda, lekko pochylony patrzył przed siebie na posadzkę, w punkt oddalony o trzy, cztery metry od stolika. - Jeżeli można, chciałbym poznać dokładniej zadanie, które mnie czeka - mówił Ted, próbując zdemaskować postać. To równie dobrze mogła być kukła, jak i nędzarz kupiony za trochę jedze- nia i dach nad głową. Ale mógł to być aktor, który jeszcze nie za- czął swoich kwestii. Ted podchodził do niego ostrożnie i kontynu- ował: - Suma, którą zaproponowałem, nie jest ostateczna. Poza tym jeszcze nie do końca powziąłem decyzję, czy mogę się zgodzić na to, co pobieżnie przedstawił mi pan Troy. Przy rekonstrukcjach tego typu o wiele lepiej jest zatrudnić większą grupę fachowców. Agencja Noela Sartenira zajmuje się podobnymi realizacjami... Może niekoniecznie identycznymi, ale jest elastyczna. Książę milczał. Ted wyczuwał dziwny zapach. Nie był to typo- wy smrodek zapuszczonego starca, raczej woń nieznanego kosme- tyku. Ów zapach jakoś nie pozwalał zbliżyć się za bardzo, ostrze- gał, może odstraszał. McOvy usłyszał kroki i szybko wrócił na swoje miejsce. Wszedł Troy, sprawnie popychając metalowy wó- zek z potrawami. Zatrzymał się przy księciu, postawił na jego sto- liku przykryte srebrnymi kopułami dwa naczynia, po czym pod- szedł do Teda i nerwowo zaszeptał: - Nie domyślasz się, jaka tu pokręcona akustyka! Im dalej, tym lepiej słychać. Dzięki temu mam słowny kontakt z księciem bez przerwy. Słyszałem, co mówisz. Wydaje ci się, że książę nie przemyślał swojej decyzji dogłębnie? Dlaczego tak się zachowu- jesz? Ponoszę za ciebie odpowiedzialność. Co sobie książę pomy- śli? Chcesz go namówić na tandetę? - To wszystko jest zwyczajnie nudne - przyznał Ted na głos. Książę ani drgnął. - Chcesz unieważnić porozumienie? Naprawdę stać ciebie na rezygnację z takiej forsy? - Troy postawił przed Tedem dwie ko- pułki, przelał do szklanki wodę z karafki i odszedł, siadając na- przeciw księcia. - Książę życzy ci smacznego - powiedział, po czym zaczął karmić starca. Pod kopułkami Teda było mięso i warzywa, przyrządzone niesta- rannie, poszarpane i polanę cierpkim sosem. Mięso ciągnęło się ły- kowato. Kilka metrów obok kęsy podawane przez Troya ginęły szyb- ko w ustach człowieka, którego twarzy Ted wciąż nie mógł dojrzeć. - Książę chciałby dowiedzieć się czegoś więcej o tobie - po- wiedział Troy. - Interesuje go wszystko, a zwłaszcza problem, jak biec musi ludzki los, żeby ukształtować taki jak twój talent. McOvy nie mógł zgryźć mięsa. Wyjął je dyskretnie z ust i ukrył pod srebrną pokrywką. Jadł tylko warzywa, lecz i one były łykowate. - Postaraj się opowiedzieć, Ted, skoncentruj się na tym, co księcia zawsze intrygowało: skąd biorą się ludzie, których życie nakierowane jest na wyzwalanie z własnej świadomości form, my- śli o takiej sile? Natrętny, spokojny, ale nakazujący głos Troya przypominał ka- wałek mięsa nie do przeżucia. W Tedzie narastało obrzydzenie. - Nie wydaje mi się, bym znalazł się tutaj po to, by mówić o so- bie. Nie mam na to ochoty - rzekł. - W takim razie postaramy się pokrótce opowiedzieć, co wie- my o tobie, a ty będziesz, o ile zechcesz, uzupełniał fakty, zgoda? Troy nie czekał na odpowiedź. Karmiąc księcia, zaczął mówić: - Zostawiliśmy ciebie w pobliżu rozświetlonego hotelu. Zatrzy- małeś się wtedy na skwerku przy klonie podobnym do węża. Na- gle zrozumiałeś to, czego inni nie mogą pojąć wcale; że każde, najdrobniejsze zdarzenie zaczyna się rozsypywać, rozpadać, a więc nie tylko nie da się wyjaśnić, ale tworzy nowe zdarzenia, które także rozjeżdżają się jak pojazdy. Wiem, że to nic nowego, ale wtedy tobie wydawało się, że zrozumiałeś, na czym wszystko polega. Zacząłeś widzieć inaczej. Klon stał się skamieniałym wę- żem, dwaj grubi mężczyźni byli tylko po to potrzebni, by powie- dzieć ci coś niesprawiedliwego, szczeniak pojawił się, żeby wzbu- dzić w tobie wyrzuty sumienia, a domek - przepraszam - dom, hotel, wielki rozjaśniony gmach wydawał się tajemniczym miej- scem, w którym dziać się mogło doprawdy wszystko. Wróciłeś do domu jak we śnie. Matka, ojciec, kuchnia, szklan- ka na stole, telewizor - stały się dla ciebie znakami, za pomocą których ktoś chciał ci coś opowiedzieć, należało więc tylko słu- chać. Wziąłeś wówczas kartkę, ale nie zrobiłeś z niej samolotu i nie rzuciłeś z okna, tylko zacząłeś rysować. Oczywiście, nie wy- chodziło tak, jak byś chciał. Nie zapominajmy, że dotąd nie odzna- czałeś się żadnymi zdolnościami. Tak więc każda kolejna kreska była sukcesem, a wychodziły spod twojej ręki naprawdę niezłe rzeczy. Oto narysowałeś ojca, który leżał na tapczanie i nic nie ro- bił, matkę, która też nic nie robiła. W ogóle zauważyłeś, że ludzie mają skłonności do nierobienia niczego. Za twoim oknem siedział ktoś, kto nic nie robił, w samochodzie drzemał kierowca, ktoś stał w oknie naprzeciw i też nic nie robił. Zacząłeś widzieć świat tro- chę inaczej. Z zadziwiającą łatwością odtwarzałeś przedmioty, które widziałeś, i robiłeś to z takim wyczuciem, że wszyscy byli zaskoczeni. Co ciekawe, nie przejmowałeś się perspektywą. Uwielbiałeś narowiste konie, lubiłeś dać się ponieść. Wkrótce umarła ci matka. Odziedziczyłeś majątek i stałeś się samodzielny finansowo. Mogłeś sam decydować o swojej przyszło- ści. A chciałeś być malarzem. Młody, pełen pasji podjąłeś studia, ale akademiccy mistrzowie starali się ujarzmić twój temperament, wtłoczyć go w pęta oficjalnego kanonu. A ty poszukiwałeś kontra- stów, lubiłeś oglądać trupy, korzystając ze znajomości brałeś udział w sekcjach. Wykradałeś kawałki ciał: nogi, ręce, niekiedy całą głowę, by potem w pracowni szkicować, malować, tworzyć nie- zliczone studia ludzkich ochłapów. Byłeś podejrzewany o niezdro- we inklinacje. Ale twoja sława rosła. Dandys, uwodziciel, przystoj- ny, sprawny, popadający w melancholię młodzieniec, który bywa agresywny i gwałtowny. Kobiety przepadają za tym. Nawet te, któ- re powinny trzymać namiętność na wodzy. Pamiętasz? Po dwóch dobach pracy, kiedy nawet zamierzałeś się oszpecić, śmiertelnie zmęczony, przygnębiony niemożnością uzyskania czerwieni, która określiłaby odcień czerni na kaszkiecie szasera - zawsze uważałeś, że im więcej czerni, tym obraz jest lepszy - siedziałeś w kręgu świec, a drzwi otworzyły się i weszła ona. Słyszałeś o niej wiele, cieszyłeś się, chociaż uznawałeś za nienaturalne, że wuj, mężczy- zna w sile wieku, wiąże się z Aleksandrą, tak młodą i piękną. Rzecz jasna, sytuacja materialna jej rodziny zmuszała do tego. Wuj nie był starcem, świetnie się trzymał, doskonale tańczył, poza tym zewnętrznie przypominał ciebie. Ted, przypominasz go sobie? Czemu nigdy nie namalowałeś portretu Aleksandry? Czy szukasz jej pośród ludzkich form? Czy byłbyś w stanie odtworzyć ją teraz? Powiedzmy: w Miriam Glovacky? Przyszło ci do głowy? Te oczy, sposób chodzenia... przecież wiem, że myślałeś o tym. To brednie. Pieprzysz, pomyliłeś teksty, opowiadasz historię innego życia, jeśli to nie stek wyssanych z ciemności improwiza- cji, chciał powiedzieć Ted, lecz z jego ust padły słowa: - Tak, to oczywiste, pewne schematy są wieczne. - No właśnie - ucieszył się Troy. - Wracając do twego życiorysu, byłeś przygnębiony, zdruzgotany przez dysproporcję wizji i swoich możliwości, i wtedy wszedł wuj, a obok niego ujrzałeś tę kobietę, Aleksandrę, jego młodą żonę. Dziwną drogą kieruje się ku na- szemu ciału pożądanie, kluczy pośród splątanych, zakodowanych obrazów, liźnie czegoś z wczesnego dzieciństwa... Nieważne! Była nieco starsza od ciebie. Fakt, że seks był w życiu Aleksandry obo- wiązkiem, codziennością, że spełniała go regularnie, pobudził two- ją szaloną wyobraźnię. Splotły się wasze spojrzenia. Opowiem ci, jak ona odebrała to spotkanie. Weszła znudzona. Znowu wizyta, ci starzejący się krewni męża, ich żony spoglądające z niechęcią, po- dejrzliwością, smrodek nie najlepszych świec, wszystko nudne, sztampowe, bez cienia energii, szaleństwa, za którym ona tęskni od niedawna. Dwa dni wcześniej była z mężem w pracowni popu- larnego malarza, członka Akademii. Zamierzali z mężem wybrać kilka obrazów do salonu kwiatów. Malarz, specjalista od bukietów, umówiwszy się wcześniej, przygotował w pracowni ekspozycję swoich dzieł. Aleksandra chodziła tam i z powrotem, kwiaty wyda- wały się jej martwe, identyczne, w alabastrowych lub marmuro- wych wazonach. Ale w pewnej chwili zorientowała się, że ktoś na nią patrzy. En passant spojrzała na stojące pod ścianą płótno, por- tret młodego, szczupłego, melancholijnego, acz pewnego siebie mężczyzny, opierającego skroń na pięści. Przypominał troszeczkę młodego konia. Mąż wybierał obrazy, a jej wzrok wciąż przyciągał intrygujący portret. Oczywiście, nie mogła zapytać, a już przez myśl jej nie przeszło, by zaproponować jego kupno. Chcąc dowie- dzieć się, czego kobieta pragnie, spróbuj zorientować się, przed czym ucieka. Wybrane bukiety wypełniają nagie ściany salonu. Aleksandra niemal z niego nie wychodzi. Wydaje się jej, że między tymi obrazami widzi spojrzenie tajemniczego dandysa. Zaurocze- nie? Pożądanie? Ciekawość? Stan, w który popadła, nasila jej abo- minację do wizyt, odwiedzin, plotek. W takim stanie ducha wcho- dzi teraz do salonu, wita się, wachluje i nagle... Nie może w to uwierzyć! W kącie, melancholijny, opierając skroń na pięści siedzi młodzieniec z portretu. Jest znudzony, zamyślony, nieobecny. Na- gle patrzy na nią. Oboje nie potrafią w to uwierzyć. On, ponieważ ta cudowna istota jest jego ciotką, a ona - z wiadomego powodu. Taki przypadek, Ted! Zwróć na to uwagę: przypadek... Zerkają na siebie do chwili, gdy mąż dostrzega młodzieńca, podchodzi, wita się z nim serdecznie i przedstawia żonie. I ona dowiaduje się, kim jest młody cherubin. Dowiedziała się, kim jesteś, McOvy. Brednie! Nieźle ci się popieprzyło! - chciał wykrzyknąć Ted, ale powiedział: - Nadmiar przypadków unierealnia. - Oczywiście, to było od samego początku nierealne. Zdajecie sobie z tego sprawę. Staracie się uciec od siebie, sprawa pachnie Wandalem, spotykacie się. Mam ci powiedzieć, co staje się już w trakcie pierwszego waszego spotkania tete-a-tete? Wszystko: spełnienie, nagość, jej ramiona, piersi, stopy, usta, smak, zapach pot; jej namiętność, sprawność, oczarowanie twoją nagością; sza- leństwo, wyznania, nienasycenie, niemożność rozstania, a wszyst- ko to w domu wuja, w salonie kwiatów, gdzie każda ściana wyba- łusza oczka, drzwi nasłuchują, malowane kwiaty zmieniają pęd czasu. Uciekasz. Czujesz, że namiętność Aleksandry pożre ciebie; nie możesz malować, odtrącasz inne kobiety, przestajesz żyć, jak gdyby całe twoje jestestwo, talent, pragnienia streściły się w po- trzebie ujeżdżania tej wyuzdanej klaczy. Wyjeżdżasz do Włoch. Florencja! Grobowiec Medyceuszy, Michał Anioł. Potem Rzym, Neapol, Caravaggio, Kaplica Sykstyńska, gdzie zadrżałeś i zwąt- piłeś w siebie. Wiedziałeś, że długo się nie podźwigniesz. To był wstrząs, Michał Anioł wykreślił granice, które musisz przekro- czyć, by wypełnić swój talent. To zadanie dla ciebie. Nie jakieś tam salonowe czy akademickie satysfakcje, ale określanie obsza- ru spenetrowanego przez ludzki geniusz. Ty jesteś skazany na przełamywanie oporów, podsycających twoją gorączkę gotową po- konać wszystko i zrodzić arcydzieło. Więcej, silniej, wspanialej, mocniej, odważniej aż do bólu, aż do granic ludzkiej wytrzymało- ści. Pamiętasz smród gnijącej głowy, którą trzymałeś między bry- łami lodu? Lód topniał, twarz nieznajomego rozkładała się, malo- wałeś, unieśmiertelniając martwą formę. Pamiętasz tę głowę? Zastanawiasz się czasem, kim był ten zmarły? McOvy wstał, ale dokąd mógłby odejść? Troy kontynuował: - I znowu uciekasz. Tym razem to ucieczka przed geniuszem włoskich mistrzów: Michała Anioła, Rafaela, Caravaggia. Dokąd uciekasz, Ted, pamiętasz? To jasne. Twoje ucieczki są zawsze po- wrotem. Znowu Francja, Paryż, powóz, kopyta stukające na pu- stym bruku St. Denis, noc, połyskujące atłasowo okna pałaców; wróciłeś, wchodzisz do pracowni, szczury uciekają, wszystko cuchnie, twoje płótna sflaczałe od wilgoci i chłodu. Kości, smród; uciekasz. Snujesz się zaułkami, odpędzasz nędzarzy sunących twoim tropem jak za łatwą zwierzyną, nie wiedzą, z kim mają do czynienia, nóż tnie łachmany, dociera do serca, z sykiem przebija czyjeś płuca, tonie w ramieniu upiornego karła. Zmęczony, zroz- paczony idziesz uśpioną Rue Varenne, dochodzisz do kamienicy, o której chciałbyś zapomnieć. Czy mam mówić, kto w niej czeka? Ona, Ted, twoja ciotka, Aleksandra. Wchodzisz po ścianie obro- śniętej glicynią. Desperat, szaleniec, człowiek gotów na wszyst- ko. Czy mało ci było tanich włoskich dziwek, które przecież mia- ły nie mniej talentu i nie były mniej piękne od Aleksandry? A jednak wchodzisz, glicynią to niezbyt solidne pnącze i ledwie się trzyma, ale już jesteś na gzymsie i szukasz niedomkniętego okna. Jest! Wchodzisz. Nie wiem, dlaczego opowiadam to wszyst- ko tak dokładnie. Więc szybciej: wuja nie ma, Aleksandra budzi się ze snu, otwiera oczy i twój pobyt, obrazy, wzruszenia i wstrzą- sy związane z widzeniem tak wspaniałych rzeczy zamieniają się w jeden punkt, kropkę, zdarzenie wobec wszechświata bez zna- czenia, coś jak kopulacja ważek, nic, moment, chwila, można o tym nie myśleć, a jednak pobyt we Włoszech spływa z ciebie w Aleksandrę. Popadam w kicz, ale jakże to inaczej opisać? Le- życie, o nie, Aleksandra nie pozwoli ci spocząć. Teraz ona ujeż- dża ciebie; strzępy słów, wyznania... Uciekasz, zamykasz się w pracowni, płyną miesiące; nie chcesz nic wiedzieć, a jednak usłużni donoszą: Aleksandra rodzi dziecko, syna. Pracujesz, two- ja pracownia jest za mała, malowany obraz ciebie przytłacza: tru- py, fale, woda, rozpacz. Malujesz, padasz ze zmęczenia, słabniesz, w dzień budzisz się w trakcie pracy jakbyś spał, w nocy otwierasz oczy z zaskoczeniem, że śpiąc malujesz... realność miesza się z imaginacją, nie możesz jeść, obraz rozrasta się niebotycznie, wydaje ci się, że nie dasz rady, a jednak, Ted, a jednak malujesz. Dodaje ci siły postanowienie, że następne dzieło będzie jeszcze większe, będziesz je malował nosząc wiadra farby, wielkimi pędz- lami, od oka do oka postaci trzeba będzie przesuwać się pomo- stem. Zaczynasz to widzieć, tymczasem nocami siadasz na konia, pędzisz ciemnym miastem, gałązki smagają twoje rozgrzane po- liczki, wracasz, padasz, rano patrzysz w lustro i widzisz sine prę- gi- Malujesz, kończysz, kładziesz werniksy, spoglądasz w lustro, jesteś zaczerwieniony, wciąż w gorączce, każdy krok sprawia ci trudność. Nie chcesz być na wystawie, wyjeżdżasz, nie chcesz znać opinii tych, którzy nie mogą zrozumieć, co tworzysz. Pędzisz Przed siebie, biała dłoń wychyla się z powozu, to znak. Stajesz. Aleksandra. Śledziła ciebie, wyrwała się, zmyliła straże. Chce uciec, mówi ci o dziecku, widziała go raz, tuż po urodzeniu, był... nie chcesz wiedzieć, to nie jest twój syn. Oberża, ciasne, chłodne łoże, jej ciało ukazuje ci się na tle czarnej ściany. Świeczka po- dryguje, zamieniając je w plamy światła. Nigdy nie namalowałeś Aleksandry. Dlaczego? - Ponieważ mógłbym ją tylko namalować nagą - powiedział Ted, lecz chciał powiedzieć: Ponieważ nie było żadnej Aleksandry, ponieważ to tekst przeznaczony dla kogoś innego. Ponieważ nudzi mnie ta wyssana ze Stevena S3 opowiastka. Ponieważ... - O tak! Była wspaniała! Lecz gdy wtedy patrzyłeś na jej drga- jące ciało, gdy wydała ci się najpiękniejszą z kobiet, zobaczyłeś ją martwą. Zrozumiałeś, doświadczyłeś, nie wiem, jak to określić, że stała się tylko kształtem, formą, ruchomą bryłą. Czy tak? Ach, przecież zapominam, moja wina, przepraszam; miałem mówić tyl- ko o zdarzeniach, których nie pamiętasz, które wyleciały ci jakoś z pamięci, ale ukształtowały ciebie. Zaraz, w takim razie skąd wiesz, że mógłbyś ją namalować tylko nagą? Więc pamiętasz Alek- sandrę? Pamiętasz tamtą noc w oberży, potem twoją ucieczkę do Anglii, powrót, coraz gorsze samopoczucie i coraz większe plany, obrazy wielkości ścian katedry w Chartres? Pamiętasz szalony pęd 0 świcie, oślepienie słońcem, pień, upadek, kulejącego konia, pa- miętasz? A tę jazdę na sianie, z nogami, rękoma i korpusem usztywnionymi przez deski, z potwornym bólem w całym ciele? Pa- miętasz ten ból? Pamiętasz jej przyjście, nocny pocałunek, jej pró- bę pobudzenia ciebie i rozpacz, gdy zrozumiała, w jakim naprawdę jesteś stanie? Ten dzień, gdy stwierdziłeś, że czujesz się lepiej, 1 przekonanie, że o ile siądziesz na konia i pogalopujesz przed sie- bie, wtedy uwierzysz, że twoje plany namalowania wielkiego dzie- ła są realne? Potem ból, gdy już byłeś w siodle, a koń przyzwycza- jony do twego stylu jazdy ruszył z kopyta? Byłeś tylko ty, koń, przestrzeń i ból schodzący z karku i pleców mdłym smakiem w kończyny, kondensujący się w palcach, pamiętasz? Ta chwila, gdy zrozumiałeś, że uciec od niego można tylko w jeden sposób. W nicość, i wtedy ten konar, uderzenie, cisza i twarz wuja pochyla- jącego się nad tobą. Szepty, cisza, lekarz. Leżałeś kilka miesięcy, próbując malować w myślach. Czy pamiętasz, co wtedy namalowa- łeś? Pod zamkniętymi powiekami tworzyłeś obraz mający przy- ćmić wszystko, co dotąd stworzył ludzki geniusz. Każdy detal dzie- ła dotknięty był twoją myślą, każda plamka farby utarta przez twoje przeszyte bólem palce. I twoje oczekiwanie na kogoś... czy na nią czekałeś? Pamiętasz to? Pamiętasz twarze tych chorych lu- dzi, których malowałeś? Ich oczy nie z tej rzeczywistości? Oni byli już tam, dokąd ty odchodziłeś. O czym myślałeś, malując ich twa- rze? Kim był ten porywacz dzieci? Skąd biorą się tacy ludzie? Ted milczał, a Troy wpatrywał się w niego uważnie, jak gdyby każde drgnięcie powieki Teda mówiło mu coś, przekazywało mu czytelną informację. To denerwowało. McOvy wstał, stolik z meta- lową kopułką zabrzęczał, nic więcej. - Dlaczego muszę tego słuchać? - zapytał. Chciał zapytać: Dla- czego muszę tego słuchać? - Ponieważ już potem nic więcej... - powiedział wolno Troy. - Nic więcej... - To nonsens! - żachnął się Ted, chcąc powiedzieć: To nonsens! - Nic takiego się nie wydarzyło. Opowiadasz brednie. Dlaczego właśnie to? Są tysiące historii i każda może pasować, ale żadna nie ma sensu. Pomyliłeś teksty. Skup się, zastanów, zrozumiesz błąd. - Chwileczkę, McOvy, więc co chciałbyś usłyszeć? Czy to, że twój ojciec umarł nagle, na tapczanie? Że leżał kilkanaście go- dzin, nim matka się zorientowała, że to śmierć, a nie codzienna drzemka? Że zostałeś tylko z matką, która wkrótce sprowadziła sobie do domu jakiegoś mężczyznę, i okazało się, że zdradzała mę- ża od lat z człowiekiem, którego mijałeś dzień w dzień idąc do szkoły? Mam mówić o tym, że on też nie miał ciekawego życia? Gdybyś wiedział, Ted, gdybyś wiedział... - Troy przerwał, popadł w zadumę. A McOvy się nudził. Troy zaczął poruszać czubkiem stopy. Nie- ruchomy książę już nie jadł, miał gazy i nie kontrolował tego. - Gdy miałeś lat piętnaście - ostrożnie zaczął Troy - uwiodła cię gruba kobieta mieszkająca w sąsiednim domu. Zaciął się za- mek w jej drzwiach, przyszła do was z prośbą o pomoc. Jej okno i okno waszej kuchni sąsiadowały ze sobą. Jej okno było otwarte, więc wystarczyło z waszego przejść do tamtego, dostać się do środka i otworzyć drzwi od wewnątrz. Kto miał to zrobić? Jej wiel- kie ciało już od pewnego czasu pojawiało się w twoich snach. Tak, Ted zacząłeś życie płciowe dzięki jej obecności w snach; budzi- się w mokrej pościeli, spędzałeś kilka razy dziennie po dzie- sięć minut w toalecie aż do momentu, gdy zaciął się ten zamek, nigdy nie przyszło ci do głowy, że nadmiar przypadków zamienia je w jakiś program? Więc po parapecie dostałeś się do jej mieszkania, otworzyłeś, a ona weszła, objęła cię, dziękując jeszcze jak dziecku, a gdy wy- chodziłeś zły na siebie, że to, co dobre, trwa tak krótko, ona wsta- wała z łóżka i patrzyła na swój brzuch, na którym pozostawiłeś pierwszą strużkę. Inne trafiły już we właściwe miejsce, mam ra- cję, Ted? - Niczego sobie nie przypominam - odrzekł McOvy obojętnie. - To doskonale. Właśnie to sobie założyliśmy i trzymajmy się te- go! Dobrze, muszę przyśpieszyć, książę zaczyna się nudzić. Nie sły- szy, co mówię, ale dobrze zna twoją historię. Jednak śpieszymy się! Twoja sąsiadka zaszła w ciążę. Była zbyt prymitywna, wręcz głupia, a przy tym spragniona macierzyństwa, tyle słyszała o roz- koszach karmienia piersią! Puchła z dnia na dzień. Twoja matka i jej kochanek wieczorami - podsłuchiwałeś ich co noc - śmiali się z grubej, podstarzałej idiotki, którą nie wiadomo kto wpędził w kłopoty. A ty byłeś gotów z nią zamieszkać, byłeś gotów na wszystko, zwłaszcza że odkąd zaszła w ciążę, nie miała chęci na pieszczoty. Od czasu do czasu, tak tylko, może dla higieny do- puszczała cię do siebie. Jej napęczniały brzuch stał się jak ka- mień. Nie mogłeś jej dosięgnąć. Dokonywałeś ekwilibrystycz- nych sztuczek ze swoim wątłym ciałem, aby osiągnąć cel. A w dodatku jej piersi. Pamiętasz Ted? Widziałeś wcześniej coś takiego? Przyznaj, byłeś przerażony i podniecony ich formą ster- czących kopuł, na których nabito kamienie sutek. Ty, mały gno- jek, patrzyłeś na ciało swej kochanki chodzącej nago po ciasnym mieszkaniu. Pamiętasz to? Widzisz to czasem we śnie? A może wtedy nabrałeś wstrętu do tych matczynych wzgórz i łon nabiera- jących monstrualnych rozmiarów tylko dlatego, że tkwi w nich coś, czego nie znamy? - Wciąż nie przypominam sobie... - Doskonale, ale nie przerywaj! Potem kochanka zabroniła ci przychodzić. Męczyłeś się nocami, wsłuchiwałeś w odgłosy zza dzielącej was ściany. Któregoś dnia dobiegł głos inny, pisk, natręt- ny wrzask. Urodziła dziecko. Oczywiście, musiało to ciebie prze- straszyć. Chowałeś się, przemykałeś z wrażeniem, że jesteś na- piętnowany tym krzykiem, który nie pozwala spać nie tylko tobie. To było bardzo chore dziecko, dziewczynka. Nie zobaczyłeś jej ni- gdy, więc opowiem, jak wyglądała: była brzydka. Podobna do 1 ki, ale miała wyłupiaste oczy, nos skręcony i gruby u nasady, czaszkę cofniętą tuż nad oczodołami, jak gdyby była balonikiem wystawionym na ciągły wiatr. Nie dowiedziałeś się nigdy, że zmar- ła w wieku siedmiu miesięcy, ale jej matka wkrótce zaszła po raz drugi w ciążę i tym razem - możesz w to uwierzyć - nie wiadomo z kim. Naprawdę nie miała nikogo, nie dopuściła żadnego mężczy- zny, w grę nie wchodziły inne metody. Po prostu sama z siebie, a może miałeś w tym jakiś udział? Może śniła o tobie, może w ten sposób, nie wiem, to niewyjaśnione dotychczas. Jej drugie dziec- ko, też dziewczynka, żyje. Wracamy jednak do pierwszego; bałeś się, że będzie do ciebie podobne. Dlatego postanowiłeś uciec. Pa- miętasz to? - Wiem, że uciekłem. - Więc pominiemy, jak to zrobiłeś, nie było to najlepiej zorga- nizowane, a zabójstwo, wplątanie się w wątek kryminalny, mówić o tym? - To brednie. - Aha, nie pamiętasz, więc musimy powiedzieć. Spotkałeś chłopca. Ukrywałeś się wtedy w opuszczonym domu nad rzeką, którą płynęły cuchnące ścieki i dlatego ten dom opustoszał, nie wytrzymywali w nim nawet najbardziej zaprawieni we włóczędze ludzie. Ty jednak nie miałeś żadnego wyjścia. I wtedy pojawił się chłopiec. Dwa lata starszy od ciebie, ale był mały, maltretowany przez rodzinę. Mieszkaliście pół roku, rozmawialiście, oglądał twoje rysunki, przynosił ci glinę, ty portretowałeś go, wasza kry- jówka wypełniła się dziesiątkami głów, a potem postanowiłeś wy- rzeźbić go w całości. Wydawało się, że będzie zabawniej, gdy chło- piec będzie nagi. Stał w zimnym, bezokiennym pokoju, a ty nadziewałeś na patyki kolejne kawałki gliny. Po jakimś czasie mieliście trzeciego towarzysza waszej niedoli - naprawdę posąg chłopca wyszedł ci doskonale. To jedna z twoich najwspanialszych rzeźb, Ted. - Jakoś nie mogę jej sobie przypomnieć - powiedział McOvy. - A jednak dotąd istnieje. Ocalała. - Troy wpatrywał się w oczy Teda z jakimś wyrazem ironii i satysfakcji. - Oczywiście, że istnieje - ironicznie przytaknął Ted. - Więc jednak pamiętasz? Odbierasz mi wielką przyjemność. w takim razie, tylko żeby sprawdzić, zapytam, w jaki sposób zgi- nął ten chłopiec. Odpowiedz, a spiesznie przejdę do kolejnego wątku. Ted milczał. - Nie wiesz? - Przecież to może być każde rozwiązanie, wszystko. - Jak to - wszystko? Każda rzecz ma wspólny początek z inną, ale zakończenie zupełnie inne, jeszcze tego nie rozumiesz? Pamię- tasz, co powiedział Ernest Goretoofire: "Gdy wydaje ci się, że to, co widzisz, jest tym, co realne, posłuchaj: w cieniu rzeczy jest cień rzeczy mniejszych, które ocieniają rzeczy jeszcze mniejsze, by te rzucały cień na mniejsze od siebie, i tak to wygląda, a ty sam ist- niejesz w cieniu rzucanym przez rzecz większą, której nigdy nie ujrzysz". Jedno zdarzenie rzuca światło na inne, odmienia je. Jed- na historia rzuca cień na inną, nawet gdy nikt o tym nie wie. Wróćmy do naszej. Między tobą a chłopcem coś się psuło. Miałeś już po uszy wspólnego koca, objęć, jego wciąż zimnego ciała. On to czuł. Poza tym ludzie tacy jak ty zawsze gdzieś pędzą, nie mogą znaleźć miejsca dla swojego niepokoju. Więc coraz później wra- całeś do kryjówki, przestałeś już go rzeźbić, a on smutniał, nie wiedział, jak ciebie zatrzymać. Postanowił zrobić ci niespodzian- kę. Gdy ciebie nie było, schował swój naturalnej wielkości posąg za kilka desek, a sam stanął na jego miejscu i starannie pokrył ciało gliną. Niczym nie różnił się od rzeźby. Owinął się wilgotnym kocem i dygocząc czekał na ciebie. A ty właśnie tego dnia posta- nowiłeś, że musisz pojechać do Paryża. Snułeś się głodny ulicami, nie chciałeś wracać do nudnego chłopca, nie chciałeś już go rzeź- bić, ale nie chciałeś mu też powiedzieć, że musisz odejść. Robiło się zimno. Byłeś wściekły, że dałeś się wpakować w taki związek, wydawało ci się, że nie masz szczęścia, coś ciebie prześladuje. Wróciłeś do kryjówki, zapaliłeś świeczki i zorientowałeś się, że chłopca nie ma. Stał jego portret, były inne rzeźby, ale chłopca nie było. Zrozumiałeś, że nadarza się doskonała okazja, zacząłeś zbierać swoje rzeczy, pakować się pośpiesznie, a stojąca obok rzeźba patrzyła na to, jej zesztywniała skorupa zaczęła pękać. Zo- baczyłeś to, przestraszyłeś się - twoje własne dzieło szło na cie- bie, chciało cię zaatakować piąstkami. Pchnąłeś ją, pochyliła się, ale wykrzywiając usta szła nadal na ciebie, więc chwyciłeś dłuto i wbiłeś w jej pierś. Glina zmieszała się z krwią. Uderzałeś raz po raz, a spod gliny lała się krew. Rzeźba sztywniała, przestawała się poruszać, uciekłeś... Pamiętasz to? - Nie mogę pamiętać - zauważył Ted. - Tak, właśnie, doskonale! Ponieważ tak naprawdę działo się tylko to, czego nie pamiętasz. To tak jak twój "Centaur". Dlatego książę zdecydował się powierzyć tobie to zadanie. Musisz odnaleźć to, czego i on nie pamięta, co jest poza jego uporządkowanym bie- giem dni. Właśnie o tym bezustannie myśli, to chciałby wygrzebać z pokładów pamięci. Jest coś takiego w tym, co robisz, Ted, że ksią- żę dzięki temu odkrywa siebie. Tylko ty możesz wiedzieć, w jaki sposób nadać temu kształt. Każda rzecz, która wyszła spod twoich palców, należy do niego, za każdą zapłacił marne pieniądze, jest gotów zapłacić wszystko, co ma, o ile zdążysz. Czy zrozumiałeś, o co chodzi? To jest tak jak z tą prawdą o sobie, której nie znasz. Idziesz wciąż przed sobą samym, jesteś wciąż o krok, jak dwa obrazy nie- mal identyczne, a jednak nieco przesunięte względem siebie. Mu- sisz pomóc księciu i musisz zdążyć. Staraj się, a pieniądze, które są dla ciebie jakimś tabu, nie mają tutaj żadnego znaczenia. Pomyśl, jak sprawić, żebyś wyrwał z niebytu to, co potrzebne jest księciu, pracuj, postaraj się odnaleźć wszystko, co zrobiłeś, co kiedykol- wiek chciałeś zrobić, ale na co zabrakło ci sił, a może pieniędzy. Odnajdź to, Ted, a otrzymasz zapłatę, na jaką zasługujesz. Rozu- miesz? - pytał podniecony własnymi słowami Troy. - Nie wiem - odpowiedział McOvy. - Ta suma już należy do ciebie. Postaraj się, widzisz, proszę w imieniu księcia, który też prosi ostatnimi uderzeniami serca. Nie ma już wiele czasu, a jego hojność jest nieograniczona, pa- miętaj i o tym. Ted nie potrafił już na nic reagować. - Czy mam ci opowiedzieć więcej o tobie? - zapytał Troy. - Nie, nie mam czasu, muszę to wszystko przemyśleć - odpo- wiedział McOvy. W tej chwili książę wstał. Ted oniemiał. Starzec oparł się na lasce podanej przez Troya i poszedł do wyjścia. Długie okrycie starca sięgało posadzki i dlatego McOvy nie mógł pojąć, jak to się stało. Książę po prostu zaczął się przesuwać, jak pchany wiatrem kamień ruszył do drzwi sali. McOvy spojrzał na posadzkę, na któ- reJ laska księcia wyrysowała wyraźny, choć niezbyt głęboki ślad. - Książę poczuł się zmęczony - powiedział przepraszająco Troy. - W takim razie i my udamy się na spoczynek. Ale wcześniej coś ci pokażę. Kolekcja Plątaniną korytarzy i schodów dotarli do główne- go holu. Minęli "Centaura", który zamarł, skurczywszy się do roz- miaru, jaki miał wcześniej, gdy tkwił w galerii Mary Parce. Sam hol też wydał się mniejszy. - Widzisz,Ted, jak to spełniają się marzenia? -Troy szerokim gestem wskazał rzeźbę. Znowu szli korytarzami, znowu Ted nie potrafił odczytać ich amorficznego planu. - Tutaj - powiedział Troy. Za którymiś z drzwi był mały, zimny i zakurzony salonik. McOvy znieruchomiał tuż za progiem. Na kominku stały dwie brą- zowe figurki jeźdźców na koniach - posążki, które kilkanaście lat temu sprzedał w Paryżu. Podniósł je i odnalazł w podstawie dwa odciski swoich palców. Troy otwierał drzwi wielkiej szafy. Stały w niej różnej wielkości formy, rzeźby, figurki, niektóre ledwie na- szkicowane w mydle, glinie, odlane w cynie, inne starannie cyze- lowane. McOvy pomału poznawał własne prace, wykonane w za- mierzchłym czasie: dziecięce próbki, obok rzeźb takich, które mógł nazwać: "Tancerz", "Łódki we mgle", "Liść"... Wsunął ręce do szafy, dotykał rzeźb, mógł wkładać palce w swoje odciski, utrwalone na zawsze. - Jesteś zaskoczony? - spytał Troy. - Czy nie mówiłem, że ksią- żę zgromadził prawie wszystko? - Zadaliście sobie wiele trudu - odpowiedział Ted, chociaż chciał zapytać: Po co, dlaczego? - Wszystko, co kiedykolwiek zrobiłeś, znajduje się tutaj. No, prawie wszystko. Książę jest zainteresowany tym, co wykonałeś w ostatnich latach. Jeżeli "Centaur" jest tak doskonały, jakie są twoje inne, nieznane dzieła? - Nie wiesz? - zapytał McOvy. - Przecież wiesz o mnie wszyst- ko. Ból, konie, obrazy, Włochy, Paryż nocą, glicynia, Aleksandra, oberża... - Rozejrzyj się - mówił Troy, którego żadne pytanie nie mogło wytrącić z rytmu działania. Otworzył mahoniową, wąską szafę. McOvy bał się do niej zajrzeć. W szafie tkwił kształt owinięty wil- gotnym płótnem. Troy zrywał mokre płaty, odsłaniając gliniany posąg niskiego, drobnego chłopca. - Poznajesz? To on. Zaprzeczasz, że go znałeś? A jednak, jeżeli przyjrzysz się dokładniej, zobaczysz na glinie tysiące odcisków swoich palców. Nie obawiaj się, nie znajdziesz żadnej rany, nie po- płynie krew. Bądź spokojny. Ted wpatrywał się w odciski na twarzy posągu. Przyłożył palce, ale nie mieściły się w łupinkach śladów. - Nie zapominaj, że miałeś wtedy piętnaście lat - zauważył Troy. - Miałeś palce dziecka. A tego narzędzia też nie poznajesz? - Przed Tedem pojawił się trójkątny nóż bez rękojeści. Troy pró- bował mu włożyć go w rękę. -To twoja własność. Idealny do gliny, do drewna, do innych rzeczy. Wprost do nich stworzony. Oczywi- ście, bezużyteczny przy obróbce kamienia. Oranżeria... Fragmenty życia Teda - wersja Troya McOvy wpatrywał się w twarz Troya, który powtórzył: - Oranżeria. Nimfa znieruchomiała w martwej fontannie. Nie- co wyoblone prostokątne bloki kamienia. Jonathan Polliot to czło- wiek solidny. Dla ciebie były one jak wyrzut sumienia, prawda? Zwłaszcza następnego dnia, gdy wstałeś wcześniej niż zwykle, zbu- dzony echem eksplozji, wrzaskiem, bolesnym skurczem ciała. Ze- rwałeś się, za oknem świtało. Bałeś się opuścić pokój, a poza tym miałeś nadzieję, że na ścieżce zobaczysz Sylvię. Nie było jej, praw- da? Wyszedłeś na korytarz, stawałeś, cofałeś się, niemal zataczając kierowałeś do drzwi salki projekcyjnej. Wszedłeś, zapaliłeś to sła- be światełko i ujrzałeś łebki projektorów. Jakież to było prymityw- ne, gdy teraz o tym myślimy. Oczywiście, człowiek trwoniący czas wśród włóczęgów, śpiący na barkach nie miał pojęcia o procedurze włączania projekcji. Brałeś do ręki kulki, nie wiedziałeś, że nie na- leży ich trzymać palcami. Jedna spadła, rozsypała się. Zbierałeś okruchy. Niepotrzebnie się zdenerwowałeś, nie była nic warta; ja- kies ponure, chłodne pejzaże bez ludzi, równie ponure wnętrza, nudne, banalne. Nic ciekawszego od wymuszonej, szkolnej wy- cieczki po historycznych miejscach. Pozbierałeś, wrzuciłeś między kulki. Zdawało ci się, że ktoś pomyśli, iż rozbiła się uderzona przez inne. Nie miałeś pojęcia, że nie mogły się dotknąć, między nimi zawsze była magnetyczna otoczka. Wsypałeś okruchy i stało się coś niezwykłego, jakimś cudem projekcja uruchomiła się sama. Nagle otoczyły cię rozbite fragmenty ruchomych obrazów. Przeskakiwały, łączyły się, rozpadały, tworzyły surrealistyczny konglomerat. To te okruchy Ted, czy domyślałeś się tego wtedy? Oczywiście, byłeś nę- dzarzem, emigrantem, który znalazł się w miejscu, gdzie działy się niewyobrażalne rzeczy. Obrazki, bańki, włókna zdarzeń kłębiły się wokół ciebie. Nie mogłeś zrozumieć, co się dzieje. Teraz już mogę to powiedzieć - przed tobą nikt nie widział czegoś podobnego. Za- wsze byłeś pierwszy. - Troy po raz kolejny popadł w zadumę. - Nie potrafię tego opowiedzieć. Chciałbym zrekonstruować owe chwile, lecz nie potrafię. Ze mnie już za stary kutas. To tak ważny moment w twoim życiu, a ja nie potrafię ci go opowiedzieć. - Pamiętam to wszystko - odezwał się Ted. - Jak to, więc ja mówię, staram się zrekonstruować każdą myśl bez potrzeby? To okropne! - Troy mówił dalej, ostrożnie, jak kon- werter wychwytując każdą informację obserwował reakcję Teda, ożywiając się, gdy poznawał, że mówi o czymś, czego McOvy nie wie. - "To pan?" - odezwał się głos Jonathana Polliota tuż obok. Trafiliście na swoje ręce, niemal objęliście się jak rozbitkowie goto- wi sobie skoczyć w ramiona. "Panie McOvy, muszę panu coś zako- munikować. Moja żona nie żyje. Wydawało mi się, gdy przechodzi- łem, pan rozumie, takie złudzenia, w tej chwili...". Schodzicie na dół, w holu na parterze są jacyś ludzie, jak czarne świeczki wysysa- jące... Kołują w tobie słowa: identyczna, identycznie, identyczność. Zaczynasz wątpić, chcesz uciec, wszystko jest tak nierealne. W oranżerii jacyś ludzie montują drewniany postument, pod nim i wokół niego skrzynie wyłożone folią. Nadzoruje to chudy, wysoki człowiek, pamiętasz Hunta? - McOvy w kilka chwil nauczył się dez- orientować Troya, który wpatrywał się w jego twarz coraz dłużej, doskonaląc percepcję. - Hunt był właścicielem zakładu pogrzebo- wego. Zwolennik balsamizacji, w pewnym sensie stanowiłeś dla niego konkurencję. Odpowiadał za ciało Sylvii. To on decydował, gdzie ustawić skrzynie z lodem, rozłożyć folię, jakie rośliny zgroma- dzić wokół postumentu. Straszył ciebie smrodem trupa. Życzył ci jak najgorzej. Gdy dowiedział się, że to twoja pierwsza praca w marmurze, zacierał ręce. Pamiętasz, co mówił? - Troy zmienił głos, naśladował kogoś, kogo Ted doskonale pamiętał: - "Pan Pol- liot nie zażyczył sobie nawet maski pośmiertnej. Fanaberie! Ow- szem, zgadzam się, że martwa twarz wygląda inaczej, ale tacy wła- śnie jesteśmy u kresu ziemskiej wędrówki i nic lepiej nie odda prawdy jak maska pośmiertna. A czy najdoskonalsza rzeźba zastąpi balsamizację? Przecież nawet największy artysta nie jest w stanie oddać życia. Czy widział pan wypchanego strusia w gabinecie pana Polliota? Czy może pan powiedzieć, że jakaś rzeźba oddałaby praw- dę o tym ptaku? Rzeźba oddaje zarys, określa kształt przestrzeni zajmowanej przez ciało. Nigdy nie będzie tym, czym natura, nawet martwa. Weźmy Lenina. W Rosji są tysiące pomników tego komuni- sty, ale ludzie ciągną nieustannie do jego zabalsamowanych zwłok. Byłem tam, widziałem. Robi wrażenie. To on, on, jeden jedyny, nie- powtarzalny. Czy kamienna postać da komuś to uczucie, jakiego do- znajemy, schodząc do chłodnego podziemia katakumb?". Hunt od lat nie żyje i zgodnie z tradycją rodzinnej firmy jego zwłoki zostały zabalsamowane. Można je obejrzeć. Wysuszony, brązowy, nozdrza przeżarte wilgocią. Nic ciekawego. Więc dalej... Około południa za oknami oranżerii przesunął się dziwny orszak. Byłeś blisko skrzyń z bryłami lodu, drżałeś. Ogromne, przerażające bloki marmuru ustawiono tam, gdzie chciałeś, na stole leżały dłuta, młotki, wiertła. Ted wyraźnie się nudził, a to dezorientowało Troya. - Unosi się, spływa, w jasnej, niebieskawej... - mówił, a gdy Ted lekko się ożywił, grymas satysfakcji przeszył twarz Troya: ustalił nowe parametry, demaskował kamuflaż. - Więc położono ją na po- stumencie. Była przykryta niebieską tkaniną, pod nią wydawała się mała jak lalka, a ty patrzyłeś na wzgórki: czubek nosa, dolinka warg, zapadlisko szyi, piersi z wyraźnymi sutkami, brzuch, kolana, stopy. Tkanina łagodziła kontury. Zaczynałeś odkrywać metodę; najpierw wyciosać ten kształt, nic więcej. Wszyscy wyszli, Polliot Przechadzał się na zewnątrz, a Hunt tkwił obok, jak gdyby czekał na twoją rezygnację. A ty spokojnie wziąłeś dłuto - odbijak, mło- tek i zacząłeś kuć. Stukot młotka był melodią śmierci dla Polliota dla czarnych ludzkich świeczek, które czekały. Kułeś, a w rezyden- cji ciche kroki nosiły się tu i tam, skręcały, wchodziły, zbiegały, nie- ruchomiały. Szklane oko strusia w gabinecie Polliota widziało bar- dzo dużo. Jego ptasie ucho dużo słyszało. Widzę, Ted, że zżera cię ciekawość. Mieliśmy tylko opowiadać o tobie. Gdybym chciał te- raz odejść od naszego założenia, czy wiesz, że musiałbym ci opo- wiedzieć wszystko? Jedno zboczenie z tej ścieżki pociąga za sobą nieodwołalne skutki. No, ale zrobimy wyjątek. Zerkniemy, wychy- limy na moment głowę i zaraz cofniemy, trochę ci powiem: Winda trzasnęła, jęknęły jej metalowe drzwi i kroki niewido- mego zbliżyły się do strychu. Ukryłeś się za białą tekturką na sztaludze i podniecony czekałeś. Czarnoskóra piękność stała na- przeciw drzwi, gdy wszedł ślepiec. Węchem wyczuł jej ciało. Po- dobno ciemne skóry pachną inaczej. Potrafił ją niemal widzieć węchem i dotykiem. Był ohydny, a ona piękna. Pomyślałeś, że to doskonały pomysł na jakiś obraz - ten kontrast intrygował: stary, ślepy, pomarszczony, bezużyteczny człowiek i ona, piękna, spręży- sta, młoda i zwodząca go. Czy naprawdę chciała go zabić? A po- tem zmieniła zamiar, oddała się mu na twoich oczach tylko dlate- go, że otumanił ją słowami. Pamiętasz jeszcze, co mówił? - Nic takiego się nie wydarzyło - powiedział Ted, co ucieszyło Troya. - No przecież o to chodzi, nie pamiętasz, a więc muszę ci opo- wiedzieć. Więc czarnoskóra, pozwalając mu się pieścić, zamknęła oczy, a on mówił: "To atelier widziało wiele kobiet. Były piękne, ale bywały i brzydkie, z obwisłymi piersiami, łonami budzącymi odrazę. Na czym to polega, że mężczyźni pani pragną? Czy chodzi im o wygląd dzieci, których i tak pani im nie urodzi? Dotykam pa- ni, ale ten dotyk jest nierealny, jakbym muskał palcami zroszoną łąkę. Czy on tu jest?". "Kto?" - zapytała. "Artysta, który miał namalować panią i mnie. Proszę mu po- wiedzieć, niech zatytułuje ten obraz: »Przewodnik«". "Nie, nie ma go" - mówiła czarnoskóra. "Słowa nadają prawdziwy kształt niebytowi, pustce. Wystarczy zamknąć oczy, a wtedy widzimy to, czego szukają oni, muskając pani ciało wzrokiem. Kolory płoną: czarne ciała na tle złotego nie- ba, szafirowe oczy, usta w formie maleńkich tęcz... piersi miękkie i wilgotne od ciepłej rosy... plecy, które ocierało aksamitne słoń- ce. Czar, smak i zapach, moje dłonie wymazywały z niebytu inną formę. Jak wtedy gdy przecieramy zamgloną szybę, tak one otwie- rały moje oczy i widziałem to, czego nikt nie zobaczył. Już na koń- cu języka jest podpowiedz, proszę się w nią wsłuchać. Milczenie dla mnie jest zupełnie czym innym niż dla pani, prawda?". "Tak - odrzekła. - Ciepło i cicho, tańczą iskry, latają światełka owadów, pomarańczowe fale na niebieskim morzu, a do brzegu dobija żaglowiec. Płynie nim ktoś, na kogo czekam". "Co jeszcze pani zapamiętała?". "Tytuł obrazu: »Przewodnik«". "»Przewodnik«. - Po twarzy starca przemknęło szczęście. - Jest pani kobietą, przed którą nie sposób uciec. Będę teraz myślał tyl- ko o pani. Nie zasnę. A sen to dla mnie przebudzenie; wówczas wi- dzę tych, których znałem, gdy jeszcze mogłem ich widzieć. Czyli pojawiła się pani w moich snach na zawsze. Będę panią przez nie prowadził. Odwiedzi pani dziwne miejsca, z którymi nikt pani nie zapozna, żaden inny mężczyzna. Czy potrafi pani przypomnieć so- bie, co zdarzyło się na Rue Gericault zeszłego roku?". "Co się zdarzyło?". "Niech spyta pani któregoś z kochanków. Nie odpowiedzą, wiem tylko ja". "Sama tego nie pamiętam. Co się zdarzyło rok temu na Rue Gericault?". "Zgubiła pani but, obcas uwiązł w szczelinie ścieku. Zdjęła pa- ni drugi but i szła dalej boso". "Zaraz, zupełnie tego nie pamiętam". Palce starca wyciągnęły się i trafiły na dłonie czarnoskórej, muskały je. "Padał deszcz, a przecież pani lubi chodzić boso po deszczu. W parku weszła pani na trawnik, trawa pieściła stopy, była miękka i Przypominała trochę zdarzenie z dzieciństwa. To było jeszcze tam, ciepły piasek, kury uciekające spod nóg ojca, gdy prowadził Panią do tego człowieka. Miała pani nie więcej niż trzynaście lat, ale była nad wiek wysoka, z dojrzałymi piersiami i fizycznie goto- wa na spotkanie z mężczyzną. Nie, ojciec pani nie sprzedał, po pro- stu zostawił u tego człowieka za dwa tysiące franków i prosił, aby zajął się panią dobrze, nie traktował surowo i nie zamęczał...". "Nie pamiętam, nie pamiętam" - powtórzyła czarnoskóra, pa- trząc na oczy starca. - To brednie! - powiedział Ted. - Niczego takiego nie pamiętam. - Ona też nie pamiętała - rzekł Troy zadowolony. - "Nie pamię- tam, nie pamiętam" - powtarzała, a starzec mówił: "Kilka lat póź- niej, gdy pani zapomniała już o tamtym okropnym sklepikarzu, przechadzała się pani nad morzem. Do brzegu dobijał żaglowiec. Czuła pani, że w nim jest coś przeznaczone dla pani, ale co? Nikt tego nie wie, bo to sen wyśniony przez starego ślepca, sen, który dziać się będzie na jawie, w dzień, gdy nie nawiedzają go koszma- ry przyszłości. Ten sen, delikatny, wieźć będzie pani piękną postać, pani nogi, ciało, usta, pani piersi do miejsc, o których nikt nie wie. Ja znam te miejsca". - Ręce starego ślepca znowu wędrowały ra- mionami kobiety, teraz śmielej, szybciej, do piersi, potem brzu- chem w kierunku łona, a ty patrzyłeś, Ted, i chciałeś na to patrzyć. "Chodzimy nie tam, gdzie powinniśmy, widzimy nie to, co chce- my widzieć, żyjemy w niewłaściwym czasie, więc nigdzie nie do- chodzimy, niczego nie możemy zobaczyć naprawdę, jesteśmy mar- twi. Pozostajemy sami do chwili, gdy trafiamy do czyjegoś snu" - powiedział starzec. "Przelecisz mnie?" - zapytała podniecona. "Pamiętasz, Lucy, ten zamek? Pamiętasz, co się w nim stało?". "Nie pamiętam, nie wiem" - szeptała kobieta coraz ciszej. Nie- widomy klęknął, pieścił ją ustami, podniósł, położył na twoich ry- sunkach i gładząc ciemną skórę wciąż mówił, szeptał, opowiadał coś, czego nie mogłeś zrozumieć... - Czy mamy marnować czas na wymyślanie podobnych bred- ni? - zapytał McOvy i Troy przestał mówić. Marmur Otworzył kolejne drzwi. Światło padające zza ple- ców połyskiem wyrysowało w ciemności krawędź dziwnej bryły- Ted znieruchomiał. Pod ścianą leżała marmurowa postać Sylvii polliot. Kamienne ciało błyszczało niczym porcelana, jak wtedy gdy je wykuwał. - Widzisz, Ted, na co stać księcia? - Przecież to nie jest to miejsce - jęczał McOvy. - Oczywiście! Miejsca nie mają żadnego znaczenia. Ted, są jeszcze jedne drzwi. Troy otworzył. Pokój z posągiem Sylvii przylegał do apartamen- tu Teda. Oba pomieszczenia łączyły tajne drzwiczki tak wkompo- nowane w boazerię, że nie było ich widać. Żarcik, niespodzianka, która zaskoczyła Teda. Troy śmiał się, podrygując. Położył dłoń na ramieniu McOvy'ego. - A propos, książę zaakceptował cenę. Pieniądze są już na two- im koncie, a to oznacza, że rozmawiam z bardzo bogatym człowie- kiem. Gdzież mi do ciebie, McOvy? Gdzież mi do ciebie? Przepra- szam, przepraszam, już noc, noc. Niespodziewanie szybko odszedł, trzaskając kolejnymi drzwia- mi utonął w głębi budynku. Ted pozostał w pokoju z figurą nagiej Sylvii. Uchylone tajne drzwiczki dopuszczały do niej trochę świa- tła z apartamentu. Czuł, że nie pozostawiono go tutaj samotnie; był obserwowany. Postanowił zachowywać się tak, jak oczekiwali; podszedł do biurka i połączył się z bankiem. Płytka zajaśniała, wsunął palce, ukazał się długi pasek cyfr, których nie potrafił od- czytać. To był absurd, mistyfikacja, ale dlaczego chciał jeszcze raz sprawdzić? Powtórzył operację, suma została potwierdzona. Po- myślał, że chciałby kupić nowy samochód. Przekazał polecenie, czytnik się zawahał. Błysnęła kropka monitora, poszerzyła się i ja- kaś twarz zaczęła mówić... Ted powiedział: - Sklep Marrr. Twarz znikła i McOvy sunął wirtualną przestrzenią, z której wyłaniały się kształty pojazdów z kolekcji sklepów Marrr. Chodzi- ło o coś luksusowego, z możliwością awiacji. Śledzono bardzo do- kładnie reakcję Teda; prezentowano pojazdy mające opcję awia- cji, po chwili wtłaczano go w małe, toporne wnętrza najtańszych samochodów, i znowu mógł pławić się w luksusie limuzyn ze sztucznym kierowcą, a zaraz potem zanurzać pod wodę, opadając na dno akwenów, jadąc w zmatowionej głębią ciszy. Okazało się, żaden pojazd go nie satysfakcjonuje. Im więcej prezentowano, tym bardziej ginął pośród ofert. Obrazy wracały, pokazywano róż- ne opcje, mamiono barwą. Wpatrywał się w pulsujący monitor i gdyby ktoś patrzył z zewnątrz, widziałby w ciemności tylko dwa okna wypełnione zmiennym światłem. Ted zatrzymał obraz, cof- nął, zdając się na przypadek; przecież to była mistyfikacja. Już nie patrzył na monitor, nie chciał widzieć, co kupił, to nie miało znaczenia. - Gratulujemy wyboru... - dobiegł głos z monitora. Wstał, próbując odejść, nie słyszeć, nie widzieć. Jego zachowa- nie prawdopodobnie kolidowało ze sztampową reakcją klientów, więc ponowiono ofertę, ale był nieugięty. Wsunąwszy palce do czytnika, czekał. Zaakceptowano, potwierdzono. Od niekomunika- tywnej cyfry odjęto jakąś drobną, sprawdzano; Ted machinalnie potwierdzał; podziękowano za transakcję. - Dokąd dostarczyć? - Nie wiecie, gdzie jestem? - wybuchnął wściekle. - Divell- skin. Jakieś pieprzone Divellskin! Przerwał połączenie, monitor zdechł, pokój pogrążał się w ciemniejącej ciszy. W czytniku tkwiła pozostawiona kwota. W półotwartych drzwiach leżała marmurowa Sylvia. Czego spo- dziewano się po nim? Jak powinien się zachować, realizując plan obserwatorów? Za wąskimi drzwiami odkrył łazienkę. Okienko wychodziło na czarną przestrzeń. Uchylił je i chociaż wiedział, że to naiwność, pomyślał, że może w niej nie być podglądu. Spróbo- wał połączyć się z Mary. Nie odpowiadała, ale pulsująca kropka monitora rozlała się przed McOvym i zobaczył wnętrze galerii. Spoglądał na nieruchome formy, zamarłe obrazy, szklane naczy- nia pełne małych główek, autorstwa Etienne'a Georgeta, cztery posągi "Antiochczyków" Bonabu Uperta, przepływające jeden w drugi, trzeci w czwarty, zmieniające kombinacje, przelewające się; obłe płaszczyzny co jakiś czas zwijały się nad nimi, tworząc pękające kopułki, z których ściekała do kamiennego naczynia dziwna, lekka ciecz formująca szare obrazy. Kopułki tworzyły się nieregularnie, ciecz zmiennie formowała iluzje, niekiedy tężała, innym razem wznosiła się, jakby nietrwałe kopułki próbowały ja. wessać. McOvy słyszał o tym dziele, ale nie widział go wcześniej: za "Centaurem" ciągnął już ogon epigonów. Przerzucił na podgląd domu Mary. Zobaczył pełne bibelotów wnętrza, gdzie każdy drobiazg leżał na ściśle określonym miejscu. Mary Parce nie było. Odruchowo wywołał Sebastiana i przez chwi- lę snuł się po jego świecie, aż zawędrował do nieruchomego stu- dia. W spłowiałym monitorze poruszały się miniaturowe postaci; poznał siebie i tańczącą Monikę Burt. Ujrzał zrekonstruowaną formę Miriam Glovacky i jej syna. Poruszył jej formę i Miriam za- częła iść. To były kroki, sposób chodzenia, który w niej zakodował. Ted myślał o opowieści Troya. Człowiekiem dobrze poinformowa- nym był Pete Salinger. Połączył się, ale zamiast twarzy scenarzy- sty ujrzał gwiazdy. Przesuwały się, niekiedy ginęły, gdy monitor opanowywały jakieś nierealne, barwne światła. Obraz płynął, ob- racał się nieco i czasem chwytał czarne kreski tajemniczych kon- strukcji, po których leniwie przemieszczały się kolorowe błyski. McOvy wpatrywał się w niepokojący obraz i nie próbował nawet się odezwać; Salinger za mocno w tym wszystkim siedział, by moż- na było mu ufać. Rozświetlił lustro i poprawił makijaż. Zamknął tajemne drzwiczki pokoju z posągiem Sylvii i wyszedł z apartamentu. Ko- rytarz był cichy, pusty, promienie "Centaura" gasły. McOvy jak najciszej dotarł do drzwi i wyszedł na dwór. Zbliżył się do zarośli. Między czarnymi kreskami, w dole migotała woda. Zrobił krok do przodu, wszedł w zarośla, a one chwyciły go i pchnęły w dół stro- mej skarpy. Tratując krzaki, obracany przez pnie spadał, aż zna- lazł się nad jeziorem. Szedł wpatrując się w fale. By dotrzeć do Divellskin, musiał obejść wiele wąskich zatok. Obszedł jedną, drugą, kolejną. Trwało to może godzinę, nim ujrzał przed sobą biały pomost. Zatrzymał się. To nie przypadek skierował go tutaj; nie mógł pozwolić, by ich scenariusz sterował nim dalej. Nie wszedł na pomost. Walcząc z błotem, wspinał się na skarpę. Co ja- kiś czas spoglądał w dół - naprawdę był coraz bliżej celu. Odna- lazł jakąś ścieżkę. Rozdwajała się, schodząc jedną odnogą ku wy- godnym stopniom na pomost, a drugą wspinając się w gąszcz wiodący na skarpę. Rzecz jasna, musiał wybrać trudniejszy wa- riant i zaczął się wspinać, ale... czy nie znali go dobrze, nie wie- dzieli, że zachowa się w ten właśnie sposób? Zatrzymał się. Jeżeli rzeczywiście przypadkiem zsunął się ze skarpy, jeżeli to potknięcie wydarło go z linii zaplanowanej akcji -co dalej? Czy mogli przewidzieć i to? Bielejący pomost wchodził Po palach kilkanaście metrów w głąb jeziora. McOvy zaczął ku niemu schodzić. Mało kto korzystał z pomostu; wejście zarosło zielskiem. Woda otaczała pale pienistymi krążkami, pluskały ry- by. Przez Teda przemknęło uczucie pustki. Mógł pójść gdziekol- wiek, zdecydować o wszystkim i świadomość tego sprawiała, że stojąc na pomoście nie wiedział zupełnie nic. Rozglądał się, słu- chał, a prosta satysfakcja, że przypadkowe potknięcie, ześlizgnie- cie ze skarpy zakłóciło program, dawała poczucie zagubienia. Co dalej? Tkwiąc na pomoście, czekał na podpowiedz. Wodnik W pobliżu woda poruszyła się głośniej. Wydawało się, że coś podpłynęło pod pomost i czaiło się tam, czekając na po- tknięcie Teda. Wytężył wzrok, wychylił się za barierkę i zobaczył, że kilkadziesiąt metrów dalej woda wypiętrza się, wysuwa coś na kształt ociekającego palca, który sunie do brzegu. To był czło- wiek. McOvy kucnął, kryjąc się za słupek barierki. Człowiek wy- szedł na piasek i z wyciągniętą ręką ruszył przed siebie. Ted wi- dział teraz wyraźniej, był to chłopiec, zmarznięty, oddychający tak szybko, że jego usta bezustannie popychały kłębek pary. Chłopiec wszedł w zarośla i zniknął z oczu. Było go tylko sły- chać; coś szepcząc wspinał się coraz wyżej. Ted wyszedł z ukrycia, ruszył za chłopcem po ścieżce. Divellskin o tej porze prawie spało. W kilku oknach paliło się światło, ale na rynku jaśniała tylko jedna witryna. Kamienny plac był pusty, samochód Teda stał na swoim miejscu jak oko z przy- mkniętą powieką. W tej pustej perspektywie pojawił się chło- piec. Szedł szybko, skradał się, rozglądał omijając plac. Ale nie szedł do żadnego z domów. Kierował się ku rezydencji. Tedowi po karku przeszły ciarki. Znał już tajemnicę stromizn i licznych zakrętów asfaltu, ale i tak co chwila z przerażeniem odnajdywał się na krawędziach przepaści. Dotarł do bramy, uczepił się jej słupa i wciągnął na pia- ski dziedziniec. Z trudem chwytał oddech. Chłopiec był kilkadzie- siąt metrów przed nim, wchodził do rezydencji. McOvy musiał za' chowywać czujność; kiedyś pracował nad programem, w którym pojawiał się posłaniec - chłopiec noszący listy miłosne, wplątany w jakiś romans zażyczony sobie przez klienta, który nie miał zbyt wielu pieniędzy, ale dokładnie wiedział, czego chce, i Sartenir zle- cił przygotowanie oryginalnego programu; w tamtych czasach wła- ściciel agencji miewał jeszcze chwile twórczych uniesień. W owym programie posłaniec zamieniał się w jakiś przedmiot - Ted nie pa- miętał dokładnie. Doszedł do drzwi, otworzył je i trafił na nieru- chomy posąg "Centaura". Pozornie nic się nie zmieniło. Ale w re- zydencji był chłopiec, który wyszedł z jeziora. Absurd, pomysł z programów dziecięcych, a jednak realizowano go tutaj. Sala z wewnętrzną łąką była pusta i chłodna. Na piętrze nic się nie działo. Chłopiec musiał zejść na dół, do podziemi. McOvy ru- szył jego tropem. Idąc tam za Troyem, niedokładnie zapamiętał trasę i teraz wchodził do kolejnych, ślepych drzwiczek w bocznej ścianie. Dopiero któreś z kolei odsłoniły schody w dół. W podziemnej jadalni panowała cisza. Nikt nie posprzątał, na stolikach pozostały srebrne kopułki kryjące resztki jedzenia. Za- brzęczały, obudzone krokami Teda. Do pokoi księcia prowadziła rysa na posadzce. Ted szedł jej śladem. Znalazł się w kolejnym wąskim i długim korytarzu. Rysa ciągnęła się dalej. Kinkiety z rzadka rozmieszczone na ścianach dawały słabą poświatę. Po- sadzka urwała się na krawędzi dywanu. McOvy ostrożnie uniósł głowę. Salę, do której wszedł, zalewało ciepłe, dzienne światło. Jakby w ciemności Divellskin wybito wielki otwór. Za wielkim biurkiem - tyłem do Teda - siedział książę. Wpa- trywał się w nieruchome okno. Ted oniemiał. Okno wychodziło na rozjaśniony, nieznany, a jednak coś przypominający park. Zdawa- ło się, że na jego krańcu widać nawet połyskujące fale. McOvy krok po kroku zbliżał się do okna, a wtedy coś poruszyło się obok - za drzwiami stał chłopiec. Odwrócił się i wyszedł. McOvy nie wyszedł za nim. Książę siedział zapatrzony w ta- jemnicze okno. Szpaler drzew przyciętych kwadratowo nasuwał skojarzenia ze skrzynkami, w których przechowuje się zęby. Ted zaczynał rozumieć, że to iluzja, tego okna nie ma. Gdyby je spró- bował otworzyć, gdyby chciał w nie wejść, uderzyłby w wirtualny ekran. - Przepraszam, że wszedłem - powiedział. - Wydawało mi się, że ten chłopiec... Książę nieruchomo spoglądał w okno. Wiatr kołysał rośliny. Starzec miał twarz bardzo zniszczoną, zdeformowaną przez wiek. Trudno było zrozumieć, że człowiek posiadający taki kapitał nie zadbał o... McOvy uspokoił się. Przecież to gra, program, a wodny posłaniec przyciągnął go tutaj tylko dlatego, by wszystko wróciło na swoje miejsce. Półotwarte oczy księcia nie poruszyły się, gdy Ted stanął mię- dzy nimi a oknem. McOvy się pochylił. To, co wcześniej uznał za brodawkę, narośl w okolicach szyi, okazało się kropką metalu. Do- tknął jej, lekko ścisnął; kulka poruszyła się, a gdy chciał ją pod- nieść, z szyi księcia zaczął wyciągać długi drut. Odskoczył. Do- tknął nieruchomego ciała, odgiął powiekę do góry, przesunął gałkę oka, chwycił głowę i pochylił ją mocno do przodu, obrócił w bok, a potem uderzył w kark. Ciało odgięło się nieco, zesztyw- niało w tej pozycji. To nie była kukła. - Wydaje mi się, Ted, że zajmujesz się nie tym, co trzeba - usłyszał głos Troya. Asystent księcia odsunął dłoń McOvy'ego, ujął końcówkę długiej szpilki i ostrożnie wsunął ją na miejsce. - Próbujesz poprawiać coś, czego nie rozumiesz. Chyba powinieneś wyjechać. Samochód czeka, masz pieniądze, więc pojedź do Mia- sta i weź się do pracy. Książę będzie na ciebie czekał każdego dnia. Otrzymałeś zapłatę z góry. Teraz najwyższy czas wziąć się do pracy. Rekonstrukcja, rekonstrukcja, identyczna jak to, co książę łaskawie zapamiętał. Każdy, najdrobniejszy element, wszystko powinno być zapięte na ostatni guzik. Troy wpatrywał się w okno, w którym jak w lustrze odbijała się twarz McOvy'ego, twarz znieruchomiała, przestraszona, twarz człowieka, który zawędrował za daleko i nawet nie dostrzegał za- rysów dalszej drogi. - Przypominam, że książę jest stale zainteresowany tym, co stworzyłeś. Interesuje go dosłownie wszystko. - Troy poprawiał nieruchomą postać księcia w fotelu. - Bierz się do pracy, McOvy. Dlaczego ciągle beznadziejnie tracisz czas? Usuwaj wszystko, co zbędne, eliminuj. Inaczej ciebie dopadną. Już idą za tobą. Pamię- tasz "Antiochczyków"? Ted wiedział, że musi stąd wyjść. Niewątpliwie scenariusz Sar- tenira coraz bardziej wykraczał poza normy akceptowane przez państwo. - Pamiętaj, że jutro, dzisiaj, wczoraj, w każdej chwili przybę- dziemy, by kupić to, co stworzyłeś. Niczego nie ukrywaj, nie ukry- jesz, nie ukryłeś. Czy wiesz, że ten chłopiec - gdzie on się podział? _ przyniósł nam wiadomość, że zamierzasz uciec? To nonsens, ab- surd, a jednak, a jednak... Dokąd mógłbyś uciec? Czy mogą być miejsca, w których możesz się ukryć przed tym, co ciebie czeka, Ted? ROZDZIAŁ 11 Sebastian Curry McOvy nie przypuszczał, że Sebastian może mieć ro- dzinę. W gabinecie stała jakaś kobieta, trochę podobna do Sebastia- na, jak i on szczupła, cherlawa, wysoka i podobnie rozkojarzona. - Tak - odpowiedział Ted. - Sebastian przewidywał, że niedługo znajdzie się na Parshey. Chciał, żebyś go przygotował, ale ciebie nie było, czas naglił i dlate- go... McOvy, czy zechciałbyś sprawdzić, że wszystko jest jak trzeba? Miał do ciebie zaufanie i mówił, że będziesz wiedział, co zrobić. Mieszkanie Sebastiana Curry dawniej było bulwersujące, dzi- siaj mieściło się w średniej kategorii, ale patyna czasu robiła spo- re wrażenie. Próżny i niezbyt oryginalny właściciel przekształcił dom w rodzaj wodnej kaskady. Woda płynęła wszędzie, utrzymy- wała właściwą temperaturę, perliła się w szklanych ścianach, wpływała do sypialni w szklane łoże, stamtąd wydostawała się na zewnątrz, wypełniała basen, z którego ściekała wieloma odpływa- mi ku oranżerii. Hol, ogród, baseny były pełne ludzi, którzy przybyli, by odpro- wadzić Sebastiana na Parshey. McOvy znał ich z widzenia, a może przypominali mu kogoś; miał wrażenie, że porusza się pośród zna jomych, że był już między nimi wiele razy. - Sebastian jest tam - powiedziała kobieta i zaprowadziła Te- da na piętro. We wnętrzu schodów także płynęła woda. Za drzwiami był nie- duży pokój, osnuty półmrokiem. Kukła Sebastiana Curry stała przy kotarze. Kobieta została na progu pokoju. Ted wzmocnił światło, pod- szedł do kukły i dotknął jej ramienia; zareagowała. Popatrzyły na Teda dobrze skorygowane oczy Sebastiana, usta się poruszyły. _ Już czas? - zapytała kukła. _ Jeszcze trochę. Wydaje się, że wszystko jest przygotowane - powiedział McOvy. Kobieta cofnęła się, zamknęła za sobą drzwi. Ted miał wraże- nie, że obcuje z prawdziwym Sebastianem. Kukła ubrana była w luźny szlafrok, jakie lubił nosić Sebastian, gdy znajdował się poza domem. Ted nie musiał niczego więcej sprawdzać. Poznał to uczucie wielekroć. Kukły odprowadzane w korowodach na Par- shey starały się coś przekazać słowami, których nikt nigdy nie usłyszał. Setki podobnych, sztucznych istot ożywiały podziemia Parshey i zdawało się, że nikt nie widzi w tym niczego niestosow- nego. Ted siedział naprzeciw Sebastiana, człowieka, o którym wiedział tak dużo. Jego sztuczna forma wypowiadała dużo wię- cej, niż można było powiedzieć słowami. To był jeden niemy krzyk rozpaczy. - Wszystko w porządku - powiedział Ted. Do Sebastiana? Do siebie? Do kogoś, kto mógł to widzieć i słyszeć? Zaczął dotykać rąk kukły, włosów, gładzić jej szyję - wszystko było najwyższej jakości, chociaż... miał wrażenie, że pod sztuczną skórą przebiegł skurcz chłodu. Spojrzał w oczy kukły, a ona od- wróciła twarz. Jej źrenice doskonale reagowały na światło, skóra wydzielała smrodek potu. - Wszystko w porządku - podpowiadał sam sobie Ted, puszcza- jąc rękę kukły. Zaczął zdejmować z niej szlafrok, skóra Sebastia- na drżała. Ted dotknął jej i nie mógł zrozumieć - okryła się gęsią skórką. Przekręcił głowę kukły tak, aby zajrzeć jej w oczy. To by- ły doskonałe oczy, pojawiła się w nich nawet wilgotna kropla. - Nie mogę w to uwierzyć - powiedział Ted. - Wszystko twoim zdaniem w porządku? - zapytała kukła. Głos miała doskonały, leniwy, spokojny i pewny siebie, chociaż nieco drżący. -Tak. Kukła poznała go. Ten, kto nad nią pracował - McOvy'emu trudno to było przyznać - potrafił zrobić coś, czego oni z Sebastia- nem nie byli w stanie wykonać. - Teraz na ciebie kolej - mówiła kukła. - Teraz czas na ciebie. - Na wszystkich przychodzi czas. - Starał się zachować spokój. - Nie wszystko idzie po kolei. Sam się przekonasz. - Jasne, jasne. -Ted podniósł się, poklepał kukłę po ramieniu i z powrotem naciągnął na nią szlafrok. Musiał wyjść. - Nie posiedzisz przy mnie? - zapytała kukła. - Wszystko jest jak trzeba. - Ted, wydaje ci się, że to w porządku, że jestem tutaj? - Nie będziesz miał źle. Rodzina będzie cię odwiedzać... - Daj spokój z rodziną! - syknęła kukła i wstała. Szlafrok sam zsunął się z jej ramion. Dopadła do Teda, chwyciła go kościstymi palcami Sebastiana i zbliżyła twarz. - Czy ty niczego nie widzisz? Popatrz na mnie. - Wszystko jest w najlepszym porządku. - Nic nie jest w porządku! Nie widzisz? Nie poznajesz? To ja, ja... - Tak - powiedział McOvy - jasne, że to ty, Sebastianie. Nawet nie wiesz, ilu ludzi przyszło, żeby cię odprowadzić. Będziesz zado- wolony. Wiedziałem, że masz szerokie znajomości, ale nie spodzie- wałem się... - Czy to do ciebie nie dociera? - Kukła trącała McOvy'ego w pierś, popychała agresywnie. Sebastian Curry nigdy by się tak nie zachował. - Uspokój się, uspokój. -Ted złapał kukłę za ręce. - Ted, puść! - jęknęła. - To boli! Człowieku, popatrz na mnie, popatrz. - Wszystko już zobaczyłem. Jest w porządku. Kukła wyrwała się, walnęła go mocniej, zaraz potem chwyciła za rękę i przyłożyła ją do swojej twarzy. Wpatrywała się w oczy Teda błagalnie. Nie rozumiał, dlaczego zakodowano w plastiku te- go typu zbędne reakcje, w dodatku obce Sebastianowi. - Nie poznajesz? - szeptała. - Nie domyślasz się prawdy? Ted, to ja, ja, Sebastian Curry... - Oczywiście, przecież cię poznaję. - Człowieku, nie jestem kukłą, nie jestem jakimś pieprzonym powieleniem, to ja, ja... Ted pomyślał, że najlepiej będzie wycofać się z tego pokoju. Ostatecznie, nie była to jego sprawa. - Nie rozumiesz, że chcieli mnie zniszczyć? Nie udało się uBj ale nie wiedzą o tym. Ted, musisz mi pomóc. - Dobrze, później, po ceremonii. Przyszło sporo ważniaków. - Wtedy będzie za późno. Muszę uciec. Pomóż mi. Nie jestem kukłą. Siedzisz w tej robocie tyle czasu i nie potrafisz tego do- strzec? Przyjrzyj się - błagała kukła Sebastiana Curry. - Jeżeli nie potrafiliśmy zrobić czegoś tak doskonałego, wi- docznie są lepsi od nas - stwierdził Ted. - Są lepsi. - Nie ma lepszych. Nie ma nikogo. Słyszałeś o Joniku? O Kar- scherze? Ich już nie ma. W takim razie kto mnie zrobił? Kto miał- by szansę nas przewyższyć, jeżeli nie oni dwaj? Nikt mnie nie zro- bił. Nie jestem kukłą. Co mam zrobić, żebyś uwierzył? - Kukła zaczęła się rozbierać. - W co mam uwierzyć? Nie można już niczego zmienić. - Ted wolno, stopa za stopą przesuwał się w kierunku drzwi. - Nie mam żadnej rodziny. - Kukła stanęła mu na drodze. - Nie znam tych ludzi. To mistyfikacja, człowieku. Nie wiem dlacze- go, ale wydaje się im, że pozbyli się mnie, Jonika, Karschera, a te- raz pozbędą się ciebie. Ostrzegałem przez telefon, mówiłem ci o tym. Czy Staren wziął żonę i syna? - Nie - odpowiedział Ted. - Widzisz, domyślałem się, że to gra, mistyfikacja, że nie we- zmą. Płacą, owszem, są bardzo hojni, ale tak naprawdę nic ich nie interesuje. Ludzie zaczynają znikać, wszystko się komplikuje, nie mogę nikogo poznać. Od kilku dni chciałem z tobą porozmawiać o tym, ale wciąż coś utrudniało kontakt. - Co, kto? Kukle po twarzy przemknął wyraz nadziei; chwyciła ramiona Teda, cofnęła go dalej od drzwi, szeptała: - Nikt ci tego nie powie... Myślisz, że mogą nas słyszeć, wi- dzą nas? To było oczywiste, dlatego Ted kamuflował reakcje, nie reagu- jąc na szaleństwo kukły. - Nie, po co? Przecież przyszliśmy ciebie pożegnać. Wszystko jest w nadzwyczajnym porządku. Kukła rzuciła się na McOvy'ego, obejmując szeptała, a szep- cząc chuchała ciepłym oddechem w jego policzek: - Niczego nie zauważyłeś, nie przeczuwasz? A "Centaur"? - Wiesz o tym? Kupił go jakiś bogaty gość, chce kupić coś jesz- cze. Myślę, że - chciałem o tym z tobą porozmawiać - raczej rezy- duję z dalszej współpracy z tobą. Wracam do tego, co mnie na- prawdę interesuje. Rzeźby, sztuka, prawda. - Ted nie zrzucał ka- muflażu, mówił głośno, gestykulując starał się oderwać od kukły. Nie myślał o jej oddechu, cieple ust. - Kto go kupił? Widziałeś się z nim? - Widzisz, Sebastianie - poklepał kukłę przyjaźnie - mam trochę szczęścia; akurat gdy ty odchodzisz na Parshey, gdy zostaję właściwie bez szans na pieniądze... sam wiesz, ile mi płaci Sartenir... Poza tym krążą słuchy, że nasz dział mają zredukować, czyli moja przyszłość wygląda marnie i nagle teraz ktoś chce kupować moje rzeźby... - I nie widzisz w tym nic niepokojącego? - Raczej przeciwnie. - Ted oparł się plecami o drzwi. Kukła Se- bastiana przyłożyła palec do ust; ktoś mógł stać w korytarzu i wszystko słyszeć. - W takim razie, Sebastianie, uważam, że jesteś dobrze przygotowany. Nie widzę problemów - powiedział Ted. - Właśnie, chodzi mi o to, by nikt nie dowiedział się, co ci ujaw- niłem - szeptała kukła. -Wiesz tylko ty i tylko ty możesz mi pomóc. - Nie mogę pomóc komuś, kto nie potrzebuje pomocy. Mam pracę, rekonstrukcję, kiedyś odwiedzę cię na Parshey i wszystko opowiem. Podnieca mnie to zadanie. To niesamowite, że jest czło- wiek, którego interesuje wszystko, co stworzyłem. Kolekcjonuje moje dzieła - bredził Ted. W tej chwili drzwi się otworzyły i stanęła w nich krewna Seba- stiana. Patrzyła na kukłę stojącą blisko Teda, ta sytuacja musiała dziwić, zwłaszcza że kukła była silnie wzburzona, szlafrok miała w nieładzie. - Uważam, że wszystko jest najwyższej klasy - powiedział McOvy wychodząc. Zszedł do wodnego salonu. Od dawna nie widział tak licznego eleganckiego towarzystwa. W podobnych sytuacjach Steven S3 miał trudne zadanie: musiał skorelować kilkaset droższych pro- gramów, by odpowiedni ludzie mogli zejść się, nie tracąc wątku kupionych losów. Pociągało za sobą niezłe koszty, które pokrywa- ła agencja. A że dotyczyło to ludzi z naprawdę drogimi programa- mi, Sartenir szybko wetował sobie stratę. Ted poznawał niewielu. Młodzi, starannie utrzymani, ubrani w stroje, których nie widywało się nawet w Teatrze Metalowym, przybyli tutaj, aby pożegnać kogoś, kogo - być może - spotykali w swoich programach. Pośród eleganckich, pięknie uformowa- nych ciał Ted McOvy czuł się niepewnie. Nie pochodził stąd, był w gruncie rzeczy prowincjuszem. Zbliżał się Pete. Lustrował wszystkich, szacował - szukał podniet i inspiracji. Nie rzucał się w oczy, ubrał się odpowiednio: miał na so- bie czarno-zielony kostium z czerwonymi cekinami - wdzianko na- wet eleganckie, ale nie dość w porównaniu z ubraniami innych gości. - Ted, dowiaduję się o tobie niesamowitych rzeczy - powie- dział na przywitanie. - Podobno, podobno, podobno, podobno... Co się dzieje? Czyżby czekał nas rok 1943 i łódź podwodna? Jest to możliwe? Kto to jest Troy? Wiadomości rozchodziły się błyskawicznie, a Pete wiedział, gdzie należy je zbierać. - Powiedz mi jedno, Ted: krążą plotki, że to program; władowa- łeś w niego pieniądze za "Centaura", zadłużyłeś się, ale ci wyszło. Chyba mogę wyrazić zdziwienie, co? Nie musisz mówić, domysły mnie cholernie inspirują. Opowiem ci, co mi dzisiaj przyszło do głowy w związku ze scenariuszem dla Sapona. Wpadłem na coś, czego jeszcze nie było, rozumiesz? Kiedy już podrzucę konspekt Sartenirowi, opowiem ci. W zarysie: gracz poznaje w tłumie kobie- tę o połowie twarzy podobnej do żony, druga połowa podobna do kochanki, dalej idzie wprost pięknie! Samograj! Nie odstąpię tego za kilka uśmiechów. Widzisz, Ted, jeszcze nie toniemy! W takim ra- zie, słowo za słowo: co to za historia z twoją odmianą? - Wczoraj - wolno powiedział Ted - miałem wrażenie, że leżę nieruchomo, a wszystko przesuwa się nade mną. Niebo, gwiazdy, ciemne konstrukcje, jakie widzi się leżąc na barce płynącej przez miasto. Światła. Miałem dziwne uczucie, że dotyczy to kogoś innego. - To nowy pomysł? Zamierzasz mieć takie gówno w programie? Jeżeli to, co mówią o twoich możliwościach, chociaż po części jest prawdziwe, stać ciebie na coś, co ja opracuję. Łódź podwodną... Sartenir W tej chwili w drzwiach wejściowych, pulsujących barwną, spienioną wodą, ukazał się Sartenir. Nikt, kto go nie znał, nie przypuszczałby, że tak wygląda człowiek, który założył agen- cję i wywarł tak wielki wpływ na Miasto. Wyglądał na czterdzieści lat i podobno nigdy nie skorygował ciała. Jego wiek, pewna ocię. żałość ruchów budziła szacunek i tworzyła świetny kontrast dla młodych, barwnych form wypełniających mieszkanie Sebastiana. Nawet na McOvym robił wrażenie. - Jest - powiedział krótko Pete i odszedł. Sartenir przywitał się z rodziną Sebastiana, usiadł w przezro- czystym fotelu, w którego wnętrzu pluskały ryby. McOvy znowu się cofał. Przytłaczało go wrażenie, że każdy, kto go nie zauważa, nie szuka, nie pyta o niego, przybywa tylko po to, by go obserwować. Rodzina Sebastiana udała się na piętro. Wszyscy dyskretnie zerkali na Sartenira, a ten, siedząc z pucharem czerwonego wina, odwzajemniał uśmiechy. Ted przeszedł bliżej basenu i w tym mo- mencie skrzyżowały się spojrzenia jego i właściciela agencji. Trwało to krótką chwilę; przywitanie, pozdrowienie, ostrzeżenie, a może nawet groźba była w oczach człowieka, którego spojrzenia McOvy nigdy nie wytrzymywał. W drzwiach na piętrze ukazała się kukła Sebastiana. Prowa- dzona przez rodzinę wzbudziła szmer zachwytu; takie tło dźwię- kowe należało do rytuału takich ceremonii. Do domu Sebastiana weszli mały, piękny Marcel de Vilde i Ce- lin, która niosła piękny bukiet kwiatów-oczu; poruszały się w rytm jej kroków, połyskiwały, spoglądając błędnym wzrokiem. Celin zawsze potrafiła znaleźć się właściwie. Nie lubiła Sebastia- na, pogardzała tym, co robił, a jednak przyszła. McOvy dobrze wiedział, dla kogo tu przyszła, dlatego wciąż się cofał. Kukła Sebastiana była już na parterze, uśmiechnięta odpowia- dała na pozdrowienia. Musiała kosztować majątek. Oklaski wita- ły każdy jej krok, przyjmowała kwiaty, wąchała je i odrzucała w tłum, a kto złapał - wierzono w to - wiązał się mocniej z Seba- stianem, otrzymywał cząstkę jego talentu, urody czy po prostu czasu. Niezwykle ceniono wówczas kwiaty rzucone przez tych, którzy odchodzili na Parshey. McOvy znalazł się w ogrodzie. Woda przepływająca przez dom trafiała tutaj, zamieniając się w strużki niosące energię domu, łą- czące się w jeden szerszy strumień ginący w podziemnej grocie w końcu ogrodu. McOvy spojrzał w górę. Barwne obłoki odrywały się od wieży Maserer. Pojawiła się muzyka, na tarasie kilku tancerzy wykonywało ty- powy dla pożegnań taniec. Unosili się, opadali, w ich tle przesu- wały się strumienie mgieł, z nich wyskakiwały słowa, jakieś znaki, symbole... - Jesteś tutaj, kochany - odezwała się Celin - Cieszę się, że Se- bastian jest szczęśliwy. Wygląda tak pięknie. Wprost kusi. Moja energia wzbogaciła się o jego pocałunek, jestem oszołomiona - mówiła, a kwiaty-oczy połyskiwały w bukiecie. - Dlaczego ode mnie uciekasz? Czy wypala się w tobie to, co we mnie wciąż trwa? Ted, nie pozwól, żeby to zginęło. Walczmy o to, kuśmy swoje sza- leństwo, aż zamieni się w ciszę naszych ciał... Nie potrafię teraz powiedzieć tego, co chciałabym, Ted. - To twoje oczy? - zapytał. Popatrzyła na swój bukiet, oczy kwiatów w istocie przypomina- ły zielonkawe oczy Celin. - Pomyślałam, że nie mogę ofiarować Sebastianowi nic lepsze- go niż właśnie te kwiaty. Piękne, prawda? Przyłożyła bukiet do twarzy i wówczas jej oczy stopiły się z oczyma kwiatów, jak gdyby znalazły się na niewielkiej falującej łączce - łodygi kwiatów odtwarzały ruch tancerzy na tarasie. Wo- kół szumiały strumienie wody spijanej przez ciemną grotę. - Kuszące miejsce - mówiła Celin. - Budzi we mnie dziwne uczucie. Co to może być, Ted? Nikt nie wie o mnie więcej niż ty. Wiem, że ciebie zadręczam, ale czy nie ma w tym odrobiny twojej winy? A "Centaur"? Nie dałam mu swojego ciała? Nie ja jestem twoim "Centaurem", który uleciał wsysając swym wirem ciebie, nas? To nie może mieć końca, kochany, to będzie trwać, prawda? Głaskała Teda, jej duże dłonie kładły się na jego policzki, emanowały ciepłem, iskrzyły - kosmetyki Celin wciąż zaskakiwa- ły Teda. - Czy chcesz o mnie wiedzieć wszystko? - zapytała, siadając na trawniku, między stopami Teda. - Nie chcę. - Odszedł od niej, wcisnął się w tłum bliżej kukły Sebastiana. Właśnie zapraszano na poczęstunek. Jadalnia przypominała akwarium wrzucone do egzotycznej wody. Wokół jego ścian pływały ryby, wewnątrz stały ogromne sto- ły zastawione szklanymi naczyniami. Ted miejsce miał z boku, ale dobre, mógł widzieć kukłę Sebastiana, obok której usiadł Sarte- nir, mógł dokładnie wszystko słyszeć. Niestety, obok usiadł Pete Pochylił się, szepnął: - Sartenira tu nie ma. Sprawdzone... Ted nie chciał o nic pytać. Celin siedziała bliżej centrum, obok wtulony w nią Marcel de Vilde. Zaczęto jeść, cicho brzęczało szkło, słowa zlewały się w jeden szmer, na tarasie tancerze unosi- li się, transformowali, ukazując symbolicznie radość tego dnia. - Pamiętaj o mnie - szeptał śmiało Pete. Trudno było przy- puszczać, że ten harmider ktoś może śledzić i jeszcze cokolwiek z niego zrozumieć. - Zaznacz, że chcesz, żebym pracował nad two- im scenariuszem. Człowieku, nikt lepiej nie rozumie, gdy mówisz: łódź podwodna 1943... - Zapomnij o nim - powiedział Ted. - Teraz, kiedy masz pieniądze? Ted, nie okradaj mnie z tej szansy. Posłuchaj, wiem, że Celin obiecuje ci już to i owo. Nie ufaj jej. Nie masz powodu, aby ufać mnie, ale tylko ja wiem, o co ci naprawdę chodzi. - Nie zamierzam płacić Sartenirowi. - Zaraz, chcesz wejść do innej agencji? Sartenir na to nie po- zwoli! Nie puści takich pieniędzy. Zniszczy ciebie i tego, kto prze- chwyci twoje zlecenie. Ted, jesteś kurewsko naiwnym facetem. - Nie chcę żadnego programu - powiedział Ted. W tej chwili z dali nadpłynęło spojrzenie Sartenira, opadło na serce McOvy'ego. Pete włożył w usta kęs sałatki "Arrass". - Sartenira tu nie ma - syknął. McOvy jadł, pił, obserwował Celin głaszczącą głowę Marcela. Szmer niósł się od centralnych miejsc, jak fala podążał w kie- runku Teda. Pete wciąż szeptał: - Masz pieniądze, a ja mam talent. Potrafię ułożyć ci program, którego nie jest w stanie ułożyć żaden Steven... nikt, Ted, ponie- waż ja to czuję, potrafię wczuć się w ciebie, być tobą... - Pete za- milkł, uniósł głowę. Oczy zebranych kierowały się ku tej części stołu. - Ted, oni patrzą na ciebie. Kukła Sebastiana podniosła się i zwróciła do Teda. - Chciałbym podziękować ci za twój talent. Czy mogę to zrobić? McOvy nie spodziewał się tego. Sartenir się uśmiechał. Celin głaskała Marcela, jej druga dłoń znieruchomiała w pół ruchu. Ted wstał. Sebastian przywoływał go gestem, więc odsunął krzesło i ruszył ku niemu, a zebrani zaczęli klaskać, jak gdyby pojawił się nagle, był kimś, o kim wiele się słyszało, ale nie widziało nigdy. Celin wstała, po niej podnosili się inni, a kukła Sebastiana wyszła naprzeciw, ujęła ręce Teda, przyciągnęła go do siebie i szepnęła: - Ted, to ja, nie jestem kukłą, człowieku. Musisz mi pomóc. - Przecież wiem, że to ty - odszepnął Ted. - Nie rozmawiaj ze mną w ten sposób - kukła mówiła coraz głośniej, by nie zagłuszyło jej rytmiczne klaskanie. - Nie jestem powieleniem. Pytaj, o co chcesz, wiem wszystko. Sprawdź mnie. Ted milczał. Kukła Sebastiana wciąż tuliła go do siebie; kla- skanie wolno zamierało. - Jestem tylko tutaj. Nie mają mojego wzorca, rozumiesz... Kukła umilkła, słowa stawały się niebezpieczne. Wszyscy cze- kali. McOvy prowadzony przez kukłę dotarł do miejsca obok niej, dostawiono fotel. Sartenir spod starannie ułożonej, połyskliwej grzywy spoglądał na Teda przyjaźnie. Z dali Pete przesyłał spoj- rzeniem kolejną informację nie do sprawdzenia. - Chciałbym powiedzieć o tobie - mówiła kukła Sebastiana. - Gdy się poznaliśmy, nie sądziłem, że ktoś taki jak ty zechce ze mną współpracować. Gdy zaczęliśmy współpracować, nie sądzi- łem, że będziesz tak świetny. Tam, gdzie dzisiaj idę, gdzie spotka- my się wszyscy, wielu dziękuje tobie za to, co zrobiłeś dla nich, Ted. Ja dziękuję ci za to, co zrobiłeś dla mnie, i za to, co jeszcze zrobisz. Jesteś najlepszy. Rozumiałeś zawsze więcej ode mnie. Dziękuję... Kukła Sebastiana znowu objęła Teda, rozległa się muzyka, tan- cerze utworzyli ciasny krąg nad stołem. Kukła Sebastiana roz- paczliwie szeptała: - Ted, musisz wykonać moje powielenie. Znajdziesz w kasie moją kulkę, powiel formę i musisz, musisz mnie zamienić. Nikt się nie dowie. Ukryję się, mam takie miejsce... - Wszystko będzie dobrze - powtarzał Ted. Kukła patrzyła błagalnie, uniosła dłoń ku jego gardłu, zaczęła je głaskać, a coś chłodnego wsunęło się w dekolt koszuli Teda i zsunęło w okolice biodrowej przepaski. - Ratuj mnie, Ted. Znowu oklaski cichły, Ted mógł usiąść. Kukła Sebastiana zaję- ła swoje miejsce, a zza pleców płynęła melodia, jaka zawsze towa- rzyszyła podobnym ceremoniom. Tancerze opadli niżej, zatrzyma- li się, ściany jadalni pociemniały - zaczęła się wirtualna projek- cja. Ted przestał jeść; w ciemności można było tylko sączyć wino. Wirtualna przestrzeń przybrała kształt wielkiego placu, na którym stało kilka geometrycznych brył. Między nimi zaczęły się wypiętrzać formy, coraz bardziej przypominające Sebastiana Cur- ry. Stygły, wypełniały miejsca między połyskującymi, wydający, mi z siebie różne, chaotyczne dźwięki bryłami. Ted poczuł na ramieniu kościstą dłoń kukły Sebastiana. W jej uścisku była prośba, ale i stanowczość. Policzek kukły dotknął po- liczka Teda. Bezdźwięcznie, samym drżeniem fałd skóry Ted ode- brał słowa Sebastiana: - Sprawdź, kogo podstawili na moje miejsce. Chcę wiedzieć. Między bryłami w wirtualnej przestrzeni przepłynęły fale, wo- da spłukała je efektownie. McOvy wstał, dłoń kukły odprowadza- ła go, popychała. Szedł w kierunku pustego fotela obok Pete'a. Niepostrzeżenie wsunął palce pod koszulę i wyjął mały kluczyk od kasy Sebastiana. Skąd kukła mogła wejść w posiadanie przed- miotu, którego Sebastian nigdy nikomu nie pozwoliłby wziąć do ręki? Ted szedł w kierunku drzwi basenu. Było tam ciemno, ale nad ogrodem kopuła zaciemniająca przepuszczała odrobinę na- strojowego światła. Mógł widzieć gości siedzących tutaj, pośród ciągłego szemrania wody i stąd obserwujących inscenizację. Minął zarośla. Nie znał domu na tyle, by od razu trafić do wyj- ścia, pobłądził. Znowu wszedł do wnętrza, znalazł się w części do- mu, w której nigdy nie był. Usiadł na jednej z kamiennych półek, by dokładniej obejrzeć kluczyk. Potem znalazł drogę do łazienki, zdjął ubranie, wrzucił je do pralki, a sam wszedł pod prysznic. W ścianach, w podłodze, wszędzie pulsowała woda, a na Teda pły- nęły jej ciepłe, drobne igiełki. Wyszedł, poczekał chwilę, aż wysu- nie się czyste ubranie, włożył je i wtedy do łazienki ktoś wszedł. - Nie dziwię się, że nie lubisz takich widowisk - usłyszał dźwięczny głos Noela Sartenira. Sartenir wrzucił ubranie do pralki, wszedł do jednej z wanien i okryła go seledynowa woda o ostrym zapachu pleśni. Dbał o fry- zurę, dlatego trzymał głowę wysoko; na szczupłej, silnej szyi przy- pominała latarnię połyskującą lakierem czerni. - Gratuluję, Ted. Nie widziałem tego... "Centaura", nie mam czasu chodzić po galeriach, ale przypuszczam, że włożyłeś w niego dużo talentu. Ted milczał. - Powinieneś przyjść do mnie. Stać cię teraz na realizację mrzonek, Ted. Nie myśl, że życzyłem ci źle. Nie myśl, że kiedykol- wiek o tobie zapomniałem. Ale sam to przyznasz, nie do końca ak- ceptujesz to, co robię. Nie zamierzam się usprawiedliwiać. Zawsze żałowałem, że nie chciałeś przyjść i porozmawiać. Dla ciebie miał- bym czas, Ted. Nie zapominam o niczym. Dzięki tobie to się zaczę- ło i sam widzisz, do czego doszło, prawda? Nie zaprzeczaj, nie przekreślaj, tylko znajdź w sobie satysfakcję, że to i część ciebie. Dałeś pobudzający impuls. Sartenir wyszedł z wanny, włożył czyste ubranie - Ted nie przy- puszczał, że właściciel agencji potrafi sam się ubierać - podszedł do przestrzennego lustra i pozwolił doprowadzić do porządku swój makijaż. Wyglądał tak jak wtedy, gdy Ted zobaczył go po raz pierwszy. - Posłuchaj, kochany - rzekł Sartenir - przyjdź do mnie jesz- cze dzisiaj. Nie popełniaj już więcej błędów. Teraz, gdy na wiele cię stać, musisz uporządkować swoje życie. Wiem, że jest w nim wiele złych detali, błądzisz, potem dziwisz się, że trafiasz w jakieś miejsca, w których nie chciałbyś się znaleźć. To jałowe i niebez- pieczne. A jakoś nie potrafisz wyciągnąć wniosków. W słowach Sartenira była groźba, może jedynie ostrzeżenie, a może ironia? Ted od dawna nie widział tak blisko twarzy czło- wieka, który rządził agencją. - Docierają do mnie jakieś absurdalne wiadomości, że masz do mnie pretensje - mówił Sartenir, wyrównując wąsik. - Nie wierzę. Sartenir już wychodził, lecz stanął, odwrócił się. - Czy możesz powiedzieć, jaką kwotą dysponujesz? Chciałbym zaproponować ci coś oryginalnego, jakiś naprawdę interesujący scenariusz, a nie sztampę. Możesz to powiedzieć? - Za "Centaura" dostałem trzysta osiemdziesiąt siedem tysię- cy - powiedział Ted. Sartenir nie uśmiechnął się, nie skrzywił. - Wciąż mnie złościsz, McOvy. Mówisz o takich pieniądzach? Wydaje ci się, że nie wiem tego, co powinienem wiedzieć? Posłu- chaj, wciąż proponuję, to wciąż tylko propozycja: dzisiaj u mnie. Nie masz wyboru. Przy twoich dochodach rezygnacja z mojej pro- pozycji to głupota, Ted. Sartenir odwrócił się i odchodził. - Poczekaj, Noel - powiedział Ted. Szef agencji przystanął, je- go twarz zmieniła się, dotknął palcem ust Teda, wodził po nich, czekał. - Ile musiałbym ci zapłacić, żebyś odpieprzył się ode mnie? Powiedz tylko, ile? Palec Sartenira zesztywniał na wardze Teda, zastygli w tej po- zie. Do łazienki wszedł karzeł, przyjaciel Sartenira. Czekał na dyspozycje szefa. Lęk chwycił Teda za gardło. - Nic mi nie musisz płacić, Ted - powiedział Sartenir. - Kto ci wbił do głowy, że za usługi, które ja proponuję, trzeba cokolwiek płacić? Sam pierwszy stwierdziłeś, że to i tak jest za darmo. Prze- cież nic nie płacisz, a masz to, za co inni płacą, prawda? To jest za darmo. Ja coraz lepiej rozumiem, co chciałeś powiedzieć, a ty za- czynasz mieć wątpliwości? Sartenir cofał się tanecznym krokiem. - Przecież nikt lepiej od ciebie nie widzi tego tak wyraźnie - mówił. - Wcale nie musisz płacić. Każdy dostaje to znikąd, po pro- stu dostaje. Po prostu żyje, a czas płynąc układa mu wszystko naj- lepiej - szydził, a może chciał rozbawić karła, który coraz niebez- pieczniej unosił się w podskokach; był już wyżej od McOvy'ego. - Noel - zaskomlał Ted - przepraszam, że cię wkurzyłem. - Nie wkurzyłeś mnie. Dlaczego tak myślisz? Wciąż się od cie- bie uczę. - Zrozum, zbyt wiele zwaliło się na mnie... Karzeł podskakiwał coraz wyżej, Noel Sartenir zatrzymał się raz jeszcze, powtarzał gest czułości, głaszcząc usta Teda. - Wydaje mi się, że to wszystko mogło pójść w nieco inną stro- nę. - Słowa McOvy'ego musiały przeciskać się, pokonując lekki opór palca Sartenira. -Co, Ted? - Przecież mnie rozumiesz, Noel. Chodziło mi zawsze o to, żeby to miało wymiar artystyczny... Nie zależało mi na takim rozwoju. Chciałbym, żeby każdy wnosił ze sobą balast doświadczeń, żeby- śmy mogli to wykorzystywać... - Sam siebie posłuchaj Ted, sam sobie dajesz odpowiedź, two- je wątpliwości nie mają żadnego uzasadnienia, kochany. - Chyba tak. Przepraszam, że cię wkurzyłem. - Nie możesz mnie wkurzyć, Ted, ty nie potrafisz. - Przepraszam. Przyjdę do ciebie. Chciałbym, żeby to napraw- dę był program... - Wiem doskonale, czego oczekujesz. - Chciałbym, żeby nad scenariuszem pracował Pete. - Pete Salinger? Daj spokój,Ted! Daj spokój! Przecież chcemy dla ciebie tego, co najlepsze, a ty sam próbujesz wejść w tandetę, w banał? Ale jeżeli upierasz się przy Salingerze, zgoda. Zgoda. Niekiedy wybierając, odrzucamy. Szef agencji odchodził, karzeł skakał coraz niżej, zaczynał nie- mal pełzać między jego stopami. - Ted, ile chciałbyś przeznaczyć na swój program? - zapytał jeszcze Sartenir. McOvy wyjął płytkę czytnika i przyłożył palec. Rosnące cyfry zmieniały barwę. Nie patrzył na nie; obserwował Sartenira. Po raz pierwszy był w stanie przetrzymać wzrok tego człowieka. Sartenir zajrzał do czytnika płytki, znieruchomiał. Kopnął kar- ła, który pełzał u jego stóp, i odwrócił twarz do lustra. Gdy i Ted spojrzał w lustro, Sartenira już w nim nie było. Nie było go też w łazience. ROZDZIAŁ 12 Rozpacz Ceremonia miała potrwać jeszcze długo, zwłaszcza że przerwano ją na tańce. McOvy szedł przez dom Sebastiana. Wi- dział to, co działo się w półmroku jadalni przez wodną ścianę, w której pływały ryby. Martwe ciało Sebastiana nie mogło być da- leko. Tedowi dodawał odwagi ujrzany przed chwilą wyraz oczu Sartenira. Zabezpieczał, był zbroją, której nie mógł naruszyć ża- den program. Dom Sebastiana schodził tarasami ze skalistej ściany, skąd przy dobrej pogodzie na pewno można było zobaczyć ocean. Te- go dnia światło było zbyt mgliste, barwne chmury znad wieży Maserer przesłaniały panoramę Miasta. Ted zobaczył zarys Te- atru Metalowego, wiadukt wiodący ku wieży Maserer i inne miejsca, które stąd wyglądały niezwykle. Sebastian wzniósł dom w najdroższej dzielnicy. Wzgórza przykrywające Parshey ciem- niały dalej, w kierunku oceanu, a na nich wyrastały szklane ob- szary budowli niewiadomego przeznaczenia. Szklane ściany ja- dalni pulsowały barwami wody. Musiało to robić wrażenie nawet na tych, którzy wędrując w obłokach wieży Maserer spoglądali na Miasto z góry; widzieli na skarpie dom złocisto-zielonkawo- -czerwony, nad którym uniosła się mgła poprzedzająca ceremo- nię odprowadzenia na Parshey. Ted schodził zewnętrznymi schodkami łączącymi tarasy. Wszedł do części domu wykutej w skale i zalanej z zewnątrz szkłem imitującym kamień. Dno groty, do której spływała woda, musiało znajdować się na tej wysokości; woda w ścianie wspinała się ku wyższym piętrom właśnie stąd. Było tu chłodno, ciemno, dominował jakiś nieokreślony za- pach. Na tym piętrze stała przenośna komora chłodni. Zobaczy* ją, podszedł. Niejeden raz otwierał chłodnię. Rzadko, jak teraz, wiązało się to z emocją odkrywcy. Włączył otwarcie, czekał, aż płyta wierzchnia zsunie się na ty- le, by można było zajrzeć. To musiało trwać. Opary wypływały le- niwie, ciężko, niemal zastygając nad płytą, próbując się cofnąć. Wewnątrz komory leżał Sebastian Curry. Miał usta szeroko rozcię- te, jakby umierał z uśmiechem na twarzy. Bielały otwarte, okryte szronem oczy. Dłonie Sebastiana były białe, mniejsze niż je Ted pamiętał. Ale to był niewątpliwie Sebastian Curry. Ted poczuł ulgę. Włączył zamknięcie, płyta wierzchnia się zasunęła. Mógł wrócić do jadalni. Wjechał windą, trafił na moment wspomnień. Wybitny aktor coś mówił, Sartenir uśmiechał się blado, kukła Se- bastiana skręcała się ze śmiechu. - Gdzie byłeś? - wyszeptała Celin. - Jest pięknie, cudownie, Sebastian jest zachwycający. Nie byłam jeszcze nigdy na odpro- wadzeniu tej klasy. Krążą opowieści, że na Parshey przygotował dla siebie pawilon niemal identyczny jak ten dom. Czy to nie ory- ginalne? - Być może... - Nie wiedziałam, że jest Rakiem, a jego cyfrą jest 23. Wy- obraź sobie, moją też jest 23. Jestem jabłonią, a on wiązem, ale w układzie barw... - musiała zauważyć, że Teda to nie interesuje, a dzisiaj przywiązywała wielką wagę do tego, by go nie urazić. Zmieniła temat: - Wiem, że rozmawiałeś z Noelem. Ciągle patrzy na ciebie. Nie lekceważ tego. Nadchodził melancholijny Marcel de Vilde. Chwytał dłonie Celin, głaskał kolana. Odwzajemniała się wymuszoną pieszczotą, głaskała jego kark, ale widać było, że chętniej by go odpędziła. McOvy przywoływany przez Sartenira kierował się ku centrum stołu. Ekstatyczne ruchy tancerzy i tych, którzy wyszli ku nim, łą- czyły się w jakiś sposób z ruchem wodnych stworzeń i złotych pła- tów wewnątrz szklanych ścian. Muzyka nabierała tempa. Kukła Sebastiana zaczęła się kręcić, porwała Teda i zmusiła do tańca. - Przygotowałeś, Ted, jak prosiłem? - szeptała. - Musisz poje- chać do studia. Proszę o to, błagam. Nie powinien tego mówić kukle, ale powiedział: - Byłem na najniższym poziomie. Otworzyłem komorę chłod- ni. Widziałem... Kukła przytuliła się mocniej w tańcu, pracowała intensywnie i uczciwie na brawa, którymi nagradzano jej wysiłek; teraz tań- czyła tylko ona i Ted McOvy. Absurd stawał się coraz bardziej obrzydliwy. - Co widziałeś? - pytała kukła coraz głośniej. - Nie rozumiesz, że włożyli tam kukłę? - twarz kukły zmieniła się na tyle, że ten i ów zaczął dostrzegać jej nerwowe grymasy. - Czy gdybym był ku- kłą, bałbym się Parshey? - Nikt nie boi się Parshey - powiedział Ted i odskoczył od ku- kły, pozwalając jej tańczyć solo. Znowu rozległy się rytmiczne oklaski, kukła biegała drobnymi krokami po sali, wbiegła do pomieszczenia obok, w której oczeki- wali przewodnicy ceremonii. Swoim wejściem zakłóciła nieco bieg zdarzeń, wszyscy mogli jeszcze posiedzieć przy stołach, ale teraz ona rządziła czasem - uroczystość przeniosła się do sali obok, gdzie wyliczano układ kosmiczny tego dnia, porównywano go z układem dnia, w którym Sebastian Curry przyszedł na świat. W skupieniu i ciszy zgromadzeni poznawali symbolikę cyfr tak ważnych dla Sebastiana. Główna postać ceremonii siedziała na podwyższeniu, wokół niej przesuwały się astrologiczne symbole, głosy wyliczały cechy Sebastiana, a gesty nakazywały kukle je przejąć. Obok Teda pojawił się Pete. - Ted, widziałem, że rozmawiałeś z Sartenirem. Masz dla mnie jakąś wiadomość? - Chcę, żebyś pracował nad moim programem - powiedział Ted. - To mój warunek. Pete oniemiał, zaczął uderzać się w pierś, potem chwycił dłoń Teda. - Ted, nie pożałujesz. Nie pożałujesz. Moja głowa już zaczyna wchodzić na wysokie obroty. Naprawdę postawiłeś Sartenirowi ta- ki warunek i on się zgodził? Ile wkładasz w program? - Ile chcesz. - Milion, dwa? - Karminowy pasek - szepnął Ted. - Karminowy? Ted, tu idzie o takie pieniądze? Czy ktoś już miał taki program? To niemożliwe! Ted, za takie pieniądze możesz miec wszystko! Mózg mi zaraz spłonie, człowieku, nie mogę uwierzyć... Kukłę Sebastiana okryto granatowym pledem, na jej głowę włożono srebrną obręcz, w ręce wciśnięto kulę i metalowy stożek. Światło przygasło, z obu brył wydobyły się promieniste pręgi, za- łamywały się, szukały czegoś, co zaczęło nadchodzić z dołu, snuło się taflą przy podłodze - energia z ciała Sebastiana Curry zamk- niętego w komorze chłodniczej wędrowała poprzez dom w stronę brył, które trzymała w rękach jego kukła. Zebrani rozchodzili się, torowali drogę oparom, które przyśpieszały, zbijały się w barwne promienie, a owe promienie spotkały się z promieniami bijącymi z kuli i stożka. Powstało szalone kłębowisko barw, obręcz na gło- wie kukły zaczęła się unosić, obracać, głosy prowadzących cere- monię wykrzykiwały jakieś słowa i wtedy wszystkie promienie, skłębione, splecione jak warkocze zaczęły wnikać w geometrycz- ne bryły w dłoniach kukły, schowały się w nich. Głos prowadzące- go ucichł, srebrna obręcz przestała się poruszać, kukła wstała. Rozległy się szmery, brawa. Światło wolno jaśniało, kukła Seba- stiana Curry zmierzała ku wyjściu. McOvy starał się ukryć wśród ludzi, ale kukła go dostrzegła, skierowała ku niemu wzrok pełen wyrzutu i rozpaczy. Goście wsiadali do samochodów, odjeżdżali na Parshey. Kukła Sebastiana czekała w drzwiach, to był moment piękny i wzruszają- cy; odwróciła się, w oczach niejednego uczestnika pojawiły się łzy. Pete przed wychodzącym Sartenirem skulił się w ukłonie. - Ted, mogę zabrać się z tobą? Nie mam samochodu. Ruszyli do windy, która zwoziła gości na dół, gdzie czekały po- jazdy. Ted wciąż widział oczy kukły Sebastiana Curry. Patrzyły błagalnie i ponaglały. Kasa pancerna - Masz lepszy wóz od tego, którym jeździ Sartenir. Jest funkcja awiacji? - pytał Pete, gdy jechali w korowodzie in- nych pojazdów trasą na Parshey. Limuzyna Sartenira jechała kil- kadziesiąt metrów za nimi. - Kiedy umówiłeś się z Noelem na spo- tkanie? - Jeszcze dzisiaj. - Co za tempo! Powinienem być przy tym. Jeżeli mam stwo- rzyć twój program, muszę być przy każdym twoim teście. To moja życiowa szansa - podniecał się Pete. - Gdybyś miał jakiś szkic swojej wizji, podrzuć mi, zgoda? Dobrze by było, gdybym znał ją wcześniej i podpowiadał na gorąco swoje projekty rozwiązania fa- buły. Chcesz dużo seksu? W tym jestem dobry. Dlaczego Sapon trzyma się właśnie mnie? Ponieważ gwarantuję mu satysfakcję. Mam nadzieję, że nie zamierzasz wejść w program biznesowy? Nie lubię zbyt skomplikowanych kombinacji marketingowych. -Nie. - Steven S3 wysiada, gdy chodzi o subtelne tła, grę nastrojów, a ja w tym jestem mocny. Chciałbyś nadal zajmować się rzeźbą, być artystą? -Tak. - W takim razie powinieneś mieć wielkie atelier na wyspie. Twoje posągi zaludniałyby ją, zamieszkiwały. Można by było pole- cieć w przyszłość. Za takie pieniądze mógłbym samodzielnie stworzyć ci program. - Zrobisz to w agencji. - Co kombinujesz? Dlaczego nie jedziemy za nimi?! Ted bezgłośnie sterował limuzyną wyposażoną w najnowsze funkcje: zmieniła barwę i elementy zewnętrzne. Skręciła, niepo- strzeżenie opuszczając korowód samochodów odprowadzających Sebastiana Curry. Byli już w Mieście, mijali bulwar, wjechali na High Road, otarli się o Teatr Metalowy i skierowali na wiadukt obok wieży Maserer. Wjechali w boczne ulice niedaleko Starego Parshey i samochód zwolnił; byli na zapleczu studia Sebastiana Curry. - Czy dobrze zgaduję, gdzie jestem? - zapytał Pete. - Powiedz mi jedno: to ty przygotowałeś Sebastiana do Parshey? -Nie. - Ale nie zaprzeczysz, że zrobili go z klasą. Nie widziałem jesz- cze... nie obraź się za tę szczerość, ale nie widziałem tak doskona- łego powielenia. Myślałem, że stać na to tylko ciebie. Po tym co stało się z Jonikiem, Karscherem, kto jeszcze mógł to zrobić? Pete wszedł do studia i zaniemówił na widok jego wielkości. W przestrzennym monitorze miniaturka Monikę Burt kończyła swój erotyczny taniec krwawieniem, śmiercią, a miniaturowy Ted vvciąż próbował ją ratować. McOvy wyłączył program. Wszedł do gabinetu Sebastiana, wsunął w zamek kasy kluczyk i włączył. Za- mek sprawdził kod, drzwi się uchyliły. W środku leżało kilka po- jemników z kulkami wirtualnymi i nic więcej. Jedna kula poru- szała się wolno, a gdy Ted zbliżył dłoń, zamigotała informacją: "Sebastian Curry - aktualne" . - Ted, pochlebia mi, że niczego przede mną nie ukrywasz - mó- wił Pete, rozglądając się po studiu. - Jeżeli mam opracować twój program, nie możesz mieć przede mną żadnych tajemnic. To wszystko powstaje w takich miejscach? Scenarzysta dotarł do ołowianego parawanu i nastała dłuższa cisza. - To ona i ten chłopiec. Miriam i jej syn. Jest wspaniała, fanta- styczna. Przecież... Zaraz, kogo odprowadzono na Parshey? O co tu chodzi? Myślałem... McOvy przemieścił kulkę do projektora, a pojemniki z innymi kulkami - dokumentację ostatniego roku działalności studia - włożył do wiszącego pudła. Zamknął je i popychał pudło do sali projekcji. Gdy Pete wszedł, zobaczył tylko puste wnętrze kasy. Ale Pete nie należał do ludzi naiwnych. - Niczego nie widziałem, Ted - zapewnił. - Co teraz będzie? Kto będzie się tym wszystkim zajmował? Nie żądam odpowiedzi, ale czy nie... Sartenir? W monitorze przestrzennym pojawiła się już postać Seba- stiana. Zarejestrował siebie w wymyślnych pozycjach, był moc- no, ale topornie skorygowany przez samego siebie. Korekta i pozycje mówiły więcej o mentalności Sebastiana niż najdosko- nalsza analiza astrologiczna. Dokumentacja miała kilka miesię- cy. McOvy zmartwiał. Skąd kukła Sebastiana wiedziała o tej do- kumentacji, o kluczyku? Czyżby wszczepiono w jej tkanki tak nieistotne informacje? Po co? Ted znowu poczuł lęk. Szukał swoich rzeczy. Każdy drobiazg miał znaczenie, nawet okruch pa- znokcia, włosy. Co prawda system czyszczenia wyławiał nocami najdrobniejsze pyłki, ale czy można mu było ufać? Czy można było ufać Pete'owi? Czy był ktoś, komu można było zaufać? Frank? - To jednak ty przygotowałeś go na Parshey? - stwierdził Pete, obserwując miniaturę Sebastiana. McOvy nie chciał wyjaśniać. Przyniósł tworzywo, ustawił je w centrum kręgu i włączył laser. Pete przyglądał się wszystkiemu bez słowa. Na jego oczach odtwarzał się Sebastian Curry. Linie współrzędnych zamarły, krystaliczna masa wypłynęła i formowała ustalony kształt. - Nie pytam, po co to robisz - rzekł Pete. McOvy włączył pigmentację. - Ted, powiem ci, że wolałbym tego nie widzieć. Widzę, lecz nie analizuję. Mam tylko nadzieję, że teraz, gdy wszystko zaczyna nabierać rozpędu, nie robisz żadnego głupstwa. Forma Sebastiana w kręgu nabierała kolorów. Ted wyłączył pigmentację, wyjął z odtwarzacza kulkę i schował do swojego po- jemnika, między inne. Forma stygła. Ted kodował w niej standar- dowe funkcje. - Ted, nie chcę wtrącać się w twoje sprawy, ale moim zdaniem on jest za mały. Ted podszedł do formy i rzeczywiście - wzrostem była iden- tyczna z Sebastianem, który nie dodał kilku rutynowych punktów skali; ten błąd sprawiał wrażenie zmniejszenia. McOvy sprawdził podstawowe funkcje, kukła poruszyła nogami, kucnęła, podniosła ręce, podskoczyła, zrobiła kilka prostych min. Położył formę na wózek, pchał w kierunku wyjścia. - Wiesz, Ted, że jestem w programie. To, że teraz znalazłem się tutaj, może mnie sporo kosztować. - Salinger przyglądał się swoje- mu archaicznemu programatorowi. - Parshey, Parshey - odczytał. McOvy pchał wózek w kierunku limuzyny. Dopiero teraz Pete zaczynał się domyślać. - Chcesz go zamienić? Jedna kukła na drugą kukłę! Po co! Wy- jaśnij mi tylko, po co! Ty naprawdę chcesz to zrobić? Ted wsadził wciąż ciepłą formę na przednie siedzenie w li- muzynie. - Popatrz na jego włosy. Co chcesz zrobić z taką tandetą? Jest za mały - mówił Pete, ale Ted milczał. Jeszcze raz wbiegł do studia. Rzecz jasna, jeżeli ktoś szukał je- go genetycznego kodu, miał tysiące sposobów, by go zdobyć, a jed- nak Ted rozpaczliwie rozglądał się po wnętrzu. Miał wrażenie, że zostawia tu fragment siebie. Uczucie pustki było nie do zniesie- nia. Włączył projektor. Malutka Monikę zaczęła swój śmiertelny taniec. Uruchomił formy Miriam i jej syna, odsunął parawan i od- chodził. W studiu pozostał ruch trzech form, które w gruncie rze- czy były już daleko stąd. Parking Kawalkada pojazdów opanowała parking przed głównym wejściem na Nowe Parshey. Limuzyna Teda wsunęła się w obszar błękitnego półmroku. Wokół parkingu zgromadziły się setki gapiów, tańszych klientów agencji. Podniecenie rosło, gdy z któregoś pojazdu wysiadał ktoś powszechnie znany. Limu- zyna Sartenira zniknęła w podziemnym garażu i ci, którzy ocze- kiwali na jego pojawienie się, nie mieli żadnych szans - Noel z pewnością przebywał w którymś z saloników, przygotowując się do uroczystości. Ted przyciemnił tę część limuzyny, gdzie leżała kukła. - Co teraz zamierzasz? - pytał Pete, sprawdzając swój progra- mator. Informacja uspokoiła go wyraźnie. Do limuzyny podeszła krewna Sebastiana. - Sebastian prosił, byś przyszedł do niego jak najszybciej. Jest w przygotowalni. Bardzo to wszystko przeżywa. Jest szczęśliwy. - Odsunęła się, by Ted mógł wysiąść. Gapie czekali, kto wysiądzie z niesamowitego pojazdu. Zdziwi- li się. McOvy'ego nikt nie znał. Pete Salinger też był dla nich osobnikiem anonimowym. - Nigdy nie byłam na Parshey - mówiła krewna Sebastiana, biorąc Teda pod rękę i prowadząc ku windzie. - My na prowincji znamy was doskonale, widzimy was codziennie, ale to zupełnie co innego być tutaj, a widzieć wszystko w domu. To dla mnie ważne, będę mogła powiedzieć, że szłam z Tedem McOvym. Może nas te- raz widzą? Ktoś tutaj znowu mylił dialogi: ten był skierowany do kogoś in- nego. Czy Teda źle identyfikowano? - Teraz Sebastian będzie na Parshey. Wiesz, są tacy, którzy wybierają tylko to, co dzieje się na Parshey. Ja nie. Trochę mi ich żal. I żal mi Sebastiana, chociaż on jest taki szczęśliwy. Ale naj- bardziej szkoda mi Sapona. Tak go lubiłam. Był cudowny, delikat- ny, jak on potrafił mówić i ubierać się, a te jego oczy... Czy Sapon się odnajdzie? Ted spojrzał za siebie. Pete Salinger, który wspominał coś\ o Sa- ponie, szedł podniecony tym, że tłum skierował na niego uwagę. Winda podjechała, wsiedli, kilka sekund sunęli w dół. Pete pozostał. W podziemiach przy cichych szeptach muzyki przeby- wało kilkanaście osób. Odpoczywały w salonikach, szykując się do ceremonii. Kukła - Sebastian jest tam - kobieta wskazała porcela- nowe drzwi. Było tam pomieszczenie przygotowawcze. Ted odnalazł w nim kukłę Sebastiana. Właśnie kończono jej makijaż, ubierano w ele- gancki, granatowy kostium skromnie drapowany, w którym miał pojawić się na Parshey. Kukła śledziła Teda wzrokiem. W tej sytuacji nie mogła zada- wać pytań, ale wyraźnie się niecierpliwiła, starając wyczytać coś z twarzy Teda. Była zdecydowanie wyższa od marnej, pośpiesznie wykonanej formy, którą McOvy przywiózł. Wizażyści wyszli, tylko krawiec otrzepywał jeszcze włókienka z rękawa kostiumu. Kukła przegoniła go zdecydowanym gestem. Zostali sami. - Nie dziw się, że chciałem być w tych chwilach z tobą - powie- działa ujmując ręce Teda i kierując go na skórzaną sofę. Po dro- dze trąciła Teda ustami: - Podsłuchują. Gdy już siedzieli, objęła Teda, głaskała swoimi wysokiej klasy dłońmi, pytała, co sądzi o dzisiejszej ceremonii, Ted odpowiadał, a kukła wykorzystując każdy moment zbliżenia rzucała krótkie pytania: - Byłeś tam? Otworzyłeś? Zrobiłeś? Gdzie to jest? - W samochodzie. Spojrzała z bliska w oczy Teda, z wdzięcznością ścisnęła jego ramię. Mówiła przy tym melancholijnie: - Obawiam się, że będzie mi brakowało tych nieporozumień, niechęci, wzajemnego obmawiania. Popatrz tylko, jak Noel wspaniale dzisiaj wygląda, a gdy pomyślę, ile mieliśmy z nim niepotrzebnych konfliktów... Teraz wiem, że niepotrzebnych, ale czy nie one właśnie ubarwiają czas? Nie one sprawiają, że życie jest tak interesujące? Szlachetny Noel! - mówiła kukła, a McOvy był coraz bardziej zdezorientowany. Kukła nie mogła tak doskonale wejść w rolę Sebastiana, nie mogła tak improwi- zować; więc kto siedział obok niego na sofie? - Będziesz mnie odwiedzał, Ted, prawda? Wiem, twoje życie zmieni się teraz, gdy znowu zacząłeś sprzedawać rzeźby. Przestaniesz zajmować się tym, co robiliśmy razem. Jak uważasz, czy to były dla ciebie chwile stracone? - No nie, dużo mi dały. - Pięknie powiedziałeś, Ted. Nie mów nic więcej, to wystarczy. Chciałbym, żebyś przejął po mnie studio. Ta moja rodzina - kukła mocniej zacisnęła palce na ramieniu Teda - nie potrafiłaby pora- dzić sobie z tym wszystkim. Znajdź kogoś do współpracy i konty- nuujcie. Nawet jeżeli twoje sukcesy nie pozwolą ci angażować się mocniej. - Nie dam rady, Sebastianie - odrzekł McOvy coraz bardziej zdumiony opracowaniem werbalnym zakodowanym w kukle. Moż- na by przypuszczać, że w jej miejsce podstawiono aktora, ale jaki aktor zechciałby wejść w tę rolę? - Ty nie dasz rady? Moja rodzina - palce znowu mocniej się za- cisnęły - nie jest w stanie przejąć firmy. To prowincjusze, zginęli- by w Mieście. Czy potrafiliby utrzymać profesjonalny poziom? - Patrząc na ciebie, mam wrażenie, że są inni, którzy robią to lepiej od nas. - Ted zajrzał kukle w oczy. Wpatrywały się długo w punkt na dnie oczu Teda - przekazywały informacje, które co- raz mocniej utwierdzały McOvy'ego w przekonaniu, że naprzeciw siedzi forma, która może nie być kukłą. Więc kim była? - Nie chcę ci niczego narzucać - powiedziało to, co siedziało obok. - Jeżeli masz inne plany, nie musisz brać na siebie studia. Może i słusznie czynisz. - Oczy naprzeciw Teda zajaśniały. - Po- rozmawiajmy o tobie. Dotarły do mnie wiadomości, że z Marce- lem de Vilde nie jest najlepiej. Kryzys twórczy. Role się odwraca- ją? Widziałem w jadalni, że Celin chodziła za tobą. - Nie zamierzam do niej wracać. -Ted rozumiał jedno: siedzą. ca obok niego nieokreślona forma próbowała przekazać mu infor- mację o sobie. - Ted, nie wierzę, wiem, jak to się skończy. Posłuchaj, nie ma- my dużo czasu, goście czekają. Chciałbym, żebyś miał po mnie jakąś pamiątkę, coś, co zawsze ci podpowie: warto skoczyć na Parshey i sprawdzić, co słychać u Sebastiana. Co mógłbym ci ofiarować? Domu nie zechcesz, wiem, że uważasz go za straszną tandetę. - Owszem. - Posłuchaj, mam nadzieję, że przyjechałeś samochodem, któ- ry ci odstąpiłem? Czy mógł McOvy odpowiedzieć, że ten samochód pozostał na rynku Divellskin? - Tak, jasne - skłamał. - Nie do końca go spłaciłeś. Daruję ci resztę spłaty. Niech ten samochód będzie dla ciebie pamiątką po mnie. - Palce mocniej wbiły się w ramię Teda. - To mój pierwszy samochód tej klasy i czuję do niego o wiele większy sentyment niż do tego, który mam teraz. Coś jest w tych starych, prymitywnych maszynach, prawda? Nieraz żałowałem, że się go pozbyłem, odstąpiłem tobie. Teraz jednak pragnę, byś go miał, dbaj o niego i wsiadając pamię- taj, że kiedyś jeździł nim taki jeden Sebastian, który może nie był człowiekiem zbyt oryginalnym, ale coś dla ciebie znaczył, zgoda? - Dziękuję. - Nie dziękuj, to ja chciałbym ci podziękować - ten ktoś puścił ramię Teda, oparł się wygodnie, zapatrzył na sufit, w który wmonto- wano ruchomą imitację nieba. - Wiesz, gdy przyjechałem do Mia- sta, niemal miesiąc spałem w tym samochodzie. Lubiłem nocami jeździć, leżąc wpatrywać się w niebo, wyobrażać sobie, co będzie. Całymi godzinami leżałem i było mi po prostu dobrze, rozumiesz? - Niekiedy też to robię. - Coś ty! Popatrz, a człowiekowi wydaje się, że wszystko odkry- wa sam. Kiedy wykupiłem pierwszy scenariusz u Noela, zajecha- łem przed dom jakiegoś... Tak, wtedy poznałem Karla. Czy mówi- łem ci o Karlu? - Kukła pozornie błądziła myślami, ale Ted wyczuwał, że stara mu się coś podpowiedzieć. - Nie, nigdy. Nie mieliśmy czasu na rozmowy. Będziesz mnie odwiedzał? Nie odpo- wiadaj. Wiem, że dla ciebie nigdy nie byłem kimś z pierwszej li- nii, ale może, mimo wszystko? Chyba już czas na mnie. Widziałeś, kto przyszedł? Tylu wspaniałych ludzi! Nie przypominam sobie tak wspaniałego odprowadzenia. To dla mnie wielka satysfakcja. To coś objęło Teda, przytuliło się do niego i wyszeptało do ucha: - Jest w samochodzie? -Tak. To coś wstało, poprawiając wysmakowany ubiór. Ted też po- wstał i próbował dojść do drzwi, gdy powiedziało znienacka: - Wiesz, co tak naprawdę chciałbym jeszcze, Ted? Chciałbym raz jeszcze położyć się w tym samochodzie, poleżeć chwilę, pa- trząc na gwiazdy. To możliwe? Ted nie mógł powiedzieć prawdy o samochodzie. - To nie ode mnie zależy. Dziękuję ci za prezent, Sebastianie. - To moje ostatnie pragnienie. Wiele to dla mnie znaczy. Kogo mam poprosić? - Nie wiem. - Ted wyszedł z saloniku. W korytarzu ludzie patrzyli na niego z sympatią, jak gdyby wszyscy przysłuchiwali się tej rozmowie. McOvy odnalazł toaletę, wdusił przywołanie samochodu pozostawionego w Divellskin i odebrał sygnał potwierdzenia, jak gdyby pojazd znajdował się w Mieście. Wyszedł. - Jesteś taki dobry - powiedziała natrętna krewna Sebastiana. Ktoś inny zbliżył się do Teda. - Chciałbym ciebie poznać. Też uważam, że masz rację, nie mieszając się do tego, ale musisz uważać... - To kuzyn Sebastiana, Patryk... - kobieta poprowadziła Teda ku grupie pozostałych członków rodziny Currych. Z radością uj- mowali jego dłoń i coś mówili. - Zawsze jesteśmy po twojej stronie. Zerwij z Celin... Ted nie pojmował sensu najprostszych zdań. Skierował się do windy i wyjechał na parking. Pete'a przy limuzynie nie było. McOvy, pod ostrzałem gapiów, wsiadł, przyciemnił wnętrze i wte- dy, kilkadziesiąt metrów dalej zobaczył swój stary samochód - pre- zent od Sebastiana. Zdawało się, że na krótką chwilę przebił się Mglisty obrazek z Divellskin, a jednak samochód wciąż stał, na Przywołanie posłusznie podjechał, stanął obok limuzyny i uchylił drzwiczki. Ted uruchomił kukłę, która poruszyła się, rozejrzała, po- wiedziała coś niewyraźnie i wysiadła z limuzyny, zakrywając twarz przed gapiami. Nie poznali jej chyba, a ona przeszła do starego sa- mochodu i usiadła na tylnym fotelu. McOvy zamknął drzwiczki i skierował samochód bliżej windy. Siedział w limuzynie, wsłuchując się w szmer tłumu. Nad gło- wami ludzi zapalały się i pękały mgiełki monitorów informacyj- nych. Na parking wsuwały się nowe pojazdy, wysiadali z nich uczestnicy ceremonii, a wówczas tłum falował, przesuwał się, pró- bując być jak najbliżej postaci, których Ted nie znał. Zdawało się, że są to wszystko przebitki z jakichś snów, dawno przeżytych chwil. Modne koturny, nagie łydki, drapowane tkaniny... Przybywają- cy zmierzali ku ruchomym pasażom, stamtąd do wind osuwają- cych się w podziemia Parshey. I McOvy powinien już się ruszyć, by nie przegapić niczego z ceremonii. Sięgnął po drinka, pocią- gnął łyk. Tłumem targnęło podniecenie. Wyjście windy zajaśniało złotym ażurem i ukazało się w nim kilku ludzi. Utworzono szpaler, aby utorować przejście komuś, kto wyszedł z windy ostatni. Pod- niecenie tłumu sięgnęło zenitu, a Ted poznał: to było to coś, co tak przypominało Sebastiana, co wiedziało tak dużo o Tedzie, co bła- gało o ratunek. Szło okryte długim, sięgającym stóp szalem, poruszało się ta- necznie, wykonując piruety, a rozświetlająca płachta w górze ryt- micznie falowała, powielając w dużym powiększeniu to coś. Forma Sebastiana tanecznym krokiem zmierzała do starego samochodu Teda. McOvy znieruchomiał ze szklaneczką przy ustach. Drzwiczki samochodu otworzyły się i forma weszła do środka, drzwiczki zasunęły się, wnętrze pojazdu tylko na moment wypeł- niło się światełkiem, a gdy zgasło, pociemniały też inne światła na parkingu. Nastrój oczekiwania, wczucia się w mistyczny sens tego zdarzenia udzielił się gapiom; niektórzy nawet płakali. McOvy wypił drinka jednym haustem. Spoglądał na tłum, czekający na dalszy ciąg akcji. Zdawało się, że jeżeli nic dalej się nie wydarzy, forma, odprowadzające ją postaci i ciżba gapiów znieruchomieją na zawsze. Zamarły podpowiadające monitory, ucichły szlochy- McOvy nie miał odwagi sięgnąć po drugiego drinka. Czas płynął, a może też znieruchomiał, czekając na czyjąś podpowiedz. I nagle drzwiczki samochodu uchyliły się i ostrożnie, wolno wy- szła z nich forma Sebastiana Curry. Wyprostowała się, próbowała obejść samochód, ale coś jej przeszkadzało - może zmęczenie, może wzruszenie. Przy rytmicznych oklaskach tłumu forma za- chwiała się, podtrzymały ją osoby towarzyszące, a ona ruszyła w stronę wind, lecz szła niepewnie, szal opadał z jej ramion, stopy osuwały się z koturnów. Zniknęła w windzie, a Ted, wciąż znieru- chomiały, skulony, bał się zapytać samego siebie, czy to możliwe, by tłum nie dostrzegł, że forma, która wyszła z samochodu, była dużo niższa od tej, która doń wsiadła. Musiał już pójść do windy. Pił drugiego drinka, obserwując ga- piów, którzy przesuwali się ku szparze tarasu, skąd można było obserwować ceremonię wyjścia. Wkrótce na parkingu nie było ni- kogo. Pojazdy - niemi, wszędobylscy tułacze - miały chwilę spoko- ju; nikt ich nie przywoływał, nie niepokoił. McOvy sączył trzecią szklaneczkę, delektując się ciszą, gdy coś zakłóciło nieruchomość parkingu. W swoim starym samochodzie zobaczył cień, który zaraz zniknął i samochód wolno, cicho ruszył. Jechał wprost na limuzy- nę Teda. Gdy ją mijał, na tylnym siedzeniu McOvy zobaczył syl- wetkę człowieka. Nagiego człowieka, który uniósł dłoń w niezro- zumiałym geście. 16 Domek świeczki ROZDZIAŁ 13 Oczy ścian - To niemal absurd - mówił Sartenir. Jego karzeł wpatrywał się w okno na obłoki wracające do wieży Maserer. - Gdybym nie wysłał po ciebie samochodu, można by sugerować, że się rozmyśliłeś, Ted. Nie wiem, jak to się skończy, ale odprowadze- nie Sebastiana przebiło wszystko, co mogłem sobie wyobrazić. Oczywiście, nie mam twojej wyobraźni. Leżeli w fotelach gabinetu Sartenira. McOvy był tu ostatni raz ponad rok temu, od tego czasu gabinet rozrósł się, jego organicz- ne ściany wzbogacone o kolejne geny pieniły się, wyrastały jedna z drugiej, spoglądały tępym wzrokiem. - Chciałbym, żeby Pete Salinger pracował nad moim scena- riuszem. - Czy nie zaakceptowałem twojej propozycji? Dysponując ta- ką sumą, decydujesz. Tylko gdzie on jest? Wydawało mi się, że bę- dzie z tobą - dziwił się Sartenir. Zaczęli penetrować Miasto w poszukiwaniu Pete'a. Półleżąc, wpatrywali się w obszary, gdzie można było odnaleźć scenarzy- stę. Ale mgliste masy ludzkich form nie rozjaśniały się - Pe- te'a nie było. Sartenir sprawdzał wnętrza; obraz co chwila nieru- chomiał, wychwytując kogoś podobnego do Pete'a, ale to wciąż nie był on. - Zauważam pewną monotonię twarzy, sylwetek. Dojdzie do tego, że podgląd nie będzie w stanie wypełniać swego zadania. Po- patrz tylko, ilu jest podobnych do Salingera. Teraz, załóżmy, po- szukamy Sebastiana Curry. Obaj wiemy, że jest już na Parshey, po miesiącu zostaną wyczyszczone jego formy zastępcze, ale formy podobne zostaną. To może nam bardzo skomplikować pracę. Po- szukajmy więc form Sebastiana - zaproponował Noel. McOvy poczuł dreszcze. Obrazy podglądu penetrowały Miasto, coraz to rozjaśniając różne postaci, zbliżając się do nich i rezygnu- jąc. Sunęli nad Miastem, opadali ku komuś, kto mógłby od biedy być Sebastianem Curry. Ta zabawa drażniła Teda. W każdej chwi- li spodziewał się, że podgląd wyłowi pośród pojazdów ten, który otrzymał od Sebastiana, prześwietli go i ukaże formę, która po- kryje się z określonymi parametrami. - O, popatrz, czyżby? - Sartenir ożywił się leciutko, czubek je- go stopy drgał. Podgląd ukazał czerwone, mechate pokoje. W jednym z nich ktoś podobny do Sebastiana zwijał się konwulsyjnie, a kilka in- nych postaci, obnażonych, wyposażonych w zaskakujące akceso- ria pochylało się nad nim. Ted patrzył z przerażeniem - to był Se- bastian, identyczny, z tatuażem na plecach, z fryzurką, którą rozpuszczał w sytuacjach intymnych. Ale to, co z nim wyprawia- no, nie miało nic wspólnego z seksem. Wprowadzano spiczaste odnogi... - Dość! - Sartenir przygasił podgląd, z satysfakcją zerkając na McOvy'ego. - To tylko kukła, Ted, tylko kukła. Przerzuciłem na kukły. Chcesz zobaczyć inne? Poszukajmy... Taka jest procedura, przez miesiąc będą jeszcze w programach... Tobie mam tłuma- czyć? Kontrolujemy je. Chcesz, mogę sprawić, że nie zgodzi się na ten rodzaj perwersji, tylko kto pokryje odszkodowania, Ted? Cie- bie na to stać, ale ja? Ledwie jakoś na tym wszystkim wychodzę na zero. To w gruncie rzeczy misja, misja... Podgląd wychwycił inną kukłę Sebastiana Curry. Płynęła pstrokatą łódką po jeziorze. Nic się nie działo. Mogli ją spokojnie oglądać, wiosłowała, zwieszała bose stopy, mocząc je w wodzie, re- cytowała wciąż tę samą kwestię - fragment "Moss Welley". Brzeg jeziora porastały soczyste łąki, zróżnicowane faktury drzew, a między nimi bielały ściany małego domku. Sielankowa sceneria odprężała. - No i co z tym Salingerem? - zapytał Sartenir. - Nie sądzę, by nie przyszedł, gdyby mógł - odpowiedział Ted. - Chcesz przez to powiedzieć, że zatrzymały go ważniejsze sprawy? W takim razie poczekamy jeszcze. Od czasu gdy bywałeś tutaj, gdy rozmawialiśmy nocami, wiele się zmieniło, Ted. - Wiem. - Zmieniło się na lepsze. Nie ma już chaotycznych improwiza- cji, nie ma pomyłek, a wszystko, co spotyka naszych klientów, na- wet to, co wydaje się im alogiczne, zmierza we właściwym kierun- ku. Pete, tacy jak on, nie są już niezbędni. Inna rzecz ze scenografią. Ale cóż, mam być szczery? Wskazałem ci błąd typiza- cji. Steven S3. Jest i w tej kwestii niezastąpiony. Nie ma najmniej- szego ryzyka, że jego formy mogą się powielić. Każda zawsze, w każdej sytuacji będzie inna. Ale może być też nieskończona ilość form identycznych. Czy myśleliśmy o tym, gdy spotkaliśmy się i podnieceni rozważaliśmy kwestie techniczne? Pierwsze sce- nariusze, poszukiwanie wątków, zawiązywanie, pieniądze, jakie płaciliśmy tandeciarzom z zachodniego wybrzeża! Te ich schematy, dwa zwroty, charakterystyka postaci, zakończenie... Dzisiaj to żało- sne, marne, puste. Rzecz jasna, nie odrzucam, przyjmuję wszyst- kie propozycje, to kwestia zabezpieczenia, no i zawór bezpieczeń- stwa. Wyobrażasz sobie, co mogłoby się stać, gdyby te wszystkie fabularne wymysły nie znajdowały żadnego ujścia? Rzeczywistość odbiłaby się w jakiejś iluzyjnej formie. W milionach mózgów za- mkniętych niemożnością realizacji pęczniałoby coś, co mogłoby objawić się w kształcie, jakiego sobie nie wyobrażamy. A tak, gdy je kupuję, tandeciarze zadowalają się nadzieją, że je wykorzy- stam. Nadzieją, że kiedyś znajdą się w układzie wydarzeń, który pozwoli im stwierdzić, że to właśnie oni go opracowali, wymyślili, nadali mu znaczeń. Przyznam - oczy Sartenira spojrzały na Teda z lustra - boję się tylko jednego: tego co tli się w kimś takim jak ty. Nie jesteś sam. Was jest więcej. To, co w was kiełkuje, nie ma żadnego kształtu, a potem, gdy już go poznajemy... Wiesz, co robię z pomysłami, które napływają do agencji? Płacę, wykupuję je, wy- daję na to osiemdziesiąt procent wpływów, ale nawet przez chwilę nie zastanawiam się nad nimi. Czy wiesz, co dzieje się poza obsza- rem Miasta? Tworzą się jakieś mity; to, co robimy, urasta do niebo- tycznych rozmiarów i niemal każdy, kto ma jakiś najprostszy po- mysł, zaczyna go obrabiać, trawić, wzbogacać, bo wierzy, że kiedyś przyjdzie z tym do naszej agencji i padniemy przed nim na twarz. Jakie historie ludzie wymyślają! Mam ci przytoczyć przykład? Pierwszy z brzegu? Sartenir trącał pulpit przy fotelu, spoglądał na monitor obok, przerzucał jego zawartość, śmiał się co chwila - niektóre scena- riusze przybierały formę animowanych projekcji, przetworzone dane w jednej chwili realizowały się w kształcie archaicznych scen filmowych. Przed Tedem, na podglądzie, kukła Sebastiana bezczynnie moczyła nogi, a tatuaż na jej plecach migotał świetli- ście, odbijając słońce. - Choćby to. - Sartenir przerzucił obraz na płaski monitor wi- szący nad McOvym. Małe postaci sztucznych aktorów odtwarzały scenę spotkania. Rozmawiały piskliwymi głosami, doszło do ucieczki i pogoni. Sartenir penetrował dane. - Nadesłał to niejaki Eve Santos z Kamerunu. Popatrz tylko, Ted, spróbuj wczuć się w akcję... Ted nie był w stanie odczytywać logicznie; sceny nie miały żad- nej konsekwencji, przybywało ciał, pojawiały się jakieś wielkie zwierzęta pożerające ludzkie formy. Sartenir wyłączył. - Jesteśmy zawalani takim śmieciem. Każdy z tych potencjal- nych "scenarzystów" pracuje nad nimi w nadziei, że dzięki nim odmieni swoje życie. Rozumiesz, Ted, kuszą ich pieniądze, jakie krążą w agencji. Oni uważają, że trzeba tylko wpaść na jakiś po- mysł, odkryć fabularny układ, który nas zadziwi, w który wsadzi- my któregoś z zamożniejszych klientów. Tak to teraz wygląda,Ted. Czy nie o tym myślałeś, nie o tym myśleliśmy wspólnie, gdy po- znaliśmy się i gdy to wszystko powstało? - Nie wiem, Noel. - A jednak tak jest. Mam setki tysięcy scenariuszy, dostaję ca- łe programy, jest tego tyle, że nie wiem, co z tym zrobić. Właśnie dlatego zaprogramowano Stevena S3. Nie chcę żadnych improwi- zacji, nie chcę tych Salingerów, Santosów, innych Olbrayghtów, nie chcę, żeby marnowali czas na układanie fabuły, którą Steven kompiluje w ułamku sekundy. Twój Maserer, Ted, wtedy... twoja Sylvia Polliot, cała ta prosta historyjka, pamiętasz, jakie to zrobi- ło wrażenie? W tamtym czasie to podziałało jak impuls. Takie rze- czy zmieniają cały świat, kształtują, formują, dodają sensu. Otwo- rzyłeś mi wtedy oczy. Gdybyś się nie pojawił, może nadal siedziałbym w publicystyce. Przychodzi ktoś, obcy, nie znający Miasta i proponuje coś, co wisiało może w powietrzu, ale nikt te- go nie wyczuwał. Ten ktoś przekonuje mnie, że jest możliwe wy- darcie z rzeczywistości pozornie abstrakcyjnej formy, która od- cieni ludzkie myśli. Przecież chodziło ci o to, prawda? O totalną improwizację. Ted, dlaczego nagle oddaliłeś się, upadłeś tak ni- sko, chcąc walczyć z tym, co sam stworzyłeś? - Nie wiem, Noel. Poza tym wcale tego nie zwalczam. Może nie wszystko jest tak, jak sobie wyobrażałem. Kołysząca się łódka z kukłą Sebastiana mogła nie być przypad- kiem. Noel Sartenir nie podejmował nieprzemyślanych działań. - Chwileczkę, więc wciąż uważasz, że tylko ty miałeś rację? Nie doceniasz tego, co się stało? A przecież współtworzyłeś to wszystko. Nie imponuje ci to, że chodzący po Parshey mają swój czas, miejsce i są szczęśliwi? Gdzie byliby, gdyby nie nasza agen- cja, gdyby nie twoja wizja? To, co robimy, to samo dobro. Cóż mo- że być lepszego niż nadzieja i spełnienie? Jaki sens miałoby ży- cie, gdyby nie to, co im dajemy? Co zobaczyliby, przeżyli, gdyby nie nasza praca? Wyobraź sobie, Ted, człowiek w ciasnym, brud- nym pokoju, leżący na łóżku, zawalony książkami, garnek, samo- war... Za oknem mróz, wiatr huczy, drewniany, zapluskwiony dom i on - leżący, drżący z zimna, chory, z szaleństwem myśli. Zabił, za- bija w myślach, a może zaraz postara się to zrealizować, przekuć z niebytu myśli w byt formy. Widzisz to? Cóż za płytka, jałowa, bezsensowna ohyda! Zdajesz sobie sprawę, że teraz już nie ma czegoś takiego? Nie ma, Ted. Nikt już nie leży jałowo, nie podda- je się gonitwie myśli, ponieważ to nie ma sensu. Nie ma takich ja- łowych, brudnych, zrodzonych w zimnych norach, w zmarzniętym ciele form. Zniknęły, Ted, i dobrze. Sartenir zamilkł. Karzeł zaczął wędrować po gabinecie, który w jednym punkcie, pod kłębowiskiem organicznych form tworzą- cych strop, pulsował - tworzyło się nowe, kolejne pomieszczenie, rozrastało się, nabierało skórzastej faktury, spod jej pęknięć wy- łaziło kolejne bezmyślne oko. Karzeł niespokojnie obserwował pojawianie się nowego wnętrza. Czy kwiaty-oczy Celin też wyro- sły tutaj? Kukła Sebastiana w łódce pchanej małymi falami zbliżała się do trzcin przy brzegu. - Niespełnienie to poważna choroba, Ted. Siedzący w swoim ciasnym, drewnianym domu człowiek, patrzący na plamę po ka- wie, zmieniający jej kształty palcem, nadający jej przypominają- cą coś formę, uśmiecha się; trafił na podobieństwo do czegoś, co może teraz bezkarnie deformować. Plama kawy staje się światem> a za oknem błoto, brud, ohydne, cuchnące ludzkie formy w dziura- wych butach. Wychodzi, idzie, niesie w sobie ową zdeformowaną plamę, mija ludzi, którzy go może znają, ale nienawidzą tak samo jak on nienawidzi ich, jak nienawidzi siebie. Wszystko przepojo- ne złem. Człowiek staje na moście, spogląda w dół, między krę, i skacze. Płat lodu ucina mu głowę, woda zabarwia się czerwono... Ktoś próbuje go ratować, wyciągnąć, gdzieś daleko płacze kobie- ta, która go urodziła... To ohydne, straszne, ponure i bez najmniej- szego sensu. - Tak - powiedział McOvy. - Ona płacze samotna, za oknem śnieg, czarne kominy fabryk, dym, smród i ludzie w szmatach na nogach, końskie łajno ogrzewa dzieci, które przykucnęły i trzymają nad nim zziębnięte dłonie. Ko- bieta stoi przy oknie, widzi odjeżdżającego męża, czeka na kochan- ka. On przychodzi, w saloniku dochodzi do seksu, kochanek wbija się w nią, wytryskuje, opada, leży obok, ona gładzi go, on odchodzi do żony. Wraca mąż kobiety, ona płacze, on opowiada o czymś, ona nie może tego słuchać, ucieka, biegnie przez śnieg, przewraca się na ostygłe końskie łajno. Idzie dalej, zrzuca szal, czapkę, idzie błędnie, jest ciemno, konie niosą w powozie kogoś, kto pije wino, żeby zapomnieć o kolejnym nieszczęściu. Kopyta końskie tratują kobietę, włóczą jej ciało, z okna powozu wylewa się czerwone wino na śnieg, i już nie wiadomo, krew to czy wino... Jaki to ma bezna- dziejny układ! Scena po scenie, jedna wynika z drugiej, a w grun- cie rzeczy żadna nie łączy się z inną. Po co ich tyle? Skróćmy. Ona płacze, samotna, końskie łajno grzeje ręce dzieci, kochanek ją ujeżdża, koń wbija kopyto w jej krtań. To samo, a czy nie wygląda lepiej, Ted? Skrót, eliminacja, kondensacja nadaje prawdziwy sens zdarzeniom. Już to potrafimy! Już tak się dzieje! Nie zauważyłeś? Zaczynają ginąć z programów zbędne śmieci, dłużyzny; za te same pieniądze dostajemy więcej czasu. Czy to nie jest wspaniałe? Mia- sto pozwala nam to robić i usprawniać. Pozostają tylko czyste kwintesencje, obrazy o wielkim znaczeniu, kluczowe - innych już nie ma. Staramy się oczyścić z nich programy. - Co robicie z tym śmieciem? - zapytał McOvy, a Sartenir za- czął się dziwnie śmiać. Karzeł próbował doskoczyć do nowego oka, zasunąć jego po- ciekę. Łódka z kukłą była już w trzcinach, których łodygi pochy- lały się, jak gdyby próbowały zdrapać błyszczący tatuaż. Kukła podniosła się, łódź zakołysała niebezpiecznie; oczy formy Seba- stiana spoglądały na biały dom. Zdawało się, że jest to program, za który zapłacił Sebastian - nie było innych ludzi, nic się nie działo. Program był tani, ale jeżeli pojawiła się w nim kukła Seba- stiana, człowieka płacącego za swoje scenariusze ponad dwa mi- liony - mógł nań pozwolić sobie tylko ktoś, kto wyłożył podobną sumę. Powieleń droższych klientów nie można było umieszczać w programach za niższą cenę. - Chyba nie będziemy już czekać na Salingera - rzekł właści- ciel agencji. - Trudno w to uwierzyć, ale zrezygnował. Dostał szan- sę. Czy to nie usprawiedliwia mojego stosunku do tego typu ludzi? - Zależało mu na tym. Poznał kilka moich dyspozycji i poważ- nie się angażował - powiedział Ted, obserwując podgląd kukły Se- bastiana. Odnosił wrażenie, że leniwe przesuwanie się obrazu skądś zna, i wtedy przypomniał sobie rytm gwiazd widzianych z perspektywy płynącej barki; czy to przypadek sprawił, że nie- podobne obrazy przypominały siebie w momencie, gdy Noel Sar- tenir przygotowywał procedurę testu? Ale czy mogło tu być jesz- cze miejsce na przypadek? Test - Ted, mam nadzieję, że przygotowałeś się do te- stu i nie muszę ci zadawać korelujących pytań? - zapytał Sartenir. - Nie musisz, jestem przygotowany. - Sprawdziliśmy kwotę, proponowana przez ciebie suma zosta- ła potwierdzona. To oznacza, że w zasadzie nie ma żadnych ograni- czeń. Możesz żądać wszystkiego. Oczywiście - w spojrzeniu Sar- tenira McOvy zauważył okruch niepokoju, którego nie znał - są pewne reguły, mam ci przypomnieć? Jedna z nich zezwala agencji na korektę, gdyby test zagrażał jej samej. Kukła Sebastiana szła do brzegu. Spod nóg uciekały wodne stworzenia, chrzęścił żwirek. Płaska, nierealna ryba kołysała się w płytkiej wodzie. Hałaśliwe ptaki opadały z lazurowego nieba, wyhamowując tuż nad głową kukły. - W takim razie zaprosimy Stevena S3 i zaczniemy twój test, kochany. - Sartenir położył palce na płytce. Podskakujący, gaszą- cy oczy ściany karzeł wykonał dwa ostatnie fikołki i zbliżył się do właściciela. Wysunął język, skurczył się, rozłożył ręce i przebierał paluszkami, z których wysypywało się coś podobnego do pierza. - Przedstawiam ci Stevena. Mam go zawsze pod ręką - powiedział szef agencji, kładąc rękę na głowie karła, który jeszcze bardziej zmalał i zamienił się w kilka obłych form unoszących się ku górze. Sartenir nie patrzył na Teda, ale obserwował go w jakiś sposób; McOvy czuł jego spojrzenie. Miasto ciemniało. - Ted, masz czterdzieści siedem lat? - zapytał Steven S3. -Tak. - Chciałbyś coś zrobić ze swoim ciałem? - Nie myślałem o tym. - Słyszałem Ted, że masz naturę wędrowcy? - Nie wiem. - A jednak wędrówka przywiodła ciebie do Miasta - podpo- wiedział Sartenir. - Zacznij, mów, zobaczysz, że Stevena stać na niesamowite asocjacje. Zrozumie, czego ci naprawdę potrzeba, za czym podążasz, kim jesteś, Ted. Ted zaczął mówić. Wyjście Minęła północ. Wieża Maserer bielała w szczyto- wej partii, gdy McOvy uniósł głowę, by zobaczyć gwiazdy. Winda, jak gdyby chciała ziewnąć, oczekiwała. Nie wiedział, czy powinien wracać. Coś mu kazało wrócić i zacząć test od nowa. Jego słowa unikały przecież prawdy, kluczył, starał się umknąć w nich, jakby właśnie słowa pozostawały jedynym wehikułem mogącym prze- wieźć go do bezpiecznej kryjówki. Teraz odnosił wrażenie, że wy- powiedziawszy je, oczyścił się do cna z myśli. Dotknął palcem przedramienia w miejscu, gdzie wtarł progra- mator. Świąd zniknął. McOvy stał pod gmachem, limuzyna przy- woływała mruganiem okna, ale nie potrafił ku niej podejść. W jednej chwili zobaczył przed sobą linie kierunków. Nie umiał wybrać żadnego. Odwrócił się. Posępny gmach agencji już dawno powinni wymienić, likwidując genetyczne, rozrastające się po- mieszczenia pełne leniwych oczu. Poza tym, myślał Ted, to było złe miejsce, agencja powinna pozostawać w ukryciu, niedosiężna, poza okiem klientów. Podniósł głowę. Na najwyższym piętrze ga- binet Sartenira jaśniał blado i słabo. Ted zorientował się, że idzie w kierunku mostu. Przyśpieszał, wiedząc, że za chwilę stanie się coś, czego od dawna pragnął. Li- muzyna jechała kilkanaście kroków za nim. To był od wielu tygo- dni pierwszy, relaksujący spacer. Ted miał dużo czasu tylko dla siebie. Ponure wody rzeki burzyły się, przeciskały między przęsłami. Ted odwrócił się i raz jeszcze spojrzał w wysokie okna gabinetu Sartenira. Wydawało się, że na szkle widzi odciśniętą pieczęć zde- formowanej twarzy właściciela agencji, a w jej tle, jak spętany cień, podskakuje potworny karzeł. Ale przecież to nie mogło tak wyglądać: karzeł leżał u stóp Sartenira, z jego ust wyciekał płyn podobny do krwi, brudził tunikę szefa - formy leżącej na parape- cie, z martwą twarzą wbitą w szkło okna. Ted wciąż szedł i nie mógł zobaczyć, że spienione, mętne wody rzeki ocierają o kamienne przęsło twarz Pete'a Salingera, który leżąc na wznak, z rozrzuconymi ramionami płynął wpatrzony w niebo i konstrukcje nadbrzeża. Bezwładnymi rękoma próbował chwycić przęsło, ale dał się ponieść prądowi w kierunku oceanu. McOvy nie mógł tego zobaczyć, gdyż w tej właśnie chwili zrozu- miał, że musi wrócić do Divellskin. Wszystko, nad czym się zasta- nawiał, tam miało rozwiązanie. Zaczął biec, aby znaleźć się szyb- ciej u celu, limuzyna też przyśpieszyła, aż wreszcie McOvy sobie o niej przypomniał. Wsiadł. Na pulpicie był już wyznaczony kieru- nek: "Divellskin". Limuzyna ostro i zdecydowanie wyrwała do przodu. Ted leżąc wpatrywał się w pozostającą za nim wieżę Mase- rer; wkrótce zniknęła, a wraz z nią całe Miasto zamieniło się w wi- szący nad ciemnością krążek mgiełki, który malał, aż zniknął. CZĘŚĆ DRUGA ROZDZIAŁ 14 Jan w Paryżu Wiatr zwiewał z ulic elektryczne iskry, a kurz uno- sił się na nich i dławił. Paryż jesienią sprawiał ponure wrażenie, światła zamknięte w prostokątach okien były blade i puste ni- czym oczy trupa. Jan wysiadł z samochodu, trzasnęły drzwi parkingu. W cylin- drycznym wnętrzu windy nikt nie odmalował ścian, czuło się jesz- cze trupi fetor. Niedawno zwieziono ciała; rozejm trwał dopiero od kilku tygodni. Gdy Jan wkładał do drzwi identyfikator, słyszał, że wokół za ścianami krążą jak owady francuskie szepty. Było ich coraz wię- cej, jak gdyby wyłaziły spod ziemi ukryte na czas wojny. W tej dzielnicy słyszało się dużo francuskich słów. Jan nie rozumiał tego języka. Wspomnienie wojny obciążało myśli. Każdy dzień przynosił niewyraźne fakty, Jan chodził po mieście jak po labiryncie, gdzie nie można rozpoznać znaków pozostawionych przez ludzi, po któ- rych zostały tylko szkielety. Dzień mijał mu na czynnościach, któ- re niczemu nie służyły. Wracając do pustego domu, mijał budyn- ki, do połowy popękane, z cieknącymi rurami. Z kranów kapała brązowa maź. W piwnicach znajdowano porzucone pogańskie re- likty, fotografie, dziwne przedmioty. Wszędzie widziało się starców. Wojna ich zakonserwowała i uodporniła. Manifestowali swą starość. Nie było miejsca dla dzieci. Nad ranem tu i tam znajdowano małe trupy, niekiedy be- stialsko masakrowane przed śmiercią. Nikt nawet nie starał się zrozumieć sensu tych zbrodni. Mało o nich mówiono. Dlatego ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, ukrywali dzieci niczym precjo- za. Jana było na to stać. Wszedł do mieszkania, zapadł się w ciszę. Zbieranina mebli tworzyła nastrój poczekalni. Sięgnął po drinka, wyjął z pudełka nagraną tydzień temu kulkę, wrzucił w lejek odtwarzacza, zaja- śniała i zobaczył dzieci. Felicja nagrała kilka słów. Mówiła, a w tle Bartek odbijał o ścianę piłkę. To była biała, płaska ściana i nie mówiła nic o miejscu, w którym Jan ukrył dzieci. Zaniepokoiła go widoczna mała gałązka. Powiększył ją, sprawdził - liście grabu. Nawet taki drobny fakt mógł wiele podpowiedzieć tym, którzy szukali małych ofiar. Rozbierał się, podczas gdy Felicja mówiła: - Mam nadzieję, że zostawiasz nas ostatni raz. Nie lubimy, gdy wyjeżdżasz. Tutaj nic się nie dzieje. Czy to jest normalne, że lu- dzie nie mogą wychodzić? Ja sobie wyobrażam, że kiedyś będzie tak, że każdy człowiek będzie mógł wędrować, dokąd zechce. Po- wie sobie: chcę zobaczyć, co jest za tym domem, który widzę co- dziennie z okna, i po prostu pójdzie zobaczyć. Patrząc na twarz Felicji, miał pewność, że wszystko wróci na normalne tory. Chyba że znowu jakiś szaleniec stworzy teorię, którą inni szaleńcy podchwycą. Jan wiedział, że gdzieś ktoś taki już jest. Wiedział, że jeżeli go znajdzie, wykona to, co należy zro- bić. Nie był mordercą, choć zabił kilkuset ludzi. Gdy wybrał ten dom, chodził po wszystkich mieszkaniach, od- najdując ślady po inwazji. Były to drobne przedmioty, fotografie, kawałki tkaniny. W jednym znalazł skrzynię z zestawem kulek wirtualnych. Odtąd wirtualne projekcje wiodły go wieczorami po posępnych pejzażach, nad którymi wisiało niskie, północne słoń- ce. Te pamiątki przywieźli Szwedzi. Ale czy przerażeni ludzie pod- czas ucieczki myśleli o wirtualnych kulkach? A może domyślali się, że opuszczają swoje ziemie na zawsze i zawartość tej skrzyni miała być talizmanem na wieczność? Tego dnia, jak zwykle, wprowadził którąś z kulek do odtwarza- cza i zaciemnił okna. Leżąc na podłodze, wpływał między trzciny, zaglądał do płytkich zatok, wydostawał się na szeroką wodę i pły- nął ku bagnistej wyspie. Prymitywny, stary odtwarzacz mącił ob- raz, ale teraz trudno było o sprzęt wyższej klasy. Jan dopływał do wyspy, wchodził na nią, snuł się między krza- kami, wiedząc, że nikogo nie spotka. Na dnie projekcji zawsze tkwiła tajemnica ich kresu. Domyślał się, że pejzaże w pewnych momentach zapętlają się, zmieniając kolejność obrazów multipli- kują się w nieskończoność. Ale oczekiwanie dawało poczucie ode- rwania od codzienności, od ponurych myśli i obrazu dzieci ukry- tych w miejscu, o którym tylko on wiedział. Opuścił wyspę. Łódka sunęła pośród trzcin, w dali widać było jasne niebo. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów, a trzciny się skończą i wypłynie na otwarte wody. Nagle usłyszał rytmiczne uderzenia; usiadł. Wokół rozciągał się płaski, ponury pejzaż. Wstał, aby spojrzeć dalej, ale stukot dochodził z innego miejsca. Jan ocknął się - ktoś pukał do drzwi. Iskrzenie starej aparatury zlało się ze światłem przedpokoju, wy- mieszało z nim wirtualny obraz, kawałki bagien siadły na ścianach. Szwedka Sprawdził broń, otworzył zamek drzwi i cofnął się do wnęki imitującej lustro, przed którym stał wazon sztucznych kwiatów. Drzwi uchylały się wolno. Korytarz o tej porze był ciem- ny. Z mroku wyszła dziewczyna - blondynka w szarej bluzie. Tylko Szwedki chodziły tak ubrane. Zbliżyła się do lustra. Była delikatnie zbudowana, miała wargi popękane od braku witamin, a w jej oczach nie widać było zwy- kłego u Szwedów lęku, niepewności i pokory. Może byli tacy jak ona, gdy nikt na nich nie patrzył? Jan dawno nie przyglądał się z bliska młodej kobiecie, od dawna żadna kobieta nie dotykała przy nim swoich ust językiem, nie pokazywała białych zębów, nie głaskała się po szyi, wodząc dłońmi w dół, aż do piersi. Może po raz pierwszy od ucieczki z kraju mogła zobaczyć lustro i poznawa- ła siebie od nowa, ze strachem odkrywając ślady nędzy? Czuł za- pach jej ciepłego ciała. Skąd wiedziała, że człowiek, który tu mieszka, nie przywita jej strzałem? Domyślał się, że obserwują go oczy ukrytych nędzarzy. Gdy wracał, gdy jechał windą, gdy no- cami siedział w ciemności przy oknie, niewidzialne oczy Szwedów obserwowały go, badały prawdę o nim. Wdusił klawisz nadajnika i w pokoju odezwał się głos kaczki. Dziewczyna weszła w pejzaż jeziora. Podchodziła ostrożnie, jak do fotografii zmarłego ojca. Żyjąc w ciągłym strachu, tylko wie- czorami wypuszczając się w poszukiwaniu jedzenia i zarobku do dzielnicy wietnamskiej, zapomniała, jak wygląda słońce, woda i północne niebo. Stał kilka kroków za nią, z pilotem odtwarzacza w ręku. Skierował łódź w kierunku znajomej wyspy, potem kana- łem, który ją przecinał, ku trzcinom, krzewom i chaszczom. Nie widział już dziewczyny i ona nie mogła go zobaczyć. W wielkim pędzie mijali zarośla, by wpłynąć na granatową, gęstą jak błoto wodę, gdzie było słychać pojękiwania żab i tajemnicze pluska- nie. Łódź zwolniła, wpływając w wąski kanał między łąkami. Jeszcze tylko kilka chwil i dostali się na kolejne jezioro, przy którym stały puste, drewniane domy. W oddali majaczyła potęż- na bryła zamku. Łódź lekko kołysała się na małej fali. Kawałek deski szamotał się między palami, uderzając w nie rytmicznie. Ten, kto opracował wirtualną scenerię, potrafił dobrze grać na ludzkich lękach. - Czemu się zatrzymałeś? - spytała dziewczyna. Więc musiała go wcześniej dostrzec, wiedziała, że kieruje wędrówką. Nie bała się Jana? Starał się do niej zbliżyć, zrobił kilka kroków; była od- dechem i zapachem kobiecego ciała. - Nigdy tu jeszcze nie byłem. Nie znam tych trzęsawisk - odpo- wiedział. - Boisz się ich? - zapytała. - Tam można dopłynąć. Naprawdę, nie musisz się niczego bać. Kucnął i włosy musnęły mu twarz. Była blisko, oparła się pleca- mi o piersi Jana i tak już została. Łódź przeciskała się przez ziel- sko zarastające kanał. Kołysali się, ulegając sugestii wędrówki. Wydawało się, że dziewczynie włosy rozwiewa wirtualny wiatr, wytrzepując drobiny zapachu, jakim pachniała wtedy, gdj jeszcze mogła dbać o siebie. Jan położył dłoń na jej biodrze, sparaliżowa- ny tym, co nagle zaczęło nabierać znaczenia. Wiedział, że wiele Szwedek nocami lądowało w wietnamskiej dzielnicy, gdzie odda- wały się skośnookim mężczyznom za byle drobiazg. - Popatrz - powiedziała. Łódka skręciła. Przed nimi, oddalony o kilkaset metrów stał zamek. Kanał łączył się z zarośniętą fosą- Wpłynęli w brudną, stojącą wodę. Dostrzegli zwodzony most. Przerdzewiałe łańcuchy zwisały smętnie. Dziewczyna wstała, ocie- rając twarz Jana udami. W zamku Płynęli pod mostem, którego prześwietlone dziu- ry spoglądały na nich jak oczy. Projekcja przeniosła ich na grube bale mostu. Krajobraz ożywiał nieprzyjemny świst, przenikający wszystko szum idący od strony łąk i bagien. Dziewczyna odnalazła dłoń Jana. Nad nimi błyskało stalowe niebo, okna zamku jak rany chwytały okruchy tego światła i wszystko było niezwykle piękne przez swój ponury nastrój i ci- szę, jakiej doświadczali odgrodzeni grubymi murami od łąk. Było pusto, jak w starej grze, w której gdzieś czai się zaklęta tajemni- ca, jakiś znak. Dziewczyna mówiła coś do siebie po szwedzku, jak gdyby modlitwą starała się uaktywnić tajemnicę. Czas tracił siłę. - Popatrz! - krzyknęła; ulatywali, byli coraz wyżej, objęci, wtu- leni w siebie unosili się nad pejzażem, oddalali od skalistego zam- ku. - Lecimy, możemy latać! - dziewczyna śmiała się głośno. Ulegali iluzji. Próbowali utrzymać równowagę, ale na nic się to zdało - najpierw dziewczyna przechyliła się, Jan ją podtrzymał, ale wkrótce sam poleciał na podłogę i chociaż leżeli, śmiejąc się z siebie, wciąż unosili się w przestworzach. W dole ogromny pej- zaż snuł się nieskończenie. Równie niespodziewanie zaczęli spa- dać. Śmiech dziewczyny przeszedł w krzyk, gdy opadali na czarne dachówki zamku. Pęd wygasł; łagodnie zawiśli nad dziedzińcem i wolno nadpływali ku ostrołukowym drzwiom, za którymi była tylko czerń. Tak zbliżeni, niewidoczni dla siebie wpłynęli kamiennym łu- kiem nad schody. Może to wytracony pęd i emocje sprawiły, że w ruchach dziewczyny była delikatność, jakby ta fizyczna bli- skość przypominała jej kołysanie przed snem. Jak owady zalane czarnym bursztynem przesuwali się do kamiennej sali. Płynąc nad posadzką z czarnych i bordowych tafli, zbliżali się do wyso- kiego okna z dymnego, żółtawego szkła. - Gapią się na nas - powiedziała dziewczyna. Posągi stojące wzdłuż ścian kamiennymi oczyma spoglądały w ich stronę. - Nie mogą nas widzieć, nas tu nie ma - rzekł Jan. Za oknem nie było nic widać. Znieruchomienie iluzji denerwo- wało, ale Jan nie mógł zobaczyć nic innego. Przekręcał się, obra- cał; widział tylko okno - otaczało ich, skręcone w walec. Obok była dziewczyna. Jan ją objął, nagie kolana co chwila ocierały się o jego łydki. Po dłuższej chwili znowu zaczęli się prze- suwać. W centrum sali stał stół i nic więcej. Ktoś, kto programo- wał ich wędrówkę, kierował tak, by pokazywać im szczegóły wiel- kich kamiennych posągów. - Mam wrażenie, że nas widzą - dziwiła się dziewczyna. - Przecież to tylko iluzja, nas dla nich nie ma - odpowiedział Jan. Posągi znalazły się poza ich wzrokiem, a na ich miejscu zjawił się wielki obraz ze zmatowiałymi połaciami werniksu. Przedstawiał bitwę; zakuci w srebrzystoczarne zbroje rycerze walczyli z naciera- jącymi zastępami wroga. Lot zwalniał tak, by wędrowcy mogli zoba- czyć dokładniej: na rycerzy nacierały same zbroje, puste jak skoru- py, z których wydłubano ciała; w hełmach napastników nie było twarzy, w korpusach - torsów, w rękawicach - dłoni. Zbroje nadcho- dziły zewsząd, osaczały, trwała nierówna, nieruchoma bitwa. I wszystko ponownie pozostawało za nimi. Jan z dziewczyną w objęciach zbliżał się do ogromnego okna, które znowu zamknę- ło ich w swym walcu. - Nie można stąd wyjść? - pytała. - Dajmy się prowadzić. To film. - A jednak to nie jest normalne, popatrz... Wielkie okno uwolniło ich i znowu płynęli nad stołem, zmusze- ni zaglądać w twarze posągów, by później wpatrywać się w wielki obraz, a potem znowu wędrować ku oknu, zatrzymać się i patrzyć na matowe, otaczające ich szkło. - Skieruj nas gdzie indziej! -Dziewczyna szarpnęła niewidocz- ne ramię Jana. - Nie mogę. Próbuję, ale nic się nie zmienia. Znowu oblecieli salę, zawiśli przed oknem. Niewidoczna dziew- czyna wysunęła się spod ramienia Jana, zniknęła w ciemnościach, - Wyłącz to - mówiła nerwowo z dali. - Chcesz mnie nastra- szyć? Boję się, nie rozumiesz? - Czego się boisz? Przecież tego nie ma. To obrazy, iluzje. Ktoś to zaprogramował, zrealizował i sprzedawał. Zwyczajne kulki, zna- lazłem je. Może pozwoliliśmy sobie na zbyt daleką wędrówkę? Może projekcja się zablokowała, zawieszając program? Nie znała rozkładu pokoju, szukając wyjścia, dotarła do ścia- ny, wracała po omacku, słyszał jej szybki oddech, a jednocześnie po raz kolejny okrążali salę. Poczuł dłonie dziewczyny na karku. Ciało dziewczyny było coraz bliżej, wtuliła się między jego ręce. Domyślił się, że próbuje nie patrzyć. A tymczasem w iluzji nie- zmiennie wszystko się powtarzało. Jan spostrzegł, że za wielkim oknem coś się dzieje, ożyły nieru- chome wcześniej cienie. - Widzisz? - zapytał szeptem. - Tam coś jest. - Wyłącz - szepnęła dziewczyna. - Czy musimy to oglądać? Może to był jej sposób na lęk - dotknęła podbrzusza Jana i sunę- ła ku niemu ciepłym śladem, pozostawiając dotyk ust. W niebycie ciał pieszczota wydawała się czymś oderwanym od zdarzeń, jak mi- łe, nachalne wspomnienie. Nie reagował, a dziewczyna stała się bar- dziej aktywna; ściskała go, pojękiwała, ocierała się nagim ciałem. Jej włosy przesłoniły mu oczy, a gdy poczuł na brzuchu miękki ko- smyk łona, przypomniał sobie nagle ohydną dziwkę, która spojrza- ła wściekłymi oczyma na niego, gdy kiedyś, penetrując dzielnice wschodnie, pchnął wiklinowe przepierzenie i niespodziewanie ją zobaczył. Stopy dziewczyny splotły się na jego plecach, jej język wsunął mu się w usta, dłonie wciskały w krocze. I znowu sunęli w kolejnym locie nad stołem. Posągi zdawały się rosnąć, obraz też ulegał jakiejś zmianie. Za szybami coraz wyraźniej widać było ruch. - Coś się zmienia - powiedział i dziewczyna przestała zmagać się z jego obojętnym ciałem. - Wyłącz to! - odskoczyła od niego, miotała się po pokoju, szu- kając wyjścia, wpadała na meble, a Jan po raz kolejny przyglądał się obrazowi, od którego znowu odpływał. Nagle drzwi się otworzyły i strumień światła wstrzelił się w wirtualną scenerię. Dziewczyna wybiegła. Wstał, by ją dogonić, ale na korytarzu już jej nie było. Dobiegł do okienka przy scho- dach; plac przed kamienicą był pusty. Schody i winda skamienia- ły w oczekiwaniu. Ściany z prostokątami drzwi nasłuchiwały. Maserer! Maserer! To była nieostrożność - pozostawił uchylone drzwi, biegł przez korytarz do okna. Za kolejnymi drzwiami nasłuchiwa- no, po francusku szeptano. Wrócił do mieszkania. Momentalnie porwał go jednostajny nurt lotu; po raz kolejny okrążał kamienną salę. W czasie gdy biegł za dziewczyną, wielki obraz odmienił się bardziej, posągi urosły, za żółtym oknem coraz wyraźniej widać by- ło ruch - cienie przemieszczały się jak pchane wiatrem kłęby dy- mu. Wytężał wzrok, ale program nieubłaganie odciągnął go od okna i niósł nad stołem w kierunku posągów. Zaczynał rozumieć, że nieprzypadkowo słońce wisiało tak nisko, jego barwy były chłodne i ponure, nieprzypadkowo dziewczyna pojawiła się w jego mieszkaniu. Może uciekła, ponieważ wiedziała więcej o zamknię- tym w wirtualnej kulce świecie? Był przed obrazem. Upiornych, pustych zbroi przybywało, bro- niący się rycerze, cofnięci w dolny lewy kąt obrazu, coraz bezna- dziejniej osłaniali się tarczami, zza ich pleców nadciągał tuman mgły. Jan znowu zbliżał się do żółtego okna. W ciszy przerywanej je- dynie trzaskami iskierek miał wrażenie, że ktoś podchodzi. Od- skoczył, stojąc w miejscu, naprzeciw szyby machał ramionami, próbując trafić na czające się w ciemności ciało. Unieruchomiony wzrok widział jedno, a pozostałe zmysły oczekiwały na coś, co nie następowało. Odpływał od okna, mijał stół, spoglądał na czarno- -bordową posadzkę i znów był przy posągach, chociaż jego niewi- doczne ręce wciąż szukały w ciemności. Pejzaż za oknem stawał się coraz wyrazistszy, Jan odwracał ku niemu głowę, wędrując ku posągom, a gdy stanął przed nimi, po- czuł się drobiną pyłu - tracił formę, znikał, podczas gdy wszystko wokół rosło. Obraz pożerał przestrzeń - puste zbroje nasuwały się jak czarne, połyskliwe bańki, posągi strzelały wysoko jak znieru- chomiałe spaliny rakiet. W tę ciszę wbił się jak igiełka ledwie sły- szalny niezrozumiały śpiew zza okna. - Maserer... Maserer... - powtarzał cienki głosik. Jan odwracał głowę, lecz czas wiódł go ku posągom, ich oczy zaczęły połyskiwać jak stare monitory. Wydawało się, że może w nich zobaczyć coś więcej, ale zawieszony kilka kroków nad po- sadzką coraz rozpaczliwiej pełzał na dnie rosnącej głębi. Ogrom- ny obraz zalewały nieme, nieruchome zbroje. Wszystko ulegało zmianie, gdy tego nie widział, jak polujący kot, który zamiera, gdy ofiara spojrzy ku niemu. - Maserer... Maserer... Okno było już przezroczyste. Jan przebierał nogami, potykał się, ale nie mógł się zbliżyć; był tylko wzrokiem - punktem skaza- nym na zawieszenie w centrum sali, pod świetlistym spojrzeniem posągów przypominających teraz skały. Po omacku uderzył twarzą w drzwi i wyszedł. Kawałki wirtual- nej scenerii wypadły iskrami do przedpokoju, jakby przykleiły się do nagich stóp Jana. Spojrzał do lustra. Zobaczył fałdy na swej skórze, zmarszczki pod oczyma, których już nie poznawał. Nikt nie powinien przyznawać się do strachu. - Maserer... Maserer... - doganiał go głos pozostawiony w ot- chłani okna. - Jedno twoje oko jest niebieskie, a drugie brązowe - powie- działo lustro i ze szkła wypłynęły delikatne dłonie, kierując palce ku powiekom Jana. - Prawa twoja dłoń jest mniejsza od lewej. Ma nawet inne paznokcie. Zauważyłeś to? Popatrz. Jana przeszedł lodowaty dreszcz. - A twoje stopy? - mówiło lustro. - Stopy masz takie same. Co jeszcze w tobie jest inne? - Z lustra wyszła Szwedka, objęła go i całowała w brodę. Poczuł jej dłonie na swoim kroczu. Uświado- mił sobie, że jest nagi. - Maserer... Maserer... Drgnął, spojrzał w głąb pokoju. Miał wrażenie, że pieszcząca go dziewczyna stała się cząstką wirtualnego seansu. - Nie chcesz tam wejść? - zapytała. - Przecież możesz tam być, zobaczyć to wszystko. Lekka, ciepła, miękka stanęła na jego stopach. - Maserer! - coraz rozpaczliwiej i wyraźniej brzmiał głos z pokoju. Penis Jana nie spisywał się jak należy. - Co z tobą? To tylko illuzzjaa... - powiedziała w jego usta. By- ła silna, potrafiła przytrzymać jego wielkie ciało uściskiem szczu- płych ramion, spętać go udami, chwycić swym wnętrzem. - Maserer! - wołał słabnący głos. Teraz pojawiły się i inne gło- sy, słowa, szepty, wszystkie dobrze słyszalne, ale nie do zrozumie- nia, jakby wypowiadane w nieistniejącym języku. - Co oni mówią? - Coonimówią... co mówią... mówiąą... - wgryzała się w niego nachalnie, czochrała mu włosy, zatykała uszy. - Maserer... Maserer... Wyciągnął ramię i wyłączył w przedpokoju światło. Wirtualna przestrzeń wlała się i tutaj, okrojona przez prostokąt drzwi. - Dawno tego nie robiłam, dawno - szepnęła dziewczyna i ugryzła go w ucho. - Ten głos... - wystękał Jan z trudem. - Ten głos? To tylko iluzja. Nikogo tam nie ma. Wystarczy wyłą- czyć odtwarzacz i zniknie. My jesteśmy. My. - Skąd się wzięłaś? Dlaczego przyszłaś? - Wiem, kim jesteś - znieruchomiała, jak uchwycona myśl umykała, wracała, drażniła. - Tam - pokazała palcem sufit. -Tam. Nie rozumiał. Zsunęła się z Jana, dobiegła do drzwi wyjścio- wych, zatrzymała się i pokazała palcem piętro wyżej. Wybiegła. W kamiennej sali opadała mgła. Wysysało ją wielkie okno. Żółtawe szyby pękły, otwierając drogę przestrzeni. Jan nie mógł tam dojść; dotarł do ściany - iluzja zamieniała się w bezkształtne impulsy. Musiał cofnąć się i chociaż chodził, widział tylko okno naprzeciw i spękane szyby. Unosił się znowu w złudnym locie. - To bez sensu - powiedział do siebie, po omacku dotarł do gładkiego cylindra, pochylił się, krzyknął: "Stop!". Wnętrze ka- miennej sali rozsypywało się jak skorupa. Wszystko wracało na swoje miejsce: żółtawe okno stało się ścianą, posadzka miękkim dywanem, kamienny strop sufitem z punkcikami świateł. Jeszcze tu i tam wygasały placki wirtualnej scenerii, ale nie wyglądały le- piej niż blik na pojemniku, do którego Jan włożył kulkę z tym na- graniem. Dlaczego wciąż odczuwał niepokój? Kropka Znowu musiał zobaczyć dzieci. Wyjął kulkę reje- stracyjną, wrzucił w lejek, zajaśniała i na monitorze zobaczył dzieci; Felicja, lekko poruszając ustami, mówiła: - Mam nadzieję, że zostawiasz nas ostatni raz. Nie lubimy, gdy wyjeżdżasz. Tutaj nic się nie dzieje. Czy to jest normalne, że lu- dzie nie mogą wychodzić? Ja sobie wyobrażam, że każdy człowiek będzie mógł wędrować, dokąd zechce. Powie sobie: chcę zobaczyć, co jest za tym wzgórzem, które widzę codziennie z okna, i po pro- stu pójdzie zobaczyć. W tle Bartek odbijał o ścianę piłkę. To była biała, płaska ścia- na i nie mówiła nic o miejscu, w którym Jan ukrył dzieci. Znowu zaniepokoiła go gałązka grabu wchodząca na ścianę. Nie powinien tego robić. Ostrożnie włączył podgląd miejsca, w którym ukrył dzieci. Miał wrażenie, że przenikający przestrzeń obraz próbują pochwycić tysięczne palce łowców takich jak on. Obraz rozłożył się w monitorze; Felicja i Bartek kładli się do snu. Syn długo obcinał paznokcie stóp, strząsnął okrawki z pościeli, wsunął się pod kołdrę, odwrócił na bok i już spał. Córka patrzyła w sufit, w palcach gniotła skraj pościeli. Coraz bardziej przypo- minała swoją matkę. Jan patrzył w senne oczy dziecka, wychwyty- wał trzepotanie powiek. Zbliżył twarz córki, coś jak szklany gwoździk połyskiwało na krawędzi wargi; to była kropla śliny, a może wody po myciu zę- bów. Gdyby stał nad Felicją, starłby, może nawet nie zauważyłby tej kropli, ale oddalenie oznaczało bezradność; drobny i natural- ny ślad nabierał znaczenia. Jan wyłączył podgląd; ci, którzy szukali ofiar, potrafili złamać kod i jak po linie dotrzeć do miejsca ich ukrycia. Ta kropla śliny na twarzy Felicji - dlaczego wciąż o niej myślał? Wiedział, że musi się opanować; miejsce, w którym ukrył dzie- ci, było całkowicie pewne, krótki wizyjny kontakt nie mógł go zdemaskować. A jednak Jan zaczął się bać. Nic dzisiaj nie układa- ło się w logiczną formę. Niełatwo poddawał się nastrojom, a jed- nak absurdalny lot nad zamkiem, sala, okno... Myślał o nim, mógł powtórzyć program, lecz coś go powstrzymywało, podpowiadało, że powinien zachować ostrożność. Upłynęło kilka minut, mógł ponownie włączyć podgląd dzieci. Śpiąca Felicja jakby na to czekała; wyjęła spod głowy dłoń i otarła kroplę. Bartek miał niespokojne sny, wiercił się i coś mówił. Liść grabu. Nie powinno być takich szczegółów. Ktoś mógłby na podstawie tego drobnego szczegółu zdemaskować kryjówkę. Jan doskonale znał te metody: ptak siedzący na gałęzi, nawet chmury - to wszystko wskazywało ścieżki, otwierało bramy tajemnic. ROZDZIAŁ 15 Stary Człowiek Stał w oknie wysokiej kamienicy, szukając w ciem- ności miejsca, skąd przybył obraz przed chwilą wygasły w monito- rze. Kamienica stała na wzgórzu, widział stąd kikut wieży, która rozłożyła się jak stalowy kwiat. O tej porze okna paryskich do- mów były ciemniejsze od ścian. Gdyby ktoś z daleka spoglądał w jego stronę, zobaczyłby w dachu kamienicy migoczącą plamkę słabego światełka. Jan nie mógł jej widzieć. Niepokój o dzieci na- silał się nocami; nie pozwalał spać, coś podpowiadał, mieszał się ze snem. Kropka na wardze Felicji rosła w myślach, zamieniała się w krzyk. Jan zaparzył kawę, postawił kubek na parapecie i zajrzał do pokoju. Wygasały ostatnie iskierki po projekcji. Cały lęk, kamien- na sala, bagna, zamek i jego tajemnica były w kulce, którą w każ- dej chwili mógł wyjąć z pojemnika, gdzie drgała między innymi kulkami. Może i dobrze, że pozwoliła mu poznać ten lęk? ...Kilka kilometrów dalej w podziemiach schronu stary człowiek zapadł w krótki sen i w tej samej chwili zbudził się z przerażeniem; zobaczył twarz, która próbowała go pożreć. Wstał, z trudem łapiąc oddech, podszedł do biurka, na którym stała szklanka wody. Nie trzymał jej przy łóżku. Oddalona szklanka była testem. Wiedział, że jeżeli którejś nocy nie zdoła do niej dojść - wszystko się skończy. Wypił i wytrzepując z niej ostatnie krople, wdusił przycisk... Zajaśniała seledynowa kropka. Jan wbiegł do garderoby, na- ciągnął kombinezon, sprawdził broń, nadajnik i wyszedł na kory- tarz. O tej porze hałas windy poraziłby dom, francuskie szepty ocknęłyby się ze snu. Zszedł schodami do garażu. W samochodzie nie musiał kodować trasy, seledynowa kropka była już na pulpicie - to ona kierowała wszystkim. Ulice były jak wymarłe, ciemne i zmoczone deszczem. Od cza- su do czasu widział samochody bez świateł - wpadały w podzie- mie, wypadały na powierzchnię, by systemem wiaduktów jak ru- chome guzy mknąć ku swoim ciemnym celom. Samochód Jana wsunął się na trasę ku Montfermell, przeciął kanał, wpadł w podziemie i pędził pod zakodowany adres. Zwol- nił, zatrzymał się w określonym procedurą miejscu. Jan przesko- czył do sąsiedniego tunelu, gdzie czekał mniejszy pojazd, który wiózł go dalej, wciskając się w spłaszczony, opadający tunel; czuj- niki raz po raz wystrzeliwały sprawdzający kod, pojazd odpowia- dał - na pozór wszystko działo się jak trzeba, ale seledynowa, wio- dąca Jana kropka nigdy dotąd nie zajaśniała bez potrzeby. Pojazd zatrzymał się przy peronie wind, skąd Jan wjechał na górę. Anachroniczna plątanina podziemi, utrudniając dostęp do centrali, komplikowała systemy ostrzegawcze. Jan wspominał o tym kilka razy, ale inercja chyba na zawsze została wszczepiona w struktury władzy. Wykonywał swoje zadania, czekając na dzień, w którym wydarzenia wszystko zweryfikują. Ten dzień - kres w obszarze czasu, jaki pozostał Człowiekowi. Winda zwalniała, Jan wyjął broń i trzymał ją w wyciągniętej ręce, gdy pancerzyk drzwi rozwierał usta. Wytłumiony korytarz nie wyglądał inaczej niż zwykle, pełniący służbę tkwili w swoich kabinach. Reagowali odpowiednio, gdy mijał ich, przesuwając się ruchomym chodnikiem do pokojów Człowieka. Już z daleka dostrzegł szczelinkę czerwieni; drzwi były nie zamknięte. Niedbałość, nonszalancja były ostatnimi cechami, o które podejrzewałby Człowieka jeszcze rok temu. Ale teraz, gdy jego czas zacieśniał się w oczekiwaniu na dzień prawdy, ten drobiazg miał wymiar prowokacji. Człowiek igrał ze śmiercią, by ją oswoić. Otwierając drzwi, Jan nie wiedział, czy nie ujrzy wymierzonej w siebie lufy, nie poślizgnie się na plamie krwi - wszystko było możliwe - jednak ten, na którego polowało tak wielu, stał w gabi- necie i pił wodę. - Nie spóźniasz się - powiedział. - Kiedy mnie dopadną, już po trzech minutach będziesz pochylał się nad moim trupem. Za oknem sterczał szpaler ogrodowych drzew, po którym pełza- ło słabe srebro; niebo pękło jak durszlak, cedząc światło słońca. - Nie powinieneś korzystać z kodu bez ostatecznej konieczno- ści - zaczął Jan. Stary Człowiek niecierpliwie zatrzepotał dłońmi. - Wydaje ci się, że naprawdę ktoś chce mnie zabić? Jestem po- trzebny jako usprawiedliwienie i potępienie. Dopóki żyję, dopóty jedni cieszą się spokojnym sumieniem, a inni mają po co budzić się rano, a może... może nawet powód, by nie spać w nocy? Co ko- mu da ta śmierć? Najwyżej przypomni ludziom o moich ideałach, a to by nie było źle. Więc może lepiej strzec się przyjaciół? Jak myślisz? Poza tym skąd masz pewność, że nie wezwałem ciebie właśnie dlatego, że nadeszła chwila ostatecznej konieczności? - Jest procedura, która określa moje obowiązki. - O właśnie, jesteś typowym człowiekiem bez idei. Oczywiście, ten czas potrzebuje takich ludzi. Skąd wiesz, że zagrożenie nie przyjdzie z wewnątrz? - Każdy z tych ludzi jest sprawdzony, nie mam co do nich żad- nych wątpliwości. - Nie rozumiesz, Jean - francuskie słowa w ustach Człowieka pojawiały się coraz częściej. -A jeżeli sam zechcę siebie zamordo- wać? Pilnujesz bezużytecznego człowieka, który nie ma już nic do zrobienia, nocami myśli tylko o tym, czy nie skończyć ze sobą. Ja- ki ma sens chronienie tego starego ciała? Komu może bardziej za- leżeć na mojej śmierci niż mnie samemu? Przecież już tylko dzię- ki śmierci mogę nabrać znaczenia. Dlaczego nie korzystam z zabiegów, którym poddają się otaczające mnie dupki? Zastanów się nad tym. Sam o tym bezustannie myślę. Dlaczego? Czy w grun- cie rzeczy sam nie jestem swoim wrogiem największym? Jak mo- żesz mnie uchronić przede mną? - Nie zastanawiam się nad tym. - Wiem, tak was wytresowano, ukształtowano w ten sposób i w końcu wy sami naprawdę wierzycie, że możecie z czystym su- mieniem nie mieć żadnego zdania. Zapamiętaj: nie chcę niczego od ciebie. Wypełniaj swoje obowiązki, ale nie sądź, że będę ci w tym pomagał. Jednego tylko żałuję - sceny, której prawdopo- dobnie nie zobaczę: ginę w eksplozji, rozlatuję się na strzępy, a może dostaję strzał gdzieś tutaj, w serce? A może jeszcze ina- czej? Chciałbym to zobaczyć, niechby ci, przed którymi mnie ochraniacie, przyszli i powiedzieli: opowiemy, jak to zrobimy, mo- że nawet wykonamy to na próbę z twoim manekinem, specjalnie dla ciebie. Podszedł do iluzyjnego okna, rozjaśnił je, ogarnął iluzję prze- strzeni, nad którą zawisł iluzyjny świt. Czas w podziemiach miał swój rytm wyznaczany nagłymi przebudzeniami Człowieka i jego bezsennością. Człowiek mówił: - No i jeszcze czegoś żałuję: tych kilku lat po moim unice- stwieniu; czy stanie się dokładnie tak, jak przewiduję? Nie cho- dzi tutaj o prognozy, symulacje, które przedstawiają ci durnie. Gdyby czas tworzył realia zgodnie z prognozami nieszczęsnych wi- zjonerów, nie byłoby tam miejsca dla Hitlera, Stalina, Poorego czy dla mnie. Prognozy nie są w stanie przewidzieć tego, co ma rze- czywiste znaczenie. Jak myślisz, co zrobiliby ci, których wytrzebi- ła wojna, gdyby wiedzieli, że nadejdzie? A kto ją przewidywał? Ja, tylko ja... Czy ktoś mnie słuchał? Nikt! Czy poza mną ktokol- wiek wcześniej brał pod uwagę możliwość, że ci spokojni, nasta- wieni pokojowo, żyjący w dobrobycie ludzie znajdą powód, aby skoczyć sobie do gardeł? Nie wierzę w prognozy, symulacje... Mo- że moje instrumenty percepcji już wygasły, ale mam i dzisiaj przypuszczenia, a nijak nie pasują one do prognoz, scenariuszy wydarzeń tworzonych przez tych idiotów! To jedynie trzyma mnie jeszcze przy życiu: chciałbym sprawdzić, na ile się mylę. Nigdy nie będzie można przewidzieć, co nastąpi za chwilę. Możesz teraz wy- ciągnąć broń i mnie zabić. Czy biorę to pod uwagę? Tak, biorę... Czy bierzesz pod uwagę, że mogę ciebie uprzedzić? - Mam swoje zadanie i trzymam się procedur - odpowiedział Jan. - Oczywiście! - Człowiek rozruszał się na dobre, świt za oknem nabierał barw, na szpaler drzew kładły się różowe plamki, ode- zwały się ptaki. - Masz dzieci? Wiem, że masz, i ty wiesz, że ja wiem o tym, i gdybyś wyciągnął broń, mógłbyś się dowiedzieć, że wraz ze mną zginą i one. Człowiek wpatrywał się przenikliwie w oczy Jana, jak gdyby po raz pierwszy zobaczył różnicę w ich barwie. - Wiem, co się dzieje - kontynuował. - Nie mogę zrozumieć tych mordów. Czy można je wytłumaczyć zazdrością? A może to zdegenerowane pokolenie dzieciaków, które uczyło się bezkarnie mordować, zestarzało się i teraz, mordując dzieci, coś sobie re- kompensuje? Czy młody morderca wiedział, że kiedyś będzie star- cem? Czy to nie bierze się ze strachu? Wiem, że nie odpowiesz, ale myśl o tym, myśl. Myśląc, wszyscy razem tworzymy pewną energię, która wnika w ducha każdej jednostki, dzięki czemu nie- kiedy pojawia się ta, która jest w stanie ogarnąć sens tych wszyst- kich myśli, wyjść im naprzeciw. Powstał jakiś nieprawdopodobny klosz nad nami. Ciąży, zaciemnia i rodzą się te zbrodnie. A wszyst- ko bierze się z nas samych. Wzięło się z nas i jest w nas, i wracając do nas, w nas zastyga. Dlatego obawiam się tylko tego, co tkwi we mnie. Właśnie z tego powodu ciebie wezwałem. Może gdybym te- go nie zrobił, chodziłaby tu zamiast mnie jakaś bryła? Nie wiem, jak wyglądać będę po tej chwili i nikt tego nie wie, ponieważ nikt tego nie zobaczy. A to się zbliża, to już jest we mnie, siedzi. Jak chcesz mnie przed tym obronić? Staremu zdarzały się dni, gdy bez przerwy mówił, rozmówca nie był mu niezbędny. - Chcę cię uspokoić. Nie wiem, gdzie przebywają twoje dzieci, i nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby próbować się dowiedzieć, bo po co? Znasz mnie, a po tym, co ci przed chwilą powiedziałem, poznałeś jeszcze lepiej. Nie dziwię się, że chciałeś je ukryć. W dzieciach pozostaje to, czego nie możemy zabrać z sobą, gdy nas już nie ma. Człowiek podszedł do Jana i pokazał cienką jak siwy włos bli- znę na powiece. - Popatrz na mnie uważnie, widzisz? Jeżeli kiedyś zastaniesz tutaj kogoś, kto będzie jak ja, nieco młodszy, w lepszej formie, wtedy dyskretnie sprawdź powiekę. Nikt o tym nie wie, tego nie widać. To ślad dalekiej młodości, dzieciństwa i pewnej historii, której się wstydzę, ale to znak dla ciebie, przyjacielu. Oczy Człowieka przymknęły się i wówczas rysa na powiece roz- szerzyła się na chwilę, by zniknąć, gdy na Jana znów z dołu łypało starcze, żółtawe oko. - Hm, więc jak to jest z wami? Naprawdę wierzysz, że w razie nieszczęścia przemieszczą ciebie? - Nie myślę o tym. - Mów coś, mów, brak mi jest zwyczajnych rozmów, odczuwam brak kontaktu ze zwyczajnym, codziennym życiem. Robicie wszystko, by mnie od niego odciąć. Boisz się o swoje dzieci? Jak to jest? Ciągle myślisz, że mogą przestać istnieć? Opowiedz... Za oknem dzień nastał na dobre. Szpalery drzew kołysały się na wietrze, geometryczne klomby kwiatowe płonęły barwami. Człowiek wskazał Janowi fotel, a sam przeniósł się na szeroką sofę stojącą w półmroku. Zmiana miejsca zmuszała go do ekstre- malnego wysiłku, sapał, pierdział, ale gdy już padł na sofę, jego głos zabrzmiał zaskakująco dynamicznie: - Opowiedz mi, jak to teraz wygląda naprawdę. Bez otoczki, zwyczajnie opowiedz mi, jak żyjesz. Mam czasem wrażenie, że znalazłem się w iluzji, pośród danych, których nie jestem w stanie zweryfikować. A jeżeli wszystko, co robię, oparte jest na błędnych założeniach? Jeżeli jestem tylko dekoracją, figurantem? Mogli mnie przecież wykorzystać dla swoich celów. Prezentują mi sztuczny obraz sytuacji, badam go, analizuję, podejmuję decyzje, które nie mają żadnych odniesień do świata rzeczywistego, a na- wet gorzej, znaczą dlań coś zupełnie innego. Jak to moje okno, prawda? Zauważyłeś, że świt trwa za nim dużo dłużej. Masz rację, dzień jest wydłużony o trzy godziny, ale i tak w nocy nie mogę spać. Z drugiej strony, cóż to jest ten obraz realny? Wydaje mi się, że to jest właśnie największy abstrakt i dziwoląg. Nawet wy, lu- dzie z krwi i kości, macie poczucie, że żyjecie poza światem wła- ściwym. Ukrywasz dzieci, by je zachować dla jakiejś wyimagino- wanej przez siebie właściwej rzeczywistości. Gdybyś w nią nie wierzył, jedynym wyjściem byłoby zabić je i zamknąć iluzję. Czy to normalne, że musisz je ukrywać? Dlaczego nie mogą być tu z tobą? Ich matka zginęła w czasie wojny - wybacz, że poruszam ten temat - mają tylko ciebie. Nie jesteś ich w stanie ochronić? Ty, człowiek, który odpowiada za moje bezpieczeństwo, nie mo- żesz mieć przy sobie swoich dzieci? Przywieź je tutaj, niech zajmą któryś apartament, będą nie mniej bezpieczne niż ja. Możesz opo- wiedzieć coś o niej? - O kim? - O ich matce. Czy wydawało ci się, że potrafisz ją ochronić? Czy była tam, gdzie ukrywasz teraz jej dzieci? Wydaje ci się, że to miejsce bezpieczne? Wciąż masz to złudzenie? Przepraszam, po- ruszam problemy, które ciebie niepokoją. Mam nawyk doprowa- dzania rozmowy do końca, aby pytania obnażyły wszystko. A nie każdy to lubi. Zwłaszcza gdy dotyczą dzieci lub kobiet. Czego oczekiwałeś od kobiety, z którą postanowiłeś mieć dzieci? Gene- tycznego kodu? Jak to teraz wygląda? Widzisz kod, podnieca cię fakt, że współgra z twoim? Opowiedz staremu człowiekowi, który nie ma dzieci. Czy jest tak, jak chciałeś? Chłopiec podobny do ciebie, a córka do matki? Oglądaliście je najpierw? Było to już wtedy możliwe? Wyobrażam sobie, że nie chcieliście do końca wiedzieć, jakie będą... Stary Człowiek musiał przerwać. Sapał astmatycznie, siedział, wtapiając się w półmrok, znikał wolno, jak gdyby wchłaniał go mijający czas. Kaczka - Pokazywali ci tę kaczkę, Jean? - Widziałem. - To wszystko ucieka słowom, prawda? Wiesz, mnie najbar- dziej zdumiewa w tym eksperymencie gonitwa czasu. Nie potrafię tego zrozumieć. Człowiek stary uświadamia sobie jego przemija- nie o wiele lepiej niż ty, a już na pewno lepiej niż twoje dzieci, wszystkie dzieci, ale tam po raz pierwszy widziałem, że można go jeszcze przyśpieszyć. Ta rozmowa sprawiła, że chciałbym to z kimś obejrzeć. Popatrzymy na tę biedną kaczuszkę? Na płaskim ekra- nie. Nie lubię tych przestrzennych udziwnień. Stary manipulował przy pulpicie obok sofy. Ścianka naprzeciw biurka rozwarła się, odsłaniając czarny prostokąt anachroniczne- go ekranu, który pasował do tego wnętrza i do kolejnej serii ast- matycznych sapnięć. Ekran rozjaśnił się, rozjaśniając też twarz Człowieka, który teraz mógł lepiej widzieć Jana. W szklanym cy- lindrze opasanym aparaturą, na ekranie, z nicości pojawiła się ró- żowa kropka, która szybko rosła w regularny kształt jajka. Jan wi- dział tę kaczkę kilka razy i nie potrafił emocjonalnie reagować na to, co wciąż podniecało Człowieka. Jajko wypęczniało, pękło i wy- skoczyło z niego mokre pisklę. Człowiek zaczął się śmiać. Pisklę - żywione systemem rurek - rosło, błyskawicznie stało się dorosłą kaczką. W przyśpieszonym czasie kaczka podrygiwała, zmieniała pozycję, zrzucała pióra, które wysysał z pojemnika system rurek, wydalała, zmieniała kształt dzioba, składała jajka, które także wysysano. Wkrótce kaczka zaczęła się poruszać wolniej, jej piór- ka opadały rzadziej, dziób stał się zielonkawy, zapadały się oczy, które niewiele widziały. Człowiek już się nie śmiał. Po kilkudzie- sięciu sekundach, podczas których kaczka w cylindrze ledwie co drżała, znienacka położyła się, nogi jej zesztywniały i skonała. Ekran znieruchomiał. - Pięć lat w cztery minuty - skomentował Człowiek, przecha- dzając się po pokoju. Za oknem słońce wisiało wysoko, ale cienie w pokoju rządziły się swoją logiką; tworzyła je nocna lampka wciąż zapalona u wezgłowia sofy. - Nie potrafię tego pojąć. Nie- prawdopodobne! Czy czas tej kaczki biegnie inaczej? Czy w tym cylindrze mamy do czynienia z innym czasem? - Nie zastanawiam się nad tym - powiedział Jan. - Jeżeli jest to możliwe z kaczką, co będzie, jeżeli potrafią eks- peryment powtórzyć z człowiekiem? Kto nim będzie? Po co? Czy ludzie starają się uplastyczniać czas? A jeżeli tak, po co nam to? - Nie wiem. - To nie jest odpowiedź na żaden problem! - krzyknął Czło- wiek wściekle. - Musisz zrozumieć, że mam swoje zadanie, a inne sprawy zostawiam tym, którzy znają się na nich lepiej. Pomyśl, gdybyś mógł żonę powołać do życia jeszcze raz, czy wszystko w niej byłoby takie samo? - Nie chcę o tym myśleć. Ona nie żyje. Była wojna. - A kawałek jej tkanki, jakiś strzęp ciała na kości, sama kość? Jan wstał. W pytaniach Człowieka była drapieżność, którą przejawiał w chwilach ekstremalnego napięcia. Coś się musiało dziać. Człowiek poklepał swojego opiekuna po ramieniu, wrócił na sofę i powiedział: - Wierz mi, długo nie chciałem się na to zgodzić. Wydawało mi się, że to stwarza niebezpieczeństwo i w pewnym sensie osłabia mój autorytet. Przekonali mnie jak zwykle argumentami o wyż- szej konieczności i takimi tam... Może to ciebie zdziwi, że nie zo- stałeś wtajemniczony, ale tym bardziej powinieneś docenić fakt, że po zastanowieniu postanowiłem ci to ujawnić. Dotknął pulpitu przy sofie. Na ekranie ukazał się on sam w otoczeniu kilku osób z instytutu, w którym dokonano ekspery- mentu z klonem kaczki. Na ekranie trwały przygotowania, rozmo- wy centralnym punkcie stała szklana kapsuła, duża, owinięta systemem przewodów. Człowiek był w lepszej formie, uśmiechał się, rzucał dowcipy, ale jego twarz przecinał wyraz napięcia, do- brze Janowi znany. - Proszę, i oto już się zaczynam. - Człowiek nerwowo poruszał kolanem. - Oto jest! Na ekranie, w szklanej kapsule wypełnionej matowym płynem pojawił się różowy, drgający krążek. Ten krążek pęczniał, rozrastał się w płód o coraz wyraźniej szych ludzkich kształtach. Główka, po- wieki, usta, uszy, z rączek i stóp wyrosły mikroskopijne palce. - Patrz, patrz! - powtarzał starzec. Kapsuła rozwarła się; nastąpił poród. Noworodek otworzył oczy, krzyknął. Czas to wszystko deformował, zniekształcał, pośpieszał. Pęczniejące dziecko podłączono do pokarmu, z jego malutkiego penisa wytryskiwały niteczki moczu, z odbytu kał odsysano bły- skawicznie poza wnętrze szklanego cylindra. W przezroczystym płynie rozrastało się dziecko. Ruchy kończyn skumulowane przez bieg czasu zlewały się w nieskoordynowane drgawki; dziecko ro- sło, miało włosy, mleczne zęby wyrosły i wypadały z ust niczym ka- myki wysysane błyskawicznie poza wnętrze cylindra. - Widzisz? Ja właśnie w tym momencie siebie poznałem - po- wiedział Człowiek i istota na ekranie znieruchomiała; wstrzymał odtwarzanie. - W tym momencie zrozumiałem, że to nie mistyfi- kacja. To dziecko ma moje rysy, dłonie. Siedem lat i trzy miesiące. Jan milczał. Wpatrywali się w nieruchome dziecko w cylindrze; jedno jego oko patrzyło w górę, drugie próbowało umknąć przed światłem. Człowiek ponowił odtwarzanie. Chłopiec rósł na ich oczach, wciąż rosły też jego włosy i paznokcie. - Powiedziałem im, że taki przestaję być do siebie podobny - wyjaśnił Człowiek, gdy nagle jego młode odbicie pojawiło się na ekranie bez włosów i paznokci. - Usunęli to, co rośnie, sam wi- dzisz. Teraz podobno są w stanie sprawić, aby co jakiś czas gubił włosy i paznokcie, a one odrastają na nowo, jak po goleniu czy po torturach. Śmiał się bardzo krótko; czas ekranu oddziaływał jakoś na czas w gabinecie i Człowiek mówił coraz mniej, a jeżeli musiał, wypo- wiadał słowa szybciej, spieszniej oddychał. - Dojrzały... - skomentował pojawienie się jasnych wytrysków ze stężałego penisa istoty na ekranie. Wydalała coraz więcej, coraz więcej też, przez giętki przewód, wchłaniała pokarmu. Poruszała się, palce rąk i stóp wykonywały miliony zgięć, gałki oczu się obra- cały, usta otwierały, wypadała z nich ślina, z oczu krople łez. - Około dwudziestu lat - rzucił Człowiek, na chwilę zatrzymu- jąc obraz. Zastygła istota była wysoka i smukła, z wyrazistymi obszarami owłosienia, mocnym, gruszkowatym penisem, z którego znowu wy- tryskiwała sperma. Oczy patrzyły bez koordynacji przed siebie, ale nie było w nich żadnej myśli. - Gdy miałem dwadzieścia lat, uprawiałem sporty siłowe i by- łem zdecydowanie lepiej umięśniony. Wtedy też odniosłem pierw- szą ranę... On, rzecz jasna, jej nie ma. Czy on myśli? Pytałem o to w instytucie. Twierdzą, że nie. Mózg w pełni sprawny, rozwinięty, ale pusty. Są w nim wyłącznie sygnały, które zdołał odebrać, czyli błyski światła, głód, wydalanie... A erekcja i wydalanie spermy? Nie wiem. Wydaje mi się, że jego oczy wyrażają coś... Rozkosz? Przyjemność? Może ulgę? Zdrowy, mocny organizm produkuje i musi wydalić... Nie wiem... Obraz ożył. Istota poruszała się gwałtownie, rozpaczliwie, jej ręce dotykały jak w drgawkach fragmentów ciała, fizjologiczne potrzeby powtarzały się rytmicznie i wszystko zaczynało przypo- minać funkcjonowanie maszyny: wsysanie pokarmu, wydalanie moczu, kału, wytrysk spermy, kilkadziesiąt podobnych ruchów kończyn, głowy, skłony, obroty oczu, otwieranie ust jak u ryby i znowu pokarm, wydalanie i tak dalej... Nastąpił okres monoton- nych powtórzeń. Rysy twarzy zmieniały się wolno, ale nieustan- nie i Jan coraz wyraziściej widział ich podobieństwo do znanych fotografii Człowieka sprzed lat. - Około trzydziestu pięciu - powiedział Człowiek. - W tym wie- ku zacząłem łysieć. Miałem nową bliznę. Oparzenie na karku, ale oczywiście on tego nie ma. Poza tym pierwsza zapaść... nic poważ- nego, lecz jednak. On był w tym okresie zdrowy. Jedziemy dalej? Istota w cylindrze wykonywała coraz mniej ruchów. Jej stopy °Padały, jakby próbowała dotknąć palcami dna swojego więzie- nia, penis również wiotczał, podrygując tylko co jakiś czas, by wy- dalić zawartość jąder, usta otwierały się coraz wolniej, a dolna warga z trudem unosiła się, by je zamknąć. Oczy nieruchomiały, skóra stawała się bezbarwna, niemal przezroczysta. - W jakim jesteś wieku? Jan ocknął się; pytanie Człowieka zabrzmiało jak marny ko- mentarz do obserwowanego obrazu. - Czterdzieści pięć. - Więc nie jesteś już młody. On ma w tej chwili pięćdziesiąt.ti Istota na ekranie przestawała się niemal poruszać, podrygiwa- ła ze wzrokiem tępo wpatrzonym w coś, czego nie było. - Osiągnął szczytowy etap, umysł już wygasa - komentował Człowiek. Istota nagle drgnęła, jakby usłyszawszy te słowa, wydaliła po- tężną smugę spermy i moczu, jakiś dźwięk wydarł się z jej gardła, potem jęki. Penis zwisał coraz smętniej, ramiona opadały, niekie- dy wznosząc się jak do lotu, ale chyba tylko po to, by podkreślić siłę ciążenia, która wywierała na ciało coraz większy wpływ. Skó- ra zwisała, była cienka, wypłukana, z sinawymi żyłkami. - Sześćdziesiąt lat. Ja byłem w tym wieku lepiej zbudowany, sprawny. Coraz mniej podobny, coraz mniej podobny - powtórzył stary i unieruchomił obraz. Wstał, szedł niczym ciężki, rozdygotany cień do okna, mocował się z zamkiem. Jan podbiegł i pomógł otworzyć. Obaj potrzebowa- li świeżego powietrza. Milczeli, patrząc na posrebrzany szpaler drzew. - Gdy miałem sześćdziesiąt lat... - zaczął stary Człowiek. W jego reakcji na przeglądany dokument Jan nie mógł znaleźć fałszu. Pamiętał szok, jaki przeżył, gdy pokazano mu jego klona powstałego z kawałka ciała, który wycięto mu z ramienia. To było podobne uczucie lęku i beznadziejności. - No, dokończymy - powiedział starzec i wolno podszedł do ekranu. Istota niemal znieruchomiała. Jak usypiająca ryba wykonywa- ła coraz mniej zauważalne ruchy, obojętniała, oczy okrywały się błoną, z nosa, uszu i odbytu wyrastały włosy. Wnętrze cylindra okrywała jakaś mgiełka. - Popatrz, jak to się złuszcza - parsknął stary. Istota znowu zamarła, a on podszedł bliżej i niemal dotknął jej twarzą. Na ekranie tkwiła twarz istoty, która wyrosła zeń, była nim, a jednak trwała osobno. Spoglądał leniwym wzrokiem na mętne oczy w cylindrze. - Siedemdziesiąt osiem lat. Tyle mam teraz. Nie wiem, nie wi- dzę podobieństwa. Mam wrażenie, że to oszustwo. Jak ty się czu- łeś, gdy ci pokazano ciebie? Nie zaprzeczaj, wiem, że pokazano. Każdy z was musiał zobaczyć siebie. Nie rozumiesz, jaka to szan- sa? W ciągu dwóch dób można mieć replikę. Kawałki mięsa, które mogą zastąpić te, które się zużyły. Niepotrzebni już ci... jak na nich mówią? Dawcy. Patrz, wszystkie zęby, dłonie bez uszkodzeń, kości, czysty mózg czekający tylko, aby się wypełnić. Ekran ożył, czas na nim biegł dalej; istota poruszała się coraz wolniej, wydalała niewiele, a przewód dostarczający pokarm prze- suwał go ledwie dostrzegalnie. Penis drgnął i wystrzelił niewielką bladą igłę. - Jeszcze, jeszcze, jeszcze - powtarzał stary człowiek z twarzą przy samym ekranie. Gdy istota zamierała, odszedł, usiadł na so- fie i sapał, spoglądając między swe kolana. - Sto siedem lat - po- wiedział. Istota niemal znieruchomiała, ale niekiedy wydobywały się z jej otworów odrobiny, podrygiwały przymknięte powieki, penis kurczył się i powiększał, a ostatnia strużka spermy wolno dopływała do otworu odprowadzającego. Wydawało się, że wszystko już zamarło, a lekkie kołysanie spowodowane jest energią rozruszanego płynu. - Niemal równo dwie doby - powiedział Człowiek. Teraz nie spuszczał wzroku z ekranu. Istota już się nie porusza- ła, niczym zawieszona w kosmosie bryła wolno, ledwie zauważal- nie zaczęła się obracać. Ten zdumiewający ruch zaczął nabierać tempa, w miarę jak istota sztywniała. Przez ekran przebiegł czer- wony pasek. - Zgon - powiedział stary człowiek i odwrócił się od obrazu. Jan jednak nie mógł przestać patrzyć; martwa istota, sztywnie- jąc, zawisła i z szybkością nie większą niż raz na trzy minuty obra- cała się wokół własnej osi. Powtarzało się to, co wcześniej stało się z istotą stworzoną z tkanki Jana. Wtedy nie zapytał o to, tłu- maczył sobie, że to działanie kanału odprowadzającego porusza trupa. Dzisiaj ten ruch powtarzał się i może dlatego, że nie doty- czył Jana, mógł obserwować spokojnie; obroty nie zwalniały ani f nie przyśpieszały. - Taniec śmierci - powiedział Człowiek, nie patrząc na ekran. Wstał i przeszedł do szeregu szklanych gablot. Otworzył zacinają- ce się drzwiczki. - Zażyczyłem sobie, by mi to sprezentowali - wy- jaśnił i ściągnął szmatkę, odkrywając trzy identyczne czaszki. Wziął jedną i zbliżył do Jana. - Tyle z niego zostało. Miałem wąt- pliwości, czy nie powinienem go pochować. Dziwisz się, że są trzy? Eksperyment powtórzono trzykrotnie, Jean, trzykrotnie, a ja mam wrażenie, że jestem czwartym. Jan wstał i podszedł do gabloty. Czaszki wydawały się za małe. - Czy twoim zdaniem mają moją replikę? Jak ci się wydaje, może im się przydać? Replika starca, którego tylu chce zamordo- wać? Gdyby po to, aby zjeść, to jeszcze można by zrozumieć - za- rechotał Człowiek. - Ale powiedz mi, czy żyłem aż tak podle, by zamienić się w zwierzynę, na którą polują? Jak trzeba żyć, żeby w ostateczności w czyichś myślach być tylko łowieckim celem? Czy czas dano mi jedynie po to, bym osiągnął stan strachu ukry- wającego się trupa? Człowiek zbliżył jedną z czaszek do swojej głowy i rzeczywi- ście była nieco za mała, ale on sam tego nie widział, nie rozumiał pytającego spojrzenia Jana. Na ekranie wciąż płynął czas odmierzany obrotami martwej istoty. Za iluzją okna jaśniał rozległy park. Trzy identyczne czasz- ki na półce przywodziły na myśl trzy identyczne podziemia, w których ukrywał się Człowiek. Byli teraz w jednym z nich; w dwóch pozostałych dwa sobowtóry Człowieka zachowywały się tak jak on, w gabinetach takich jak ten, naprzeciw iluzyjnych okien z widokiem na trzy identyczne parki ze strzyżonymi szpa- lerami drzew. Niewielu wiedziało, w którym z podziemi aktual- nie przebywa Człowiek. Sobowtóry były nieufne, małomówne i nie zasypiały w nocy, siedząc na sofach i czekając świtu. Ich bez- pieczeństwo nikogo nie obchodziło. - Też zastanawiałem się nad tym - powiedział znienacka Czło- wiek. - Też myślałem, że byłby to doskonały sposób zmylenia mor- derców. Kilkanaście identycznych postaci. Pamiętaj o tym - wska- zał jasną rysę na swojej powiece. Zbliżyli się do iluzji okna. - Te szpalery uformowano z grabów - rzekł Człowiek. - Czy chociaż wiesz, jak wygląda grab, liście grabu? No tak, nie masz czasu na takie sprawy, a ja gapię się na te drzewa godzinami. Two- je dzieci mogłyby się tam bawić, gdybyś sprowadził je tutaj. Wnio- słyby do tego grobowca trochę ruchu. To żart, Janie, marny żart, obaj wiemy, że to iluzja, jakiś obraz, którego już nie ma. Nie ma już żadnych parków. Pojedź po dzieci. Choć stary, jestem w stanie je ochronić, jeżeli naprawdę im coś grozi. Jan milczał, ale krew odpłynęła mu od serca. - Nikt już nie ma do nikogo zaufania po tej bezsensownej rze- zi - dodał Człowiek. - Dlaczego wydaje ci się, że na Danielu mo- żesz polegać? Tylko dlatego że jest genetycznie z nimi związany? A jeżeli też jest mordercą? Znasz go? - pytał, zamykając gablotę z czaszkami. Jan nie był w stanie się poruszyć. - To coś, co przyjdzie do mnie, też weźmie się stamtąd. Surowy, północny klimat, wilgoć, bagna, niskie słońce i oczy, które wypa- trują ofiary - niedbale mówił Człowiek. Światło iluzyjnego dnia gładziło jego wysokie czoło. ROZDZIAŁ 16 Strach Wracał ulicami Paryża z wrażeniem, że czas jego jazdy nie pokrywa się z czasem realnym: wszystko działo się za wolno, samochód pokonywał zwykłą trasę leniwie, pomimo że wskaźniki podawały typowe parametry. Wspiął się na wzgórze, z którego widać było kikut stalowej wieży, wjechał do garażu i wsiadł do windy. Jej łoskot spłoszył francuskie sny, zaskwiercza- ły, skurczyły się, znikły... W mieszkaniu było pusto, cicho. Ostrożność przestała już co- kolwiek znaczyć. Jan nie skradał się, nie nasłuchiwał. Włączył podgląd i zobaczył twarze dzieci. Spały. Szukał w całym domu, który zbudował wuj Daniel. Podczerwień rozjaśniała puste, cia- sne klitki. Wuja nie było. Połączenie pełne oznaczało całkowitą dekonspirację, wyglądałoby jak wielki krzyk nad przestrzenią zniszczonego świata, okrzyk zwołujący morderców na łowy. Znowu zbliżył twarz śpiącej Felicji. Na jej wardze była ta sa- ma kropla śliny, jak gdyby obraz się cofnął. Strach paraliżował myśli. Jan zaczął chodzić po pokoju, by rozładować napięcie. Obraz, który widział teraz, był kopią wcześniejszego obrazu. Czy to możliwe? Musiał sprawdzić raz jeszcze. Bartek śniąc, po swo- jemu poruszał powiekami. Reszta pustego domu znieruchomia- ła w ciszy. Penetrował małe pokoje wyposażone w meble ścią- gnięte z ruin przez Daniela, widział jego wędki, prymitywne sprzęty, wypłowiałe książki, ruchomą ilustrację, która już daw- no zdechła. Wszystko było nieruchome, jak dekoracja. Wuja nie wypatrzył. Być może, Człowiek improwizował, sprawdzał, szukał po omac- ku. Jan próbował przypomnieć sobie swoją reakcję na słowa star- ca: graby, listki, północne słońce, chłód - prosta łamigłówka, zbyt prosta. Może podrzucono ją tylko po to, by zaczął działać nerwo- wo, demaskując prawdę o dzieciach? Wyłączył podgląd, ekran ściemniał. Za oknem nieruchomy Pa- ryż obdarowywał ciemne niebo rdzawym kwiatem swej wieży. Jan wrzucił do odtwarzacza kulkę i twarz mówiącej Felicji pojawiła się na monitorze: - Mam nadzieję, że zostawiasz nas ostatni raz. Nie lubimy, gdy wyjeżdżasz. Tutaj nic się nie dzieje. Czy to jest normalne, że lu- dzie nie mogą wychodzić? Ja sobie wyobrażam, że każdy człowiek będzie mógł wędrować, dokąd zechce. Powie sobie: chcę zobaczyć, co jest za tym wzgórzem, które widzę codziennie z okna, i po pro- stu pójdzie zobaczyć. Bartek odbijał piłkę. Twarz Felicji znieruchomiała, Jan prze- mieścił kulkę do pojemnika. Zawisła kilka milimetrów od tej, w której nieskończenie trwała wędrówka kamienną salą. Jeszcze raz włączył podgląd domu. Felicja się poruszyła, na jej wardze nie było już kropli. Korytarz Kamienica ponownie zasnęła. Wolał nie korzystać z windy, poszedł schodami. I tak co któryś stopień trzeszczał, poręcze gięły się, grzechocząc tralkami. Na pię- trze wyżej był dotąd tylko raz, wtedy gdy wybrał tę kamienicę i w przebraniu żebraka sprawdzał sąsiednie mieszkania. Niemal wszystkie były puste, ale od tamtego dnia wiele się zmieniło, lu- dzie wracali do swoich domów. Jan w przebraniu obszedł wówczas wszystkie piętra. Były niemal identyczne, różnił je odcień popie- latej farby na drzwiach. Wszedł wtedy i na strych, gdzie walały się trupy gołębi zawiniętych w papier. Otwierał, a spod piór wypada- ło gnijące mięso i kości. Na strychu, w kwaterkach wielkiego okna nie było szyb, zastępowały je kawałki tektury pokryte ma- lunkami; w tej części Paryża swego czasu gnieździli się ludzie wy- twarzający najróżniejsze bezużyteczne przedmioty: obrazki, za- bawki poruszane gumkami, znikające lustra, mechate kopie Pająków. Stąd pochodziły wiersze recytowane w knajpach, ero- tyczna perwersja, ciała młodych mężczyzn i kobiet tatuowane, sprzedawane, kupowane; to wszystko fermentowało bezsensem, który wojna stłumiła w kilka dni i zatarła wszelkie ślady. Tektur- ki w kwaterkach okna zaskoczyły Jana. Na strychu musiał żyć owładnięty pasją malarz, kolejny szaleniec z tej dzielnicy. To wówczas zobaczył Jan - opuszczona kamienica, gołębie, obrazy w oknie i widok Paryża z ekspresyjnymi liniami wieży. W miesz- kaniach trafiał na identyczne meble. Piętro, na którym zamiesz- kał, było zupełnie puste, ciche; okna wychodziły ponad dachy są- siednich domów. Teraz wszedł na wyższe piętro. Węchem próbował znaleźć szlak, którym odeszła Szwedka. Wciąż pamiętał ciepły zapach młodego ciała. Ale pomysł był naiwny - korytarz wypełnił się już codzien- nym smrodkiem tanich zup, wilgotnych materaców i kotów. Schody na strych były węższe i bardziej strome, zakończone ni- skimi drzwiczkami. Nacisnął klamkę. Strych Wiedział, że ją tu odnajdzie. Stąpał ostrożnie, jak- by ciągle mogły tu walać się cuchnące paczuszki. Podszedł do okna. Niebo widziane z wysokiego strychu zawsze wydaje się ciemniejsze i niższe - snuje się nad przestrzenią jak miękki ca- łun. Między szprosami wciąż zamiast szkła tkwiły kartony. Nie wi- dział kolorów, ale dotknięciem wyczuł fakturę farby. Stał, nasłu- chując. Szwedzi rzadko mieszkali samotnie. - Jesteś? - zapytał, wchodząc dalej. Czy mogli się nie bać? A czy on wiedział, jak z nimi postępo- wać? Ich tragedia była nagła, bezwzględna i okrutna. Może był w tym wyrzut sumienia, choć chyba nikt nie mógłby odczuwać nic podobnego po tym, co przewaliło się po Europie. Strych był rozległy, ciągnął się na długość całej kamienicy. Wtedy na strychach nie walały się rupiecie pozostawione z innego czasu. Spalono je w ulicznych ogniach, uszczelniano nimi dachy, rozkradano. Tak było i tutaj. Jan szedł dalej. Nie znalazł nikogo. Zatem Szwedzi ukrywali się w którymś z mieszkań? A może nie było ich wcale? Znowu zmroził go dreszcz. A jeżeli ktoś tę dziew- czynę po coś przysłał? Dlaczego pojawiła się, nie uciekła, ukrywa- jąc się za iluzją lustra? Śledziła go? Kto jej to zlecił? Chciała zo- baczyć wirtualny film? Szukała opiekuna? Jan doszedł do końca strychu. Zaledwie kilka dzielnic odcinało się oparem poświaty od monotonnej czerni panoramy miasta. Wychylił się przez pustą kwaterkę okna. Ulica była nisko w dole, okno wisiało nad przepa- ścią. Zobaczył przy twarzy zarysy obrazu na tekturce. Domyślił się, że malarz też stawał w tym oknie i widział to, czego Jan już nie mógł zobaczyć. Utrwalił pejzaż w obrazach, które wstawiono w miejsce szyb, zastępując nimi panoramę umarłego miasta. Coś zatrzepotało jak gołąb, zbliżyło się i położyło dłonie na je- go ramionach. Nie odwracał się, wiedział, że to ona. - Tu mieszkasz? - zapytał. Powiedziała kilka niezrozumiałych słów. - Gdzie są inni? - Sama - powiedziała, chwytając Jana za rękę i ciągnąc jak wtedy, gdy wchodzili do zamku. Strych był naprawdę ogromny, zakręcił raz, potem drugi i okaza- ło się, że w szczytowej ścianie są drzwiczki. Dziewczyna otworzyła je, pochyliła się i weszła. Na podłodze, wewnątrz małego drewnia- nego domku paliła się świeczka, rozjaśniając pokój - wydłużoną klitkę z okienkiem w dachu. Po szybie płynęły strumyki wody. - Tu mieszkasz? -Tak. - Zimno. -Tak. - Czemu mieszkasz sama? Z czego żyjesz? Nie powinien o to pytać. Spoglądała potulnie i zachęcająco. Stanęła na jego stopach, była lekka, ciepła, miękka. - Z czego żyjesz? - powtórzyła jak echo. - Wiem, że nie powinienem pytać. - Wiem, że nie powinienem pytać. - Skąd masz te rzeczy? Jan doszedł do końca pokoju, dotykał jakichś półek, drewnia- nej konstrukcji, na której leżały ubrania dziewczyny. - Ktoś wie, że tu mieszkasz? - Ktoś wie, że tu mieszkasz? Ty. - Czemu powtarzasz? - Czemu powtarzasz? Uczę się. Usiadł na jedynym krześle, a dziewczyna kucnęła na posłaniu. Podniosła z podłogi drewniany domek - lampkę ze świeczką - i postawiła na masywnym taborecie, którego blat można było ob- racać. Kręciła nim, więc po ścianach i ukośnym suficie przesuwa- ły się rozjaśnione plamy. - Skąd to masz? - Było tu. Czuł się nieswojo. W drewnianym domku płonęła świeczka, na ścianach tekturowe obrazki przesłaniały ubytki tynku. - Jedno twoje oko jest niebieskie, a drugie brązowe - powie- działa dziewczyna. Wydawało mu się, że jest w tym stwierdzeniu zaproszenie, sły- szał je wcześniej i wówczas miało ten sens. Dotknął stopy dziew- czyny, ale nie reagowała. Usiadł obok, na podłodze, i wciąż trzyma- jąc jej stopę, patrzył na jaśniejące okienka domku ze świeczką. - Musiałam uciekać. - Pochyliła się i pozwoliła włosom opaść na twarz. - Wiem, że musieliście stamtąd uciekać - pogłaskał ją po wło- sach, ale nie oczekiwała czułości. - Wiem, że musieliście stamtąd uciekać. - Wiem, że nie możesz tam wrócić, dopóki wszystko się nie wy- jaśni. Na razie nikt nie wie, kiedy to się stanie. Musisz to zaak- ceptować. - Musisz to zaakceptować. Nie - powiedziała stanowczo, odrzuci- ła głowę i włosy odsłoniły twarz zawziętą, wyrazistą, wilgotną od łez. - Dlaczego do mnie przyszłaś? To działo się w Szwecji, praw- da? Znasz ten zamek, te bagna, wiedziałaś, jak tam dopłynąć, i znałaś tę salę. - Nikt go nie wziął - powiedziała, trącając stopą domek świecz- ki. Plamy świateł wędrowały ścianami i sufitem, błyszczały na szy- bie okienka. - Dlaczego nikt nie wziął? To wszystko było - mówiła niejasno. - Nikt niczego nie wziął. Dlaczego? - Nie wiem, o czym mówisz. - Jan patrzył na stopę i na łydkę, wysuwającą się spod koszuli. - Pytasz, chcesz odpowiedzi. Ja też pytam. Dlaczego nikt tutaj niczego nie wziął? - Chodzi ci o to? - rozejrzał się po klitce: rzeczywiście, tych przedmiotów nie mogła zgromadzić sama. Wydawały się wrośnięte we wnętrze, jakby były tu zawsze. Wojna tego miejsca nie tknęła. - Dlaczego to wszystko tutaj jest i było? - Może nikt tego nie znalazł? - Ja znalazłam. Były drzwi, było wszystko, weszłam i znala- złam, a oni nie mogli? - Może ktoś tu mieszkał, pilnował? - Nikt. Wszystko było. Domek ze świeczką stał tutaj, wszystko było takie jak teraz i czekało na kogoś, a przyszłam ja. Dlaczego? - Nie wiem. - Nie umiesz odpowiedzieć, więc i mnie o nic nie pytaj. - Przyszłaś do mnie, tak? Oglądałaś ze mną ten film, uciekłaś, potem robiłaś wszystko, bym nie obejrzał go do końca. Dlaczego? Znasz go? Ma dla ciebie jakieś znaczenie? - Nic nie rozumiesz. Przyszłam, bo wiem, kim jesteś. - Kim jestem? Nagle zaczęła szybko mówić po francusku, a może po szwedz- ku, gestykulując, niemal krzycząc. Przestała. - Co to za język? - spytał. - Chodzę po domu wieczorem, w nocy, myślisz, że mogę tu spo- kojnie spać? Chodzę, wchodzę do nich, jestem tam i słyszę... Jak ci się wydaje, co robię, żeby jakoś żyć? Żeby mieć świeczkę, żeby jeść? - Znowu była agresywna. - Chodzisz do nich? - Chcesz wiedzieć, co mówią, gdy na mnie włażą? Popatrz, wi- dzisz? Ta świeczka też zaraz zgaśnie. Ostatnia. Muszę zaraz pójść, żeby dali mi nową. Mogę się wtedy wymyć, wysrać, wszystko mo- gę, chcą, żebym była czysta. Zaraz pójdę. - Nie musisz iść. - Świeczka zgaśnie. Jak zgaśnie, nie będę mogła spać. Śpię tyl- ko wtedy, gdy się pali. Jak ci się wydaje, o czym myślę, gdy w no- cy nie mogę spać i patrzę na ten domek? - Coś ci przypomina? Dzieciństwo? - zgadywał nieudolnie, wciąż nie mogąc przetrawić tego, co usłyszał. Chodziła w nocy po domu, oddawała się za kawałek świeczki. Wiedział już, dlaczego Przyszła do niego. To było tak proste, a nie pomyślał o tym. - Niczego mi nie przypomina. Pytam: o czym wtedy myślę? - Nie wiem. - Myślę, że ktoś, kto przyniósł domek tutaj, siedział tak jak ja i patrzył w jego okienka. Tylko o tym myślę. To on namalował każ- dy obrazek w oknach. Nie podobają mi się te obrazy, ale on wie- dział. -Co? - Wszystko. Świeczka zaraz zgaśnie. Jest już słaba, nie zoba- czysz przy niej dobrze tego, co tu wisi na ścianach. Poczekaj, po- siedź, a ja pójdę po inną. Wsunęła stopy w chropowate sandały, poprawiła ubranie, po- klepała policzki, przesunęła językiem po spękanych wargach. Jan wstał. - Nie musisz iść po jakąś pieprzoną świeczkę. - Muszę, nie mogę spać bez niej. A może ty mi ją dasz? - ude- rzyła piąstką Jana w brzuch i musnęła palcami jego podbrzusze. - Nie musisz spać tutaj - powiedział. - Kurwisz się za kawałek świeczki? - To nie jest tak. Chodzę do nich, żeby słyszeć, co mówią. Sły- szę, rozumiesz, słyszę... - Wiem, co mogą mówić w takich chwilach. Możesz spać u mnie. - Wiem, kim jesteś, oni też wiedzą. Nie. Poczekaj, za kwadrans wrócę i będziemy mogli popatrzyć na te obrazy, dobrze? Bądź do- bry i zrozum. Muszę do niego pójść, on na mnie czeka. - Kto? Co z tego, że czeka? - W Janie rodziła się banalna za- zdrość. - On wie, że przyjdę, ciii... Zamilkli, dziewczyna nasłuchiwała. - Widzisz? Ja nawet stąd słyszę, że on na mnie czeka - szepnę- ła. - Może wie, że tutaj jesteś? -Kto? - Nie mogę go zawieść. Delikatnie, jak nocny łowca pobiegła przez strych, zniknęła. Stał w drzwiach jej klitki, świeczka w domku dogasała, za oknami spał Paryż. Jan usiadł na posłaniu, podniósł domek, aby zajrzeć do okop- conego wnętrza. Wtedy na krótką chwilę pojawiły się kolory na tekturowych obrazkach wypełniających ściany. Zobaczył twarze, krajobrazy, przedmioty. Otoczyły Jana, coś przypominały i gdy już uchwycił odpowiedni wątek w pamięci, zrobiło się ciemno. Posła- nie pachniało ciałem dziewczyny, która oddawała się teraz komuś za odrobinę światła. - Maserer... - powiedział Jan do siebie i wyszedł. Krzyk Schodził ostrożnie, przykładał ucho do kolejnych drzwi, nasłuchiwał. Drzwi pachniały złuszczającą się farbą, a za nimi trwała cisza. Nikt nawet nie chrapał; wojna nauczyła ludzi czujności. Korytarz o tej porze przypominał podziemia schronów. Ci, którzy ocaleli, przeszli solidny kurs dbania o własną skórę, nie można ich było zaskoczyć. Dziewczyna żywiła się tym, co produkowały ich cia- ła, a oni potrzebowali jej pokarmu, by nasycić wygłodniałe zmysły. Wrócił do swojego mieszkania, nie zapalając światła włączył podgląd domu wuja Daniela. Dzieci spały. Na wardze Felicji zno- wu lśniła kropelka śliny. Wyłączył podgląd, włączył ponownie. Kropelki nie było. Feli- cja spokojnie spała, Bartek poruszał powiekami; Jan miał wraże- nie, że i ten obraz się powtarza. Chodził po ciemnym pokoju od okna do drzwi. Ktoś, kto czekał- by na jego błędy, miałby ich dzisiaj w nadmiarze. Ponownie włą- czył podgląd. Felicja leżała na wznak, kropka śliny połyskiwała w tym samym miejscu. Bartek rozchylił lekko usta. Wuja Daniela wciąż nie było. Jan odnosił wrażenie, że wszystko powtarza się ryt- micznie. Musiał przejść na połączenie pełne, by usłyszeć dźwięki domu, oddechy dzieci, każdy odgłos nieruchomych wnętrz. Dotknął pulpitu. W ciemność pokoju wpadła mgiełka prze- strzennego monitora z propozycją: "Potwierdź". Wsunął palce w czytnik, monitor zapulsował kodem Jana, zagasł. Z niebytu do pokoju wpłynął cichy, lekki p^łos dalekiego do- mu. Słychać było szum drzew zwieszonych nad dachem. Jan zbli- żył twarz Felicji i usłyszał jej oddech. Wpatrywał się w świetlistą kropkę na wardze córki. Przerzucił podgląd na Bartka, który nie- spokojnie trzepotał powiekami, mówiąc coś przez sen. Oko Jana wędrowało pokojami domu, zbliżając się do okien, drzwi, wsłuchując w narastający szum drzew, oddalając od niego w ciszę wewnętrznych, małych pomieszczeń zawalonych bezuży- tecznymi rzeczami. Mysz przebiegła po stole, piszczała, a to zna- czyło, że w domu było ich więcej. Czy Felicja wiedziała o tym? Jej matka wpadała w panikę na widok myszy. Jan uśmiechnął się na to wspomnienie. Pochylił się, jak gdyby ta ostrożność miała jakieś znaczenie dla tych, którzy właśnie określali parametry połączenia. - Danielu! Odezwij się - powiedział. - Musiałem złamać kod. Wuju, muszę z tobą porozmawiać. Dom milczał, małe pomieszczenia były wciąż puste, Felicja le- żała bez kropli na wardze, Bartek oddychał równo przez sen. - Bartek - szeptał Jan do syna. - Bartek... Bez żadnej reakcji. - To ja, ja - szeptał Jan coraz głośniej. Na wardze Felicji nie było już kropli. - Zbudź się - szeptał - odezwij się! Teraz już krzyczał. Zwielokrotnił głos i w głośnikach przy łóż- kach dzieci jego szept musiał przypominać trzask pękającej szy- by. A dzieci spały. Wykrzykując, szepcząc, nawołując, próbował rozgonić ciszę, ale dom milczał, wuj się nie pojawiał. Nawet kiedy Jan włączył sygnał alarmowy, nadal spokojnie spały, tyle że Feli- cja znów miała na wardze kroplę. Czy nikt nie podsłuchiwał? Jan wyjął broń, otworzył drzwi; na korytarzu było pusto, ale wyczuł w nim zapach dziewczyny. Mu- siała przejść obok sekundę wcześniej, a może stała pod drzwia- mi? Jan wspinał się schodami, idąc śladem zapachu. ROZDZIAŁ 17 Domek świeczki Niemal widział jej stopy ginące w ostatniej chwili za kolejnym zakrętem schodów, niemal słyszał jej oddech. Ucie- kała. Drzwi strychu były zamknięte. Wielkie wnętrze wydało się jeszcze ciemniejsze - może dlatego, że na wschodzie pojawiły się pierwsze zorze. Drzwi jej pokoiku też były zamknięte, szczeliny przepuszczały kreski migotliwego światła. Miała już nową świeczkę. - Gdzie byłeś? Czemu nie poczekałeś tutaj? - zapytała, gdy Jan otworzył drzwi i zastał ją osłaniającą okienka domku przed przeciągiem. - Zamknij, wiatr kręci ogniem, opala okienka. Dziewczyna była trochę zmęczona, z wysuniętą dolną wargą dmuchała sobie na twarz, aby ją ostudzić; podfruwały jej włosy. - Żeby umieścić świeczkę, trzeba otworzyć drzwiczki. Potem je zamykam, otwieram okienka. Dymek wylatuje przez komin. Gdy jest przeciąg, kopcą się okienka... Czy kiedyś będę mogła spać po ciemku? Może kiedy się zestarzeję... Czemu tu wszędzie tylu sta- rych ludzi? - On też jest stary? -Kto? - Ten, kto dał ci świeczkę. - Może tak, może nie. Przecież jest noc i go nie widzę. Poza tym to nie ma znaczenia. Wszystkim się wydaje, że ze starym jest jakoś obrzydliwiej. Nieprawda! Lubię do niego chodzić. Dlaczego o to pytasz? Nie mam prawa czegoś lubić, a czegoś się bać? - Kto to jest? - Nie wiem. - W którym mieszkaniu go spotykasz? - Dlatego za mną poszedłeś? Widzisz, jestem cicha, nie wie- działeś, że tu mieszkam, że chodzę w nocy po korytarzach, niczego nie wiedziałeś, a ja ciebie znam. I nie chcę, żebyś wiedział więcej. Czemu jesteś taki wściekły? Zakochałeś się? Dlaczego nie za- czniemy tego po prostu robić? No, dlaczego? Masz chęć, powiedz tylko, to zupełnie nic nie znaczy, jeżeli podchodzi się do tego bez żadnego uczucia. To taka możliwość naszych ciał. Coś najsmacz- niejszego z owoców, dlaczego mielibyśmy nie spróbować? Dziewczyna rozpinała bluzkę, wychylały się jej gładkie piersi, sutki, które drażniła palcami. Przyciągnęła Jana ku sobie. Jej cia- ło nosiło ślady niedawnego seksu, było rozgrzane, miękkie, ocze- kiwało dalszego ciągu tego, co stało się wcześniej. Jednak nie było tak, jak trzeba. Gdy Jan wszedł w nią, dziew- czyna odchyliła się, zastygła wpatrzona w okienko nad nimi, prze- stała się poruszać, a uściski jej ud, ramion stały się mechaniczne. Dotknięcia sutków, pieszczoty, którymi Jan starał się ją ożywić, nie zmieniały niczego; oczekiwała tylko końca zmagania z ciałem człowieka, do którego nic nie czuła. Poruszał się coraz gwałtow- niej, dusił jej pośladki, aby nie poddać się wrażeniu, że jest dla niej jednym z tych, do których chodziła po świeczki. Orgazm był tylko spełnieniem. Dziewczyna, wsłuchując się w gasnące ciało Jana, siedziała jeszcze na nim, teraz nawet zaczę- ła go głaskać po twarzy, całować. Wykonywała dobrze wyuczone czynności, nic poza tym. Czego się spodziewał? - Co ci jest? - zapytała. - Nie musiałeś tego robić, jeżeli nie miałeś ochoty. - Wydaje mi się, że to ty nie byłaś tu, przy mnie - odpowiedział. - Nie ja, więc kto? Twoja kobieta? Myślisz o niej? Dlatego nie jestem taka, jak byś chciał, prawda? Jan usiadł na posłaniu, dziewczyna zbliżyła dłonie do domku świeczki, ogrzewała je, a światełka pieściły jej nagie ciało. - Dlaczego wszyscy jesteście tacy? Najpierw patrzycie na mnie, jakbym pojawiła się znikąd, patrzycie, chcecie mnie doty- kać, a gdy już wam pozwolę, gdy już wlejecie to we mnie, od razu zaczynacie rozmyślać. Myślisz o niej? - Nie, o dzieciach. - Jakich dzieciach? - O moich dzieciach. - Pierwszy raz rozmawiam z kimś, kto ma dzieci. Gdzie są? - Nie ma ich tutaj. - To wiem, przecież tu wcale nie ma dzieci. Więc gdzie? - W pewnym miejscu. - Dobrze, nie musisz mówić. A ona? Twoja kobieta? - Zginęła w czasie wojny. To była noc zwierzeń. Starał się nie myśleć o Helenie, ale już druga osoba o nią pytała. - Czasem wydaje mi się, że i ja zginęłam. Gdy leżę i patrzę na mój domek, wydaje mi się, że mnie nie ma albo że jestem taka jak on. Ktoś go zostawił, ja znalazłam i należy teraz do mnie, i tak długo będę ja, jak długo będzie paliła się w nim świeczka. - To tylko świeczka. - Nie myślisz czasem, że twoja żona gdzieś żyje? - Wiem, że zginęła. - Byłeś przy tym? - Wiem, że jej nie ma. - Tak samo ktoś może myśleć o mnie. A przecież jestem. - Pod- niosła domek. Stanęła naga, wiodła światło przy ścianie. Z tektu- rowych obrazków spojrzały na Jana oczy malowanych postaci. - To zrobił on, ten, kto tu mieszkał przede mną, kto zostawił mi ten domek. - Od niego przyniosłaś świeczkę? -Tak. - To jego pracownia? Ten domek też był jego? -Tak. - Dlaczego już nie maluje? - Dlaczego musisz o wszystko pytać? Jest tak, jak się stało i nie trzeba wszystkiego wiedzieć. Nie zrozumiesz nic więcej, jeże- li nawet się dowiesz. - Gdy rozmawiali o jej kochanku, stawała się agresywna. - Zostawił swoje obrazy, pracownię, wstawił je na miejsce szyb? Nie zależy mu na nich? To nie jest normalne. - Może po wojnie przestało mu na tym zależeć? On sam nie wie. Tego nie można zrozumieć. Popatrz, ile twarzy namalował. Każdą z nich widział we śnie. Albo te krajobrazy, widzisz? Jan podniósł się. Malowane postaci patrzące na jego nagość krępowały. Gdy stanął, tekturowe portrety znalazły się niżej, mu- 19Donv iek świeczki siał się pochylać. Dziewczyna przysuwała domek i wtedy Jan za- glądał w nieruchome oczy ludzi, których chyba nigdy nie było. - Popatrz tutaj - powiedziała. Odwrócił się i zobaczył pejzaż. Nie było w nim nic naprawdę interesującego poza jednym: pejzaż przedstawiał ciągnące się w nieskończoność bagna. Na sąsiednim obrazku te same bagna rozlewały się szerzej, na kolejnym ścieśniały, kluczyły. Kolejny obrazek przedstawiał zamek... - Widzisz? - zapytała dziewczyna. - Poznajesz? To wszystko by- ło w nim. Widział to w sobie, jak i te twarze. Nie mógł nic powiedzieć; ich wirtualna wędrówka nabierała tutaj fizycznego wymiaru. Człowiek, który namalował na tekturce obrazki, musiał znać ten film, ale obrazki wydawały się stare, pod- niszczone. - Kim on jest? - Malarzem. - Dobrze, ale gdzie mieszka, dlaczego przestał malować? - Mówi, że się przestraszył. - Czego? - Właśnie tego, co widzieliśmy. - Nonsens! Dziewczyna odsunęła rozjaśniony domek, prostokątne tektur- ki wchłonęły świat, który na nich zarejestrowano. - On wie tak dużo - powiedziała. - Lubię do niego chodzić. - Pytałaś go o to? Zapytałaś, kto wołał słowo "Maserer"? Wiesz i dlatego nie chciałaś, żebym to oglądał? Odpowiedz: bie- rzesz w tym udział? Byłaś tam? - Gdzie? - Domek świeczki drżał, w każdej chwili mogła go opuścić, Jan przytrzymał jej ręce, spoglądał z wysoka. - Brałaś udział w tym programie, jesteś tam? - Gdzie? W tym zamku? Ja? Puściła domek, który zakołysał się w rękach Jana. Naga wybie- gła ze swojej norki na strych. Nim postawił domek i wybiegł za nią, strych był pusty. Biegł, zeskakując po kilka stopni, ale dziewczyny nigdzie nie zobaczył. Za drzwiami odezwały się francuskie szepty. Był nagi> musiał wrócić do mieszkania. Wszedł, zamknął drzwi i zobaczył siebie naprzeciw w iluzji lustra okrywającego wnękę. Podszedł, zbliżył twarz, przyglądał się sobie, czekając na dziewczynę, która wynurzy się z iluzji i zacznie go pieścić. Winda Rano nad Paryżem mgła pachniała spalenizną. Do- stawała się do mieszkania przez szwankujący klimatyzator. Jan nie otwierając oczu wiedział, że za oknem jest już jasny poranek. Sły- chać było pojazdy, niekiedy opadał szum samolotu, gasł w ziemi. Odgłosy dnia spychały w ciasne kąty domu nocne szmery. Wziął prysznic, wrócił do pokoju, włączył podgląd. Łóżka dzie- ci były już puste, dom, w którym je ukrył, jaśniał słońcem. Dzieci nie było nigdzie w domu. Nie było też wuja Daniela, ale na stole stały świeże kwiaty - widomy ślad obecności Felicji. Szukał in- nych śladów; buty Bartka porzucone w korytarzu, zielona kurtka wuja, stara i podniszczona, jak zwykle wisiała na swoim haczyku. Wczorajszy niepokój zdawał się snem. Nie było inaczej niż zwy- kle. Ubierał się, spoglądając za okno na czarny samolot zniżający lot, schodzący niżej okien. Lubił obserwować oznaki powrotu do normalności - ludzie odlatywali i przybywali, miasto odzywało się odgłosami życia. Na monitorze podglądu zobaczył córkę. Felicja przecierała szmatką podłogę przy progu. Za oknem widać było Bartka biega- jącego w blasku słońca. Gdyby nie to, że obraz był niemy, Jan mógłby myśleć, iż jest razem z nimi w cichym, odległym zakątku, o którym wiedział tylko on i... Człowiek! W jednej chwili powrócił niepokój; pamięć wczorajszej rozmo- wy - liść grabu. Jan usiadł, wpatrywał się w dzieci, w bose pięty Felicji kucającej, by starannie wyszorować wysoki próg. Teraz wczorajsze szaleństwo, lęk i bezsensowna demaskacja ukazały się we właściwym świetle - ten, kto ich szukał, mógł już namierzyć to miejsce. Wuj Daniel wciąż był poza zasięgiem; stary dziwak musiał już rozgryźć system podglądu i nauczył się przed nim chować. Jan wiedział, że coś nakazywało Danielowi poruszać się ścieżkami, których nikt nie znał, gdzie oko podglądu nie mogło zajrzeć. Jan wyszedł na pusty korytarz. Dopiero teraz pomyślał o Szwedce. Winda zatrzymała się na piętrze wyżej, lecz nikt z niej nie wy- siadał. Jan ruszył na górę. Pusta winda czekała z uchylonymi drzwiami - a więc jednak ktoś wysiadł, zniknął bezszmerowo, bo- jąc się, że człowiek stojący piętro niżej go dojrzy. To zaczynało przypominać łapanie światła. Jan docisnął drzwi windy i czekał, aż ktoś ściągnie ją niżej. Gdy zjechała, cofnął się w półmrok i na- słuchiwał. Drzwi milczały, pachniało zupą cebulową, nikt nie wy- chylił głowy, by sprawdzić, co się dzieje. Winda wiozła kogoś, kto wysiadł dwa piętra niżej. Jan ruszył schodami wyżej, na strych, ku domkowi dziewczyny, domkowi świeczki. Ale nie miał czasu, na przegubie zajaśniała czarna krop- ka. Musiał jechać. Samochodów przybywało z każdym dniem. Oswojone z nowym układem ulic, wzdłuż których ustawiano czujniki, posuwały się jak ciemne, matowe berety zbierające z asfaltów swoje cienie. Kolejny samolot unosił się nad wieżą, na której też widać było te- go dnia grupę ludzi - opuszczone miasto wypełniało się świeżą krwią, nabierało barw. Gwoździk Jan wjechał do tunelu, samochód pędził obok ja- snej pręgi, wyskoczył na wiadukt i okrążając skrzyżowania, zbli- żał się do podziemnej magistrali. Zaczynała się codzienna rozmo- wa komputerów, sprawdzanie, kody, hasła; dostęp do Człowieka był równie niemożliwy, jak zobaczenie czyjegoś snu. W tunelu wewnętrznym czekała go obowiązkowa przesiadka do innego pojazdu, dowożącego na wyższy peron wind. Stąd już tylko kilkanaście sekund przyśpieszenia i wyhamowania - co- dzienne płukanie mózgu, jak ktoś to nazwał. Pancerzyk drzwi roz- warł się; Jan wysiadł. Poszczególne etapy drogi pokonywał machi- nalnie, wsuwał palce, dotykał dłonią; wjechał na piętro, gdzie mieszkał Człowiek. To był jeden z trzech identycznych schronów i tylko Człowiek i jego latające po Paryżu kropki wiedziały, w któ- rym z nich aktualnie przebywał, do którego z nich ściągnąć Jana. Sobowtóry też nie wiedziały, w którym z gabinetów znajdą się, znajdują, czy też przebywały wczoraj. Jan wsunął palce w trzy otwory, po jego twarzy przesunął się promyk dekodera, pancerne drzwi uchyliły się na tyle, by go wpu- ścić. Wszedł. Człowiek siedział za swoim biurkiem, za iluzyjnym oknem jaśniał jak zwykle pogodny dzień. W gablocie kredensu tkwiły przykryte ściereczką trzy gładkie kopułki czaszek. Czło- wiek siedział tyłem, nie odwrócił się, nie podniósł, tylko lekko machnął lewą ręką w codziennym geście przywitania. Coś poruszyło się przy drzwiach, po lewej stronie, gdzie zwykle stał duży Kwiat Kwadratowy - genetyczna ciekawostka podaro- wana Człowiekowi przez Amerykanów. Teraz stała tam starsza ko- bieta, o twarzy bardzo zmęczonej i oczach jasnych, przezroczy- stych, dziwnych. Widział ją tu pierwszy raz. O dawnych związkach Człowieka krążyły liczne opowieści, ale Jan nigdy nie widział przy nim kobiety. Czy mogło tej nocy dojść w tym pokoju do tego, cze- go nie można było sobie wyobrazić? Kobieta pochyliła się w ukłonie. Była bardzo stara, zmęczona, bezkształtna, tylko te oczy, młode, chłodne, patrzyły na Jana bez strachu i bez ciekawości. Odsunął się, gdy kobieta ruszyła do wyj- ścia. Sunęła po metalowej posadzce małymi kroczkami, które sprawiały, że jej tułów, ramiona, głowa ani drgnęły. Znieruchomiały w fotelu Człowiek nie pożegnał kobiety żad- nym gestem. Może pokłócili się, może nie pozwalało mu na to ja- kieś wspomnienie? Czego dowiedział się od kobiety, czemu nie wstał, czemu wciąż nie reagował, wpatrzony w iluzję krajobrazu? Jan podchodził. - Powinienem wiedzieć, że ktoś ciebie odwiedza. Kim ona jest? - zapytał. Podszedł jeszcze bliżej, spojrzał na profil Człowieka, na jego prawe oko wbite w strzyżone szpalery. - Dlaczego nie dostałem żadnego sygnału, że ktoś ciebie od- wiedził? - pytanie Jana zamarło, gdy zobaczył drugie oko stare- go. Było do połowy zamknięte, a widoczny kawałek gałki osnuł się nalotem pleśni. Pochylił się i dotknął. Człowiek nie oddychał, w jego grdyce tkwił srebrny pręcik przechodzący przez szyję na wylot. Aktorka Alarm uruchomił wszystkie procedury, zamigotały lampki, czujniki, pojawił się mechaniczny głos pędzący podziem- nymi korytarzami. Jan, mijając pojazd reanimacyjny, biegł do windy. W chaosie alarmu wszyscy tkwili na swoich miejscach. Wpadł do tunelu transportowego, wskoczył w wózek, włączył maksymalną pręd- kość. Wózek wpadał na kolejne zakręty, wspinał się z coraz więk- szą prędkością, wpadał w windy przelotowe, niemal zastygł w mo- notonnym pędzie przez długi, prosty korytarz wychodzący na wiadukt. Nikogo tu nie było. Wiadukt był pusty, zablokowany jak należy, czujniki milczały - nikt nie mógł się stąd wydostać. Kom- putery prześwietliły wnętrze; w ósmym korytarzu ktoś się poru- szał. W jego stronę zmierzały punkty ochrony. Wskoczył do windy, wjechał na ósmy korytarz i szedł przygoto- wany na to, że z którejś wnęki wychyli się zaraz morderca. W zwę- żającej się perspektywie tunelu zobaczył plecy starej kobiety. Szła bez pośpiechu, dużo wolniej od Jana, który z wyciągniętą bronią doganiał ją przed kolejnym zakrętem, skąd lufty wind roz- chodziły się w trzy strony. Musiał ją dopaść wcześniej - biegł, a ona, przygarbiona, sunęła swoim monotonnym, niespiesznym tempem. Zmierzała do najbliższego luftu. - Stój! - krzyknął Jan. Przywarł do ściany i ulokował czerwoną kropkę na plecach kobie- ty. Nie zareagowała. Doganiał ją. Dopiero gdy zbliżył się na odległość pięciu kroków, odwróciła się, popatrzyła na Jana ze zdziwieniem - czerwona kropka migotała na jej czole. Wygłaszanie rutynowych for- mułek nie miało sensu. Patrzył w drgające zmarszczki, między który- mi jaśniały metalowe oczy. Kobieta nie rozumiała, wpatrywała się, pytając wzrokiem, czego chce. W jej dziwnie młodych oczach Jan za- uważył wesołość, prowokację, zachętę... Sięgnął po kajdanki. - Jak stąd wyjść? - zapytała młodym głosem. - Pobłądziłam. Pytałam jakiegoś starego człowieka, ale miał tutaj - pokazała swoją szyję - miał drut, nie odpowiedział. Możesz mi pomóc? Po- wiedz, jak stąd wyjść. - Nie możesz stąd wyjść. - Zbliżył kajdanki do jej przegubów. Patrzyła na nie z zainteresowaniem, nic nie rozumiała. - Na mnie czekają na mnie. Pokażesz mi wyjście pokażesz? -Kto? - Oni. Oni. Wciąż nie wierzył jej jasnym, młodym i bystrym oczom, nie ufał zmarszczkom, w pochylonej, niedołężnej sylwetce szukał za- sadzki. Zatrzasnął kajdanki, przeguby i dłonie starej były delikat- ne, zgrabne, żywe. Na cokolwiek spojrzał, stawało się młodsze, jak gdyby odpowiadało na jego pragnienie, kokietowało, zrzucało z siebie nalot czasu. Czujniki podpowiedziały, że zbliżają się pracownicy ochrony. - Ty go zabiłeś go ty? - zapytała kobieta. Więc w tym wszyst- kim był tak prosty podstęp! Jan spoglądał w kierunku, skąd zbli- żał się pojazd ochrony. - Widziałam to wszystko to widziałam. Był zły był. - Weszłaś do jego gabinetu? W jaki sposób? Kim jesteś? - Przychodziłam do niego przychodziłam - dziwacznie powta- rzała słowa, jak gdyby budziła echo. - Chciał, żebym przychodziła żebym... Siedzieliśmy, rozmawialiśmy. Kiedyś, o, kiedyś... On i ja i on. Uciekaj! Nikomu nie powiem nikomu. Szukają ciebie szuka- ją? Idą, idą. - Byłaś w jego pokoju, zrobiłaś to - powiedział, siląc się na spokój. Teraz już nie powielała słów, mówiła szybko: - Musisz uciekać. Dzieci na ciebie czekają. Jeżeli cię złapią, kto się nimi zajmie? Ten stary niedołęga? Uciekaj, uciekaj, jeże- li tylko możesz. Oni wiedzą, gdzie są twoje dzieci. Felicja ma ta- kie ładne usta. Oni je znajdą, Janie - oczy kobiety były ciepłe, do- broduszne, jej słowa uderzały celnie. - Kim jesteś? - chwycił ją, szarpnął i wydało mu się, że pod koszmarnym strojem drgają elastyczne, jędrne piersi. - Jestem starą kobietą, która przychodziła do starego człowie- ka, żeby go pieścić. - Wszystko jest zarejestrowane. Wszystko, co stało się w gabi- necie. - Chwycił ją, ale nie zamierzała się bronić. Z ironiczną po- tulnością patrzyła w oczy Jana. Strzelały kapsle alarmu; pojazd ochrony był już za najbliższym zakrętem korytarza. - Wiesz, co zobaczą? - zapytała kobieta. - Kogo zobaczą z dłu- gą szpilką w ręce? Kto będzie ją wbijał w gardło tego potwora? Zgadnij kto. Plecy twojej córki, syn biegający za oknem, świetli- sta plamka na ustach. Coś stało się z twoim starym wujem? Co wi- działeś w monitorze, czy to co chciałeś widzieć, czy to co było na- prawdę tam, na wyspie? Czy ta wyspa jeszcze jest? Miała spokojne, piękne, duże oczy. - Musimy stąd wyjść. Nie mamy czasu. Ty znasz drogę ucieczki. Inaczej będziesz zawsze pamiętał o plamce na ustach... Chciał uderzyć, wdusić czerwoną kropkę w jej oczy, ale strzelił ostatni kapsel, syczały pneumatyczne hamulce. Pchnął starą, ona zaczęła sunąć, jakby była na kółkach. Biegł za nią. W ostatniej chwili ukryli się za zakrętem, dotarli do windy pneumatycznej, która wystrzeliła ich, ściśniętych w cylindrycz- nym wnętrzu, na najwyższy poziom. Niebieskie oczy kobiety uważnie, nawet wesoło patrzyły na Jana, a on pod szorstką tkani- ną koszmarnego ubrania wyczuwał jej ciało, twarde, jak napom- powane. Nie potrafił uwolnić się od spojrzenia przenikliwych oczu. Pneumatyczna winda wyhamowała, cichł szum w uszach. - Dobrze zrobiłeś dobrze - stwierdziła stara. Musiała widzieć w jego oczach zdziwienie, niepokój, a może i coś jeszcze? - Udało ci się, Jean. Dobrze zrobiłeś. Trzeba było go zabić. Kto miał to zro- bić, jak nie ty? Przyjechałeś w nocy. To był dobry pomysł. Taka szpilka wchodzi lekko i działa od razu. Wydostał się z windy, prowadził starą do wyjścia awaryjnego. Jej nogi ukryte pod szmatami musiały przebierać szybko jak nóż- ki sójki. Kajdanki na przegubach nie przeszkadzały jej w niczym, zmarszczki podrygiwały, spływając na szyję, związując usta, bruż- dżąc policzki. Ale Jan nie widział zmarszczek, tylko łagodne nie- bieskie oczy. Przyłożył dłoń do czujnika, okrągłe drzwiczki odwinęły się, ukazując ślimakowate wyjście z podziemia. Tutaj się zatrzymał, tu nie było podglądu, czujników, nikt też nie mógł dostać się z ze- wnątrz. Niekiedy myślał, że ślimaki awaryjnych wyjść są najbez- pieczniejszymi miejscami w mieście. - Kim jesteś? - zapytał. - Popatrz na mnie. - Co z nią zrobiliście?! - krzyknął. - Z kim? - Z tą dziewczyną. - Oj, Jean, jestem bardzo starą kobietą, która znała bardzo stare sprawki tego, kogo zabiłeś. Uciekaj, Janie, jedź do dzieci. Może jeszcze zdążysz. Chwycił ją za ramiona, potrząsał. Jej kruche, lekkie ciało pod- dawało się szarpaniu, a oczy przyglądały mu się niezmiennie, z ironicznym uśmiechem. W dali jaśniała okrągła paszcza jasnego dnia. Czarne samoloty spływały z wysokości - o tej porze Paryż przestawał parować spa- lenizną, nadchodziła pora zapachu rzeki; płynęły nią resztki woj- ny, dostawały się w ciepły obszar miasta, oplatały szlamem na wpół zatopione barki, cuchnęły. - Oni już wszystko wiedzą - powiedziała stara. Jan miał chęć skierować czerwoną kropkę w jej zmarszczone usta, ale duże, spo- kojne oczy delikatne przesyłały niebezpieczny sygnał: wiedziała o jego dzieciach. Pchał ją w kierunku wyjścia, wyszli w chwili, gdy nadjechał przywołany samochód Jana. Otworzyły się drzwiczki, popchnął sta- rą znowu, wylądowała na długim fotelu, twarzą w dół, podciągnęła nogi, gdy drzwiczki się zamykały, i znieruchomiała. Leżała jak kłąb szmat podrzuconych Janowi przez dowcipnego śmieciarza. - Powiedz wreszcie, skąd wiesz o dzieciach! Od niego się do- wiedziałaś? - Sam to powiedziałeś, Janie. Samochód wjechał na wiadukt, skąd widać było podnoszące się z ruin centrum. Może to wyobraźnia Jana, a może szybkie łą- cza, które zdążyły już roznieść wiadomość o śmierci Człowieka, sprawiły, że miasto zamarło. Punkty kontrolne przepuszczały sa- mochód bez reakcji, pulpit nie przesyłał kodu alarmowego, tele- fon milczał. Może więc jeszcze niczego o nim nie wiedziano? Mo- że to, co podpowiadała stara o zarejestrowanym przebiegu wydarzeń, było jej szansą ucieczki, niczym ponad to? Samochód opadł między stare ulice, puste, zastawione wrakami wozów. Ste- rowniki z trudnością odczytywały parametry, samochód szarpał, zwalniał, przyśpieszał, niekiedy kierował się wprost na stojący złom, by w ostatniej chwili, rozpaczliwym manewrem uniknąć kraksy. - Dokąd jedziemy? - zapytała stara. Już się podniosła, patrzy- ła wokół ze zdziwieniem. Jan dyskretnie manipulował przy pulpicie. Na twarz kobiety błysnął promyk, komputer go przełknął i przerzucił na prze- strzenny monitor. Mgiełka zawisła przed Janem, pojawił się w niej obraz starej kobiety, która zdumiona, ale bez niepokoju pa- trzyła na siebie, mrużyła oczy z uśmiechem. Chwycił jej dłoń i przyłożył do identyfikatora. Na monitorze pojawiła się informa- cja: "Maria Pakulska, aktorka, lat dziewięćdziesiąt dwa, Polka". Sypnęły się zdjęcia kobiety w różnym wieku - ruchome scenki z filmów, w których występowała. - Masz dziewięćdziesiąt dwa lata? - Jeżeli tak chcesz... - Aktorka... Dlaczego pozwalał ci tam wchodzić? Nikogo nie wpuszczał, z nikim się nie kontaktował, rozmawiał tylko ze mną. Powinienem coś wiedzieć o tobie, a jednak nigdy o tobie nie wspomniał. Kim byłaś dla niego, że potrafiłaś go oszukać? Czemu go zamordowałaś? - Ja? Przypisujesz swoją zbrodnię kobiecie w moim wieku? Je- steś bezgranicznie śmieszny. - Nie masz tych lat. - Komplement? Zaintrygowałam cię? Pójdź ze mną, chłopcze, a nie pożałujesz. Nie jestem taka, jak myślisz... - Nic nie myślę. Wiesz o moich dzieciach. Pytam, czego chce- cie. Co jeszcze mam zrobić, by nic się im nie stało? - Czy stara kobieta może odpowiedzieć na twoje pytania? A może takie młode byczki jak ty lubią czasem spróbować z kimś starszym? Może o to ci chodzi? Na monitorze młoda ładna kobieta - Maria Pakulska, aktorka - mówiła, gestykulowała, pojawiła się naga w jakimś cyrkowym wozie, wspinała się po ścianach jakiegoś domu... Samochód klu- czył po uliczkach. Nikt nie zwracał na niego uwagi, nieliczni lu- dzie przeskakiwali jezdnię, a Jan miał wrażenie, że każdy, kogo zobaczył, wchodzi właśnie do bramy. Przypadek? - Dokąd mnie zawieziesz? Chyba nie zamierzasz mnie po pro- stu utopić? To nie byłoby rozsądne, myśl o swoich dzieciach. Coś zaczynało się dziać. Na wiaduktach obiegających centrum przemknęły dwa opancerzone pojazdy, ruch pieszy wygasł zupeł- nie. Samochód Jana był jedynym cisnącym się przez centrum. Je- chali bulwarem obok kamiennego muru. W oknach nie było wi- dać żadnej twarzy. Rzeka cuchnęła, jedyna ocalała wieża katedry przedrzeźniała czas. - Kiedyś marzyłam o Paryżu - powiedziała kobieta. - Ale to nie jest to samo miasto. Jest jak cmentarz, Jean, prawda? Może znala- złam się w nim właśnie teraz, bo mam dziewięćdziesiąt dwa lata i mój czas dobiegł końca? Wiem, o czym myślisz. On był ode mnie | młodszy, a jednak szalał za mną. Mam ci opowiedzieć o nas? Cóż możesz wiedzieć o nim, jaki był kiedyś? Nie, nie opowiem ci, ponie- waż naiwnie liczysz na to, że mógłbyś coś z tych wyznań wykorzy- stać przeciwko mnie. Przykładamy obrazy z naszej pamięci do por- tretów nagrobnych, pomników i staramy się zobaczyć coś, czego już nie ma. Dokonałeś dzisiaj wyboru, teraz już nie masz powrotu. - Posłuchaj - przysunął się blisko do starej. - Nie masz dziewięć- dziesięciu dwóch lat, nie jesteś aktorką. Pokaż więc, kim jesteś! Dotknął pomarszczonej twarzy, znalazł miejsce, w którym skóra wisiała najluźniej, ujął jej fałdy w palce i spróbował przesunąć. Ja- sne oczy były tuż przed nim, nie poruszały się, a więc miał rację! Chwycił mocniej, kciukami zgarnął skórę z brody, próbując ją zerwać - wiedział, że to błona naciągnięta na inną skórę - ale błona mocno się trzymała. W niebieskich oczach zakręciły się łzy. Spróbował jesz- cze raz, wsunął palce pod włosy na karku staruchy, szukał krawędzi błony, zdawało się, że ją znalazł, wcisnął pod nią palce i ciągnął. - Jean, chciałbyś mnie odmłodzić? Myślisz, że wystarczy pal- cami zdjąć to obrzydlistwo, bym była taka, jakiej pragniesz? Pró- buj, może ci się uda. Na monitorze młoda aktorka wciąż przebiegała, mówiła coś, kamera zbliżała się do jej wielkich, jasnych oczu, pokazywała ją w intymnych scenach. Jan wyłączył. Stara zaczęła się śmiać. W jej śmiechu była oczywista sztuczność, a może prowokacja? Nie mógł tego ścierpieć. Deszcz - Wysiadaj - powiedział. - Z tym? - pokazała kajdanki. Uwolnił delikatne dłonie, za- trzepotała palcami. Zatrzymał samochód. Kobieta nie poznawała okolicy, rozgląda- ła się niepewnie jak człowiek, którego sen zawlókł w obce miej- sce. Nagle rozłożyła poły ubrania, ujrzał nagie, duże, piękne i mło- de piersi. Zaraz je zakryła, czekała. W monitorze pojawiły się kody; poszukiwano Jana, a oczy kobiety uważnie wpatrywały się w niego i zerkały na przestrzenny układ linii, jak gdyby to i owo rozumiała. Ze wschodu nasuwały się nad Paryż ciemne chmury, zasnuły słońce, pokryły wschodnie dzielnice cieniem, a potem zwisły z nich pasma deszczu. - Nie uciekniesz daleko - stwierdziła. Wodził palcem po pulpicie, linie się przesunęły; śledził sche- mat pościgu, gromadził dane. Nic nie wskazywało na to, że mogą go dopaść, o ile rzeczywiście szukano właśnie jego. - Wysiadaj. Otwarte drzwi samochodu czekały, kobieta wolno, nieśmiało wysunęła nogi. - Będzie padało - stwierdziła, gdy pierwsze krople zadudniły na masce samochodu. W jednej chwili ulewa przeniosła się tutaj, zmywała ulicę, podziobała wodę leniwej rzeki. - W moim wieku groźne jest najmniejsze przeziębienie. Wydaje ci się, że starzy lu- dzie nie biorą pod uwagę śmierci? Znowu zaczęła się śmiać, cofnęła nogi do samochodu. Wokół była tylko woda, a nad nią ciemnoszare niebo. Jan włączył samo- chód. Myślał o rzece, która spłynęłaby do morza, niosąc ciało sta- rej kobiety o młodych piersiach i oczach jasnych jak u dziecka. - Nie masz wyjścia, Janie. Powiedzieliśmy już to sobie. Sprawdź, przecież możesz. Jak to się działo, że rozumieli się prawie bez słów? Włączył podgląd domu dzieci, zajaśniało słońce na monitorze. Felicja wciąż szorowała próg, Bartek biegał za oknem. Wszystko było tak samo, przerażająco identyczne z tym, co widział wcześniej. Po- przez setki kilometrów pędziły do niego obrazy już dawno wyga- słe, zarejestrowane i odtwarzane po to tylko, by go uspokoić. Zno- wu spojrzał w spokojne oczy kobiety. Położyła delikatnie dłoń na jego czole. - Gdzie oni są? - zapytał ostrożnie. - Zrobiłeś dla nich to, co mogłeś, nie musisz się martwić - po- wiedziała. Wysiadła, weszła w strugi deszczu i oddaliła się szybkim, ela- stycznym krokiem. Deszcz ją przesłonił. Zniknęła. Na monitorze Felicja wciąż szorowała próg, Bartek śmigał za oknem. Jan zajrzał w informację pogodową. We wschodniej części Europy od trzech dni padały ulewne deszcze. Wpatrywał się w punkt na mapie, w którym znajdowały się jego dzieci, powięk- szał go, ale widział tylko lasy, jeziora i deszcz. Odwrócona plecami Felicja niezmiennie szorowała deskę progu, jej bose pięty poły- skiwały, Bartek po raz tysięczny przebiegł za oknem, wuja Danie- la wciąż nie było. Słowa Pędził do domu, mijał kolejne wiadukty, wpadał w tunele, uciekał przed szaleństwem, gdy nagle monitor błysnął wyraźniej i Jan dostrzegł wolno poruszającą się postać syna. Chło- piec wpatrywał się w kamerę jak w swoje odbicie. Wysuwał ku niej dłoń ze szmatką i ciągle przecierał obiektyw, pozostawiając na mo- nitorze smugi, między którymi przebijał się obraz. Jan uświadomił sobie, że słyszy oddech syna, jazgot ulewy. Włączył fonię. - Bartek, odezwij się, to ja - szepnął. Chłopiec pochylił się w bok i cicho powiedział coś do kogoś obok. To była Felicja. Jej włosy pojawiały się i znikały na monitorze. - Odezwijcie się! - Jan wzmocnił głośność. Dzieci w półmroku porozumiewały się ze sobą gestami, musiały wyczuwać niebezpie- czeństwo. - Odezwijcie się - szeptał Jan. - Tato, słyszysz nas? - odezwał się syn do kamery. - Musisz nam pomóc. - Co się stało? - Tato, nie wiemy, czy nas słyszysz. Będziemy łączyć się z tobą, jak tylko będziemy mogli. Musisz nam pomóc. My ciebie nie sły- szymy. Nie wiemy, czy nas widzisz, czy wiesz, co się dzieje. - Co się dzieje?! - krzyczał do mikrofonu, wzmocnił głos do oporu. Bartek powtarzał monotonnie, cicho: - Jesteśmy sami. Pomóż nam. Nie wiemy, co robić. - Jeżeli tata nas słyszy - szeptała Felicja do brata - i tak nie może nam pomóc. Córka ukazała się na monitorze. - Tato, my ciągle żyjemy, ale stały się straszne rzeczy - powie- działa. - Musimy kończyć, bo baterie się wyładują - rzekł syn. - Bę- dziemy odzywać się do ciebie co pół godziny, dopóki nam starczą, a jak się skończą, to już nie... Obraz zniknął. Jan wpatrywał się w pusty monitor. Nawet nie zarejestrował obrazu, który przybył znikąd, bez adresu zwrotnego, pojawił się niczym twarz rozświetlona błyskiem reflektora i zamarł. ROZDZIAŁ 18 Drobiny Pozostawił samochód kilka przecznic od domu. Skradał się pustymi ulicami, zza okien dolatywały niezrozumiałe dźwięki. Deszcz ustawał. Rdzawa woda spływała płytami chodni- ka, lała się z pękniętych rynien, rozmywała włosy, deformowała ubranie; każdy kamuflaż był w tej chwili na wagę złota - nikt nie podejrzewałby, że człowiek przemykający chyłkiem może należeć do tych, których trzeba unikać. Minął garaż, wszedł do windy i wjechał na piętro powyżej te- go, na którym mieszkał. Musiał mieć czas, aby wsłuchać się w każ- dy dźwięk. Na korytarzach nic się nie działo, nikt nie czekał przed drzwiami jego mieszkania. Wszedł. We wnęce przestrzennego lu- stra nie było nikogo, nie było też żadnych zapachów, każdy dro- biazg znajdował się na swoim miejscu. Pośpiesznie wrzucał rzeczy do torby. Nie miał ich dużo, a ta krzątanina była bardziej zacieraniem śladów niż przygotowaniem do drogi. W torbie znalazły się jednorazowe ubrania oraz zbiór znaczków pocztowych, kupiony od człowieka, który następnego dnia już nie żył. Były kulki wirtualne, ale i puszki jedzenia, napo- je, buty, w których nigdy nigdzie nie poszedł. Zabrałby najchęt- niej i czas, jaki tu zostawił, a pozostawił swój dzisiejszy lęk. Za oknem pojawił się błysk; w mieście coś się działo. Ścienny monitor przekazywał komunikaty. Jan szukał aktualnych infor- macji. Filtr spenetrował dane - pusto. Wiadomości z podziemi nie wydostawały się łatwo. System działał poza jednym wyjątkiem, wypadło z niego ogniwo, którym był człowiek miotający się po mieszkaniu w poszukiwaniu każdej, najdrobniejszej cząstki swo- jego istnienia. Wszedł do łazienki, gdzie zbierał odrobiny włosów, by spłukać je starannie; ścierał drobinki swojej skóry z posadzki, odkręcił kran, zatkał odpływ i wrócił do pokoi. Pakował do toreb naczynia, zużyte ubrania, których nie zdążył wyrzucić, pościel. Nic nie mogło zostać. Wiedział, co potrafią zrobić z najdrobniej- szym śladem człowieka, którego szukali. Wiedział, co sam by zro- bił, gdyby ścigał siebie, starał się krok po kroku wyobrazić sobie, że wchodzi, szuka, sprawdza. Włączył odkurzacz - niska tafelka ssania przesuwała się podłogą. Zapaliła się kropka. Podbiegł do płytki, włączył monitor i zo- baczył swoje dzieci. Odgłosy dalekiej ulewy mieszały się z szu- mem wody w łazience. Bartek patrzył w kamerę. - Widzisz nas, tato? Poznajesz? Zmokliśmy, więc może ci się wydawać, że nie jesteśmy prawdziwi. Nie myśl, że jesteśmy jacyś odmienieni. Nie oszukujemy ciebie. - Gdzie jesteście? - pytał wiedząc, że go nie słyszą. - Żebyś się upewnił - tłumaczył syn - możemy ci opowiedzieć o sobie. Ja mam na imię Bartek, a to moja siostra Felicja. Zawiozłeś nas do swojego wujka Daniela. On jest stary i dla nas jest dziad- kiem, ale kazał nam mówić do siebie po imieniu. Nie możemy ci opowiedzieć, gdzie to było, bo sam nam mówiłeś, że w ten sposób mogą się dowiedzieć ci, którzy chcieliby nam zrobić krzywdę... - Możecie powiedzieć wszystko, powiedzcie, gdzie jesteście! Słyszycie mnie? - krzyczał Jan, manipulując przy aparacie. - Ja interesuję się różnymi rzeczami, ale najbardziej chciał- bym potrafić latać bez żadnego urządzenia i żebym wtedy nie marzł i oczywiście mógł zasnąć w powietrzu i nie spaść. Powie- działeś, że powinienem mieć specjalny samolot. Ja powiedziałem, że chciałbym właśnie latać bez samolotu. Dobrze, teraz powie o sobie twoja córka, Felicja. - Słyszycie? Jeżeli słyszycie, dajcie znak, mrugnijcie, poma- chajcie do mnie lewą ręką zaciśniętą w pięść - mówił Jan, pod- czas gdy Felicja szeptała: - Mam na imię Felicja, jestem twoją córką. Musimy się ukry- wać, żeby nas nie znaleźli ci, którzy mogą nas skrzywdzić. Mam jedenaście lat, moja mama miała na imię Helena. Mam swoją ulu- bioną lalkę, liliputka, którego nigdy nie pozostawię, bo przynosi mi szczęście, a poza tym należał kiedyś do mojej mamy. Jeżeli kiedyś będę miała córkę, chciałabym, żeby ona pokochała liliput- ka po mojej śmierci. Córka zbliżyła do kamery lalkę - wyłupiaste oczy miniaturo- wej kukły wpatrzyły się w Jana. - Musimy już kończyć - zaszeptał Bartek. - Odezwiemy się za jakiś czas, ale musimy oszczędzać baterie. Jesteśmy niedaleko, ukrywamy się, a Daniela z nami nie ma. Kończymy, postaraj się do nas jak najszybciej dojechać. Gdybyś mógł latać, albo gdyby- śmy my z Felicją mogli latać, już byśmy się spotkali. Cześć, tato! Ekran zszarzał. Nad Paryżem zajaśniało kolejne światło. Samo- lot wznosił się; odpłynął w nicość. Jan ustawił torby przy drzwiach. Mieszkanie pozostawiał pu- ste, z kilkoma plastikowymi meblami, z których zdjął osłony i wrzucił do worków. Woda z łazienki wyciekała wąską strużką. Zakręcił ją, chodził teraz, roznosząc wszędzie mokre plamy. Wsu- nął buty, w których nigdy nie chodził, wynosił torby do windy, zjeżdżał w dół do śmietnikowego młyna, który pochłaniał worki i torby - gryzł je i przesuwał w niebyt swą szeroką szyją. Wsypał dwie porcje środka dezynfekującego, na koniec zdjął buty, wierzchnie ubranie i wepchnął je w gardziel. Pozostała mu tylko skrzyneczka, w której trzymał kody nadawcze i dekoder. Włożył kombinezon, wszedł jeszcze raz do mieszkania, sprawdził lustrza- ną wnękę. Była pusta. Wyszedł, zdjął kombinezon, skleił go w nie- foremną grudę, rzucił pod lustro. Stopiła się w kilka dużych łez, których nie musiał zabierać. Cofając się do wyjścia, spryskał przedpokój destruktorem. Wyszedł, zamknął drzwi, spryskał je dokładnie - czekał, aż płyn zsunie się na próg. Kamienica milczała, w mieszkaniach ludzie wsłuchiwali się w odgłosy miasta. Kolejne światło wpełzło w ściany korytarza - ma- łe i brudne okienko wystarczyło, aby błysk dotarł do oczu Jana. Gdzieś w głębi korytarza otworzyły się drzwi, łypnęło czyjeś oko. Cofnął się w cień, ale ten ktoś musiał go zauważyć. Lęk, gryząc i przeszkadzając, zawsze siada na karku tego, kto próbuje uciec. Jan łokciem wdusił klawisz. Winda zazgrzytała wysoko i opa- dała na stalowych linach. Drzwi w korytarzu przymknęły się, gdy do niej wchodził. Wysiadł na parterze. Nie powinien iść przez garaż, bo w garażu właśnie rozległ się szczęk zamków. Ale i kierować się do drzwi wyjściowych nie powinien - ktoś zbliżał się do nich. Cofnął się na schody, a gdy kroki z dwóch stron podchodziły, ruszył cicho na gó- rę. Może nie miał powodu bać się tych dźwięków, ale lepiej było nie sprawdzać, przeczekać. Zwłaszcza że kroki biegły po koryta- rzu, zatrzymując się dopiero przy windzie, a inne ostrożnie wcho- dziły na stopnie schodów. Jan spojrzał w dół i zobaczył bladą dłoń przesuwającą się po poręczy. Wyczuwał nawet drżenie poręczy pod jej ciężarem. Cof- nął się, ocierając plecami o ścianę, przyśpieszył, niemal wbiegał. Pokonywał piętra, minął i to, na którym mieszkał; tu właśnie za- trzymała się winda. Kroki na schodach też osiągnęły to piętro, uci- chły; blada dłoń znieruchomiała na poręczy. Tyle przypadków? Pokonywał kolejne piętra, podchodził do drzwi strychu. Tekturki Okno strychu w dzień przypominało szkielet z resztkami tkanek - tekturowe obrazy wstawione w miejsca zbi- tych szybek układały się w kształt martwego ptaka. Zza nich, znad miasta co chwila buchały świetliste, ciche eksplozje rzucają- ce na wszystko krótkie czarne cienie. Wzrok przywykł do świetl- nego kontrastu i Jan zobaczył na tekturkach malowane głowy, oczy, a przede wszystkim pejzaże miasta. Mocne pociągnięcia sze- rokiego pędzla, grudy farb, jak gdyby mieszano je ze żwirem, po- zostawiły fakturę, spod której z trudem wydobywały się konkret- ne miejsca, domy, wieże, kominy. Podłoga strychu, pokryta prostokątnymi cieniami tekturek, ciągnęła się nieskończenie aż do drzwi, za którymi mieszkała Szwedka. Teraz Jan podchodził do nich z nadzieją, że potrafią go ukryć. Były otwarte, ale dziewczyny w klitce nie zastał. Domek świeczki ciemniał, małymi drzwiczkami wyciekał żółtawy wosk. Przypominał pułapkę, do której naganiano szczury. Okna, komin były za małe, by stworzenie mogło zeń uciec. Jan podniósł gło- wę, spojrzał na okienko w dachu - za małe, by mógł przez nie uciec, idealne dla kogoś, kto chciałby go śledzić z wysoka. Może ten ktoś nocami patrzył na samotną dziewczynę? Może ktoś pa- trzył teraz na niego, na nieruchomy domek z nieforemnymi języ- kami wosku? Włączył dekoder, zajaśniał monitor. Sprawdzał dane, ale wciąż nie znalazł niczego, co uzasadniałoby eksplozje świateł nad mia- stem. Określił na mapie punkt, w którym ukrył dzieci; na monito- rze widział tylko mgłę i słabe zarysy lasów. Tam wciąż lały desz- cze, chmury przesuwały się niemrawo, ograniczając widoczność i deformując obraz. Zaczął wzrokiem wędrować po ścianach. Dzi- siaj to, co wczoraj z trudem wydobywało światełko świeczki, było lepiej widoczne. Okienko w dachu rozjaśniało klitkę. Malowane tekturki przedstawiały świat bagien, pustkowia i kamienny za- mek. Plamy farb układały się w obrazy poznane przez Jana, ciche, rozmyte, a jednak te same. Zdejmował tekturki, zaglądał na ich drugą stronę. Też znalazł obrazy, inne, przedstawiające niestaran- nie namalowane ludzkie kończyny, głowy, oczy, genitalia. Okienko nad głową błysnęło kilka razy od dalekich eksplozji. Jan powiesił obrazki na miejsce, wyszedł na strych, uchylił drzwi na korytarz. To błąd, że nie zainstalował w kamienicy systemu podglądu. Nigdy o tym nie pomyślał i dlatego teraz skazany był na swoje zmysły; nasłuchiwał, wpatrując się w mroczne schody. Wiedział, że ci, którzy na niego polują, są już w mieszkaniu, prze- świetlają je w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu. Nie znajdą nic. Wszystko wypalił jad destruktora. Czy mogli nie domyślić się, że ukrywa się tak blisko? Dlaczego nie sprawdzali kamienicy, nie przeszywali jej promieniami szpe- raczy? Doszedł do okna, wpatrywał się w przepaść. Zejść stąd nie było można. Dach nie łączył się z innym dachami - kamienica by- ła odcięta asfaltami ulic jak wyspa. Przecież właśnie dlatego ją wybrał, dlatego czuł się w niej bezpiecznie. Nie przypuszczał, że stanie się dla niego pułapką. Na razie niczego się nie domyślali. Prymitywne rozwiązania zaskakują skomplikowane procedury, które często nie biorą ich pod uwagę. Żółtawy błysk pojawił się kilka kilometrów dalej, wypiętrzyła się barwna chmura. Korytarzem niosły się ciche kroki. Jan wyjął broń. Poznał je, lekkie, ciche. Dziewczyna zbliżała się do strychu. Nie zauważyła oczu Jana w szparce drzwi. Wychyliła się przez poręcz, wyprosto- wała się, popchnęła drzwi, za którymi stał Jan, weszła, podeszła do okna, mówiąc coś do siebie po francusku, odwróciła się i zoba- czyła Jana. - Jesteś tutaj? - zapytała. - Szukają mnie. - Żartujesz! Kto? - Widzieli ciebie? - Nie wiem. Nie chciałam, żeby mnie zobaczyli. Szukają cie- bie? Tak, rozumiem, widziałam ich w twoim mieszkaniu. Chcesz się tutaj ukryć? Tutaj szybko cię znajdą. Jan jeszcze raz wyszedł na korytarz, spojrzał w studnię scho- dów; obok nich przesuwała się winda, zatrzymała się piętro niżej, nikt z niej nie wysiadł. - Ona czasem tak jeździ - uspokajała dziewczyna. - Jeździ sa- ma, zatrzymuje się raz tu, raz tam. Nocą często mi się wydaje, że ktoś nią jedzie, chowam się, a ona staje i świeci, ale jest pusta. Nigdy nie wsiadłabym do tej windy. Ktoś ją powinien naprawić. Tu są jeszcze inne dziwne rzeczy. Mogę ci opowiedzieć o gołę- biach, które zachowują się inaczej niż normalne. Potrafią znieru- chomieć, a potem odlatują tak nagle, że nie zdążę spojrzeć, a ich już nie ma. Nie można ich oswoić. Co jeszcze? O, mogę ci opowie- dzieć, co dzieje się czasem za drzwiami... - przerwała nagle. - Dla- czego cię szukają? - Nie pytaj. - Popatrz! - Kolejny błysk rozjaśnił ściany. Ostrożnie stanęła przy oknie, przyglądając się oparowi znikającemu nad odległą dzielnicą. - Już dzisiaj po raz kolejny. Co to jest? Nie widziałam czegoś takiego. Wychyliła się, patrzyła na dół, ale Jan doskoczył, odciągnął ją od okna. - Aż tak się boisz? Nikt nie gapi się tak wysoko. Miał wrażenie, że ona bawi się jego lękiem. - Widzą z góry - wyjaśnił krótko. Cofała się w głąb strychu, patrząc w niebo. - Patrzą z góry? Jak to możliwe? Wszystko mogą zobaczyć? ' Chciał odpowiedzieć, ale odezwał się sygnał. Jan skoczył w kąt strychu, włączył monitor, na którym zajaśniały twarze dzieci. - Jeżeli jedziesz do nas, pamiętaj, że będziemy w pobliżu tego miejsca - mówił Bartek. - Nie odejdziemy za daleko, a gdy już bę- dziesz w pobliżu, powiemy ci dokładniej, gdzie jesteśmy. - Nie możecie ukrywać się w jednym miejscu - powiedział Jan. Syn wciąż nie słyszał. Ich monitor najwyraźniej był martwy. - Nie słyszy - rozległ się głos Felicji. - On ciebie nie słyszy. - Słyszę, jestem, wszystko słyszę - szeptał Jan, niemal dotyka- jąc ustami monitora. - Nie wiemy, czy nas słyszysz - mówił Bartek. - My ciebie nie słyszymy i nie możemy zobaczyć. Będziemy próbowali odzywać się do ciebie jak najczęściej. Może w nocy wrócimy do Daniela i po- szukamy nowych baterii. - Nie idźcie tam! Tylko nie tam! - Musimy kończyć. Wydaje mi się, że nas widzisz, jedziesz do nas. Samolotem to raptem godzina, a potem trochę samochodem i już tu jesteś, tato. Czekamy na ciebie! Śpiesz się! - Wiem, że nas nie słyszysz - twarz Felicji wsunęła się przed kamerę. Liliputek na jej rękach gapił się nieruchomo i złośliwie. Obraz zgasł. - Twoje dzieci? - zapytała cicho Szwedka. Nie odpowiadał, obraz dzieci zamieniał się na siatkówce w sty- gnący obraz liliputka - lalki, którą wniosła do domu Helena. - Dlaczego rozmawiacie w takim syczącym języku? - pytała dziewczyna. - Nie zrozumiałam ani słowa. Czego się boją twoje dzieci? Wstał, chodził po strychu, nie zwracając uwagi na skrzypienie desek. W jednej chwili przestał myśleć o swoim bezpieczeństwie. Chciał po prostu wyjść, wsiąść do windy i zdać się na bieg wy- padków. - Dokąd idziesz? - zapytała, doganiając go na pierwszym stop- niu schodów. - Muszę wyjechać. - Przecież cię zatrzymają. Na pewno w ten sposób nie pomo- żesz dzieciom. - Objęła go, położyła mu głowę na piersi. - Zosta- niesz u mnie, jak długo będzie trzeba. Możesz tu mieszkać. Potra- fię się ukrywać i nauczę tego ciebie. Jeżeli wyjdziesz, złapią cię. W jaki sposób możesz się dostać do ich kryjówki? Gdzie one są? Powiedz, może coś wymyślę. Czy powinien jej ufać? - Tu ciebie nie znajdą - zapewniała naiwnie, ale Jan uwierzył. Dziewczyna odłamała wypełzły z domku stopiony wosk i włoży- ła go do metalowego pudełka, w którym były już inne podobne okruchy. Zapaliła kolejną świeczkę i wsunęła do dziwnego lichta- rza. Jan położył się, wpatrywał w okienko nad głową. Świeczka" na- wet nie próbowała walczyć z jego światłem, a jednak dziewczyna dbała o ten słaby ognik, osłaniała go dłońmi, aż rozpalił się na do- bre. Świeczka drgała dłuższą chwilę, potem znieruchomiała. Do- mek zajaśniał. - Zostaniesz, a ja pójdę i zobaczę, co się dzieje - powiedziała dziewczyna. Wyszła. Już jej ufał? A może podświadomie uznał, że jedynym wyjściem jest rezygnacja? Zerwał się, mógł przecież jeszcze pró- bować wszystko wyjaśnić. Tylko kto miałby w to uwierzyć? Czło- wiek ze szpilką w grdyce? Wiadomości Nauczył się poznawać jej kroki. - Ludzie nie wychodzą z domów. Boją się. A ich już u ciebie nie ma. - Są - powiedział Jan. - Nie ma. Wszyscy wyszli, odjechali. - Nie widać ich, ale wszystko widzą. Są wszędzie. Nie powin- naś chodzić po korytarzach. Zobaczą. - Widzą przez ściany, przez dach? - Popatrzyła wokół. Zaczy- nała się bać swojego pokoju. - Cały czas byłam tu, chodziłam, a jednak nie wiedziałeś o mnie. - Nie znam w tym domu nikogo. O nikim niczego nie chciałem wiedzieć. Chciałem mieć wrażenie, że jestem jednym z nich, kimś anonimowym. - Ja, gdybym mogła, od razu bym stąd uciekła. - Dokąd? - Do domu. Chciałabym zobaczyć, co tam zostało. Wydawało mi się, że ty mi pomożesz wrócić. A okazuje się, że to ja muszę po- magać tobie. Czy to nie dziwne? Pochyliła się, by poprawić świeczkę. Czubkami palców formo- wała knocik, potem wstała i krzątała się po wąskiej klitce. Co chwila podnosiła stopy, przechodząc nad nogami Jana. - To wszystko jego obrazy? - zapytał. - Tak. Ale nie bardzo mi się podobają. Z początku się ich ba- łam. Są przerażające. Nie wiem, dlaczego pozwalam im tutaj wi- sieć. Znam każdy w najdrobniejszym szczególe. Przecież w nocy muszę się na coś gapić, a są tylko one i ten domek ze świeczką. Ile mogę patrzyć na domek? Wydawało mi się, że wystarczy zmienić kolor świeczki, a już coś się zmieni, ale jest tak samo. Z drugiej strony, gdy jej nie zapalę, znikam, staję się kimś, kto się tylko boi. No, ale nie zawsze muszę tu siedzieć całe noce. - Uśmiechnęła się. - On chciałby, żebym mieszkała u niego. Wy, mężczyźni, jesteście tacy sami. Lubicie mieć to, co do was należy blisko siebie. A prze- cież nic do was nie należy. Chcielibyście, żeby razem z wami koń- czyło się wszystko. Byłeś w Egipcie? Nie? Ja byłam. W grobach fa- raonów zamykano służbę, kobiety, rzeczy, które do nich należały. Wierzyli, że przydadzą się im później. Najbardziej zdziwiło mnie, że później znajdowano te grobowce, rzeczy, ale nie było ludzi. Co się z nimi stało? Znikali? - Nie wiem. Zamieniali się w popiół. - Jak za tysiące lat my, prawda? Inni ludzie będą tutaj chodzić i patrzyć na nas jak na pustkę... Posłuchaj! Dziewczyna zamarła w bezruchu, Jan usiadł. Zmysły dziewczy- ny wychwytywały dużo więcej. - Winda - powiedziała. - Winda wjechała aż na samą górę. Nikt tu nie mieszka. Wyjął broń, przyłożył ucho do drzwi. Ktoś wszedł, ostrożnie chodził po strychu. Teraz i dziewczyna zaczęła się bać. - Nikt tu dotąd nie wchodził - szepnęła. Jej szept unierucho- mił stąpnięcia. - Nie wiem, czy nas widzisz - rozległ się głos Bartka. Kropka odbioru pojawiła się właśnie w tej chwili! Jan rozjaśnił najmniejszą opcję monitora: pojawiła się malut- ka jak paznokieć twarz chłopca, który krzyczał: - Już się ściemnia! Jesteśmy głodni! Muszę wrócić do domu Daniela. Tato, powiedz nam jakoś, że nas słyszysz. Wszedłem na drzewo, patrzyłem na zachód, myślałem, że może nas szukasz. Je- żeli będziesz, daj jakiś znak. Felicja płacze i nie chce z tobą roz- mawiać. Idę do Daniela, żeby dojść, jak jeszcze nie będzie ciem- no. Po ciemku mogę nie odnaleźć naszej kryjówki. Szwedka zasłaniała uszy, Jan ściszył głosik syna na tyle, że przypominał brzęczenie szkiełka. Połączenie zamarło, kulka mo- nitora zagasła. Głosik Bartka drżał w uszach Jana, bezradnie wpa- trzonego w jasny domek. Dziewczyna dotknęła ręki Jana, nasłuchiwali. Wstała, otworzy, ła drzwi i wyszła. Jan z bronią w ręce szedł za nią. Na strychu ni- kogo nie było. Po podłodze ciągnął się ostry ślad - kreska wyżło- biona czymś twardym, dochodząca do drzwi, rysująca podłogę dalej, aż do windy. Ale winda stała, jaśniała wpatrzona otwartymi drzwiami, jak wielkie oko przyglądające się bezradności przestra- szonych ludzi. - Mówiłam ci, że ona sama jeździ, mówiłam - powiedziała dziewczyna, patrząc na kreskę ciągnącą się od strychu. - Ktoś tam jest, ktoś jest w windzie, musi tam być... Cofnęła się za Jana. On z bronią w ręce sprawdzał każdy frag- ment windy, szukając w niej kropki podglądu. Jeżeli widzieli go teraz, było już na wszystko za późno. W tej chwili drzwi się zatrzasnęły i winda zaczęła się osuwać, ciągnąc zgrzytające liny. - Widzisz, znowu zjeżdża sama - szepnęła dziewczyna, ale było to zbyt naiwne wyjaśnienie dla ich lęku. Pod nogami pozostała kreska, ślad kogoś, kto tu był, kto zamienił się w światło windy, w nic więcej. - On tu był. -Był. - Jak to wyjaśnisz? - To film - powiedział Jan. - Oni tak często robią, by kogoś wy- płoszyć. Zwyczajna procedura. - A to? - pochyliła się nad rysą. - To też film? Nie potrafił odpowiedzieć. - Dlaczego to robią, jeżeli wiedzą, że tu jesteś? Bawią się? - Polisemia - odpowiedział. - Nie mogę ciebie narażać. - Ja się nie boję Stała się czuła. Objęła Jana, tuliła, całowała, ciepło chuchając w jego szyję. Głaskał ją po włosach i starał się nie myśleć. Nadciągał deszcz. Okienko w dachu na przemian gasło i ja- śniało. Znowu zajaśniała kropka monitora. Jan powiększył obraz, ale nie widział wyraźnie. Bartek niósł nadajnik w ciemności, nie- kiedy między drzewami ukazywały się kreski światła, które mo- gły być blikami wody spływającej po pniach. Obraz na chwilę się ustalił, zamajaczyła twarz. - Musiałem włączyć - mówił cicho chłopiec - chociaż baterie są już bardzo słabe. Mam stracha, gdy tak idę sam. Teraz wydaje mi się, że idziesz obok. Chociaż nie wiem, czy mnie słyszysz i widzisz. Nie wiem. Felicja została sama. Jeżeli coś mi się stanie, nie odnaj- dą jej łatwo. Dlatego nawet jeżeli ja zginę, musisz ją uratować. - Słyszę cię - powiedział Jan. - Jestem już blisko domu wuja Daniela. Zaraz znajdę się nad kanałem, który on musiał oczyścić, żeby mieć prąd. Jaki z niego dziwak! Pod koniec już wcale ze mną nie chciał rozmawiać. Ja z nim zresztą też... Chłopiec przerwał, gąszcz ocierał o nadajnik, do Jana dociera- ły zgrzyty, trzaski zwielokrotnione przez rezonans. - Jest ten kanał - szepnął syn. - Słyszę, wszystko słyszę - powtarzał Jan, wciskając sygnał, którego chłopiec nie odbierał. Szedł, upadał, a wówczas nadajnik nieruchomiał. Po chwili ob- raz drgał - Bartek podnosił się i ruszał dalej. - Już niedaleko, tato. Mam nadzieję, że nikogo tam nie będzie. Może już byli, a może jeszcze nie znaleźli tego miejsca? Na wszel- ki wypadek włączę system samozniszczenia, żeby nie mieli żad- nej korzyści z nadajnika, gdy mnie już złapią. Nie, nie złapią, wszystko dokładnie przemyślałem, nie martw się, będzie dobrze. Oczywiście, boję się trochę. Człowiek nie wie, co tam może zoba- czyć. Już widzę dom. Patrz, poznajesz? Bartek wyciągnął rękę i skierował oczko kamery przed siebie. Na monitorze zamajaczyły drzewa wciśnięte w zszarzałą przestrzeń. - Nie idź tam! - krzyknął Jan. Dziewczyna wbiła palce w jego ramię. Plusk fal zmieszał się z uderzeniami deszczu o okienko nad ni- mi. Bartek szedł skrajem jeziora. - Nie płyń tam! - krzyknął Jan. Syn nie słyszał, wchodził do wody coraz dalej. - Znam miejsce, którym można dojść do wyspy bez łódki - po- wiedział. Oczko kamery wisiało teraz nie więcej niż pół metra nad wodą. - Jeszcze kawałek. Tato, kiedy już tam dojdę, muszę być zu- pełnie cicho. Nie chcę, żeby mnie usłyszeli, jeśli tam są. Włączam samozniszczenie, jeśli nie wyłączę w ciągu ośmiu minut, wiesz, co się stanie. Nie będziemy mogli się widzieć. Chociaż ja i tak nie wiem, czy ty mnie widzisz. - Nie włączaj samozniszczenia! - Tutaj jest o wiele głębiej - powiedział Bartek. - Może po ciemku zmyliłem drogę. Dno coraz mocniej opada, ale do wyspy mam najwyżej dwadzieścia kroków. Tracę grunt, muszę płynąć. Oko kamery zapadło się w ciemność. Monitor pociemniał, znie- ruchomiał. Jan z zapartym tchem wpatrywał się w tę nieruchomą ciemność. I nagle obraz zaczął się rozjaśniać. Bartek dotarł do wy- spy. Widać było kontury domu. Zdawało się, że nikogo tam być nie może - odludne miejsce zapomniane przez wszystkich. Chłopiec skradał się, przystanął, przywarł do wielkiego pnia klonu. - Chyba nikogo nie ma - szepnął. - Tato, mam trzy minuty, że- by wyłączyć samozniszczenie, muszę tam wejść. Kamera dopadła do ściany domu. Rozległy się zgrzyty, trzaski. - Nikogo nie ma. Przebiegłem cały dom. Może wszystko nam się zdawało? Muszę zapalić światło. Dom wuja Daniela zaczął jaśnieć, pokój po pokoju ukazywał swoje puste wnętrze, a chłopiec poruszał się szybko, bez troski 0 obraz, który obserwował ojciec; zabierał rożne rzeczy z lodówki, z szafek, ładował je do pasiastych worków, taszczył w kierunku drzwi. W końcu obraz znieruchomiał, kamera skierowała się na twarz chłopca. Był zziajany, czerwony, w oczach miał napięcie 1 odwagę, której Jan jeszcze u niego nie widział. - Widzisz mnie? Wyłączam samozniszczenie. Myślę, że nikogo tu nie ma, co? Popatrz teraz, jak to wygląda. Będę szedł po całym domu i wszystko ci pokazywał. W domu nie było niczego, co uzasadniałoby ucieczkę, żadnego śladu zniszczenia, obecności kogoś obcego. Jan wpatrywał się w każdy detal, rejestrował wszystko na kulce, ale wnętrza były ta- kie same jak wtedy, gdy patrzył na śpiące dzieci. - Baterie! - krzyknął, gdy syn wszedł do kuchni, mijał stół z sześcioma szufladami, w których Daniel trzymał różne drobia- zgi. W jednej z nich powinny być dwa komplety baterii. -Weź ba- terie! - rozpaczliwie krzyczał Jan, a dziewczyna wbijała palce w jego ramię. - Widzisz? - szeptał Bartek. - Może przestraszyliśmy się nie- potrzebnie? Jednego Jan nie mógł pojąć - gdzie jest wuj Daniel? Czy mógł po prostu zostawić dzieci i odejść? Obraz ukazywał pokoje dzieci. - Widzisz, że nikogo tutaj być nie... - powiedział Bartek i kuc- nął. - Nie wiem, co to jest, ale tego nie było. Jan wstał, dziewczyna patrzyła na niego, zerkała na monitor i nagle zasłoniła dłonią usta, by nie krzyknąć. Po podłodze, nad którą pochylał się chłopiec, sunęła cienka kreska wyrysowana ostrym narzędziem. - Tego nie było - wolno powiedział Bartek. - Nie wiem, kto to mógł zrobić. Ale ktoś tu był. Szwedka chwyciła dłoń Jana, przyciągnęła, usiadł obok. - Tato, jej naprawdę nie było. Daniel nigdy nie pozwoliłby nam zrobić czegoś takiego. To jego dom, wszystko w nim sam zro- bił i nie pozwalał nam nawet wchodzić w butach. Kreska ciągnęła się przez pokój chłopca, docierała do drzwi, szła korytarzykiem do pokoju Felicji - była wszędzie, jak gdyby drapieżnik próbował śladem zaznaczyć swój teren. Oczko kamery szło jej tropem, Bartek milczał, dziewczyna wbijała palce w dłoń Jana. - Musisz wyjść, musisz natychmiast uciekać - bezradnie po- wtarzał Jan. Oddalony o setki kilometrów chłopiec uparcie szedł za kimś, kto pozostawił ślad. - Nie wiem, co to jest - powiedział szeptem. - Baterie - skamlał Jan. Dziewczyna rozumiała to słowo, powtarzała wraz z nim: - Baterie, baterie. Obraz zaczął przygasać, stare baterie się przegrzewały. Chło- piec tego nie spostrzegł, zajęty wspinaczką na stryszek. Tutaj już nie było światła, kamera zapadła się w nicość, przekazywała je- dynie dźwięki. Krok po kroku Bartek wchodził śladem rysy. Jan bał się patrzyć, wstał... Wtedy rozległ się krzyk. Odgłosy kroków i szamotaniny kłębiły się nisko, u nóg Jana. Dziewczyna też wstała, zaniemówiła, wciska- ła pięść w usta. Monitor zajaśniał na chwilę, potem zagasł, znowu błysnął i ta minimalna jasność znaczyła wiele; Bartek był przy schodach, jęczał, próbował się wyrwać czemuś, co go schwytało. Oczko kamery rejestrowało obrazy bez znaczenia: konstrukcję schodów, tynk łuszczącej się ściany. A potem kamera potoczyła się, skacząc po schodach poturlała się w kąt podłogi, znieruchomiała skierowana na blat stołu. Dźwięki docierały stłumione, niekiedy przeradzały się w jęk, krzyk, szarpanie przypominające rwanie tkaniny. Jan nie mógł się temu bezczynnie przyglądać. Wstał, wkładał ubranie, sprawdzał broń. Bateria kończyła swój żywot. Monitor połyskiwał kropkami, ru- tynowo przesłał ostatni oddech - znacznik, że dalszy przekaz nie jest możliwy, za pięć sekund zostanie przerwany. Jeszcze dał się słyszeć jakiś zgrzyt i to był koniec. Szwedka wyczuwała, że stało się coś, co przekraczało granice wytrzymałości - nie podnosiła się, nie patrzyła na Jana zbierają- cego swoje rzeczy. - Ładne masz dzieci - powiedziała. - Ja nigdy nie będę miała dzieci. Włączył dekoder, wskazał punkt na mapie Europy, zbliżał, po- większał. Połyskiwały kreski rzek, ciemniały powierzchnie lasów, pojawiały się plamy miast, rosły. Jan podawał coraz konkretniej- sze parametry, kropki świateł znikały, pęczniały bebechy wzgórz, po których ślizgało się światło, pojawiła się powierzchnia dużego akwenu; Jan wciąż szukał - teraz wolniej, sprawdzając każdy okruch jasności szukał okien, mgiełki wokół domu wuja, wpatry- wał się z odległości kilkuset metrów w miejsce, gdzie działo się to coś, czego nie mógł zobaczyć. - Nie wychodź - powiedziała dziewczyna. - Nie pomożesz im, gdy ciebie złapią. ROZDZIAŁ 19 Zarośla Chyba zasypiał wtulony w dziewczynę, gdy nagle w ciszę pokoiku wdarł się szept. W blasku świeczki monitor zaszarzał. - Znowu jestem, znowu jestem, czy mnie widzisz? Jan zobaczył twarz Bartka. Syn kierował na siebie kamerę, roz- jaśnił obraz czerwonym światełkiem. - Wziąłem baterie z szuflady Daniela. Mam jeszcze dwie na za- pas, więc będziesz mógł mnie podglądać, jeżeli w ogóle mnie wi- dzisz... Jestem już na lądzie. Nie mogłem tam dłużej zostać. Nie wiem dlaczego, nie wiem co się stało, ale musiałem uciekać i te- raz wracam do Felicji. Jestem głodny. Chłopiec zaczął jeść, co chwila nasłuchując. - Dobrze, że nie pada. Teraz muszę iść do Felicji, na pewno się boi, bo długo nie wracam, ale mam jedzenie i baterie, to jakoś so- bie poradzimy. Podniósł się i szedł w ciemność. Jan wpatrywał się bez słowa, dziewczyna siedziała obok i ściskała jego dłoń. Chłopiec dotarł do kanału, wszedł do lasu. Oczko kamery znowu było drapane przez gałęzie, pokazywało paski pni, nieco jaśniejsze plamy przestrze- ni, potem znowu skierowało się na oczy Bartka. - Jestem niedaleko. Jeżeli ją złapali, czekają na mnie, ale nie mam wyjścia... Szedł coraz wolniej, obok przesuwały się groźne cienie. - Felicjo! - szeptał chłopiec. -To ja, odezwij się... Odpowiadała cisza. Szukał ostrożnie, rozgarniał dłońmi gałę- zie - widocznie ukrył siostrę gdzieś w gąszczu. - Gdzie jesteś? Odezwij się... Nadal cisza. - Musi gdzieś tutaj być - powiedział Bartek cicho. - Wiem, że było to drzewo, potem ta górka, a w górce jaskinia. Myślę, że tu nie ma dzikich zwierząt... Chyba jej nie rozszarpały... Szedł wzdłuż stromej ściany, z której pionowo wyrastały drzewa. - Jest - powiedział - już ją mam... Pochylił się, kamera sunęła przy samej ziemi, docierając w za- rośla, z których wyłowiła dwa jasne, nieruchome punkty - oczy Felicji. - Jestem, wróciłem - mówił do niej chłopiec. - Ale się bałam! - szeptała. - Jest jedzenie, mam baterie i suche ubranie dla ciebie. Wszyst- ko się udało. Dziewczynka rzuciła się na jedzenie, a chłopiec ponownie układał ścianę z gałęzi, zacierał swoje ślady. - Rozboli cię brzuch - powiedział. - Jestem głodna. - Ale jedz wolniej. Tu nie ma ubikacji. - Widziałeś Daniela? - Nie. Nie ma go i tyle. - Co z nim się stało? Jan nie potrafił spokojnie siedzieć, coraz to wstawał, lecz za* raz wracał do monitora. - Nie wiem. Nie warto się nad tym zastanawiać. - Łatwo ci powiedzieć. - Wcale nie łatwo, ale tak trzeba. Musimy uratować się sami i poczekać na tatę. Na pewno nas słyszy, jedzie już do nas. To nie taki wielki kawał drogi. Prawda, tato, że mam rację? - Tak - powiedział Jan. To, że tkwił w miejscu, podczas gdy dzieci z taką nadzieją na niego czekały, wydawało się przestęp- stwem. Bartek i Felicja zbliżyli się do monitora. - Tato, to ty? - szepnął Bartek. - Tak - odpowiedział Jan, a po drugiej stronie monitora nastą- piło szaleństwo cieni. - Naprawdę widzisz nas i słyszysz? - zapytała Felicja. - Tak - odpowiedział Jan. Miał z dziećmi kontakt! - Ale my nie widzimy ciebie wyraźnie. - Tu jest ciemno. - Jedziesz do nas? - Tak - skłamał. - Nie mogę uwierzyć - cieszył się Bartek. - Myślałem, że cały czas mówię do nikogo. - Słyszałem ciebie, byłem z tobą w domu Daniela. Oko kota - A jeżeli to nie jest tata? - zapytała szeptem Felicja. - Jak to nie tata? - To może być każdy - szeptała dziewczynka. Jan sięgnął po domek, podniósł go i oświetlił swoją twarz. Dzieci wpatrywały się uważnie, ale cienie, plamki światła i czas mogły zdeformować twarz ojca na tyle, że miały wątpliwości. - Jeżeli to jest ktoś, kto nas goni? - zapytała Felicja. Stało się cicho, obraz zamarł. - To ja - powiedział Jan. - Możesz być tylko podobny. - Wiem o was wszystko. - Mówiliśmy różne rzeczy, żeby tatę przekonać, że to my, a nie jakieś wirki. Mogłeś słyszeć. Nie jesteś w samochodzie. Pokaż, że jedziesz, udowodnij, że jedziesz. - Nie jadę. Musiałem się zatrzymać. - Kto siedzi obok ciebie? - Przyjaciółka. Też się ukrywa. - Tak, ale ty sam jesteś jakiś inny. Masz inny głos i inaczej na mnie patrzysz. - Jestem zmęczony, dlatego - powiedział. - Może nie jesteś moim tatą? - z naiwną szczerością pytała Fe- licja. - Może udajesz? Powiedz, co trzymam pod poduszką zawsze w nocy? -Oko. - Czyje? - Oko kota. - Jakiego kota? - Takiego czerwonego kota, który mówił. - Z czego zrobione? - Z przezroczystego metalu. Felicja wciąż miała wątpliwości. - Jaki ma kolor? - Pomarańczowy. - Tak, to możesz wiedzieć tylko ty. A ty jesteś zupełnie pewny, że my jesteśmy twoimi dziećmi? - Tak, Felicjo. Jestem zupełnie pewny. - To dobrze, bo inaczej mógłbyś nas chcieć wydać. - Co ty gadasz! - wtrącił się Bartek. - Jakie głupoty przycho- dzą ci do głowy. Tato, powiedz, co mamy robić, żeby się z tobą spotkać? - Bądźcie tam, gdzie jesteście, odpocznijcie, ukryjcie się jak najlepiej, a gdy wstanie dzień, zastanowimy się, co dalej. - Już lepiej nie możemy się schować. Kiedy do nas przyje- dziesz? Daleko jesteś? Nie potrafił kłamać, ale kłamstwo w tej sytuacji miało wartość nadziei. - Przecież wiesz, że nie mogę powiedzieć - szeptał Jan. - Nie żałujesz, że nas tutaj przywiozłeś? - Co stało się z wujem Danielem? Możesz powiedzieć? - Nie wiem, ale na pewno to było coś strasznego - odpowie- dział syn. - Jak to na strychu? -Co? - Widziałem, byłeś na strychu, słyszałem. Co się działo? - Na strychu nikogo nie było - odpowiedział Bartek. - Nikogo nie było... Bartek, powiedz mi, co widziałeś. Nie mu- sisz się bać. Zawsze lepiej zrozumieć, zamiast nosić w sobie ja- kiś lęk. - Tato, tam naprawdę nikogo nie było. Wszedłem i zrobiło się tak strasznie ciemno, że sam nie wiem... Niczego nie widziałem, ale tam nikogo nie było. - Wydawało mi się, że coś się działo... - Nic, tato, - W porządku, połóżcie się, śpijcie. Macie co jeść, więc jakoś przetrzymacie tych kilka dni... - Kilka dni? Gdzie jesteś? - Przecież wiesz, że to nie jest teraz proste. Drogi są pozrywa- ne, kontrole, nie wszędzie można dojechać. Ale się staram. - Nie wytrzymamy tutaj kilku dni. Jeżeli nas szukają, znajdą nas tutaj. Jeżeli będą mieli psa... - Nie myśl o tym. Nie przyjdzie im do głowy, że jesteście tak blisko. Bądźcie tam, czekajcie. - Jan nie potrafił zakończyć roz- mowy. Czekał, aż uczyni to syn. - Szkoda baterii - powiedział. - Mam zapasowe. Ale na kilka dni nie wystarczą. Tato, nie mo- żemy na ciebie czekać kilku dni. - Będę się śpieszył. Teraz wyłącz nadajnik, a jeżeli coś będzie się działo, włącz, wszystko usłyszę. - Twoje słyszenie na nic się nam nie przyda - rzekł Bartek. - Wiem. - Idziemy spać. - Dobranoc. - Dobranoc, tato. - Tutaj jest ciepło. Mam nadzieję, że nie łażą tu żadne robaki - powiedziała Felicja, tuląc do siebie liliputka. Ekran zagasł. Pytania - Gdzie są twoje dzieci? - zapytała dziewczyna. - Nie wiem - odpowiedział Jan. - Tam nie ma miasta, ludzi? Nie znają nikogo, do kogo mogły- by pójść? - Są za daleko. - Dlaczego się boją? - Dlaczego ty się boisz? - Już się nie boję. - Dlaczego siedzisz tutaj, dlaczego skradasz się nocami? Dla- czego ukrywałaś się przede mną? - Wiesz, co jest w Szwecji? - Nie wiem. Słyszałem, ale nie wiem. Co? Dziewczyna zajęła się drobnymi sprawami; poprawiała świecz- kę w domku, bardzo starannie układała ubranie na półeczce tuż obok posłania. - Nie możesz tego opowiedzieć? - nalegał Jan. - A ty, dlaczego ty jesteś tutaj? - zapytała. - Myślałam, że ty możesz... - Dlatego do mnie przyszłaś? - Zgasła świeczka, było ciemno. Nie rozumiesz, że boję się być po ciemku? - Dlaczego nie poszłaś do tego, do kogo chodzisz? - Nie otworzył. Chciałam, ale on nie otworzył. - Dlaczego? - Nie wiem. - Mogłaś pójść do innego mieszkania. Przecież wszyscy czeka- ją na ciebie, prawda? - Poszłam do ciebie. - Dlaczego? - Bo tu było ciemno. - Widziałaś wcześniej ten film? - Jaki? - Przecież wiesz, o co pytam. Ten lot nad zamkiem, trzęsawiska... - Trzęsawiska - powtórzyła dziewczyna i zaczęła się śmiać. Usiadła znowu obok, kołysała się do przodu i do tyłu. - Trzęsawi- ska. Jakie to okropne słowo, ale i to, co określa, też jest okropne. - Znałaś ten film? Wiedziałaś, co na nim jest, i nie chciałaś, że- bym zobaczył? Jan wyjął pojemnik z kulkami, przemieścił jedną z kulek w stronę wylotu. Opalizowała w blasku świeczki. - Dlaczego nie pozwoliłaś mi zobaczyć tego do końca? - Dlaczego miałabym nie pozwalać? y- - Właśnie o to pytam. Jan manipulował pojemnikiem coraz bliżej okienek domu. Ich żar zaczynał szczypać palce, kulka zawisła nad kominem, z które- go wydostawała się cienka smużka dymu. Dziewczyna patrzyła na to z narastającym strachem. - Nie rób tego! Dlaczego chcesz ją zniszczyć? - Dlaczego miałbym tego nie robić? - Daj mi ją. - Nie, dopóki nie dowiem się, kim jesteś, kto ciebie przysłał, dlaczego nie chciałaś, bym zobaczył to, co jest na kulce. Chyba to nie za wysoka cena? - Jeżeli mi jej nie dasz, powiem o tobie. - Komu? - Powiem. Kulka okrywała się sadzą. Dziewczyna chwyciła dłoń Jana i przyciągnęła do siebie. Był zbyt silny, by mogła pokonać jego opór, gdyby chciał; w gruncie rzeczy było mu wszystko jedno. Uniósł pojemnik, okopcona kulka krążyła u wylotu, dziewczyna próbowała ją uchwycić. Pomyślał, że wolałaby zniszczyć kulkę, niż pozwolić, by poznał prawdę. W tej chwili w pojemniku syknęły iskierki, kulka uniosła się między dłońmi Jana i dziewczyny, spa- dła na domek, rozprysła na tysiące kawałków. Nie wiedzieli, jak się zachować. Szwedka zdjęła sandały, wyjmowała okruchy spod stóp. - Teraz już się nie dowiem - stwierdził Jan. - Gdybyś powie- działa... - Przestań! Nic nie mów! Nie wiesz, co zrobiłeś! - Na pewno ją odzyskasz. Wszędzie ich pełno. Pomogę ci, znaj- dę ją dla ciebie - mówił bez wiary we własne słowa. - Jesteście źli - powiedziała. - Przez was to wszystko. Chcieli- ście wszystko zmienić. - Chcieliśmy, żeby wszystko było jak dawniej. Dziewczyna wstała, zastanawiała się, dokąd wsypać okruchy kulki. Domek świeczki co chwila strzelał mocniejszym ogniem; okruchy dostały się i tam. Przez okienko dorzuciła ich trochę z garstki i wtedy pokój zajaśniał. Obrazki na ścianie nabrały nie- zwykłych barw. Domek świeczki przygasł, dziewczyna dosypała okruchów, zno- wu niebezpiecznie wystrzelił w górę. - Dlaczego on to wszystko namalował? - zapytał Jan. - Widocznie nic lepszego nie potrafił wymyślić - odpowiedzia- ła chłodno. - Nigdy go o to nie zapytałaś? - Nie liczę się dla niego. Nie mam nikogo. Nawet nie wiem, kim jestem. Nic nie mam. Tylko pamięć. - Co pamiętasz? - Tak naprawdę tylko to, co opowiedział mi on. - Wskazała ob- razki na ścianach, dosypała do domku okruchów i Jan ponownie zobaczył tekturki. - To szczęście, że go spotkałam. Gdyby nie on, nie wiedziałabym nic o najprostszych rzeczach. Potrafi opowiadać tak, że mogę go słuchać i słuchać. Wiem bardzo dużo, ale tylko to, co mi powiedział. - Na przykład co? - zapytał Jan. Gdy dziewczyna mówiła o ta- jemniczym malarzu, odczuwał zazdrość. - Na przykład? - przedrzeźniała go. - Wiesz, skąd się wziął, dlaczego to namalował, dlaczego ukry- wa się tutaj, jak się nazywa, ile ma lat, wiesz to wszystko? - Wiesz to wszystko? - powtórzyła jak echo. -To najmniej waż- ne. Wiem coś innego, w co aż trudno uwierzyć. Kiedy pomyślę, ile wiem, wydaje mi się, że to nieprawdopodobne. Znam ludzi, któ- rych nigdy nie widziałam. Żadnego z nich nie lubię. Gdzieś są, mo- że dopiero będą, a może ich nie będzie, ale jakie to ma znaczenie, gdy ja po prostu o nich wiem? To tak jakby żyli. Może i my jeste- śmy przez kogoś wymyśleni i dlatego nie możemy uciec, niczego zmienić, i dlatego to, co nam się zdarza, zawsze nas zaskakuje? Mówiła szybko, jakby recytowała. Co jakiś czas dosypywała okruchów do domku świeczki, a Jan patrzył na tekturowe obrazki i miał wrażenie, że to, co znajduje się poza tą klitką, nie istnieje. - Dlaczego to namalował? Przysłał ciebie do mnie po kulkę, chciał ją odzyskać? Może nie potrafi nic wymyślić, jeżeli czegoś nie widzi? - zapytał. - On? - Oczy dziewczyny zogromniały ze zdziwienia. - Co ty możesz wiedzieć o nim? On... on wie wszystko. Wszyściutko! Wstała, chodziła po pryskających okruchach. O tej porze naj- cichsze odgłosy mogły dotrzeć do uszu tych, którzy nasłuchiwali. Chwycił dziewczynę za nogę, opierała się, ale w końcu potulnie położyła głowę na jego piersi. - Myślisz, że ktoś może nas widzieć? - zapytała, patrząc na okienko. - On. Wydaje mi się, że tylko ten twój malarz może nas teraz widzieć. Zastanawia się, co robimy. Męczy go to. Wiem, że mu o mnie powiedziałaś. Mówisz mu przecież wszystko. - On i tak wiedział. Ale na pewno nas nie widzi, nigdy nie zo- baczy - odpowiedziała dziewczyna. - Kiedy tu mieszkał, był inny. - Wtedy to namalował. - Nie podobają mi się jego obrazy. - On wiedział, że nie mogą ci się spodobać. Ja też ich nie lubię, ale są jego, a wydaje mi się, że trochę już i moje. To tak jakbyś miał brzydkie dzieci. Czy nie przyznawałbyś się, że są twoje? On chciał, żeby tu były i nie mogę ich ruszyć. To on powstawiał niektóre w okna. Mówiłam mu, że deszcz je zniszczy, ale on nie boi się tego, co będzie. On wie, co będzie. Wiedział o tobie, nim tu zamieszkałeś. Ukryty we wnętrzu domu, niemy, cichy jej kochanek stawał się w wyobraźni Jana kimś wszechmocnym. - Ten strych czekał na kogoś, kto przyjdzie i będzie musiał uciekać - dodała. - Brednie! - On to narysował - szeptała dziewczyna. - Wszystko naryso- wał i to się sprawdza. Uciekasz, chowasz się, nie możesz wrócić. Nawet... - zawahała się. - Narysował nawet twoją twarz. Jedno oko masz brązowe, a drugie inne, twoje dłonie też się różnią. - Namalował to, gdy już dowiedział się o mnie. Znalazł sposób, żebyś do niego przychodziła. Przynęta. Wie, że gdy cię znudzi, przestaniesz tam chodzić. Jesteś piękna, a cena świeczki za twoje ciało to naprawdę niewiele. - Ty nic nie wiesz. Nie mógł ciebie narysować wtedy, gdy poja- wiłeś się tutaj. Po prostu nie mógł i nie chcę o tym mówić. Naryso- wał ciebie dawno, dawno temu. Może wtedy, gdy mnie jeszcze nie było? Poza tym lubię być z nim, nawet gdyby nie miał świeczek, chodziłabym do niego. Popatrz tylko na to - wskazała obrazek przedstawiający zniszczoną wieżę, wypalone ulice, a nad nimi opary pękających chmur. - Co w tym nadzwyczajnego? - zapytał Jan. - Przecież to wszystko widać z okien. - Namalował to dwadzieścia lat temu. Wtedy za oknami było inaczej. - Dlaczego mu wierzysz? Mógł to zrobić rok, dwa lata temu. Naprawdę, warta jesteś większych kłamstw. - A to? - zapytała. Pokazywała portret kobiety, która była bar- dzo do niej podobna. Stała na tle wielkiego okna strychu, za jej plecami widać było Paryż sprzed wielu lat. - Ją też namalował dwadzieścia lat temu. Nie poznajesz mnie? Nie widzisz podobień- stwa? Dwadzieścia lat temu nie wiedziałam nic o Paryżu. Byłam dzieckiem, bawiłam się, nikt nie wiedział, jak będę wyglądała, gdy dorosnę. Skąd mógł wiedzieć, że będę taka jak teraz? - Może znał twoją matkę? - Skąd by wiedział, kto jest moją matką? Sama chciałabym ją poznać. - Może to po prostu przypadek? - I to przypadek, że będę widziała twoje przestraszone dzieci? Jan wstał, spoglądał w okienko nad głową jak w czyjeś załza- wione oko. - Tak - szeptała dziewczyna - on i o tym wiedział. Nie wszyst- ko było tak, jak narysował, ale bardzo podobnie. Jakaś woda, dzieci w pojeździe zrobionym z wielkich kości, wokół zupełnie pu- sto. Tylko coś wyłaziło z ziemi, coś ich goniło, nie wiadomo co. Ja- kiś strach. On sam nie wie, co to będzie, ale wszystko narysował. Dzieci nie mogły się stamtąd wydostać. Były jak w jakiejś klatce, ale ta klatka tak naprawdę nie istniała. Musiała zauważyć w oczach Jana coś, co nakazało jej prze- rwać, objąć go i uspokajać słowami: - Nie bój się, może to rzeczywiście przypadek? Może niepo- trzebnie powiedziałam ci o nim tak dużo? Ale to przecież wszyst- ko, co mogę ci powiedzieć, nic więcej nie wiem, tylko to, czego do- wiedziałam się od niego. - Gdzie on mieszka? - W tym domu, ale nie powiem nic więcej. - Powiesz. Musisz powiedzieć. Nie rozumiesz, że to jakaś gra? Był tu, mieszkał, obserwował, wysłał cię, żeby mnie śledzić. Teraz stało się to, co tak dokładnie zaplanowali. Byłaś ich nieświado- mym współpracownikiem. Wykorzystali ciebie, może nadal wyko- rzystują. Jesteś naiwna. - Gdybyś mógł go zobaczyć, przekonałbyś się, że to nieprawda. - Dlatego muszę wiedzieć, gdzie mieszka. - Wiedział, że będziesz go chciał zobaczyć. Obiecałam, że go przed tobą nie zdradzę. On... on trochę się ciebie boi. Nic więcej nie powiem. - Wie o moich dzieciach? Zrozum, jeżeli nie dowiem się, skąd on to wszystko wie, nie będę mógł im pomóc. - Jan potrząsał dziewczyną, ale zacisnęła usta, milczała. - Muszę im pomóc. Mam wrażenie, że on jest jednym z nich, że należy do siatki. Ta stara kobieta, teraz on. Czy ty chociaż wiesz, co się stało? - Wiem - powiedziała cicho. - Zamordowaliście tego Człowie- ka. Wiedziałam, że to się stanie. - Dziewczyno, jeżeli ten twój... wie, to znaczy, że jest wtajem- niczony. - Nie może być wtajemniczony. Uwierz mi, nie wychodzi z do- mu, siedzi w nim całymi dniami, nocami, nie może wyjść. Musisz mi uwierzyć. Naprawdę chciałabym, żebyś uratował swoje dzieci. Chciałabym, ale... - Co ale? Wiesz więcej? - Nie mogę ci tego powiedzieć. Nie chciałabym być tym, kto ci to powie. Jan puścił dziewczynę, strach podpowiadał, by już o nic nie pytać. Deszcz stukał o szybę okienka nad głową. Jan patrzył na doga- sającą świeczkę, dziewczyna pochyliła się, aby strzepać z dłoni ostatnie okruchy. Domek błysnął, lecz na krótko - stopiona w mocnym cieple świeczka zamieniła się w pływający krążek wo- sku, zatopiła knot, zgasła. Dziewczyna po omacku wydłubywała wosk z wnętrza, w ciem- ności stała się niezdarnym cieniem. Walczyła z ciemnością - wsypała okruchy wosku do małej puszki, pod którą przysunęła zapaloną kartkę. Zrobiła to kilka razy, nim wosk rozpuścił się na tyle, że mogła weń wtopić kawałek knota. Podpaliła go, buchnął czarnym ogniem i trochę przygasł. Dziewczyna spróbowała wsu- nąć puszkę do domku. Musiała przechylić puszkę, wosk lał się po palcach, ale domek wreszcie zajaśniał. Języki płomienia wy- skoczyły kominem, wydostawały się oknami, okopciły ścianki domku. Dziewczyna dmuchała, ale płomień rozrastał się, domek płonął. Jan zarzucił go kocem, przytrzymał. Po klitce rozszedł się swąd. - Chyba się nie spalił? - zapytała dziewczyna drżącym głosem. - Nic nie widać. Jest tak ciemno, nie mogę żyć w ciemności. Sięgnęła do okna, uchyliła je. Dotarły tu odgłosy miasta. Było cicho, ale powtarzało się rytmiczne plaskanie, odległy łoskot, jak gdyby nadpływała wielka łódź poruszana wiosłami. Powietrze no- cy spływało do klitki, robiło się chłodno. Dziewczyna trzęsła się, rozcierała ramiona. - Czy to też widziałaś na jego rysunkach? - spytał Jan. - On nie zajmuje się takimi drobiazgami. - Więc ja i ty nie jesteśmy dla świata drobiazgami? Milczała przez dłuższą chwilę. - On powiedział, że i tak ich nie uratujesz. - Kogo? - wydusił przez zaciśnięte gardło. - Swoich ładnych dzieci. - Skąd wie? To stary, cwany oszust. Powie wszystko, by ciebie zwabić? To gra! - Jan szukał w ciemności oczu dziewczyny, ale umykały przed nim. - Powiedział, że ich nie znajdziesz - dodała. Szepty Zajaśniał monitor i stał się światełkiem, które bla- do rozjaśniło wnętrze. Jan doskoczył. - Są blisko - szepnął syn. - Jeżeli nas widzisz, lepiej nic nie mów, żeby nie usłyszeli. -Kto? - Nie wiem, tato. Felicja śpi, a ja ich słyszę. Chodzą gdzieś tu- taj. Nie słyszysz? Jan zbliżył ucho, ale trudno było stwierdzić, czy szum, jaki nad- pływał z odległości tysiąca kilometrów, był szmerem czyichś kro- ków przedzierających się przez zarośla, oddechem Jana, czy dźwiękiem wciskającym się przez uchylone okienko. Dziewczyna sięgnęła do wysokiego okna, zamknęła je. W napięciu wsłuchiwa- ła się w puste dźwięki słów, których nie zrozumiała. Nie zadawała pytań, jak gdyby wiedziała, co się stanie. - Są tuż, tuż - szeptał chłopiec. - Pilnuj, żeby Felicja nie powiedziała czegoś przez sen. - Cały czas się tego boję. Cisza, słaby cień na monitorze i ten szmer. - Może to wuj Daniel? - Jan sam sobie dodawał otuchy. - To nie może być Daniel. To oni. W tej chwili trzasnęły gałęzie. Jan miał wrażenie, że jakiś cień nasunął się na znieruchomiałą twarz syna. Ktoś stojący obok kry- jówki dzieci nasłuchiwał. Nawet odgłosy z Paryża mogły do niego dochodzić, intrygowały... zastanawiał się... - Odchodzi - szepnął Bartek. Znowu trzask gałęzi, szmery. - Odszedł, ale ja im nie wierzę - szeptał chłopiec. - Może tylko udawać. Oni chyba wiedzą, że my tu gdzieś jesteśmy. Tato, nie wiem, co robić. Nie możemy ukrywać się tutaj kilka dni. - Przeczekajcie do rana. Gdy zrobi się jaśniej, pomyślimy. - Dnia boję się bardziej. Oni mogą nas widzieć nawet z góry. Przecież sam mówiłeś, ostrzegałeś. - Nie ruszajcie się i przykryj Felicję tak, by nie usłyszeli, gdy zacznie coś mówić przez sen. - To ja mam takie sny, że zaczynam mówić - odszepnął syn. - Tak, ale jeżeli powiesz sobie, że musisz milczeć, jeżeli powtó- rzysz to sobie kilka razy, poskutkuje. - Wiem... Już go nie słyszę. Wyłączę, tato, już chyba odszedł. Monitor ściemniał. Dziewczyna nie pytała, nie pocieszała. Jej milczenie uderzało mocniej niż najokrutniejsze słowa. Oboje chodzili po niewielkiej klitce, trącali się w ciemności. - Czy każdy z tych obrazów coś znaczy? - zapytał. - Nie wiem. Chyba tak. W każdym jest coś opowiedziane. W każdym. Jan zdjął ze ściany jedną z tekturek. W ciemności niewiele by- ło widać, oświetlił kropką dekodera, patrzył. - Gdybym choć mógł się od niego dowiedzieć, co znaczą te ry- sunki. Na przykład ten. Pytałaś go o ten obraz? - Pytałam o wszystkie, ale nie pamiętam. To jest tak, jak gdy- by opowiadał sny do chwili, gdy pojawiłeś się ty. Dopiero wtedy te sny zaczęły coś znaczyć. - Kiedy ciebie nie było, patrzyłem na ten obraz. - Jan podsu- nął tekturkę ku dziewczynie i znowu na chwilę poświecił dekode- rem. - Nie wiedziałem jeszcze nic o jego umiejętności przepowia- dania. Ten obraz zaczął mi coś przypominać. Nie wiem co, nie wiem dlaczego, ale odniosłem wrażenie, że jest wyrwany z mojej pamięci. - Widzisz? - zapytała ożywiona. - Nie miałam racji? - Nie rozumiem. Jeżeli chciał coś przekazać tymi obrazkami, do kogo je adresował? Dlaczego to robił, czemu zostawił je tutaj, powsadzał w okna? - Ponieważ wiedział, że tu się pojawisz. - Dobrze, ale co chciał mi powiedzieć tym obrazem? - Nie wiem. - Gdyby powiedział mi coś o nim, zechciał wyjaśnić, co przed- stawia ten obraz, może wtedy bym uwierzył we wszystko? Może przestałbym pytać? - On nie zechce, byś przyszedł do niego - powiedziała dziew- czyna. - Więc w jaki sposób mam uwierzyć? Może to zabawa, gra, a może on należy do tych, którzy szukają moich dzieci? - On nie. - Wiem, że może mi pomóc. Jeżeli wie, co się stanie, może to zrobić. Można przecież wszystko zmienić, wystarczy pojawić się we właściwym miejscu, wprowadzić drobną zmianę i wszystko sta- nie się inaczej. - Nie wiem. Jan położył się na posłaniu, przykrył twarz dłońmi, wpatrywał się w ciemność, którą zamknął w swoich oczach. - Mogę go zapytać - powiedziała dziewczyna. - Pójdę do niego. Dowiem się, co to przedstawia, zapytam, czy możesz to coś zmie- nić, zgoda? - Dobrze. Niespokojnie zastanawiała się nad czymś. - Nie pójdziesz za mną? -Nie. Wahała się jeszcze, kucnęła przed domkiem, wyjmowała pal- cem sadzę, wycierała o papier, znowu chodziła z tekturką... Otwo- rzyła drzwi i wiatr ze strychu wpadł do małego wnętrza, porusza- jąc obrazkami na ścianach. Wyszła wolno. Otwierając drzwi na korytarz, nasłuchiwała, ale Jan nie szedł za nią - leżał z twarzą przykrytą ramieniem, usłyszał, jak zamyka drzwi, skrada się po schodach... Usiadł, włączył monitor; tekturka w ręce dziewczyny drgała, kropka kamery wklejona w fakturę farby przesłała obraz. Dziewczyna co chwila zatrzymywała się na schodach, była coraz niżej. Szła korytarzem. Przystanęła przed brązowymi drzwiami. Ci- cho zastukała. Kropka kamery znalazła się we wnętrzu, gdzie na podłodze leżał wyleniały dywan w pstre wzorki. Przeskoczyła na sufit, skąd zwisała metalowa lampa rzucająca jasny krąg na ścia- ny. Jan czekał na chwilę, gdy w krąg jasności wejdzie jakiś cień. Dziewczyna mówiła coś w obcym języku, szybko, śpiewnie, z pod- nieceniem. Bezradność przybrała kształt jasnego kręgu. Starał się w nim znaleźć wskazówkę. Przy krawędzi ściany biegł gipsowy orna- ment, drobne liście mieszały się z kiściami winogron. Nagle krop- ka kamery zatoczyła łuk i znalazła się na wprost twarzy. ROZDZIAŁ 20 TWarz Stary człowiek leżał, jego wciąż gęste, siwe włosy opadały na jasną poduszkę. Wargi rozchylały się, wypowiadając wolno słowa, których Jan nie rozumiał; oczy bez ruchu wpatry- wały się w tekturkę, starcze palce przesuwały się po niej, krą- żąc niekiedy blisko miejsca, w którym Jan ukrył kropkę kamery. Twarz wypełniała monitor jak pejzaż, w którym można było zna- leźć bruzdy gleby, szczelinę zapadających się ust otoczoną wa- łem wilgotnych warg, wzgórze dużego, starczego nosa, w dnie którego jaśniały szare stawy oczu; włosy niczym wodospad sunę- ły w dół, ku śnieżnej połaci poduszki. Obraz ciemniał, jaśniał, podrygiwał. Tekturka upadła na podłogę, kamera otarła okiem o ornament na suficie i zatrzymała się poniżej starej głowy, niżej niż ciało dziewczyny, której naga łydka ukazała się tuż obok. Dziewczyna siedziała na starym człowieku, była naga, całowała go po twarzy, a starcze dłonie wodziły po jej piersiach. Wolny, jednostajny, deli- katny ruch ciała dziewczyny sprawiał, że wszystko wokół kołysało się, jak gdyby uginała się podłoga. Wokół kochanków na ścianach wisiało mnóstwo obrazów. W rytm seksu wpadały pojedyncze słowa: dziewczyna pytała, a starzec odpowiadał coraz chrapliwiej. Uniosła się tak, by swym ciężarem nie przygniatać kochanka, ich zbliżenie stało się ohyd- ne. Nagle zaczęła śmiać się, piszczeć i jęczeć, a towarzyszyło temu sapanie starego, i to sapanie zamieniło się w długi jęk... Ciała znieruchomiały, stopa dziewczyny znowu zsunęła się na podłogę, weszła na tekturowy obrazek, zakryła kamerę. Nastała ciemność. Janowi drżały ręce, siedział z ustami wykrzywionymi gryma- sem niesmaku, a może zazdrości? Chciał wyłączyć, gdy dobiegł go leniwy, wyraźny głos starca: - Opowiadałem ci o nim wtedy, gdy stał nad rzeką, patrząc w wysokie okno. Widzisz, miał w sobie idealne poczucie pustki. Osiągnął stan gotowości na wszystko. Jeszcze sobie tego nie uświa- damiał. Zdawało mu się, że domyśla się, co zrobił, rozumiesz? Zda- wało mu się. Myślał, że jest sposób na to, by ogarnąć wszystko na- raz, zgarnąć myślami, sterować tym. Pytasz, dlaczego ten, kto osiągnie pewien stopień wtajemniczenia, podąża dalej? Ponieważ wydaje mu się, że życie to schody, którymi wspinasz się na szczyt. Nawet to, że spoglądamy w niebo, szukamy tam czegoś, wszystko wyjaśnia, o ile potrafimy z tego punktu snuć wątki w każdym kie- runku. Zatem zostawiliśmy go tam, nad rzeką. Nie wiedział, że w oczach ma zamarły obraz, który widział dzień, dwa dni wcześniej. Gdyby spojrzał na rzekę, nie zobaczyłby twarzy wciśniętej w szybę potwornego gabinetu. Otwierające się oczy, otwierające się oczy... Starzec zamilkł. Przed Janem żółtawym światłem zajaśniał monitor - dziewczyna zdjęła stopę z kamery. Siedziała wciąż na- ga, pochylała się nad starcem, gładząc jego twarz. Potem obraz przesunął się, uniósł nad nagim starym mężczy- zną. Znowu francuskie słowa, tekturka znowu skierowała się ku starej twarzy, a starcza dłoń wyciągnęła się ku niej i wodząc, wskazywała różne szczegóły. Dziewczyna rzuciła kilka słów i odchodziła, niosąc tekturkę. Otwierała i zamykała drzwi, przemykała korytarzem do schodów. Przystanęła, nasłuchiwała, obserwowała windę, korytarz, wreszcie ostrożnie, jak stąpając po szkle, ruszyła na górę. Powrót Jan wyłączył podgląd, położył się i przykrył ramie- niem twarz. Lekkie kroki zbliżały się do drzwi klitki. Wiatr znowu wdarł się do wnętrza. Dziewczyna weszła. Starał się jej nie wi- dzieć. Pochylona wydłubywała z wnętrza domku wosk, strząsała go do pudełka. Po jakimś czasie szparą pod ramieniem przedostał się do oczu Jana płomień; nowa świeczka znalazła się w domku, rozja- śniła klitkę. Dziewczyna usiadła obok. - Byłam u niego - powiedziała. - Pytałam go o ten obraz. Opo- wiedział mi. Nie mógł odsłonić twarzy, wydawało się, że jej wyraz go zde- maskuje. - Długo się zastanawiał - mówiła dziewczyna. - Nie mógł sobie przypomnieć. To przecież powstało dwadzieścia lat temu. To tak jakby już tego nie było. Tak mi się wydaje. Co ja opowiadam? Przecież wtedy tego naprawdę nie było. Były tylko te obrazki, a to, co zapowiadały, stało się właśnie teraz. Milczał. Dobrze wiedziała, że nie śpi. - Powiedział, że nas widzisz. Nawet nie drgnął. Dziewczyna pochyliła się nad nim, dotknęła jego czoła, a on miał wrażenie, że czuje na jej palcach drobiny starczej skóry, na jej ustach starczą ślinę - jakby dziewczyna była ogniwem łączącym go niemal fizjologicznie ze starcem. Opuścił ramię, usiadł, może przypadkowo odtrącając dziewczynę. Domek świeczki płonął, zrobiło się cieplej. - Widziałeś nas? - zapytała niepewnie. - Co powiedział o tym obrazie? - Nic takiego. Namalował człowieka, który stworzył ten domek. Tego człowieka tu nie widać, ale jest to, co on widział, wykonując domek. To taki obrazek bez większego znaczenia. Popatrz... - zbliży- ła tekturkę do Jana. - Jest łąka, na niej kilka drzew, w dali wzgó- rze, tutaj przygotowany kawałek drewna. A chmury mają kształt ja- kiegoś stworzenia. To stworzenie unosiło się, próbowało zabrać ten domek, ale w końcu chyba mu się nie udało, skoro tu jest, prawda? - Brednie! - wykrzyknął. - Bzdury! Jakieś stworzenie, jakieś miejsce... Ulegasz jego sugestii, on fantazjuje, oszukuje ciebie, zakrada się, podkłada obrazki, które w tajemnicy przed tobą ma- luje. Opowiadasz mu różne historie, kiedy się pieprzycie. A on słucha. Pieprzycie się, wtedy zadaje ci pytania. Ty z rozkoszy nie pamiętasz nawet, że cię o coś pytał... Wiem już, gdzie mieszka. - On wiedział, że nas śledzisz. - A może i on nas teraz podgląda, co? Może ten pokój ma ja- kieś oczy? Otwierają się i on patrzy na nas ich źrenicami. - Jan wstał, niosąc w ręku domek, zaglądał pod tekturki, rozjaśniał po- szczególne fragmenty ścian. - Podejrzy, podsłucha, a potem na- maluje kolejną tekturkę. Pokaże ci ją jutro i zobaczysz na niej to, o czym teraz rozmawiamy. Stary podglądacz! - On nie może nas widzieć. Jest ślepy - powiedziała spokojnie. Jan usiadł. - Przestał malować, gdy stracił wzrok - mówiła. - Widzi tylko palcami. Zauważyłeś, że jego obrazy są malowane tak chropowa- to? Każda plamka wystaje, ma fakturę. Celowo malował w ten sposób, ponieważ wiedział, że kiedyś przestanie widzieć. Teraz je- go oczyma są palce, tak mówi. - W takim razie skąd wie, jak wyglądasz? - zapytał Jan. - Jego ręce znają moje całe ciało. Widzi mnie nimi. - To nie ma sensu - powiedział Jan. - On dokładnie wie, co się stanie. To, co namalował, stawało się naprawdę. Malował jakieś straszne rzeczy, nawet nie wiedział dlaczego, ale musiał je malować. Gdy zrozumiał, że to wszystko się stanie, uciekł tutaj, zamieszkał w miejscu, które wydawało mu się bezpieczne, ale wtedy pojawiły się na obrazkach takie rzeczy... Bał się ich, nie chciał malować, ale musiał. - Postaraj się zrozumieć, nikt nie jest w stanie przewidzieć przyszłości. - On wiedział o tym, że będę tutaj, że pojawisz się ty, że bę- dziesz uciekał. Dużo wie. Wie, że nie odnajdziesz swoich dzieci. - Co jeszcze? - Nie chcę ci mówić. - Może być coś gorszego niż to, co powiedziałaś? - Nie chcę ci mówić. Jan wydłubał z obrazka kropkę kamery. Zaczynał zbierać swo- je rzeczy. Dziewczyna obserwowała to spokojnie. Nic nie mówił. Włączył odtwarzacz i zobaczyła swoje spotkanie ze starcem. - Jesteś złym człowiekiem - powiedziała. - Muszę go zapytać, muszę się dowiedzieć, skąd wiedział o za- machu. - Nie zrozumiesz tego, co ci powie. - Pójdziesz ze mną. Prowadził dziewczynę za rękę. Nie stawiała oporu. Skradając się, mijali piętra. Dom milczał. - To tutaj? - On ci nie pomoże. Jest w stanie tylko przewidzieć, co będzie. Dziewczyna obojętnie wlokła się za Janem, okazując, że nie za- mierza współpracować. Jednak gdy minęli kolejne piętro i Jan skierował się ku schodom, wstrzymała go. Zrozumiał, że doszli na miejsce. Pamiętał, co pokazała kamera - to były trzecie drzwi po prawej stronie. Ruszył ku nim, dziewczyna milczała, szła kilka kroków za nim. Jan zapamiętał rytm sygnału: wystukał. Drzwi uchyliły się, pozostawiając wąską szparę. We wnętrzu wciąż paliło się światło. Dziewczyna wyprzedziła Jana, weszła przodem. Starzec zdążył już się położyć i przykryć. Stąpnięcie Jana po- ruszyło podłogę tuż za progiem. Stary nasłuchiwał. Milczeli. Dziewczyna podeszła, usiadła na tapczanie obok kochanka. Jan patrzył na obrazy zakrywające ściany. Były miejsca, w których jedna tekturka nachodziła na drugą, a pod spodem mogła być jeszcze inna. Plamy i faktury tworzyły wrażenie chaosu. - Musiałem tu przyjść - powiedział Jan. -To nie jej wina. I tak bym przyszedł. Starzec odezwał się po francusku. - On pyta, czego chcesz - tłumaczyła. - Chcę się dowiedzieć, skąd wie o moich dzieciach, chcę się do- wiedzieć, skąd wie o wszystkim i kim była ta kobieta. - Jaka kobieta? - Przetłumacz mu. - Zapytał, o którą kobietę chodzi. - Maria Pakulska, aktorka. Powinien wiedzieć, ona to zrobiła. Dlaczego mówi po francusku? Wiem, że nie musi. Francuskie słowa pośpiesznie przepływały z ust do ust. - Mówi, że język francuski konkretyzuje myśli, nadaje im odpo- wiednią formę. Powiedział, że nie zna nazwisk ludzi, których widzi. - Jednak widzi? - rzucił Jan. Dziewczyna powiedziała coś prędko po francusku, starzec od- powiedział szeptem. - Mówi, że widzi tylko we śnie. Nie poznałby już chyba żadnej twarzy, nikogo, ale gdy zaśnie, widzi ludzi takich, jacy byli dwa- dzieścia lat temu. We śnie otwiera oczy, wszystko widzi, a gdy się zbudzi, ma przed nimi tylko ciemność. - Dwadzieścia lat temu nie było moich dzieci - powiedział Jan. Tłumaczyła. - Dwadzieścia lat temu nie było wielu rzeczy, ale dla niego świat utrwalił swój kształt na zawsze. Teraz już nie istnieje. Jest jak niemy sen. - Więc jeżeli świat ukształtował się dla niego dwadzieścia lat temu, jeżeli dzisiaj już go nie widzi, jak może przewidywać coś, czego nie ma? Jeżeli przewiduje, to znaczy, że jego wizje istnieją tylko w czasie przeszłym. Nie ma ich dzisiaj. - Nie rozumiem tego, co mówisz. Nie potrafię tego przetłuma- czyć - powiedziała dziewczyna. Stary człowiek, wsłuchując się w głos Jana, szukał czegoś ślepymi oczyma, rozglądał się, poruszał niespokojnie głową. - Nie kręć się tak, on boi się ciebie. - Przecież wie, że nic mu nie grozi. Zna przyszłość. - Może właśnie dlatego boi się ciebie? - zapytała poważnie i najwyraźniej przeraziła się swojego odkrycia. Starzec coś mówił, dziewczyna, głaszcząc jego twarz, uspoka- jała, słuchała, rzucała krótkie słowa. Jan chodził wzdłuż ścian, wpatrując się w obrazki. Te na wyso- kości oczu malowane były realistycznie, dokładnie i spokojnie, in- ne coraz bardziej szkicowo, spiesznie i dynamicznie, jak gdyby ktoś poganiał malarza, a może on sam walczył z własną pamięcią? Były tam pejzaże, niebo na nich miało barwę i gładkość plastiku, po którym ślizgało się światło. Rozległe przestrzenie z mgłą w da- lekiej perspektywie. Na pierwszym planie dziwaczne pojazdy, których wnętrza zapewniały wygodę i bezpieczeństwo. Jeden z nich unosił się w powietrzu, a z brązowokrwistej ziemi wyłaziły ku niemu szpony. Na kolejnym rysunku ów pojazd unosił się nad bezkresnym obszarem, na którym widać było miasta, pojedyncze domy, rzeki, lasy i wzgórza. Pojazd leciał, na kolejnym obrazku opadał, wnikał w szczelinę skały i penetrował ciemność. Sunął unosząc kogoś, kto tkwił wewnątrz i patrzył, ale nie pokazywał swojej twarzy. Podziemia nagle rozlały się, zamieniły w ogromne groty. W tych grotach stali ludzie. Pojazd nadlatywał ku nim jak do bladego lasu, którego konarami były włosy nagich ludzi czeka- jących w ciemności. Jan z wolna poznawał treść opowiadaną niemo przez malarza. Pojazd zawisł, z okienka ktoś przyglądał się lasowi ludzkich ciał... Wędrowiec poznawał niektórych ludzi. Widział ludzi sław- nych i nieznanych, piękne ciała pięknych kobiet, świetnie zbudo- wanych mężczyzn, a obok pełzały karykaturalne ludzkie formy karłów i nędzarzy. Odnosił wrażenie, że ktoś w tej grocie ukrył fi- gury wszystkich ludzi, jacy przeszli przez Ziemię. Krążył między nimi, poznając postaci wojowników, aktorów, sportowców, znajo- mych sprzed lat, starców i dzieci, kobiet i istot bezpłciowych. Znieruchomiały tłum na coś czekał. Włosy falowały na wietrze. "Mamo!" - wykrzyknął wędrowiec. Mijana kobieta nie poru- szyła się pośród nieznajomych. Gdzieś dalej dostrzegł brata, do- strzegł dziewczynę - dziecko jeszcze, które dłonią ukrywało swoją nagość. "Kasiu!" - krzyczał. Pędził dalej, pojazd prowadził go nad milionami głów. Grota powiększała się, pojazd mógł wznieść się wyżej, a wtedy z ludzkich ciał utworzył się jakiś rysunek w dole. Strop groty znowu się obniżał, wędrowiec ponownie był tuż obok tych ludzi. Przysypiał. W końcu zajaśniał błękit - nieruchomych ludzi było coraz mniej, jak drzew na skraju lasu. Wreszcie wędro- wiec wydostał się z groty, wzniósł nad ocean. Leciał kilkanaście metrów nad wzburzoną wodą, błyskawice cięły niebo, a on, bez- pieczny w swojej kabinie, zapadał w sen... I nie wiadomo, czy to, co dalej widział Jan, było snem; mała kobieca figurka przerażona uciekała przed walącymi się głazami, różowa plamka rzucona na pastwę grubych, kładzionych spiesznie warstw brązowej farby. - On pyta, czemu milczysz - odezwała się Szwedka. - Oglądam jego obrazy. Nic więcej. - Mówi, że nie masz czasu. Powinieneś uciekać. Dziwny niepokój był w nasłuchiwaniu starca. Może właśnie dla- tego Jan stawiał kroki ciężko, dotykał tekturek, pocierał o nie pal- cami. Na kolejnej tekturce zobaczył kobietę o gładkiej twarzy. Le- żała na wznak, namalowana była starannie, farby niemal głaskały jej kształt. Włosy miały naturalną fakturę. Na kolejnym obrazku zobaczył jej ciało prawie nagie, zawieszone w pustym tle. Na in- nych była już namalowana inaczej, znowu nerwowo i szkicowo. - Pyta, czego szukasz - przetłumaczyła dziewczyna. - Jeżeli potrafi przewidywać, te obrazy muszą coś wyjaśniać - powiedział Jan. Pochyliła się nad kochankiem, szeptała, on odszeptywał. - Mówi, że znaczą tylko tyle, ile pokazują. Nie dowiesz sif z nich niczego. - Opowiada coś, co nie ma żadnego znaczenia? - To ma znaczenie tylko dla niego. - Podobno dotyczy mnie. - On wie tylko o tym, co się stanie. Mówi, że powinieneś uciekać. Tyle to i Jan wiedział. Pośród obrazów szukał jakiejś wskazówki. - Mówi, że może ci dać samochód. To stary samochód, trzeba prowadzić ręcznie, ale nim najłatwiej wydostać się z Paryża. Na taki samochód nikt nie zwraca uwagi. Możesz go sobie wziąć. Wokół tapczanu wisiały inne obrazy, większe i malowane sta- ranniej, chociaż wcale nie łatwiej było znaleźć na nich określone formy. Na jednym z nich widać było rośliny, dokładnie odtworzo- ne poszycie łąki schodzącej do wody. Jan znał to miejsce. - Jeżeli wyjedziesz nad ranem, wtedy najłatwiej wmieszać się między samochody dostawcze - tłumaczyła dziewczyna podpowie- dzi starca. - Zapytaj, co przedstawiają te obrazy, tutaj. Starzec szeptał, dziewczyna spoglądała na Jana, długo czekała, nim stary skończył. - To sen - powiedziała krótko. - Czyj? - Jego sen. - Dlaczego przedstawia właśnie to? Jan widział coraz lepiej zbliżające się mury zamku, strzeliste wieżyce i żółtawe okno wtopione w wielką ścianę. Z oczu wolno opadała mgła: to był zamek, którym wędrowali ze Szwedką, za- mek, który ujął ich swoim uściskiem, zamek, którego nie poznał do końca, ponieważ ona mu nie pozwoliła. Ponieważ kulka zamie- niła się w małe języczki ognia w domku świeczki. Rzeczy Świt jeszcze nie nastał. Okienko na końcu koryta- rza było ciemne. Dziewczyna nie potrzebowała światła; potrafiła po omacku dostać się do schodów i nie licząc schodów, z zamknię- tymi oczyma wbiegać tak, że ręką trafiała na klamkę drzwi na strych. Miała niewiele czasu; zbierała swoje rzeczy do pudła. Po- stanowiła, że zabierze tylko to, co należało do niej, nic więcej, jakby w ten sposób lepiej mogła zatrzeć swe ślady. Domek świecz- ki jaśniał na podłodze, przyjemnie ogrzewał stopy. - Nie mogę ciebie zabrać - powiedziała do niego. Pudło się wypełniało. Nie wiedziała, że zniosła tu aż tyle rze- czy. Zaczynało ją to bawić - podnosiła talerzyk i pojawiało się wspomnienie: znalazła go na parapecie okna na parterze. Serwet- kę, na której kładła chleb, przywiał wiatr; kręcąc się w powietrzu, wpadła w kwaterkę okna, w której nie było szkła ani obrazka. Dziewczyna podniosła ją, wyjrzała; nikt serwetki nie szukał, nie machał z innego okna; więc zatrzymała ją, czystą, pachnącą my- dłem i położyła na stoliku ze skrzynki. - Ciebie muszę zostawić - powiedziała do skrzynki, którą ktoś zostawił w windzie. Skrzynka jeździła dwa dni na dół i do góry. Nikt się nią nie zainteresował, więc ją wzięła i nazwała stolikiem. Koc. "Masz takie delikatne stopki. Przysuń je tutaj, połóż się w drugą stronę, zrób to, daj mi je tutaj, chcę się położyć między nimi. Dlaczego zawsze są takie chłodne? Ogrzeję je ustami, do- brze, moje małe kochane nóżki, dbaj o nie. Gdybyś została tutaj, u mnie, miałyby lepiej, cieplej, zawsze bym na nie chuchał. Weź koc z szafy i okrywaj się nim, niech nigdy nie będzie im zimno" - powiedział kochanek i odtąd dziewczyna miała koc. Teraz musiała raz jeszcze wyjąć wszystko z pudła, by położyć go na samo dno. - Nie mogę ciebie zabrać, przestań prosić - powiedziała do domku, który jak stary kochanek ogrzewał jej stopy. Książki znalazła przy gardzieli śmietnika. Ktoś położył je na po- sadzce obok, aby nie przeszkadzały innym i nie sugerowały, że nale- ży je wrzucić do gardzieli. Sądziła, że znajdzie się ktoś, kto będzie potrzebował ich bardziej niż ona, i dlatego czekała osiem dni. Do- piero kiedy przekonała się, że nikogo książki nie interesują, przy- niosła je tutaj i położyła obok materaca, na dwóch cegiełkach połą- czonych deską. Ktoś, kto by wszedł, pomyślałby, że czyta je przed snem. Zajrzała do nich dużo później; po prostu trąciła cegiełki, książki spadły, a jedna otworzyła się akurat na ilustracji; zbliżyła ją do okienka i wtedy - dziewczynie dotąd trudno w to było uwierzyć - ilustracja poruszyła się, zadrżały małe drzewa, między nimi prze- mknęło coś jeszcze mniejszego i znikło. Była pewna, że to postać, ale nie zobaczyła jej więcej, ilustracja na zawsze znieruchomiała. Inne rysunki w tej książce nigdy nawet nie drgnęły. Patrząc na nie dziewczyna wyobrażała sobie coś, co na pewno nie miało nic wspól- nego z treścią książki, której nie mogła przeczytać, bo była w ob- cym języku. Gdy pierwszy raz zajrzała do uchylonych drzwi, za któ- rymi między setkami obrazków siedział stary mężczyzna, miała przy sobie tę książkę. Pokazała mu ją, macał, szeleścił kartkami, a potem poprosił, by czytała. Usiadła, czytała słowa, których nie ro- zumiała, niekiedy kazał jej dyktować je litera po literce; słuchał, tłumaczył. Doszli do czwartej strony, gdy stary mężczyzna się zmę- czył. "Znam tę książkę - powiedział - nie musisz czytać, opowiem ci ją". Odtąd schodziła do niego; trzymając książkę słuchała, a stary mężczyzna mówił. Zrozumiała, że jego opowieść oderwała się od ilustracji, które tkwiły na kartkach; nie było na nich ludzi ani zda- rzeń, o których opowiadał; w książce nie było dość miejsca, żeby zmieścić to, o czym mówił. Ale to było nieważne; siedziała patrząc na starca i to ona którejś nocy pierwsza sięgnęła ku jego twarzy. Nie dotknęła jej jeszcze, tylko zbliżyła dłoń. Stary nie zareagował. Wtedy zrozumiała, że on nie widzi. Dotknęła go i przestał mówić. - Gdy zgaśniesz, pożegnamy się - powiedziała do domku. Świeczka drgała, słabła, długi knot zginał się, kładąc na wosk. Pudło było już pełne. Dziewczyna chodziła po klitce; świeczka da- ła jej jeszcze trochę czasu na ostatni przegląd. Stopy zaczynały marznąć, ostatni płomyk skwierczał w wosku i ściemniał. Dziewczyna wzięła domek, wyniosła go na strych. Nacisnęła stopą deskę, która poruszyła się na tyle, że łatwo było ją wyjąć. Ostrożnie wsunęła domek do skrytki, sprawdziła, czy deska nie zgniecie komina. - Będzie ci tutaj dobrze - powiedziała, pogłaskała drewniany daszek, odłamała kawałek wosku na pamiątkę i położyła deskę na miejsce. Teraz już wszystko miała za sobą. Samochód Postanowili, że on pojedzie windą, a dziewczyna zejdzie schodami. Przytrzymywał drzwi windy, aż dziewczyna ze- szła piętro niżej, wtedy pozwalał im się zamknąć i zjeżdżał, doga- niając ją na każdym piętrze; śpieszyła się, zbiegała niosąc przy piersi pudło. Między piętrami szybka w drzwiach wypełniała się ciemnością i wtedy, przez szkło ciemnych okularów, mógł w niej zobaczyć swoją twarz, starą, zwiotczałą. Winda wyhamowała ze zgrzytem. Był już na dole. Wydawało się, że w podziemiach garażu nikogo nie ma. Betonowe katakumby milczały, w głębi bielała rur- ka ze słabym światełkiem. Echo kroków zadudniło wśród ciem- nych ścian. Weszła dziewczyna z pudłem. To oczywiste, że do niej należało sprawdzenie garażu. Obserwował zza filaru jej wolny spacer po betonowej posadzce; nuciła podchodząc do gardzieli zsypu, do której wrzuciła paczuszkę śmieci. Szpary drzwi jaśniały - wstawał dzień. Pocięta promieniami, zbliżyła się do drzwi, po- ciągnęła rączkę, a one zsunęły się, otwierając drogę na asfaltowy podjazd. Nikt się nie po jawił. Teraz wyszedł on. Macając beton la- seczką, zgarbiony wchodził z trudem na stromy podjazd. Dziew- czyna podbiegła szczebiocząc po francusku, wzięła go pod rękę i wprowadziła na chodnik, tłumacząc coś ciągle. Oparł się mocniej na lasce i z trudem łapał oddech. Pusty asfalt różowiał. Dziewczyna wróciła do garażu. Warkot silnika rozdarł ciszę - to był naprawdę wiekowy pojazd; nim silnik się zagrzał, wysapał kłęby dymu. Z tego dymu wyłonił się czarny, cudaczny pysk samo- chodu patrzącego przed siebie szparkami ukośnych reflektorów; wspiął się, wjechał na ulicę. Dziewczyna wysiadła, pomogła star- cowi wejść, układała mu nogi, by drzwi ich nie przycięły. Wsiadła i samochód ruszył. Ulica opadała w dół. Dziewczyna dawno nie prowadziła takiego pojazdu. Zdziwiła się, że kierownica chodzi tak lekko. Zdziwiła się, że trzeba nią poruszać dużo wcześniej, nim samochód znajdzie się na zakręcie. Stary człowiek wpatrywał się ciemnymi okularami przed siebie, szeptem podpowiadał, ale ona, zaaferowana, nie reago- wała na jego uwagi. Dopiero gdy na kolejnym zakręcie samochód przechylił się tak, że dwa koła oderwały się od asfaltu, zwolniła i od- tąd nie miała odwagi jechać szybciej niż czterdzieści na godzinę. - Cały czas prosto - wyszeptał. Jechali wzdłuż Sekwany prze- suwającej ku morzu cuchnące ścieki. - Czy kiedyś wszyscy jeździli takimi samochodami? Nie mogę sobie tego wyobrazić. To musiał być jeden wielki strach. Pamię- tasz te czasy? - zapytała dziewczyna. - Teraz skręć w prawo. Jechali przez niemal puste miasto. Pękały nad nim wczesne obłoki. - Teraz cały czas prosto - podpowiadał. Jechali wzdłuż parku, przy którym zobaczyli pierwszych ludzi - gnanych chłodem mieszkańców krzaków. Nikt nie patrzył na stary samochód jadący wolno wzdłuż alei. Opuściwszy centrum, wpadli między zniszczone domy kolorowego osiedla. Jego barwne ściany przypominały klocki zgarnięte ręką olbrzymiego dziecka. Wyrwy w ruinach pozwalały zobaczyć więcej - zbliżali się do przedmieść. - Dlaczego nikt nas nie sprawdza? - zapytała dziewczyna nie- spokojnie. - Już nas na pewno widzą, sprawdzają, nie chcą, byśmy o tym wiedzieli. - Naprawdę wszystko można zobaczyć, wszystko sprawdzić? - Tak. - Stary człowiek ledwie poruszał ustami. Miasto z każdym kilometrem topniało, rozpadało się na drobne osiedla małych domów, niekiedy zburzone, a niekiedy w zaskaku- jąco dobrym stanie. - Wrócę do Paryża i do niego - powiedziała dziewczyna. - Wiem, będzie na mnie czekał. Muszę wrócić. Wydaje mi się, że już nie mogę bez niego żyć. Starzec się nie odzywał. Minęły dwie godziny; wciąż jechali, au- tostrada z rzadka ożywiała się widokiem samotnego pojazdu; ukazy- wał się, zbliżał, powiększał i ze świstem pędził w przeciwną stronę. Ich stary pojazd w niczym nie przypominał tych, które przyczajone niczym ciemne, matowe wzgórki sunęły w kierunku Paryża. - Bolą mnie ręce - skarżyła się dziewczyna. - Jestem głodna. Przy drodze pojawiały się małe, puste bary. Monotonia drogi nużyła, emocja ucieczki ustępowała. Zatrzymali się przy jednym z barów, w pobliżu wypalonej stacji paliw. Bar Ładna dziewczyna podprowadzająca starca do sto- lika nie zwróciła niczyjej uwagi - w barze siedziało kilku obojęt- nych mężczyzn zapatrzonych w stary, okrągły monitor. Poszła za- mówić kawę. Starzec podniósł głowę i w monitorze zobaczył wiel- ką twarz Człowieka. Nic nie rozumiał - komentarz był po francu- sku. Potem Człowiek ukazał się w innej perspektywie - szedł przez park alejką między szpalerami idealnie strzyżonych drzewek. Dziewczyna przyniosła letnią kawę i czerstwe kanapki. - On żyje - szepnęła. - Informują, że żyje. Popatrz! W półmroku swojego gabinetu siedział Człowiek, spoglądając na wiszące błyskające przed nim komunikaty; przyjmował, prze- syłał kodem polecenia. Pracował. W szafie widać było trzy wzgór- ki okryte ściereczką. - Odtwarzają zamach - szepnęła dziewczyna. - Zarejestrowa- li to... Człowiek wciąż pracował, za jego plecami jaśniało okno i park. Ktoś wszedł do gabinetu. Starzec niespokojnie poruszył się na krześle. Wszyscy w barze wpatrywali się w monitor, widzieli po- tężne, szerokie plecy, masywny kark, wielką dłoń wyjmującą z cienkiego futerału długą szpilkę. Człowiek podniósł wzrok, przy- jaźnie się uśmiechnął, coś mówił, co przetłumaczono na francu- ski. Zamachowiec chwycił Człowieka, unieruchomił mu głowę, skierował ku grdyce'ostrze szpilki. Barem przemknął spazm na- pięcia; stary wstał od stolika, dziewczyna chwyciła jego rękę, ale odtrącił, szedł ku drzwiom. Dziewczyna znowu spojrzała na moni- tor. Potężny zamachowiec wciskał szpilkę, aż przeszła na wylot przez szyję. Dziewczyna spuściła wzrok, a gdy znów spojrzała na monitor, napastnik odchodził; odwrócił się i wszyscy zobaczyli je- go oczy, jedno inne niż drugie. Barem przeszedł szmer - dziewczy- na wstała, wybiegła. Starzec wsparty na lasce stał przy samocho- dzie, wpatrywał się w niebo. Za szybą baru, na monitorze, z krtani Człowieka tryskała cieniutka strużka krwi; morderca opuścił już gabinet, uciekał, a jego twarz wszyscy mogli oglądać jak na bar- dzo starym filmie; kreśliły ją grymasy nienawiści, strachu i bez- względności, była to twarz klasycznego oprawcy; uciekał, wycho- dził z podziemi, wsiadał do samochodu. Dziewczyna już nie patrzyła. Podeszła do starca, położyła mu dłoń na ramieniu. Zaczynał padać deszcz. - Zrobiłeś to? - zapytała cicho. - Mówią, że to sobowtór. Przy- słuchiwałam się rozmowie. Zabiłeś sobowtóra. Wiesz już o tym? Nie miał chęci nic mówić. Szukał dłonią drzwiczek samocho- du, wsiadał. Dziewczyna raz jeszcze spojrzała w okno i zobaczyła coś, co sprawiło, że musiała podejść bliżej. Starzec, siedząc bez ruchu, patrzył na jej plecy; odwróciła się, wracała wolno, usiadła za kierownicą. - Pokazywali twoje mieszkanie. Bez trudu je znaleźli, ale zdą- żyłeś uciec - relacjonowała. - Mówią, że dokładnie je oczyściłeś, nie ma żadnych śladów. Myślą, że ukrywasz się w mieście. Znale- ziono twój samochód. Widzisz, że się nam udało? Starzec podniósł ręce do twarzy; macał jej fałdy szukając, gdzie jest ich najwięcej. Dziewczyna chciała go powstrzymać, ale było już za późno; zsuwał od szczęki ku górze płachtę maski, spod której wychylała się spocona, czerwona twarz. - Jean - powiedziała dziewczyna - oni mogą to zobaczyć. Ale Jan pozbywając się kamuflażu widział, że ludzie w barze patrzą w monitor, w wielką twarz Człowieka. Był w dobrej formie, mówił, uśmiechał się, lecz stąd Jan nie był w stanie zobaczyć zna- ku - jasnej kreski na powiece. Dziewczyna włączyła silnik. Odjechali, kierując się na wschód. ROZDZIAŁ 21 Dzieci Byli na łuku okrążającym niewielkie miasto ze sterczącą strzeliście wieżą gotyckiej katedry. Jej czubek jak ośka wbił się w chmury, obracali się wokół niego. Wtedy zajaśniała lampka odbiornika i pojawiły się dzieci; stary silnik rzucał na ob- raz kreski zakłóceń. - Tato, słyszysz nas? -Tak. - Jedziesz do nas, widzimy! - wykrzyknęły radośnie. Zobaczyły dziewczynę. - Kto to jest? - Znajoma, Szwedka. Zamilkły, patrzyły na dziewczynę, która próbowała się do nich uśmiechnąć. - Szwedka? To znaczy kto? - zapytał syn. - Ucieka jak wy, chowa się, muszę jej pomóc. - Dobrze, rozumiem - mówił syn. - Wiesz, nad ranem wyszli- śmy i poszliśmy kawałek. Chyba ich tutaj nie ma. Chcieliśmy się z tobą połączyć, ale nie odbierałeś. Gdy byliśmy na wzgórzu, zoba- czyliśmy niedaleko wieś. Ale nikt tam nie mieszka. Nie wiemy, czy warto tam iść. Może byśmy spotkali kogoś, kto zechce nam po- móc? A gdy wróciliśmy do swojej kryjówki, okazało się, że ktoś rozgrzebał nasze posłanie i zabrał jedzenie. Jan milczał. - Słyszysz, tato? - Może to jakieś zwierzę? - Nie możemy teraz tam wrócić. Uciekliśmy i schowaliśmy się w jakiejś norze, ale tutaj jest bardzo zimno i śmierdzi, jak gdyby w pobliżu coś gniło. A najgorzej, że nie mamy jedzenia. Boimy się. W dzień jest gorzej niż w nocy. - Dlaczego jeszcze ciebie nie ma? - zapytała Felicja. Miała włosy pełne liści, była brudna, a jej liliputek nie wyglądał lepiej. - Pozwolisz, żeby nas zabili? - Ktoś chyba znowu idzie - zaszeptał Bartek i dzieci ucichły. Warkot silnika zagłuszał to, co Jan musiał usłyszeć. Położył rę- kę na dłoni dziewczyny; zrozumiała, zjechała na pobocze, wyłączy- ła silnik. Pusta autostrada była doskonałym miejscem dla nadla- tujących lęków; w monitorze było coraz wyraźniej słychać czyjeś kroki; szemrały liście, trzaskał chrust. - Idzie - szepnął Bartek, cofając się w głąb jamy i ciągnąc za sobą siostrę. U wejścia do nory pociemniało. Dzieci cofały się coraz głębiej, kamera skierowana ku wejściu była ich ostatnią tarczą; Bartek trzymał ją jak wymierzoną broń. Obraz znieruchomiał, zamarły nawet szmery oddechów. Cień przed wejściem rozgarniał liście i gałęzie; szmer się nasi- lał. W osłonie cienia coś wsunęło się do jamy, penetrowało ją, a było podobne do długiego szponu, niemal sięgało kamery. Jan odruchowo cofnął się, dziewczyna wtuliła się w niego bez słowa; szperająca istota chwytała za korzenie, wyrywała je z nadzwyczaj- ną siłą, szarpała glebę, zwalała na dzieci tumany piasku. Jan bez- radnie zacisnął pięści i nagle ujrzał w uścisku długiego szponu ra- miona, nogi i głowę: łapa pochwyciła i wyrwała z jamy ludzką postać; odeszła odsłaniając wejście. - Widziałeś, widziałeś? - łkał Bartek. - On zabrał liliputka, za- brał Felicji liliputka... Ciepło zalało Jana. Ujrzał za chłopcem bezgłośnie płaczącą córkę. Potworna łapa wyrwała spod ziemi jej lalkę, pamiątkę po matce. - Nie płacz, nie płacz, może was usłyszeć - szeptał Jan. - Odchodzi - powiedział Bartek i odważnie przysunął się do wyjścia. Wychylił rękę z kamerą. Jan miał wrażenie, że sam stał się kropką wystawioną na żer istocie, która tylko na to czeka. Widział oddalającą się wolno, ciężką sylwetkę. Zmieszała się z burymi pniami, zniknęła. - Poszło. Co to może być? - zapytał chłopiec. Felicja łkała. - Widziałeś go chociaż przez chwilę? - pytał Jan. - Wydawało mi się, że to nie jest człowiek. Nie wiem, co to by- ło, i nie chcę wiedzieć - poważnie powiedział syn i objął siostrę, pomagając jej dojść do wyjścia. Dzieci wylazły z jamy, skradały się, odchodząc w stronę prze- ciwną do tej, w którą poszła zjawa. Co chwila zatrzymywały się i Bartek pozwalał ojcu zobaczyć miejsce, w którym byli; mówił kilka słów i ponaglając Felicję, ruszał dalej. Jan widział drzewa, mgliste niebo i niemal czuł na twarzy gałęzie, które przez ostatnie lata wyrosły nisko; nie miał ich kto łamać, żadne zwierzę ich nie ogryzało. Nagle usłyszał płacz. Wszystko znieruchomiało. Kamera drżała w ręce Bartka, obracała się niespokojnie wokół. - Tato, słyszysz? - To małe dziecko - podpowiedziała Felicja szeptem. - Tu muszą być ludzie, inaczej skąd mogłoby tutaj być dziec- ko? - rzekł chłopiec. - Bądźcie ostrożni, lepiej nie podchodźcie - szepnął Jan. Płacz niemowlęcia słychać było coraz lepiej. - Nie podchodźcie! - Ale ono płacze - mówiła Felicja. - Może potrzebuje pomocy, jak my? Nie wiedział, co powiedzieć. - Co się dzieje? - zapytała Szwedka. Obserwowała transmisję z wielkim przejęciem. A więc i ona nie do końca uwierzyła w nie- uchronność przepowiedni starca. - Odejdźcie stamtąd. To może być pułapka - mówił. Znał meto- dy wabienia, które w najprostszy sposób niweczyły czujność. - A jeżeli to nie jest pułapka? - pytała córka. - Ja zobaczę, a ona niech poczeka - decydował Bartek. - Nie rozdzielajcie się, musicie być razem. Odejdźcie stąd! • Płacz zamieniał się w natarczywe skomlenie, szloch na krawę- dzi zadławienia. - Idźcie stąd! - krzyknął Jan i Bartek chwycił Felicję, zbiegali w dół, płacz pozostawał za nimi, cichł, chociaż wciąż ich ścigał. Las się kończył, przed kamerą były pola i łąki zarośnięte chwastami. Przyczajone na krawędzi lasu dzieci wpatrywały się w pas mglistej równiny zakończony kilkaset metrów dalej szere- giem drzew. - Tam jest droga - zauważył Bartek. - Poczekajcie, obserwujcie wszystko - powiedział ojciec. - Nie wychodźcie, dopóki nie będziecie mieli absolutnej pewności, że nikogo nie ma. - A jeśli pojawi się ktoś, kto będzie mógł nam pomóc? - Musicie poczekać na mnie. Jadę do was... Szwedka dobrze zrozumiała; włączyła silnik, wprowadziła sa- mochód na autostradę. Jechali szybko, wiszący przed Janem mo- nitor przeszywały paski zakłóceń - stary silnik wchodził na coraz wyższe obroty. - Jestem głodna - mówiła Felicja. - Też jestem głodny, barania głowo! - krzyknął do niej Bartek. Przed nimi słały się puste łąki, a szereg drzew w oddali przywo- dził na myśl zastygłe olbrzymy. Jan przerzucił obraz na podgląd ogólny. Wykrajał z rzutu Euro- py kwadrat, w którym znajdowały się dzieci, powiększał go; wi- doczność nie była najlepsza. Szukał paska drogi; w przerwach między chmurami pojawiły się jakieś linie, zbliżał je bardziej. Przy którejś z nich siedziały jego dzieci, ale przy której? Patrol - Widzisz ich? - zapytała dziewczyna. Dwa, trzy ki- lometry przed nimi wisiał pojazd patrolu. - Jedź spokojnie. Nie wytracali tempa. Wiszący dwadzieścia, trzydzieści metrów nad betonem patrol obrócił się, błysnął czujnikami, sprawdzał. Wisiał nad nimi jak metalowa, krągła chmura. Rzucał czarny cień. Jan przyłożył palec do ust. Wyłączył odbiornik, wsunął go pię- tą pod siedzenie. Czarny krążek wzniósł się wyżej, odskoczył w bok i pomknął w dal. - Mamy szczęście - powiedziała dziewczyna. - Nic nie mów! - syknął. Zawieszony nad nimi punkt, którego nie widzieli, trzymał się w typowej odległości - osiem, siedem me- trów nad obserwowanym obiektem. Jan gestem poinformował dziewczynę o śledzącej ich pluskwie. Dziewczyna pisała palcem na swoim kolanie litery: NIE MOŻEMY UCIEC? Jan zaprzeczył ruchem głowy. TO CO BĘDZIEMY ROBIĆ? NIC. Gdyby któreś z nich wyjrzało, aby sprawdzić pluskwę, w kilka- naście sekund później nadleciałby patrol, żeby przeprowadzić kontrolę. Dopóki ich pilnowała, mogli jechać - Jan znał procedu- rę. Gdyby chcieli uciec, sygnałem ściągnęłaby pogoń, w ostatecz- ności - eksplodowałaby na dachu samochodu. Milczeli, jechali, odbiornik pod siedzeniem musiał milczeć. Dzieci czekały na skraju lasu, obserwowały drogę. Jan myślał o nich. f Zjazd CO ZROBIMY? ZJEDŹ! Dziewczyna zjechała na prawy pas, pierwszym zjazdem opuści- ła nasyp autostrady. Teraz jechali równolegle do niej asfaltową szosą nieźle pogryzioną przez wojnę. Jan pokazywał kierunek. Skręcili, wjechali do tunelu, zatrzymali samochód. Dziewczyna bała się wyjrzeć za okno. Jan wysiadł. Tunel miał dwieście me- trów długości, nie był wysoki, jego środkiem płynęła brudna wo- da, ściany pokrywały wulgarne napisy i wojskowe znaki. Włączył odbiór. Obraz był marnej jakości, głos Bartka zakłócony. - Co się z tobą stało? - pytał Bartek. - Co u was? - Nic nie jedzie. Nikogo nie widać. Zaczyna padać deszcz. Je- steśmy głodni. - Znajdźcie jakąś osłonę przed deszczem. - Tato, po co nam to mówisz? Tu nie ma gdzie się schować! - Jesteście zdani na siebie. - Chcemy pójść do wioski. Może znajdziemy coś do jedzenia, będziemy mieli dach nad głową. Nawet jeżeli ci się to nie podoba, pójdziemy. - Trafisz tam? - Chyba tak. - To idźcie. Teraz muszę się wyłączyć. Jadę do was. - Śpiesz się. Jan wyłączył monitor, dziewczyna nerwowo patrzyła w koniec tunelu. Samochód wolno ruszył, odjeżdżał od autostrady. CIĄGLE JEST NAD NAMI? TAK. Boczna droga wiodła między niewysokie drzewa. Po obu jej stronach walały się metalowe konstrukcje, jak gdyby zdemonto- wano jakiś maszt i porzucono go tutaj, straciwszy koncepcję. Da- lej było osiedle. Czerniały dachy, bielały futryny. Wpadli między domy, a nad nimi wciąż wisiał punkcik pluskwy, przesyłał dane - pracował solidnie. GDZIE TERAZ? Miejscowość ciągnęła się wzdłuż łuku drogi, jacyś ludzie pa- trzyli zaciekawieni na archaiczny pojazd. Jan dał znak i dziewczy- na zahamowała. Wysiadł, kazał jej czekać w samochodzie. Zapro- testowała, ale pokazał odbiornik - zrozumiała. Odszedł na kilkadziesiąt kroków, włączył podgląd, zobaczył to samo: pusty szpaler drzew przy drodze. Ale szpaler był bliżej, drżał, dzieci szły ku niemu. Kroki chrzęściły na mokrej trawie, padał deszcz. Jan wyłączył, rozejrzał się - stał między trzema domami. Z jednego spoglądało ku niemu czyjeś oko. Pobiegł do samochodu, wsiadł, odjechali. NIE MOŻEMY TAK JECHAĆ. MUSIMY. Kilka kilometrów dalej drogę kończył zerwany most. Leniwa rzeczka niosła mętne wody, w których płynęły kłęby czarnych tka- nin. Jan wysiadł. Nad samochodem wisiała przezroczysta, widocz- na tylko pod pewnym kątem pluskwa. Poruszał się wolno, badał laską krawędź betonowej wyrwy. Wrócił, napisał na kolanie dziewczyny: ZAWRACAMY. MÓW COŚ PO FRANCUSKU. Każde słowo wypowiedziane przez Jana mogło ich zdemasko- wać, więc milczał. Wracali drogą ku zabudowaniom, błądzili. MÓW. Zaczęła wściekle krzyczeć po francusku, uderzać w kierowni- cę, mówić do siebie. O TO CHODZI. DOBRZE! - napisał na jej kolanie. Mówiła, odwracała się ku niemu, gestykulowała. Znowu zbliża- li się do autostrady, wjechali do tunelu; w jego połowie dziewczy- na wyłączyła silnik. - Włóż maskę - podpowiedziała. - Będziesz moim starym oj- cem, którego odwożę do domu na wieś. Jesteś głuchy, więc nie musisz na nic odpowiadać. - Bystra jesteś, ale oni nie dadzą się na to nabrać. Byliby tu w dwie minuty. Wysiadł i włączył odbiór. Dzieci dochodziły do drogi. Zatrzymy- wały się, nasłuchiwały, ruszały dalej; przydrożne drzewa były już wysoko nad nimi, asfalt srebrzył się od deszczu. - Jeszcze dwadzieścia kroków - powiedział Bartek. - Mieliście iść do wioski. - Chyba wiem lepiej, jak tam dojść - te chwile dodawały chłopcu lat i poczucia własnej mocy. - Musimy minąć drogę, po- tem... widzisz tam? Krzak, a obok krzaka odchodzi droga w prawo i tam jest wioska. - Coś jedzie! - krzyknęła Felicja. Dzieci przywarły do ziemi. Bartek dzielnie skierował dłoń ku szosie i Jan zobaczył sunący nią ciemny samochód. Zdawało się, że jadący w nim ludzie musieli zobaczyć dwie małe sylwetki wbi- te w płaski krajobraz; szelest niósł się asfaltem, samochód zbliżał się, rósł, minął dzieci, odjechał. - Może by nam pomogli? - zapytała Felicja. - Wcale nie wszy- scy muszą być źli. - Idziemy dalej - zakomunikował Bartek. - Nie stoimy za długo? - zapytała Szwedka. Jan wskoczył do samochodu; wyjechali z tunelu na równoległą do autostrady drogę. Kolejny wjazd na autostradę był zburzony, pod jego nawisem piętrzyły się sterty plastikowych pojemników, obok leżały dwa szkielety oparte o kamień. Zatrzymali się, wysie- dli, dziewczyna wciąż mówiła po francusku, maskując grozę- Szkielety miały jeszcze kawałki mięśni na kończynach i czasz- kach. Cuchnęło. MUSIMY ZAWRÓCIĆ - napisała na piasku. WRACAJ. POJADĘ SAM. Mówiąc coś po francusku, pisała: CHCESZ TU ZOSTAĆ? ,* NIE WIEM. Zaczęła szarpać Jana, pokrzykiwać na niego po francusku, mó- wić coś prosto do ucha, wepchnęła go do samochodu, trzasnęła drzwiami i zawróciła. Przejmowała inicjatywę. Wracali, aby do- stać się na autostradę. Za nimi po ziemi sunął mglisty cień upar- tej pluskwy. Jan wskazał tunel, ale dziewczyna minęła go. Była wściekła. Chwycił jej ręce, oderwał od kierownicy i przesunął ją na swoje miejsce. Skierował samochód do tunelu. - Wysiądź - powiedział. - Poczekaj tutaj. Zaraz wrócę. - Tutaj? Skąd mogę wiedzieć, że wrócisz? Tu cuchnie trupami! - Wysiądź. Posłuchała, została w tunelu. Jan odjeżdżał. Po autostradzie sunęły pojedyncze samochody. Nad tym i owym wisiały maleńkie mgiełki pluskiew. Pluskwa Pędził w kierunku równin. Rósł za nim pękaty tu- man pyłu, silnik świszczał. Droga wiodła między zarośla, było tam błoto, nierówności pozostawione przez sprzęt wojskowy; ciężkie walki musiały toczyć się w pobliżu, tu i ówdzie sterczały zdefor- mowane wraki. Spojrzał za siebie. Tunel pozostał kilkaset metrów dalej, dziewczyny nie było widać. - Udało się - zaczął mówić Jan, zupełnie jakby wciąż siedzia- ła obok. - Teraz już nas nie namierzą - mówił coraz głośniej w kierunku otwartego okna. - Mówiłem ci, że się uda. Zaraz wje- dziemy na autostradę. Pamiętaj, po ośmiu kilometrach zostawia- my samochód, tam będą na nas czekać. Jeszcze tylko osiem kilo- metrów... Wyjął broń i wystrzelił ku pluskwie. Odskoczyła i nadleciała z innej strony, błyskawicznie opadła na dach, przywarła do niego. Strzelił w dach. Ta broń nie mogła pluskwie wyrządzić żadnej szkody. Włączył bieg automatyczny, ustawił maksymalną pręd- kość i oddał jeszcze jeden strzał. Pluskwa wpiła się w karoserię, już pędził ku niej patrol; przyklejona do samochodu, była ślepa, strzały dezorientowały jej czujniki. Jan strzelił jeszcze kilka razy, zdjął nogę z pedału, wyskoczył z pędzącego samochodu. Poczuł w ustach piasek, wstał i pobiegł w opadającym wolno tumanie. Doleciał go potężny łoskot i nastała cisza. W dali, na równinie unosił się opar dymu. Samochód z pluskwą wpadł na ja- kąś przeszkodę i eksplodował. Powietrze przeciął ostry świst - pa- trol przemknął w kierunku wybuchu. Jan miał kilkadziesiąt sekund. Biegł. Czarne usta tunelu zbli- żały się wolno. Dziewczyna czekała w głębi. - Co teraz? - zapytała. - Jak się stąd wydostaniemy? Wioska Usiadł pod chłodną ścianą. Obawiał się, że odbior- nik może być uszkodzony, włączył podgląd i ujrzał wysoką skarpę drogi, którą szły dzieci. Zaraz za skarpą ukazały się domy; wioska znajdowała się w dole, kamienista droga schodziła ku niej stromo. W centrum osady sterczała żółtawa wieża z blaszanym dachem. Dzieci się zatrzymały. Domy miały pozamykane drzwi i okna. Nie było widać śladów zniszczenia, mieszkańcy po prostu gdzieś się przenieśli. - Nie wiem, czy mamy tam pójść - zapytał Bartek. - Jak ci się wydaje, tato? - Musicie najpierw poobserwować - odpowiedział Jan. Szwedka doskoczyła, objęła go ze strachem; w dali, naprzeciw wyjścia, ukazał się ciemny krążek patrolu, sunął w ich kierunku kilkadziesiąt metrów nad polami, ale skręcił, wzniósł się nad au- tostradę i nie pojawił się z drugiej strony tunelu. - Tato, dlaczego już nie jedziesz? - Bartek uważnie wpatrywał się w ojca, którego obejmowała dziewczyna. - Ścigają mnie - odpowiedział Jan. - Ciebie? Kto? Ty musisz uciekać? Nigdy w to nie uwierzymy. - To prawda - niepotrzebnie wspomniał dzieciom o swej sy- tuacji. - Jeżeli ciebie gonią, to my nie mamy żadnych szans - stwier- dził syn. - Będę u was, będę! - krzyczał, ale w dzieciach gasła nadzieja. Bartek usiadł na trawie, Felicja próbowała wejść na duży kamień. W prześwicie jaru widać było pustą wioskę; Bartek wstał, ruszył Icu niej. Jan niczego nie mógł dzieciom podpowiedzieć. - Co teraz zrobimy? - zapytała Szwedka. Wpatrywał się w monitor. W tunelu było chłodno i śmierdziało olejem. Wstał, ruszył w kierunku jasności, a dziewczyna szła za nim, omijając tłuste plamy. - Nikogo nie ma - mówił Bartek. -Tutaj naprawdę nikogo nie ma. Dzieci zbiegły ze wzgórza do wioski, szły ulicą, patrząc na mar- twe, ponure okna, zachwaszczone ogródki, zamknięte drzwi. - Ani jednego człowieka - powiedziała Felicja. - Wejdę do jakiegoś domu, może znajdę coś do jedzenia - nie pytał, tylko informował syn. Otworzył drzwi najbliższego domu, wpadł do środka. Rozbie- gły się myszy. Walały się tam papiery, było tylko jedno krzesło. W lodówce, w szafkach było pusto. Niczym podniecony odkryw- ca chłopiec wbiegał do kolejnych domów, w których było podob- nie - kilka porzuconych mebli, ślady dawno minionego życia. I nic do jedzenia. Zbliżył się do budynku z wieżą. W jednym z ostrołukowych okien tkwiły resztki kolorowych szkieł w mi- sternej siatce ramek. Wewnątrz była goła posadzka i kilka de- sek. Wysokie ściany pokryte były ornamentem, spod którego wy- łaziły blade rysunki. - Co to jest? - zapytał Bartek. - Kościół - odpowiedział Jan. - Co to znaczy? - Nic. Szukajcie w normalnych domach. W tym budynku nie znajdziecie nic do jedzenia. Chłopiec zawziął się, by postępować samodzielnie; szedł wiel- kim wnętrzem, przyglądając się kolorowym szybkom, podsuwał ku nim nadajnik. - Idźcie poszukać jedzenia - ponaglał Jan. - Jakie to dziwne miejsce. Popatrz, jak wysoko - pokazywał strop. - Co mogli tutaj trzymać? - Można by było ustawić cały konteon i jeszcze ze dwa martaki. Zmieściłyby się, mogłyby to- czyć walkę. - Tu jest zimno - mówiła Felicja. Trzęsła się. Bartek wszedł w boczne, niskie drzwi i trafił na drewniane schody wiodące ostro w górę. Zaczął wchodzić. - Po co tam wchodzisz? Rób tylko to, co niezbędne - radził Jan. - Widzisz, że można nimi wejść na samą górę tej wieży? Chłopiec ogarnięty ciekawością nie reagował na słowa ojca, wchodził coraz wyżej, kierował oczko kamery w te miejsca, które sam oglądał. Jan, idąc błotnistym tunelem obok Szwedki, wpatry- wał się w monitor. Widział kolejne zamurowane, okrągłe okienka, w których pozostały gołębie gniazda. Były w nich tylko wypalone odchodami badyle. Schody się kołysały, echo zagłuszało wołanie Felicji. Bartek wszedł na najwyższe pięterko. Był to pomost z de- sek. Chłopiec otworzył drewnianą klapę; znalazł się na cienkim wianuszku blaszanego balkoniku otaczającego wieżę. Zdawało się, że przestrzeń wyssie go i zrzuci w dół, gdzie widać było całą wioskę - kilkanaście domów i jeszcze dwa obok, nieco oddalone. Wiatr uderzał w kawałek urwanej blachy, która połyskiwała i kła- pała nieprzyjemnie. - Ale wysoko - stwierdził chłopiec i zaczął iść metalowym wia- nuszkiem. Mizerna bariera z prętów była przerwana w jednym miejscu. - Teraz patrzę na zachód, tam gdzieś jesteś! - krzyknął chłopiec. - Może mnie zobaczysz, będę machał. - Bartek zachowy- wał się coraz swobodniej, machał ręką ku oczku kamery. Jan dotarł do krawędzi tunelu. Jasność uderzyła w oczy. Auto- stradą przesuwała się kawalkada pojazdów. Kłąb - Tam coś jest, coś widzę... - Bartek już nie krzy- czał, tylko szeptał. Kilkaset metrów dalej ukazał się niewielki ciemny punkt. - To chyba jakiś ogromny ptak - dodał chłopiec. Punkt przesuwał się niezwykle szybko, ale nie unosił się w powie- trzu, raczej sunął po wzgórzach jak pchany wiatrem kawałek sier- ści. - Co to jest? - zastanawiał się chłopiec. - Musisz zejść, znajdźcie coś do jedzenia i jakąś kryjówkę - podpowiadał Jan, lecz chłopiec nie słuchał. - Jeżeli to któryś z nich, już nie będę uciekał. Nie pozwolę, że- by nam coś zrobili. - Nie dasz rady ich pokonać. Musisz opiekować się Felicją. - Dlaczego to tak szybko pędzi? To nie może być człowiek, ta- to. Nie może też być ptak ani żadne zwierzę, to po prostu chyba nie ma nóg. Co to jest? Plamka na monitorze wpadła między wzgórza, zniknęła. Chło- piec wypatrywał jej jeszcze, szedł po blaszanym, uginającym się balkoniku. W dali widać było gładką pustkę wielkiego jeziora. Drogę doń przedzielał pas lasu. Ukazała się dróżka, którą dzieci przyszyły, a na jej krańcu ciągnąca się połyskliwie kreska asfaltu pilnowana przez drzewa. Dalej lasy, pola i wzgórza, i kolejne je- zioro z ciemnym plackiem wyspy. - Widzisz? - szeptał Bartek. - Stąd widać dom Daniela. Nie je- steśmy daleko. Teraz wszystko widzę i wiem, gdzie byliśmy w no- cy. Wszystko już wiem. Myślę, że powinniśmy zostać na tej wieży. Nikt nas tutaj nie znajdzie, a jak będzie się zbliżał, my pierwsi go zobaczymy i nie damy się zaskoczyć. Wniosę tutaj kamienie i bę- dziemy się bronić! - Chłopiec podniecał się swoim pomysłem. - Zmarzniecie. W nocy będzie zimno. Zejdźcie na dół, poszu- kajcie czegoś do jedzenia. Chłopiec dotarł do drzwiczek i wszedł na drewniany pomost. Na dole wieży niespokojnie oczekiwała Felicja. Zbiegł ku niej, pokazywał schody, dziewczynka drżała. Bartek dał jej nadajnik, sam wybiegł z kościoła, trzaskając wielkimi drzwiami. - Nie wiem, co się stało z liliputkiem - skarżyła się córka. - Nie chcę słyszeć, że go nie ma. Jak mogłam pozwolić, żeby go za- brał ten potwór? Już lepiej zabrałby mnie. - Znajdziemy twojego liliputka - mówił Jan tysiąc kilometrów dalej. Zmartwiał; zdawało mu się, że wie, czym jest sunący w od- dali kłąb. - Nie wierzę - powiedziała córka. - Już go nie odzyskam. Bartek wciągał do kościoła materac i jakieś płachty. Taszczył je schodami na górę. Kamera w rękach Felicji pokazywała nie- składnie kawałki ścian, posadzkę, niekiedy unosiła się i wpatry- wała w lej wieży. Bartek zbiegł ponownie, wypadł na zewnątrz, wrócił. - Jest coś do jedzenia! - Niósł dwa słoiki z warzywami. Ciągnął Felicję za rękę na szczyt wieży. Bała się, zapierała, ale dotarli na pomost, na którym już leżał materac. Teraz Bartek wnosił na wie- żę kamienie, a Felicja klęczała na materacu, patrząc w dół. Nerwy - Nie pomożesz im w ten sposób - powiedziała znienacka Szwedka. Jan nie odpowiadał, szedł wzdłuż nasypu. Niekiedy nad ich głowami rozbrzmiewał warkot i świst. Zbliżali się do dwóch szkie- letów. Dziewczyna chwyciła Jana za rękę. Szli dalej, nasyp prowa- dził lekkim łukiem. - Mogliśmy po prostu jechać - mówiła dziewczyna. - Gdyby- śmy dostali się do jakiegoś miasta... - Gdybyśmy jechali, nie mógłbym włączyć odbiornika. Dziewczyna starała się nie patrzyć na dzieci. Obraz w monito- rze był jasny, wyraźny. - Co z tego, że je widzisz? I tak nie możesz im pomóc. Miała rację. Jan nagle poczuł złość. Pomyślał, że ciąg kosz- marnych zdarzeń poprzedziło wejście dziewczyny do jego miesz- kania. - Są sprawy, których nie można zmienić - powiedziała. Chciał od niej uciec. Wszedł na wał autostrady, rozglądał się, dobrze wiedząc, że nikt się nie zatrzyma, nie zareaguje na jego rozpaczliwe machanie. - Mamy wszystko - powiedział Bartek. - Teraz będę siedział na dachu i obserwował. Jeżeli ktoś nadejdzie... - Mamy tutaj zostać na zawsze? - przerwała mu Felicja. - Aż tata przyjedzie. Zauważyłem, że dwa stopnie schodów le- dwie się trzymają. Przed nocą je zdejmę, więc gdy ktoś będzie się skradał: łubu-du! Zleci i już po nim! - A jeżeli będzie umiał latać? Może to nie są ludzie? Nie czło- wiek zabrał mojego liliputka. - A kto? Potwory? Twoje wirki? Barania głowo, nie ma czegoś takiego, prawda, tato? - Nie ma - odpowiedział Jan. - Widzę ciebie coraz słabiej. Chyba bateria się kończy. Mam jeszcze dwie, wymienię, nie ma problemu. Teraz idę na dach wszystko sprawdzić. Bartek otworzył drzwiczki, przeciąg wpadł do wieży, szarpał włosy Felicji. Chłopiec stanął na blaszanym balkoniku. Obser- wował. - Wydaje się, że jest spokój - informował poważnie. - Nie wi- dzę niczego podejrzanego z tej strony, przejdę dalej. Co się stało z ludźmi, którzy tutaj mieszkali? Nie widać żadnych zburzeń, do- my są zupełnie nieuszkodzone. Jak ci się wydaje, tato? - Uciekli przed wojną. - Czyli zrobili to niepotrzebnie, prawda? Mogli zostać i spokoj- nie przeczekać. Jak Daniel. - Naprawdę nie domyślasz się, co z nim się stało? Może was szuka? - Na pewno nie szuka. Ma swoje sprawy, tato, i one są dla nie- go najważniejsze, ale ja myślę, że go złapali i już nie żyje - spo- kojnie powiedział syn. - Wuj miał samochód. - Nigdy bym do niego nie wsiadł, straszny gruchot! - Co się z nim stało? - Gdzieś stoi. - Może warto go odnaleźć. W kilka godzin bylibyście w bez- piecznym miejscu. - To znaczy gdzie? Myślisz, że jest tu jakieś bezpieczne miej- sce? Przecież sam nas zawiozłeś do Daniela, bo wydawało ci się, że u niego jest najbezpieczniej - poważnie mówił syn. Kamera przesyłała puste, posępne obrazy, na które kładło się mgliste światło. - Ktoś idzie - powiedział nagle Bartek. Kamera znieruchomia- ła, wpatrując się w mały punkcik zbliżający się od jeziora; był od- dalony najmniej o kilometr. - To jest człowiek. Idzie prosto do wsi. Może tu mieszka? Jan wypatrywał, czy ten człowiek nie porusza się jak wój Da- niel. Jeszcze miał nadzieję. - Wydaje się, że to kobieta - mówił Bartek. - Stara kobieta, ale nie jestem pewny. Rozgląda się, może czegoś szuka? - Ja wszystko słyszę! - Drzwiczki otworzyły się i stanęła w nich Felicja. Jej włosy wiatr rozwiewał na wszystkie strony. - W środku słychać każde twoje słowo. Przestań mnie straszyć! - Nie straszę cię, nie krzycz - uspokoił ją Bartek. Felicja zobaczyła idącą postać. - Ona ma mojego liliputka - powiedziała. - Trzyma mojego li- liputka! - Nie możesz stąd nic zobaczyć! - Przecież widzę! Ta stara baba trzyma go, ciągnie za rękę po błocie! Bartek nie zaprzeczał, Jan wpatrywał się w monitor. Samocho- dy pędzące autostradą owiewały go swoim pędem. - Nie stój tak. - Szwedka szarpnęła go za rękę; budził się z jed- nego snu, by znaleźć się w innym. - Wyglądasz podejrzanie, nie zauważysz nawet, gdy do ciebie podlecą. - Tak - odpowiedział, ale się nie poruszył; na monitorze coraz wyraźniej widział cień, który zbliżał się do wioski. - Wejdź do środka. - Bartek popychał Felicję ku drzwiczkom. - Ona ciągnie mojego biednego liliputka... - Musimy się schować! Chłopiec zamknął drzwiczki i zbiegł na dół, by zdjąć dwa ru- chome stopnie schodów. Rzucił je obok materaca, chwycił siostrę, położył ją na materacu, przykrył płachtą. - Jeżeli to ona była wtedy i zabrała liliputka, to jest bardzo sil- na - wyszeptał do kamery. - Wygląda jak jakaś jędza. Nie wejdzie tutaj. Podgląd wygasł. - Musimy stąd odejść! - Szwedka uderzała Jana piąstkami. - Nie możesz tak stać. Nie pomożesz im w ten sposób. Wcale nie możesz im pomóc! - Tak - odpowiedział, wyłączając odbiornik. Bezradnie wpatry- wał się w ciemne okna pojazdów, które mijały ich na łagodnym, długim zakręcie. Czas uciekał. Jan włączył podgląd ogólny, skiero- wał go w miejsce, do którego zmierzał. Zobaczył linię autostrady, łąki. Miał wrażenie, że widzi nawet siebie, ale to było złudzenie, odbiornik tej klasy nie pozwalał na więcej. Dwa kilometry przed nimi majaczyło jakieś miasto, przecinała je rzeka. Szli ku niej. ROZDZIAŁ 22 Miasto Zeszli z nasypu, gdy pojawiły się pierwsze domy. W takim miejscu zwykle sytuowano czujki. Lepiej było obejść główny dojazd, zbliżyć się ku budynkom z kierunku, który nie nadawał się do jazdy. Tak zrobili; znaleźli się na ulicy, która roze- słała się przed nimi jak wilgotny dywan. Po jednej stronie stały potężne kamienice rzeźbione cieniami gzymsów i masywnych bal- konów; po drugiej stronie, naprzeciw kamienic, osuwało się stro- me urwisko, na dnie którego ciągnęły się hałdy śmieci, zarośla i połyskliwe oczka wodne, z których wyrastały pokraczne badyle. Ulica miała kształt łuku bez końca. - Pieszo nigdy nigdzie nie dojdziemy - powiedziała zmęczona dziewczyna. Jan zatrzymał się, patrzył na wychylające się z jej sandałów brudne palce. - Mamy tu dużo miejsc, by się ukryć - odpowiedział. Szli dalej, wciąż wzdłuż kamienic, które dawno temu zdobiono posągami, ornamentami i wymyślnymi balkonami. W dole ukazała się ciemna rzeka. Od urwiska bił smród. Jan przeszedł na drugą stronę ulicy, pod chłodne ściany. Kilkadziesiąt metrów przed sobą zobaczył pierwsze uchylone drzwi. Mijał inne, zamknięte, nie pró- bując nawet nacisnąć klamki; te otwarte zdawały się nawoływać. Wszedł. To przypominało sen, mieszało się ze wspomnieniami z Pa- ryża, ale było inne - ten dom nie miał teraźniejszości, był pusty. - Po co tu weszliśmy? - zapytała dziewczyna. Nie potrafił odpowiedzieć. Wszedł na schody, pchnął drzwi pierwszego mieszkania na piętrze. Pustka. Stanął przy oknie, po- łożył na parapecie odbiornik. Rozległ się szum wiatru we wnętrzu wieży, w której ukrywały się dzieci. Monitor był ciemny. - Co się dzieje? - zapytał Jan szeptem. - Nie wiemy - odpowiedział Bartek. - Ktoś tu chodzi, słyszymy wszystko, jest niedaleko, ale tutaj nie wszedł. -Kto? - Przecież wiesz, że nie wiemy... - Ta, która zabrała liliputka - syknęła wściekle Felicja. - Zaraz wyjdę z wieży i zobaczę - rzekł Bartek. - Nie rób tego! - Dlaczego? Myślisz, że się jej boję? Jest stara. - Ale bardzo silna - zauważyła Felicja. Szwedka stała na środku pokoju, na popękanym parkiecie. Jan wszedł do głębokiej loggii, skąd mógł obserwować ulicę. - Te domy się rozpadają. Dlatego nie ma w nich ludzi - zauwa- żyła dziewczyna. - Chcesz tutaj zostać? - Ona jest z tobą? - zapytał Bartek. , - Tak. - Kochasz ją? Dziewczyna nie mogła zrozumieć z tej rozmowy ani słowa. - Jest bardzo ładna - mówił Bartek. - Ale Szwedka... Chociaż to nic. Mama nie żyje. Chcielibyśmy, żebyś miał żonę. Czy ona wie, kim jesteśmy? -Tak. - Przyjedziesz z nią po nas? -Tak. - Ciii... - szepnęła Felicja. Pod szmaty, którymi się okryli, do- biegł jakiś dźwięk. - Ktoś chodzi obok - powiedział Bartek. - Zaraz sprawdzę kto. -Nie! Krzyk Jana nie działał, chłopiec kierował się instynktem przy- wódcy. Doszedł do drzwiczek, pozostawiając kamerę w ręce Feli- cji, otworzył je na tyle ostrożnie, że wiatr nie uderzył nimi w bla- szany dach. - Boję się, że zostanę sama - jęknęła Felicja. - Bartek wróci. - Jemu się wydaje, że jest odważny. - Spisuje się bardzo dobrze - mówił Jan, wsłuchany w każdy szmer. Nie chciał przerywać córce, pomimo że jej głos zagłuszał inne dźwięki. - Ktoś tu jest - powiedziała Szwedka. Cofnęła się do loggii. W domu niosły się liczne kroki. Jan wyjął broń. - Co się u was dzieje? Dlaczego ona tak się boi? - wyszeptała Felicja. Drzwiczki uchyliły się wolno i wszedł Bartek, położył się obok siostry, przykrył szmatami. Z ciemności monitora dobiegał jego głos: - Widziałem... Nie wiem... Ma liliputka, ale nie wiem, co to jest... Chyba jakaś goła stara kobieta, tato... Chodzi... Szuka... - Jak to goła? Przecież jest zimno - zdziwiła się Felicja. - Mówię, co widziałem. Nie jest jakaś inna, po prostu stara... Wszystko widać i niczego się nie wstydzi. - Zauważyła ciebie? - spytał Jan. - Nie. Tato, ja znowu zejdę, żeby zobaczyć. Obraz z dalekiego miejsca błyskał przed Janem; dwa czasy, dwa obrazy zlały się w jedno, jakby rozszczepiony strumień czasu połączył się ponownie i zamierał. Bartek był już na schodach. - Wyjmij z nadajnika kulkową kamerę! - krzyknął Jan. Syn cofnął się i sięgnął do nadajnika. Wydłubał z kasetki nie- wielki przedmiot podobny do srebrnego oka. - Przyczep ją na zewnątrz w takim miejscu, z którego będziesz miał dobry widok - podpowiadał ojciec. - Dobrze, tato. Już dawno mogłem to zrobić. Zaraz będziemy o nich wiedzieli wszystko. Załatwimy sukinkotów! Przed chłopcem pojawiła się przepaść - wyrwa po dwóch zdję- tych stopniach. Zsunął się po poręczy, niebezpiecznie balansując, do- tarł do kolejnych stopni. Wnętrze kościoła okrywał półmrok. Chło- piec uchylił drzwi, wymknął się, a kamera obserwowała wszystko bezmyślnym okiem. Skradał się wzdłuż liniejącego muru, wszedł w zarośla, w których sterczały kamienne krzyże. Ukrył się za jednym. - Gdzie ja jestem? Po co te dziwne kamienie? - To stary cmentarz - podpowiedział Jan. - Co to znaczy? - Tutaj zakopywano zmarłych ludzi. - Są tutaj? W całości? A te wysokie kamienie zaznaczają ich miejsca? -Tak. - Dobrze, że Felicja o tym nie wie. Jest ich bardzo dużo. A je- żeli to oni wychodzą, żeby nas straszyć? Może to oni przegonili tych, którzy tutaj mieszkali? Zrobiło się ich dużo więcej niż tych żywych i nie dali im żadnych szans? - mówił syn, skradając się przez zarośla. Rozważał, gdzie umieścić kamerę. - Czemu nie zostawiłeś jej przy drzwiach? - Lepiej przyczepię ją do tamtego drzewa. - Chłopiec wskazał potężny pień oddalony kilkadziesiąt kroków. Obok krzyżowały się dwie uliczki wioski, drzewo rosło na wzniesieniu. Bartek skradał się, kucał za resztkami kamiennego muru. Kamera pokazywała trawę między jego stopami. Łowcy Szwedka chwyciła Jana za ramię; na korytarzu liczne kroki nie przestawały dudnić, ale nikt nie wchodził, nikt nie wychodził z domu. Kucnęła przy drzwiach, przyłożyła oko do archaicznego otworu w zamku i odskoczyła, przerażona przywarła do ściany obok. Jan opuścił loggię, zbliżał się z bronią w ręku. - Chodzą wszędzie - szepnęła z palcem na ustach. Widział przesuwające się po korytarzu cienie. Grupa była dobrze zorganizowana; wiedzieli, czego chcą - jedna z band, o któ- rych słyszało się dużo. Kilkoma zdecydowanymi akcjami przepę- dzono ich z Paryża. Mówili mieszaniną kilku języków, ale oszczęd- nie - słowa nie były im potrzebne, posługiwali się rutynowymi komunikatami jak stado drapieżników wciąż gotowych do akcji. Jan wiedział, że nie warto zamykać drzwi. Pociągnął dziewczy- nę do dalszego pokoju. - Zraz tu wejdą - wyszeptała. Rzeczywiście, kroki gromadziły się blisko wejściowych drzwi mieszkania. Jan pomyślał, że łowcy mogą mieć czujniki termicz- ne, może odbierają sygnały płynące z odbiornika i penetrują ka- mienicę w poszukiwaniu ich źródła. Wyłączył odbiornik, schował w kaburze i szedł dalej. Mieszkanie było wielkie, minęli kilka du- żych pokojów i znaleźli się w ogołoconej z wszelkich instalacji kuchni. W popękanej posadzce pozostały tylko otwory odpływów. - Złapią nas - powiedziała dziewczyna. - Co z nami zrobią? Uchylił okno, skrzydło niemal wypadło na zewnątrz i nie moż- na już było wcisnąć go z powrotem; wisiało w fasadzie kamienicy jak chora łuska. Poniżej ciągnął się kamienny gzyms podpierany przez smukłe wsporniki. - Nie wyjdę na zewnątrz. Ja nie wychodzę! - zaprotestowała. - Jeżeli ściany i podłogi się rozpadają, czy coś takiego może nas utrzymać? - Mam ci powiedzieć, co zrobią, gdy nas tu znajdą? Opowiem ci, co najpierw zrobią z tobą... - Dobrze, wyjdę, ale idź pierwszy. Stanął na gzymsie, palcami wpijał się w kruszejący parapet, wolno idąc w kierunku następnej kamienicy. Nie patrzył pod no- gi; czubki butów z trudem znajdowały twardsze kawałki gzymsu. Widział swój twardy cień przesuwający się centymetr po centy- metrze. - Boję się - mówiła dziewczyna. Wysunęła nogę za okno i znie- ruchomiała. Jan wracał po nią, szedł tą samą drogą, czując w palcach drobi- ny ostrego piasku. Zostawiał ślad krwi. - Oni już tam są - szeptała. Jan sięgnął, już miał ją pochwycić, gdy nagle krzyknęła i znik- nęła we wnętrzu, jakby ją wessało okno. W ostatniej chwili Jan wyjął broń i wymierzył; wychylił się młody mężczyzna w zielonej przepasce, zdziwiony spojrzał w ciemny otwór o dwa metry od swojej czaszki; nie zdążył odskoczyć. Strzał oderwał mu głowę, upadła na asfalt. Jan cofał się, odchodził, mierząc w stronę okna, a gdy pokaza- ła się kolejna głowa - strzelił. Wpadła do mieszkania, w którym oni już mieli dziewczynę. Na szczęście gzyms załamał się, odcinając drogę tym, którzy chcieliby go ścigać; sąsiednia kamienica, naginając się do kształ- tu ulicy, stała pod innym kątem; Jan ukrył się za węgłem, wszedł na nieco wyższy gzyms. Zbił szybę bronią, otworzył okno i wsko- czył do środka. Przez kamienicę szło szerokie pęknięcie, przez które można było zobaczyć wszystkie piętra; była pusta. Wybiegł na korytarz, kamienne płyty schodów dudniły jeszcze długo po tym, jak zbiegł na parter i wpadł w boczne drzwi prowadzące na podwórko. Z naprzeciwka głównym wejściem wbiegli już łowcy; wpadli na dudniące płyty schodów, wspinali się na kolejne piętra; Jan uciekał przez puste podwórka, wybierał przejścia, przesmy- ki, drzwi, pokonywał je, wpadał na inne - labirynt kamienic był nieźle rozbudowany, bezludny jak pustynne skały. Było w nim chłodno i ciemno, po ścianach pełzła wilgoć, tworząc barwne wy- kwity. Przebiegł skupisko kamienic na wskroś, wyszedł na ulicę oddzielającą ściany od cuchnącej depresji. Zsunął się po mięk- kiej, stromej skarpie między brudne hałdy, mokradła i chaszcze. Odszedł jeszcze dalej, wbił się między krzewy, zamarł zmęczony i włożył w usta koniuszki poranionych palców. Włączył podgląd. Szosa Bartek biegł na wzgórze, przywierał do trawy, wołał: - Tato, tato, widzisz, widzisz? - Jestem! - Gdzie byłeś? Dlaczego się wyłączyłeś w najważniejszym mo- mencie? - Gdzie jesteś? - Jan nie mógł uwierzyć; chłopiec leżał na wzniesieniu oddalonym o kilkaset metrów od wioski. Wieża ko- ścioła strzelała w niebo zza innego, dalszego wzgórza. - Musiałem aż tutaj uciec. Ona mnie chyba zobaczyła. Ta stara, goła wiedźma musiała mnie zobaczyć i idzie za mną! W jarze drogi jak peryskop ukazała się głowa; Bartek niemal wrył się w ziemię. - Na szczęście nie chodzi szybko i uciekłem. - Co z Felicją? - Jest na wieży. Nic jej nie zrobią. Zdjąłem dwa schodki. Ona jest bezpieczna - naiwnie mówił chłopiec. Główka w jarze poruszyła się, sunęła dalej. Jan widział, że jest to kobieta z dziwnie upiętymi włosami, dynamiczna, wykonująca błyskawiczne obroty. - Nie mogę iść do Felicji, bo tam jest ktoś jeszcze. Nie widzia- łem go wyraźnie, ale słyszałem, że chodził. Muszę wrócić z innej strony, od jeziora... - chłopiec ciężko dyszał. Jan spojrzał w kierunku kamienic, które jak nadbudówki zato- pionych okrętów sterczały nad krawędzią skarpy. Ich połyskujące matowo okna spoglądały ponad nim. - Już mnie nie zobaczy - powiedział Bartek, który dotarł do szczytu wzniesienia i biegł w dół. - Zrobię koło w piętnaście mi- nut. To niewielka wioska. Teraz myślę, że miałeś rację, nie powin- niśmy tutaj zostawać. Popatrz, tato, już widać szosę. Kawałek przejdę asfaltem, potem skręcę i zawrócę. Wszystko sobie dokład- nie zaplanowałem. Tej gołej babie nie przyjdzie do głowy, że mia- łem odwagę wrócić. Ona nie ma pojęcia, że Felicja jest na wieży, prawda? - Chyba nie wie. - Właśnie. Kiedy będziesz już tutaj, zrobimy z nią porządek. Przestanie łazić goła! Jest obrzydliwa, obrzydliwa! Chłopiec wszedł na asfaltową szosę obsadzoną drzewami, ro- zejrzał się - było pusto. Ruszył od drzewa do drzewa, biegł, jak gdyby to była zabawa. Przywierał do pnia, biegł znowu. Minął cha- rakterystyczny krzak w miejscu, gdzie od asfaltu odchodziła dro- ga do wioski. Kobiety jeszcze nie było widać. - Przejdę sześćset siedemdziesiąt kroków i schodzę z szosy - poinformował i zaczął odmierzać kroki. Jan usiadł tak, by naprzeciw mieć ściany kamienic. Mógł się położyć, wtedy widział je i krawędź ulicy jeszcze lepiej. Starał się nie myśleć o dziewczynie. - Ktoś idzie! - szepnął Bartek. W dali, na wzniesieniu kołysał się jakiś cień. - Idzie szybko, bardzo szybko - zaniepokoił się. Od- skoczył od drzewa. - To nie może być człowiek, tato. Jeżeli nie człowiek, to co to jest? - To człowiek, musisz sobie powtarzać, że to człowiek - mówił Jan, lecz nienaturalna, stała prędkość cienia sunącego asfaltem przeczyła jego słowom. Brzózka - To nie jest też ptak - stwierdził chłopiec i ruszył biegiem w jar prowadzący do wioski; pędził naprzeciw gołej ko- biety; zorientował się, stanął przy cherlawej brzózce. Wbił nóżkę kulkowej kamery w białą korę. Jan przerzucił obraz na ten rejestrowany przez małe oczko - był nieco zamazany, wypłukany z barw. - Teraz dokładnie zobaczymy! - krzyknął chłopiec. - Jest! - Z przeciwka przesuwała się główka starej kobiety. - Idzie w jego stronę. Może będą ze sobą walczyć? - Bartek cofał się, był w po- trzasku. Wspiął się na wzgórze, schował za kępą dzikiej róży, któ- rej czerwone owoce oblepiały gałęzie. Wstał, uciekał w przeciwną stronę, coraz dalej od trójkątnego stożka wieży wystającego zza wzgórza. Jan znowu przerzucił wizję na obraz z kulkowej kamery; w jej żabie oko wpłynął niewyraźny, szybki cień; przesuwał się, zbliżał, rósł. Ni to zdeformowany człowiek, ni to zwierzę... - Tato, co to jest? - głos Bartka zabrzmiał bardzo cicho. Dziwna postać, zbliżając się, przyśpieszała jak w wypukłym lu- strze. Miała dwie pogięte nogi, które kołysały się tuż nad szosą. Zatrzymała się na chwilę przy drzewie i na moment uniosła twarz - okrutnie zniekształconą twarz kobiety, a może wielkiego dziec- ka? Miała nieproporcjonalnie długie ręce, trzecia rączka wyrasta- ła jej z brzucha. Owinięta w łachmany, błyskawicznie minęła ka- merę. Znowu widzieli w monitorze nieruchomą drogę i rząd drzew pilnujących asfaltu. - Tato, kto to jest? - Bartek był wstrząśnięty. - Nie ma się czego obawiać. Widocznie mieszka tu jakiś kaleki człowiek. Unika ludzi, bo nie chce ich straszyć - tłumaczył Jan, patrząc na nieruchomy pejzaż, oddalony setki kilometrów od ka- mienic na skarpie. Nagle na monitorze pojawił się ptak; siedział obok drogi, dziobem przeczesywał piórka. Jan wyrwał się z odrę- twienia, przerzucił obraz na nadajnik Bartka. Chłopiec biegł, uciekał, przeskakując kamienie, krzaki, pędził, byle dalej od dro- gi, dalej od wioski. - Musisz wrócić do Felicji, nie zostawiaj jej samej! Nie możesz jej zostawić! - krzyknął ojciec. Chłopiec nie reagował. Wzgórzem sunął ku niemu inny kształt, coś bardzo gładkiego, przeciętego wielkim sterczącym prętem. Trójkąt wieży utonął w dolinach, Bartek wpadł na asfalt i biegł przed siebie, drzewa rytmicznie odmierzały czas i przestrzeń. - Wróć po nią, wróć! - krzyczał ojciec. Obraz znieruchomiał, opadł na trawę, nie było już słychać od- dechu chłopca, jego kroków. Jan zrozumiał - syn uciekając porzu- cił nadajnik. Po chwili obok kamery przesunął się cień, szurający czymś, co mogło być cienką nogą, drewnianą kopią, ale co prze- chodziło przez cały kaleki korpus i pozostawiało na asfalcie ostrą rysę. Jan, wsłuchany w walenie swojego serca, patrzył na obraz przesyłany przez leżący w trawie nadajnik. Na szkiełko małego oczka zaczęły kapać krople. Chyba znowu zaczął padać deszcz. Jan przełączył podgląd na kulkową kamerę. Ścieżka była pu- sta, dziobały ją rzadkie krople. Łachman Musiał się śpieszyć, musiał zapomnieć i wyjść z te- go opustoszałego miasta. Szedł dołem depresji, ziemia cuchnęła i zapadała się, jak gdyby składała się z ruchomych łupin. Kamie- nice zostawały z tyłu. Jan zmierzał do rzeki. Obserwował puste ka- mienice, szukał tej z łuską okiennej ramy wystającej poza fasadę. Okna nagle zapłonęły - na ściany padało słońce i odbijało się w oknach. Jan zaczął myśleć o Szwedce. Wiedział, co bandy łow- ców robią ze swoimi ofiarami. Chciał krzyczeć z bólu. Szedł pod samą skarpą; niekiedy odchodził dalej, by ujrzeć ściany kamienic. Po kilkunastu minutach ujrzał zwisające z fasa- dy okienko - łuskę. Stąd uciekł, urwany gzyms pod pierwszym piętrem potwierdzał, że to wszystko stało się naprawdę. - Ciii... - rozległ się szept. A może był to tylko głos świerszcza? - Oni czekają na ciebie. Schowaj głowę. - Kim jesteś? Gdzie jesteś? - Tutaj, ale nie wiem, kim jestem. - Skulony łachman poruszył się, ożył, świecił jasnymi oczyma. - Widziałem, jak spieprzałeś. Jak pająk po ścianie. Jesteś drugi. Ja pierwszy im uciekłem. Pa- miętaj: nie byłeś pierwszy. Łachmaniarz podnosił się ze swojego barłogu doskonale wkomponowanego w hałdy śmieci i plamy błota. - Czemu nie uciekasz? - zapytał. - Raz uciekłeś, udało ci się, a teraz wracasz? - Tam została... dziewczyna. - Myślisz, że przydasz się jej na coś? - Kim oni są? - A kim jesteś ty? Kim jestem ja? Żyjemy na tej ziemi, łazimy po niej i staramy się pożyć jak najdłużej. Ale nie jestem stąd. Nie wiem, skąd jestem. Znam za dużo języków, wydaje mi się, że w każdym mogę rozmawiać. Dlatego jestem raz tym, raz owym. Te- raz... nie wiem kim, a ty? - Wracam na wschód. - Człowieku, na wschód? Po co? Jeżeli tutaj jest tak, co jest na wschodzie? To samo, tyle że zimniej i trudniej o jedzenie. Właśnie wracam stamtąd. Cieszę się, że udało mi się dotrzeć aż tutaj, a ty chcesz na odwrót. Wiem, każdy z nas szuka czegoś innego i znaj- duje tam, gdzie inny widzi tylko pustkę. Popatrz na mnie. Uwie- rzysz, że mam dwadzieścia osiem lat? Wyglądał jak staruch. Był brudny, chudy, nie miał jednego oka, jednej dłoni. - Tak wynikało z dokumentów. Inaczej nie wiedziałbym o tym. Sam widzisz, że brak mi tego i owego. A wewnątrz pewnie i innych rzeczy nie mam, bo na przykład nie mogę jeść, a piję też z bólem. Może jesteś lekarzem? -Nie. - Dużo bym dał za kontakt z lekarzem. To znaczy, gdybym dużo miał, tobym dużo dał, ale że nic nie mam, mogę dać tylko nic. Choć nie wydaje mi się, by leczenie było kosztowne. Moje dotychczaso- we doświadczenia wskazują, że raczej wszystko jest niedowarto- ściowane, jak gdyby ludzie wstydzili się podać właściwą cenę swych usług. Jest stanowczo za tanio i dzięki temu nawet ktoś taki jak ja może sobie jakoś poradzić. Chciałbym być dobrze zrozumia- ny - to wcale nie jest słuszne. Podanie prawdziwych cen wyjaśniło- by wiele spraw. Okazałoby się wówczas, że niejednego nie stać po prostu na nic... Idź stąd. Jakie znaczenie ma dla ciebie, co się z nią dzieje? Ty tego nie czujesz. A przecież w tej chwili dzieją się gdzieś rzeczy o wiele straszniejsze, ludzie cierpią nie mniej niż ona. Fale zalewają okręty, uwięzieni w blaszanych puszkach mary- narze wpatrują się w swój strach, wiszący na cienkiej lince czło- vviek zagląda w paszcze głodnych lwów. A komuś szczur ukryty pod miską przywiązaną do brzucha powoli wyżera wnętrzności... - Poza nimi nikogo w mieście nie ma? - Nie spotkałem. - Jak nazywa się to miasto? - Nie wiem. Ale powiem ci, że im bardziej na wschód, tym go- rzej. Gorzej! Słyszałem, że w Paryżu jest już całkiem znośnie. Pa- ryż! Chodź ze mną do Paryża. Potrafię sobie dobrze radzić, a ty je- steś duży i masz broń. Widziałem. Ta głowa wciąż leży na ulicy. Odrąbana jednym strzałem. - Czy to miasto ma jakąś kanalizację? - Wiem, o czym myślisz - ucieszył się człowiek w łachmanach. - Wszystkie cywilizowane miasta miały kanalizację. Jak ci się wy- daje, dlaczego tak cuchnę? No, no, dlaczego? - Chodzisz kanałami? - Jeżeli się nie brzydzisz, chodź ze mną. Kanał Wejście do kanału było niedaleko. Oznaczało to, że teren depresji wypełniała kiedyś woda, nieoczyszczone ścieki spływały stąd dalej, do rzeki. Kanały nie były w lepszym stanie niż miasto; jasna cegła kruszyła się wielkimi połaciami, korzenie roślin rozwalały wszystko jeszcze bardziej. Na dnie leżał suchy szlam. - Czasami wieczorem, gdy znajdę dobre miejsce, dużo słyszę. Pomyśl tylko, jak tutaj było wspaniale, kiedy w mieście mieszka- li jeszcze normalni ludzie. Rozmawiali wtedy o różnych sprawach: starzy, dzieci, kochankowie, umierający, złodzieje i święci. Wszyst- ko było tutaj słychać. A teraz można czasami usłyszeć, o czym mó- wią mordercy. - O czym mówią? - W różnych językach mówią o tym, co będzie. Wyobrażają so- bie, jak będzie, gdy już to coś minie. Znaleźli się w miejscu, gdzie co jakiś czas pionowo w górę wio- dły wyjścia zakończone pokrywami. Można było wspiąć się po nie- dbale wmurowanych prętach. Jan próbował, ale łachmaniarz zła- pał go za nogę. - Szkoda czasu. Kiedy trzeba będzie wejść, ja ci pokażę, gdzie to zrobić najlepiej. Szli jeszcze kilkaset metrów. Plątanina kanałów gęstniała, znajdowali się pod domami, w centrum miasta. - Teraz sobie wyjdź, popatrz. Jan wspiął się, przywarł do szparek w pokrywie, patrzył: wyj- ście znajdowało się na podwórzu, między kamienicami. Ściany piętrzyły się wysoko, nic więcej nie było widać. Ktoś wybiegł na podwórze. Jan cofnął się, zeskoczył. Łachma- niarz chwycił go i przycisnął do chłodnej ściany. - Na razie są za głupi, by się zorientować, że chodzimy kanała- mi, ale jak raz usłyszą, wytrują nas, więc nie krzycz, mów szep- tem. Widziałeś, że te domy ledwie się trzymają? - O to chodziło? Po to musieliśmy tutaj iść? - To jest centrum. Wszystko, co chcesz zniszczyć, trzeba naru- szać w centrum. Jeżeli któryś z tych domów w centrum zacząłby się walić, jak klocki poprzewracałyby się pozostałe domy. - Siedzisz tu po to, żeby zburzyć miasto? - Tak, człowieku. Chcę je zburzyć. Nawet nie wiesz, co już mam na sumieniu. - Kim ty jesteś? - Prawdopodobnie dawcą. Mogłem uciec, gdy miałem kilka lat. Dawca... Jan słyszał, że przed laty w specjalnych zakładach eg- zystowały istoty zrodzone po to, by innym dawać narządy. Tak więc wyjaśniło się kalectwo cuchnącego łachmaniarza i jego nie- wiedza na swój temat. Tym ludziom nie należało ufać. - Widzisz, to i owo pobrano ze mnie - mówił. - Byłem na pew- no dzieckiem, kiedy korzystano z moich usług, ale musiałem uciec. Ta wojna stała się dla mnie zbawieniem. Nikt mnie nie szu- kał, nikogo nie interesuje, jak wyglądam. Ty też na pewno pomy- ślałeś, że jestem ofiarą wojny. A tu zaskoczenie! Wojna mnie ura- towała! Ale sam rozumiesz, nie mam najmniejszej pewności co do tego, kim jestem. Stworzyłem sobie własną historię i staram się ją potwierdzić. Dlatego tak lubię mówić, dlatego lubię niszczyć i bu- rzyć. Tacy jak ty nie potrafią tego zrozumieć. Teraz muszę ci poka- zać coś jeszcze. Kaleki przewodnik ruszył przed siebie odnogą wznoszącą się na tyle, że dal zamykało jej dno. Kanały wyjściowe stawały się co- raz krótsze, czyli kanalizacja w tym miejscu znajdowała się dużo płycej. Jan wspiął się na pręty i wyjrzał. Na kolejnym podwórku stał wojskowy pojazd, który kolorem idealnie zlał się ze ścianami kamienic. - Niespodzianka? - szepnął przewodnik. Jan zszedł. - Jeżdżą nim? - Są za głupi. Ja zresztą też nie wiem, jak uruchomić coś takie- go. Nie wiem nawet, czy to unosi się w powietrzu, czy pływa. - Porusza się po lądzie i po wodzie - powiedział Jan. - Czyli nie fruwa? Wiesz, że nigdy nie byłem w powietrzu? Chciał- bym latać. Z góry musi być wszystko widać bardzo daleko, prawda? -Tak. - Gdyby zburzyć miasto, trzeba zrobić tak, żeby ten plac został nietknięty - podpowiadał człowiek. - Nie jesteśmy w stanie zburzyć miasta. To niewykonalne - po- wiedział Jan. - Jak to? Dlaczego? Tyle czasu czekam na kogoś, kto mi pomo- że, a ty nie chcesz? Pokazuję ci wszystko, a ty nie chcesz? Nie ro- zumiem! Marzę, planuję coś, a ty nie możesz mi pomóc. Nie rozu- miem tego. Nie mam prawa marzyć? Realizować marzeń? - Masz prawo, ale ja ci nie pomogę. - Kim ty jesteś? Nie spotkałem jeszcze nikogo takiego. Zosta- łeś tu, by ratować jakąś kobietę, dla niej nie uciekasz, a mnie nie pomożesz? Jesteś teraz tutaj, prawda? Cóż ciebie obchodzi, co dzieje się gdzieś tam? Jesteś dziwny. Przyglądasz się jakimś dzie- ciom, krzyczysz do nich, robisz się blady... nie zaprzeczaj! Boisz się, prawie płaczesz i patrzysz na to... - łachmaniarz wskazywał odbiornik Jana. - Czemu? - To moje dzieci - powiedział Jan i włączył podgląd. Ścieżka obok brzózki spływała deszczem. Przełączył na kamerę porzuconą przez Bartka - po niej też lała się woda. - Jak to? Twoje dzieci? Gdzie one są, no gdzie? - Wywiozłem je. Myślałem, że w bezpieczne miejsce. - Nigdy nie zrozumiesz tego, co dzieje się gdzie indziej. Już się o tym przekonałem; wydawało mi się nieraz, że rozumiem wszyst- ko, a okazywało się, że jest tylko podobnie do czegoś, co mnie spo- tkało, a to w najmniejszym stopniu nie oznacza, że jest tak samo - mówił łachmaniarz w kanale pod miastem, które w każdej chwi- li mogło się zawalić, w którym ciało dziewczyny... - Ponieważ zno- wu czegoś nauczyłem się od ciebie, zaproponuję transakcję: za- płacę ci za pomoc, i to zapłacę dużo więcej, niż mnie stać. To moje ostatnie skarby, mogę płacić tylko czymś, co doceni twój wzrok. Rozumiesz? Zapłacę tym, co ci pokażę. W zamian za to pomożesz mi zrealizować plany, zgadzasz się? - Nie damy rady tego zburzyć, to absurd! - Przyznaj od razu, obawiasz się, że jej się coś stanie; jeżeli zburzymy, kamienie i ją przywalą, tak? O to ci chodzi? W takim razie posłuchaj, już jej nie pomożesz. Tak musiało być. Ona mu- siała zginąć w ten sposób. Ty jeszcze żyjesz i dlatego powinno ci zależeć na zemście. Chcesz się zemścić, zniszczyć ich wszyst- kich? - Tak,'ale my dwaj nie zdołamy tego zrobić. - To, co zobaczyłeś wcześniej, to był mój prezent dla ciebie. Nie sprzedałem ci tego wojskowego pojazdu, chociaż mogłem. Te- raz chcę ci pokazać coś, co jest moim najdroższym klejnotem. Je- steś zainteresowany? Jeżeli tak, chodź dalej. Łachmaniarz szedł przodem, kluczył sprawnie, wybierając wła- ściwe odnogi kanału, a to nie było łatwe - identyczne wejścia i wyjścia gęstniały, rozłaziły się niespodziewanie, wracały. Prze- wodnik stanął. - Akceptujesz naszą umowę? Byli pod kolejnym wyjściem, otworami w pokrywie wciskało się światło. Jan wspiął się na pręty, wyjrzał i zobaczył tylko ściany kamienic. - Akceptujesz umowę? - zapytał łachmaniarz. - Tu niczego nie ma. To ma być twoja zapłata? - Wcale nie powiedziałem, że moje klejnoty znajdują się w tym miejscu. Wydaje mi się, że próbujesz mnie oszukać. Możli- we, że pojawi się ktoś, kto przyjmie moją propozycję bez zwłoki. Niejeden chciałby zobaczyć to, co mam, zwłaszcza że może zoba- czyć to, czego szuka. Łachmaniarz odchodził. Jan zeskoczył, szedł za nim. - Potrafię zabić - powiedział. - Wiem, ta głowa! Widziałem! Płask! Bum, płask! Poturlała się i wywaliła język; to imponujące, ale mam zamiar jeszcze trochę pożyć. Mam zamiar znaleźć się za oceanem. Wiesz, co to jest oce- an? Zaplanowałem sobie, więc chyba się spełni. Tutaj człowiek nie może nawet zburzyć miasta, a tam wolno marzyć i spełniać swoje marzenia. Opowiadał mi jeden prawdziwy wariat, że jest tam miasto, w którym wszystko nabiera innego sensu. Każdy dro- biazg jest oznakowany, po coś jest, każdy krok człowieka jest wy- znaczony, nie ma zbędnych ruchów, nie ma jałowego siedzenia i myślenia... Tyle nocy znoszę zimno i brud, żeby zrealizować coś, co jest niczym wobec innych marzeń, jakie w sobie noszę. Gdy- bym ci opowiedział... Ale nie zrozumiesz! Widzę, że jesteś zagu- biony. Nie wiesz, co się z tobą dzieje. Jak gdyby ktoś ciebie roz- ciągnął na gwoździach przybitych w różnych miejscach. Nie jesteś taki elastyczny, niech ci się nie wydaje. Dla wielu ma zna- czenie, kim jestem, a tam któż będzie pytał o to, czego nie wiem? - Łachmaniarz zatrzymał się nagle, wpatrzył w Jana. - Jedno twoje oko jest niebieskie, a drugie brązowe. Masz prawą dłoń mniejszą od lewej. Masz nawet na nich inne paznokcie. Kim je- steś? Dawcą? Też uciekłeś? Powiedz, szukam przecież kogoś, kto mi powie coś o mnie. - Nie jestem dawcą. - Nie jesteś? Mnie nie nabierzesz! Dlaczego jesteś tak poskła- dany? A może tobie dano kawałki twojego dawcy? Masz swojego dawcę? - Nie, nie wiem, nie mam... - Nie masz, czy nie wiesz? - Nie wiem. - I nigdy cię nie dziwiło, że jesteś taki pokawałkowany? - Nie zastanawiam się nad tym. - Kim jesteś? Zapłacę ci swoim najdroższym widokiem, ale mi powiesz, zgoda? Akceptujesz? - Na razie to, czym płacisz, nie jest wiele warte. To szklane pa- ciorki. - W takim razie zdziwisz się, jak jestem hojny. Łachmaniarz skręcił w bok. Prowadził szybko, pomimo swoje- go kalectwa, odnajdywał coraz mocniej pogmatwane kanały; za- trzymał się, wskazał w górę. Jan dotarł do pokrywy i wyjrzał. Zapłata Zobaczy! wielką, oświetloną ścianę kamienicy. Okna nie miały szyb. Zamiast nich w futrynach tkwiły nierucho- me, kolorowe figury; zdawało się, że ci ludzie spoglądają w dal, niektórzy zwieszają głowy, by patrzyć na ulicę, inni prawie leżeli na parapecie... Jan zrozumiał: były to trupy przymocowane do ram okiennych, wystawione na słońce. - Warto ubić ze mną interes? - zapytał z dołu łachmaniarz. - Ona też tutaj będzie. Wszystkich tak wystawiają. Też bym tam był, gdyby mnie dopadli. Ten na czwartym piętrze, w trzecim oknie od rynny, jeszcze wczoraj krzyczał. A co teraz? Jan we wskazanym oknie zobaczył mężczyznę z głową zwieszo- ną na piersi. - Jeszcze krzyczy? - spytał przewodnik. -Nie. - Nie rozumiem, po co krzyczał. Kogo wołał? Kto miałby mu pomóc? Nikogo nie było, tylko ja, a on krzyczał. Co sobie myśli człowiek, który wzywa pomocy i wie, że nikt mu nie pomoże? - Przywiązują ich do okien... - Przecież ci mówię. Gdyby mnie złapali, stałbym tam i nigdy bym ci tego nie pokazał. Podoba ci się? Patrz do woli; to twoje - zapłaciłem ci tym widokiem, teraz należy do ciebie. Popatrz na nich, na każdego, a potem odpowiedz: dlaczego cię obchodzą ja- cyś inni ludzie? Jan zsunął się na dół. Dopiero teraz poczuł miękkość w no- gach, mdłości i nieważny, śmieszny ból palców poranionych o tyn- ki. Usiadł na dnie kanału, ssał palce. - Ona też tam będzie - mówił łachmaniarz. -Wystawią ją jesz- cze dzisiaj, zobaczysz. Widocznie jest im ciągle potrzebna, skoro dotąd jej nie wystawili. W takim razie wiesz już, jak to zrobić? -Co? - Zburzyć to miasto. Zapłaciłem ci przecież. Jesteś uczciwym człowiekiem i mogę mieć do ciebie zaufanie. Jak to zrobimy? Gdyby podpalić podłogi, spalą się belki i ściany się rozpadną. Jeden dom w centrum pociągnie za sobą inne domy i wszystkie runą. Jeżeli zro- bimy to w nocy... Oni śpią. Nikogo się nie boją, nie pilnują, śpią. Pod- palmy podłogi w kilku miejscach, już nawet wiem gdzie i które. - Po co to wszystko? - zapytał Jan. -1 tak się uratują. - Przecież chcę tylko zburzyć to miasto. Sam widziałeś, jest zbędne, puste, a wygląda jakoś nienormalnie. Jan szedł przed siebie, nie oglądając się na przewodnika. Wkrótce okazało się, że wystarczy iść wciąż w dół, by opuścić cuchnące podziemia. Wyszli w innym miejscu, ale tu też były ba- gienka, brudy i chore krzaki. Kosmate owady nie interesowały się ludźmi, którzy legli w śmieciach. Słońce już opadło, robiło się sza- i coraz chłodniej. Jan zasypiał. ROZDZIAŁ 23 Przebudzenie [" Ktoś go szarpał za ramię, krzyczał podniecony: - Już, już, wreszcie! Jan obudził się, otworzył oczy i zaraz łachmaniarz pociągnął go w stronę skarpy. Znał miejsca, którymi mógł się wspiąć mimo ka- lectwa; ponaglał Jana. Wychylili głowy. Słońce już prawie zaszło, zostawiło na niebie lekką poświatę. We wskazanym przez łachmaniarza oknie coś się działo. Ktoś się miotał, krzyczał, a jękom rozpaczy towarzyszyły śmiechy i odgłosy uderzeń. - Już ją wystawiają - wyjaśnił łachmaniarz. Jan widział człowieka przywiązywanego do kolejnego okna na trzecim piętrze. To była Szwedka. Słyszał jej płacz, wykrzykiwała po francusku jakieś słowa. - Długo była im potrzebna - powiedział z podziwem łachma- niarz i zsunął się na dół. - Nie wiem czemu, ale chyba się im wy- daje, że krzykiem coś zmienią. Czekają nas trudne chwile. Całą noc będzie krzyczała. Wybraliśmy złe miejsce na nocleg. Zawsze śpię z drugiej strony, żeby nie słyszeć tych wrzasków. Przecież nie mają najmniejszego znaczenia. Jan patrzył na podrygujące w oknie, nierealne ciało dziewczy- ny. Przesunął się o kilkadziesiąt metrów w bok, chwytając kru- chych korzeni. Teraz widział lepiej. Dziewczyna nie szarpała się mocno, nie miała sił, płakała. Była naga. Podszedł jeszcze bliżej i włączył monitor. Jego lekko szarawa mgiełka ukazywała sczernia- łą dróżkę gdzieś daleko; ale włączył go po to, by ta właśnie srebrzy- sta szarość monitora uniosła się, wychyliła zza krawędzi skarpy i powiększyła maksymalnie do rozmiarów niewielkiej chmurki. Opuszczał mgiełkę monitora i unosił wyżej; dziewczyna wciąż jej nie dostrzegała. Jan rozjaśni! monitor maksymalnie - płacz umilkł. Jeszcze przez chwilę monitor jaśniał nad krawędzią, potem Jan zmniejszył go do rozmiarów piąstki i opuścił za krawędź skar- py; z monitora dolatywał słaby szmer oddalonego o setki kilome- trów deszczu padającego na asfalt. Jan wychylił głowę. Z każdego okna mogły go śledzić drapieżne oczy. Skulony, spoglądał ku dziewczynie, a ona, cicha, wypatrywała jego. Nie mógł jej napisać nic na kolanie, nie mógł nic powiedzieć, a nawet gdyby mógł - też nie znalazłby odpowiedniego słowa. Wrócił do miejsca, gdzie umościli sobie barłogi. - Jak to zrobisz? - zapytał łachmaniarz, żując garść zgniłych li- ści. Podsunął Janowi. - Weź, jedz, to nie jest smaczne, ale jem to od dawna i ciągle żyję! Jan odmówił. - Masz jakiś pomysł, jak to zrobić? Radzę podpalić podłogi w centralnych kamienicach. Nie teraz. Oni zasypiają dopiero, gdy jest zupełnie ciemno. Jak gdyby budziło ich i trzymało przy życiu światło. Potem jest cicho. Wtedy to zrobisz. - Najpierw muszę dostać się do niej. - Po co? Ona już ci się na nic nie przyda. Cały czas nie rozu- miem: dlaczego cię interesuje, co dzieje się z innymi ludźmi? Przecież ja ciebie zupełnie nie obchodzę. Gdybym ci nie zapłacił, nawet byś ze mną nie rozmawiał. Teraz, gdy ci zapłaciłem, to inna sprawa. Jan milczał. - Wolałbym, żeby to się stało w dzień - ciągnął łachmaniarz. - Byłoby o wiele lepiej widać. Ale może ogień rozjaśni ciemność i też będzie ciekawie? Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, zrealizuję moje ósme marzenie. Mam ci opowiedzieć, co mi się dotąd udało? -Nie. - Dokonałem tego w najtrudniejszych warunkach. Wprost nie mogę uwierzyć, że widziałem to wszystko. Opowiedzieć ci? -Nie. - Nie wiem, na ile tobie udało się zrealizować to, czego oczeki- wałeś od życia. Wydaje mi się, że kiepsko ci idzie, prawda? Dlate- go tu jesteś, dlatego nie wiesz, co dalej i jak to się zakończy. Nie wiem, jak można żyć w taki chaotyczny sposób - mówił brudny człowiek w łachmanach, leżący pośród kałuż oleistej mazi. - Ja, popatrz, nie miałem pojęcia, że jest to miasto, a jednak chciałem się w nim znaleźć, chciałem je zobaczyć, a potem zniszczyć. Gdy- bym komuś powiedział o swoich planach kilka lat temu, wzięliby mnie za fantastę, może nawet za szaleńca? A jednak! Uczy mnie to jednego: zawsze musisz konsekwentnie realizować to, co sobie założyłeś, nie odpuszczać, a na pewno będziesz zadowolony i two- je życie pobiegnie właściwie. - Nigdy nie próbowałeś się dowiedzieć, kim jesteś? Nie zasta- nawiałeś się, kim są twoi rodzice? - Rodzice! Słyszałem już o tym problemie, ale nie interesuje mnie. Kim jestem? Jestem tym, kogo widzisz teraz, i tym, co zre- alizuję. Miałbym jak inni chwalić się, że moje życie jest ciągiem przypadków? A kim ty jesteś? Dlaczego znalazłeś się tutaj? Może po prostu byłeś potrzebny komuś, aby on zrealizował swoje cele? Jak, powiedzmy, te kanały dla mnie? Gdyby nie moje potrzeby, ich w ogóle mogłoby nie być. Kto będzie pamiętał, że były, gdy do- konam już tego? Albo te ludzkie świnie w mieście. Komu służą? Stać ich na to, by wystawiać ludzi w oknach; zdobyli się na coś ta- kiego, tyle tylko znaczy ich istnienie. Przyznaję, gdy pierwszy raz zobaczyłem te okna, byłem pod wrażeniem. Pomyślałem, że ktoś, kto wpadł na ten pomysł i go zrealizował, musi być bardzo zdolny i konsekwentny, ja nigdy nie wymyśliłem czegoś takiego. Potem przekonałem się, że to przypadek. Ci prości mordercy nie są w stanie zdobyć się na nic więcej. Zrobili to tylko, aby znęcać się nad innymi, a że akurat nie ma tu drzew, słupów, nie ma drzwi i klatek, w których można by trzymać więźniów, skorzystali z okien. Wbijają gwoździe, do tego trochę sznurka i już więzień nie może się ruszyć. Poza tym łatwo ich sprawdzić, policzyć, moż- na też popatrzyć, jak cierpią - nic więcej. Nie, te okna nie są czymś nadzwyczajnym, chociaż przyznaję po raz kolejny: w pierw- szej chwili mi zaimponowały. - O ile nie znajdziesz się w którymś z nich - powiedział Jan. - Ja? Dlaczego? Widzisz jakiś powód? Przecież mam zupełnie inne plany. Bredzisz, człowieku zagubiony. To raczej miejsce dla kogoś takiego jak ty. Jeżeli znajdziesz się tam, nie będzie to mia- ło żadnego znaczenia. Jeżeli ja miałbym tam zostać uwięziony, z pewnością to miasto by ocalało. Poza tym - Paryż! Wyobrażasz sobie, że mógłbym nie pojechać do Paryża? Potem - ocean! Nie pojmuję, jak możesz tak żyć, że nie wiesz, co stanie się za chwilę. Cóż stało się takiego, że jesteś tutaj, a nie w zupełnie innym miej- scu? Jak skończy się twoja wędrówka? Co ciebie jeszcze czeka? Nikt tego nie wie, to jest chaos i bezsens, człowieku! Właściwie obiecywałem sobie, że nie będę tracił czasu na takie rozmowy z ludźmi, których los nie ma żadnego porządku. Czy jest ktoś, kto wie, jak skończysz? Kogo to interesuje? Czego dowiedzieć się można, patrząc na ciebie? I teraz pomyśl o mnie: przybyłem, by to zburzyć, a przedtem dokonałem innych bardzo ciekawych rze- czy. Chcesz posłuchać? -Nie. - Zaczynasz mnie denerwować! Proponuję ci za darmo coś, za co inni kiedyś sporo zapłacą, za oceanem za każdą moją opowieść zapłacą sto milionów, może nawet dwieście! Opowiem ci, choćbyś nie chciał słuchać, po prostu robię to dla twojego dobra. Taki je- stem. Powiedziałem sobie, że będę dobry, będę pomagał zagubio- nym. Więc posłuchaj. Jak wiesz, domyślam się, że za młodu ucie- kłem z zakładu, w którym przetrzymują dawców. Tak naprawdę moje życie zaczyna się od pewnego łabędzia, który pogonił mnie w parku. Nie wiem, jak się tam znalazłem, byłem dzieckiem i na- gle ten łabędź przebudził mnie z niebytu. Odtąd już zacząłem pa- miętać. Pogonił mnie, uciekałem, jakaś kobieta objęła mnie i podniosła. - Nie chcę tego słuchać! - ostro powiedział Jan. - Potem zrozumiałem, że nie wszystko jest ze mną jak trzeba, nie mam oka i ręki, postanowiłem więc udowodnić, że te części ciała nie są potrzebne, i udało mi się, bo... - Przestań! - Jan chwycił go za kark. - To dziwne - wysapał łachmaniarz - nie zamierzałem spoty- kać kogoś takiego jak ty. Okna kamienicy ożyły jękami. Jan zerwał się, wspiął na skar- pę, ale widać już było niewiele. Szedł ku ścianom, trzymając w rę- ku broń. Nawet w oknach na parterze były trupy. Cuchnęło. Dziewczyna milczała. Włączył monitor, zamachał ku niej jego kul- ką, ale nie odzywała się, może ktoś stał za nią? - Pst! - syknął zza skarpy łachmaniarz. - Psss... Jeszcze nie teraz. Jan wskoczył na parter, ocierał się o nagie zwłoki, lepkie i pod- puchnięte. Stąd zdołał sięgnąć do gzymsu i dostać się na piętro wyższe. Znowu poczuł na czubkach palców kłujące rany. Stał na gzymsie, z głową przy stopach kolejnych ofiar. Wciągnął się wyżej i odpoczywał na parapecie. W dali widać było jeszcze ostatnie światło dnia. Jan wsunął głowę do wnętrza mieszkania. Wydawało się puste; łachmaniarz miał rację, oprawcy nie dbali o własne bezpieczeń- stwo, nie wystawiali straży. Wszedł na parkiet, którego płytki chrzęściły jak pancerzyki krabów. Usłyszał głośniejszy syk z ulicy. Musiał wrócić do okna. - Czym podpalisz? - pytał z dołu łachmaniarz. - Idę po nią - odpowiedział Jan. - Nie dojdziesz, jeżeli najpierw nie zobaczę ognia. Nie pozwo- lę ci odejść, zbudzę ich, będę krzyczał - łachmaniarz zachowywał się coraz głośniej. - Co proponujesz? - Benzyna. Jest w ich samochodzie. To stary grat na benzynę. Jan stale myślał o tym pojeździe. Nie zamierzał pozbawiać go paliwa, by realizować absurdalny plan szaleńca. - Nie pozwolę ci wykręcić się od tego, za co zapłaciłem! Schodził, potrącał ciała w oknach, gzymsy się osypywały, ale oprawcy gdzieś spali twardo. Benzyna - Dlaczego postępujesz inaczej, niż ja chcę? - dzi- wił się łachmaniarz. - Nie pozwolę pokrzyżować moich planowi - Nie przyszło ci do głowy, że mogę ciebie zabić? - Oczywiście, myślałem o tym, ale mój plan wykluczył tę ewen- tualność; wiesz dobrze, że planuję wszystko bardzo dokładnie, za- tem gdybyś próbował coś przekręcić, skończysz jak i ta kobieta, na oknie. Nie boję się ciebie. Gdybyś posłuchał, czego dokonałem do- tychczas, przekonałbyś się, że lepiej nie wchodzić mi w drogę. - Gdybyś wiedział wszystko o mnie, mógłbyś zapomnieć o wszystkim, czego dokonałeś - powiedział Jan. - Chcesz się w ten sposób pojedynkować? Przyjmuję wyzwa- nie! - radośnie wykrzyknął łachmaniarz. Weszli do kanałów. Musiał trzymać się koszuli łachmaniarza, by nie zgubić się w ciemności. - Tutaj - rzekł przewodnik. Jan uchylił pokrywę. Nikt nie pilnował pojazdu, miasto było ci- che. Jedynie szept z kanału ponaglał: - W środku mają benzynę, w środku. Jan otworzył przednie drzwi pojazdu, wsiadł. Wydawało się, że pojazd jest w dobrym stanie. Wystarczyło włączyć silnik i odje- chać... Dopadliby go i wystawili w którymś z pustych okien... Obok dziewczyny... Wziął pojemnik z benzyną i wrócił do kanału. - Widzisz, niczego nie pilnują - cieszył się łachmaniarz. Ciągnąc bańkę z benzyną, Jan pokonywał wcześniejszą trasę; wspinał się oknami wśród trupów, chwytał się gzymsów, kucał, by podciągnąć pojemnik. Po kilku minutach przekradł się przez po- koje i wyszedł na schody. Ruszył w górę. Naprawdę, tutaj nikt nie pilnował niczego. Może dla łowców nie miało to znaczenia, że któ- ryś z nieszczęśników z okien zdołałby się uwolnić i uciec? A może czekali na to, by z kimś takim poigrać? Wszedł na trzecie piętro. Otwierał drzwi kolejnych mieszkań, wpatrywał się w nieruchome ciała w oknach i w końcu zobaczył dziewczynę. Podszedł, dotknął jej; drgnęła. Zrozumiał, że sprawił jej ból - była opuchnięta, zmal- tretowana. - Zaraz, jeszcze trochę - powiedział. Z jej ust wydostał się ni to jęk, ni krzyk. Rozgryzał pęta u jej stóp, wyrywał gwoździe wbite w futrynę. Dziewczyna przegięła się, pochyliła i runęła w dół. Złapał ją za nogę, wciągnął i zarzucił na ra- miona. Jęczała z bólu, sznurki z gwoździami dyndały u jej rąk. Jan niósł ją, równocześnie lejąc benzynę na podłogę, na schody. Dotarł do okna na parterze, wyskoczył na chodnik. Dziewczyna niemal wy- ła z bólu. Przeniósł ją na drugą stronę ulicy i zeskoczył ze skarpy. - Nie w tym domu, nie w tym! - krzyczał łachmaniarz, ale Jan wdusił go w glebę. - Zamknij się, bo zginiesz - syknął. - Jeżeli jej tutaj nie bę- dzie, gdy przyjdę, zginiesz, zginie twój Paryż i twój ocean. - Przecież ci zapłaciłem. To cholerna niesprawiedliwość... - Zrozumiałeś?! Wyskoczył na ulicę z kanistrem, dopadł do sąsiedniej kamieni- cy i zlewał jej podłogę benzyną. Wybiegł na podwórko, gdzie stał pojazd. Wsiadł, zamknął klapy - nie było już odwrotu. Wdusił przycisk i silnik zawył na wysokich obrotach, zarzęził, wystrzelił dymem - pojazd ruszył. Skierował go w bramę, pokonywał kolej- ne podwórka, wreszcie ujrzał ulicę. Warkot silnika niósł się mię- dzy murami. Jan skręcił w lewo, wypatrywał kamienicy z trupami w oknach. Zatrzymał się przy niej, zaczął wołać. Odpowiedział mu rozpaczliwy głos kaleki: - Nie palą się, człowieku, zapłaciłem ci przecież! Wskoczył do dołu, znalazł dziewczynę, wniósł ją do pojazdu. Teraz było słychać, że wnętrza kamienic ożyły krokami, trzaskami drzwi, łoskotem pękających szyb. Jan wbiegł do pierwszej bramy, wskoczył na piętro i zapalił podłogę. Benzyna zajęła się w jednej chwili, ogień buchnął na wyższe piętra. Jan wyskoczył na asfalt, wsiadł do samochodu, włączył silnik. Oszalały kaleka biegał wokół pojazdu. - Pali się, pali! - Wsiadasz? - Pali się, pali! Jan ruszył. Łachmaniarz pozostał na ulicy, a okna kamienic za- palały się kolejno, gdy od wnętrza ogarniał je ogień. Wkrótce pło- nęło całe miasto. - Popatrz, jak im zapłaciłem za ciebie - powiedział Jan, ale dziewczyna tylko jęknęła. Spoglądał w tylny peryskop i widział rozjaśnione okna, któ- rych światło padało na asfalt i na gnijącą depresję. Gdzieś tam szalał ze szczęścia kaleki łachmaniarz, którego dziewiąte dzieło realizowało się właśnie. ROZDZIAŁ 24 Talerzyk Ted McOvy myślał jeszcze o karle widzianym w oknie gabinetu Sartenira, gdy limuzyna wjechała na rynek Di- vellskin. Ocknął się; niemożliwe, by przespał jazdę... coś tliło się w pamięci. W tym czasie sporo się wydarzyło... Tego dnia mieścina wyglądała inaczej. Nie było nad nią przy- tłaczającego klosza chmur, znikło poczucie osaczenia. McOvy wy- patrywał na niskie dachy domów przy rynku, gdy na szczycie wy- piętrzonych drzew błysnęła ściana; a więc dom księcia można było stąd zobaczyć! Limuzyna jeszcze jechała, a Ted, półleżąc, gdziekolwiek odwró- cił głowę, widział kawałki ścian ponurego gmachu i dach wśród rdzawych liści. To niemożliwe, by stąd, z niskiego rynku dało się zo- baczyć dach. Może wilgoć jeziora czy jakieś inne lokalne zjawisko przenosiło obrazy, ukazując różne ich plany? Choćby to: wciąż le- żąc, patrząc w górę, zobaczył wodę jeziora; łuski fal, błękit granato- wiejący przy brzegach, trzciny, biały pomost pusty i owiewany wia- terkiem. Może limuzyna zjeżdżała w dół i dlatego mógł to obejrzeć, nie opuszczając głowy? Ale przecież okrążał po raz drugi rynek, opierał wygodnie głowę i patrzył w górę. Zatem czyżby jezioro od- biło się w niebie? Rozbawił Teda ten pomysł. Może wszędzie były lustra i on sam też widział tylko swoje odbicie, które wskoczyło do wnętrza luksusowej limuzyny, udając właściciela? Może były i inne odbicia, znajdujące się w innych miejscach, i żadne z nich nie wie- działo o innych? Jak choćby ci ludzie, których odwiedził. McOvy usiadł; więc rzeczywiście w drodze do Divellskin gdzieś był, kogoś spotkał? Zamknął oczy, próbując sobie przypomnieć... ...Nie lubił nieznanych barów, a jednak wysiadł; w Divellskin nie było innych barów - skąd to wiedział? Podszedł do stolika, jak gdyby bywał tutaj często; barman przyłożył palec do czoła w ge- ście przywitania, podeszła młoda dziewczyna w sandałach, trzy- mając w ręce serwetkę czekała, a Ted zamówił piwo. Na stoliku był pusty talerzyk z obwódką malowanych kwiatków. O tej porze w barze nie było gości, poza jednym, wpatrzonym w okno, który zresztą zaraz wyszedł, trzasnął drzwiami. Dziewczyna postawiła kufel przed Tedem. - Ktoś zostawia takie rzeczy i potem nie wiadomo, co z tym zrobić - powiedziała, patrząc na skrzynkę. Odeszła, usiadła przy barze, huśtając nogami; otworzyła książ- kę i czytała, szło jej to ciężko; przerzucała kartki, wracała do po- przednich. Nie mogła zrozumieć, nie mogła się skupić? Ted dopił piwo, głośno uderzył pustym szkłem o stolik - dziewczyna pode- szła i stała, czekając. To była ona! McOvy już wiedział: Celin w swoim pierwszym stadium, bez korekt, w czasie gdy nawet nie wiedziała o Mieście!... Uchylił oczy. Leżał w limuzynie, która wciąż leniwie okrążała rynek Divellskin; miał czas, nikt nie ponaglał, dom księcia spo- kojnie czekał wśród drzew. Co powiedział tamtej dziewczynie? Później szedł za nią, a ona, ściskając pod pachą książki, co chwila mówiła: - Nie mogę cię zabrać, przestań prosić. O co ją prosił? Gdzie to było? Czy zdarzyło się w nocy? Nie, przecież pamiętał jasność, blask asfaltu w tle głowy człowieka, który zostawił w barze skrzynkę. Nawet kiedy szedł za dziewczy- ną, widział dokładnie jej różowe pięty, szczupłe łydki, jej twarz... Zaraz, przecież znalazł się z nią w pokoju. Coś do niej mówił, a ona siedziała na nim, gładziła jego twarz, językiem dotykała warg, zębów, sutkami wodziła po jego ciele; mówił, opowiadał coś i widział ją coraz słabiej. Oczywiście! Tam była lampa, kołysząca się lampa, żarówka przygasała wydłużając i skracając ich cień na ścianie, cień, który ich połączył... - Gdy zgaśnie, pożegnamy się - powiedziała dziewczyna. Nie rozumiał, dlaczego ona chce odejść, wciąż miał tyle do po- wiedzenia. Jeszcze nawet nie wspomniał jej o Celin, to znaczy - nie powiedział jej o niej samej. - Wrócę do ciebie na pewno. Wiesz, że nie mogę bez ciebie żyć - mówiła dziewczyna wstając. Czy możliwe, że Celin (to przecież była ona, na pewno ona!) tak bardzo się zmieniła po korektach? Przyglądał się jej, a ona jakby celowo się nie ubierała, prze- ciągała się, podrzucała piersi, wsuwała dłoń między uda, patrzyła na Teda z pewnym niesmakiem, z czułością przechodzącą w złość; leżał też nagi, jej wzrok przesunął się ku jego genitaliom. Zoba- czył na jej twarzy pogardę, jakby czuła się zbrukana po seksie. Wilgotną od jego nasienia dłoń wycierała serwetkami, które rzu- cała na podłogę. Wykrzywiła się w okropnym grymasie i porusza- ła ustami, coś mówiąc bezgłośnie. Czy nie zdawała sobie sprawy z tego, że on wszystko widzi? - Będzie ci tutaj dobrze. Nie mogę cię zabrać - powiedziała i wyszła. McOvy pamiętał: został sam. A teraz budził się z wędrówki my- śli, patrząc na dach zamku księcia i na granatowe wody jeziora z białym pomostem; między nimi wisiały dachy Divellskin i czyste niebo - collage ze snu czy realny obraz? W jednej chwili collage porozklejał się, rozpadł i przetworzył w inny. Jakby McOvy pod jedną warstwą powiek miał drugą, po raz kolejny otworzył oczy. Znajdował się obok zimnego muru. Sypiące się drzwi były tuż obok, wystarczyło sięgnąć ręką: nie wstawał, pół- leżał w limuzynie i jednocześnie otwierał drzwi wchodząc do holu. Balkon Wszedł. Przy schodach stał "Centaur". Wydawał się mniejszy, nieco zakurzony. W holu coś się zmieniło, znikło do- stojeństwo i monumentalizm wnętrz. Teraz brakowało detali ma- jestatu: gołe ściany z resztkami kamiennych ornamentów, potłu- czone okna z kawałkami tektury zamiast szkieł. Posadzki były nagie, pokruszone, z ubytków wyrastała trawa. Wszedł na piętro, do apartamentu, który wcześniej zajmował. Ostrożnie, piekielnie zimnym korytarzem skradał się ku drzwiom. Wielkie łoże było nagie - tylko drewniana, zmurszała konstrukcja i siennik pogryziony przez myszy, które łaziły wszędzie, nawet po parapecie. Odgarniając je stopą, podszedł do okna. Placek jezio- ra nieruchomiał na swoim miejscu. Macając szczątki boazerii, Ted poszukiwał tajnego przejścia do pokoju z posągiem Sylvii Polliot. Wiedział, co zastanie, i rzeczywiście, posągu nie było. Nie było ni- gdzie figurek jeźdźców, nie było niczego, co wcześniej pokazywał mu Troy. A więc to była inscenizacja, sceny programu, w który próbowano go wtłoczyć? McOvy nie dziwił się, potwierdzał swe domysły. Stanął z poczuciem przyjemnej pustki, nie wiedział, do- kąd pójść, aż nagle zrozumiał: musi zejść na parter, do sali we- wnętrznej łąki. Zbiegł, z podnieceniem otwierał drzwi. Sala łąki się nie zmie- niła. Zeskoczył na trawę, patrzył na nieosiągalny balkonik i cze- kał na głos Troya. Jednak Troy milczał. Ted doszedł do końca sali, oglądał kosmate owady przemieszczające się między cherlawymi źdźbłami. I wtedy doznał wrażenia, że ktoś spogląda na niego z gó- ry. Na balkonie leżały jakieś szmaty. Czemu nie zobaczył ich wcze- śniej? Poruszyły się. Cofnął się pod przeciwną ścianę, aby zajrzeć w głąb balkoniku. - Halo! - zawołał zaciekawiony. - Jestem tutaj, odezwij się. Czekasz na mnie? Jestem! Milczenie. - Jak można tam wejść? Milczenie. - Nie rozumiem. Balkon jest wmurowany w ścianę, można tam dojść tylko po drabinie, a drabiny tu nie ma. Przecież nie pofrunę - zażartował i śmiał się ze swojego dowcipu; wszystko było intry- gujące, zapewne zaraz zdarzy się coś jeszcze ciekawszego. Z holu dosłyszał szmer, zgrzyt, trzeszczenie. Otworzył drzwi; "Centaur" jaśniał zielonkawo, rzucał po ścianach obrazy. Ted nie znał miejsc, które przedstawiały - jakieś mroczne fałdy ziemi, pu- ste przestrzenie i błotnista, wydeptana dróżka. To wszystko poja- wiało się raz tu, raz tam. Obrazy były niezwykle piękne! Odwrócił się. Na balkonie stała dziewczynka. Brudna, przestra- szona, patrzyła tak, jak gdyby zamiast ściany widziała rozległą dal. Potem, smutna, położyła się, przykryła szmatami. Ktoś szedł do Teda z naprzeciw, poruszał się we mgle ściany, próbował się z niej wydostać, ale był tylko kawałkiem muru pla- stycznie formującym się w kształt ludzkiego ciała. Otaczał go wie- niec z gałęzi wyrastających z pnia o kształcie węża... McOvy spojrzał na "Centaura". Rzeźba unosiła się nieco. Tego też w niej nie zakodował! A może zrobił to, tylko nieświadomie? Może na tym polegał jego geniusz, że tworzył formy, które go przerastały? Dziewczynka na balkonie znowu wstała, poruszała ustami, jakby wołała, i znowu kryła się wśród szmat. Biegnący w materii ściany człowiek chwytał coś, uciekał przed czymś, a wokół poja- wiały się głowy. Jedna goniła go, wskakiwała mu na kark i chyba gryzła - człowiek bezgłośnie wył, starając się wbiec na trawę. W korytarzu płonęły jakieś okna, waliły się ściany, spopielając kwiaty na parapetach, stary człowiek poruszał się na schodach, próbował zejść, ale pętały go długie ręce; promienie "Centaura" smagały przestrzeń, rysując oderwane od siebie sceny; mały chłopiec wpatrywał się w płonące okna i zapadał w czeluść po- sadzki. Ted nie starał się zrozumieć, wystarczało piękno wyda- rzeń, na które patrzył. Może "Centaur" podsłuchał opowieść Troya, przechwycił jej wątki, przetworzył i pluł obrazami po wnętrzu pustego gmachu. Czy rzeczywiście były to fragmenty wspomnień księcia? Więc tak miał wyglądać świat, za którego rekonstrukcję Tedowi zapłacono? Gdzie jest książę? - pomyślał Ted i w tej chwili zrozumiał, że musi wejść do piwnic, przejść przez ponure korytarze, dojść do salki z wirtualnym oknem. Pchnął drzwi piwnicy, trafił na ciemność - kinkiety zgasły. Mu- siał iść po omacku, uderzał o występy murów, których wcześniej nie zauważył; korytarz stał się istnym labiryntem pełnym twar- dych zasadzek. Oczywiście nie było jadalni, nie było mebli, które pamiętał - nie musiał iść dalej, wiedział, co zobaczy, ale chciał sprawdzić. Wymacał klamkę i otworzył drzwi gabinetu księcia. To jasne, że nie było żadnego okna, żadnego biurka. Sięgnął po zapalarkę, dusił ją, aż zajaśniała mocnym blaskiem. Wtedy zo- baczył sarkofag z piaskowca - co za banał! Odsunął płytę, choć wiedział, co znajdzie: prochy Sylvii Polliot. Były owinięte w błę- kitną pomarszczoną tkaninę. Ted nie zastanawiał się, w jaki spo- sób przetransportowano sarkofag; szukał prawdy i ukazywała się w ciekawej, nieco makabrycznej, ale nie przekraczającej pew- Łnych granic formie. Tak więc maleńka Sylvia była tutaj. Wsunął Joń do sarkofagu i podniósł kości - nic się nie działo. Rzecz ja- sna, można by to wszystko urozmaicić; dla kogoś o mniejszych in- telektualnych możliwościach sam Ted McOvy zaproponowałby, aby nad prochami wypiętrzyło się przezroczyste ciało, szkliście wypełniło się wewnętrznym światłem i przepłynęło obok, wnika- jąc w pamięć klienta na zawsze. - Tak - powiedział do siebie. -To w porządku. Jestem zadowo- lony, że znalazłem tu ciebie, Kornecjo. Zapalarka traciła energię. Ted zdusił ją kilka razy i zapłonęła znowu. Po tej ponurej wędrówce pragnął znaleźć się w otwartej przestrzeni. Jezioro! Tak jest, że też nie pomyślał wcześniej: wia- terek, ruch fal, pomost, kreski ryb plączących się w trzcinach - po- winien tam pójść jak najszybciej... Jezioro Jakby otworzył kolejną powiekę, zobaczył brzeg wody; stał nad jeziorem, w jednej chwili, bez potrzeby powrotu przez korytarze, bez zsuwania się po skarpie. Wystarczyło przejść pięćdziesiąt kroków i już był na pomoście. Podpłynęła motorowa łódź, a w niej siedział człowiek, który proponował swoje usługi: - Spacer kosztuje trzydzieści za kwadrans, ale przez kwadrans nie zobaczy pan nic specjalnie ciekawego. - Będziemy pływać tyle, ile trzeba - odpowiedział Ted. - Pan już był u Lionela? - Nie znam tutaj nikogo. - Prowadzi bar, to pan wychodził z niego, to pański samochód stoi na rynku, panie McOvy, prawda? - Tak? Jeszcze tam nie byłem, nie czuję głodu, nie chcę pić... - Dlaczego nikt mi nic nie powiedział o pańskim przyjeździe? Lionel nie pisnął słówka, a przecież zaparkował pan limuzynę na- przeciw jego baru. Na pewno widział. Jak pan myśli, obserwują nas i teraz? Czy i ja jestem już w tej chwili jednym z was? -Tak. Ted wsiadł do łodzi. Płynęli, motorek cicho warczał, pozosta- wiając smużkę fali. Ted wpatrywał się w mury gmachu, widział też czubki domów Divelłskin; przypominały czapeczki stworzeń, któ- re kiedyś tańczyły na jednej z ruchomych ilustracji wydawnictwa Graper. - W każdej wolnej chwili obserwujemy z żoną, co z panem wy- rabiają te bestie - mówił przewoźnik. - Nie jest pan jej ulubio- nym bohaterem, wolała Sebastiana. To był głupi pomysł, żeby go tak wykończyć. Chociaż... niech mi pan powie, prawdziwy Seba- stian uciekł, prawda? Na Parshey wylądowała ta marna kukła, mam rację? - Tak - odpowiedział Ted. - Dla mnie najważniejszy jest Piccode, Sapon też, chociaż po odejściu Miriam trochę wariuje. Ale to gość, jakim sam chciał- bym być. Pan też jest ważny. Podoba mi się, że pan ich olewa. Lu- bię ludzi, którzy trzymają się z dala. Tylko nie bardzo rozumiem, o co chodzi z tym "Centaurem"; tego nie wiem. Dla mnie to jest przekombinowane. Przewiozę pana za darmo. Wiem, że wy w Mie- ście macie pieniędzy do cholery i trochę, ale niech tam! Stać mnie na prezent dla McOvy'ego. Choć czasem nie ma na piwo. Niech mi pan powie - właściciel łodzi zniżył głos. - Czy pan wie, co bę- dzie dalej? - Łódź podwodna, rok 1943 - odpowiedział Ted. Przewoźnik podrapał się w głowę; już nie maskował ciekawości. - Jak to wszystko da się połączyć? Mamy przecież rok 2043, sto lat temu nikt nie wiedział, że pan się pojawi, jak oni to wy- kombinują? Zamrożą pana? W tamtych czasach nie znali tych me- tod, kto by wtedy pomyślał, że może być coś takiego jak Parshey! Cóż, nie moja sprawa. Jeżeli tak ma być, jakoś to zrobią. Jeszcze jedno. Panie McOvy, daj pan spokój z tym... czy z tą Celin. To nie pasuje. Gdy zobaczyliśmy, jak ona robi te rzeczy z Marcelem... Ohyda! Jej penis... nie wiem, my tutaj może żyjemy trochę na za- dupiu, ale nie rozumiemy tego. Pan jest facet w porządku, ale ta miłość do Celin! Nie można tego zmienić? Wysłać ją w jakiejś chmurce z wieży Maserer w niebyt? McOvy nie potrafił podjąć rozmowy z człowiekiem, który zdra- dzał cechy aktora, ale grał słabo i naiwnie. - Proszę popatrzyć - mówił sternik, wskazując wyniosłe wzgórze. - Tam stoi zamek Riversgreew, przeniesiony osiemna- ście lat temu w to miejsce, wcześniej stał u wybrzeży północnej Francji. Jest w kiepskim stanie, nie wiadomo, czemu rozleciał się tak prędko. Może klimat naszego Divellskin mu nie służy? W środku jest tajemnicza komnata bez posadzki. Nazywamy ją salonem mgieł. W wilgotne dni nad ranem pokrywa się mgłą i podobno z mgły wyłania się jego niegdysiejsza mieszkanka, Sy- lvia Polliot. - Wiem. Spotkałem tam księcia, to on kupił "Centaura", który wywołał tyle zamieszania - rzekł Ted niedbale. - Zaraz, chce pan powiedzieć, że był pan w Riversgreew? Kie- dy? Śledzę dokładnie wszystko, a tego nie przypominam sobie. - Byłem, byłem i nad tym jeziorem - zapewniał Ted rozbawio- ny zaskoczeniem tego człowieka. - To niemożliwe! Mówi pan o księciu, którego pan zamordo- wał? On miałby mieszkać w Riversgreew? Przecież do waszego spotkania i transakcji doszło w podziemiach Miasta, nieopodal Parshey, pamiętam jeszcze te iskry wylewające się z kryształowe- go dzwonu. Dokładnie pamiętam. Pan się chyba myli! Ostatecznie nadmiar whisky nie wprowadza do głowy porządku. Nieważne! Już jesteśmy niedaleko. Pokażę śluzę, która reguluje poziom wo- dy. Gdybyśmy ją otworzyli, jezioro zmieniłoby się w niewielki staw. Ten pomost, moja łódka, to wszystko straciłoby sens - prze- woźnik kierował łódkę ku czerniejącej kępie drzew. Żadna śluza nie interesowała Teda. Dlaczego miałby oglądać coś, co go nie interesowało? - Albo nie, po co miałby pan to oglądać? - zmienił zdanie prze- woźnik. - Pokażę coś innego. W tym momencie wyłączył silnik. Łódź wytracała pęd; woda chlipała jak dziecko. Przewodnik podniósł się, kucnął i podniósł klapkę w dnie, odsłaniając przezroczystą kopułkę. Reflektor rozjaśnił głębię. Głębia Dwadzieścia, trzydzieści metrów niżej, na dnie, le- żały posągi. Ted widział twarze i uświadamiał sobie, że kiedyś już chyba spotkał coś podobnego i nie musiało to być Parshey. - Taka atrakcja turystyczna - komentował właściciel łodzi. - Nie wiadomo, skąd się to wzięło. Gdy miałem dwadzieścia lat, nurkowałem w tym miejscu i wtedy ich jeszcze nie było. Nie wia- domo, kto je zatopił, w ogóle nic o nich nie wiadomo. Najpierw był pomysł, żeby je wyciągnąć, mówiono, że transportując ele- menty Riversgreew, jedna z barek zatonęła, ale to bzdura, bo żad- na barka nie dostałaby się przez tę wąską śluzę na jezioro. Jeżeli czegoś nie można zrozumieć, lepiej o tym nie myśleć. Czy muszę wiedzieć, dlaczego Sebastian Curry zginął? Jeżeli to nawet on za- mordował Sartenira, czy potem Pete'a Salingera, a może Pe- te'a raczej wykończył Sartenir, tylko że Pete to taka płotka... Pod stertą innych figur widział Ted znajome ramię kobiety, wi- dział silne, nieco zdeformowane od pracy na promie stopy męż- czyzny, którego pamiętał. Poznawał małego chłopca wbitego no- gami w dno. To były ciała jego rodziców, to było ciało Teda z czasów, gdy mały biegał po ulicach. Kto i dlaczego zgromadził te posągi, co chciał mu przez to powiedzieć? - Interesuje mnie jeszcze sprawa Montperoota, którego spo- tkał pan w mieszkaniu, gdzie czekała na pana ta skóra. To jest cholernie zagadkowe. Sam nie wiem, czy odnajdzie on gniazdo, w którym sroka schowała klucz. Jeżeli znajdzie, czy będzie dalej szukał szkatułki z milczącą wargą, czy może zrezygnuje? Wie pan coś o tym? Jak to jest, czy gdy was nie widzimy, opowiadacie so- bie, co się z wami dzieje? Chyba musicie się interesować tym, co spotyka innych mieszkańców Miasta? Ted milczał. Właściciel łodzi uruchomił silnik. - Zobaczył pan to, czego pan szukał? - zapytał właściciel. -Tak. - Znajdujemy tylko rzeczy, które nas nie interesują, rozumie- my tylko rzeczy, które dla nas nie mają żadnego znaczenia, a szu- kamy tego, czego nie zrozumiemy. Pamięta pan, kto i kiedy powie- dział te słowa? -Nie. - Pan, podczas pierwszego spotkania z Sebastianem, gdy zoba- czył pan Parshey. Dobrze je zapamiętałem, bo dotyczą mnie jak najbardziej. Określają mnie, panie McOvy. Łódź dobiła do pomostu, Ted znalazł się na progu baru. Musiał napić się czegoś, z kimś porozmawiać. Piwo Wszedł, zamówił piwo, a barman spoglądał na nie- go znacząco i szepnął: - Naprawdę podejrzewają, że to pan zabił Sartenira. Pete'a najprawdopodobniej załatwił Sebastian Curry, który ukrywa się w jednym z obłoków Maserer. Co będzie z panem, panie Ted? Wi- działem, co robiliście na łodzi. Lionel pojawił się na ekranie, wszyscy go widzieli, oczywiście ci, którzy interesują się pańskim programem. Na razie dwie trzecie Divellskin pasjonuje się szcze- gółami mordu na Sartenirze. Tylko ja, ja śledzę tutaj, co dzieje się z panem. Co pan myśli o tych posągach? Nikt nie wie, kogo przed- stawiają. - Tak - odpowiedział Ted bez sensu. - Co tak? - Nic - dodał Ted. - Coventry. - Coventry? - zdziwił się barman. - Nie rozumiem, ale i nie py- tam, dlaczego pan to powiedział. - Tak - odpowiedział Ted i wyszedł. Musiał znaleźć się właśnie tam, w Coventry, jeżeli chce się czegoś dowiedzieć. W drodze do limuzyny spojrzał na zaplecze baru, gdzie młoda dziewczyna, odwrócona tyłem, uniosła głowę znad książki i spo- jrzała na wielki rozjaśniony monitor; specyfika klimatu Divell- skin, a może zwyczajne, zapomniane odbicie sprawiło, że w moni- torze dostrzegł Ted samego siebie, wędrującego wzdłuż szeregu małych domów. Jakby dziewczyna podniosła głowę, by zobaczyć, co dzieje się tuż za nią, za szybą okna, na rynku: McOvy wsiadał do limuzyny. Część trzecia ROZDZIAŁ 25 Powrót Było niemal ciemno, gdy pojazd wjechał na auto- stradę i ruszył na wschód. W dali płonęły okna miasta. Dziewczy- na pojękiwała na siedzeniu z tyłu. - Patrz, jak urządziliśmy tych morderców - mówił Jan. - Ten stary idiota miał rację, domy się walą. Wszystko się pali jak twój domek świeczki w Paryżu. Może to wspomnienie wywołało w dziewczynie ból? Łkała. Jan nie zapalał reflektorów; pojazd pędził, macając ciemność czułka- mi radarów. Stalowy pancerz zabezpieczał przed pluskwami, zbiornik paliwa był pełny. Jan przeszedł do tyłu, sprawdził laser, ale niestety, bandycka gromada musiała w nim grzebać - nie nadawał się do niczego. Autostrada stanowiła ciemny, szeroki pas, w którym tu i ów- dzie opalizowały plamy farby znaczącej większe wyrwy. Niebem snuły się kreski samolotów, na które o tej porze często polowano. Gdzieś w dali pojawił się błysk, okruchy iskier, ale to już nie była eksplozja płonącego miasta. W powietrzu toczyła się walka o przetrwanie - kulka ognia wirując opadała na horyzont jak smętna gwiazda. Świat przywykł do takich scen, nikogo już nie in- teresowały. Jan usiadł z przodu, włączył podgląd. Kamera na brzózce sła- bym odbiciem przesyłała szmer wiatru. Nadajnik porzucony przez Bartka tkwił w ciemności, coś szeleściło w jego pobliżu. Około północy ukazały się przed nimi rozjaśnione domy. Ta bezsensowna iluminacja miasta była niepokojąca. Dziewczyna się poruszyła. Jan wciąż bał się na nią patrzyć; była zmaltretowana fizycznie, opuchnięta, bez władzy w nogach. Czy nie ponosił za to żadnej winy? Wjechali na ulice pokryte szkłem, puste, jak gdyby przed chwilą toczyły się na nich walki. Pojazd zwolnił osiągając prze- pisową prędkość, macał czułkami szkła, próbował dostosować się do warunków jazdy. Z bramy wybiegł człowiek, pędził w jego kierunku, kręcił nad głową płonącą pętlą, która odskoczyła i upadła kilka kroków przed pojazdem. Jan w peryskopie obser- wował innych - wybiegli z podobnymi, prymitywnymi miotacza- mi, bezsilnie atakując pojazd. Wiązka laserowa uciszyłaby ich zajadłość, ale jej nie było. Nieco dalej na ulicy zobaczył kilku ludzi, zalanych ciekłym tworzywem. Zdeformowani niczym wy- kopalisko, parowali jeszcze w czerwonych plamach krwi. Przy- glądał się im - byli młodzi i przerażeni, zastygając w tworzywie cierpieli. Nie powinni jechać tą drogą. Ale wjazd na autostradę był urwany. Pojazd nie przyśpieszał, powietrze musiało być w miarę czyste, bez gazów i radioaktywnych resztek. Opuścili dzielnicę walk, sunęli obok osiedla pilnowanego przez kilka policyjnych ła- zów. Wiodły za pojazdem Jana swymi czułkami, ale nie zamierza- ły niczego sprawdzać. Most na rzece również był urwany, opadał do niej jak betono- wy jęzor z resztkami karmy - kilka kolorowych samochodów zbiło się w guzowatą stertę na jego końcu. Sterowniki pojazdu szalały, poszukując kontaktu pośród chaotycznych obrazów, przedmiotów, ruin. Jan przerzucił na ręczne sterowanie, ruszył na bulwar wzdłuż rzeki. Odnalazł wy- rwę w nabrzeżu, zjechał ku niej i z wysokości trzech metrów zrzucił pojazd do wody. Przez kilka chwil zdawało się, że w sko- rupie są nieszczelności, ale wytrzymała ciśnienie i pojazd włą- czył płetwy. Znoszeni słabym prądem sunęli do drugiego brze- gu, zbliżali się i już Jan zamierzał schować płetwy, gdy zobaczył cienie skradające się u szczytu nabrzeża. Pojazd błyskawicznie odskoczył, zawył pianą odrzutu i umknął. Cienie sunęły upar- cie po drugiej stronie rzeki; ginęły w ciemności i ukazywały się znowu, gdy odległy błysk muskał brzeg - ożywały niczym nocne owady. Jan wolał skierować pojazd w dół rzeki, opuścić miasto. Wkrót- ce nabrzeże przeszło w płaskie ściany kanału, rzeka się zwęziła, stała bardziej wartka. Przeszukiwał ciemność radarem, nie chcąc ujawniać swego położenia światłami; nie znał tej rzeki, nie miał i map. Płynął. Zatoka Biskajska Jedenastego stycznia 1943 roku w Zatoce Biskaj- " skiej u wybrzeży Francji, na głębokości dwustu metrów, Ted McOvy wsłuchiwał się w głuche pyknięcia okrążające łódź podwodną, w której wypłynął z Coventry. Przypominały stukot kamieni. Wybu- chy bomb głębinowych miotały łodzią, światło przygasało, niepoko- ił ciągły syk - przewód powietrza był uszkodzony. McOvy owinął go ręcznikiem, ale ciśnienie wydęło pęcherz, który powiększył się bły- skawicznie i wytrysnął niczym spęczniały ropień. Spanikowani marynarze miotali się przerażeni. McOvy leżał na pryczy i starał się nie zdradzić. Chciał jednak doświadczyć wszystkiego, więc nie mógł trzymać się z boku. Zszedł z pryczy, wmieszał się między marynarzy, ktoś go potrącił, ktoś klął, ktoś inny jęczał. Wskaźniki nieruchomo pokazywały głębokość, podło- gą sunęła woda, kapitan, notując coś pośpiesznie, wkładał doku- menty do hermetycznej puszki. Woda lała się zewsząd. Ktoś chwy- cił Teda za szyję, krzycząc w języku, którego McOvy nie znał. Panika przybrała najohydniejszą formę; ludzie rzucali się na sie- bie, wrzeszcząc, aby zagłuszyć syk wody i powietrza, którego uby- wało. Zaczynali kaszleć, rozwierali usta, szukając tlenu, krzątani- na zamierała, światło gasło. McOvy opadł na koję, przy której wisiało zdjęcie pięknej ak- torki z jej białym uśmiechem, z pięknie zaczesanymi włosami, z nagimi udami. Patrzył na nią i niemal płakał. Chciał być tutaj do końca, doświadczyć tego bez żadnych skrótów, a jednak zaczy- nał się bać. Dno Zatoki Biskajskiej miał pod sobą; metr, dwa poni- żej koi. Pykanie bomb głębinowych nie słabło, zdawało się, że trzęsą już całym dnem, ściągając okręt jeszcze niżej, w zapadli- sko głębi. Ted czuł, jak czas dany mu w chwili narodzin przyśpiesza, po- dobnie taśma starego filmu na końcu szpuli nabiera obrotów, by zatrzepotać końcówką, i obraz niknie; ten czas nie oferował już niczego więcej, tylko strach i widoki śmierci kilkudziesięciu prze- rażonych mężczyzn. McOvy leżał, ktoś go trącał, czegoś chciał, krzyczał, nakazywał. Wojna, która toczyła się nawet tutaj, jego nie dotyczyła. Spadł z koi, prosto w wodę zmieszaną z ropą. Nad głowami błyskały iskry instalacji elektrycznej. Ted nie próbował już wstawać, było mu wszystko jedno, miał tego dość. Chciał zbudzić się w innym miejscu. - Nigdy więcej Coventry - szeptał do siebie. Nagłe szarpnięcie rzuciło nim o przeciwną ścianę, ktoś go tra- tował, ktoś inny krzycząc chwytał za nogę. Łódź uniosła dziób, ja- kiś okrzyk przedarł się przez jęk stalowej konstrukcji, zamienił na kilkanaście identycznych okrzyków i nastała cisza. To uczucie wznoszenia się, błyskawicznego wynurzania powodowało ból w uszach. Słychać było rozkazy, okrzyki i warkot silnika. McOvy wstawał, ktoś go obejmował, poklepywał radośnie. Ustał łomot bomb głębinowych, dogasały strużki przeciekającej wody. Łódź wyskoczyła na powierzchnię, zakołysała się, otwarto luk i w ptasio rozdziawione usta marynarzy wpłynęło chłodne powie- trze. Wychodzili drabinką, wypadali na pokład, nie zwracając uwa- gi na ostrą falę. Był sztorm, mgła mieszała się z wodą, a oni, trzyma- jąc się lin, oddychali spazmatycznie. McOvy nie widział jeszcze rzeczy tak pięknej i przerażającej jak owo skłębienie mocy nieba i wody, powietrza i ludzi, którzy trzymali się metalowej konstrukcji tak małej, że gdyby poszła na dno, nikt nigdy by jej nie odnalazł. Stał na rufie, fale przelewały się nad relingiem, z mostku na- woływano, ruszył do luku, w którym znikali kolejno wszyscy człon- kowie załogi. Ktoś z mostku krzyczał. Na falach ukazała się wielka stalowa morda potwora, który pędził w kierunku łodzi, aby ją staranować. Ted biegł do luku, potknął się - syrena alarmowego zanurzenia wyła, łódź zapadała się już w głębię - wstał, dotarł do luku, szarpał pokrywę. Ani drgnęła. Stał na kawałku metalu, który ginął pod wo- dą, a ku niemu śpieszył potężny metalowy klin... Ted wskoczył w spienioną kipiel, zapadł się w niej, wypłynął; był sam w bezmia- rze wody, walczył o powietrze, czuł szczypanie chłodu, niemal otarł się o jego twarz warkoczący, stalowy niszczyciel, który wypluwając bokami bomby, zataczał wściekły krąg; nie zdołał dopaść ofiary, '' przeciąć jej, szukał teraz, a wokół wytryskiwały gejzery wybu- chów. Ted McOvy zapadał się w ciemność, sztywniał, poddawał się. Przestawał istnieć, marząc o ratunku i czymś do jedzenia. Świt Jan nawet nie drzemał. Od kilkunastu minut cze- kał na promienie słońca, bo może na chwilę pobudzą baterie na- dajnika, który porzucił Bartek. Ale nad tamtym miejscem musia- ły wisieć chmury - nadajnik milczał. Dziewczyna jęcząc poruszyła się z tyłu pojazdu. Twarz miała zdeformowaną, opuchniętą tak, że oczy zamieniły się w szparki. Wyrwano jej garść włosów nad skronią, wargi rozcięto, poszerzo- no i teraz rana zamieniła się w wiśniowy strup jak grymas złośli- wego uśmiechu. Nie mógł na to patrzyć. Okrył dziewczynę płach- tą, ale zrzucała ją - tkanina drażniła poranioną skórę. Nie mógł patrzyć na jej piersi z nadgryzionym sutkiem, na jej posiniaczony brzuch, na łono wyskubane z włosów i opuchnięte. Jechali przez wzgórza obok pasa przerwanej autostrady. Beto- nowe płyty walały się wszędzie, widać w nich było dym - koczowi- ska przybyszów ze wschodu pojawiały się coraz liczniej. Mijane miasta były niemal puste, a te, do których wracało ży- cie, oblepiały placówki wartownicze. Nie wiadomo, kto krył się za nimi, kto starał się porządkować miejsca, w których nadal wszyst- ko mogło się zdarzyć. Nie wiadomo, do kogo należały domy na równinach, gmachy i fabryki obwieszone flagami, antenami, nie- zrozumiałymi symbolami. Gdy minęli jeden z nielicznych mostów na wielkiej rzece, po drugiej stronie oczekiwały kolorowe kopce, zza których wyskoczyły kolczaste zapory, tuman dymu - pojazd zwolnił, zakłócenie czujni- ków zmusiło Jana do przejścia na ręczne sterowanie; wjechał w je- den z kopców i zgniótł go, czując pod kołami trzeszczenie kości. Parł do przodu, goniąc gromadę półnagich, karłowatych łowców rzucają- cych za siebie zapalające kule. Oblepiły pancerz pojazdu, ale nie potrafiły go zniszczyć. Jan cofnął się i wpadł na drogę, widząc w pe- ryskopie wyskakujących z dymu łowców, dym okrył ich znowu. Szwedka opuchniętymi oczyma wpatrywała się w światło. - Chcesz pić? Nie odpowiedziała, nie poruszała stopami, ramiona miała roz- rzucone bezradnie. Szkocja Niewielki hotel prowadziła rodzina 0'Sheree. Wo- kół stały rdzewiejące samochody, w których ptaki uwiły sobie gniazda. Widocznie nikt do nich nie strzelał, bo panoszyły się, ob- srywając wraki, które musiały tu stać lat najmniej dwadzieścia - McOvy zapamiętał kształty karoserii z dzieciństwa. Wyszedł. Stara pani 0'Sheree siedziała przy oknie, patrzyła na szosę. Mogła objąć wzrokiem może trzy, może cztery kilometry. Popatrzyła na Teda obojętnie. Asfalt srebrzył się, czerniał w za- leżności od kąta mglistego słońca. Gdy McOvy odchodził w kierunku łąk, pomyślał, że być może, pani 0'Sheree jest ostatnią osobą, którą widzi. Na krajobraz Szko- cji reagował przygnębieniem. Minął mostek nad strumykiem. Sta- rał się widzieć wszystko okiem kogoś, kto szedł tędy kilkadziesiąt lat temu, kto pochodził z pobliskiej wioski. Zauważył dachy, za- trzymał się. Mógł pójść albo do wioski, albo na łąki. Poszedł w stronę domów. Było tu schludnie, jak zawsze, gdy w jakimś miejscu mieszkają od lat te same rodziny. Wojna tu chyba nie do- tarła. Ludzie, których Ted widział, byli przeważnie starzy. Pomy- ślał, że to dobrze - stare głowy chowają więcej skarbów, wszystko w nich od lat jest poukładane jak ręczniki w szufladzie, na swoim miejscu, wiadomo, po który sięgnąć. Wszedł do pubu. Wziął piwo, zapytał barmana o rodzinę McBrite. Barman zastanowił się, przytaknął, zajął się kolejnym klientem. - Pomarli - powiedział od niechcenia. Dorothy nie mieszkała już tutaj, owiec nikt nie wypasał. Ted McOvy poczuł, że niepotrzebnie tu przyjechał. Zapytał o rozlewi- ska Abeger. - Nikt tam już nie chodzi. Bo i po co? - odpowiedział barman, ale wskazał kierunek. Ted wyszedł. Po drodze zahaczył o sklep wędkarski, kupił tele- skopowe wędzisko bez żyłki. Minął most z napisem "rzeka Abe- ger", bagna poznał z daleka po barwie mgły, która unosiła się nad nimi. Wiedział, jak do nich dotrzeć. Nie znał się na drzewach, ale to samotne drzewo na skraju dro- gi musiało być wiązem. Znalazł na nim wyryte litery: "Dorothy". A więc szedł dobrze. Dotarł do wrzosowiska - skąd tak dokładnie znał każdy szczegół, jak gdyby nie był tu pierwszy raz? Liczył kro- ki. Osiemset - zatrzymał się w centrum bagien, które pulsowały jakimiś bąblami, cuchnęły, ale dobrze znał każde przejście, wie- dział, że pod nogami ma w miarę twardy grunt. Musiał tylko uwa- żać, żeby nie stąpnąć w bok. Trzy metry poniżej czekało to, czego szukał. Rozłożył wędzisko i wbijał je wokół, miejsce przy miejscu. Wchodziło w bagna lekko, jak gdyby były z masła, chowało się na głębokość kilku metrów, nie natrafiając po drodze na nic twarde- go. Może za setnym razem dopiero poczuł opór. Powrócił do wioski, długo przekonywał ludzi, że w bagnie zna- lazł ludzkie szczątki. Szkoci nie mieli zamiaru się ruszać z domów, póki Ted nie zaproponował pieniędzy. Wtedy podjechały dwa sa- mochody, zebrało się kilkunastu mężczyzn i jeszcze przed zmierz- chem wyprawa udała się na bagna. Ted prowadził. Trzymając się liny, mężczyźni zapadali się raz po raz w topiel, wyciągali się na- wzajem i w ten sposób nie było już w okolicy mężczyzny, któremu inny nie byłby wdzięczny za uratowanie życia. Ted zaznaczył miejsce wiązką gałęzi. Nietrudno było je zoba- czyć. Mężczyźni wzięli się do pracy. Nikt na świecie nie ma do- świadczenia w wydobywaniu topielców z bagien, Szkoci nie wie- dzieli, jak się do tego wziąć. Ostatecznie użyli bosaków. Kiedy już pochwycili coś hakami, wspólnymi siłami zaczęli to wyciągać. Praca trwała ponad godzinę. - Jest! - krzyknęli ludzie, gdy spod błota wychyliła się bryła oblepiona cuchnącą mazią. Nie dało się jej obejrzeć na miejscu, trzeba było za pomocą bo- saków holować na stały grunt. Wszyscy padli zmęczeni, bojąc się przyznać, że tajemnica tej bryły przekracza potrzeby ich wyobraź- ni. Najchętniej zostawiliby Teda, wzięli pieniądze i powędrowali do baru tworzyć mity. Ted sięgnął po kubek i zaczerpnął wody. Po- lewał nią błotną bryłę. Keith nie był z pewnością ładnym chłopcem i dlatego Dorothy mu się opierała. Teraz gapił się bladym okiem na ludzi, którzy go odnaleźli. - To Keith - powiedział ktoś. - Mówili, że wywędrował i siedzi za oceanem. - Mówili, że miał romans z tym McBrite'em, który próbował te- go z owcami. - Czy ktoś z was pamięta rysunki, które po nim zostały? -Nie. - To był bardzo zdolny chłopiec. - W porządku, może i miał talent, ale skończył nie lepiej niż lis, którego postrzelił Mikę. - Co z nim teraz zrobimy? - To już problem tego, kto nam zapłacił, żeby go wyciągnąć. McOvy pozostawił ciało Keitha na brzegu bagna. Musiał udać się do Francji. Pragnął odmiany po wilgotnym klimacie Szkocji. Był przemoczony, ale szczęśliwy, szedł pieszo, samotnie, i tak mi- nął wiąz z imieniem Dorothy. ROZDZIAŁ 26 Dojazd Jan wpatrywał się w przednią szybę. Minęli most, obok którego leżały sterty metalowego sprzętu. Wszędzie widzia- ło się kopce kryjące trupy. Niekiedy jakaś zorganizowana, prze- straszona grupka uchodźców połyskiwała oczyma z ukrycia; ci lu- dzie włóczyli się bez celu, zagubieni w świecie, który zatracił nazwy. Były tylko formy miast, linie dróg, które donikąd nie pro- wadziły, były ciała martwe i żywe, bez nazwisk, kryjące się i wal- czące o jeszcze jeden dzień. Gdzieniegdzie ktoś obwarowywał dom kamieniami, odpadkami, ziemią i czekał na kogoś, kogo zain- teresuje ta niezwykła ostrożność. Jan wpatrywał się w świat tracący barwy wskutek ich nadmia- ru: wszystko miało intensywny kolor, połacie równin pokrywały rozwalone, barwne łuski urządzeń, między którymi kręciły się ży- we zjawy. Szwedka nie poruszała się, nie jęczała, nic nie mówiła. Może umarła? Wjechali na równiny zlewane deszczem. Wskaźnik pali- wa zajęczał, Ted zatrzymał pojazd i wysiadł. Działo się to na pust- kowiu, wokół widać było wszystko jak na dłoni, a jednak wlewa- jąc paliwo z dwóch baniek w gardziel zbiornika, nie czuł się pewnie. W każdej chwili mógł nadlecieć patrol, w każdej chwili mogły go wymacać czujniki. Wyjął odbiornik i wskoczył na dach pojazdu. Kulka obrazu wyłoniła się przed nim, zajaśniała, ukazując odległą dróżkę. Ob- raz z nadajnika Bartka coś pokazywał, coś się ruszało; drgał, jak- by go gdzieś niesiono. Daleka bateria, pobudzona na chwilę, zno- wu słabła. Jan zdławił monitor do rozmiaru kropki, wrócił do pojazdu, ruszył. Powiększył kulkę, była jak rozłożona dłoń, roz- myta po bokach przez zakłócenia, lecz w centrum monitora obraz był w miarę czytelny. Ktoś niósł nadajnik, ocierał nim o chaszcze lub trawy. - Już niedaleko - rzekł, ale Szwedka nie odpowiedziała, jej stopa wystająca spod okrycia była blada i nieruchoma. Wieczór zapadł szybko. Pojazd zwalniał, sygnalizował zakłó- cenia - świat, do którego wjechali, znajdował się na krańcach obszaru objętego centralną dyspozycją. Jan znowu włączył ręcz- ne sterowanie i musiał uruchomić reflektory. Omijał osady, mia- sta; szukał przejść ciemnych, które snopy świateł wyłaniały z niebytu. - Za godzinę tam będziemy - powiedział. Dziewczyna po raz pierwszy się poruszyła. A więc żyła. Wje- chał do miasta położonego nad rzeką, jechał pofałdowanym asfal- tem obok starych, zniszczonych murów, nad którymi górował ma- sywny cień kościoła. Nikt nie wychodził na zewnątrz, wszystko spało snem nieruchomym, bezbarwnym, bez żadnej wizji. - Boję się - wyszeptała Szwedka. Oddychała ciężko. Powinien znaleźć szpital, lekarza, ale czy byli tu jacyś lekarze? - Boję się - powtórzyła. - Jeżeli znajdziemy wuja Daniela, pomoże ci. Zna różne zioła... - mówił Jan bez przekonania. - Tak jakby mnie nie było - powiedziała z trudem. - Jesteś, zapewniam cię, że jesteś. - Nie wiem, gdzie jestem. Nie wiem po co. Dlaczego to wszyst* ko się stało? - To moja wina - odpowiedział, choć chciał zapytać: Czy twój ślepiec nie opowiedział ci tego, nie uprzedził o tym? Dodał: - P(c)»> winnaś zostać w Paryżu. - To jego wina - jęknęła. - Czyja? - Feliksa. - Kto to jest Feliks? - On to wszystko zaplanował. Chciał się mnie pozbyć. Wiedzia- łam, że mu nie odpowiadam. Wiedział. Dlatego dał nam swój sa- mochód. Dlatego chciał, bym pojechała z tobą. Nie ostrzegł. - Nie mów tyle, to ciebie męczy. - Dlaczego na jego obrazkach nie było tych okien, ognia, tych morderców, ich ciał, rąk, kutasów? Powinien wiedzieć. - Nie myśl o tym - poradził Jan. Czy miał ją drażnić pytaniem? Jeżeli ślepiec nie przewidział losu dziewczyny, jak można uwie- rzyć, że wiedział, co stało się z dziećmi? - Odpoczywaj. - Muszę zrozumieć, dlaczego chciał, żeby mnie to spotkało. Dlaczego nie ostrzegł? - O czym ty mówisz! Ulegałaś jego sugestii, podporządkowy- wałaś się jej. Sterował tobą, ponieważ nie miał innych argumen- tów, by ciebie zatrzymać przy sobie. To była jego zapłata. Nie świeczka, chodziłaś tam po jego wymysły. Za te fantazje pozwala- łaś, by cię pieprzył. Dawałaś mu dużo więcej, niż ci płacił. - Niczego nie rozumiesz! Cóż mu takiego dałam? Jak możesz w ogóle porównywać? Wydaje ci się, że to, co dzisiaj zabrali mi ci mordercy, można porównać z tym, co dawał mi Feliks? Zamilkła. Pojazd jechał drogą wąską i krętą, domów było coraz mniej, jak gdyby ludzie bali się żyć tutaj. - Już niedaleko - powiedział Jan. - Niedaleko do czego? - zapytała dziewczyna. Wybrzeże Normandii - Trzymaj się, chłopie, już niedaleko - mówił normandzki poławiacz ostryg. Ted dygotał z zimna, skalisty brzeg zdawał się oddalać, fale atakowały go pienistymi pięścia- mi. - Niech ci się nie wydaje, że mamy kłopoty - spokojnie mó- wił poławiacz. Jego pomocnik, chłopak dwudziestoletni, wciąż trzymał w zębach fajeczkę. - Nie wiem, co robiłeś w oceanie, ale na pewno nie łowiłeś ostryg, co? Ta wojna im sprzyja, mamy dwadzieścia skrzynek, ale ludzi nie stać na dobre jedzenie. Gdyby wojna potrwała jeszcze z dziesięć lat, ostrygi przestały- by mieć jakąkolwiek cenę, byłyby wszędzie. Dlatego to, co z jednej strony ma swoje zalety, z drugiej strony pokazuje ci dupę - śmiał się poławiacz. - Już blisko, już widzimy falochron Barfleur. Mijali falochron. Kuter w jednej chwili znieruchomiał, pozo- stało tylko drganie silnika - jednostajny, monotonny warkot. Dobili do brzegu i Ted podniósł głowę. - Bierz skrzynki i się nie przejmuj. Ci żołnierze nie zamierzają nikomu przeszkadzać. Nie martw się o nic - uspokajał go poławiacz. McOvy niósł na ramionach dwie skrzynki, mijając leniwych wartowników, którym najwyraźniej nie służył zapach owoców mo- rza, pluli, kręcili nosami i starali się niczego nie widzieć. Na pla- żach sterczały wraki wojskowego sprzętu, tu i ówdzie widziało się zatopione do połowy barki pożerane przez korozję. - No i widzisz - powiedział poławiacz ostryg - wszystko jest w porządku. Nie pytam, coś za jeden, ale taki młodzik jak ty, w dodatku tak ubrany... na pewno spłukała cię fala podczas na- kręcania filmu o piratach, co? - śmiał się. - Wy, z tamtej strony oceanu, jesteście jak duże dzieci. Bawicie się wszystkim, płacicie za wszystko, ale nie wydaje mi się, byście mogli stworzyć cokol- wiek wielkiego. Zabawicie się na śmierć i jeszcze wam będzie ma- ło. Czy u was jest popyt na ostrygi? - Nie wiem - rzekł McOvy. - O właśnie, nie interesuje was nic, co nie przynosi wam korzy- ści. My, Francuzi, interesujemy się wieloma rzeczami. I tak ja, po- ławiacz ostryg, zbieram wszystko, co dotyczy przeszłości Bretanii, chociaż jestem Normandczykiem. Zaraz pójdziemy do mnie, po- każę co nieco i ubiorę ciebie jakoś inaczej. Tu jest wojna! To nie jakieś przedstawienie, widowisko historyczne, ale wojna! - wy- krzykiwał ekspresyjnie poławiacz. Ted dawno nie spotkał się z tak naturalną i pełną witalności grą; aktor był doskonały. Stara fran- cuska szkoła, w najlepszym tego słowa znaczeniu. W domu poławiacz wzniósł się na wyżyny kunsztu aktorskie- go; jego młoda, atrakcyjna żona, goście, których zaprosił na kola- cję, nie mogli wtrącić ani słowa w jego długie kwestie. Pluł, ry- czał ze śmiechu, śpiewał, chwytał się za serce, deklamował w języku staroceltyckim. Gdy zasnął, jego żona zaprowadziła Teda na górę do pokoiku, w którym było chłodno - wiatr wciskał się licznymi szparkami starego muru. - Jest zabawny i bardzo mądry - powiedziała o mężu - ale świat nie kończy się na Bretanii i ostrygach, prawda? Jest wojna, nie docierają do nas najnowsze filmy, proszę opowiedzieć choć je- den. Uwielbiam romanse, lubię, jak filmy kończą się dobrze. Pan jest tak młodziutki - głaskała Teda, wsuwała dłonie pod koszulę, którą dostał od jej męża. - Nie wiem, czy ma pan podobne zainte- resowania? A może pan rzeczywiście jest aktorem, który wypadł za burtę w trakcie pracy nad jakimś filmem? Ma pan tak gładkie ciało, u nas nie spotyka się takich. Jak delikatne ma pan stopy. O, polakierowane paznokcie! A pańskie pośladki... - macała Teda, jak gdyby był zabawką. - Jest pan zbudowany jak Adonis. Wiem, jaki był, bo mąż interesuje się i mitami greckimi. Ma pan wszyst- ko tak idealne, gładkie, twarde i młode. Ja już, niestety, mam trzydzieści dwa lata, a ten klimat nie służy kobiecej urodzie. Pro- szę, jak szorstkie mam ręce, lecz moje piersi, niech pan sprawdzi, są twarde, jędrne. Proszę dotknąć moich stóp, prawda, że zanie- dbane? A pośladki takie wielkie... - Chciałaby je pani zmienić? - Nie wiem. Mąż je lubi, ale mąż jest człowiekiem prostym. Co pan powie o tym? Normandka była bardzo namiętna, chętnie przyjmowała pozy- cje, które inne kobiety mogłyby krępować. Ted nie krył zdziwie- nia - repertuar pozycji był nadzwyczaj bogaty, wręcz szokujący. - Ciii! - szepnęła i znieruchomiała. Ted w jednej chwili oprzytomniał, usłyszał tupot twardych bu- tów, krzyki, strzały. Kobieta stała przy oknie, spoglądała przez dziurkę w papierowej rolecie. - Znaleźli - powiedziała. Przybiegł jej mąż wciągający spodnie. - Ktoś sypnął! Zaraz tu będą. Ted nic nie rozumiał. - Tam ukrywali się Żydzi - odpowiedziała, pokazując niewiel- ką szopę - w naszej suszarni sieci. - Zbieraj się, człowieku, a o innych sprawach pogadamy póź- niej - ponaglał jej mąż. - Ubieraj się! Myślisz, że obcy kochaś, z malowanymi paznokciami stóp, ułatwia mi sprawę? Uciekali. W pobliżu rozległy się strzały. Przypadli do ziemi, czekali; żołnierze chodzili po domach, wywlekali ludzi, weszli do domu poławiacza, w dziurce papierowej rolety zajaśniało światło. Trwało to ponad godzinę; wokół było cicho, za oknem żona poła- wiacza jęczała, wiła się, wykrzykując dziwne słowa. Potem samochody odjechały. Poławiacz wyszedł z ukrycia pierwszy. Pod ścianą suszarni sieci leżało kilka ciał. Ted pochylił się, dotknął plamy przy którejś głowie. - To krew - powiedział. - A co, wydawało ci się, że Żydzi mają w głowach coca-colę? Rozwalili ich. Ktoś nas sypnął! , Ted nie mógł zrozumieć. To nie były kukły, trupy stygły, wszę- dzie ciekła krew, a na ścianie suszarni widział strzępy ludzkiego ciała. - Oni nie żyją - powiedział. - A może bawią się, co? Może to taka żydowska zabawa, co? Oj, jesteście jak dzieci. Strach pomyśleć, do czego by doszło, gdy- by nie my, ludzie wiedzący co nieco o przeszłości. - Przepraszam, czy mamy rok 1943? - Człowieku, na jakim ty świecie żyjesz? - Mój ojciec powinien mieć teraz dwadzieścia lat. - Co z tobą? To ty masz dwadzieścia lat! Chyba nie powinieneś oglądać takich rzeczy. Jest wojna, krew się leje, giną ludzie, płoną miasta, ludzie zjadają trupy. To nie jest na niby. Zrozum, jeżeli chcesz przeżyć. Wrócili do domu. Kobieta na uginających się nogach stała przy oknie. Poławiacz o nic nie pytał, przyniósł wino i rozlał. - Ktoś nas sypnął - rzekł i spojrzał na Teda. - Właściwie nicze- go o tobie nie wiemy. Jak to możliwe, że wyłowiłem ciebie osiem- naście mil od brzegu? Co tam robiłeś? - Nie wiem - odpowiedział Ted. - Muszę ci zadać kilka pytań. Co robiłeś w morzu? - Mój statek zatonął. - Dokąd płynąłeś? - Chciałem sprawdzić... -Ted niepotrzebnie się tłumaczył, ale chciał pobyć tu jeszcze, miejsce, dziwna obyczajowość i umiejęt- ności żony poławiacza kusiły, by zostać jak najdłużej. Poławiacz ostryg gdzieś wyszedł. - Musisz uciekać. - Kobieta odwróciła się; zbiorowy gwałt po- zwolił jej osiągnąć ten rodzaj piękna zbliżony do polerowanego srebra. - On ciebie zabije. Chodzi mu nie tyle o to, że jesteś szpie- giem, ile o mnie. Jest bardzo zazdrosny i musi coś zrobić z tym, co się stało. Nie zważając na obowiązujące zaciemnienie, otworzyła okno. - Nigdy ciebie nie zapomnę - powiedziała - jesteś taki pięk- ny, tyle chciałam ci dać, a nie mogliśmy dokończyć. Jej mąż biegł na górę. Ted wyskoczył przez okno. - Za suszarnią jest rower - szepnęła i w tej chwili z okna na piętrze posypały się w kierunku McOvy'ego strzały. Znalazł rower, wsiadł, lecz zaraz upadł. Odpychał się nogami, próbował położyć je na pedały - nic z tego, znowu leżał. Nigdy wcześniej nie siedział na rowerze. Pobiegł więc przez ciemność. Wioska Jan zaczynał poznawać miejsca. Teraz, w nocy wy- lądały inaczej niż wówczas, gdy wiózł tu dzieci, czy jeszcze wcze- iśniej, gdy pierwszy raz odwiedził wuja Daniela. Najważniejsze były drogi - wijące się wstęgi asfaltu, aleje ze szpalerami drzew i pustka za nimi. Wyłączył klimatyzację, uchylił okno, wysunął na zewnątrz rękę w odbiornikiem, próbując wyła- pać słabe impulsy nadajnika porzuconego przez Bartka. Monitor migotał fioletowo-czarnymi pasami przez kilkanaście sekund, po- tem zgasł. - Gdzie jesteśmy? - odezwała się dziewczyna. To, co mówił do niej od kilkunastu minut, musiało umknąć, nie słyszała, a może udawała, że nie słyszy. Jan też starał się zapomnieć. Mówił o Hele- nie. Po co to mówił? - Dojeżdżamy. - Ciągle to powtarzasz. Wyłączył światła. Pojazd sygnalizował gotowość włączenia się do sieci; jakimś cudem właśnie tutaj, na całkowitym pustkowiu wyłowił impuls sterowania i mógł wrócić do stada milionów po- jazdów korzystających z nawigatorów sieci. Ale w jaki sposób Jan mógł określić cel? Wyłączył silnik, wysiadł. Wiedział na pewno, że jest na drodze, którą uciekał Bartek. Poznawał nawet wyrwy w asfalcie. Szedł, rozglądał się, wiedział, że za kilkadziesiąt kroków trafi na krzak. I faktycznie, dotknął kłujących gałęzi, to była dzika róża z suchy- mi owocami pozostałymi z poprzedniej jesieni. Rozglądał się, nasłuchiwał. Jeżeli w pobliżu był Bartek, na pewno ukrył się, nie wierząc nikomu, kto mógłby tu przybyć. Jan szedł poboczem drogi, przeskakiwał przez ciągnący się obok rów, wchodził na mokrą trawę, szepcząc i nawołując, ale od- powiadała mu cisza. - Mam ci powiedzieć, co Felicja trzyma pod poduszką? Zapy- taj o coś, a przekonasz się, że wiem o was wszystko. To ja. Poszedł dalej, wspiął się na wzgórze. Tędy uciekał Bartek; na szczycie czerniały kontury lasu, niekiedy trzaskała sucha gałąź - może skradał się jakiś drapieżnik? A może chodził ktoś, kto nie chciał zdradzić się przed Janem? - Przyjechałem z Paryża - szeptał - szukam was, odezwij się... Gdyby był Bartkiem, też odszedłby dalej, ale wziąłby z sobą siostrę. Zawrócił. Dziewczyna o nic nie zapytała. Ujął kierownicę, włączył silnik i ruszył na dróżkę, zaczynającą się blisko dzikiej ró- ży. Pojazd ledwie mieścił się w jarze, ale brnął naprzód, muskając kamienie światłem reflektorów. - Tu jest jakoś inaczej - zauważyła dziewczyna. Zaczynała po- znawać, interesowała się otoczeniem, a więc jej stan się popra- wiał. - Nie mogę myśleć, że twoje dzieci ukrywały się tutaj same. To straszne miejsce. - W nocy wszystko wygląda gorzej - powiedział Jan. O mało nie minęli tej brzózki. W niskich światłach przypomi- nała wbitą w ziemię gałązkę. Wysiadł i trafił na pierwszy konkret- ny ślad: w łupince kory tkwiła kulkowa kamera. Jechali dalej i wkrótce zajaśniał trójkąt wieży, poświata z łąk siadała na niej niczym szron. Jan wyłączył światła, zatrzymał pojazd. - Nie chcę tutaj zostawać sama. - Skarżyła się dziewczyna. - Już raz mnie zostawiłeś. - Zostawiłem też dzieci - rzekł i wysiadł. Przecisnął się mię- dzy ścianą jaru a chłodnym pancerzem pojazdu. Kulkową kamerę z nową baterią umieścił na przedniej szybie - cienka nitka łączą- ca go z przerażoną dziewczyną. Kamienie sypały mu się spod nóg, leciały ku wiosce. Dopiero gdy przestały się osypywać, zorientował się, że zszedł na dół, do wioski. Mijane domy były ciemne, ciche. Jan zobaczył kościół. Serce mu mocno waliło, gdy popychał drzwi. Powiewy wiatru klekotały szkiełkami w witrażach okien. Zna- lazł schody, dotknął poręczy i wspinał się, szepcząc, by nie prze- straszyć córki. Noga zawisła nad przepaścią - dwa usunięte przez Bartka stopnie były niebezpieczną pułapką. Podciągnął się na po- ręczy i sięgnął nogą do stopnia ponad wyrwą. Wszedł na pomost. Trafił stopą na miękkie posłanie. Było puste, chłodne. Pomyślał, że uciekła na balkonik wieżycy. Otworzył drzwiczki, wiatr wyrwał mu je z rąk, klepały nieznośnie, zagłuszając szept: - Felicjo, jestem, przyjechałem. To ja, przecież mnie pozna- jesz. Wiem, że pod poduszką trzymasz oko kota... Mówił do pustej ciemności i obojętnego wiatru sunącego od łąk. Wszedł na blaszany, uginający się balkonik; opierając ręce o mizerną barierkę, okrążył wieżę. Córki nie było. Transatlantyk Ted McOvy co jakiś czas próbował wsiąść na ro- wer i nieuchronnie kończyło się to lądowaniem w rowie. Zawsze wtedy właśnie mijał go jakiś samochód lub ktoś szedł. Gdy McOvy ponownie siadał na rower i udawało mu się jechać, przez kilka minut trwała cisza, ale tylko do momentu, gdy znowu prze- wracał się i wpadał do rowu, wówczas przejeżdżało kilka samo- chodów, patrole, a niekiedy przelatywał samolot. Ted wątpił, czy w ten sposób dostanie się do Paryża. Minął cieśninę ostro wbijającą się w ląd i dopiero teraz pojął, czego naprawdę pragnie. Zrozumiał też, dlaczego nie opuszcza morskiego wybrzeża - w gruncie rzeczy tłumił w sobie potrzebę znalezienia się w Divellskin. Po raz kolejny znalazł się w rowie. Tym razem nikt nie skorzystał z okazji, nie przejechał żaden po- jazd, nie przeleciał samolot. Ted wstał, wyprowadził rower na dro- gę - była pusta, miała inny zapach niż jeszcze przed chwilą, a po wodzie płynął wielki statek. Skrzył się setkami okien. To zakra- wało na szaleństwo: w pobliżu czaiły się posterunki, działa nad- brzeżne kierowały się ku każdemu światłu, samoloty coraz to przelatywały nad plażami! McOvy stwierdził, że od kilku minut nie usłyszał żadnego samolotu, a tu i ówdzie mimo obowiązujące- go zaciemnienia paliły się światła. Ze statku dolatywała hałaśliwa muzyka, którą pamiętał z dzieciństwa. Pojął, że znalazł się w tym samym miejscu, ale w innym czasie; to jasne - chciał tego, miał już dosyć skradania się, strzałów, patroli, krwi, gwałtów i przemo- cy. Chciał spokojnie dojść do Divellskin, nic poza tym. Prowadząc rower, towarzyszył transatlantykowi, wpatrywał się w rzędy jego okien; trwał bal, malutkie cienie przesuwały się w rytm muzyki, która brzmiała jeszcze długo po tym, jak pary już przestały tań- czyć. Ted powoli oddalał się od brzegu. Kalendarz <. Jan zszedł z wieży i skierował się do najbliższego domu. To był kiedyś prymitywny warsztat. Na ścianie wisiał ka- lendarz z 2018 roku, na nim płowiały fotografie smętnych krajo- brazów, które w niczym nie zapowiadały nadciągającej katastrofy. Na ekranie komputera zamarł ostatni, nieczytelny tekst. Jan ulegał nostalgicznej martwocie opuszczonego świata. Sięg- nął po następne stronice kalendarza: te same pejzaże, jakieś za- piski, okółkowane daty zaznaczone przez kogoś, kto spisywał ter- miny nigdy nie nadeszłe. Wszedł do innego domu; archaiczny telefon bez sygnału, na ścianie prymitywny telewizor. Przechodził przez ten dość zadba- ny i dostatni dom, w którym wszystko pozostało w stanie niena- ruszonym przez lata. W lodówce wyschnięte produkty zamieniły się w pokurczone kulki. Gdzieś po ścianach snuły się cuchnące nitki grzyba. Toaletka przy drzwiach, perfumy w łazience, w któ- rej ktoś nie zaciągnął zasłony prysznica. Wody nie było. Ręczni- ki na haczyku, szczotki do zębów; ci, którzy opuścili ten dom, nie chcieli niczego zabierać. Dlaczego grzebał w ich rzeczach? Czego szukał? Wybiegł, wpadł do następnego domu, rozjaśnił go zielonym światłem. To samo. W następnym były ślady zapomnianej szar- paniny, monitor starego komputera pękł, obok walały się setki srebrnych krążków i okulary, które kiedyś zakładało się, by oszu- kiwać zmysły wirtualną przestrzenią. Jan poszedł do kolejnego domu. Na podłodze zobaczył krechę, ostry, ciągnący się ślad... Była we wszystkich pomieszczeniach. Ktoś tu uparcie czegoś szukał. Jan wybiegł. Rysa prowadziła w stronę pojazdu. Popędził dro- gą, wspinał się zboczem wzgórza, zwalając luźne kamienie... Pojazd stał na miejscu, matowy kolos wbity między ściany ja- ru. Jan z bronią w ręku otworzył drzwi. Dziewczyna ani drgnęła. - Był tu, widziałaś go? Nie mogła mówić, jak gdyby atak bólu ściągnął jej gardło. - Szedł tutaj, widziałaś? - Pochylił się, próbował jej dotknąć, ale odskoczyła jak rażona prądem, cofała się, syczała i waliła na oślep. - Dokąd mnie przywiozłeś? Dlaczego! Kim jesteś! - nie pytała, tylko krzyczała, wyrzucała z siebie słowa po francusku i w innych językach. Wreszcie jej furia minęła, wtedy zapytał raz jeszcze, si- ląc się na spokój: - Widziałaś go? -Tak. - Kto to? - To on. -Kto? -On. - Feliks? To ją rozbawiło, mimo bólu skręcała się w histerycznym śmiechu. - Feliks? - zapytał raz jeszcze. - Jak to, Feliks? Myślisz, że on potrafi latać? Jesteś głupi, głu- pi, głupi! - Więc kto to był? - On, ten sam, taki sam, identyczny on! - teraz płakała. - Jest tutaj, jest już tutaj - zaczęła rozglądać się, chwyciła Jana za ręce, szepcząc: - On nie poszedł, on jest, jest... - Wiem, że jest, muszę go dorwać, muszę dowiedzieć się, gdzie są moje dzieci. - Czy już jesteśmy w Szwecji? Przywiozłeś mnie tutaj, tak? Takie dostałeś zadanie i musiałeś je wykonać, prawda? Czy to Szwecja? - To nie jest Szwecja - powiedział Jan. - Jesteśmy po drugiej stronie morza. Powiedz mi, co widziałaś? Powoli zaczynała rozumieć. - To był on. Na tych rysunkach, na tym filmie, który oglądałeś, nie pamiętasz? - Nie widziałem nikogo, nie pozwoliłaś mi zobaczyć do końca - za- czął gładzić ją po włosach, ale trafił na ranę, syknęła, odsunęła głowę. - Nie widziałeś go? Jeżeli nie widziałeś, to nie zrozumiesz. - Dlatego musisz mi opowiedzieć. - Jak mam ci to opowiedzieć? - Znałaś go? - Tak. Przecież to mówię... Jeżeli jest już tutaj, to znaczy, że jest, jest... -Kto? Dziewczyna znowu wpadła w drgawki, powtarzała niezrozu- miałe słowa, a Jan wysiadł, wszedł na ścianę jaru. Ciągnąca się od wioski rysa zniknęła kilka metrów przed pojazdem, jakby ta istota uniosła się w powietrze. Spojrzał w niebo; chmury rozstę- powały się i odsłoniły kilka gwiazd. Wrócił do pojazdu, wrzucił wsteczny bieg i zdając się na jego czułki macające skarpę, wycofywał się w kierunku asfaltu. Rower Ted McOvy znalazł się na drodze bardzo gładkiej i oświetlonej szeregiem lamp. Okna domów były otwarte, ludzie roz- mawiali głośno i beztrosko, unosiły się zapachy dobrego jedzenia. Odpychając się nogą od chodnika, wciąż jechał. Zaskoczyły go wy- stawy sklepów. Pełne towarów, barwne, w niczym nie kojarzyły się z okresem wojny i wyrzeczeń. Mijał nadmorskie miasteczka, osady, kolorowe samochody, którymi zapełniły się ulice. Była noc, na nie- bie świeciły gwiazdy, a ulice żyły. Gdy próbował zapytać o nazwę miasteczka, przez które właśnie jechał, nikt nie miał czasu udzielić odpowiedzi. Na ciemnych plażach widział zakochanych, płynęła mu- zyka z przenośnych odbiorników, gdzieniegdzie tańczono. Ktoś jechał samochodem tuż za rowerem Teda, wciskał klak- son. McOvy szukał miejsca, w którym mógłby skręcić z drogi, ale wysoki krawężnik nie miał końca. Wreszcie! Ujrzał podjazd do bramy, walnął w nią przednim kołem, przewrócił się na chodnik. Samochód - jasny, nieduży, chromowany kabriolet zatrzymał się kilka metrów dalej. Siedział w nim przystojny mężczyzna o nieco końskiej twarzy, gestem zapraszał do środka. Rower wyglądał kiepsko, z okna nad bramą ktoś wrzeszczał. Ted podszedł. - Proszę usiąść, podwiozę - powiedział elegancki mężczyzna i uchylił drzwiczki. - Jest pan dziwnie ubrany. Wygląda pan na dwadzieścia lat, ale pańskie oczy są bardzo mądre. Musiał pan du- żo przejść, prawda? - Jestem nieco zmęczony - odpowiedział Ted i chciał zapytać o datę, gdy radio w samochodzie rozgadało się i usłyszał: dwudzie- sty siódmy czerwca 1996 roku. To była data jego urodzin. - Zmęczony - troskliwie powtórzył mężczyzna i samochód ru- szył. - Którędy wiodą twoje ścieżki, piękny chłopcze, że o tej po- rze mówisz o zmęczeniu? To początek nocy, a będzie długa i pięk- na. Spędź ją ze mną. - Przeszedłem dzisiaj sporo - bronił się Ted, ale propozycja in- trygowała. W gruncie rzeczy nie czuł najmniejszego zmęczenia, rozpierała go ciekawość. - W twoim wieku masz prawo spróbować wszystkiego. Cóż to za życie, które kończy poczucie niespełnienia? Trzeba żyć, żyć! - eg- zaltował się elegancki mężczyzna, zerkając na jego kolana, dłonie. Ted ujrzał przy drodze tablicę z napisem, na który niecierpli- wie czekał: "Deanville". Miasteczko było inne, niż pamiętał. Mniejsze, chociaż niewątpliwie dużo bardziej hałaśliwe, pomimo że wjechał doń w środku nocy. - Spotykamy się w pewnym miejscu. Pójdziesz tam ze mną - mówił elegant. - Jesteś zbyt młody, by znać wszystkich, a może na- wet... ach, te twoje mądre, dojrzałe oczy! - może nawet nie bę- dziesz w stanie zrozumieć wszystkiego, ale warto, warto tam pójść, chłopcze. Jak masz na imię? -Ted. - Tade! Tade, posłuchaj, Tade, powinieneś jednak się przebrać, wyglądasz, jakbyś miał spore kłopoty z żołądkiem. - Chciałem zobaczyć rezydencję - nieśmiało odezwał się Ted. - Jaką rezydencję, o czym ty mówisz, Tade? - Polliota... Nie, konkretnie nie wiem, do kogo należy, ale chciałbym ją odwiedzić. - Nie wiesz, co chciałbyś odwiedzić? - To duży gmach, stoi blisko morza, otoczony parkiem; nie ma kilkunastu posągów we wnękach fasady. - Nie kojarzę, ale jutro obwiozę ciebie po wszystkich miejsco- wych rezydencjach. - Przypuszczam, że jutro będę w Paryżu - powiedział Ted. - W Paryżu? Fantastycznie! Jutro jadę do Paryża i mam to miejsce, na którym siedzisz, wolne, Tade! Popatrz wokół, czy tu nie pięknie? Czy to nie jedyne miejsce, z którego można pojechać do Paryża? Jest jak czyściec, Tade! Stąd może być droga w dwie strony, ale my wybieramy piekło! - Elegant wymachiwał ramie- niem po to tylko, by palcami od czasu do czasu muskać Teda. Samochód minął bramę, wjechał na podjazd i stanął między innymi samochodami. Z okien wielkiego gmachu padały światła, ktoś smętnie śpiewał, a Ted siedział i patrzył na fasadę; to była rezydencja, ku której jechał, poznawał ją, chociaż była w o wiele lepszym stanie. We wnękach tkwiły posągi. - A tam jest morze! - wskazał elegancki mężczyzna, podcho- dząc i całując oniemiałego Teda w usta. Wyspa W lesie nie potrafił odnaleźć drogi, którą przy- wiózł dzieci. Była noc. Od czasu do czasu między pniami błyszcza- ła woda, ale dojazdu do niej broniły wały ziemi, pnie i stara ko- palnia żwiru - kilka potężnych dołów, w których rechotały żaby. Dopiero odnalazłszy spalony pień, zorientował się lepiej i skie- rował pojazd w dobrą stronę. Wyłączył główne reflektory; niskie szperacze rozjaśniały gąszcz paproci. Klucząc między pniami, zjeżdżał w dół, ku wodzie. Jezioro pojawiało się stopniowo, rozlewało coraz szerzej. Od- nalazł cień dużej wyspy, a kilkaset metrów od niej - niedaleko brzegu - zobaczył wyspę mniejszą; woda wydarła kawałek lądu i uwięziła na nim dom z plątaniną starego sadu i grabów. Tam mieszkał wuj Daniel. Zgasiwszy szperacze, prowadził pojazd brzegiem, na najniższych obrotach, starając się omijać gałęzie i suche pnie, bo każdy trzask daleko niósłby się po wodzie. Obserwował, nasłuchiwał, a silnik ci- chutko warczał. Pozostawiali na krawędzi wody płytką falę. Pomyślał, że powinien ukryć pojazd i dojść do wyspy, zakraść się i zaskoczyć tego, kto na niej czeka. Wychylił głowę przez górny właz. Domu na wyspie nie mógłby stąd zobaczyć nawet w dzień. Osłaniały go gęste drzewa. - Dlaczego stoimy? - zapytała dziewczyna. - Dlatego że nie potrafisz mi powiedzieć czegoś, o czym wiesz. - Nie potrafię ci powiedzieć, ponieważ nie potrafię powiedzieć. Ruszył, wprowadził pojazd na głębszą wodę, na minimalnych obrotach skierował go ku wyspie i popłynął. Stopniowo wyłoniła się z mroku przystań, przy której Daniel wiązał swoją łódkę, trój- kątny daszek strażnicy na rozłożystym drzewie. Łódki nie było. Podpływali na wygaszonym silniku, bez świateł; pale przystani otarły się o burtę pojazdu; zatrzymali się w miejscu, które kiedyś, gdy wyspa była jeszcze fragmentem lądu, nazywano ogrodem. Jan przecisnął się przez właz i z ustami uniesionymi nad tonią szedł po dnie, chwytając się trzcin. Wpełzł na brzeg, czekał. Nic się nie działo. Mógł wstać, ruszyć przez kłębowisko drzew owoco- wych ku zaroślom grabów, w kierunku domu wuja. Stary Daniel nigdy nie podjął walki z chwastami; z wielkim bó- lem usuwał jedynie te gałęzie, które rozrastając się, zamykały przej- ścia do przystani, drewutni, wychodka i do strażnicy na drzewie, z której można było patrzyć na jezioro i na dużą wyspę oddaloną o kilometr. Właśnie do strażnicy szedł Jan teraz, wsunął się pod dwa zgięte pnie. Była tu ławka i stolik, woda podchodziła aż do pni - nie- ruchoma, gładka i głęboka. Kiedyś nocami Jan trafiał tu na chudą, wysoką postać wpatrującą się w przestrzeń. Czy Daniel wędrował wówczas myślami do miejsc, do których wywędrował teraz na dobre? Jan szedł dalej. Ściany domu wyłoniły się z ciemności i zamknę- ły drogę. Dotknął ich, ocierając palcami o tynk, szedł ku drzwiom; nie było w nich zamka, tylko dębowy skobel, który zatykało się pa- tyczkiem. Drzwi zaskrzypiały. Jan znalazł się w domu wuja. Dom Daniela Dotknął kontaktu, ale prądu nie było; pozostawio- ne światła wyżarły z agregatu paliwo do końca. Wchodził w ciemne pokoje. Dotarł do najdalszych, w których spały dzieci: oglądał to, co w Paryżu każdego wieczora widział w monitorze. Wodził zielonym światełkiem latarki po meblach. Błysnęła zielenią szyba okna, za którym biegał Bartek, szafka, na tle której stała Felicja, mówiąc za- rejestrowane słowa. Przesunął kulkę w odtwarzaczu i w monitorze powiększonym do rozmiaru jajka pojawiły się obrazy dzieci. Felicja mówiła: - Mam nadzieję, ze zostawiasz nas ostatni raz. Nie lubimy, gdy wyjeżdżasz. Tutaj nic się nie dzieje. Czy to jest normalne, że lu- dzie nie mogą wychodzić? Ja sobie wyobrażam, że kiedyś każdy człowiek będzie mógł wędrować, dokąd zechce. Powie sobie: chcę zobaczyć, co jest za tym wzgórzem, które widzę codziennie z okna, i po prostu pójdzie zobaczyć. Bartek odbijał piłkę o ścianę. Gałązka wchodząca na ścianę wciąż tam była. Przerzucił obraz na inny. Felicja i Bartek kładli się do snu. Syn obcinał paznokcie u stóp, wsunął się pod kołdrę, odwrócił na bok i już zasnął, a dziewczynka, zapatrzona w sufit, gniotła paluszka- mi rożek przykrycia. O czym myślała? Jej oczy stawały się coraz bardziej podobne do oczu matki. Zasypiała. Powiększył jej twarz. Kropla śliny połyskiwała na wardze. Przerzucił podgląd: śpiąca Felicja wyjęła dłoń spod głowy i otar- ła kroplę. Przerzucił dalej: kropla śliny wróciła na swoje miejsce. Dlaczego chciał odkryć coś, czego odkryć nie mógł? Zdławił monitor, skierował zielone światełko latarki na ściany, sufit; do szafek między równo ułożone ubrania córki, w kłębowisko ubrań syna. Na podłodze zobaczył ostrą pręgę, która tworzyła w deskach wieloramienną, nieforemną gwiazdę. Szedł śladem pręgi ku drzwiom. Otarła się o próg, wyszła na zewnątrz i sunęła dalej - głębsza, swobodniejsza - po piasku. Miał wrażenie, że doprowadzi go do czegoś, gdy znienacka urwała się, jakby uniosła w górę. Jan kilka razy obszedł dom, ale niczego nie znalazł. Wrócił do pojaz- du, wziął dziewczynę na ręce i przeniósł ją na wyspę, do domu, położył na łóżku Felicji. - Wydaje mi się, że znam to miejsce - powiedziała. - Widziałaś je w Paryżu. - W Paryżu? Jesteśmy w Paryżu? Zielone światło rozjaśniacza prześwietliło ślad ciągnący się na stryszek. Wszedł tam, wsunął dłoń z bronią, rozjaśniacz zalał wnę- trze swoim światełkiem - nikogo nie było. Jan przyniósł z pojazdu bańkę paliwa, po drabince zszedł do piwnicy, wlał paliwo do agre- gatu i wdusił rozrusznik. Zapaliła się lampka kontrolna. W koryta- rzyku nad włazem błysnęło światło. Jan przeszedł po wszystkich pokojach, gasząc lampki. - To przecież nie jest Paryż - mówiła dziewczyna. - Czy to twój dom? Nie miał odwagi przyglądać się jej w świetle. - Dom przyjaciela. - To dobrze - zamknęła oczy, zasnęła. Jan okrył ją, zgasił światło i wyszedł. Wuj trzymał wędki przy drzwiach. W szklanym słoju leżało kil- ka martwych robaków. Jan nasunął jeden na haczyk, poszedł w kierunku strażnicy nad brzegiem; zarzucił - martwy robak za- padł się w głębię. Po tafli sunął wschodni wiatr, najgorszy dla wędkarzy. Jan wbił wędzisko w ziemię i wrócił do domu. Dziew- czyna spała. Była już woda w kranach, miała smak trawy. Włączył czajnik, wkrótce usłyszał syk gotowanej wody. - Trzeba przemyć rany - powiedział, wchodząc do pokoju Felicji. Dziewczyna otworzyła oczy. - Nie chcę. - Tak trzeba. -Nie. Poszedł nad jezioro. Spławik sterczał pionowo, wschodni wiatr spychał go ku trzcinom. Co musiało się stać, że wuj Daniel opuścił dom? Rezydencja Elegancki mężczyzna, obejmując Teda, wprowa- dzał go do rezydencji. Wszystkie wnętrza jaśniały, trwało przyję- cie. Ted był zaskoczony - domostwo, które kilkadziesiąt lat póź- niej miał nabyć Jonathan Polliot, wcale nie miało ponurej atmosfery. - Co o tym sądzisz, Tade? - zapytał przewodnik, pieszcząc kark Teda ciepłymi palcami. - Czuj się jak u siebie w domu. Zupełna swoboda, oto nasza zasada. Cokolwiek zechcesz, możesz powie- dzieć; zechcesz coś zrobić - rób! Czy nie po to żyjemy, by zrywać kajdany? Poszukaj w sobie pragnienia i je zrealizuj. Wymyśl coś ekscytującego, czym zaskoczysz innych, których tutaj spotkasz. Im bardziej otworzą gęby ze zdziwienia, tym większy twój triumf, wspanialsze zwycięstwo. Czego pragniesz? No, mój chłopcze, od- powiedz, może i mnie zadziwisz? Ted chciał wyznać, że właśnie to miejsce chciał zobaczyć, lecz mężczyzna go uprzedził: - Czy nie tej rezydencji szukałeś? O tę ci chodziło, prawda? W Deamdlle nie ma innego domu, który warto obejrzeć. Zresztą cóż dom! Ważni są ludzie, którzy w nim przebywają - pchnął Teda do jadalni. Były w niej oryginalne meble sprzed dwustu lat, różo- wo-błękitne obicia nie pasowały do ciemnych boazerii, a one nie pasowały do obrazów, które wisiały na krzywo wbitych gwoź- dziach. - Popatrz, Tade, czy nie jest to wizja zagłady? Nie tak mia- ło to wszystko wyglądać w godzinie ostatniej? Możesz sobie wy- obrazić większą degrengoladę? Cywilizacyjną zapaść? A jednak ci ludzie, którzy może nie robią na pierwszy rzut oka najlepszego wrażenia, ocalą dla ludzkości to co podłe, zepsute, ohydne i praw- dziwe. Mam ci ich przedstawiać? Wiesz, kim jest ten człowiek? - Nie - powiedział Ted. - Chodźcie, no, zbliżcie się! - elegant przywoływał tego i owe- go. Podchodzili zdziwieni urodą nowego, młodego gościa, a także jego niekonwencjonalną fryzurą, kolorem paznokci i namiętnymi ustami; mieszkańcy rezydencji mieli usta wąskie, bezbarwne. - Chcę was przedstawić naszemu młodemu księciu - rzekł elegant. - Tade, usiądź, niech złożą ci hołd. To stawało się odrażające; mężczyźni w różnym wieku, starcy, bladzi młodzieńcy w niedbałych swetrach, łysiejący czterdziesto- latkowie z fajeczkami, papierosami, z jakimiś papierami ustawia- li się w szeregu, by złożyć hołd wargom McOvy'ego. - Czas się nie liczy - powiedział któryś. - Nie pozwólmy zasadom sterować swoim życiem - powiedział inny, składając ukłon. - Człowiek jest wolny, samotny, porzucony na pastwę namięt- ności i dramatu nadziei - rzekł kolejny i McOvy domyślił się, że ich sentencje są darem, jaki składają jemu, księciu. - Każda chwila, każdy mój krok należy tylko do mnie. - To, co obiecałeś, nie jest ważne: obiecywałeś pod przymusem przeszłości. - Teraźniejszość jest przyszłością. - Sraj na wszystko! - Wszystko jest za tanie. - Kto to powiedział? - zapytał Ted, ale już padały inne słowa: - Na ścierwie bogów wyrosną nasze ogrody. - Kim był ten, kto to powiedział? - wciąż pytał Ted. - Petszer - wyjaśnił elegant, a chudy człowiek, autor ostatniej sentencji, skłonił się po raz drugi, zachwycony reakcją Teda, księcia. - Poprzedni, poprzedni - gorączkował się Ted, ale korowód przesuwał się nieustannie. - Nikt nie ma żadnego dowodu na istnienie siebie. - Nie kocha ten, kto nie wie, co to słowo znaczy, a kocha ten, kto nienawidzi. - Z tobą popiół i zgliszcza, przed tobą orgazm niszczenia. - Gdy wydaje ci się, że to, co widzisz, jest tym, co realne, posłu- chaj: w cieniu rzeczy jest cień rzeczy mniejszych, które ocieniają rzeczy jeszcze mniejsze, by te rzucały cień na mniejsze od siebie, i tak to wygląda, a ty sam istniejesz w cieniu rzucanym przez rzecz większą, której nigdy nie ujrzysz. - Kto to powiedział? - McOvy zerwał się ponownie, lecz w ko- rowodzie niknęła każda postać, gdy tylko kończyła wymawiać ostatnią zgłoskę. - Nasze słowa są ciszą wieczności. - Odpowiadaj na pokłony - doradzał elegant. - Nie możesz ich zbywać, zależy im na tym. Odskoczył od Teda, wsunął się na początek korowodu, ukłonił się i powiedział: - Teraz kształtujesz swoją przyszłość, która już nigdy nie na- bierze żadnego kształtu. Wrócił do Teda, objął go za szyję i czule głaskał. Korowód prze- suwał się dalej. - Kim jest ten ktoś, kto drugi raz zabrał głos? - pytał Ted nie- cierpliwie. - Zapewniam, że wszyscy mamy tylko jedną szansę; ustaliliśmy, że każdy przekaże ci tylko to, co uzna za clou swych przemyśleń. - Rozejrzyj się lepiej, a zobaczysz, jak z innej perspektywy wygląda rzeczywistość, wtedy gdzieś tam zobaczysz kropkę, a mo- że nawet coś mniejszego, między innymi kropkami - powiedział kolejny hołdownik. Ted zerwał się, wypatrywał go, a elegant uspokajał: - Jakie to ma znaczenie, Tade? Ważny jest sens słów, zbieraj je, gromadź, w tobie nasza nadzieja. Czy nie po to zebraliśmy się tutaj, aby ci je przekazać? A może ty się boisz, że nie podołasz? Ted podniósł rękę (skąd wiedział, jak należy się zachować?) i opuścił swoje miejsce, tłum się rozpierzchł. - Jest młody, śliczny, wszystko przed nim, nie mogliśmy lepiej trafić - powtarzano. - To doskonały wybór, trudno o lepszy... Ted szukał człowieka, który opuściłby oczy w lęku przed dema- skacją. Szedł, patrząc na twarze zebranych, a oni odpowiadali ukło- nami. Wydawali się stadem głupców zapędzonych w ślepą uliczkę. Dlatego ich sentencje były tak płytkie i dlatego postanowili się zjed- noczyć, by wspólnymi siłami wzmocnić swoją pozycję -Ted zaczynał to rozumieć i domyślał się jeszcze czegoś: owi głupcy wybrali wła- śnie jego ze względu na wiedzę, którą posiadł, no i prawdopodobnie bogactwo, o którym plotki musiały donieść nawet w głąb czasu. - Szukam pośród was tego, kto wypowiedział trzy sentencje - odezwał się McOvy czystym, pięknym głosem. Zrobił się zgiełk, zamieszanie. - Tade - szeptał elegancki opiekun. - To nie przyniesie nic do- brego. Nie powinieneś tego robić. - Chcę go zobaczyć! - Ted czekał. Przecież jego wzrok powi- nien skierować się właśnie tam, gdzie ów cwaniak stoi. Niestety, nic takiego się nie stało. - To niebezpieczne, ekstremalne - podpowiadał opiekun, a z gwaru zaczęły się krystalizować słowa: "Grota Portillon". Ludzie podjęli decyzję i w skupieniu wychodzili. Sala pusto- szała, tłum wyległ na ścieżki parku, identycznego z parkiem Pol- liotów, lecz o wiele lepiej utrzymanego. Ted szedł ostatni. Coraz lepiej rozumiał, że od jakiegoś czasu męczy go chęć poznania prawdy o grocie w parku. Naiwnie sądził, że to niezwykły zbieg okoliczności, nic więcej. Do groty prowadzi- ła prosta ścieżka. Z dala było widać sadzawkę z posągiem, który bielał, skrzył się światłem ukrytych w wodzie latarni. Ktoś objął Teda ramieniem, pocałował namiętnie. To był jego dotychczasowy opiekun. - Wyrwijmy się stąd. Pokażę ci coś jeszcze - proponował. Do groty wiódł strzyżony żywopłot, samo wejście oświetlała lampka. Jakże inaczej tu było niż wtedy, gdy po omacku szli z Sy- lvią w ciemności! Ktoś nacisnął żeliwną klamkę. Wewnątrz też było światło! Wszyscy kolejno wchodzili do groty, wreszcie na zewnątrz pozostał tylko Ted i elegant, który nagle pchnął drzwi, przekręcił klucz. Skąd miał klucz, kim był, dlaczego przewidział to wszystko? - Widzisz, Tade, mamy ich z głowy. Ted przez moment odczuwał pustkę w głowie. - Muszę tam jednak wejść - powiedział. - Jesteś nieznośny! Posiedzą trochę, nawet się nie zorientują, ile czasu tam spędzili. Nie zauważyłeś, że żyją po to, by gadać, łu- dzą się, że coś tworzą słowami, są przekonani, że coś kształtują, mają wpływ, coś od nich zależy. Tam, gdzie są, ich zdaniem jest centrum wszechrzeczy, kłębowisko intelektualnych szans, jakimi ewolucja obdarowała człowieka. - Jednak muszę tam wejść - powtórzył Ted. Głosy zza drzwi słabły, jak gdyby ludzi za nimi systematycznie ubywało. - Dobrze! - łatwo ustąpił elegant, przekręcił klucz i Ted mógł wejść do groty. Grota Wielka i wysoka grota była pusta. Ted zbiegł na dół, dotykał ścian, które wydawały się lekko mięsiste, wilgotne jak nasycona gąbka. Zaczynał rozumieć, że aby wszystko pojąć, powinien pójść do pokoju, który za kilkadziesiąt lat stanie się sal- ką wirtualnej projekcji. Wyszedł, wokół było pusto. Park milczał, od wybrzeża sunął wiatr. Samochody odjechały, światła pogasły. McOvy wrócił do re- zydencji, mijał puste sale, kierował się ku schodom. ROZDZIAŁ 27 Ryba Może już ryb nie było? Dlaczego bogactwo pod- wodnego świata miałoby się zachować, gdy na lądzie doszło do chaotycznej selekcji? Może i w wodzie absurdalnie małe stworze- nia pożerały większe, silne uciekały przed kalekimi, sprytne wpa- dały w paszczę larw? Ale spławik drgnął i poszedł ostro pod wodę. Jan w ostatniej chwili pochwycił wędkę; ryba już wyrwała ją z zie- mi i ciągnęła. Spławik wypłynął, zamarł na powierzchni, znieru- chomiał. Jan zwijał żyłkę, spławik zbliżał się wolno, wyskoczył, za- dyndał w powietrzu; haczyk zniknął. Ryba musiała być naprawdę duża. Jan biegł do domu, szukał w szufladzie haczyków - na dnie szuflady leżał notes wuja Daniela. Trudno było uwierzyć: wuj i ja- kieś zapiski? Jan przeczytał: "Do ciebie, Janie. Wiem, że tylko ty możesz tu zajrzeć po haczyki. Dlatego wkładam to tutaj. Oni potrafią włą- czyć kulkę, odtwarzać, ale nie potrafią czytać. Może tymi zapiska- mi ciebie ocalę. Wuj Daniel to napisał do ciebie". Nie mógł uwierzyć; trzymał w ręce zapiski wuja - człowieka, który nigdy niczego nie zamierzał rejestrować, niczego dokonać, niczego po sobie nie zostawić. W pokoju obok rozległ się hałas. Jan poszedł tam szybko. Na podłodze rozlała się plama różowawej wody z miski. Dziewczyna siedziała w łóżku oparta o ścianę. - Przepraszam - powiedziała - chciałam sama to wylać, ale nie dałam rady. - Przemyłaś rany? - Tak, przepraszam. - Nie przepraszaj, dziękuję ci za to. Dziękuję. - Krępujesz mnie - powiedziała. - Lubisz ryby? Obiecuję, że zjemy dzisiaj rybę. Sprzątnął pokój i poszedł nad wodę. Zarzucił wędkę w to samo miejsce. Wyjął z kieszeni notes wuja, próbował czytać - było za ciemno. Kilkadziesiąt metrów od spławika przeszła wielka ryba, płe- twą grzbietową rozcięła taflę wody niczym kajak. Fale poruszyły spławikiem. Jan wpatrywał się w litery, wzrok wolno przystosowy- wał się do ciemności. "Do ciebie Janie, wiem, że tylko ty możesz...". Spławik błyskawicznie poszedł na dno, wędzisko się naprężyło. Jan zwolnił żyłkę, pozwolił rybie nacieszyć się łupem; pociągnęła go na dno. Wypłynęła pięćdziesiąt metrów dalej, grzbietem mu- snęła powierzchnię, poszła w głąb. Żyłka rozwijała się i pękła. To musiała być ogromna ryba. Jan wrócił do domu, szukał w szufla- dzie grubszej żyłki, znalazł krążek, montował do wędziska. - Chciałabym ci wytłumaczyć, kim on jest - powiedziała dziewczyna. Stała bosa na progu, owinięta kocem, opuchnięta. - Dobrze, dobrze - zbył ją i wyszedł. Zarzucił. Haczyk był większy, żyłka grubsza. Jezioro zamarło w oczekiwaniu na dalszy ciąg walki. Haczyk drgnął, znierucho- miał, znowu drgnął, znieruchomiał - ryba naigrywała się z Jana. Za plecami usłyszał kroki. Odskoczył, wyciągnął broń. Nade- szła dziewczyna. - Zmarzniesz - powiedział. - Nie powinnaś oddalać się od domu. - Muszę ci wszystko wyjaśnić. Chociaż wciąż nie wiem jak. Pewnych rzeczy nie da się opowiedzieć po kolei i nie wiadomo, czy ktoś to zrozumie. Spławik sunął w kierunku trzcin - ryba najwidoczniej lubiła to miejsce. Może tam zaczynała się głębia. - Jeszcze wtedy, w Szwecji... Mieszkałam tam, blisko, to zna- czy, widziałeś to wszystko, te łąki, te... trzęsawiska? - Trzęsawiska. - Właśnie, mieszkałam blisko, pływałam. Moja rodzina zawsze zajmowała się pilnowaniem tych terenów, dlatego od małego mo- głam je dobrze poznać. Inaczej: chciałam odzyskać tę kulkę. Wie- działam, że ty ją wziąłeś, znalazłeś. Musiałam ją odzyskać. Jak ci to wytłumaczyć? Nie, nie chcę tego nawet porównywać, ale szu- kasz dzieci... Wiem, że to nie jest podobne... W każdym razie po tym, co stało się w Szwecji, pozostały tylko te kulki... chociaż kto wie, co dzieje się w Szwecji? Stała tuż za nim. - Gdybym urodziła dziecko - powiedziała. - Przecież z tego, co ze mną robili, może być dziecko. Gdybym urodziła... Nie, nigdy nie urodzę, jestem taka wymęczona... Widzisz, jak to wszystko trudno opowiedzieć? Spławik poszedł pod wodę, wbił się w nią jak grot strzały. Ter- kot kołowrotka, błysk naprężonej linki... Wędzisko się wyprostowało; Jan kręcił korbką, szukając opo- ru. Zdawało się, że ryba po raz kolejny urwała się z haczyka, ale przecież nie czuł żadnego szarpnięcia. Musiała być na końcu żył- ki; czaiła się. Kręcił, żyłka wychodziła spod wody coraz bliżej brzegu, poczuł opór. Nie chciał jeszcze ryby drażnić, popuścił żył- kę. Lekko uniósł wędzisko, holował zdobycz. Podpływała bez wal- ki, poddawała się, czy oczekiwała na kolejną okazję? - Podaj kij, znajdź jakiś kij - powiedział do dziewczyny i w tym momencie spod wody wypłynęła wielka ryba. Zakołysała się na fali i znieruchomiała. Przypominała ogromną zdeformowa- ną larwę z kosmatymi naroślami na karku. Z groźnego pyska zwi- sała żyłka. Jan znieruchomiał, dziewczyna jęcząc oddalała się, zdobycz patrzyła bezmyślnie. Jan wyjął broń, wymierzył między jej oczy. Nie poruszała się, jak martwa. Nie miał odwagi podejść, nie miał odwagi przyciągnąć tego, co na pewno nie było rybą, co nie było żadnym znanym stworzeniem. Położył wędkę, cofał się w nadziei, że nieruchomy potwór doceni jego gest, odpłynie i nie powróci. Odchodził, gdy coś błysnęło na przeciwległym brzegu, jedna mała iskra, która wessała to straszne stworzenie. Jan mie- rzył jeszcze z broni, gdy podchodził, sprawdzał. Haczyk i robak by- ły na swoim miejscu. Ktoś igrał z Janem, i go straszył. Pokój Ted McOvy wszedł do jedynych uchylonych drzwi. W tym pokoju był kiedyś z Sylvią Polliot. Teraz walały się tu za- bawki, dziecięce ubrania. Mieszkało tutaj dziecko, dziewczynka. - Czy są tutaj twoi rodzice? - zapytał Ted. - Czemu o to pytasz? Kim jesteś? - Nazywam się Ted McOvy. - Dlaczego oszukujesz? - Nie oszukuję. - Oszukujesz, oszukujesz. Nie lubię oszustów i krętaczy. Wiem, kim jesteś, więc nie kłam, a coś ci pokażę. - Naprawdę nazywam się Ted McOvy - powiedział Ted. - No i widzisz? Straciłeś okazję zobaczenia tego czegoś. Daję ci jeszcze jedną szansę, próbuj... - Kiedy mówię prawdę: nazywam się Ted McOvy. - Naprawdę nie powinnam tego robić, ale dostaniesz jeszcze jedną szansę, a jak nie, to popatrz... Pokój zaczął się ścieśniać, kurczyć, sufit opadał, deformując przestrzeń. - To już twoja ostatnia szansa. Nie oszukuj, bo nic innego dla ciebie zrobić nie mogę. Ted musiał się pochylić, czuł sufit na plecach. - Tadeusz Makowski - powiedział. Sufit uniósł się do góry. Dziewczynka klaskała w ręce, tańczy- ła, bose stopki unosiły ją lekko. - Tadeusz Makowski, Tadeusz Makowski, Tadeusz Makowski... Dziwne nazwisko, powinieneś je zmienić! Wiele nazwisk powinno w ogóle zniknąć, bo obciążają tych, którzy je noszą. Dlaczego je- steśmy skazani na swoje nazwiska? Kto ma prawo nam je dawać? Jak byś chciał się nazywać, Tadeuszu Makowski? - Ted McOvy - odpowiedział Ted. - Jesteś nieznośny! Tamto nazwisko jest już zajęte przez kogoś innego. Co by to było, gdybyście akurat znaleźli się obok siebie? - trajkotała rezolutna dziewczynka. - Wyobrażasz sobie takie zamie- szanie? To mogłoby doprowadzić do jakiegoś dramatu... Dobrze, je- żeli nie potrafisz wymyślić niczego sam, pomogę ci, będziesz się nazywał... Maserer. Nikt na świecie nie nosi tego imienia. Ted zaczął się śmiać. Wpychano go znowu w sceny banalnie naiwne, które nie znaczyły nic ponad czystą formę, nie wykracza- ły poza grę aktorów. Przyznawał: dziewczynkę osadzono w roli do- skonale, grała pięknie, naturalnie i z dużym nerwem, ale wsadzo- no w jej usta banał, scena rozwiązywała się fatalnie, nie było w niej żadnej tajemnicy, zaskoczenia. - Wreszcie mogę ci coś pokazać - powiedziała dziewczynka i z wielkiego pudła wyjęła drewnianą zabawkę, domek z licznymi okienkami, drzwiczkami i z kominkiem. - Widzisz, jakie to ładne? - zapytała. Pośród innych zabawek w tym pokoju domek nie był niczym nadzwyczajnym, przeciwnie, wydawał się prymitywny i za mały, by zmieściła się w nim lalka. - Ale żadna lalka nie mieści się w tym domku - powiedziała dziewczynka. - Wiesz co, Maserer? Daję ci ten domek w prezen- cie. Jak będziesz się nim bawić? Ted nie odpowiadał. Przecież wystarczyło wyjść, zamknąć drzwi, a i ona zniknie. Wyszedł, śmiał się głośno. Może był pijany, a może zbyt trzeźwy? Nigdy w życiu tak bardzo nie pragnął zna- leźć się w Paryżu! Zapiski - Boję się, boję - powtarzała dziewczyna owinięta kocem. Jan powoli przyzwyczajał się do jej wyglądu; powoli przy- zwyczajał się do wszystkiego. Jak człowiek skazany na pożarcie, czekający w klatce na wygłodzone lwy. - Będę w pobliżu - powiedział i wyszedł do kuchni. Otworzył zapiski wuja Daniela: "Do ciebie, Janie. Wiem, że tylko ty możesz tu zajrzeć po ha- czyki. Dlatego wkładam to tutaj. Oni potrafią włączyć kulkę, od- twarzać, ale nie potrafią czytać. Może tymi zapiskami ciebie oca- lę. Wuj Daniel to napisał do ciebie. To straszne. Jestem stary, a nadal muszę uciekać. Teraz piszę, twoje dzieci śpią w pokoju obok. Może też czują strach i niepew- ność? Ja też mam dziecko. Nikt o tym nie wie. Nie potrafię powie- dzieć, gdzie jest ta kobieta, nie myślę o niej i nic mnie nie obcho- dzi, ale w nocy nawiedza ten dom, włazi jak smród gnijącej ryby, rzygać się chce. Jedna noc, nawet nie noc, tylko wieczór. Kobieta była brzydka, a jednak stało się. Dlatego to piszę. Pamiętaj, jest Feliks Mossakowski. Teraz używa nazwiska Mossa, albo inaczej. Nie wiem, kim jest, chociaż znam go od za- wsze - mały kręcił się blisko, nikt go nie lubił, jak mnie też nikt nie lubił, ale to nie była nienawiść. Pamiętaj, Janie, jeśli coś sta- nie się ze mną albo z twoimi dziećmi, on będzie wiedział prawdę, bo to on pożera mój czas. Dlatego uciekłem tutaj, nie, nie dlate- go, nie bałem się go, cholera, człowiek nie może opisać żadnej prawdy, teraz to widzę, a wkrótce nie będzie nikogo, kto to prze- czyta. Nie będzie żadnej prawdy, tylko sen, jakiś majak, wszystko popłynie, jak farba puszczona do wody rozleje się, zabarwi i tak zostanie na zawsze. Nikt, do jasnej cholery, nie zada sobie trudu, żeby nauczyć się czytać, bo po co? Czy ja albo ty wyciągamy z grobów trupy, by je podpierać kijami i udawać, że ciągle żyją? Czy ja, czy ty, czy ktokolwiek inny wpadnie na pomysł, że czło- wiek może trwać jak skała i wykonywać wszystkie swoje czynno- ści po to, by je tylko wykonywać jak kukiełka? A świat zaczyna coraz bardziej być taki. Pomyśl, Janie - tylko widzimy, dla innych po to jesteśmy, by nas mogli widzieć, a gdy ich nie widzimy, wy- daje się nam, że ich nie ma. A czy nie ma dla mnie twojego dziad- ka, matki, której już nie pamiętam, nie ma dla mnie nikogo, kogo nie widzę? Czy ja jestem jeszcze dla ciebie? A twoje dzieci są jeszcze? Jeżeli Feliks jest jeszcze, pamiętaj: on wie, wszystko wie, on jeden powie ci o wszystkim, kiedy złapiesz go, przyciśniesz. Nikt tego nie zrobi, tylko ty. Jesteś silny jak twój dziadek, potrafisz użyć broni, więc jedź do niego, złap go za gardło, wbij w jego śle- pe oczy igły, niech wypłynie cały jad, który w nich siedzi. Wiem, że mieszkał ostatnio w domu na ulicy Wiejskiej 23 albo 36 - bra- ma, czwarte piętro. To było dawno, żył z jakąś aktorką, kochał ją, a ona, jak jego żona wcześniej, nie mogła z nim wytrzymać. Nie nadawał się do życia, ale umiał innym życie zniszczyć. Kiedyś to mnie bawiło. Słuchałem go, a on rysował i potrafił narysować to, czego jeszcze nie wiedziałem, co stawało się, jak gdyby wyciekało z jego flamastrów czy kredek, rysował i twoja babka, która nie ży- ła, była na jego rysunkach w jakichś pojazdach. Ojciec mój, a twój dziadek, do którego jesteś tak bardzo podobny nie tylko z imienia, dziadek nigdy nie dowiedział się, że właśnie Feliks wszystko zwalił na niego. Chciałbym, Janie, żebyś dobrze zrozu- miał: on nie jest kimś, kto wali cię w łeb w ciemnym miejscu, o nie! On rysuje, ma moc jakąś niewyobrażalną. Odkąd ta aktorka puściła go kantem, goni ją, szuka, a ona po- trafi mu się wymknąć. Aktorzy potrafią więcej w tym świecie, który nie ma żadnego sensu, tylko gra i zmiana min, więc oni na- dają się do tego doskonale i dlatego wszyscy na nich patrzą. Przy- najmniej tak było kiedyś, a teraz twoje dzieci opowiadały mi, że jest inaczej, sam widziałem: nakłada się na oczy okulary i chodzi, a wszystko widać, jak gdyby było realne. Nie mogę uwierzyć! Nie mieści mi się w głowie ten podwójny, zwielokrotniony fałsz: nicze- go nie rozumiejąc, nie potrafiąc dotknąć niczego w tym namalo- wanym przez Feliksa rękę świecie, jeszcze musimy widzieć świat inny? Jeszcze nam mało? Jeszcze musimy dostać kopniaka w pod- brzusze, żeby poznać ból pękających trzewi? Pytam Bartka, a on śmieje się i mówi, że okulary też już nie są potrzebne, więc jak to? Pytam ciebie, Janie, ja, człowiek przestraszony, niczego nie widzący, niczego nie słyszący, są już takie urządzenia, że człowiek bez żadnych okularów znajduje się w świecie, którego nie ma, po- rusza się po nim, niby chodzi, niby o wszystkim decyduje, a tego nie ma? Jest coś takiego, twój syn mnie nie oszukał? A ta wojna? Chodzą, strzelają, dzieci wieszają, przedtem gwałcąc i wyjmując im oczy? Jak to, czyż byłby pod nami czy nad nami inny świat, a my widziani jesteśmy przez kogoś, kto należy do niego, ale nało- żył sobie okulary i mając wrażenie, że żyje w iluzji naszego nieby- tu, sprowadził na nas to wszystko? Znajdziesz Feliksa tam, gdzie będzie i ona, ale on jej nie znaj- dzie, nie zobaczy, bo jest ślepy. Myślałem, że to nasza szansa, ale on chyba widzi nas w snach i nadal nami kieruje. A może używa tych okularów, o których mówił twój syn? Może to on właśnie wi- dzi nas, a my jesteśmy tylko mgłą? On nami steruje, żadna myśl nie jest nasza, tylko w strachu spętani uciekamy. Nie wiem, czy rozumiesz moje słowa. Stary jestem i myślę, że starzy tak właśnie odchodzą, nie wiedząc nic, w pętach swoich ciał jak w pancerzach odchodzą, ale dokąd? Dokąd i ja pójdę, Janie? Coś się ze mną stanie, więc musisz go znaleźć. Zwłaszcza gdy stanie się coś z twoimi dziećmi. Nie potrafię ich ocalić, dlatego piszę o Feliksie. Dorwij go, wbij mu w gardło cokolwiek, może wtedy przekonasz się, czy od- czuwa ból. Potrafisz sprawić, by ludzie mówili, co wiedzą. To twój zawód, talent. Jeżeli jesteś oprawcą, bądź nim dla Feliksa jak naj- lepszym. Tragiczne muszą być chwile takich przesłuchań, prawda? Pogrążasz się w topieli własnej ciekawości, kto, co, dlaczego, a oni odpowiadają ci, bojąc się śmierci, podają fakty i chociaż wiesz, że nie dowiesz się tego, co ciebie interesuje, grasz swoją rolę przed Feliksem, a on wciąż rysuje. Chyba już go w Warszawie nie ma. Pojechał do Paryża, siedzi tam, malował, dopóki nie oślepł. Niech mu się nie wydaje, że tyl- ko on mnie dopędza. Ja też, słaby okruch, potrafię go śledzić z tego miejsca, o którym on nic nie wie. On nie zna tej wyspy, nie wie nic o kataklizmie, który oderwał dom od lądu. To jest twoja szansa. Możesz to wykorzystać, ponieważ ów kataklizm na- stąpił samoistnie, jezioro odzyskało swój kształt sprzed kilkuset lat, tu naprawdę była wyspa, na której siedzisz teraz i czytasz to, co napisałem. On teraz już nie może rysować, chociaż ja w to do końca nie wierzę. Jeżeli nie rysuje, to może pisze, notuje? Po- patrz, co się dzieje ze starcami takimi jak ja! Teraz dopiero zro- zumiałem, że on i pisać nie może, więc co robi? Gapi się, a może tylko snami swoimi wpatruje się w nas? Nie wiem, na co wpadł ten szaleniec, w jaki sposób może przekazywać to, co zrodzi jego chora głowa, jak on to może zrobić, Janie, w Paryżu, który oby zapadł się pod ziemię, oby przestał istnieć, Janie, a razem z nim Feliks. Zmęczony jestem, nie wiem, po co to piszę, skoro nie ma dla mnie ratunku, ale ostrzegam: dowiedz się, co on robi, dorwij go, skocz mu do gardła, jeżeli twoje dzieci mają przetrwać i mieć ojca. Już wiem, Janie! On ma kogoś! On komuś mówi, o czym myśli! On kogoś ma, kto kieruje tym wszystkim, kto sprawia, że widzia- łem tę starą, gołą babę tańczącą, że widziałem rybę wielką, która chciała rzucić się na mnie, a rybą nie była, że ten chłopak prze- cięty na pół przyszedł do mnie, a gdy uderzyłem go pałką, zamie- nił się w coś - nie wiem w co. Janie, Feliks robi to przez kogoś, kto słucha jego opowieści. Nawet gdy już zdechnie jak pies, ten ktoś będzie to w sobie nosił, a może nawet przejmie jego strasz- liwe zdolności? Znajdź człowieka, któremu Feliks opowiada. To tak jak gdybyś odrąbał mu rękę wtedy, gdy miał lat dziesięć i po- kazał mi pierwszy rysunek. Zaraz potem rysunek ożył, tramwaj naprawdę odciął Grubasowi nogę i leżała przede mną, porusza- jąc obutą stopą. 28 Domek świeczki Jeżeli to aktorka, ta stara aktorka, nie znam nazwiska (na imię miała Maria), jeżeli to ona? Nie, to musi być ktoś zarażony jego jadem, ktoś bliski, młody i szukający ratunku dla swojego świata. Janie! Jego córka jest moim dzieckiem - mówię to, przyznaję się do tego i wyjaśniam: on wiedział i dlatego mnie dręczy. Ale jego córka nie jest tą osobą, której opowiada. Zmęczony jestem, pisanie jest ciężkie, a nie wiem, czy prze- czytasz to, co piszę, czy zostanie tak, aż ktoś przyjdzie głodny i po- żre ten papier. Nie wiem, Janie. Chociaż Feliks nie wie o tej wyspie, są tu jego potwory. Dzieci nie wiedzą o tym, ukrywam to przed nimi, staram się ocalić je przed tym, przed czym uciec nie mogę i ty chyba też nie możesz. Nocami zjawiają się i znikają potwory nie wiadomo skąd, ale to jego pomysł, a ludzie patrzą na to i nie poznają albo chcą to wi- dzieć jak w okularach, o których mówił Bartek: nakładasz i jesteś w innym miejscu, tylko srasz tutaj i jesz, a widzisz coś, czego nie ma, i staje się to dla ciebie najważniejsze. Umierasz w okularach i co widzisz wtedy? Czego pragnie, podparty patykami trup stoją- cy na wyspie, patrzący przed siebie? Janie, podejmę z nimi walkę i dzieci twoje nie dowiedzą się prawdy, a jeżeli coś stanie się ze mną, wiedz, że dałem z siebie wszystko. To, co po mnie zostanie, twoje jest, dom twojego dziadka, uwa- żaj na ten dom i może zburz... Opowiadałem ci przecież o piwnicy i twojej babce, prawda? Czy on może pisać? Jeżeli nie ma nikogo, kto chciałby być ze starym, cuchnącym Feliksem, prać jego brudy? Nie ma pieniędzy. Czy jest urządzenie, które pozwala pisać ślepcom, mogą mówić, a coś samo za nich pisze? Ja nie wiem, siedzę tutaj sam i nie wiem, co ludzie jeszcze wymyślą. Pojedź pod adres, jaki podałem, zapytaj o Feliksa i znajdź go, Janie, to nasza, twoja już tylko i dzieci twoich nadzieja. Znajdź go, złap i zabij, Janie. Wuj Daniel śmiertelny Zapamiętaj, że on kogoś ma, komu wszystko opowiada!". Jan wstał, chodził po domu, gasił światła, zamykał drzwi, wszedł do pokoju, w którym spała dziewczyna. Przyglądał się jej twarzy niepodobnej do tamtej, zapamiętanej w Paryżu. Rany na skroni pokryły się kropkami małych strupków. Odezwała się nagle, nie otwierając podpuchniętych oczu: - Nie patrz na mnie, proszę. Nie chcę, żeby ktoś na mnie patrzył. Paryż -A pan co?! Ktoś trącał Teda, a on nie mógł otworzyć oczu. Były podpuch- nięte, sklejone jak u chorego psa. Rozerwał powieki niemal z bó- lem. Zobaczył wielki plac, setki autobusów. Siedział w jednym z nich. - Tutaj nie wolno spać, proszę pana - mówiła kobieta z wia- drem i ścierką. - Miał pan szczęście, że to ja, a nie Jean-Pierre, on by dopiero panu dał popalić! Niech pan lepiej już idzie, zanim na- dejdzie Jean-Pierre, on nie lubi takich jak pan. Swoją drogą, jak to możliwe, że znalazł się pan na parkingu? - Jechałem do Paryża. - Ted zaczął szukać biletu, wyjął jakiś świstek. - Nie jestem od tego, żeby sprawdzać bilety. Dla mnie może pan mieć chociażby kamyk, ale to na pewno nie jest bilet tej linii. Wygląda jak etykietka z butelki najtańszego włoskiego wina. Pije- cie te buraczane siuśki i wydaje się wam, że wędrujecie, co? Wszystko jest za tanie i dlatego tacy jak pan mogą sobie pozwolić na to, na co nawet mnie nie stać. Wino! Już ja bym wam podniosła ceny tak, że żaden z was nie miałby dość pieniędzy. Wino, a zwłasz- cza to włoskie, jest stanowczo za tanie. Niech pan już idzie, idźże, człowieku, bo przyjedzie Jean-Pierre i źle się to skończy! Ted wysiadł z autobusu. Zaczynał widzieć wyraźniej - wieża Eiffla była daleka, zamglona, nad nią przesuwały się jasne chmury. - Pan coś zostawił! - zawołała sprzątaczka i podała mu drew- niany domek. - To dla dziecka? Ma pan dzieci? -Tak. - No i po co to panu? Nie lepiej siedzieć z dziećmi, niż chlać te włoskie wina? Niech pan wraca do domu. Wsiadł do pierwszego autobusu, jaki się zatrzymał na przystan- ku. Wysiadł na Polach Elizejskich. Kobiety wychodziły ze sklepów, kolorowi mężczyźni wsiadali do białych samochodów, odjeżdżali z warkotem. Policjant jechał za Tedem na rowerze. McOvy skręcił w bramę, starał się przeczekać. Z bramy wyszła zgrabna, dobrze ubrana, czarnoskóra kobieta. Na widok Teda cofnęła się, zaczęła poprawiać coś przy bucie. Weszła na podwórko, spojrzała w któreś okno, znowu popatrzyła na Teda, znowu doszła do bramy, zatrzy- mała się, patrząc na niego, cofnęła się, wyjęła papierosa, nie mia- ła czym zapalić, szukała w torebce, patrzyła na Teda, pochyliła się, odwróciła, znowu weszła na podwórko, popatrzyła na któreś wyso- kie okno, minęła Teda, otarła się o niego i wyszła na ulicę. Ted nie miał pojęcia, gdzie chciałby pójść. Wyszedł na ulicę i niemal wpadł na czarną kobietę. Z jej ręki wyleciały jakieś dro- biazgi, schylił się, postawił domek na chodniku, pomagał podno- sić, a ona skrupulatnie sprawdzała, co jej podawał. Patrzyła przy tym co chwila na Teda, jak gdyby oczekując na jakieś słowa. Po- dał jej już wszystko, mógł odejść. - Słuchaj, musimy to wyjaśnić - powiedziała. -Wiesz, Tade, że milczenie nie pomaga naszemu związkowi. Przestań mnie śledzić, przestań stać całymi nocami pod oknem. Chcesz porozmawiać? Jakie miał wyjście? Kobieta była naprawdę ładna. - Nie zaproszę cię na górę, wiesz, że nie mogę. Obserwują mnie, plotkują. Nie mam tutaj najlepszej opinii. Ci ludzie są straszni, potworni. Boję się ich i gdyby nie to, że znam tego i owe- go... Nigdy cię nie zwodziłam... Dlaczego chodzisz z tym dom- kiem? - zaczęła się rozglądać bojaźliwie, jakby domek w rękach Teda poniżał ją w oczach sąsiadów. - Chodźmy już stąd, chodźmy! Po kilkuset krokach zwolniła, odetchnęła spokojniej, wzięła Teda pod rękę. - O czym dzisiaj będziesz mi opowiadał, Tade? Gdyby to był in- ny układ, mogłabym z tobą pozostać. Ale ty masz swoje obrazy, swoje rzeźby, marzenia... Teraz jestem młoda, chcesz mnie malo- wać, chcesz mnie kochać, a później? Twoje oczy jak żadne inne wypatrzą, że się starzeję. Boję się twoich oczu, Tade. Jesteś wspa- niałym malarzem, osiągniesz wszystko, lecz wciąż będziesz musiał szukać dla swoich oczu pięknych modelek. A ja się zestarzeję i będę ci tylko przeszkadzać. Dlatego muszę być z Denisem. Wiem, że nie ma talentu, rozmowy z nim są nudne, on też sobie zdaje sprawę z tego, że po związku z tobą oczekuję rzeczy napraw- dę niezwykłych. Dlatego bez przerwy jeździmy po świecie. Hote- le, zmiana miejsc, wciąż coś nowego. Nigdy nie przyniósł mi tych samych kwiatów. Dzisiaj były to hitrocenty czy jakoś tak... Musi się starać, musi mieć pieniądze, żeby mnie kupować, ty nie mu- siałeś mieć niczego więcej niż twoje oczy i palce, talent. Jesteś bardzo bogatym człowiekiem, Denis przy tobie jest biednym głup- cem, a jednak muszę być z nim,Tade. Powiem ci, kochany, że gdy z nim jestem, zawsze myślę o tobie. To taki mój rodzaj miłości do ciebie. Bo ja ciebie kocham, ale kocham też Denisa. Nudzi mnie, śmieszy, celowo udaję znudzoną. To go mobilizuje, zmusza do wy- siłku, to taka gra, ale muszę w nią grać, jeżeli chcę uciec przed spojrzeniem twoich oczu, które kiedyś nieuchronnie musiałyby dostrzec, że moje ciało więdnie. Szli coraz węższymi uliczkami Montmartre. Malarze wystawili swoje kramiki, turyści płacili za tysięczne powielenia tych sa- mych pejzaży. - Odprowadzę cię do atelier - zaproponowała kobieta. Pozwalał się wieść w kierunku samotnej, wysokiej jak nadbu- dówki transatlantyku kamienicy. - Nie chciałabym, żeby Denis się dowiedział, że weszliśmy tu razem - powiedziała kobieta. - Wszędzie ma kogoś, kto mu donosi. To Denisa metoda: opłaca tego i owego, buduje siatkę swoich pry- watnych szpiegów. Niektórych już znam i mogę ich wprowadzać w błąd, ale tego, komu płaci w twoim domu, nie znam. Wjadę win- dą, będę czekać na ciebie, a ty wejdź schodami, dobrze? - zapyta- ła i w jej pięknej dłoni pojawił się kluczyk, symbol ich związku. Ted stanął w bramie, kobieta poszła do kamienicy, skręciła w jej drzwi w ostatniej chwili, znienacka. Poczekał chwilę, by zmylić czujność szpiega. Domek pod pachą uwierał, z dołu nad- chodził ciągły szmer Paryża, wieża sięgała błękitnego nieba. Było doskonałe światło, żeby malować. Przebudzenie Jan wstał, nie budząc się jeszcze. Podszedł do okna, uchylił zasłonę, dopiero wtedy zorientował się, gdzie jest. Wyspa otrząsnęła się z ciemności, krzaki wokół domu rozrosły się, sięgając ścian, a komunikację zapewniały tunele wycięte w nich i konserwowane uparcie rękoma Daniela, który ułamywał odra- stające gałązki i układał je na ścieżkach. Zaniedbał to ostatnio i zielone odrosty pojawiały się jak pajęczyny, próbując wypełnić prześwit tuneli. Dziewczyna leżała nieruchomo, okryta kocem, blada i spuch- nięta. Jan wyszedł, dotarł tunelem z krzaków do wody, gdzie w trzci- nach kołysał się pojazd. Było zimno, wschodni wiaterek sunął po tafli, poruszał liście, przypomniał wczorajszy połów; Jan poczuł dreszcz. Przypomniał sobie słowa wuja. Wrócił do domu, otworzył notes i przeczytał: "Zmęczony jestem, nie wiem, po co to piszę, skoro nie ma dla mnie ratunku, ale ostrzegam: dowiedz się, co on robi, dorwij go, skocz mu do gardła, jeżeli twoje dzieci mają przetrwać i mieć ojca. Janie! On ma kogoś! On komuś mówi, o czym myśli! On kogoś ma, kto kieruje tym wszystkim, kto sprawia, że widziałem tę sta- rą, gołą babę tańczącą, że widziałem rybę wielką, która chciała rzucić się na mnie, a rybą nie była, że ten chłopak przecięty na pół przyszedł do mnie, a gdy uderzyłem go pałką, zamienił się w coś - nie wiem w co. Janie, Feliks robi to przez kogoś, kto słu- cha jego opowieści. Nawet gdy już zdechnie jak pies, ten ktoś bę- dzie to w sobie nosił, a może nawet przejmie jego straszliwe zdol- ności? Znajdź człowieka, któremu Feliks opowiada". - Gdzie my jesteśmy? - usłyszał głos dziewczyny za plecami. Stała w drzwiach, opierała się ramieniem o futrynę, patrzyła nie- przytomnie. Dlaczego szybko zamknął notes i niepostrzeżenie schował do szuflady? - Już wstałaś? - Wczoraj mówiłeś, że jesteśmy w Paryżu. - Ze zdziwieniem rozglądała się wokół. - Gdzie dzieci? Znalazłeś je? - Są gdzieś tutaj. Na pewno je znajdziemy. Wróciła do pokoju, usiadła na łóżku, sięgnęła po zniszczone ubranie. Pomyślał, że może znajdzie dla niej coś w domu; zaczął przeglądać rzeczy wuja Daniela. Cuchnęły jakimś zielskiem, któ- re miało odpędzić robactwo. Znalazł roboczy kombinezon, mniej brudny niż inne, koszulę z czerwoną kieszenią na piersi, czapkę. Podał to dziewczynie i chciał wyjść, ale go zatrzymała. - Muszę ci o nim powiedzieć. Kiedy pierwszy raz go zobaczy- łam, nie wiedziałam, że to on. Byłam niewiele starsza od twojej córki. Czy mogłam wiedzieć, że to się stanie? Byłam sama. - Więc znasz go już tak długo? - Nie chcę o tym mówić. - Nie musisz. Interesuje mnie tylko to, czego się od niego do- wiedziałaś. Ma zdolność przepowiadania, prawda? - Kto? - Otworzyła szeroko oczy. - Ty myślisz, że chcę ci opo- wiedzieć o Feliksie? - Tak mi się wydawało. - Co biedny, ślepy malarz może mieć wspólnego z tym zam- kiem? On go tak naprawdę nie widział. - Więc o kim mówisz? - O zamku. Po plecach Jana przepłynął lód. - Mówisz o nim jak o człowieku. Dziwisz się, że nie zrozumiałem? - Nie mogę opowiedzieć inaczej. Takich rzeczy w ogóle nie da się opowiedzieć zwyczajnie. Naprawdę ważne historie trzeba opo- wiadać tak, jak one powstają, a nic nie powstaje łatwo, tak so- bie... Posłuchaj, Jean, przecież byłeś tam, widziałeś ten zamek, posągi, okna i wciąż uważasz, że to tylko kamienna budowla? Nie znalazłeś w tym niczego więcej? - To film, wymysł. Iluzja. Jej nie ma. - Właśnie że jest! Ten zamek istnieje. Byłam obok niego, gdy miałam niewiele więcej lat od twojej córki. Chcesz powiedzieć, że człowiek w jej wieku nie odróżnia prawdy od zmyślenia? - Opowiedz. - Mój ojciec, tak jak cała moja rodzina wcześniej, nie wiem od kiedy, opiekował się nim. To było tak, że rząd uznał zamek za skarb naszej kultury, podobno sale jeszcze drgały słowami dawnych władców. Wokół były bagna. Nie pytałam, dlaczego zamek stoi w takim miejscu. Nie wiem też, czemu nie zapadł się w te błota. Tak naprawdę pierwszy raz zobaczyłam go wtedy, gdy ojciec wziął mnie na łódkę. Miał zbierać pułapki, które zakładał na bobry. Pły- nęliśmy, on otwierał skrzynki, wyjmował bobry i wrzucał je do pla- stikowego pojemnika w drugiej łodzi, którą ciągnęliśmy za sobą. Co te bobry wyprawiały! Myślałam o nich, patrzyłam do tyłu na ich skrzynkę i nagle się odwróciłam. W jednej chwili, jak znikąd pojawił się przede mną zamek. Ojciec nawet nie podniósł oczu, by- wał tu dwa, trzy razy dziennie, by otwierać drzwi turystom, którzy nadlatywali helikopterem. A ja wprost nie mogłam uwierzyć! W takim miejscu taka budowla! Zupełnie jakby miała twarz, oczy, uśmiechała się do mnie bramą jak usta. Wydawała mi się kobietą, ale z każdą chwilą stawała się mniej przyjazna, metalowa, kamien- na, chłodna. Wkrótce zrozumiałam swój błąd: to był on, potężny i groźny jak mężczyzna. Rozumiesz, co chcę powiedzieć? -Tak. - To tylko wrażenia, jakieś myśli. Wiem, że to kamienny gmach, nic więcej. Podpływaliśmy, ojciec zauważył moje zdziwie- nie. Nie mógł go zrozumieć. Musieliśmy dobić do lądu, wejść na most i dostać się do zamku. Znosił bobry do jednej z piwnic, tam je przetrzymywał do czasu, aż przypływał wodolot, który je zabie- rał. Nie wiem dokąd. Weszłam do tego zamku. Był wielki, czułam się w nim malutka, a gdy ojciec szarpał się z bobrami, krzyczał na nie, jeden mu zresztą uciekł... znalazłam się na dziedzińcu. Byłam zupełnie sama. Zobaczyłam otwarte drzwi. Weszłam w nie, zaczę- łam wchodzić po schodach, znalazłam się w wielkiej sali, w której był tylko ogromny, długi stół. Na końcu sali zobaczyłam żółte okno. Człowiek zawsze najpierw idzie do światła. Stanęłam przy oknie, starałam się coś za nim zobaczyć, lecz grube szkło prze- puszczało jedynie jakieś cienie. Byłam zła, że nie mogę wyjrzeć. Okno było za duże, za straszne, ale przyciągało mnie do siebie. Dziewczyna przestała mówić, szparki jej podpuchniętych oczu błyskały. - Nie wiedziałaś, co zrobić - podpowiedział Jan. - Chciałam wrócić i wtedy zobaczyłam wielkie posągi przy jednej ścianie. Były kamienne, ciężkie, toporne. A za nimi, bliżej okna wisiał obraz. Przedstawiał krwawą bitwę. Ludzie mieli twa- rze pełne nienawiści, pokrzywione, straszne. Napierali na siebie, wbijali w siebie ostrza, ucinali głowy. Przed dziećmi w Szwecji ukrywano takie obrazy. Patrzyłam, bałam się, ale nie mogłam ode- rwać wzroku. Pamiętam jedną głowę leżącą w kałuży krwi, oczy miała otwarte, w zębach trzymała odgryzioną czyjąś rękę. - Ludzie walczyli z samymi zbrojami - rzekł Jan. - Nie! Ten obraz nie przedstawiał jakiejś wymyślonej bitwy lu- dzi ze zbrojami. Nie, w tych zbrojach wtedy byli ludzie. Mieli twa- rze straszne, okrutne. Nie mogłam odejść, bałam się i równocze- śnie chciałam oglądać ten obraz. Ojciec mnie znalazł i zaczął krzy- czeć; zamek miał wiele pomieszczeń, grube mury, mogłam gdzieś zginąć. Krzyczał, ale równocześnie przytulał mnie, jak gdybym rzeczywiście zaginęła i odnalazła się po kilku dniach. Wziął mnie na ręce i kazał dotknąć jednej z łusek na zbroi kamiennego ryce- rza. Jak mnie to zdziwiło! Drugi kamienny rycerz obrócił się, wte- dy zobaczyłam, że od tyłu jest jak kamienna rura. Można było tam wejść. Kręcąc jakimś kółkiem, ojciec zaczął nas opuszczać pod posadzkę sali. Zrobiło się ciemno. Zjeżdżaliśmy do piwnic. Przestraszona wtulałam się w ojca. Podziemia były ogromne, światło wpadało do nich tylko przez otwór przecinający całą bu- dowlę od komina. Czuć było stęchlizną, między nogami ojca łaziły żaby i inne stworzenia, nieraz zupełnie bezbarwne, jak wypłuka- ne robaki w butelce alkoholu. Co chciał mi pokazać? Miałam wra- żenie, że to jego wielka tajemnica, ale bałam się, nie byłam przy- gotowana na tajemnice ludzi dorosłych. - Dziewczyna zaczęła szlochać. - Opowiedz mi jak najkrócej, co się stało - uspokajał Jan. - W piwnicy były łańcuchy, dziwne narzędzia. Nie wiedziałam, do czego służą. Była tam drewniana postać, siedziała, taka topor- na, jakby ktoś w połowie pracy przestał się nią zajmować. Ojciec podszedł i ją otworzył. Była w środku pusta. Jakoś go bawiło to, że boję się ciemnego wnętrza, w którym były tylko metalowe szpi- kulce. Wsadził mnie do niej, a sam zaczął się rozglądać. Słyszał coś, czego ja nie słyszałam. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak się denerwuje, dlaczego chodzi po tej strasznej sali, nikogo nie woła, tylko nasłuchuje... - Dziewczyna znowu przestała mówić, strumyki łez zastygły na jej opuchniętej twarzy. - Co to było? - zapytał Jan. - Ktoś wołał, płakał, jęczał. Tak jakby w ścianach. Ojciec był coraz bardziej podenerwowany. Ktoś schodził, ale przecież nie by- ło schodów, coś wlewało się niemal jak szum, jakiś jazgot... jesz- cze teraz to słyszę... Słyszę to! - To wiatr. Jesteśmy na wyspie, a to wiatr - uspokajał Jan. - Wiatr? Tam nie było wiatru. Nie rozumiałam, dlaczego po prostu nie wejdziemy do kamiennej rury i nie wyjedziemy stąd na górę. Ojciec zaczął zamykać figurę, w której siedziałam. Sta- rał się mnie ułożyć między ostrzami, a one wciskały się między moje nogi, ramiona... Zaczęłam płakać. Nagle znalazłam się w ciemności. Miałam tylko kilka otworów blisko oczu, to były dziurki do oddychania i do patrzenia. - Co się stało potem? - ponaglał Jan. - Zamykałam oczy, ale słyszałam, jak to nadchodzi. Ojciec pró- bował wejść do kamiennej rury, lecz mu się nie udawało. Wciąż z niej wypadał. Przez szparki widziałam, że stara się uciec, ale nie wiedziałam przed kim. Dziwiło mnie to. Mój ojciec pływał po ba- gnach, o których opowiadano straszne rzeczy, a tu nagle ucieka, boi się? W tych szparkach wyglądał niczym jakiś mały zwierza- czek w pułapce. A ktoś potrząsał kamienną rurą, coś mówił, ale nie mogłam zrozumieć ani słowa. - Dziewczyna podniosła rękę do piersi, jakby chcąc powstrzymać ból. - Mam wrażenie, że to staje się znowu. Boję się. Popatrz, jestem ohydna jak figura, w której siedziałam; opuchnięta, nie przypominam tej osoby, która siedzi w swoim ciele. To nie jestem ja, mnie nie widać, jestem zamknię- ta w tym okropnym potworze. - Opowiedz do końca. - Myślisz, że będzie koniec? Ojciec zaczął się unosić w powie- trzu, stał się drobiazgiem w roztrzęsionym, kamiennym pudełku. Krzyczałam, ale zniknął, a do sali - w to nie można uwierzyć, ale tak było - do sali zaczęli wchodzić jacyś ludzie, błyszczący, czarni. To były zbroje, jak gdyby ktoś strząsnął je z obrazu, opadały tutaj, ale chodziły, mówiły do siebie, choć nie miały żadnych twarzy! - Widziałaś je, czy tylko wyobrażałaś je sobie? - Teraz już nie wiem. Wydaje mi się, że byłam schowana przed nimi i nie patrzyłam, ale mam wrażenie, że widziałam je tak do- kładnie jak ciebie teraz. Więc nie wiem. - Co stało się potem? - Zaczęły ze sobą walczyć. Zrobił się straszliwy hałas, a zaraz potem nastała cisza. Ostrożnie zbliżyłam oko do dziurki, ale nie widziałam nic. Wydawało mi się, że wszystkie położyły się i leżą. Nie mogłam się ruszyć, przytrzymywały mnie te ostrza. Nasłuchi- wałam. To trwało bez końca. Teraz wydaje mi się, że tam jestem, że nasłuchuję, o... cicho bądź, nie słyszysz niczego? - Nikogo prócz nas tu nie ma. - Ktoś jest i słyszy, o czym mówimy. Wiem na pewno. - To niemożliwe. - Zaczął sprawdzać zapalarką ściany, ale ni- czego nie znalazł, nigdzie nie było śladu pluskwy, żadnego z urzą- dzeń, które znał. - W porządku, nikt nas nie słyszy. Dokończ. Co stało się potem? - Wtedy? Odważyłam się wyjść z tej figury. Jej drzwi były bar- dzo ciężkie, popychałam, a one opadały na mnie. Wreszcie otwo- rzyły się jak stara książka. Wysunęłam się spomiędzy ostrzy i opa- dłam na kamienną posadzkę. Nie było na niej żadnych zbroi. Wołałam ojca, lecz i jego nie było. Jak gdyby wszystko to stało się w mojej wyobraźni. Weszłam do kamiennej figury i zaczęłam krę- cić kółkiem. Jechałam na górę. Bolały mnie ręce. Najgorzej było, gdy znalazłam się w całkowitej ciemności. Kręciłam uparcie, w końcu pojawiła się szparka i światło. Jeszcze trochę obrotów kółkiem, przecisnęłam się jakoś do ogromnej sali. Poczułam się uratowana. Nikogo nie było. Na obrazie wciąż walczyli ci rycerze. Ucięta głowa wciąż trzymała odgryzioną dłoń w zębach. Koniecz- nie chciałam otworzyć okno. Na dole, na dziedzińcu było ponuro, chłodno, a żółte okno podpowiadało, że za nim jest słońce. - Otworzyłaś? Co było za oknem? - Łąka. Zupełnie inna niż to, co otaczało zamek. Zielona tra- wa, jakieś domki, dzieci się bawiły. Jakaś kobieta chodziła po łą- ce i wołała kogoś. Keitha. Wołała: Keith! Stałam w oknie, lecz nikt mnie nie widział. Jak to, myślałam, ci ludzie zupełnie nie zdają sobie sprawy z tego, że obok nich jest zamek, do którego niedawno przyszły zbroje? Jak to możliwe, że się nie pochowali? Wyciągałam ręce, wołałam, chciałam, żeby zdjęli mnie z tego okna. Dusiłam się w nim, czułam, że ktoś podchodzi do mnie z ty- łu, chce mnie złapać, uwięzić, nie mogłam się odwrócić, bo ba- łam się tak okropnie... - ze szparek oczu znowu zaczęły spływać strumyki łez. - To wszystko? - Nie. Musiałam wyjść przez dziedziniec. Bałam się wszystkie- go. Bobry, które złapał ojciec, strasznie piszczały. Dotarłam do łó- dek i czekałam na ojca. Zrobiło się ciemno, a on nie wracał. Cały zamek aż huczał od wiatru. Musiałam odpłynąć. Wiosłowałam, by- le dalej od zamku, w którym coś znowu zaczynało się dziać. Nigdy wcześniej sama nie wiosłowałam... - Jak to się skończyło? - Znaleziono mnie po trzech dniach. Nie wiem, gdzie byłam. Pocięły mnie komary, byłam cała spuchnięta. - Zaczęła się śmiać. - Może teraz wyglądam właśnie tak jak wtedy? Jak ci się wydaje, może w tej łódce, którą znaleźli, siedziało coś takiego jak ja te- raz? Potwór! - A co z twoim ojcem? - Nie wiem. - A dlaczego uważasz, że to ma jakiś związek z tym, co dzieje się tutaj? - Ponieważ ktoś jest w pobliżu - powiedziała ciszej. - Ktoś tu jest. Jest... Teraz i Jan usłyszał; w pobliżu ściany ktoś się przesunął. Jan wy- szedł, sprawdził całą wyspę. Nikogo nie było. Chociaż nie - cień ja- kiś przemknął po wodzie, musnął gałęzie niskiego grabu, przepadł. - Ktoś tu jest - szeptała dziewczyna, gdy wrócił do domu. - Wiem, że jest. Ale się go nie boję. Teraz, kiedy ci opowiedziałam wszystko, nie boję się go. Jan spojrzał w okno i zobaczył twarz Bartka, która zaraz zni- kła. Wybiegł. Wodą w kierunku brzegu szedł, płynął, uciekał ktoś, kogo co chwila okrywały fale. Wskoczył za nim do wody, próbował gonić, ale fale niosły uciekiniera ku krzakom na brzegu. - Bartek! - krzyknął. - Przyjechałem! Nie poznajesz mnie? Możesz pytać, o co chcesz, wszystko wiem. Zrozumiał, że w ucieczce chłopca jest coś nienaturalnego. Zawrócił, wskoczył do pojazdu i uruchomił silnik. Nie myślał 0 dziewczynie, która siedziała w domu, czochrając sobie włosy 1 patrząc w lustro na kukłę, którą stawała się coraz bardziej. ROZDZIAŁ 28 Przepaska Winda wiozła Teda coraz wyżej. Obce twarze pa- trzyły nań zza szybki w drzwiach, gdy mijał kolejne piętra. Doje- chał na samą górę, wysiadł. Winda od razu ruszyła w dół. Ted stał przed drzwiami, w których w dziurce od wewnątrz tkwił kluczyk; a więc ona tam była, a on odnalazł miejsce schadz- ki? Nie do końca zapomniał. Wszedł. Strych wydawał się mniejszy - po czasie spędzonym w Mieście dla Teda wszystko musiało się skurczyć, skarleć. Wsłu- chiwał się w jęk podłogi, w wiatr muskający pokratkowane szpro- sami okno: pękło w nim kilka szyb, było brudne, ale już od drzwi dało się zobaczyć panoramę Paryża z górującą nad miastem wie- żą. Świeciło słońce, lecz w atelier panował półmrok - okna wycho- dziły na północ. Znienacka pojawiła się czarnoskóra kobieta, podeszła, wschłu- chując się w milczenie Teda. Okrężną drogą, kokietując, wykonu- jąc za dużo gestów, doszła, objęła go i pocałowała. - Więc jak to dzisiaj zrobimy? Ted nie malował od lat, a tutaj stały farby, na sztaludze tkwiła tekturka pomalowana na biało. - Mam się rozebrać, czy może namalujesz mnie taką, jaka je- stem dla ciebie? Kropką o jakiejś barwie, niczym więcej? Wiesz, że nie mam dużo czasu, Denis będzie mnie szukał. Co proponujesz? - Nie spodziewałem się, że przyjdziesz - powiedział, wczuwa- jąc się w swoją rolę. Czarnoskóra grała bardzo dobrze: znudzona, doświadczona, cyniczna piękność. Bał się, a może raczej nie po- trafił sobie wyobrazić, że ta scena może mieć tylko erotyczny pod- tekst. O co więc jeszcze chodziło? - Zrób z tym coś - wskazała domek w ręce Teda. Nie mógł się zdecydować, więc wzięła domek i poniosła go gdzieś. W dali, na końcu strychu były małe drzwiczki. Jakże mógł 0 nich zapomnieć! Czarnoskóra piękność wróciła naga, w błękit- nej przepasce na głowie. Ted poszedł do dalekich drzwiczek i znalazł się w ciasnym po- mieszczeniu, gdzie był tylko materac, okienko w dachu, jakiś stół 1 ten domek na podłodze. Gdyby ktoś wszedł po ciemku, zgniótłby go. To było złe miejsce. Ted szukał lepszego, gdy kobieta weszła do klitki i ponownie zastała go z domkiem w rękach. - Co się z tobą dzieje, Tade? Czy ta zabawka ma jakieś szcze- gólne znaczenie? - Nie - odpowiedział - jednak powinienem znaleźć dla niej ja- kieś miejsce. - Przypominam, że czas wciąż płynie. Czekam! - wróciła do pracowni, usiadła na drewnianym postumencie, założyła nogę na nogę - typowa poza modela nie ufającego własnej formie - nasu- wała błękitną chustkę na piersi, na oczy... kokietowała i zachęca- ła Teda, który wyszedł i postawił domek pod oknem. Czarnoskóra skomentowała to pogardliwym prychnięciem. Podszedł do sztalugi. Nie trzymał pędzla od lat. - Tak będzie dobrze? - Błękitna opaska zwisała między jej piersiami. - A może chcesz czegoś innego? - Nie, tak jest w porządku. - Tade, czy zauważyłeś, że ani razu nie poprosiłeś o pieprzenie? -Tak. - Naprawdę zamierzasz mnie malować? Naprawdę chodzi ci tylko o to? -Tak. - W takim razie odchrzań się! Mało ci jeszcze, mało?! Sięgnęła do jednej ze stert tekturowych obrazków i rozrzucała je po podłodze. Na każdym była ona, malowana w różnych pozach, w różnych barwach. - Nie zatrzymasz mnie swoimi obrazami! Cóż z tego, że malu- jesz mnie wciąż? Wiem, kochany, że nikt tak jak ty nie potrafi te- go zrobić, ale szukam czegoś ponad to. Chcę żyć, nie mogę tutaj siedzieć i czekać na starość. Gdybyś potrafił zrobić coś, bym pozo- stała taka na zawsze, wtedy może byłabym z tobą. A Denis... on też żyje, chce czegoś doświadczyć i szuka tego, czego może nie znajdzie, ale to polega na szukaniu, a nie na nieruchomym trwa- niu przed twoim wzrokiem. Nie rozumiesz, czego potrzebuję? Kobieta wstała, zbliżyła się do okna, wychyliła się, ale nikt nie mógłby jej dostrzec z ulicy - pracownia Teda znajdowała się dużo wyżej od najwyższych pięter sąsiednich domów. - Chodź, Tade, popatrz, może zrozumiesz. Podszedł. Ulicą przechodził starszy człowiek. Macał stopą kra- wężnik, stanął na chodniku niepewnie, dłonią szukał ściany, aby dotrzeć do drzwi kamienicy. Ted nie widział tego starca wcze- śniej, ale kobieta go znała. - Jest ślepy. Jeszcze się z tym nie pogodził. Chodzi bez laski, maca wszystko jak robak. Chyba jeszcze coś widzi, jakieś świa- tło. Gdy wsiadłam do windy, żeby tu wjechać, on w niej stał, za- czął coś mówić, ale nie chciałam słuchać. Boję się niewidomych. Grzebał w kieszeni, chciał mi coś pokazać i to coś wypadło. Wy tu chyba macie dziurawą windę, Tade, bo nic nie znalazłam. Chcia- łam mu pomóc, kucnęłam... więc musiałam wypiąć się w jego stronę... Zaraz, przecież jest ślepy! Skąd wiedział, że się pochyli- łam? Położył mi rękę na tyłku i wsadził pod spódnicę... Tade, przecież jest ślepy! No, może takie rzeczy zostają wam do końca. Niczego nie znalazłam, a on zaproponował, żebym zaszła do nie- go. Kto to jest? Ale nieważne, chciałam ci coś powiedzieć, tylko wyleciało mi z głowy... Nie, Tade, jeżeli masz ochotę na seks... czekam na to. Ted miał ochotę na seks i jej nie miał; chciał być tutaj, na stry- chu i równocześnie chciałby stąd już odejść, chciałby malować, a także niczego nie pragnął mniej niż malowanie. - Denis ma wszędzie donosicieli. A jeżeli donosi mu ten fałszy- wy ślepiec? Tade, czy stać ciebie na jakieś szaleństwo? Możesz tak po prostu pójść i go zamordować? - Chciałabyś, żebym zabił Denisa? - Denisa?! - Zaczęła się śmiać. - Mówię o tym ślepcu. Jaką wartość ma takie życie? Przecież już wszystko przeżył, prawda? Nie zobaczy już nic więcej niż to, co zapamiętał. Wciąż na okrągło ogląda ten sam film. Jeżeli go zamordujesz, to jakbyś rozwalił od- twarzacz, który może oglądać tylko sam to, co odtwarza. Zdobę- dziesz się na to? Nawet nie wiesz, jak bym ciebie wtedy kochała! - Zwariowałaś - powiedział Ted. - Jaką wartość ma życie kogoś bezużytecznego? On wszystko ma jedynie dla siebie. Jedynie to co przeżył, zobaczył. Po jakimś czasie będzie zapominał, zacznie oszukiwać sam siebie, swoją pa- mięcią gapić się będzie na świat, którego nigdy nie było. Więc jak, zrobisz to? Proszę o tak niewiele. On nawet nie poczuje. Nie będzie wiedział. Będzie miał wrażenie, że to sen, jakieś wspo- mnienie. Nawet jeżeli go zaboli, pomyśli, o, znam ten ból, coś mi przypomina, ciekawe, co będzie dalej? Kobieta nagim ciałem ocierała się o niego, wydzielała jakiś in- ny zapach niż kobiety, które dotąd poznał. Nie był to zapach miły. Ted bał się jej agresywności, pragnął, by poszła sobie, woń jej cia- ła stawała się odrażająca. - Nie wiem, gdzie mieszka - powiedział. - Gdzie mieszka? Poszukam go. Pójdę tak, jak mnie widzisz. Chociaż nie, tak będzie lepiej. - Okryła się szalem i wyszła. Dopiero teraz miał czas, aby rozejrzeć się po swojej pracowni. Obrazy były takie, jak je zostawił. Oczywiście, poza kupką tektu- rek przedstawiających tę kobietę, których nie namalował, bo przecież jej nie znał. To była aktorka i rekwizyty: program dopra- cowano w każdym szczególe. Wróciła rozbawiona. - Wchodziłam do wszystkich mieszkań, patrzyli na mnie jak na dziką Afrykankę, aż znalazłam drzwi jego mieszkania. Otwo- rzył, patrzył, niczego nie widząc - jest idealnie ślepy! Ale tak ja- koś pociągał nosem. Mężczyźni wyczuwają zapach samiczki, praw- da, Tade? Pocałowałam go i powiedziałam, że poznaliśmy się w windzie. Poprowadziłam jego rękę, by dotknął moich piersi. Nie jest jeszcze tak stary, sprawdziłam, w jednej chwili był twardy. Zaprosiłam go tutaj, Tade. Zaraz tu będzie. Przygotujemy dla nie- go spektakl, będziesz wszystko widział z ukrycia, a ja już potrafię zrobić tak, żeby oszalał. Oczywiście, Tade, wszystko, co mam, jest tylko dla ciebie i co nieco dla Denisa, ale on ma wymagania spe- cyficzne, więc mogę powiedzieć, że nie wchodzicie sobie w para- dę. Posłuchaj, zaraz tu będzie. Zachowuj się tak, jak gdyby ciebie nie było. Nic, cisza. Potem, gdy już będzie ugotowany, odprawię go, spławię, wsadzę do windy, a ty wejdziesz za nim. Weźmiesz to - podała Tedowi błękitną przepaskę - i zaciśniesz mu na szyi. Po- myśli, że to ja, nie będzie się bronił, a ty tylko potrzymasz chwilę, zostawisz go w windzie i wrócisz po schodach. Komu przyjdzie do głowy, że mieliśmy jakiś powód, by go zabić? Przecież nie mamy żadnego powodu, prawda? Ted nie odpowiedział, usłyszał już zgrzyt windy i niemal fizycz- nie, bólem kości odbierał chrzęst lin, które ciągnęły ją na górę. Obrazy Pojazd połknął odległość od brzegu, wbił się w zaro- śla; gąszcz przeszedł w las. Jan odnalazł drogę - ślad po niej, prze- cinkę. Skręcił tam. Rozległ się pisk, na czujniku zajaśniała czerwo- na kropka umykająca w lewo, między pnie. Pojawiała się i znikała w okularze. Pojazd wypadł z lasu na mokre łąki i wtedy znowu roz- legł się pisk. Ktoś uciekał między wzgórzami - chował się, ale wciąż umykał na północ, nie oddalając się od jeziora. Jan nie zbliżał się za szybko. Bartek miał powody, by uciekać; w świecie, w którym się znalazł, wszystko założyło maski. Nawet i ten człowiek wyglądający jak ojciec. Czy mógł wiedzieć, co kryje się pod jego maską? Jan chciał, by Bartek doprowadził go do miejsca, w którym jest też Felicja. A mały uciekinier dobrze wiedział, co robi. Przed pojazdem zawisła skarpa - ostry zjazd zakończony kanałem o głę- bokich betonowych brzegach. Czerwona kropka pokonała kanał, wspinała się na przeciwległe wzgórze, zatrzymała się teraz. Ucie- kinier obserwował nieporadne próby pojazdu, który pochyliwszy stalowy łeb nad kanałem, badał głębokość brzegów, a potem za- wrócił na skarpę i zniknął. Na szczycie skarpy Jan wyskoczył, przebiegł kilkadziesiąt kro- ków w lewo i znalazł łagodniejszy stok, kończący się na rozlewi- sku - betonowe umocnienia kanału były tu zniszczone wybuchem. Po chwili pojazd wsunął się w błota i rozbryzgując je, wpadł do wody, wgryzł się w drugi brzeg i pędził na wzgórze, którym kilka chwil wcześniej przesunęła się kropka. Lecz za wzgórzem rozcią- gały się puste łąki. Bartek zapadł się pod ziemię. Jan wiedział, że chłopiec musi być w pobliżu. Pomyślał, że dzieci tulą się w jakiejś jamie, nieruchome, zasłuchane, przestraszone, że pojazd może je zgnieść na miazgę - jeżeli wjedzie na łąki. Jechał, zawracał, kluczył. A gdy już skierował pojazd na trawę, omijał każdą grudę, nierówność, zagłębienie; teraz już nie mógł zawrócić. Badał czujnikami każdą kępę krzaków, szukał pod pnia- mi. Dzieci zdążyły odnaleźć w sobie atawistyczne instynkty, potra- fiły się ukryć. Kropka pojawiła się znowu; dużo dalej od miejsca, które sprawdzał. Wciąż uciekała. Może Bartek próbował go odciągnąć od kryjówki? Silnik zawył, pojazd wyrwał korzenie krzaków, od- rzucił je i pędził za kropką. Jan pozwolił mu działać samodzielnie. Pojazd nie zwracał uwagi na wgłębienia, drobne kanały, pnie - pędził śladem kropki. Była wciąż bliżej, rosła, jej czerwień rozle- wała się, przybierając kształt człowieka, który bez szans walczył z przestrzenią - pancerna zjawa goniła zajadle. Za kolejnym wzniesieniem rozlała się kolejna równina. Kroiły ją mgliste pasy siatek zabezpieczających, rozciągniętych na tysią- cach słupków z łebkami czujników. Kropka wpadła między nie, znalazła się po drugiej stronie siatki i ciągle umykała. Jan zwol- nił. Ogrodzenia ciągnęły się we wszystkie strony, sięgały jeziora. Chłopiec przedostał się za nie sobie znaną dziurą, przekopem, te- raz znikał w dali, pojawiał się jeszcze na górkach, przemieszczał się wolniej; czujniki traciły z nim kontakt. Jan prowadził pojazd wzdłuż siatki. Na podglądzie ogólnym próbował zlokalizować bramę, ale przybliżony obraz deformował się i zamieniał w bladą, nieruchomą kopułę przypominającą górę strzaskanej czaszki. Jan skierował ostrze maski na siatkę, włączył mechanizm cięcia i trójkątny klin wgryzł się w tworzywo; przez kilkanaście sekund stawiało opór, oplatając ostrze, tarmosząc pancerną masą; osłabło, pękło, rwało się i roztapiało - pojazd był już po drugiej stronie. Kiedyś dbano o te tereny, trawę strzyżono, krzewy starannie pielęgnowano, nadając im dziwne kształty. Teraz gałązki wybuja- ły radośnie, niszcząc narzuconą sobie formę. Wszystko dziczało. Jan prowadził pojazd ku wzgórzu. Chwasty nie do końca zaro- sły wąskie ścieżki. Jedna zaprowadziła go na wzgórze i ukazała gładką, starannie skomponowaną panoramę. Wcześniej musiał to być ogromny park stworzony przez ludzi o niezwykłym wyczuciu form, równowagi, nastrojów, które niesie z sobą obraz natury. Pła- ska woda dalekiego jeziora różowiała, podkreślając seledyn łąk, a bufiaste drzewa zbite w gromadki stawały się granatowe, kon- trastem żółcąc niebo. W tym bezmiarze ukryły się dzieci. Czy mo- gły znaleźć lepsze miejsce? Pozwolił pojazdowi sunąć swobodnie, ostrożnie, by nie tratować traw, nie niszczyć drzew. Powinien dalej pójść pieszo, ale dokąd? I wtedy pojawił się człowiek. Stał za kępą krzaków przypomi- nających Myszkę Miki. Może zachwycał się panoramą? Popatrzył na pojazd bez najmniejszego zdziwienia. - Szukam chłopca, który przebiegł tędy - powiedział cicho Jan, starając się nie zakłócić kontemplacji nieznajomego. - Je- stem jego ojcem. Musiałeś go widzieć. Człowiek uśmiechał się, kiwał mechanicznie głową. - Jest z nim moja córka. To moje dzieci, przyjechałem po nie. Rozumiesz? - pytał Jan. Człowiek, pokazawszy coś ręką, odszedł w dolinę. Jan jechał dalej. Pojawiły się stawy, nad nimi starannie pomalowane łukowe mostki, altanki, opuszczone zagródki. Między stawami przepływa- ły wijące się strumienie, w których odbijało się teraz żółte niebo, jak gdyby ciepłe, spokojne światło wydostawało się spod żółtawe- go szkła, które rozciągnięto nad łąkami i wzgórzami. Rdzawe lisy bez lęku przebiegały w pobliżu. Jan jechał dalej, coraz ostrożniej, by nie zniszczyć mostków, nie naruszyć kanałów, brzegu stawów. Kolejny człowiek siedział, patrząc przed siebie. - Szukam chłopca, który biegł tędy - powiedział Jan. Mężczyzna podniósł się, był wysoki, poruszał się topornie, miał kłopoty z chodzeniem. - Nie widziałeś go? - pytał Jan. - Szukam jego i małej dziew- czynki; kręcą się tutaj na pewno... Mężczyzna odchodził, kuśtykając przez łąkę. Ścieżka wsunęła się w wąski parów. Jan musiał ostrożnie pro- wadzić pojazd między bielejącymi skarpami porośniętymi blusz- czem. Jak ulica w spalonym mieście, parów szedł stałym łukiem. Jan widział tylko ściany pełne chłodnych błysków na listkach. W pewnej chwili oczy poraziło mu światło. Parów skończył się przed ciepłymi łąkami schodzącymi łagodnie ku brzegom jeziora. Drugi, daleki brzeg ginął we mgle zmieszanej ze słońcem w iluzji nieskończoności. Pojazd siłą bezwładu zsuwał się ze wzgórza. Po lewej stronie, w dolince okrytej błękitnym cieniem stały domy. Ich płaskie czer- wone dachy chwytały na krawędzie nieco światła, reszta kryła się w błękitnym półmroku. Na placach między domami poruszali się ludzie jak błękitno-różowe zabawki. Skierował pojazd w ich stro- nę. Skupisko domów otaczało kolejne ogrodzenie, przy otwartej bramie stał drewniany barak, a w nim siedział mężczyzna. Uniósł rękę, by zatrzymać pojazd, i podchodził krokiem doświadczonego wartownika. - Szukam chłopca - powtarzał swoją kwestię Jan. - Może przywieźliście jakieś instrukcje? - pytał wartownik z nadzieją. - Nie mamy łączności, nie mamy prądu, jedzenie się kończy. Ktoś powinien przylecieć, powiedzieć co dalej. - Nie jestem tym, na kogo czekasz. Szukam dzieci, które gdzieś tutaj przebywają. Jestem ich ojcem. Może mieszkają w tych do- mach? - Ojcem? -Wartownik zaczął się przyglądać Janowi nieufnie. - Jak to, ojcem? Zdajecie sobie sprawę, że nie mogę wpuścić niko- go, kto mówi coś takiego. To niedozwolone. Ojciec? - Myślę, że Bartek i Felicja są tutaj. Mój syn i córka. - Nic nie rozumiem. Jak to, ojciec? Syn, córka? Co się dzie- je? Nie pozwolę nikomu przekroczyć bramy. Ja ostatni zostałem z nimi. Wszyscy mają to gdzieś, nikt nie zastanawia się, co z ni- mi zrobić. Co by się stało, gdybym i ja odszedł? Proszę się cof- nąć i przyjechać, gdy otrzymam z centrali dyspozycje w tej sprawie. - Nie rozumiesz. - Jan zeskoczył z pojazdu. - Muszę tam wejść. - A ja nie mogę was wpuścić. Ojciec! Każdy, kto przyjdzie z zewnątrz, jest dla nich niebezpieczny. Dlaczego chcecie ich krzywdzić? - Chcę po prostu odnaleźć moje dzieci. Są tutaj. - Proszę. Nie mam broni, nie będę walczył, ale błagam, odjedź- cie. To biedne istoty. Nie można ich uświadamiać. Jesteś ojcem? - W oczach wartownika pojawiła się wściekłość. - Teraz jesteś oj- cem, prawda? Przyjechałeś po drugie niebieskie oko? A może wo- lisz brązowe? A może przyda ci się serce, noga, ręka, a może coś innego? Ojciec! Jan chwycił go za gardło. - Coście nawyrabiali? Nie macie żadnych wątpliwości? - wy- szeptał wartownik, osuwając się na ziemię i ciężko łapiąc oddech. Jan szedł w kierunku budynków. Oczy, nogi Miał wrażenie, że z okienek obserwują go liczne oczy. Spojrzenia obciążały każdy krok. Uciekł przed nimi, wcho- dząc w najbliższe drzwi. W korytarzu tkwiło kilkanaście par oczu. Nie zauważył w nich strachu. - Czy nie wbiegł tutaj przed chwilą chłopiec, mój syn? - zapytał. Milczenie. - Bartek. Od kilku dni ukrywa się w pobliżu. Razem z nim jest dziewczynka, nieduża, ładna dziewczynka, Felicja. Nie opowiada- li wam, że czekają na ojca? Nie? Przyjechałem po nich. Milczenie. Jan wpatrywał się w nieruchome oczy, szukał, nawo- ływał: - Bartek, Felicja, to ja, przyjechałem! Nie bójcie się. Odpo- wiem na każde wasze pytanie, wiem o was wszystko. Felicjo, pod poduszką trzymasz kocie oko, a twoją ulubioną lalką jest lilipu- tek. Wiem, że już go nie masz, ale go odnajdziemy, zobaczysz, tyl- ko się odezwij... Cisza i ta jakaś bieda bijąca z postaci ubranych prawie iden- tycznie, w granatowe uniformy, nie pozwalała Janowi dopuścić do świadomości prawdy. Były tu same kaleki. Wyszedł. Wartownik nadbiegał, krzyczał i gestykulował. Jan wszedł do drugiego budynku. Tu było więcej pomieszczeń, wej- ścia, korytarze, czuło się smród smażonej cebuli. Wszędzie sie- działy kalekie istoty, patrzyły obojętnie. Pytał, krzyczał, wołał i już chciał wyjść, gdy nagle spostrzegł jednookiego. Kim był ów człowiek, którego Jan przecież znał, ale nie potrafił sobie przypo- mnieć? Podszedł, stanął nad nim, a człowiek wpatrywał się w jego twarz, jak gdyby też go poznawał. Jan bał się pytać, bał się każdej swojej myśli. Naprzeciw niego siedział dwudziestokilkuletni męż- czyzna - nie miał dłoni, którą miał Jan, nie miał oka, które miał Jan; był podobny do Jana, gdy ten miał dwadzieścia kilka lat... Jan zaczynał rozumieć. - No i co robisz, co robisz? - powtarzał wartownik. - Sam wi- dzisz, co zrobiłeś. Czy możesz zrozumieć, co teraz dzieje się w ich sercach? Dajcie spokój, ludzie, dajcie im spokój! Chcecie im uświadomić wszystko, aż do końca? Jan wyszedł na dwór. Wartownik ze łzami w oczach stanął obok. - Nie powinni was widzieć - powiedział. - Czy to są... dawcy? - zapytał Jan. - A kto? Już lepiej nie udawaj, że nie wiesz! - Nie wiedziałem. - A twoje oko, ta ręka? - Nie wiedziałem. - Nie opowiadaj takich rzeczy! Pojedziesz sobie, a ja zostanę z nimi. Co mam im powiedzieć? Wam się wydaje, że to prawie zwierzęta, co? To wy jesteście jak dzikie bestie... - Zamknij się, człowieku, zamknij mordę! Jan patrzył na równinę, po której biegały lisy. Wartownik mil- czał, kierując spojrzenie za wzrokiem Jana. -Tutejsze lisy wcisną się w każdą szparę. To prawdziwa plaga. Żrą wszystko, potrafią też zaatakować. Właśnie z lasu wybiegł lis, wskoczył na parapet i próbował do- stać się do budynku przez okno, ale odbił się od kraty i padł na ziemię bez przytomności niczym włochaty strzęp. - Sam widzisz. Zwierzęta zatraciły instynkty. - Powinno się je wystrzelać - rzekł Jan. Z kolejnego budynku wyszedł Bartek, chudy, z długimi włosa- mi opadającymi na uszy. Stanął i przyglądał się Janowi, jak gdyby go nie poznawał. - To ja - powiedział ojciec, idąc ku niemu. - Przyjechałem. Czemu się mnie boisz? Gdzie jest Felicja? - Co ty robisz, o co go pytasz? - zniecierpliwiony wartownik odchodził, nie chciał być świadkiem kolejnej żałosnej sceny. Bartek patrzył obojętnie. - Co się z wami stało, co się z tobą dzieje? - Jan zdał sobie sprawę, że ten chłopiec, identyczny jak Bartek, to nie jest jego syn! Wyciągnął ręce, ale mały odwrócił się i wszedł do pobliskiego budynku. Jan chciał go dogonić, szukał po zatęchłych pomieszczeniach pełnych obojętnych istot. Zaglądał wszędzie, aż go znalazł. Chło- piec siedział w kucki pod okienkiem. Jan wziął go na ręce, niósł do drzwi. Tuż przy wyjściu zobaczył dwudziestokilkuletnią dziew- czynę. Miała oczy Felicji, ale to oczywiście nie była Felicja. To by- ła jego żona Helena... Czas splątał się w węzeł. Jan widział młodą kobietę podobną do Heleny takiej, jaką poznał, zachował w pamięci, ale to prze- cież nie była Helena! Miała jej piękne oczy, jej piękne usta, po- prawiała jej gestem włosy, ale nie była nią... To nie była Helena! Musiał wyjść, jeżeli nie chciał krzyczeć. Niosąc milczącego chłopca na rękach, sprawdzał wszystkie budynki. Nie znalazł Fe- licji. Szukał jej, wiedząc, że szuka dziecka podobnego do niej, które będzie dzieckiem jego i Heleny, nie będąc nim; tak jak i on nie będzie jego ojcem, będąc nim... czuł, że przestaje rozumieć cokolwiek. Włączył odtwarzacz; powiększona do maksimum mgiełka mo- nitora wypełniła się obrazem dzieci: Felicja mówiła, Bartek bie- gał z piłką. Wszyscy unieśli oczy, wpatrując się w tę scenkę, jakby wcześniej nie widziały takiego cudu. Jan szedł, chłopiec na jego ramieniu sięgał ręką do podobnego chłopca odbijającego piłkę. Tłumek ludzi podążał za Janem - kalecy w różnym wieku, wpa- trzeni, niekiedy jednym swym okiem, w Felicję mówiącą: "Mam nadzieję, że zostawiasz nas ostatni raz. Nie lubimy, gdy wyjeż- dżasz. Tutaj nic się nie dzieje. Czy to normalne, że ludzie nie mo- gą wychodzić? Ja sobie wyobrażam, że każdy człowiek będzie mógł wędrować, dokąd zechce. Powie sobie: chcę zobaczyć, co jest za tym wzgórzem, które widzę codziennie z okna, i po prostu pój- dzie zobaczyć". Zebrali się chyba wszyscy. Wisząca nad Janem kulka monitora oświetlała twarze wokół. Jan wciąż szukał Felicji. Oczy Heleny ja- śniały tak blisko... Sobowtór mógłby Helenę ocalić, gdyby nie to, że nie znaleziono jej ciała. Teraz, pozostawiony tutaj, otrzymał nieokreślony czas, by żyć, może - by wejść kiedyś na drogę, którą szła Helena? Czy było to możliwe? Czy byłaby to ta sama droga? Dziewczyna radosnymi, jasnymi oczyma patrzyła na iluzyjny ob- razek, nie wiedząc, na co naprawdę patrzy. Czy wiedziała, co zna- czy słowo "dziecko"? Czy współczujący wartownik byłby w stanie jej to wyjaśnić? Dlaczego Janowi się wydawało, że gdyby stąd wy- szła, jej życie zaczęłoby się prawdziwie? Nie znalazł Felicji. Nie znalazł też innej twarzy, której wypa- trywał. Zobaczył ją, gdy jeszcze raz wszedł do jednego z domów; podobny do niego bezoki, bezręki kaleka czekał. Tylko on nie wy- szedł oglądać tajemniczej kuli świecącej na placu, nad głowami dawców. Jan podszedł, wziął go za rękę, ale kaleka cofnął się gwałtownie, wstał. Był wzrostu Jana, potężnie zbudowany, silny i energiczny. - Zabiorę cię ze sobą - powiedział Jan. - Domyślasz się, kim jestem? Kaleka nie odpowiadał. Jego jedyne oko - błękitne - miało in- ny wyraz niż oczy pozostałych dawców, było bystre, twarde, prze- nikliwe. - Chodź ze mną - rzekł Jan. - Jestem ci coś winny. Wyciągnięta ręka trafiła na pustkę. Jan odwrócił się, odchodził. - Co robisz?! - krzyczał wartownik, dobiegając do Jana, wska- zując zbiegowisko pod monitorem. - Nie widzieli czegoś takiego, nie wiedzą, co to jest, i lepiej, żeby nie wiedzieli. Niech dalej ży- ją tutaj, niech strzygą krzaki, niech sobie malują, robią jakieś fi- gurki... Co ty robisz, idioto?! Jan uderzył go w brzuch, wrzucił chłopca do pojazdu, po czym ściągnął monitor ku sobie. Tłumek biegł za malejącą kulką, zatrzy- mał się, wpatrując w górę, wokół, szukając jej i w końcu kierując wzrok ku niebu, gdzie wisiała maleńka, samotna kropka gwiazdy. - Widzisz, co zrobiłeś, wszarzu! - krzyczał wartownik. - Jak ja im teraz to wszystko wytłumaczę? Co mam im powiedzieć?! Jan nie oglądał się za siebie. Lisy uciekały sprzed kół pojazdu - jeden nie zdążył, zamienił się w czerwoną plamę na trawie. Przewodnik Winda trzasnęła, jęknęły metalowe drzwi. Kroki niewidomego zbliżyły się do strychu. Ted McOvy ukrył się za bia- łą tekturką na sztaludze, czekał. Naga kobieta stała nieruchomo. Wszedł niewidomy starzec. Ostrożnie szurał butami o podłogę, starając się wyczuć każdą szparę, zatrzymał się, nasłuchiwał, wę- szył. Stanął naprzeciw kobiety. Ona, walcząc ze śmiechem, pochy- lała się, by sprawdzić, czy ślepiec widzi jej cień na tle okien, ale on tylko węszył. - Proszę się odezwać - powiedział. - Doskonale wiem, co pani robi. Dawno temu też bawiłem się w ten sposób, gdy spotkałem niewidomego. Nie musi pani sprawdzać - nie widzę, ale wyczu- wam pani ciało. Domyślam się, że ma pani ciemną skórę. Milczała zaskoczona. - Sposób stawiania stóp mówi bardzo dużo o człowieku. Pani jest piękna, lekka i jeszcze nie zaznała pani prawdziwej rozkoszy. Czarnoskóra popatrzyła na Teda, zrobiła wielkie oczy i przyło- żyła dłoń do ust, by powstrzymać śmiech. - Kobiety, które doświadczyły tego, chodzą inaczej; nie muszą się śpieszyć, wiedząc, że to, czego pragną, znaleźć można w naj- mniej oczekiwanym miejscu. Ten strych, to atelier widziało wiele kobiet. Malowano je, oddawano hołd ich ciałom. Były piękne, ale bywały i brzydkie, z obwisłymi piersiami, łonami budzącymi odra- zę. Artystów brzydota inspiruje na równi z pięknem. Czy zastana- wiała się pani nad istotą swojego piękna? Na czym to polega, że mężczyźni pani pragną? Czy chodzi im o wygląd przyszłych dzieci, których i tak pani im nie urodzi? A nawet gdyby, to czy w naszych dzieciach chcemy widzieć nas samych, skorygowanych, doskonal- szych? Jeżeli tak, to znaczy, że o wartości człowieka stanowi jego wygląd zewnętrzny. W takim razie kim człowiek jest dla mnie? Węch, dotyk... - Palce starca, żywe i elastyczne, szukały w prze- strzeni, odnalazły. Kobieta wyciągnęła ręce i dłonie nieśmiało do- tknęły się, zamarły. McOvy starał się nie oddychać. To, co widział, wydawało się ohydne i piękne; czarnoskóra zareagowała dziwnie - wpatrywała się w starca bez wcześniejszej ironii, pozwalała jego palcom prze- suwać się po swoich dłoniach, muskać je, obejmować delikatnie. Stary nie trzymał jej, to ona starała się, by nie przestał dotykać, sprawiało jej to przyjemność, przymknęła oczy. - Tak - powiedział ślepiec. - To atelier widziało różne kobiety. Niektóre przychodziły do mnie, tak jak pani, kpiły sobie, jak pani teraz, a gdy odchodziły ode mnie, nie musiały się śpieszyć. Ślepiec musi widzieć więcej, żeby zobaczyć to, co sprawia, że mężczyzna pożąda kobiety. Wiem, że to panią przeraża, rzadko słyszy się coś takiego od ślepca. Dotykam pani, ale nie wiem, gdzie pani jest. Ten dotyk jest nierealny, jakbym muskał palcami zroszoną łąkę. Och, wiem, zanudzam panią. To moja wada. Potrafię tylko mówić. Pani malarz... Czy on tu jest? - Kto? - zdradziła się wreszcie, co starzec skwitował ledwie za- uważonym przez Teda grymasem. - Artysta, który miał namalować panią i mnie. Czy on wie, jak zatytułować ten obraz? Proszę mu powiedzieć, niech zatytułuje ten obraz: "Przewodnik". - Nie, nie ma go. - Więc proszę zapamiętać: "Przewodnik". Malarze, którym pa- ni pozuje, mogą panią widzieć i dlatego niepotrzebne im słowa. Nadają kształt niebytowi, ujmują w jakąś formę pustkę, podsu- wają ją później pod oczy ludziom, którzy szukają tej pustki, a przecież ona jest bliżej, niż myślimy, niż się nam wydaje. Wy- starczy zamknąć oczy i już ich nie otworzyć, a wtedy widzimy to, czego szukają oni, muskając pani ciało wzrokiem, pieszcząc je włosiem pędzli, szalejąc z niemocy oddania prawdy o pożądaniu, które pani w nich wzbudza... Ślepiec ciągle wodził palcami po rękach czarnoskórej, która teraz przymknęła powieki, odchyliła troszeczkę głowę i pozwalała mu na więcej. Palce ślepca minęły jej łokcie, muskały ramiona, szyję, sunęły ku wargom, uszom; dotarły do jej piersi. McOvy, ukryty za sztalugą, widział, że brązowe sutki się naprężyły, a pal- ce starca znieruchomiały milimetr przed nimi, przesyłając nie do- tyk, ale ciepło - energię, za którą podążało ciało kobiety. Nie tak miała wyglądać ta scena, a jednak Ted cieszył nią oczy. - Gdy byłem młody jak ci malarze, malowałem lepiej niż oni - mówił stary. - Moje palce kreśliły linie lekko, sprawnie zmierza- jąc do celu. To było jak czysty dźwięk, który zaczyna się, a my już go znamy, ale pozwalamy mu trwać do końca, bo nas cieszy. Moje palce wiedziały, jak zacząć i skończyć. Kolory płonęły. Czarne cia- ła na tle złotego nieba, szafirowe oczy, usta w formie maleńkich tęcz, piersi miękkie i wilgotne od ciepłej rosy, plecy, które ociera- ło aksamitne słońce. Czar, smak i zapach, moje dłonie wymazywa- ły z niebytu inną formę. Jak wtedy gdy przecieramy zamgloną szy- bę, tak one otwierały moje oczy i widziałem to, czego nikt nie zobaczył. Już na końcu języka jest podpowiedz, wsłuchaj się w nią - szeptał starzec. Ted widział, jak z jego ust wychyla się i zmierza ku ustom ko- biety język. Ale nie dotknął ich, cofnął się; starzec przestał mó- wić, czarnoskóra otworzyła ostrożnie oczy. - W jakim celu zaprosiła mnie pani? - zapytał. - Jeżeli nie ma malarza, kto nas będzie malował? - On przyjdzie - powiedziała cicho. - Co teraz zrobimy? Będziemy czekać? Milczenie dla mnie jest zupełnie czym innym niż dla pani. Nie potrafię milczeć, gdy w po- bliżu jest kobieta. Chciałbym ją otulić słowami, pieścić nimi, chciałbym jej tyle powiedzieć. Ale kobiety nie potrafią już słu- chać. Wydaje się im, że w starcu nie ma już młodego mężczyzny, a przecież jest w nim dużo więcej niż w tych, którzy starają się umknąć w iluzję, jak ten nieobecny malarz. Ich pogoń do niczego nie prowadzi. Z góry można przewidzieć, czym się zakończy. Trze- ba zamknąć się w sobie, nie dać umknąć niczemu... McOvy niewiele rozumiał. Czarnoskóra kobieta poruszała się lekko, dążyła ku spotkaniu z rękoma starca, lecz on już jej nie do- tykał, przyłożył dłonie do swoich policzków, jak gdyby chciał prze- nieść na nie ciepło kobiecego ciała, wąchał je, muskał wargami. Kobieta przyglądała się i wciąż pochylała, chcąc, by ją odnalazł. - Zapamiętała pani, co powiedziałem? - zapytał. - Tak - odrzekła. - Ciepło i cicho, tańczą iskry, latają światełka owadów, pomarańczowe fale na niebieskim morzu, a do brzegu dobija żaglowiec. Płynie nim ktoś, na kogo czekam. Kim on jest? - Co jeszcze pani zapamiętała? - Tytuł obrazu: "Przewodnik". - "Przewodnik". Tak, bardzo dobrze. Jest pani kobietą, przed którą nie sposób uciec. Czy zdaje sobie pani sprawę, że będę teraz myślał tylko o pani? Nie zasnę. A sen to dla mnie przebudzenie: wówczas widzę tych, których znałem, gdy jeszcze mogłem ich wi- dzieć. Czyli pojawiła się pani w moich snach na zawsze. Będę pa- nią przez nie prowadził. Odwiedzi pani dziwne miejsca, z którymi nikt pani nie zapozna, żaden inny mężczyzna. - Jest pan pewny? - O tak, niechże który spróbuje przypomnieć pani, co zdarzyło się na Rue Gericault zeszłego roku! - Co się zdarzyło? - Niech spyta pani któregoś z nich. Niech opowiedzą. - Zaraz, sama tego nie pamiętam. Co się zdarzyło? Rok temu na Rue Gericault. Owszem, bywałam tam... - Popatrzyła na Teda zmieszana. - Zgubiła pani but, obcas uwiązł w szczelinie ścieku. Nie wró- ciła pani po niego, tylko zdjęła drugi but i szła dalej boso. - Zaraz, zupełnie tego nie pamiętam. Palce starca wyciągnęły się i trafiły na dłonie czarnoskórej. - Padał deszcz, a przecież pani lubi chodzić boso po deszczu. W parku weszła pani na trawnik, trawa pieściła stopy, była mięk- ka i przypominała trochę zdarzenie z dzieciństwa. To było jeszcze tam, ciepły piasek, kury uciekające spod nóg ojca, gdy prowadził panią do tego człowieka. Miała pani nie więcej niż trzynaście lat, ale była nad wiek wysoka, szczupła, z dojrzałymi piersiami i fi- zycznie gotowa na spotkanie z mężczyzną. Nie, ojciec pani nie sprzedał, po prostu zostawił u tego człowieka za dwa tysiące fran- ków i prosił, aby zajął się panią dobrze, nie traktował surowo i nie zamęczał... - Nie pamiętam, nie pamiętam - powtarzała czarnoskóra, pa- trząc na oczy ślepca. - A jednak on uznał, że dwa tysiące to cena, która daje mu pa- nią na własność. Najpierw bawiło go, że pani chodzi w pobliżu, zajmuje się kurami, sklepikiem, układa na oknie gliniane naczy- nia w taki sposób, jak gdyby były kwiatami. To wszystko radowa- ło jego dumę posiadacza. Była pani piękna, należała do niego, więc miał czas. - Nie pamiętam, nie pamiętam... - Kilka lat później, gdy pani zapomniała już o tamtym okrop- nym sklepikarzu, gdy przechadzała się pani wybrzeżem morza, oglądając statki, była już pani doświadczoną kobietą, choć miała nie więcej niż siedemnaście lat. Ale uczyła się pani doskonale, niepotrzebne były żadne szkoły, najlepszą szkołą jest życie. - Dobrze, i co z tego? - Nie wiedziała pani jeszcze, czego naprawdę szuka. Do dzisiaj pani tego nie wie, dlatego jest pani tutaj, dlatego pozwala im pa- ni siebie malować, nago, a przecież kiedyś była pani tak dumna ze swego ciała, że odsłaniała je niechętnie. - Niech pan opowiada. - Żaglowiec dobija do brzegu, słońce, piasek, pomarańczowe łuski na granatowej wodzie. To jest przed panią, blisko, tuż. Jaki będzie miało kształt? Któż może to wiedzieć? Nikt, to sen wyśnio- ny przez starego ślepca, sen, który dziać się będzie na jawie, w dzień, gdy nie nawiedzają go koszmary przyszłości. Ten sen uwięzie panią do miejsc, o których nikt nie wie. Ja znam te miej- sca. - Ręce ślepca znowu wędrowały ramionami kobiety, teraz śmielej, szybciej, do piersi, a potem w kierunku łona. Starzec mó- wił wolno, ciszej: - Chodzimy nie tam, gdzie powinniśmy, widzimy nie to, co chcemy widzieć, żyjemy w niewłaściwym czasie, więc ni- gdzie nie dochodzimy, niczego nie możemy zobaczyć naprawdę, jesteśmy martwi. Pozostajemy sami, do chwili gdy trafiamy do czyjegoś snu. Jest pani już w nim, widzę panią: stoi pani naga na strychu, w powybijanych oknach są obrazki, które namalował kie- dyś ktoś, kto przybył tu w poszukiwaniu miłości, rozchyla pani ła- godnie uda, chciałaby pani śmielej, ale boi się pani, jeszcze nie ufa palcom tego, kto panią pieści; nie widzi go pani... O, teraz już pani wie, przekonuje się, rozchyla śmielej uda, pozwala pani mu na więcej, ponieważ wyczuwa pani, że on wie, którędy prowadzić. Jest już pani na skraju drogi, stąd można skręcić albo na piękną łąkę, albo do wielkiego miasta. Co pani wybierze? Któż pani pod- powie, piękna czarnoskóra dziewczyno z obrazów, które już nigdy nie powstaną? Czy nie widzisz, nie czujesz, że potrzebny ci jest przewodnik, który tobą pokieruje i podpowie, co wybrać? Nie czujesz tego, piękna, zagubiona, samotna? Znajdź go, on czeka na ciebie, jest blisko, wsłuchaj się w siebie, czy nie chcesz dowie- dzieć się, co będzie dalej? - Przelecisz mnie - powiedziała śmiejąc się, podniecona, lu- bieżna. - Wiem o tobie wszystko, o wiele więcej niż wiesz sama o so- bie. Wiem, że spotkało ciebie coś, co dotąd ukrywasz, przed czym uciekasz, prawda? Jak masz na imię? - Lucy. - Pamiętasz, Lucy, ten zamek? Pamiętasz, co się w nim stało? - Nie pamiętam, nie wiem - szeptała kobieta coraz ciszej. Niewidomy klęknął, całując intymne miejsca. McOvy'ego zdu- miewała i żenowała ta sytuacja, ale chciał sycić nią wzrok do koń- ca, zdumiony siłą i sprawnością starca, który odwrócił kobietę, po- łożył ją na stole, na arkuszach papieru; gładził Lucy plecy, kładł się na nią, prowokując, oddalając chwilę złączenia. - Jeżeli nie pamiętasz, przypomnę ci, Lucy - szeptał. - Narysu- ję w tobie każdy obraz tego, co widziałaś w zamku. Posłuchaj więc, posłuchaj... - rozwlekał zdania, w rytm rozkosznych pojęki- wań kobiety, ale jeszcze uciekał. - To okno, pamiętasz? Widzisz je teraz? - Tak, tak - szeptała. - Zostałaś sama, wszystko ucichło, pamiętasz? - Tak, pamiętam... - Nikogo nie było, tylko ty i twój strach... - Tak, pamiętam, szybciej! - Co szybciej? - Wszystko, wszystko! Mów szybciej, opowiadaj, chcę się do- wiedzieć... - Dobrze, moja mała Lucy. Opowiem wszystko, a wtedy przeko- nasz się, że wskazałem ci właściwą drogę. - Mów, mów... - Słońce wpadało przez szkło, a twój ojciec zajęty zwierzętami, to były lisy, a może wydry, nieważne... Pamiętasz swojego ojca? - Tak, tak... - Możemy pójść, dokąd chcemy, mogę cię zaprowadzić tam, gdzie jeszcze nie byłaś, tylko słuchaj i pamiętaj, myśl o tym... Ted wyszedł z ukrycia; w dziwny sposób ta scena krępowała go i złościła. Nie chodziło tutaj o zazdrość, to było inne uczucie, jak gdyby zaczynał rozumieć i widzieć coś, na co nie był przygotowany. Działo się to na strychu, który znał, papiery na stole były jego ry- sunkami, tekturki w oknie on powstawiał, a jednak ktoś to za- właszczył, przejął po nim i traktował jak swoje. Dlatego nie nad- szedł żaden malarz, nikt nie zamierzał malować obrazu, na którym znalazłaby się czarnoskóra piękność i stary ślepiec, przewodnik. Ten obraz nigdy nie miał powstać i Ted o tym wiedział. Jak to się działo, że wiedział, wybiegał w przyszłość? Czy praca w agencji da- ła to doświadczenie? Stał przy oknie, na stole w gąszczu słów star- ca drżała podniecona do ostateczności kobieta. McOvy nabrał farbę na czubek pędzla i położył pierwszą od lat plamę na białym płótnie. Z bliska dobiegały szepty, jęki, słowa, miłosny skowyt, którym kobieta wyraziła swoją rozkosz. Zrobiło się cicho. Niewidomy potykając się, macając przed sobą, szedł w stro- nę drzwi. McOvy zdjął zwisającą ze sztalugi przepaskę czarno- skórej. Po raz pierwszy pomyślał, że mógłby to zrobić, chciał to zrobić. Wyszedł przed starcem, stanął przy drzwiach windy. Śle- piec dotarł do windy, wymacał przycisk, wdusił. Ted wstrzymy- wał oddech, czekał. Winda wjechała, Ted wsunął się do niej, stanął, znieruchomiał z przepaską uniesioną na wysokości ust. Starzec wszedł po nim, wolno, niemal dotknął butem stopy Te- da. Sapał, zapach jego potu zmieszał się z wonią ciała kobiety. Ted dostrzegł na podłodze opalizujący punkt, kulkę. Winda za- częła opadać. Jej zgrzyt, jęk, rzężenie pozwalały na śmiałość - pochylił się, podniósł kulkę, schował do kieszeni, uniósł szarfę i opuszczał ją przed oczyma niewidomego. Teraz trzeba było tyl- ko ją ściągnąć, skręcić na karku i nie popuścić, licząc do trzy- dziestu. Winda się zatrzymała. - Czy pan wysiada? - zapytał niewidomy. Ted nie był w stanie się poruszyć. - Ja jadę piętro niżej. Czy pan chciałby wysiąść? Ted milczał. - Może mi się wydaje, ale chyba ktoś tu jest - mówił niewido- my do siebie. Położył dłoń na przycisku i zjechali o jedno piętro. Ted wolno chował za siebie rękę z opaską, wstrzymywał od- dech, chciał stopić się z blaszaną ścianą. - Kobiety są dziwne, dziwne - mówił do siebie niewidomy. - Szkoda tego człowieka, ach, jak szkoda! Gdyby mógł się dowie- dzieć, nieszczęsny, byłoby po nim. Nie, nie możesz się dowiedzieć, biedaku, nie dowiesz się, nie dowiesz. Nie dowiesz. A jednak gdy- byś mógł... Gdybyś mógł... Gdzie to jest? Jak mogłem zgubić wła- śnie ją? Starzejesz się, Feliksie, starzejesz się, jeżeli popełniasz takie błędy. Możesz tylko mieć nadzieję, że trafi do rąk, które po- trafią z niej zrobić użytek. Drzwi windy otwierały się wolno, niewidomy wychodził jeszcze wolniej. Zamknęły się i nim Ted zdołał się zorientować, winda, ściągnięta przez kogoś z dołu, sunęła na parter. Znowu trzask drzwi; naprzeciw Teda stanął człowiek, który chciał wjechać na górę. Ted wybiegł, pędził w kierunku centrum. Potwory Warkot silnika, jazda, połyskujące wskaźniki nie robiły żadnego wrażenia na chłopcu o twarzy, rękach, włosach Bartka. Był pozbawiony energii, apatyczny. - Płyniemy do tej wyspy - powiedział Jan, gdy pojazd zsunął się do jeziora. - Byłeś tam przecież, prawda? Chodziłeś tam często, co? Na pewno widziałeś człowieka, który tam mieszkał, to twój dziadek. Chłopiec milczał, wpatrując się bezmyślnie w wodę. Pojazd dobił do pali. Szli potykając się, raniąc twarze gałęzia- mi grabów. Dziewczyna ukryła się w domu. Wyszła dopiero wtedy, gdy Jan się odezwał. Patrzyła na chłopca z niedowierzaniem. - Jest chudy, blady. Choruje? - To nie jest Bartek - wyjaśnił Jan. - Przecież widziałam go, to on. - Mylisz się. Nie mogła zrozumieć, a Jan nie potrafił jej wytłumaczyć. Po- prowadził ich do pojazdu, pomógł wejść. Skierował pojazd przez zatokę w kierunku otwartych łąk - tam była droga prowadząca do asfaltowej szosy. Dziewczyna głaskała chłopca po włosach. - Kim on jest? Szosa prowadziła prosto, zwężała się w perspektywie do roz- miarów punktu. Jechali ku niemu. Na dróżce prowadzącej do wioski, obok krzaka ktoś stał; pode- rwał się, zbiegał w jar i pędził jak wielkie ptaszysko. Jan skręcił za nim, gonił. W objęciach jaru uciekający wydawał się kawał- kiem czarnej tkaniny pchanej wiatrem. Chłopiec przyglądał się uciekającemu, zerkał na Jana, na dziewczynę, otwierał usta, zaczynał coś mówić - czarny cień był coraz bliżej, ale wspiął się na skarpę, a właściwie uniósł się i wle- ciał na nią. Pojazd z rykiem wspinał się po stoku. - Czemu go gonimy? - zapytała dziewczyna. Jan nie odpowiadał. Musiał zobaczyć, przekonać się, co spło- szyło jego dzieci. - To nie jest człowiek, to plastik, poszarpany worek niesiony przez wiatr - stwierdziła dziewczyna. Chłopiec śmiał się, chwytał za brzuch. - Uspokój go - powiedział Jan do dziewczyny. Chłopiec spojrzał w bok. W lasku stał ktoś jeszcze - mała zagu- biona postać. - Kto to? - zapytała dziewczyna. Jan zwolnił, zatrzymał pojazd, wyskoczył, ale postać znikła. Po- dział się też gdzieś uciekinier. - To jeden z nich - odrzekł Jan. - Dawca. Pojazd ruszył. Żeby wrócić na asfaltową szosę, trzeba było zje- chać w dół, do wioski. Widać już było trójkąt blaszanej kościelnej wieży. Zdobił ją wianuszek wąskiego balkonu. Zjeżdżali i ucieki- nier pojawił się znowu; przemykał przez wioskę. Zniknął, pojawił się raz jeszcze, jak kamyk rzucony na wodę odbił się od ziemi, ukazał kilkadziesiąt metrów dalej i zapadł się na dobre. - Jakie to dziwne - powiedziała dziewczyna. Przed jednym z domów zjawiła się nowa postać. - Jest zupełnie goła - skomentowała Szwedka. - Popatrz, tań- czy, kręci się jak bąk! Jest stara, ale jak błyszczą jej piersi! Jan wysiadł, podchodził. Kobieta wciąż kręciła się na palcach, wymachiwała ramionami, zapamiętała się w tańcu. Podszedł bli- żej. Jeszcze obawiał się, że coś się stanie, że z jej ciała wychylą się szpony, jej oczy spojrzeniem wypalą ogniste dziury... Zatrzy- mała się, pokazała długi, szpiczasty język i ruszyła wprost na Ja- na. Odskoczył; kobieta poruszała wielkimi wargami. Może starała się coś powiedzieć, ale nie był w stanie usłyszeć jej niemej mowy. Na wzgórzu pojawił się uciekinier podobny do czarnego ptaszy- ska. Z domu wyszedł ktoś jeszcze - istota trzymająca w rozciętej szparze swego ciała własną głowę. Stwory podchodziły do Jana, osaczały go. Zza pleców usłyszał świst, odwrócił się - podchodziła forma wygięta w potwornym grymasie, jej oczy spływały na nit- kach zesztywniałych nerwów. W jaki sposób potrafiła iść, wycią- gać ręce przed siebie? W jaki sposób mógł poruszać się chłopiec, to dziecko... nagle opuściło las i szło, miało tylko pół twarzy, z któ- rej wyrastało coś podobnego do pleśni? Dlaczego drogę Jana do pojazdu zagrodził starzec z połyskliwą, niewielką grdyką, podpie- rający się rogiem wychodzącym z dłoni, a może to była laska - ry- sował na ziemi ostry ślad... - To ty! - wyszeptał Jan. 30. Domek świeczki Broń zostawił w pojeździe. Schylił się po kamień, cisnął w po- twora - kamień odbił się, zjawa drgnęła tylko, ale szła, nie pozwa- lając podejść do samochodu. - Rzuć mi broń! - krzyknął Jan do Szwedki, która za pancerną szybą nie mogła go słyszeć, widział tylko szparki jej oczu, z któ- rych wyzierał strach. Z góry schodził ktoś niosący na karku ostry róg, a obok niego kroczył człowiek z dziwnym koczkiem na głowie. Jan uciekał, wpadł między drzewa, gdy zauważył, że drzwi po- jazdu otwierają się, a chłopiec o twarzy Bartka wysiada i podcho- dzi do tych niepojętych stworzeń, śmieje się, coś mówi. Stanął mię- dzy nimi, a wtedy z góry opadło czarne ptaszysko, przeleciało obok i zapadło się w nicość. Inni też skakali tu i tam, jak płaskie kamy- ki rzucane na wodę; opadali i pojawiali się w innym miejscu. Chłopiec śmiał się głośno. - Czy to wszystko naprawdę się stało? - zapytała dziewczyna, gdy Jan wrócił. Nie potrafił odpowiedzieć. Rozbawiony chłopiec biegał, szukając wtopionych w niebyt przestrzeni upiorów. Jan chwycił go za rękę i zaprowadził do pojazdu. Włączył silnik, skierował pojazd na drogę i pędził w stronę szo- sy, mijając samotną brzózkę. Dziewczyna już o nic nie pytała. Epilog Warszawa Czarny samolot zniżał się nad zapadającym w sen miastem. Niewielu pasażerów korzystało z tej linii. McOvy spo- glądał w dół. Ciemność zamieniała Warszawę w drobne kropki świateł, nic więcej. Chciał znaleźć się pośród tych kropek. Wsiadł do taksówki, która ruszyła bez zbędnych pytań. Paliła się lampka z napisem: "Hotel Sheraton". Ted nie był zmęczony, najchętniej pochodziłby po mieście, zajrzał w znajome kąty, ale taksówka wiozła go ulicami, których nie poznawał. Wojna wszę- dzie pozostawiła ślady. Choć jechał trasą reprezentacyjną, może nawet wolną od dziecięcych band, o których informowano w sa- molocie, na każdym kroku widział ruiny sterczące ku niebu jak kikuty. Chciał być tutaj, chciał tutaj odpocząć. Oczy To był adres podany przez wuja Daniela. Jan wchodził po schodach kamienicy. Mijał schody, korytarze. Zastu- kał do drzwi, czekał. Zastukał raz jeszcze, nacisnął klamkę. Drzwi były zamknięte. Odchodził, gdy uchyliły się i wyjrzały zza nich oczy. Jan znał te oczy. - Szukam Feliksa Mossakowskiego. Podobno używa teraz na- zwiska Mossa. Oczy pozostawały nieruchome; bał się, że gdy zrobi ku nim krok, uciekną. - Chodzi o moje dzieci. Wydaje mi się, że tylko on może mi po- móc. Zaginęły. - Teraz ginie dużo dzieci - powiedziała kobieta. Jan gdzieś już słyszał ten głos. Przysunął się bliżej; szparka w drzwiach nie gasła. - Wiem, że Feliks może mi pomóc. - Nie pomoże panu. - Chciałbym jednak z nim porozmawiać. Milczenie jasnych oczu w ciemni. - Ja wiem, że to dziwne. Nie znam osobiście Feliksa, ale mój wuj, Daniel Bartczak... może mówi coś pani to nazwisko? On uwa- ża, że Feliks może mi pomóc. Chwytam się każdej nadziei. - Feliksa tu nie ma. - Wiem, że jest w Paryżu - powiedział Jan. - Czy może mi pani pomóc? - Nie, nie potrafię. - To moja jedyna nadzieja. - Tak, Feliks jest pana jedyną nadzieją, ale tutaj go nie ma. - Czy nie możemy porozmawiać w mieszkaniu? Chciałbym pa- 'nią o to i o owo zapytać. - Nie znam pana. - Rozumiem, ale... Kobieta obserwowała go z ciemności, gotowa w każdej chwili zatrzasnąć drzwi. - Wiem, że szukał aktorki, którą kochał - dodał Jan. - To jestem ja - powiedziała kobieta i drzwi uchyliły się sze- rzej. Jan ją poznał, choć twarz miała zmęczoną, obojętną. - Gdyby naprawdę mnie szukał, wiedziałby, gdzie mnie znaleźć. Gdyby mu zależało na tym, byłby tutaj. - Wiem, że jest ślepy - rzekł Jan. Stara kobieta nie wyglądała na morderczynię, a przecież widział ją wtedy i to ona powiedziała mu o dzieciach, uciekła w deszcz, i to przez nią znalazł, się tutaj, stał naprzeciw niej. - Już kiedyś panią widziałem. - Byłam aktorką. Dobrą aktorką. - Widziałem panią w Paryżu. Pani mnie też widziała. - Tak? Być może, kiedyś często odwiedzałam Paryż. - To było dwa dni temu. - Ciekawe rzeczy pan opowiada. Może to on pana przysłał? Przybywa pan od Feliksa. - Chodzi mi tylko o moje dzieci. To pani wiedziała o nich, to pani zrobiła wszystko, by je odnaleźć. Szparka w drzwiach się zwężała. - Ciekawe pan rzeczy opowiada, bardzo interesujące. Niech mu pan przekaże, że jeszcze żyję, niech mu pan powie, że wiem. - Co pani wie? - Wiem, że układa to wszystko, stara się mnie wciągnąć, ale jak na razie uciekam mu skutecznie. Wyobrażam to sobie, jego oczy, które już niczego nie mogą zobaczyć, ścigają mnie, chcą mnie dopaść. Myślisz, że nie wiem, kim jesteś, nie poznaję ciebie? - Przecież przyznaję, że spotkaliśmy się w Paryżu. Proszę mi pomóc odnaleźć dzieci. Wykorzystała mnie pani, zemściliście się na Danielu, ale czego chcecie od dzieci? Drzwi się zatrzasnęły, zgrzytnął zamek. Sąsiedzi nasłuchiwali. Jan zastukał do najbliższych drzwi z tabliczką: "P. Staren". Nikt nie otworzył, chociaż słychać było ciężki oddech. Następne drzwi: "M. Głowacka" - milczenie. Jan wychodził, waląc pięściami w ścianę. Ulicą płynął wiatr, jechała taksówka, zbliżyła się do rozjaśnionego gmachu zeszło- wiecznego hotelu, który cudem przetrwał wojnę. Chłopiec Taksówka zawiozła Teda pod jasny gmach hotelu. Wysiadł. Poznawał to miejsce, widział w oddali skwerek, na któ- rym kiedyś rosło drzewo wąż. Ujrzał naprzeciw galerię z obrazami i małego chłopca, który spoglądał w świecące okna hotelu. Portier w cylindrze otwierał drzwi. Ted wciąż stał. Przywiązany do metalowej barierki mały pies ujadał. Dwaj otyli mężczyźni za- trzymali się przy nim, potem podeszli do chłopca i mówili coś do niego - Ted nie słyszał, ale wiedział, co mówią - chłopiec odsko- czył, pobiegł w kierunku skweru. - Zimno dziś - powiedział portier do Teda McOvy'ego, który stał w otwartych drzwiach. Chłód wlewał się do jasnego holu. Drzewo Jan minął narożnik i szedł na parking, gdzie mię- dzy innymi pojazdami ocalałymi z wojny stał pojazd. Mały pies na czerwonym sznurku ujadał wniebogłosy. Jan otworzył drzwi. W pojeździe czekała dziewczyna. - Był tu przed chwilą. Patrzył na ten budynek. Nigdy nie wi- dział czegoś takiego, prawda? - powiedziała, gdy Jan spojrzał na nią bez słowa. Szedł w kierunku ciemnego skweru. Wołał, nie wiedząc, jak chłopca nazwać. - Bartek! - krzyknął, zawstydził się, poczuł wyrzuty sumienia, strach i wściekłość. Chłopca nie było. Jakieś drzewo pełzło po ziemi swoim dzi- wacznym pniem. Nieruchomiało, gdy Jan spoglądał na nie, gdy przestawał patrzyć - dalej pełzło. Spis treści Wstęp ................................................9 Ted................................................9 Jan...............................................11 CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział 1 .......................................... 15 Biuro............................................ 15 Rozdział 2 .......................................... 27 Teatr Metalowy ................................... 27 Celin............................................ 33 Rozdział 3 .......................................... 38 High Road ....................................... 38 Seks............................................. 40 Dzielnica nędzy................................... 45 Lalka............................................ 46 Rozdział 4 .......................................... 53 Makiety ......................................... 53 Pokój............................................ 56 Bar Franka....................................... 59 Krew............................................ 61 Kamyk........................................... 65 Kino ............................................ 66 Błona............................................ 68 Stare Parshey..................................... 75 Rozdział 5 .......................................... 81 Parshey.......................................... 81 Pasaż............................................ 84 Dylematy Monikę Burt............................. 88 Poglądy Burta..................................... 91 Wyjście.......................................... 95 471 DOMEK ŚWIECZKI Rozdział 6 .......................................... 98 Miriam Glovacky i jej syn........................... 98 Samotność .......................................104 Taksówka ........................................107 Rozdział 7.......................................... 108 Przybycie ........................................108 Znowu bar Franka.................................111 Sklep Marrr......................................117 Atelier ..........................................119 Niepokój ......................................... 121 Głos.............................................122 Rozdział 8 ..........................................126 Dłoń ............................................126 Grota Sylvii ......................................129 Posiłek ..........................................133 Poręcz ........................................... 134 Drzwi............................................134 Propozycja .......................................135 Szwecja..........................................137 Maserer..........................................138 Jeszcze raz bar Franka .............................142 Praca............................................145 Rozdział 9 ..........................................150 Ryba............................................150 Słowa w baraku...................................151 Niemoc..........................................153 Czarne świece ....................................156 Porwanie.........................................160 Cel..............................................162 Sartenir .........................................164 Divellskin........................................165 Rozdział 10 .........................................168 "Centaur"........................................168 Wewnętrzna łąka..................................169 Apartament ......................................171 Podglądacz.......................................171 Książę...........................................184 472 ZDZISŁAW DOMOLEWSKI Kolekcja.........................................200 Fragmenty życia Teda - wersja Troya .................201 Marmur..........................................206 Wodnik..........................................210 Rozdział 11 .........................................214 Sebastian Curry...................................214 Sartenir .........................................219 Rozdział 12 .........................................228 Rozpacz..........................................228 Kasa pancerna....................................231 Parking..........................................235 Kukła ...........................................236 Rozdział 13 .........................................242 Oczy ścian........................................242 Test.............................................248 Wyjście..........................................249 CZĘŚĆ DRUGA Rozdział 14 .........................................253 Jan w Paryżu .....................................253 Szwedka .........................................255 W zamku.........................................257 Maserer! Maserer!.................................259 Kropka .......................................... 262 Rozdział 15 .........................................264 Stary Człowiek....................................264 Kaczka ..........................................270 Rozdział 16 .........................................278 Strach...........................................278 Korytarz .........................................279 Strych...........................................280 Krzyk ...........................................285 Rozdział 17 .........................................287 Domek świeczki...................................287 Winda...........................................291 473 DOMEK ŚWIECZKI Gwoździk ........................................292 Aktorka .........................................294 Deszcz...........................................299 Słowa............................................301 Rozdział 18 .........................................303 Drobiny..........................................303 Tekturki .........................................306 Wiadomości ......................................310 Rozdział 19 .........................................317 Zarośla ..........................................317 Oko kota.........................................319 Pytania..........................................321 Szepty...........................................328 Rozdział 20 .........................................332 Twarz............................................332 Powrót...........................................333 Rzeczy...........................................339 Samochód........................................341 Bar..............................................343 Rozdział 21 .........................................346 Dzieci ...........................................346 Patrol ...........................................349 Zjazd............................................350 Pluskwa .........................................353 Wioska .......................................... 354 Kłąb ............................................356 Nerwy...........................................358 Rozdział 22 .........................................361 Miasto...........................................361 Łowcy ...........................................364 Szosa............................................366 Brzózka..........................................367 Łachman.........................................369 Kanał ...........................................371 Zapłata..........................................376 Rozdział 23 .........................................378 Przebudzenie.....................................378 Benzyna ......................................... 382 474 ZDZISŁAW DOMOLEWSKI Rozdział 24 .........................................385 Talerzyk .........................................385 Balkon...........................................387 Jezioro ..........................................390 Głębia...........................................392 Piwo ............................................394 CZĘŚĆ TRZECIA Rozdział 25 .........................................397 Powrót............................................397 Zatoka Biskajska..................................399 Świt.............................................401 Szkocja..........................................402 Rozdział 26 .........................................405 Dojazd...........................................405 Wybrzeże Normandii...............................407 Wioska .......................................... 411 Transatlantyk.....................................413 Kalendarz........................................414 Rower...........................................416 Wyspa...........................................418 Dom Daniela .....................................419 Rezydencja.......................................421 Grota............................................425 Rozdział 27 .........................................426 Ryba............................................426 Pokój............................................428 Zapiski ..........................................430 Paryż............................................435 Przebudzenie.....................................437 Rozdział 28 .........................................445 Przepaska........................................445 Obrazy...........................................449 Oczy, nogi........................................453 Przewodnik.......................................456 Potwory..........................................464 475 DOMEK ŚWIECZKI Epilog..............................................467 Warszawa ........................................467 Oczy ............................................467 Chłopiec.........................................469 Drzewo ..........................................470 Skanowanie Skartaris Wrocław 2004