ks. Mieczysław Maliński CHODZĄCY PO MORZU JA, SAM „TYLKO MODLITWĄ l POSTEM" Co to znaczy być normalnym? Co to znaczy być nienormalnym? Ile w nas obciążeń dzie- dzicznych, kompleksów nabytych bez naszej woli, a ile naszej winy: naszej głupoty, słabości, niezaradności. — i w końcu złości naszej. Tyle w nas zaciekłości, nieprzejednania, zazdrości, wstrętów, pogardy. Tyle smutków, strachów, zahamowań, uprzedzeń, pretensji, zadrażnień, zaborczości, brutalności, gwałtowności, chamstwa, nieopanowania. Tyle w nas podejrzliwości, kłamstwa, obłudy, przewrotności. Na ile jesteś normalny, na ile jesteś nienor- malny? Ile w tobie spadku po przodkach, urazów doznanych w dzieciństwie, a ile twojej winy? Coś ty z siebie zrobił? Co ty z sobą robisz? „PRZESTRASZYŁ SIĘ l ZACZĄŁ TONĄĆ" Idziemy po wąskiej taśmie normalności. Podstopami zieją dziury niepamięci, po bokach cisną się oślizłe ściany wstrętów i obrzydliwości, nad głową zawrotna ciemna przestrzeń, w perspektywie chmury napierających strachów. Idziesz wąską taśmą normalności. Brakuje tylko kroku, żebyś się zapadł w czeluść nieczułości, apatii, żebyś nabrał uprzedzeń, komplek- sów, żebyś się dał pochłonąć lękom, niepoko- jom. Brakuje tylko kroku, żebyś przestał odbie- rać prawidłowo świat, przestał słyszeć, co do ciebie ktoś mówi, przestał logicznie myśleć. Chodzisz po wąskiej taśmie normalności. Strzeż jej. Pilnuj. Doceniaj. „l POCZĄŁ GO KUSIĆ" To jest propozycja, która jawi się przed każ- dym z nas: uśmiechnij się podle, wykpij, donieś, rzuć oszczerstwo, przemilcz prawdę, a otrzy- masz twoje królestwo. Potem okazuje się, że dałeś się zwieść: za ten fałszywy uśmiech, wymanewrowanie kole- gi, oszustwo — za twoją nieuczciwość jeszcze nie otrzymałeś swojego królestwa. Ale przy na- stępnej okazji usłyszysz tę samą propozycję. l opętany majakiem zdobycia swojego króle- stwa coraz bardziej będziesz brnął, aż stanie się dla ciebie wszystko jedno. Już kłamstwo nie będzie kłamstwem, kradzież nie będzie kra- dzieżą, krzywda nie będzie krzywdą, każdy chwyt będzie dozwolony — byłeś tylko zdobył twoje królestwo. „PRZYPROWADZILI MU OPĘTANEGO" Z czym ci się wszystko kojarzy? Z seksem, pieniędzmi, karierą, sławą? Co cię opętało, że ze środka uczyniłeś cel, że w szczególe zoba- czyłeś istotę, sens życia? l czy z tego zdajesz sobie sprawę? „JEŻELI ODDASZ Ml POKŁON" Gdyby się tak można było dowiedzieć o adres szatana, u którego sprzedaje się duszę za do- bre pieniądze. — Bo na końcu zawsze człowiek by sobie „Godzinki" przypomniał i jakoś by się uratował. A co by sobie użył, to by sobie użył. — Ale adresu nie podają, l to nie dlatego, że byłoby za dużo zgłoszeń, ale że on nie ma stałego adresu. On jest wszędzie. A po drugie: każdemu to samo obiecać — że otrzyma wła- dzę nad światem? — Nie uwierzą. Dojdzie do konfrontacji i kłopot. Ale przecież szatan coś daje. Daje samo- chód — lepszy samochód, posadę — lepszą posadę, podwyżkę pensji — większą podwyżkę pensji, nazwisko — lepsze nazwisko, wyjazd za granicę — lepszy wyjazd za granicę. Daje za opętanie: jak sobie powiesz, że chcesz to osią- gnąć za wszelką cenę — to osiągniesz. Ale mu- sisz wliczyć w rachunek, że tak jak tkanka ra- kowa zeżre cały organizm, tak to twoje opętanie zeżre twoją osobowość, zablokuje wszystkie istotne nurty twojego rozwoju, zniszczy twoje powołanie, twoją twórczość. Będziesz tylko wciąż o tym detalu przemyśliwał, skupisz na nim swoją uwagę, skoncentrujesz wszystkie swoje poczynania, zwiążesz z nim swoje uczu- cia, I nie będziesz już nic innego widział, na nic innego reagował. Zostanie tylko kupka zgni- lizny wczepiona w swoją zdobycz. Będziesz miał to, coś chciał mieć. Najtragiczniejsze jest to, że w miarę upływu czasu tracisz samokrytycyzm i nie potrafisz so- bie powiedzieć, na którym jesteś etapie podpi- sywania swojego cyrografu. Ile z ciebie jeszcze zostało, a co już zżarł rak opętania. „KTO BY RZEKŁ BRATU SWEMU GŁUPCZE" Czy wiesz o tym, że się możesz wściec: że rozleci się twoja osobowość, posypią się twoje zasady, zwyczaje, sposoby bycia. Przestaniesz panować nad swoimi myślami, słowami, rucha- mi, i porwany falę szaleństwa narobisz straszli- wych głupstw, porozbijasz i poranisz ludzi. Może nawet przekreślisz na zawsze swoje ży- cie, I nic nie pomoże, że za chwilę będziesz rwał włosy, tłukł głową w ścianę i mówił: Jak ja mogłem to zrobić? Na wszystko będzie za późno. Już niczego nie odwołasz, już niczego nie odmienisz. Nic nie powróci do stanu pier- wotnego. Czy ty wiesz, że się potrafisz wściec? A jeżeli już wiesz, to naucz się wsłuchiwać w pomruki rozpoczynającej się w tobie lawiny, żeby wstrzymać ją póki czas. Bo za moment będzie na wszystko za późno. „KTO CHCE ZYSKAĆ ŻYCIE SWE, STRACI JE" Nikt cię nie może zniszczyć. Dokonać mo- żesz tego tylko ty sam. Ty zdecydujesz, nie oni, czy twój horyzont zamknie się na sprawach ambicjonalnych. To ty sam wchodzisz na co- kół samouwielbienia. To ty nadajesz swoim pry- watnym interesom rangę absolutne. To ty nazy- wasz swoją żądzę sławy walką o prawdę. To ty, nikt inny, rozstrzygasz, czy jesteś wolny. „NIEPRZYJACIELE TWOI" Największe zagrożenie płynie dla ciebie nie od twoich nieprzyjaciół, nie ze świata, ale z cie- bie samego: że stchórzysz, że zabraknie ci mądrości, wytrwałości, cierpliwości, że ogarnie cię lenistwo, zniechęcenie, że dasz się ponieść gniewowi, nienawiści, zazdrości, fałszywej am- bicji — i złamiesz tę linię postępowania, którą, zdawało ci się, na zawsze sobie wytyczyłeś; wyprzesz się tego, w co dotąd wierzyłeś, zgo- dzisz się na to, przeciwko czemu protestowa- łeś — zrezygnujesz z wielkości, do której dą- żyłeś. Największe niebezpieczeństwo grozi ci nie od twoich nieprzyjaciół, ale od ciebie: że za- braknie ci wiary, nadziei, miłości. „SPRAWIEDLIWY SIEDMIOKROĆ NA DZIEŃ UPADA" Dobrze, jeżeli grzeszysz: dobrze, jeżeli czu- jesz, jeżeli mówisz sobie, że grzeszysz. Źle jeżeli nie grzeszysz: jeżeli nie czujesz, że grzeszysz, i wciąż upierasz się, że postępujesz słusznie. A równocześnie ludzie, którzy z tobą współżyją, skarżą się na ciebie, że jesteś szorstki, nieuprzejmy, ordynarny, bezwzględ- ny, że postępujesz nieuczciwie, stronniczo, niesprawiedliwie, tchórzliwie, że dbasz tylko o swoje sprawy, że kierujesz się sympatiami, uprzedzeniami, że jesteś nieobowiązkowy, le- niwy, nieodpowiedzialny. A ty wciąż nieodmiennie powtarzasz, że su- mienie nic ci nie wyrzuca, że jesteś w porządku. „l PRZEMIENIŁ SIĘ PRZED NIMI" Grzechy nasze to nie kamienie, które groma- dzą się obok nas na naszą hańbę i na nasze potępienie. Dobre czyny nasze to nie drogocen- ne diamenty, które gromadzą się na naszą chwałę i na nasze zbawienie. Wszystko jest w nas. Każdy zły czyn: każda nienawiść, zazdrość, chciwość jest jak punkt gnilny. W miarę jak pogrążasz się w swojej zło- ści, on rozszerza się: coraz bardziej stajesz się zepsuty. Każdy twój dobry czyn — gdy zawsty- dzisz się swojej interesowności, zemsty, podło- ści, gdy odwrócisz się od zła — powoduje twoją odnowę, powracanie do normalności. Wszystko dzieje się w nas. Popełniony grzech pozostaje w tobie. Dobry czyn jest w sta- nie go zmazać: przemienić cię na obraz Syna Człowieczego. „JEŚLI ZIARNO NIE OBUMRZE" My, wieczni zbieracze, którzy z uporczywo- ścią maniaka dążymy do tego, żeby zagarnąć, zatrzymać, posiadać — rzeczy, ludzi, siebie. Którzy wciąż chcemy mieć pewność, że to na- sze, że nam nikt tego nie wydrze, że nikt nie ma prawa do naszych rzeczy, naszych ludzi, nas samych. A rozsypie ci się to wszystko w rękach, w po- piół zamieni; a odejdzie od ciebie człowiek, któ- ry cię naprawdę kochał; a obrzydniesz sam so- bie — ty, posiadacz swojej chwały. My, wieczni zbieracze — rzeczy, ludzi, siebie samych. „NARODZIŁ SIĘ W STAJNI l POŁOŻONO GO W ŻŁOBIE" Jak nie mieć, gdy inni maja. Jak nie mieć więcej, gdy inni więcej mają. Jak nie mieć lep- szego, gdy inni lepsze maję. l tak rzeczy zabu- duję twoje wyobraźnię, myślenie, uczucia. Od- tęd już nic nie usłyszysz. Odtąd już nic nie zoba- czysz. Odtąd już nic innego nie poczujesz. Two- je ręce będą szukać tylko twardego kształtu rze- czy. A wtedy już cię mają. Już każdy może tobą powodować: niech tylko ci podsunie pod dłoń rzecz; niech tylko ci rzuci pieniądze na stół. Już nie jesteś wolny. Już nie jesteś człowie- kiem, a tylko opętanym żądzą posiadania zbie- raczem. l dlatego Jezus wciąż poucza, że trzeba być, a nie mieć, że trzeba działać, a nie składać, że trzeba dawać, a nie zbierać, l dlatego narodził się w stajni i położono Go w żłobie. „WY, KTÓRZY ŹLI JESTEŚCIE" A Jesteś jasnością, ale i ciemnością. Jest w tobie zachwyt pięknem, miłość dobra, radość z prawdy, ale tuż obok jest nienawiść dobra, wstręt do piękna, pogarda prawdy. Żądasz wolności, ale i drzemie w tobie za- piekła niechęć do każdej swobody, tępa złość na każdą odmienność, zemsta za każdy odruch samodzielności, chęć paraliżowania każdej próby odgięcia karku. Tęsknisz za tworzeniem, ale i chcesz zni- szczenia każdego dzieła, wszelkiego tworu. Jest w tobie czyhanie na wszystko, co żyje, pragnienie, by wszystkich i wszystko zagarnęła śmierć. Czekasz na sposobność, by nie dopu- ścić do rozwoju, zdławić w zarodku, podgryźć, by się zawaliło, legło w gruzach, by zwiędło to, co zakwitnęło. Podziwiasz, ale i zazdrościsz wszystkiego: każdego uśmiechu, sukcesu, kroku naprzód, i korzystasz z wszelkiej okazji, by wyśmiać, wy- szydzić, zbezcześcić, sprofanować, upokorzyć, zniszczyć. W tobie jest ciemność, która chce cię zagar- nąć, byś się stał nocą—która chce zgasić świa- tłość, jaką jesteś. „JEŻELI POKUTOWAĆ NIE BĘDZIECIE" Potrzeba nam umartwienia, potrzeba postu, bo w nas tuż obok dobra drzemie zło. Stąd tak często jesteśmy zagubieni w naszych ocenach, skłóceni sami z sobą, tracący orientację, grunt pod nogami, l uważamy za dobro to, co po chwi- li opanowania się ocenimy jako zło; za rację to, co po chwili uciszenia uznamy za kłamstwo; za sprawiedliwość to, co po chwili uspokojenia znajdujemy jako krzywdę. Potrzeba nam umartwienia, potrzeba postu, bo potrzeba nam świadomości zagrożenia złem: żebyśmy tacy pewni siebie nie byli — bo nie jesteśmy; żebyśmy tacy mądrzy nie byli — bo nie jesteśmy; żebyśmy tacy doskonali nie byli — bo nie jesteśmy. „IDŹ l NIE GRZESZ WIĘCEJ Nie ma zmarnowanego życia — dopóki ży- jesz. Dopóki żyjesz, możesz się obudzić, opa- miętać, poprawić. Możesz się nawrócić, odna- leźć swoją drogę, funkcję, powołanie — według łaski, jaką otrzymałeś. Możesz tworzyć, budo- wać, mieć swoje wielkie dni. Dopóki żyjesz, jeszcześ się nie nawrócił, nie odnalazł, nie zobaczył siebie w prawdzie, nie dał z siebie wszystkiego. Jeszcze wciąż za dużo w tobie egoizmu i interesowności, leni- stwa i oportunizmu. Jeszcze nie dorastasz do łaski, którą otrzymałeś. Dopóki żyjesz. „PIERWSZE l NAJWAŻNIEJSZE PRZYKAZANIE" Kochać. To samo słowo wypowiadane przez wszystkich ludzi. Przez każdego inaczej rozu- miane, według miary, jaką Bóg dał każdemu z nas — na ile ten dar Boży rozwinęliśmy albo zniszczyli. Kochać. Twoja miłość mierzy się wielkością twojej wrażliwości: na człowieka, który stoi obok ciebie, na społeczeństwo, w którym żyjesz. Na ile spowodowałeś, że skóra na tobie narosła, na ile uodporniłeś się, żeby mieć spokój od lu- dzi, lub żeby nimi na zimno manipulować. „GRZECHY WASZE" Nie lamentuj bez końca nad rozlanym mle- kiem. Po prostu: twoja porywczość szczenia- cka, dziecinny gniew, paroksyzm strachu, chci- wość nie opanowana; i głupota. Beznadziejna twoja głupota. Nie pytaj bez końca — dlaczego, ale pytaj: Jak żyć dalej, żeby nie było tych wciąż powta- rzanych błędów i głupstw. Nie stój bez końca nad rozlanym mlekiem, ale idź dalej, bo szkoda czasu. „ZDAJ SPRAWĘ Z WŁODARSTWA TWEGO" Inaczej się gra, jeżeli w swojej, może nawet nijakiej, talii kart ujrzy się wielką kartę. Rzecz w tym, żeby umieć nią zagrać: aby nie doszło do tego, że przez nieumiejętność, strach, nie- dbalstwo będziesz musiał ją oddać nie wyko- rzystaną. Czyś już zagrał swoją życiową kartą? Bo je- żeli tak i jeżeli ci się udało, to musisz przyznać, że teraz łatwiej jest żyć. Bo pamięć tej wielkiej chwili rzuca blask na całe dalsze życie. Doda- je odwagi, wspaniałomyślności, daje poczucie godności. A może jeszcze jesteś przed tym wydarze- niem? Uważaj, żebyś pod koniec życia nie spo- strzegł, że tę wielką kartę wciąż kurczowo trzy- masz w rękach. Aż do momentu, gdy ci ją wyj- mą i odrzucą. „l POCZĄŁ SIĘ ROZLICZAĆ" Gdybyś wiedział, ileś dostał i ile masz zyskać; za co jesteś odpowiedzialny, a co już ciebie nie dotyczy, nie musi cię obchodzić. Gdybyś wiedział. Ale ty nie wiesz. Nie wiesz, gdzie się kończy granica zmęczenia, a gdzie się rozpo- czyna lenistwo; jak długiego potrzebujesz od- poczynku, a gdzie jest już czasu marnowanie. Ile pracy brać na siebie, a ile przerzucić na swoich współpracowników. Dokąd są wyrzuty sumienia, a kiedy rozpoczyna się chora wy- obraźnia, I jesteś wciąż rozdarty, pozostawiony w niepewności, l nikt cię nie potrafi od tych wąt- pliwości do końca uwolnić. „JAM JEST ŻYCIE" Chcemy żyć. Ale jesteśmy świadomi, jak szczelnie wokół nas zamknięty jest krąg nie- bezpieczeństw. Niebezpieczeństw grożących od wypadków, od złych ludzi, od nas samych: od ciała naszego, które jest takie słabe i może nas w każdej chwili zdradzić. Chcemy żyć. l żyć nie tylko biologicznie. Ale im bardziej chcemy żyć jak ludzie, tym bardziej jesteśmy świadomi, jak zagrożona jest naszą wolność. Zagrożona przez człowieka, który jest obok nas i chce nas zdominować; przez społe- czeństwo, które chce nas uformować na swoją modłę; przez nas samych: przez zło, które tkwi w nas, które może wymknąć się spod naszej kontroli i tak uróść, że zniszczy nas jak rak. Chcemy żyć — przestać się bać, na czymś się oprzeć, zaufać, mieć pewność: szukamy ka- mienia mądrości, wody życia, eliksiru miłości, ziela szczęścia. Patrzymy w gwiazdy, badamy znaki zodiaku, wczytujemy się w horoskopy. — Czy dobrze szukamy? „l ODSZEDŁ MODLIĆ SIĘ" Przychodzi czasem na ciebie noc, kiedy nic nie widzisz. Czujesz, że każdy twój krok, każdy twój ruch może spowodować katastrofę. Przychodzi na ciebie mgła, kiedy każda droga wydaje ci się błędna. Twój głos zawisa w pustce, nie dociera do nikogo. Ludzie nie po- trafią pojąć twoich trudności, I ty nie jesteś w stanie zrozumieć ich odpowiedzi. Przychodzi czasem na ciebie chwila, że chciałbyś, aby cię ktoś wziął za rękę i wskazał drogę, i powiedział, co masz robić. W takim okresie największą pomoc da ci modlitwa. A przez Boga z powrotem trafisz do ludzi. „JAKO DZIECI" Co pozostało po tych przeżytych już latach z twojej prostoty, autentyzmu, spontanicznoś- ci? Czy ty potrafisz się jeszcze cieszyć, za- chwycać, oburzać, dziwić? A może wstydzisz się swojej wrażliwości: bo po tylu latach życia powinieneś już wiedzieć, że liczy się tylko to, na czym można zarobić, że reagować należy tylko na to, co niebezpieczne. m „A JESTEŚCIE SMUTNI My musimy być już teraz trochę wniebowzię- ci. My musimy już teraz trochę chodzić nad zie- mią, I wierzyć po ryzykancku, i ufać wbrew obli- czeniom, i kochać na wyrost, i radować się, choć czasem niewiele powodów do tego. My musimy już teraz trochę chodzić nad zie- mią. Bo to wbrew pozorom jest jedyny klucz do życia. Za takimi ciągnąć będą w procesji, przy- latywać jak ćmy do ognia, jak pszczoły do mio- du — ci wszyscy obliczeni, wyrachowani, spra- wiedliwi, a przy tym ogromnie smutni. By wziąć trochę beztroskiej wiary, trochę nie obrachowa- nej nadziei, trochę miłości za darmo — trochę radości, bez której nie da się żyć. My musimy już teraz być trochę wniebo- wzięci. „BŁOGOSŁAWIENI" Jakiego chcesz szczęścia? Bo wbrew pozo- rom są różne kategorie szczęścia. O jakim szczęściu marzysz? To jest ważniejsze pytanie niż by ci się zdawało. Jakiego chcesz szczęścia? Takiego w wy- godnych pantoflach, w fotelu przed telewizo- rem? A czy wierzysz, że można być szczęśli- wym, kiedy się ma ręce urobione po łokcie, gdy pot zalewa ci oczy, gdyś umęczony do ostatka; że można być szczęśliwym będąc kamienowa- nym. A może jesteś właśnie tak szczęśliwy, choć sam o tym nie wiesz. „OTRZYMALI NAGRODĘ SWOJĄ" My, wychowani na cenzurkach. Od małego dziecka głaskali nas po głowinach i bili po ła- pach. Za grzeczne zachowanie dawali cukierki, za złe posyłali do kąta. W szkole stawiali stop- nie ze sprawowania i stopnie za naukę. Potem dawali stypendia, awanse, podwyższali pobory, przyznawali premie, wyróżnienia, nagrody, no- minacje, I tak nauczyli nas zerkać do góry: pa- trzeć, czy maję minę srogą, a może nawet gro- żą palcem, czy też kiwają nam z uznaniem gło- wami. W miarę upływu lat coraz lepiej jesteśmy wytresowani. Już prawie bezbłędnie zachowu- jemy się tak, żeby ważne osobistości były z nas zadowolone, I gdy zdarzy się, że nie zauważą naszego dobrego sprawowania albo przynaj- mniej zapominają nas za to pogłaskać, nie możemy tego przeboleć. A gdy jeszcze — przez pomyłkę, albo nawet nie przez pomył- kę — mimo naszego dobrego zachowania, do- staniemy klapsa, doprowadza nas to na skraj rozpaczy. Po co więc jeszcze pytać: kim jesteś, co ty naprawdę myślisz, jaka jest norma twojego po- stępowania? Ciebie już nie ma. Jest tylko kram, gdzie wystawione jest wszystko na sprzedaż. Na tobie zresztą ciąg zła się nie kończy. Ty jesteś dla jakichś ludzi ważną osobistością. Ma- nipulując nagrodami i karami niszczysz ich, jak i ciebie zniszczono. „NAUCZAŁ JAKO WŁADZĘ MAJĄCY" Tak długo jesteś wielki, jak długo służysz Sprawie. Im bardziej się w nie angażujesz, tym więcej ludzi pójdzie za tobą nie żałując ani cza- su, ani pieniędzy. Ale wszyscy odejdą, gdy ze Sprawy uczynisz interes dla siebie. Jeżeli ktoś przy tobie pozostanie, to tylko z litości, czekając na twoje nawrócenie. „RZEKŁ SZATAN: TO WSZYSTKO ODDAM TOBIE, JEŚLI ZŁOŻYSZ Ml POKŁON" To tkwi głęboko w nas: aby każdy dzień przy- nosił korzyść, aby każde nasze posunięcie opłacało się nam, by wykorzystać każdą oka- zję, sposobność, i przeskoczyć na wyższy sto- pień. Wciąż zyskiwać, otrzymywać, zdobywać, osiągać, gromadzić — iść naprzód. Ale wiedz, że przyjdzie czas, chwila — że już przyszła — kiedy musisz mówić: nie. Wobec sposobności, możliwości, szans, które ci się ukazują, musisz powiedzieć: pas — dziękuję. Rezygnuję z tego stopnia, punktu, zysku. Nie skorzystam, nie zarobię. Bo chcę być wolny, chcę być uczciwy wobec siebie i wobec innych, bo to nie godzi się z moim sumieniem; albo po prostu: bo jestem chrześcijaninem. Obyś miał — gdy przyjdzie czas próby — do- stateczną ilość sił, by powiedzieć: nie. „WZIĘLI ZAPŁATĘ SWOJĄ" Ale nade wszystko pilnuj swoich intencji. Ale nade wszystko pilnuj motywacji swoich czy- nów — dlaczego, po co, z jakiego powodu ja to robię, tego się podejmuję. Ale nade wszystko pilnuj motywacji swoich czynów. Tu rozstrzyga się twoja wielkość i two- ja podłość, twoje człowieczeństwo, twoje chrze- ścijaństwo. „PROROCY WASI" Każdy z nas ma coś z proroka: każdemu ob- jawia się Bóg w niepowtarzalny sposób — każ- demu jest dane widzieć Boga, świat, ludzi, sie- bie w jakiejś prawdzie. Każdy z nas musi mieć coś z proroka: każdy musi to, co zobaczył, prze- kazać ludziom, podzielić się z nimi tym, czym został obdarzony. Gdy to zaprzepaścisz, staniesz się urzędni- kiem podbijającym pieczątkę pod cudzymi po- mysłami. „KIM JESTEŚ" Twoja godność osobista. Czy masz szacu- nek dla słowa, które powiedziałeś. Czy nie ucie- kasz w ogólniki, w powoływanie się na innych, w zasłanianie się cudzym autorytetem. Czy bie- rzesz odpowiedzialność za swoje słowo: czy jest ono dokładnie uściślone, czy wyraża to, co chcesz wyrazić. Bez cienia fałszu. Twoja godność osobista. Czy masz szacu- nek dla pracy, której się podjąłeś — czy ty się jeszcze czegoś podejmujesz. A może — z leni stwa, wygody, bojaźni: aby nie myśleć ani nie decydować, aby uwolnić się od odpowiedzial- ności za to, co się dzieje — wtopiłeś się w tłum i człapiesz w nim poddając się jego instynktowi. Czy ty już sobie uświadomiłeś samego sie- bie? Czy ty wiesz, że ty — jesteś ty? Twoja godność osobista. Twoja godność. Ty sam. „IDŹ ZA MNĄ" Bądź rzeką. Nie staraj się być pomnikiem. Nie gromadź swoich pomysłów, wynalazków, powiedzeń, uśmiechów, gestów, które się spra- wdziły, o których przekonałeś się, że ci odpo- wiadają, które znalazły oddźwięk w twoim towa- rzystwie. Nie gromadź nawet swoich przeko- nań, poglądów, ocen. Bądź rzeką. To trudniej. Łatwiej wyciągać ze swojego skarbca gotowe uśmiechy, zwroty, odpowiedzi, tezy, pewniki. Ale wtedy nawet się nie spostrzeżesz, jak sta- niesz się martwym pniem. Bądź rzeką. To trudniej. To prawie niebez- pieczne. Strach przed tym — że ci nie przyjdzie na czas odpowiedź, rozwiązanie, pomysł, że tak w ciemno iść, zawsze od początku, szukać. To trudniej. Ale wtedy jesteś człowiekiem, gałę- zią, która się zieleni, a nie martwym, czarnym pniem. „TYŚ POWIEDZIAŁ" Masz słabą głowę. Nie licz za bardzo na nią, boś się już tyle razy sparzył. Dlatego gdy wre- szcie ujrzysz się w prawdzie, gdy poznasz swo- je obowiązki, gdy zrozumiesz swój błąd, wbijaj kołki postanowień, zwłaszcza w miejscach, gdzie jesteś słaby, gdzie się wywróciłeś — dawaj sobie słowo. Albo inaczej: dawaj Bogu słowo. l gdy znowu zaczniesz tracić głowę i wszy- stkie argumenty uznasz za bezsensowne, wte- dy uratować cię może ta jedna nić — że przy- rzekłeś, że dałeś słowo. Nawet bez powoływa- nia się na to, że wtedy widziałeś ostro, bo nie ma czasu, tylko sobie to powtarzaj — że dałeś słowo. „DZIŚ MUSZĘ STANĄĆ W DOMU TWOIM" Strzeż swojej chwili obecnej. Nie oglądaj się wstecz — tylko na tyle, by wyciągnąć wnioski z klęsk doznanych i odniesionych sukcesów. Nie wypatruj przyszłości — tylko na tyle, by- le kierunku nie stracić. Niech twoja chwila obe- cna będzie maksymalnie precyzyjna, traktowa- na z największą powagą, absolutnie uczciwa. Ona ciebie określa: potwierdza albo zaprzecza twojej przeszłości. Ona wyznacza przyszłość przez twoją aktualną decyzję. Za tobą już kurtyna przeszłości. Przed tobą niewiadome. A ty nade wszystko strzeż chwili obecnej. „CZEMUŚ ZWĄTPIŁ Jesteś przegrany, gdy przestałeś ufać. Na- wet gdyby wszystko szło ci dobrze. Nawet gdy- by ci ludzie zazdrościli sukcesów. l tak długo stoisz, jak długo ufasz. Nawet gdy ci się wszystko wciąż rozsypuje, nawet gdy cię ludzie nieustannie niszczą, nawet gdy wbrew sobie, wbrew najgorszym prognozom, wbrew oczywistej przegranej, wbrew swojemu przera- żeniu resztką woli — chcesz ufać. „TWÓJ CZAS" Nie wpatruj się w swoją przeszłość. Bo z co- raz większym przerażeniem będziesz stwier- dzał, ile było okazji, sposobności, możliwości, któreś zaniedbał, zlekceważył, a które już są teraz nie do odrobienia — przepadły bezpo- wrotnie. Nie wpatruj się w przeszłość, bo spod ręki ucieknę ci nowe możliwości, szansę, które trze- ba natychmiast podjąć, których nie można prze- oczyć. W przeciwnym razie za rok, a może na- wet za parę godzin będziesz z takim samym żalem oceniał miniony czas. Nie wpatruj się w przeszłość, ale bierz to, co ci Bóg wkłada teraz do rąk. „DZIESIĘĆ TALENTÓW" Uważaj na siebie zwłaszcza wtedy, gdy wszystko ci idzie dobrze. Żebyś nagle nie za- chłysnął się sobą. Nie, nie myśl, że chcę ode- brać ci tę odrobinę radości, która się stała twoim udziałem. Chcę cię jedynie ostrzec przed nie- porozumieniem. Twoje sukcesy są wynikiem twojej pracy, twoich zdolności, ale również współpracy twoich przyjaciół, znajomych, jak i całkiem nieznajomych ludzi dobrej woli, w koń- cu — układów, które zaistniały. A co najważniej- sze — wszystko to jest darem: i twoje talenty, i twój długoletni trud, i ludzie ci pomagający, i okoliczności. Dopiero w takim ujęciu twoje po- wodzenie zyskuje prawdziwy wymiar. „NIE BÓJCIE SIĘ" Obyś się nigdy nie zaczął bać, bo już nigdy nie przestaniesz. Nie uspokajaj się, że gdy zła- piesz jaką taką stabilizację, że gdy się wszy- stko uciszy, to się przestaniesz bać. Niepra- wda. Im bardziej będziesz szedł w górę, im więcej będziesz miał, tym silniej będzie w tobie rósł strach o wszystko, o wszystkich, o siebie samego. Nie bój się. Nie żyj w strachu. Co ci po takim życiu? Bóg stworzył nas do szczęścia. „l ODSZEDŁ SMUTNY, BO MIAŁ MAJĘTNOŚCI WIELE" Żebyś choć raz w życiu przestał się bać. Żeby chociaż raz w życiu naprawdę nie zależało ci na tym, co ludzie o tobie powiedzą. Żebyś choć raz w życiu nie troszczył się o swoje interesy, ale zaangażował się w Sprawę. Żebyś choć raz w życiu całkiem bezinteresownie zaczął ko- muś pomagać żyć. Żebyś się przynajmniej raz w życiu zachwycił. Żebyś przynajmniej raz w życiu... — To zatęsknisz. To wtedy już nigdy nie bę- dziesz ze swego spryciarstwa, ze swego gro- szoróbstwa zadowolony. Niezależnie od tego, na jakie świetne stanowisko się wydrapiesz, ile pieniędzy nagromadzisz. Żebyś choć raz w życiu był wolny. To wtedy będziesz już zawsze tęsknił za takim życiem. „POWSTAŁ Z MARTWYCH" Ileż to razy już cię pogrzebano. Ileż to razy przywalono cię kamieniem oszczerstwa. Ileż to razy przyłożono pieczęć na twoją nieobecność, l zmartwychwstałeś, I chodzą pogłoski, że cię widzieli na ulicy, gdy szedłeś uśmiechnięty — jak dawniej, w najpiękniejsze dni twojego powo- dzenia i chwały. Zaczynają o tobie mówić ludzie z szacunkiem, podziwiać twoją mądrość i wy- trwałość, rozumieć trafnie, odczytywać twoje in- tencje, doceniać zasługi, l zatrwożyli się twoi wrogowie, ci, którzy na ciebie wydali wyrok, któ- rzy cię ukrzyżowali i pogrzebali. Nie myśl, że to ostatni raz. Jeszcze cię nieraz pogrzebią. Jeszcze nieraz będą się cieszyć z twojej śmierci. Ale zmartwychwstaniesz. Będziesz chodził w królestwie niebieskim wraz z Synem Bożym uwielbiony, pełen chwały, tak jak On, Brat nasz, w którym mamy wzór życia, śmierci i zmartwychwstania. Bo prawda zawsze zwycięży. Bo sprawiedliwość jest wie- czna. Byłeś jej nie zdradził, byłeś jej zawsze służył. „W DRODZE" Doczekać się nie możesz, kiedy wreszcie znikną ostatnie rusztowania, wykopy, zwały cegieł, góry piachu, hałdy konstrukcji stalo- wych — kiedy wreszcie twój świat będzie upo- rządkowany. Doczekać się nie możesz, kiedy wreszcie wyjdziesz na twoje upragnione piętro, gdzie będziesz spokojnie mógł urzędować. Ale takiego świata nie ma. A naprawdę wte- dy, gdy kładziesz kolejną cegłę twojej stabiliza- cji, musisz równocześnie przewidywać, jak ją zdemontować. l umrzesz wśród zwałów nie uporządkowa- nych spraw, gór nie wykończonych prac, ciągle przebudowując swoje życie. „JEŻELI SÓL ZWIETRZEJE" Ty jesteś ty dopiero z twoim światem — z ludźmi, ze sprawami, z rzeczami. Bez niego i ciebie by nie było. Stajesz się przez świat, w którym żyjesz, o ile potrafisz w nim się zazna- czyć: o ile wypowiadasz swoje zdanie, znaj- dujesz swoją pozycję, wyrażasz osobisty sto- sunek. W przeciwnym razie nie ma ciebie. Zniknąłeś pod nawałą spraw, ludzi, rzeczy, I już nie jesteś osobą tylko jednostką, która dla świętego spo- koju, albo dlatego, żeby żyć, żeby utrzymać się na powierzchni, jest gotowa zgodzić się na wszystko. „RODOWÓD Twoja historia nie zaczyna się od twego uro- dzenia. Twoja historia to historia twojego naro- du. To są przodkowie twoi: niewolnicy i poga- niacze, chłopi pańszczyźniani i panowie, mie- szczanie, szlachta, wielmoże, magnaci, książę- ta, królowie, robotnicy i fabrykanci. To są przod- kowie twoi: geniusze i durnie, wynalazcy i szal- bierze, bohaterowie i zdrajcy, twórcy i gałgani, ludzie pracy i wydrwigrosze. Do nich należysz. Powiększysz grono jednych lub drugich. Bę- dziesz człowiekiem godnym albo podłym, twór- cą albo oszustem. Od ciebie zależy, za kim pójdziesz, do jakich tradycji nawiążesz, w który nurt wejdziesz. „JESZCZE DZIŚ ZE MNĄ BĘDZIESZ W RAJU" Powiedz sobie, że chcesz żyć tak, jakby to był ostatni rok twojego życia. Nawet nie „jakby": powiedz sobie, że to jest ostatni rok twoje- go życia, I gdy może na końcu tego roku z nie- jaką satysfakcję powiesz mi — a może już nie mnie — „A jednak to nie był ostatni rok mojego życia", to nic nie stracisz. Bo naprawdę można żyć tylko wtedy, kiedy się nada swojemu życiu wymiary ostateczne. Tylko wtedy można prawidłowo rozstrzygać, pracować, mówić, myśleć. A może to będzie naprawdę ostatni rok twoje- go życia. „JUŻ JEST WE DRZWIACH Przyjdzie czas, że zaczniesz się rozsypywać: słabszy wzrok, wypadające włosy, psujące się zęby, wiotczejąca skóra; zawroty głowy, tłuką- ce się serce, zaburzenia w krążeniu, niedomogi wątroby, nerek, żółci; nagle odzywają się, zni- kają, aby pojawić się znowu. Aż wreszcie odkry- jesz prawdę: „śmierć po mnie chodzi". — Czy ty jesteś na takie stwierdzenie przygotowany? Już nie ten wzrok, nie ten słuch, nie ten re- fleks, nie te nerwy. Zapominasz, powtarzasz. Wszystko idzie ci topornie. Stwierdzasz: „Sta- rzeję się". — Czy potrafisz to udźwignąć? A może wpadłeś w panikę i szukasz bezsku- tecznie oparcia w świecie, który się zawalił. „NIE BÓJCIE SIĘ TYCH KTÓRZY MOGĄ ZABIĆ WASZE CIAŁO" Patrzysz na tamte zdjęcia, zdjęcia ludzi po- wieszonych, rozstrzelanych, zamęczonych. Kto to był? Za jaki bohaterski czyn? Kto z nich był wielki? Kto tchórzliwy? A może zdrajca? Pa- trzysz na fotokopie ogłoszeń o rozstrzelanych. Już ci nic nie mówią. Może już nie ma nikogo, kto by wiedział, kim byli ci ludzie. A przecież to dopiero niewiele ponad trzydzieści kilka lat. Tak prędko się o bohaterach zapomina? Żółkną fo- tografie, rozpadają się dokumenty. Co będzie za następne trzydzieści kilka lat? Co będzie w trzydzieści kilka lat po twojej śmier- ci? Ktoś będzie patrzył na twoje zdjęcie, prze- czyta nazwisko i powie może: „Tego to ja nie znam", I nie to jest ważne. Nie to ma być ważne dla ciebie. Bo można wrastać w nieśmiertel- ność — nie tę notowaną zdjęciami i dokumenta- mi pisanymi, ale czynami, które wyjdą ponad twój mały, głupi egoizm, a dosięgną prawdy, uczciwości; czynami, którymi może być na- pełniony każdy twój dzień. Bo jak dorośniesz swoimi czynami do Boga, to w Nim zostaniesz, l to jest ważne. „PÓKI ŚWIATŁOŚĆ MACIE Obyś wciąż słyszał przesypujący się piasek twojej klepsydry. Ile jeszcze lat. Ile jeszcze mie- sięcy. Ile jeszcze godzin ci pozostało. Czy ty masz świadomość czasu. Jak żyjesz. Jaki procent twego czasu poświę- casz na sprawy ważne, którym się oddałeś, w które jesteś zaangażowany. Czy masz takie. A może życie ci cieknie z godziny na godzinę na niczym: Na jakimś gadaniu. Na jakimś jedze- niu. Na jakimś chodzeniu. Na jakimś pracowa- niu. Na jakimś odpoczywaniu. A później przyjdą lata — one już przychodzą — kiedy będziesz się zajmował łataniem swojego rozlatującego się organizmu. Skoncentrujesz się na lekach, metodach, sposobach lekarskich — na podtrzy- mywaniu życia, a właściwie wegetowania: po- większania ilości twoich pustych dni. Obyś wciąż słyszał przesypujący się piasek twojej klepsydry. „PAN PRZYJDZIE" Jeszcze zedrzesz kilka ubrań, kupisz kilka książek. Jeszcze wyjedziesz kilka razy nad mo- rze czy w góry. A potem śmierć. Tak się przewalają przez nas wydarzenia, ja- kie się dzieją to tu, to tam na świecie — wojny, katastrofy, nieszczęścia, odkrycia, wynalazki, osiągnięcia. Tak bardzo jesteśmy pod naporem zadań do podjęcia: i to już, i to natychmiast, bo wtedy życie się odmieni i na pewno zbawienie przyjdzie. Nie daj się popychać, l dlatego tak potrzeba, żebyś choć od czasu do czasu zobaczył swoje życie w wymiarach ostatecznych. Zedrzesz jeszcze kilka ubrań, popracujesz kilka lat, wyjedziesz kilka razy na urlop w kraju albo za granicę. Kilka razy. „KTO CHCE IŚĆ ZA MNĄ" Nad twoim grobem stanie krzyż. Czy to bę- dzie najtrafniejszy kształt twojego życia? Czy tylko przypadek albo nieporozumienie? Jeszcze jest twój czas. Jeszcze żyjesz. Je- szcze cię pytają, odpowiadasz, jeszcze podej- mujesz decyzje, jeszcze stajesz wobec swoich obowiązków zawodowych, jeszcze spotykasz się ze swoimi wrogami. Czy krzyż jest najtrafniejszym kształtem twe- go życia? „JEŚLI UWIERZYSZ Wtedy gdy pada deszcz bez końca i dzień za dniem wstaje zapłakany, tonący w wodzie i bło- cie — musisz wierzyć, że wreszcie kiedyś deszcz ustanie. Wtedy gdy trwa niepogoda, jest wietrzno, po- nuro, chociaż od rana do wieczora widzisz świat w tych samych kamiennych barwach i choć twój wzrok natrafia na ten sam szary sufit chmur — musisz wierzyć, że wreszcie kiedyś wyjdzie słońce. Wtedy gdy wszystko oblepia mgła i możesz widzieć tylko na odległość kilku kroków — mu- sisz wierzyć, że ona wreszcie kiedyś podnie- sie się lub opadnie i zobaczysz dalekie per- spektywy. Wtedy gdy tkwisz w ciemności, gdy minuty wloką się beznadziejnie i zdaje ci się, że noc nigdy się nie skończy — musisz wierzyć, że wstanie dzień. l tak będzie, i doczekasz się, i znowu bę- dziesz chodził w słońcu, cieple i kolorach; otwo- rzy ci się świat w całej wspaniałości — jeśli uwierzysz. „A CHWYCIWSZY POWROZY" Na twoim niebie musi świecić słońce. Cza- sem tylko — może wiosną, latem albo zimą — nadciągnie burza i uderzy piorun. Ale wciąż wśród grzmotów i błyskawic żyć nie można. Na twoim niebie musi świecić słońce. Cza- sem zasnują chmury horyzont, spadnie deszcz. Ale wciąż pod kożuchem chmur, gdzie wszy- stko szare, żyć nie można. Na twoim niebie musi świecić słońce. Wtedy ręce twoje będą wciąż pełne kwiatów, nie ka- mieni. Wtedy ręce twoje nie będą zwinięte w pięść, ale rozwarte do pomocy. Wtedy bę- dziesz szedł z twarzą pogodną, nie zasnutą smutkiem, nie ściągniętą gniewem. „JAM JEST DROGA" Gdy z kieliszkiem wina w ręce, słuchając ze- gara wybijającego koniec roku próbujesz okre- ślić to wydarzenie, w którym uczestniczysz, pierwszym stwierdzeniem jest: udało się. Bo przeżyłem. A tylu ludzi młodszych odeszło w tym roku. Temu stwierdzeniu towarzyszy świadomość uciekających lat, rosnąca trwoga o każdy mie- siąc, tydzień, dzień nawet, który cię czeka, i gorączkowe szukanie odpowiedzi na pytanie: jak przeżyć ten czas podarowany? „ł WY ZMARTWYCHWSTANIECIE" Może polegniesz. Może realizując swoje ży- cie według wzoru Jezusa przegrasz: twoja bez- interesowność będzie przez innych wykorzy- stana; twoja uczciwość nie zostanie przez niko- go zauważona; twoje zasługi nie zostanę przez nikogo wyróżnione; nie dojdziesz do żadnych dużych pieniędzy. Przylepię ci łatkę fantasty, naiwnego, nieżyciowego, niepraktycznego. Może polegniesz. Może przegrasz. Ale tak jak On przegrał, tak jak On poległ. TWÓJ BLIŹNI „PLEMIĘ NIEWIERNE l PRZEWROTNE" W nas drzemie nienawiść. Zwłaszcza do tych silniejszych, mądrzejszych, szybszych, młod- szych, zdolniejszych, piękniejszych, możniej- szych, bogatszych. A zwłaszcza do tych, któ- rzy z nami rywalizuję, którzy nam zagrażają. A zwłaszcza do tych, co się nam narazili: cza- sem jednym słowem, jednym spojrzeniem, jed- nym czynem. Jeżeli nawet trzymają nas formy grzecznościowe, ogłada, przepisy, instytucje społeczne, do których należymy, więzy spo- łeczne, to i tak wybuchamy obelga, oszczer- stwem, złośliwością, obmową, pogardą, lekce- ważeniem. W tobie drzemie nienawiść. A jeżeli potrafiłeś wyrosnąć ponad nią, to dzięki łasce Bożej i swo- jemu heroizmowi. „SYNOWIE TEGO ŚWIATA" Na co cię jeszcze stać? Czy na to, żeby po- tem przyjść, uścisnąć rękę i powiedzieć: Słu- chaj, stary, ale byłeś wspaniały. My, pokolenie kibiców, oglądaczy, turystów życiowych, którzy zajęli stałe miejsca nie na arenie, ale na widowni. Z hasłem naczelnym: Nie dać się wciągnąć w rozgrywki, nie zdradzić swoich myśli, zamiarów nawet uśmiechem, na- wet ruchem brwi, a już nigdy słowem, l patrzeć, jak sobie łby urywają. A potem — marzysz — gdy się wszystko skończy, gdy załatwią twoje sprawy swoimi rękami, gdy zaczną wynosić tru- py bohaterów, wtedy ty, ściskając im w przej- ściu dłoń i nakładając wieniec laurowy, bę- dziesz wiedział, jak się w życiu ustawić. Powiesz, że obraz to za surowy, że gdy o wielkie sprawy chodzi, nie muszą nas szukać. Wtedy nie zawiedziemy. A włączać się w głup- stwa szkoda czasu i energii, a nade wszystko szkoda ryzykować. Tylko przyznaj: jakoś tak się dziwnie składa, że na twojej drodze wciąż nie ma tych wielkich spraw. „KTO JEST DOBRY" Nie dorabiaj sobie filozofii do swojej non- szalancji, bezceremonialności; nie twierdź, że formy towarzyskie to jest po prostu oszustwo i obłuda, gdy tymczasem chodzi o dobroć. Pra- wda jest inna: jeżeli dobre zachowanie jest wyrazem dobroci, wtedy istnieje możliwość odwrotna — przestrzegając zasad poprawne- go zachowania, możesz wzbudzić w sobie do- broć. — Na tym polega mechanizm instytucji. Skorzystaj z tej szansy stania się lepszym. A więc nakaż sobie uśmiech, kontroluj słownik, pilnuj punktualności, przestrzegaj higieny oso- bistej, nie pozwalaj sobie na poufałości, nie do- puszczaj do rozchełstania, wulgarności. Zwła- szcza u siebie, zwłaszcza w czterech ścianach swojego domu. „WY, KTÓRZY ŹLI JESTEŚCIE Niech ci się tylko powiedzie. To już wiesz, co się stanie. Zaatakują cię ze wszystkich stron. Nie przepuszczą. Żadnemu szczęściu, powo- dzeniu, żadnej twojej radości. Niech tylko twemu bratu gwiazdka zaświeci. Już wiesz, co się w tobie będzie działo. Nawet nie, żeby mu ją odebrać i mieć samemu. Ale zniszczyć dla zniszczenia. Nie chcę cię straszyć upiorem twojego zła. Chcę tylko, żebyś wiedział o tym, że ono w tobie drzemie i czeka na okazję, by wybuchnąć nie- nawiścią i zniszczeniem. Nie chcę cię mobilizo- wać do pracy nad opanowaniem twojego zła. Nie chcę, żebyś sobie wytyczał za cel życiowy walkę z grzechem. — Celem twoim jest dobro, tworzenie. Tylko wiedz o tym i pilnuj się, żeby zło, które jest w tobie, nie stało się tobą. „TY JESTEŚ SKAŁA" Chcielibyśmy być jak skała, jak stal albo jak dąb. A my — z gliny. W niej tu i ówdzie kawałek szlachetnego marmuru, nierdzewnej stali. — Obiecujemy i zapominamy. Jesteśmy pewni i wątpimy. Angażujemy się i odstępujemy. Po- dziwiamy i gardzimy. Grzeszymy i żałujemy. Chcielibyśmy, by bliźni nasi byli jak te posągi ze spiżu, z marmuru albo z betonu. A oni tacy jak my: z gliny. Tylko trochę w nich szlachetne- go kruszcu. — l przyrzekają, a potem nie do- trzymują, l są wierni, a potem odchodzą, l ko- chają, a potem zdradzają, I są cyniczni we dnie, a płaczą po nocach. Upadają, i znowu się pod- noszą. „CHCĘ, BĄDŹ UZDROWIONY" To są nasi trędowaci — pijacy, zmarnowane talenty, niedoszli geniusze, upadłe anioły — nasi dawni koledzy. Patrzymy na nich z niechę- cią, pogardą. Unikamy ich, aby nie zarazili nas swoim nieszczęściem. Ale to przecież nasze ofiary. To my, z pomocą naszych kumpli, precy- zyjnymi pociągnięciami wypchnęliśmy ich z na- szego koła. Nie pasowali do nas, a mogli zagro- zić naszej stabilizacji. Zostali odcięci od mo- żliwości pracy w swojej dziedzinie. Nie do- puszczeni do głosu. Odsunięci od wszelkich kontaktów. Ty masz swojego trędowatego. Patrzyłeś z zimną krwią, jak podejmował się coraz bar- dziej niekorzystnych prac, które kolejno i tak wyjmowano mu z rąk. Patrzyłeś, jak się rozpa- dał. A teraz kiwasz głową nad losem człowieka, który do takiego stanu potrafił się doprowadzić. Ty — uczciwy człowiek, odpowiedzialny praco- wnik, szanowany obywatel. A przecież wystarczyłoby, abyś go dotknął. A może jeszcze teraz taka szansa istnieje? „BRACIA MOI" Urodziłeś się pod tym niebem i odtąd je- steś tej ziemi przypisany. To jest twój dom: te góry, doliny, rzeki, morza, lasy, łęki, miasta. Nie uciekniesz od nich, choćbyś nie wiem ile świata zwędrował, bo je nosisz w sobie, I zatęsknisz do nich, i będziesz ich tak długo szukał aż po- wrócisz. Tu jest twój naród, twoja rodzina. Rozglądnij się. To są rodacy, bracia twoi, to są siostry two- je. Te sprzedawczyki, wydrwigrosze, łotry spod ciemnej gwiazdy, błazny, oczajdusze, I te wspaniałe umysły, ludzie nauki, genialni organi- zatorzy, bohaterowie wielkich dni swojego na- rodu i bohaterowie dnia codziennego: uczciwej pracy. To jest twoja rodzina. Nie wyprzesz się, choćbyś chciał. Bo ich nosisz w sobie, I bę- dziesz jednym z nich. „SPOJRZAŁ NA NIEGO Z MIŁOŚCIĄ" Nawet w ciemności możesz zobaczyć świa- tło. Nawet na pochmurnym niebie możesz ujrzeć gwiazdę. Nawet w koszu ze śmieciami możesz znaleźć skarb. Nawet na śniegu mo- żesz spotkać różę. Nawet gdy przyłożysz ucho do głazu, możesz usłyszeć bicie serca. Jeżeli zechcesz. Jeżeli zechcesz zapanować nad swoimi uprzedzeniami, oporami — potrafisz w każdym człowieku znaleźć wartość, I na niej budować twój ludzki stosunek do niego, I wtedy zoba- czysz cud: ten pogardzany, spychany, lekce- ważony, wyśmiewany, a co najwyżej tolerowa- ny, ten śmieszny czy prostacki, naiwny czy gru- boskórny, nieinteligentny czy tępy — pod twoim wzrokiem zacznie rozwijać się jak kwiat. Uwie- rzy, że jest jeszcze coś wart, że warto żyć i podejmować wysiłek, aby więcej z siebie dać. A gdy nauczysz się tak postępować, może i w sobie odkryjesz światło, skarb, serce. A to jest ważne, zwłaszcza gdy przyjdą na ciebie chwile zwątpienia. Ta świadomość, że w tobie jest odprysk złota, blask światła, pozwoli ci żyć dalej. „MAŁEJ WIARY" Mały człowiek jest agresywny. Wszystkich podejrzewa, że chcą go zniszczyć. To splot ura- zów, kompleksów, pretensji, uprzedzeń. Nie ma się jak do niego dostać. Nawet nie można go pogłaskać. Cokolwiek by ktoś do niego po- wiedział, jakkolwiek by się wobec niego zacho- wał, wszystko to odczytuje jako atak na siebie. Zacieśnił się do obrony przed zniszczeniem. Nie bój się. Nikt nie jest cię w stanie zni- szczyć, jeżeli tylko ty tego nie chcesz. „JEŚLI MIŁOŚĆ MIEĆ BĘDZIECIE" Każdy z nas jest inny. Każdy z nas ma inne uzdolnienia, odmienne poglądy, opinie, zwy- czaje, formy bycia. Każdy stanowi odmienny świat. Stad musi dojść do zderzeń w szczegó- łach jak i w rozwiązaniach ogólnych, I to jest normalne. Nienormalne rozpoczyna się od chwili, gdy w tobie zapanuje chęć wyłączności, zdominowania swoich oponentów, zniszczenia tych, którzy są inni: zaprowadzenia twojego po- rządku świata. Łatwiej jest być wyrozumiałym dla słabości, ułomności, nieporadności, przywary. Ale uznać talent, tolerować, nie przeszkadzać, a nawet popierać, współpracować, pomagać w rozwoju, podziwiać, to już nie sprawiedliwość, tylko heroizm. „BIADA WAM" Nie pozwalaj krzyczeć na siebie. Pytaj o ra- cję, o prawo, o słuszność. Pytaj, czy nie ma winy i po drugiej stronie. A nawet, gdy przypła- szczony krzykiem przywarujesz na ziemi i nie będziesz w stanie wykrztusić słowa, to przynaj- mniej milcz, nie zaczynaj od bicia się w piersi, od tłumaczenia się. Nie pozwalaj krzyczeć na siebie. — Chyba że to z miłości. Wtedy nawet krzyk niesie ci radość. Nie wrzeszcz. Chociaż masz rację. Krzyk jest nieludzki, nieczłowieczy. Nie krzycz na ludzi. Nie masz takiego prawa. To jest znęcanie się. Nawet gdy cię usłuchają, to z nienawiścią, za to, żeś podeptał ich człowieczeństwo — żeś ich skrzywdził. Nie krzycz na ludzi. — Chyba że z miłości. Bo w miłości zawsze jest radość. „BY ŚWIATŁO TWOJE NIE STAŁO SIĘ CIEMNOŚCIĄ" Nie dziw się, gdy dochodzą do ciebie twoje słowa, których nigdy nie wypowiedziałeś, twoje czyny, których nigdy nie dokonałeś. Nie narze- kaj, że ludzie wciąż szepcą za twoimi plecami, posądzają o występki, przypisują ci złe intencje. To jest cena twojej wolności. Tego, że kimś je- steś. Zazdroszczą ci, w obliczu swego zmarno- wanego życia, że potrafisz myśleć, że się nie boisz mówić, że stać cię na czyn. Nie darują ci twego szczęścia. Znieść cię nie mogą, bo jesteś dla nich wyrzutem sumienia. Ale i ty uważaj, gdy w twojej duszy zacznie się budzić niepokój, smutek i złość, że się ko- muś udało życie, że ktoś jest wolny, twórczy, że coś robi. l wtedy albo będziesz chciał zabić to światło, by było ciemnością, taką jaką ty sam jesteś, albo będziesz się starał, żeby bardziej zajaśniało. „PRAWDA WAS WYSWOBODZI" Żebyś przynajmniej raz w życiu prawdę po- wiedział tym, którym trzeba: tym, którzy cię zmuszają, byś czarne nazywał białym a białe czarnym. Nie tłumacz się, że to nieważne, czy powiesz tak czy inaczej, czy uśmiechniesz się, czy skiniesz głową; że oni sobie mogą mówić, a ty i tak swoje wiesz. To nieprawda: z czasem uwierzysz, że białe jest czarne, a czarne jest białe. „WILKI DRAPIEŻNE Nie tylko inni ciebie wykorzystują: zabierają twój czas, wymagają ponad miarę, nie dotrzy- mują zobowiązań, I ty także wykorzystujesz: wtedy gdy jesteś w sytuacji bez wyjścia i żądasz pomocy, ale i wtedy gdy z lenistwa wyręczasz się innymi, spychasz na nich swoje obowiązki, rozporządzasz bezceremonialnie ich czasem, zapominasz prosić i dziękować. l wcale nie jest takie pewne, czyje konto jest bardziej obciążone: kto bardziej wykorzystuje. „WYRZUCILI GO ZA MIASTO" Gdybyś nawet niewidomym przywracał wzrok, a głuchym słuch, wskrzeszał zmarłych, trędowatych z trądu oczyszczał. Gdybyś mówił takie najmądrzejsze nauki, jak ta o synu marno- trawnym albo o miłosiernym Samarytaninie. To i tak będą tacy, którzy pójdą za tobą, ale i tacy, którzy cię oskarżą i na krzyżu zawieszą. A ty ani paralityków nie uzdrawiasz, ani nie stać cię na nawracanie Magdalen. Powiedzą — rzadko w oczy, najczęściej poza oczy — żeś obłudnik albo dureń, żeś nic nie wart, żeś podły. Jak długo twojej drogi na ziemi i jak długo twojej na niej pamięci, będą pluli za tobą, naigrawali się z ciebie — i będą tacy, którzy cię będą ko- chać. Dlatego — tak jak On — nie wpadaj w euforię z powodu pochwał, ani niech cię nie paraliżuje pogarda. Staraj się być sobą. „CHWAŁA TWOJA" Tak byś chciał, aby ludzie uwierzyli w ciebie. Tak byś chciał zapewnić sobie na zawsze god- ną szacunku pozycję, dojść do takiego stanowi- ska, do takich wyników, abyś nie musiał się bać, że coś zburzy twój spokój. Tak byś chciał prze- konać swoich wrogów, umocnić swoich przyja- ciół, zyskać powszechne uznanie — żeby raz na zawsze skończyły się za twoimi plecami chi- choty, pomruki, oszczerstwa. Żeby wreszcie twoi Tomasze dotykali ze współczuciem twych ran, twoi Piotrowie płakali nad tym, że się ciebie zaparli, twoi Judasze żałowali swojej zdrady. Ale tak nigdy nie będzie. Chociażbyś nie wiem jakie wysokie stanowisko zajął. Chociaż- byś nie wiem jaki wielki sukces odniósł. Na- tychmiast usłyszysz za twoimi plecami szepty, plotki, obmowy. Nigdy tak nie będzie, żebyś zy- skał powszechne uznanie. Pojawię się zawsze wśród twoich bliskich Piotrowie, którzy się cie- bie wyprą, Judasze, którzy cię zdradzą, Toma- sze, którzy ci nie będą wierzyć. Jeżeli szukasz tylko ludzkiej chwały, to się zawsze rozczarujesz. „CIESZMY SIĘ, BO TO JEST BRAT TWÓJ, KTÓRY UMARŁ BYŁ, A OŻYŁ" Wtedy jesteś chrześcijaninem, kiedy umiesz przebaczać. To znaczy: odpuścić, darować, przekreślić. Jak gdyby nigdy nic nie za- szło. Uznać za niebyłe. Traktować normalnie. Wtedy jesteś chrześcijaninem, jeżeli — gdy powrócisz — jesteś w stanie uznać siebie za oczyszczonego. Jeżeli naprawdę uwierzysz, że ci darowano, przebaczono, przekreślono. Na- wet gdyby twoje grzechy były jako szkarłat — że nad śnieg wybielałeś. „ZROZUMIELIŚCIE TO WSZYSTKO? A ONI ODPOWIEDZIELI: TAK" Patrzysz na swoich bliźnich, na ich postępo- wanie, słuchasz tego, co mówią i w głowie ci się nie mieści, jak oni mogą się jeszcze uważać za chrześcijan. Bo zupełnie nie dotykają istotnych prawd, biorą tylko ich fragmenty, a nawet te interpretują rozmaicie. Czy oni w ogóle rozu- mieją, o co Jezusowi chodzi. l patrzą na ciebie ludzie, i dziwią się jak ty się możesz nazywać chrześcijaninem, I słuchają ciebie ludzie, i patrzą na twoje czyny, i podejrze- wają, że ty nic z tej Ewangelii nie rozumiesz. A przecież już tyle lat słuchamy, bierzemy i karmimy się Słowem Bożym. „l SZŁY ZA NIM WIELKIE RZESZE" Nie wytrzymujemy tłumu. Nie jesteśmy zdolni ogarnąć tych ludzi, którzy zewsząd na nas na- pierają. Nie jesteśmy w stanie przyjąć ich cier- pienia, które nas oblega. Bo choćby nawet pła- kać cały dzień, to nie wypłaczesz ludzkiego nie- szczęścia. Bo choćby nawet pomagać ludziom całe życie — to jest kropla w morzu ludzkich potrzeb. Bo gdyby nawet otwierać serce każde- mu szukającemu, to ilu obdzielisz — dziesięciu, stu, tysiąc; a gdzie reszta? Nie wytrzymujemy tłumu. Stoimy sterroryzo- wani ogromem ludzkiego bólu. l zatrzaskujemy przyłbicę, i opinamy na sobie pancerz, żeby się obronić, wytrzymać, żeby żyć. Na zimno po- rządkujemy ludzi według schematów — ja- ko przechodniów, sprzedawców, urzędników, interesantów, znajomych. Samotni, niedosięgli, patrząc szklanym wzrokiem na wszystkich, przechodzimy przez życie. Niczemu się nie dzi- wiąc, do nikogo nie mając żalu. Jak żyć? Według miary Łaski, jaką cię Bóg obdarzył, według wielkości swego serca: według swojej wrażliwości ogarnij miłością tych, którzy przy- chodzą do ciebie. „JAKIE JEST NAJWIĘKSZE PRZYKAZANIE" Wierzysz jeszcze w miłość? Czy wierzysz, że może być człowiek na świecie, który potrafi zrobić coś dla ciebie, a nie dla swojego interesu. Czy ty wierzysz w miłość: w to, że ty sam mo- żesz żyć bezinteresownie — żyć dla kogoś a nie dla siebie. Pytam o to tym bardziej, im więcej masz lat. Im bardziej się sparzyłeś na ludziach i na so- bie samym. Im bardziej przejrzałeś wszystkie okrągłe słowa, słodkie uśmiechy, serdeczności, podarunki i świadczone usługi — które okazują się pozorami mającymi na końcu zawsze wła- sny interes. A nie możesz nie wierzyć. A przecież takie życie bezinteresowne jest warunkiem twojego człowieczeństwa — twojego zbawienia. „BO WIELCE UMIŁOWAŁA" Czyś ty choć raz w życiu powiedział: „Jak dobrze, że jesteś"; „jak dobrze, żeś przyszedł, zadzwonił, odezwał się". Czyś ty przynajmniej raz w życiu zachwycił się i przestałeś być sam — przestałeś się bać: świata, ludzi, siebie, swojej choroby, swojej śmierci. Czyś ty choć raz w życiu był szczęśliwy. A może miałeś jeszcze coś więcej? Może czułeś na sobie wpatrzone oczy, mówiące: „Jak dobrze, że jesteś". — Nie tylko kochałeś, ale byłeś kochany. A czy teraz kochasz? Czy jeszcze jesteś ko- chany? Nie mów, że tamte czasy minęły. Wszy- stko zależy od ciebie. Patrz wokół z taką sa- mą świeżością jak dawniej. Wtedy odkryjesz wspaniałych ludzi, zobaczysz wielkie i ważne sprawy. „SĄ JEDNO" Żeby mieć na świecie jednego jedynego czło- wieka, który cię całego zaakceptuje i zawsze będzie przy tobie, niezależnie od tego, co by się stało — który nigdy nie uwierzy w twoją klęskę. Wtedy nic ci się nie może przydarzyć. Wtedy możesz mieć nawet wszystkich i wszystko przeciwko sobie. Wtedy możesz żyć. ... Żeby mieć na świecie jednego jedynego człowieka, którego w pełni zaakceptujesz. „LISY MAJĄ SWOJE JAMY" Człowiek potrzebuje domu. Nie: „zwłaszcza w dzisiejszych czasach"; nie: „coraz bardziej". Zawsze. Odkąd człowiek jest człowiekiem i jak długo chce być człowiekiem. Nie czterech ścian, nie hotelu, nie noclegu, nie przytułku, ale źródła pokoju, odpoczynku, siły, miłości — domu. „ZNALEŹLI MARYJĘ Z JÓZEFEM ORAZ DZIECIĄTKO" Od początku swojego istnienia ludzkość tyle już przeżyła, popełniła już tyle głupstw, pirami- dalnych błędów, już tak bardzo palce poparzy- ła, ale zawsze w chwilach opamiętania nieod- miennie wraca do tego, że najważniejsze jest: mężczyzna, kobieta i dziecko, I coraz bardziej już wiemy, że niezależnie od tego, co jeszcze ludzkość wynajdzie, jakie przewroty przeżyje, do jakich dojdzie osiągnięć, to dokąd będzie istnieć, jej podstawą pozostanie: mąż, żona i dziecko, I im więcej doświadczeni, tym głębiej przekonani jesteśmy o tym, że nie ma zbyt wy- sokiej ceny, którą ludzkość powinna zapłacić, nie ma zbyt wielkiego wysiłku, który ludzkość powinna podjąć, ażeby stworzyć jak najlepsze warunki, żeby umocnić w sposób najbardziej korzystny ten związek: ojca, matki i dziecka. „DO DOMU SWOJEGO" Chamiejemy. Coraz więcej w nas brutal- ności. Ranimy się. Krzywdzimy się nawzajem. Na ulicy, w tramwaju, w pracy, w szkole, I jest coraz gorzej. Bo stygną nasze ogniska rodzinne. Coraz mniej matki w matkach naszych. Coraz mniej ojca w ojcach naszych. Domów coraz mniej. Bo coraz mniej domu w naszych domach. To już tylko hotele, barłogi noclegowe. Ginie wspólny stół. Napychamy się po kątach, nad blachą, przy palnikach gazowych. Byle jak najprę- dzej iść w miasto, dalej od domu, gdzie nudno i pusto. Tak nie zbudujemy świata. Chociażbyśmy mieli nawet bardzo wysoką technikę. Ludźmi nie będziemy. „A WY NIE NAZYWAJCIE SIĘ NAUCZYCIELAMI" To z lenistwa przyjmujemy postawę mistrza, instruktora — bo chcemy najmniejszym wysił- kiem załatwić sprawę wychowania. To ze stra- chu — bo się boimy, że odsłoni się nasze puste i jałowe wnętrze, I dlatego prawisz morały, gro- zisz, dajesz wskazówki. Ale to jest tresura, któ- rą każdy człowiek, posiadający jaką taką god- ność, odrzuci. Jeżeli naprawdę zależy ci na wychowaniu lu- dzi, którzy są z tobą, jeżeli naprawdę ich ko- chasz, to zejdź z piedestału mistrza, nauczycie- la. Miłość nie jest dawaniem jałmużny: boga- ty — biednemu, możny — bezradnemu, sil- ny — słabemu. Odrzuci ją każdy, kto ma choć trochę poczucia godności. — Miłość jest dziele- niem się. Chcesz komuś pomóc, to bądź razem z nim. Wtedy w każdym momencie przekazu- jesz siebie. Nawet gdy będziesz opluty, wy- śmiany, wzgardzony, więcej nauczysz niż gdy- byś całe życie prawił morały — tą jedną chwilą. „KTO BY ZGORSZYŁ JEDNO Z TYCH NAJMNIEJSZYCH" Co chcesz dać światu? Jaki kształt chcesz na nim odcisnąć? Jak chcesz wychować swoje dziecko, przyjaciela? Na człowieka? Na opera- tywnego człowieka, na zręcznego człowieka, na zaradnego człowieka, na człowieka umieją- cego pracować, zachować się? Ale co te słowa u ciebie znaczą? Jaka filozofia życiowa za nimi się kryje? Filozofia człowieka, który nie pozwoli się zagryźć, a który zagryza spokojnie tych, któ- rzy mu stoją na drodze, czy też człowieka, który chce czynić dobrze? To dajesz światu, czym sam jesteś. Nie skry- jesz się za kurtyną swoich słów. Wychowujesz swoje dziecko, przyjaciela, ludzi, z którymi obcujesz na kształt swojej osobowości. „NAUCZAJCIE" Tylu wokół nas ludzi, którzy wciąż lepiej od nas wiedzą, jak mamy iść, co robić, jak postępo- wać. Którzy wciąż nas upominają, grożą, mają za złe, trzeszczą, skrzeczą, kraczą. I odrzucisz ich i ich „nauki" w imię swojej własnej godności. A pójdziesz zawsze za tym, kto cię obroni, jak Jezus obronił Jawnogrzesznicę, kto ci pomoże, jak Jezus pomógł sparaliżowanemu, kto cię przygarnie, zaprosi do stołu, wciągnie do swo- jego towarzystwa, jak On to robił. Nie baw się w „nauczyciela". Nie gań bez przerwy swojego bliźniego, bo wzgardzi tobą w imię własnej godności. Jeżeli chcesz go nauczyć, to mu pomagaj. Wtedy tak pójdzie z tobą, jak ty pójdziesz z nim. „ZA ZBAWIENIE ŚWIATA" Jakiej wysokości dosięgasz? Czy mówi ci coś słowo: rodzina? Miasto? Naród? Ludzkość? Czy reagujesz na słowo: Ojczyzna? Wytłuma- czysz mi, że to już nie te czasy. A twoje miasto? Uśmiechniesz się pobłażliwie. A zakład pracy? Machniesz lekceważąco ręką. Jakiego wzrostu jesteś? Co cię przejmuje, boli, niepokoi? Jakie sprawy, którzy ludzie? Twoja matka, twoja sio- stra, kolega, znajomy, współpracownik, prze- chodzień, rodak, drugi człowiek? O kogo się troszczysz? Na kim ci zależy? Za kogo czujesz się współodpowiedzialny? Jakiej wysokości sięgasz? Jakie widzisz horyzonty? „PRZYNIEŚLI MU DARY Są na świecie Mikołajowie. Są na świecie Aniołowie, I przychodzą nocą do dzieci, czasem również do starszych, aby przynieść im poda- runki. Są w nas mikołajowie i są w nas anieli, którzy czasem zdobywają się na to, by drugie- mu człowiekowi sprawić radość. My — tacy na co dzień wyrachowani, interesowni, nastawieni na to, że wszystko za coś: grosz za grosz, czyn za czyn, pomoc za pomoc — nagle potrafimy dawać bezinteresownie, potrafimy odczuwać radość dawania. Jest w nas coś z Boga. Zostało w nas coś z Jezusa. „PÓJDŹCIE BŁOGOSŁAWIENI OJCA MEGO" Wszystko zaczęło się w twoim życiu od chwi- li, gdy poczułeś się odpowiedzialny za siebie, za kogoś, za coś. Twoja dojrzałość zaczęła się, odkąd przestałeś biernie wyczekiwać, że ktoś, że coś, że kiedyś, że chyba przy zmianie ukła- dów, że może zależnie od okoliczności — że samo z siebie potoczy się, wyjaśni, zadecyduje. Twoje człowieczeństwo kształtuje się, na ile przygarniasz, pomagasz, opiekujesz się, bie- rzesz w obronę, zabezpieczasz, kierujesz — na ile troszczysz się o sprawę, o człowieka, o siebie, I tym większy jesteś, im szerszy krąg ogarniasz swoją troską. l tak też przebiega twój regres, rozpad, twoje umniejszanie się, twoje karłowacenie: gdy umy- wasz ręce, zrzekasz się, wycofujesz, nie intere- sujesz się ani sobą, ani ludźmi, ani sprawa- mi — zrzucasz z siebie odpowiedzialność. „ABY CHOĆ RĘKĘ NA NIE WŁOŻYŁ" W nieskazitelnie białej koszuli, dokładnie za- prasowany. Bijący brawo jedną ręką. Oglądacz wystaw, kin, kościołów, mszy świętych, dusz ludzkich, ich cierpień i radości. Nie dotknięty, nienaruszony. Przyglądający się pobłażliwie tym, którzy jak ćmy opalili sobie skrzydła w ogniu. Pełen satysfakcji, że ciebie to nie spotka- ło — że nie dałeś się nabrać. Z konwencjonal- nym uśmiechem, w który ani ty sam, ani nikt nie wierzy. Rozmawiasz z pozorną powagą o pogo- dzie i spędzonym urlopie. Ale ciebie nie ma: jesteś doskonale nieobecny, I oni wiedzą, że ciebie nie ma. Jest tylko ściana: twoja pogarda. A tyś ukryty w wieży z kości słoniowej, nasta- wiony na przeczekanie burz, które przewalają się nad twoim niebem. A naprawdę, to jesteś skrzywdzonym dzie- ckiem, obrażonym na ludzi i na świat, które ze swoją krzywdą poradzić sobie nie umie — które nie umie przebaczyć. „JAKO l MY ODPUSZCZAMY" Jakżeż my jesteśmy bezlitośni dla bliźnich naszych. Chcemy ich wciąż przykrawać na swoją miarę. A przecież trzeba zaakceptować drugiego człowieka takiego, jakim jest, wraz ze wszystkimi jego wadami. Nawet gdy popełni ja- kąś nieuczciwość wobec ciebie — bo przeba- czyć, to nie znaczy zapomnieć. Tego się nie da. Przebaczyć to znaczy zaakceptować go z tymi grzechami, które przeciwko tobie popełnił, l zdecydować się iść z nim dalej. „BRACIA TWOI" To jest prawdziwy cud — jeżeli za pieczątką, biurkiem, tytułem, funkcję, stanowiskiem zoba- czysz człowieka, który jest taki jak ty. Który żyje, choruje, umiera, którego może teraz głowa boli, dokucza mu ząb, ma rodzinne zmartwienia. Czasem może się zdarzyć drugi cud, że ten ktoś — ekspedientka, przechodzień, urzędnik, współpracownik, kierownik, konduktor, sekre- tarka, dyrektor — zobaczy w tobie: w petencie, kliencie, stronie, przechodniu — człowieka. Nie rzecz, która jest pomocą albo przeszkodą, środkiem albo zawadą w realizacji celów, ale brata, któremu się mówi „ty". l wtedy te dwa światy odkryją, że „ja" i „ty" tworzą wspólnotę: „my", i trzeba wszystko ro- bić, aby ta wspólnota nie przestała istnieć. „l OPUŚCILI GO WSZYSCY UCZNIOWIE Jest czas spotkania i czas rozstania. Jest po- czątek i jest koniec — miłości, przyjaźni, współ- pracy. Napotykasz zimną, obojętną twarz. A przecież był czas pięknych spacerów, peł- nego zrozumienia, wspaniałej współpracy, twórczości, radości z wzajemnego przebywa- nia. A teraz widzisz tylko pogardę. Nie daj sobie tamtego dobra odebrać. Bo tamto jest prawdą. Bo tylko to się liczy, co jest dobre, wielkie w twoim życiu. Nie pozwól, by zbezcześciły tamten czas nawet najbardziej tragiczne rozstania. „PRZYJACIELU, PO COŚ PRZYSZEDŁ?" A tu chodzi o wierność. Bez niej nie ma ży- cia — ani twojego życia, ani ludzi, z którymi idziesz. Bo ktoś na twoim słowie buduje — na tym, któreś wtedy powiedział. Bo ktoś wziął po- ważnie to twoje spojrzenie pełne zachwytu. To twoje opiekuńcze zachowanie się. — Ktoś liczy na ciebie. Zaginęło nam to słowo „wierność". A bez nie- go nie ma życia, nie ma człowieka, nie ma chrześcijanina. „MIEJ O NIM STARANIE" Chodzi o to, ażeby przez ciebie twemu bliź- niemu było dobrze: żeby przy tobie odnalazł samego siebie; gdy złamany — wyprostował się, gdy zgaszony — wybuchnął płomieniem, gdy stulony — zakwitnął. Ażeby przy tobie sta- wał się pełnym człowiekiem. Najłatwiej zbyć potrzebującego jałmużną uśmiechu, dobrego słowa czy rzeczy. — Ale to nie jest dobroć. To tylko tobie tak się zdaje. „BYŁEM W WIĘZIENIU, A NAWIEDZILIŚCIE MNIE" Prawo tego świata to walczyć, niszczyć i zwy- ciężać. Tylko ten jest dobry, kto jest silny, boga- ty, zdrowy. Tylko z takim należy trzymać, takie- go należy popierać, bo to się zawsze opłaci. Biada słabym, ułomnym, biednym, samotnym. Nie liczą się w walce. Bo to ani przeciwnicy, ani partnerzy. Zostaną odrzuceni jak plewy, po- deptani jak śmiecie. A przykazanie Boże mówi: Nieść pomoc każdemu, kto potrzebuje pomocy, l choć to Je- zus wyraźnie powiedział przed dwoma tysiąca- mi lat, i choć mienimy się Jego wyznawcami, brzmi to dla nas wciąż jak rzecz nieprawdopo- dobna, niemożliwa do spełnienia — i jest przez nas tak traktowana. A przecież z tego będziemy sądzeni. „NIE TYLKO CHLEBEM ŻYJE CZŁOWIEK" Dobrym słowem można żyć chwilę, godzinę, dwie, dzień cały. Dobre słowo jest w stanie ura- tować cię w chwili rozpaczy. Bez dobrego słowa trudno jest żyć. Dlatego nie wstydź się, że cię pochwalono, nie gardź dobrym słowem. Nie bój się, że ci może ono przewrócić w głowie. Prze- cież dostateczna ilość złych słów spada na cie- bie codziennie. Dobrym słowem można długo żyć. Dlatego dawaj je ludziom, gdy na to zasłużą. Bo potrze- bują ludzkiej akceptacji. Bo bez niej trudno jest żyć. Nie bój się, że im to w głowie może prze- wróci. Otrzymują codziennie swoją porcję złych słów. Nie tylko od innych ludzi, od ciebie też. „DAWAJCIE" Najdroższą rzeczą dla każdego człowieka jest czas. l nad niczym tak nie drżymy jak nad czasem, I niczego tak innym ludziom nie żałuje- my jak czasu. — l nie ma większego daru, jaki możemy dać drugiemu człowiekowi, jak czas. A dać drugiemu człowiekowi czas, to znaczy starać się go wysłuchać, zrozumieć go, pomóc mu — stać się uczestnikiem jego życia. l jak miarą mądrości człowieka jest organizo- wanie swojego czasu, tak miarą miłości jest da- wanie swojego czasu drugiemu człowiekowi. „BŁOGOSŁAWIENI MIŁOSIERNI" Trzeba pomóc drugiemu człowiekowi, gdy zagubi swoją ścieżkę, zapłacze się w labiryncie cudzego życia, gdy nie jest w stanie uporządko- wać swoich spraw. Trzeba mu pomóc, by prze- trwał swój kryzys, złapał oddech. Ale uważaj, bo tuż zaraz zaczynasz go przy- zwyczajać do stałego liczenia na twoją pomoc, legalizować jego nieporadność, jego oglądanie się na cudze miłosierdzie, l ten kolejny twój krok to nie miłość, ale demoralizacja: uczenie leni- stwa, bierności, lekkiego życia, cwaniactwa. „KTO WAS PRZYJMUJE, MNIE PRZYJMUJE" Pozamykaliśmy drzwi naszych mieszkań i pozasuwali storami okna. Odcięliśmy się od ludzi i kisimy się we własnym sosie. W najlep- szym wypadku tkwimy bez końca w gronie tych samych ludzi, gdzie u góry od lat już wiadomo, co kto wie i co kto powie. Wygodnie nam na tym wygniecionym foteliku, mamy poczucie własnej wartości. A przyznać się nie chcesz, że boisz się warto- ściowych ludzi, bo przy nich ujawniają się twoje braki — przy nich czujesz wszystkie swoje nie- dostatki. Unikasz tych ludzi, bo kontakt z nimi zmusza cię do skupienia, uwagi, wysiłku, żąda od ciebie pracy, zmiany, odnowy. Głupiejesz. Bo się odciąłeś od ludzi — od Boga, który w ich postaci do ciebie chce przyjść. TWÓJ BÓG „NAJWAŻNIEJSZE PRZYKAZANIE" Uwierzyć Bogu — uwierzyć człowiekowi. Że przyjdzie. Że cię nie pozostawi samego, że cię nie zdradzi, że cię nie sprzeda. A nawet gdyby cię zdradził, nawet gdyby od- szedł, nawet gdyby dopuścił się jakiejś nie- uczciwości względem ciebie, to wciąż musisz wierzyć w dobro, które w nim trwa. Gdybyś przestał wierzyć człowiekowi, gdy- byś wszystkich ludzi wokół siebie przekreślił, wtedy wiara w Boga byłaby bardzo trudna. Utracić wiarę w człowieka, to osłabić swą wiarę w Boga. „ANI WŁOS Z GŁOWY WAM NIE SPADNIE BEZ WOLI OJCA" Mówisz, że cię skrzywdzono. Że nie wyko- rzystują twoich możliwości, zainteresowań, zdolności, wykształcenia, zyskanego doświad- czenia — że cię nie przyjęli, nie zaakcepto- wali, nie dali stanowiska, przesunęli, odsunęli, usunęli, I żyjesz na bocznym torze. Na pół. Na ćwierć, na dziesięć procent swoich możli- wości. Jak długo chcesz tą krzywdą usprawie- dliwiać swoją inercję, brak inicjatywy, opie- szałość, lenistwo? Jak długo chcesz się tłuma- czyć? Do śmierci? Całe życie przegrane zwalić na złe układy, sytuacje, stosunki, na kogoś, kto cię skrzywdził? A przecież to, co ty nazywasz krzywdą, zostało wliczone w twoje życie. Za- istniało w twoim życiu, zostało dopuszczone w twoim życiu nie na to, żeby cię zniszczyć, ale pobudzić do myślenia, działania, by stanowić dla ciebie bodziec do poszerzania twoich hory- zontów, zrealizowania twoich możliwości, od- krycia pokładów, których istnienia nawet nie po- dejrzewasz. Jeżeliś tego nie zrozumiał, to tu właśnie tkwi krzywda, którą sam sobie zadajesz — że nie chcesz zobaczyć nowych zadań, nowych po- wołań, a upierasz się przy swoich planach, któ- reś od dawna powinien był zmodyfikować i do- pasować. „l ODŁĄCZY JEDNYCH OD DRUGICH" Przedział nastąpi pomiędzy tymi, którzy słu- żyli Czemuś, Komuś, a pomiędzy tymi, którzy służyli sobie. Przedział nastąpi pomiędzy tymi, którzy uwierzyli, że jest sens swoje życie po- święcić Sprawie, Człowiekowi, a pomiędzy tymi, którzy zamknęli życie swoje na sobie. — Przedział nastąpi niezależnie od tego, w jakich bogów ludzie wierzyli, do jakich świątyń chodzi- li, do jakich wyznań należeli. Ale ten przedział biegnie poprzez ciebie: po- między twoim dążeniem do zagarnięcia dla sie- bie, podporządkowania wszystkiego i wszy- stkich swoim interesom, a pomiędzy twoim wy- rywaniem się ku Dobru, służeniu Jemu, poświę- ceniu. Przedział następuje już w tobie, już teraz, l ty znajdziesz się Tam, Wtedy, po jednej albo drugiej stronie w zależności od tego, jak teraz decydujesz. Po której stronie teraz stajesz. „ROZDARTE JEST" Podział na wierzących i niewierzących nie przebiega tylko poza nami. Podział na wierzących i niewierzących prze- biega przez każdego z nas, również i przez cie- bie. To ty jesteś ten, który drży o to wszystko, co zdobył, i chce zagarnąć pod siebie jak naj- więcej, I to ty jesteś ten, który się umie zachwy- cać pięknem i cieszyć się każdym dobrem. Podział na wierzących i niewierzących prze- biega przez ciebie, i ty decydujesz, kim bę- dziesz. „W ON CZAS" Drżenie ziemi. Lecące książki z półek. Roz- kołysane obrazy. Trzask rozbijanego szkła okiennego. Dalekie wycie syreny. Pierwsza przytomna myśl: uciekać z walącego się domu. A potem w kolejnym podrzucie serca troska o swoich najbliższych: o domowników, o kole- gów w pracy. Na razie wszystko się uciszyło. Ludzie mówią o sprawach codziennych. Ale ty wiesz i oni to wiedzą, że nie o to chodzi, że każdy myśli o tym, co się może stać, że może przyjść kata- strofa. Co w tobie zostało poza zwierzęcym stra- chem o swoje przetrwanie? Gdzie twoja wiara, nadzieja i miłość? Gdzie twój Bóg, któremu w czasie spokojnym wierzyłeś? „OJCIEC WASZ NIEBIESKI" To czasem można usłyszeć od bardzo stare- go człowieka: „staremu każdy dzień jest daro- wany". Czasem to samo można usłyszeć od człowieka, który w jakiś sposób przeszedł śmierć i wrócił do życia — jeśli nawet nie usły- szeć, to wyczytać w jego oczach. Jaka szkoda, że dopiero wtedy, że nie wcze- śniej: że nie całe życie było tak przyjmowane — że dopiero u schyłku życia przyszło to zrozu- mienie. Bo przecież każdy dzień — nie tylko słoneczny, radosny, pełen powodzenia i ludzi, ale również deszczowy, mglisty, samotny, prze- sycony trudem i cierpieniem — jest darem Bo- żym dla ciebie. „KTO MNIE WIDZIAŁ, WIDZIAŁ TAKŻE I OJCA Kim jest Bóg? Mówią — popatrz w oczy dzie- cka, popatrz na polne kwiaty, popatrz na wy- gwieżdżone niebo, popatrz na szumiące morze. Ale to jest tylko część prawdy. Bo nie- bo zieje gwiezdną pustką, piękne owady zże- rają się nawzajem, kwiaty rosną na nawo- zie swoich poprzedników. Bóg szumu morza i delikatnej bryzy jest również Bogiem giną- cych światów, Bogiem cyklonów, nawałnic, katastrof, wstrząsów tektonicznych, wybu- chów wulkanów, pożarów, burz zmiatają- cych wszystko, co żyje. To jest także Bóg ludzi nienormalnych, starych, chorych, cier- piących męki. l pełni niepewności, przerażenia wobec Rzeczywistości świata, usiłowali ludzie dawać odpowiedź na pytanie, kim jest Bóg i czego On od nas chce. Wystarczy popatrzeć na re- ligie świata z krwawymi ofiarami z ludzi i zwie- rząt, z wymyślnymi kultami, z nieprawdopo- dobnymi obrzędami, modlitwami, by stwier- dzić, po jakich bezdrożach plątał się czło- wiek w swojej wędrówce do Boga. Dopiero w perspektywie takich obrazów zo- baczyć można, kim jest Chrystus, który dał swoim życiem i swoją nauką odpowiedź na py- tanie, kim jest Bóg i czego od nas chce. „I ZOSTANIE DOM WASZ PUSTY" L Odebraliśmy Mu tron na niebiosach i insygnia władzy — i nic się nie stało — mówimy. Już Go nie potrzebujemy. Jesteśmy samo- dzielni. Dajemy sobie radę bez Niego. Pod- śmiewamy się z Jego wszechmocy, potęgi, mądrości — z Jego obecności. Piszemy Jego imię małą literą. Zagarnęliśmy Mu święte słowa, używane dotąd w modlitwach i nabożeństwach, wplatając je z satysfakcją w teksty codzienne, a nawet dwuznaczne, wulgarne i brudne. Wy- mawiamy słowa bluźniercze; początkowo nie- śmiało, po cichu, potem coraz głośniej, coraz bardziej zwycięsko, I odkrywamy z entuzjaz- mem, że nie ma nic świętego. Odrzuciliśmy Jego tablice przykazań jako anachroniczny za- bytek. Wyśmialiśmy słowo „cnota", „świętość". To, co było dotąd uważane za tragedię grze- chu, przyjmujemy teraz ze wzruszeniem ramion albo wprost z uśmiechem. Żartujemy z piekła i czyśćca. Perspektywa nieba nas nie zachwy- ca. Stwierdzamy, że uwolniliśmy się. Że wresz- cie jesteśmy wolnymi ludźmi, I mówimy trium- falnie, że nic nam się nie stało. Grom na nas nie spadł. Potop nas nie zatopił. Ogień nas nie spa- lił — mówimy. „ABYŚCIE BYLI JAKO OJCIEC WASZ W jakiego ty Boga wierzysz? Sprawiedli- wego — który za dobre wynagradza, a za złe karze? l to surowo. Który nie przeoczy żadnego przewinienia. Nie zapomni. Nie daruje. Który dotąd ściga, aż wypłacisz wszystko co do gro- sza. Aż zapłacisz za swoje zło, swój błąd, swoją słabość, swoją głupotę, I czujesz ten Jego bat na swoich plecach. Czy ty wierzysz w takiego Boga? Bo Bóg Chrystusowy to jest Bóg, który gdy z daleka zobaczy syna marnotrawnego, wybie- ga mu naprzeciw. A gdy ten upadnie Mu do stóp, podnosi go i prowadzi do domu swego. Bóg Chrystusowy to jest Bóg, który zostawia dziewięćdziesiąt dziewięć owiec, a idzie i szuka tej, która zginęła. Czy ty jesteś chrześcijaninem? A może je- steś człowiekiem sprawiedliwym, który nie da- ruje, nie zapomni, nie przebaczy, ale dotąd ści- ga, dopóki nie zostanie mu wypłacone wszy- stko co do grosza. Aż zapłaci mu każdy wierzy- ciel za swoje zło, swój błąd, swoją słabość, swo- ją głupotę. „ZOBACZYLI GWIAZDĘ" Nie zobaczysz gwiazdy betlejemskiej, jak jej nie będziesz wypatrywał. Nie usłyszysz śpie- wania anielskiego, jak go nie będziesz nadsłu- chiwał. A komu bardziej potrzeba wypatrywać pocie- chy, jak nie nam: przestraszonym chorobami, które grasują za ściana, śmiercią, która wokół nas krąży, nieszczęściami, które wywracają ży- cie z taką trudnością ustabilizowane, starością, w którą się wszyscy pogrążamy. A komu bardziej potrzeba nadsłuchiwać ra- tunku, jak nie nam: świadomym coraz bardziej naszej niezręczności, słabości, ułomności, złości, a wreszcie głupoty. Nam coraz bardziej zgnębionym, przygniecionym, smutnym. Nie odnajdziesz gwiazdy zbawienia, jak jej nie będziesz szukał. Nie dosłyszysz słów prawdy, jak ich nie będziesz pragnął. „WRÓCILI WIELBIĄC l CHWALĄC BOGA" Sprzątaj, froteruj, ścieraj kurze, gotuj, piecz, kolęduj, kupuj choinkę. Lep zabawki, rób wydmu- szki, złoć orzechy, przywiązuj nitki do ogonków jabłek. Buduj szopkę, sklejaj żłobek, wycinaj gwiazdę i owieczki, pasterzy i królów, Mary- ję, Józefa i Dzieciątko. Kolęduj. Ubieraj choin- kę, wieszaj łańcuchy, włosy anielskie, przycze- piaj świeczki, sztuczne ognie. Kolęduj. Pisz listy i kartki do ludzi, którym się należy znak two- jej pamięci. Przygotuj prezenty pod drzewko. Przykryj białym obrusem stół, podłóż siano. Ubierz się odświętnie, zasiądź do stołu wraz ze swoimi bliskimi. l kolęduj przy żłobku, kolęduj pod drzewkiem, kolęduj w kościele. Aby twoje mroczne wnętrze wreszcie rozjaśniało Światłem. Aby twoje tępe uszy wreszcie usłyszały Głos. Aby w twoim ser- cu narodził się Jezus. „GDY SIĘ CHCESZ MODLIĆ WEJDŹ DO IZBY SWOJEJ" Zamknij się w swoim pokoju. Przykręć knot w lampie. Siądź wygodnie. Oprzyj głowę. Patrz na choinkę, która jeszcze w kącie pobłyskuje i spróbuj śpiewać kolędy. Ty sam — Panu Je- zusowi. Umiej sam świętować. Umiej żyć sam. Nie spychaj wszystkiego na czeredę, na gromadę, na społeczność, w której żyjesz. Oni najwyżej mogą ci pomóc. Ale na końcu ty musisz sam. Bo nikt za ciebie ostatecznie nie może podej- mować decyzji. Nikt — chociażby bardzo chciał, chociażby cię szalenie kochał — ty sam musisz. Zostań sam i zacznij śpiewać kolędy. Usłysz swój głos w pustym kościele swojego pokoju. Poczujesz się tak, jak wtedy, gdyś z bliska spoj- rzał w lustro i zobaczyłeś swoją inną twarz. Usłysz siebie oddającego cześć Bogu. Naucz się żyć sam. Nie tylko w czeredzie, nie tylko w gromadzie, nie tylko w społeczeństwie. To jest, jak tamto, równie ważne. L „PRZYBYLI Z POŚPIECHEM A my tak w wypatrywaniu gwiazdy. A my tak w kłusie do groty betlejemskiej. — Żeby na wła- sne oczy zobaczyć, żeby na własne uszy usły- szeć, żeby własnymi rękami dotknąć. Przeko- nać się, że to milczące, przerażające sklepienie niebieskie, że ten nasz los ludzki pełen cierpień, że to wszystko ma sens. Upewnić się, że to, w co usilnie wierzyć chcemy, że to, dla czego żyć się staramy, to nie złuda. Na własne oczy zobaczyć, na własne uszy usłyszeć, własnymi rękami dotknąć — Znaku naszej Nadziei. „l UJRZELI ŚWIATŁOŚĆ" W dniach, które stają się coraz krótsze, w twoich dniach, w latach, które staję się coraz krótsze, coraz zimniejsze — to jest Światłość twoja. W twoim przygnębieniu, zniechęceniu do ludzi za ich bezlitośność, interesowność, obo- jętność — które w tobie z dnia na dzień nara- sta — On jest Światłością twoją: On jest świa- dectwem, że człowiek może być wielki, bezinte- resowny, dobry, życzliwy, kochający. W twojej rezygnacji wobec samego siebie, która w miarę lat twoich narasta; w przekona- niu, że cię już na nic nie stać tylko na intere- sowność, tylko na egoizm — On jest nadzieją twoją, że potrafisz się zdobyć na wielkość, na życzliwość. W miarę jak lata nasze coraz ciemniejsze i zimniejsze, coraz bardziej potrzebujemy Jego światła, by móc dalej żyć. „KTÓRZY UCIŚNIENI JESTEŚCIE Tyle lat od chwili, kiedy się narodził: do Niego ciągnęli pasterze i mędrcy, a równocześnie uderzyła w Niego nienawiść Heroda. Tak było i potem, gdy zaczął nauczać: ciągnęli do Niego biedni, chorzy, uciśnieni. Do nich mówił: błogo- sławieni ubodzy, błogosławieni, którzy płaczą, którzy cierpią, którzy łakną, którzy pragną. Równocześnie uderzyła w Niego nienawiść ka- płanów, faryzeuszy, saduceuszy. W małej kropli tamtego świata mieści się wszystko, co było potem i co będzie, jak długo Kościół głosi naukę Jezusa. Będą zawsze do Niego ciągnęli mędrcy i pasterze, nieszczęśliwi, biedni, uciemiężeni, I będą zawsze prześlado- wali Go bogaci, możni, potężni — ci, którzy z pomocą pieniędzy, wpływów, władzy — chcą człowiekiem manipulować. „SŁYSZĄ A NIE ROZUMIEJĄ" Po co Pan Bóg zawiadomił pasterzy betle- jemskich o narodzeniu swojego Syna. Czy te proste żydowskie pastuchy były w stanie pojąć tajemnicę wcielenia Syna Bożego? Po co Pan Bóg zawiadomił trzech Magów o narodzeniu swojego Syna. Czy ci nawet mędrcy, ale prze- cież poganie byli w stanie zrozumieć tajemnicę wcielenia Bożego? Po co mówić o tym dzie- ciom, prostym ludziom, mieszkańcom buszu. Po co było mówić o tym starożytnym Grekom, Rzymianom, Frankom, Germanom, Słowia- nom. Po co mówić o tym nam — tobie i mnie. Czy jesteśmy w stanie — czy jesteś w stanie pojęć tajemnicę wcielenia Słowa Bożego? „PRZYSZLI Z RADOŚCIĄ" Nic się nie zmieniło. Kupujesz drzewko, ubie- rasz w łańcuchy, bańki, zabawki. Przygotowu- jesz stół wigilijny. Potem gromadzę się wszyscy domownicy wokół stołu. Modlitwa. Podchodzisz do swoich najbliższych, by się z nimi przełamać opłatkiem. Potem wilia, podarki, kolędy, pa- sterka. Nic się nie zmieniło. Tak postępował twój ojciec, twój dziad, twój pradziad. Jeżeli Bóg ci da doczekać, to zostaniesz zaproszony przez twoje dziecko i będziesz patrzył z rozrzewnie- niem, jak ono powtarza twoje ruchy, nawet two- je słowa. Będziesz patrzył, jak kładzie opłatki na stół przykryty białym obrusem, pod którym leży siano, poczujesz w ręku szorstkość opłat- ka, usłyszysz słowa serdeczności, przeprosze- nia, przyjaźni. Będziesz spożywał tradycyjne potrawy, a potem pod choinkę, może wraz z twoim wnukiem, z kantyczki będziesz wyśpie- wywał stare kolędy. Nic się nie zmieniło. To, co ludzkość ma naj- świętszego, to czego chce najbardziej, to co określa słowem: prawda, wolność, dobroć, przebaczenie, miłość, to znajduje swój wyraz w Jezusie, w którego narodzeniu chcemy uczestniczyć. Bo wciąż wokół nas tyle głupoty, fałszu, zazdrości, nienawiści, tyle przemocy, i czujemy, że to zło coraz bardziej oblepia nas. Że stajemy się coraz bardziej brudni. Że zaczy- namy się z tym złem identyfikować. A prze- cież naprawdę tęsknimy za czystością tego Dziecięcia narodzonego w stajni i położonego w żłobie. „TRZEJ MĘDRCY" Co ty myślisz? Czy ty myślisz? Na ile to, co nazywasz swoim myśleniem, jest sterowane przez świat, który cię otacza, przez szkołę, ga- zety, radio, telewizję, książki, odczyty, wykła- dy. Na ile twoje myślenie jest uwarunkowane twoimi zachciankami, namiętnościami, opęta- niami, lękami: uwarunkowane tym, co chcesz za wszelką cenę mieć, tym, czego chcesz unik- nąć. Na ile ty jesteś wolny, by myśleć: oceniać, wydawać opinie, wyjaśniać, szukać nowych dróg, rozwiązań. A przecież to ty jesteś mędrcem szukającym prawdy, I z tego nie wolno ci zrezygnować, bo Bóg jest Prawdą. Gdy zrezygnujesz z prawdy, rezygnujesz z Boga. „A UJRZAWSZY GWIAZDĘ URADOWALI SIĘ" Oby nad tobą wciąż świeciła gwiazda. Po to są święta. Wszystkie kościelne i wszy- stkie twoje domowe: abyś nie dał się zamknąć w jarzmie codziennego życia. Po to świętujesz: abyś miał właściwą per- spektywę swoich cierpień, upokorzeń, krzywd, których doznajesz; abyś zobaczył w blasku wieczności swoją pracę zawodową, swoje obo- wiązki. Oby ci nad szopą twoich spraw codziennych nie zgasła gwiazda. Inaczej nie da się żyć. „ZOSTANĘ Z WAMI" Twoje święta. To jest tak jak wtedy, gdyś był dzieckiem, I w swoim odświętnym ubranku, któ- re cię nieco uwierało, podchodziłeś do drzwi pokoju, naciskałeś klamkę i czując jej chłód w swojej dłoni, powoli, ze wzruszeniem otwiera- łeś. Przez powiększającą się szparę widziałeś stół zasłany białym obrusem i leżące na nim opłatki, w głębi drzewko jarzące się blaskiem kolorowych świec, przybrane zabawkami, łań- cuchami, bańkami, włosami anielskimi — i przepełniony lękiem, aby nie spłoszyć tej ta- jemnicy, na palcach wchodziłeś do odświętne- go pokoju. Ód tamtych lat tylko tyle się zmieniło, że sta- łeś się bezceremonialny, rubaszny, zamaszy- sty, że przytępiałeś. Wszystko inne zostało ta- kie samo. Te same obrzędy, zwyczaje, gesty, obrazy, słowa, pieśni — odblaski Rzeczywi- stości, która się za nimi kryje. Wchodź w twoje święta jak wtedy, gdy byłeś dzieckiem — z szacunkiem, na palcach, by ci się objawiła tajemnica, jaką kryją jej symbole. „GDZIE JEST TWÓJ SKARB" Jakież trzeba mieć oczy, żeby wypatrzyć taką perłę. Jakież trzeba mieć ręce, żeby wygrzebać taki skarb. Jakimi oczami trzeba patrzyć, jakimi rękami trzeba szukać, żeby się tak zachwycić, by z lekkim sercem dla tej jednej perły, dla tego jednego skarbu sprzedać wszystko, co się do- tąd miało. Wszystko, co nie jest jasnością, co nie jest czystością, z lekkim sercem oddać. „KTO WYTRWA DO KOŃCA, TEN ZBAWION BĘDZIE" Przybliżyło się królestwo niebieskie. Już dzieją się wielkie znaki na ziemi i na niebie: ludzie giną od głodu i zarazy, trzęsień ziemi i nawałnic morskich, powstaje naród przeciwko narodowi, królestwo przeciw królestwu, toczą się wojny, brat wydaje brata, pojawiają się fał- szywi prorocy i fałszywi Chrystusowie, którzy czynią cuda, i wielu ludzi ulega zgorszeniu. Już dokonuje się sąd świata. Przybliżyło się do ciebie królestwo niebie- skie. Przeżywasz kataklizmy, stajesz wobec sy- tuacji ostatecznych, wydajesz brata swego albo go ratujesz, idziesz za fałszywymi prorokami i Chrystusami albo zostajesz Jezusowi wierny. Już teraz dokonuje się nad tobą sąd. „ZA KOGO WY MNIE UWAŻACIE? „Za kogo wy mnie uważacie?" To pytanie Je- zusa staje przed ludźmi od dwóch tysięcy lat. To pytanie staje przed każdym z nas. l nie wy- kręcaj się od niego odpowiedziami, że jedni mó- wię, iż jest prorokiem, a drudzy mówią inaczej. On ciebie pyta: „Za kogo ty mnie uważasz?" „GDY WIARA WASZA BYŁA JAK ZIARNKO GORCZYCY" Czyś ty już chodził kiedyś po morzu? Czyś ty już kiedyś góry przenosił? Czyś ty bodaj raz w życiu wierzył w to, co robisz — w wielkie spra- wy, któreś zobaczył? Czy twoja wiara była choć raz naprawdę wielka, wytrwała, uparta? A przecież tylko wtedy możesz przeżyć cud: tylko wtedy znikają góry trudności, tylko wtedy możesz przechodzić nad otwierającymi się przepaściami, nad zastawionymi na ciebie pu- łapkami. A może ty wolisz nie wierzyć? Bo to wygod- niej, bezpieczniej, spokojniej nie dowierzać ani sobie, ani ludziom, ani Bogu. Ale wtedy nie miej pretensji, że gór nie przenosisz. Nie dziw się, że morza się nie rozstępują. Żeś taki letni, nija- ki, żaden. „GORZKO PŁAKAŁ" Czy się Pan Jezus nie pomylił, gdy nazwał Piotra skałą, której bramy piekielne nie przemo- gą. A przecież kur nawet nie zdążył zapiać, gdy on się Go zaparł. Czy się Pan Jezus nie pomylił, opierając Kościół o taką skałę. Czy Kościół nie przesadził, nazywając Pawła apostołem narodów — Pawła, który miał taką fatalną przeszłość. Piotr i Paweł są symbolami Kościoła, bo w Kościele wciąż chodzi o takich, którzy porzu- ciwszy wszystko poszliby za Jezusem; nawet gdyby mieli podejrzaną przeszłość. W Kościele zawsze ważny jest wielki czyn, który przekreśla nawet wielkie grzechy. Tu zawsze obowiązuje to, co Pan Jezus powiedział do grzesznicy — że jej wiele darowano, dlatego że bardzo umi- łowała. „NIE POTĘPIAJCIE" Dotąd miłujemy bliźniego, dopóki szanujemy tajemnice człowieka, który stoi obok nas, dopó- ki zakładamy, że nie wyczerpuje go żadne z na- szych sformułowań, określeń, definicji, nie przekreśla go żaden grzech, nie determinuje żadna sytuacja, dopóki potrafimy wierzyć w nie- go, zaufać mu. . NIECH BĘDZIE UKRZYŻOWANY" Ofiara Jezusa to Jego życie. Życie w wol- ności. Życie człowieka, który potrafił wyzwolić się od przymusów wewnętrznych, od nacisków zewnętrznych, który myślał, mówił, działał zgodnie ze swoim sumieniem. Stanął w obronie człowieka w imię Prawdy i Sprawiedliwości. Krzyż Jezusa to tylko konsekwencja takiego życia. „KTO CHCE IŚĆ ZA MNĄ" Nie rozumieli Go faryzeusze, saduceusze, kapłani. — Mówili, że ma czarta. Nie rozumieli Go uczniowie sprzeczający się pomiędzy sobą o pierwsze miejsce w Królestwie Niebieskim. Ani Piotr, który pytał, co dostanie za to, że wszy- stko opuścił i poszedł za Nim. Ani Matka Naj- świętsza i św. Józef, nie wiedząc, że w spra- wach, które są Ojca Jego, potrzeba, aby był. Nie rozumieli Go krzyżowcy, krzyżacy, inkwi- zytorzy. Chociaż wszystkim się zdawało, że Go dobrze rozumieją. Tak się zdawało i franciszka- nom, i dominikanom, i jezuitom, i salezjanom. A naprawdę nikt nie jest w stanie dać ci gotowej recepty na Chrystusa. Tylko ty własnym życiem możesz w sobie kształtować Jego obraz. „UCZYNKI WASZE" Mogło być wszystko zupełnie inaczej. Jezus nie musiał umrzeć na krzyżu. To był czas próby również dla Judasza, apostołów, tłumów wier- nych, które wypełniały Jerozolimę, dla Anna- sza, Kajfasza, Piłata, Heroda. Może być w twoim życiu wszystko zupełnie inaczej. To nieprawda, że dlatego tak postę- pujemy, ponieważ tacy jesteśmy. A przynaj- mniej — to jest połowa prawdy. Bo druga poło- wa brzmi: tacy stajemy się, jak postępujemy. Tworzysz się przez całe życie, I możesz wszy- stko zmienić. — l możesz wszystko zepsuć, jak możesz wszystko naprawić. „NIE BÓJCIE SIĘ" Ponad nami czarnym cieniem rozpostarł się strach. Strach, że zamknę, doniosę, usunę, opi- szę. Strach, że okradnę, wezmę, oszukają. Strach, że przyjdzie choroba, że przyjdzie śmierć. Strach o siebie. Strach o najbliższych. Strach o dziś. Strach o jutro. Strach. A przed nami, nami zastrachanymi, staje Je- zus, tak jak przed apostołami zgromadzonymi w Wieczerniku, którzy zamknęli się z obawy przed Żydami, i mówi: Pokój wam. Nie bój się. Niczego. Ani nikogo. Bo przecież jesteś w rę- kach twego Ojca, który troszczy się o trawę polne i o wróble na dachu. Przecież jesteś dale- ko ważniejszy od nich. „MIŁOSIERDZIA CHCĘ, A NIE OFIARY" W naszych świątyniach nie ma ołtarza, na którym płonie ogień. Nie składamy ofiar cało- palnych. Bo my wiemy, że Bóg „miłosierdzia chce, a nie ofiary". Wiemy, że choć byśmy Mu oddali całą majętność naszą, to nic nam nie pomoże. Bóg chce nas samych. A jeżeli tak, i jeżeli nie chcesz o tym zapo- mnieć, składaj Mu drobne ofiary. Nie tylko posty piątkowe, niedzielne ofiary pieniężne, świece przed ołtarzem, kwiaty, ale twoje drobne niewy- gody, które dzień niesie, twoje drobne poświę- cenia, po które potrzebujący wyciągają ręce. „CHLEB ŻYWOTA" Eucharystia nie jest chlebem aniołów, ale ludzi. Nie dlatego przychodzimy do komunii świę- tej, że jesteśmy czyści, ale dlatego przychodzi- my do komunii świętej, aby być czystymi. Oczywiście istnieją bariery ciężkich grze- chów, które zamykają dostęp do Jezusa, ale i tak musimy sobie uświadomić, że Eucharystia nie jest nagrodą za bezgrzeszne życie, lecz środkiem dopomagającym nam, by żyć tak jak Jezus. Eucharystia nie jest chlebem aniołów, ale ludzi. „A GDY NADESZŁY ŚWIĘTA" Nie możesz wciąż chodzić w fartuchu, kombi- nezonie, dresie. Nie możesz być człowiekiem, dla którego jedynym tematem zainteresowań, rozmów, działań jest praca — chociaż byś na- wet był jak najbardziej w nią zaangażowany. Musisz mieć także czas nie na pracę, I nie na odpoczynek. Na świętowanie. Bądź gościem. Przychodź, gdy cię zaproszą na swoje święto. Zachowuj się wtedy inaczej niż w pracy. Nie spiesz się. Jedz nie po to, żeby się nasycić. Pij nie po to, żeby zaspokoić prag- nienie. Ale aby świętować. Bądź gospodarzem. Odbarykaduj swój dom. Zapraszaj na swoje święta. Niech twoje mie- szkanie: ta maszyna do jedzenia i spania — zamieni się w salę gościnną. Przygotuj stół od- świętnie. Rozmawiaj. Nie po to, żeby załatwiać. Po to, żeby powrócić do ogólnoludzkich proble- mów, które tak jak ciebie, tak i innych nurtują. Świętuj. Bądź człowiekiem. „ABYŚ DZIEŃ ŚWIĘTY ŚWIĘCIŁ" Nie możesz dać się opętać. Nie może cię żadna sprawa — nawet najświętsza, żaden człowiek — nawet największy, zupełnie pochło- nąć. Nie możesz nawet największej sprawie, największemu człowiekowi całkowicie się od- dać. — Nie może cię opętać ani praca, ani mi- łość, ani przegrana, ani błąd, ani szczęście oso- biste, ani szczęście społeczne. Chodzi o to, byś zawsze pozostał człowiekiem — byś był za- wsze wolny. A tak łatwo, tak łatwo dać się opę- tać — i to nie przez najważniejsze sprawy, i to nie przez największego człowieka. l dlatego musisz świętować. Bo to jest je- dyny ratunek przed tym niebezpieczeństwem, które ci wciąż grozi, I dlatego musisz świę- tować: odrywać ręce nawet od tych najwięk- szych spraw, odchodzić nawet od tych naj- większych ludzi — żeby w perspektywie abso- lutnego Dobra, Prawdy, Piękna znaleźć dy- stans do siebie i wszystkich swoich spraw — ustalać ich hierarchię wartości. l dlatego umiejętność świętowania jest rów- nie ważna jak praca. „PODAŁ MU RĘKĘ" Gdyby tak można było raz na zawsze uwie- rzyć. Gdyby tak można było podjąć decyzję wia- ry w sposób ostateczny. Ale tak nie jest. Bo zaraz zaczyna ci grozić twoja interesowność, chciwość, zazdrość, obłuda, fałsz. Zaraz niena- wiść podejdzie pod samo gardło. A co gorsza, w miarę upływu czasu coraz bardziej wmawiasz w siebie, że tak musisz postępować, l rośnie na tobie skorupa egoizmu. Dlatego na twojej drodze Kościół ustawia pa- cierz, nabożeństwo majowe, pierwszy piątek miesiąca, odwiedziny Najświętszego Sakra- mentu, Drogę Krzyżową, rocznicę chrztu, imie- niny — które ci radzi, poleca. Dlatego na twojej drodze Kościół ustawia Mszę świętą niedzielną — do której cię przy- musza. Wszystko po to, byś nie skarłowaciał, nie wy- naturzył się, ale byś przez obcowanie z Chry- stusem upodobnił się do Niego. „UCZCIE SIĘ ODE MNIE" Kościół widzimy poprzez ornaty, alby, kieli- chy, ołtarze, kazania, ceremonie. Ale to narosło potem. To potem Kościół rany oprawił w złoto, wystylizował narzędzia męki, złożył pogrucho- tane czaszki w wysadzane klejnotami relikwia- rze; to potem buduje świątynie na miejscach straceń, śpiewa hymny wysławiające wielkość człowieka. To potem. Najpierw był Jezus i ci, którzy poszli za Nim. A to, co jest później — pieśni, nabożeństwa, posągi i obrazy — jest właśnie po to, abyś i ty poszedł za Nim. „W CHWALE BOGA OJCA" A my tak w tym śpiewaniu... A my w atłasach, z ozdobnymi kielichami, w świątyniach, które kapią od złota. A my tak wśród ceremonii, śpie- wów, uroczystości. Czyż Msza święta nie jest pamiątką Męki i Śmierci Pana Jezusa? Skąd tyle złota, kolo- rów, świateł, muzyki? Bo Chrystus to nie tylko Mąż Boleści, ale Zmartwychwstały; ale Siedzący w chwale Ojca. Bo Msza święta to nie tylko pamiątka Męki i Śmierci Jezusa, ale uczestnictwo w chwale Bożej. Bo my nie tylko utrudzeni pracą w służbie ludziom, ale my już tu — przez takie życie je- steśmy uczestnikami chwały Bożej. l stąd nasze świętowanie, które jest symbo- lem tej chwały, jaka w pełni nam się objawi w przyszłym życiu. „ABYŚCIE JEDNO BYLI Nie ma indywidualnego chrześcijanina. Nie ma prawdziwego chrześcijanina bez oparcia się o społeczność wierzących, bez brania od nich — bez dawania im siebie; bez odpowiedzialności za braci swoich — bez ich odpowiedzialności za ciebie. Nie ma prawdziwego chrześcijanina bez uczestniczenia w niedzielnych Mszach świę- tych. „OWCE W TEJ OWCZARNI Kościół nie jest zbiorem jednostek troszczą- cych się każda z osobna tylko o zbawienie wła- snej duszy. Dlatego jesteś członkiem Kościoła nie tylko przez chrzest, ale również — na ile czujesz się wrośnięty w tę społeczność, potrafisz się wspól- nie modlić, odnosisz się do braci swoich z ży- czliwością. — Na ile pomagasz im żyć. „NAUCZAJCIE WSZYSTKIE NARODY" My mamy wiarę katolicką. Nie amerykańską ani europejską, nie polską ani francuską, nie dominikańską ani franciszkańską, nie zakonną ani świecką, nie tej albo innej parafii. My mamy wiarę katolicką. Wierzymy nie w prywatne przekonania swojego proboszcza, ale w prawdę, którą Chrystus przez swoich apo- stołów przekazywał ludzkości. Przez apostołów i ich następców — biskupów. Przez biskupów społeczności parafialne ca- łego świata złączone są z sobą. Przez bisku- pów powiązane są z wszystkimi pokoleniami chrześcijan, aż po pierwszą gminę, aż po sa- mych apostołów. l stąd pozycja biskupa ordynariusza. To on jest właściwym kaznodzieją w każdym kościele diecezjalnym, on jest właściwym liturgiem i duszpasterzem. Wszyscy księża, łącznie z proboszczami, wikariuszami, księżmi świecki- mi i zakonnymi są jego zastępcami. My mamy wiarę Chrystusową dzięki obecno- ści biskupów — następców apostołów. „ODSZEDŁ NA GÓRĘ, ABY SIĘ MODLIĆ" Jesteśmy umęczeni nie dospanymi nocami, dojazdami do pracy, ciasnotą mieszkaniową, chodzeniem po sklepach, mnogością obowiąz- ków, spraw do załatwienia, ludźmi, którzy się wciąż do nas cisną, I stąd błędy, które popeł- niasz: źle analizujesz, zapominasz, wymykają ci się istotne elementy, pochłaniają cię szcze- góły. Jesteś powierzchowny: unikasz trudnych ludzi, trudnych spraw, nie stać cię na długofalo- we myślenie. Brakuje ci czasu na rozmowy za- sadnicze. Zbywasz obowiązki, nie doceniasz albo przeceniasz. Reagujesz naskórkowo, aler- gicznie, pochopnie podejmujesz decyzje albo je odwlekasz tak długo, aż przestaną być aktu- alne. Brak ci precyzji w działaniu. — Stajesz się jednostką zagubioną w coraz bardziej przez ciebie niezrozumiałym świecie. l dlatego tak potrzeba ci uspokojenia, ci- szy — modlitwy. Bo może w którymś momencie spostrzeżesz, że jesteś daleki od wszystkiego, czego naprawdę chciałeś. „COKOLWIEK UCZYNILIŚCIE" Z okna pociągu unoszącego cię na urlop, wa- kacje, wypoczynek patrzysz na swoją pracę. Sprawy najbardziej istotne, które ci zajmowały cały twój czas, gdzie walczyłeś o wszystko — nagle przestają być ważne. Rozpływają się, rozmywają. Gdy wrócisz, będą już inne sprawy, częściowo inni ludzie. — l poczujesz się niepo- trzebny. Czy było warto? Tak. Dobrze, że się zaanga- żowałeś. To zostaje w tobie i w ludziach... l gdyby ci się nawet zdawało, że nikomu na świecie nie jesteś potrzebny, pamiętaj, że On cię stworzył i postawił w tym właśnie miejscu i w tym czasie. Jesteś Jemu potrzebny. „ABY RADOŚĆ WASZA BYŁA PEŁNA Już ma się ku wieczorowi i już dzień się nam nachylił. Bo już mamy dwadzieścia, trzydzieści, sześćdziesiąt lat. Wciąż żal nam, że już tyle lat jest poza nami, a nie umiemy cenić chwili, którą nam dajesz. Prosimy Cię, naucz nas radować się życiem. Nie: nie martw się. Ale radować. Zawsze. Nie- zależnie od tego, ile mamy lat doświadczenia za sobą, ile na grzbiecie zmartwień, kłopotów i trosk codziennych. Podejdź do nas idących w smutku przez ży- cie, jak do uczniów zdążających do Emaus. Upomnij nas — jak ich. Spraw, abyśmy przej- rzeli, zanim będzie za późno. DROGA KRZYŻOWA STACJA l JEZUS SKAZANY NIESPRAWIEDLIWIE PRZEZ PIŁATA l ty jesteś Piłatem, który wydaje na drugiego człowieka niesprawiedliwy wyrok. Zbyt pochop- nie, powierzchownie — pod wpływem pierw- szego wrażenia, kierując się zazdrością, zem- stą, antypatią, ze strachu, z lenistwa. Bo może ci się kiedyś przestał podobać; zdarzyło się, że kiedyś ci się naraził, wobec tego teraz wyrów- nujesz swoje porachunki z nim. Bo zbyt wielu ludzi, i to twoich ludzi, zaczęło go podziwiać. Bo, całkiem po prostu, nie chce ci się bliżej zaj- mować tą sprawą i mówisz sobie, że wreszcie trzeba mieć trochę czasu do swojej dyspozycji. A może dlatego, żeby się nie narazić tym, którzy sobie życzą, aby on był skazany? Sumienie na- wet ci wyrzuca, że trzeba było wejść w sprawę, w jego sytuację życiową, porozmawiać, wysłu- chać jego racji, argumentów, nawiązać kontakt. W gruncie rzeczy wcale nie wiesz, co tym czło- wiekiem powodowało, o co mu chodzi, dlacze- go on tak postąpił, powiedział, zachował się. Może był chory, przechodził jakąś tragedię ro- dzinną, a może miał jakieś istotne racje, których nie znasz, których się nawet nie domyślasz. Za- mykasz cały problem stwierdzeniem, że mógł więcej na siebie uważać: liczyć się bardziej z tym, co mówi i co robi. Przecież go nawet kiedyś ostrzegałeś, nie posłuchał cię, wobec tego ma, co chciał. Niech go to na przyszłość nauczy rozumu. Teraz nie masz zamiaru za nie- go nadstawiać karku. W końcu są przepisy, któ- re cię obowiązują. Jakiś porządek musi być za- chowany, I jesteś oburzony, i wygłaszasz słowa potępienia. Jeszcze chwila a uwierzysz w to, co mówisz. Po prostu nie zdajesz sobie sprawy, że nie rozumiesz człowieka — żeby zrozumieć drugie- go, potrzeba wrażliwości. Na to musisz wyjść z zaczarowanego kręgu swoich spraw, swojej osoby, swoich interesów, zagrożeń, strachów, obaw, lęków o własną skórę i wczuć się w czło- wieka cierpiącego: w to, co on przeżywa, co on przechodzi. Kiedyś potrafiłbyś się na to zdobyć. Przecież każdy jest z natury jakoś wrażliwy. Te- raz już nie jesteś w stanie przejąć się, zareago- wać w sposób nieuprzedzony na krzywdę, która się dzieje, na przemoc, niesprawiedliwość. Je- steś już tylko kołkiem w płocie, obojętnym na to czy deszcz pada, czy śnieg, czy jest ciepło, czy zimno. Na przestrzeni tych lat narosła na tobie gruba skóra obojętności. Nauczyłeś się być nie- czuły, zimny, zahartowałeś się na wydarzenia wstrząsające, straszne, wzruszające, i teraz bez mrugnięcia okiem możesz patrzeć na wszystko. Nawet się chwalisz, że nic cię nie jest w stanie już wzruszyć, że niczym już nie przej- mujesz się. A może jest jeszcze inaczej. Ale do tego nie chcesz się przyznać nawet przed sobą. To ty jesteś winien. To ty powinieneś ponieść karę, na którą zasłużyłeś. O tym, że ten człowiek ska- zany został niewinnie, wiesz ty i może jeszcze parę osób, które zmusiłeś do milczenia. Oczy- wiście, on w tej całej sprawie również jakoś uczestniczył: fizycznie, nie zdając sobie spra- wy, w czym bierze udział — jakimi konsekwen- cjami to mu grozi. Ale tak się niesamowicie zło- żyło, że wszystkie okoliczności przemawiają przeciwko niemu. Ty, jeden z głównych spraw- ców, jakimś dziwnym trafem, czy też może dzię- ki twemu sprytowi, pozostałeś w cieniu, I stąd ten twój pośpiech w wydawaniu wyroku, po- wierzchowność, bo drąży cię strach, że na- gle — prawie na zasadzie przypadku — wyłoni się prawda i oczy wszystkich zwrócą się na cie- bie, surowego oskarżyciela, sędziego, stróża porządku i moralności, i zobaczą w tobie zło- czyńcę, któremu się należy podwójne potę- pienie. Dlatego to teraz dokładasz starań, by wyrok został jak najprędzej wykonany, by ta sprawa zniknęła z pola uwagi społeczeństwa i utonęła w ludzkiej niepamięci. Wydajesz wyrok na człowieka: na Jezusa, który jest niesprawiedliwie skazany w tym czło- wieku. STACJA II NA RAMIONA JEZUSA WKŁADAJĄ KRZYŻ l Ty wkładasz krzyż na ramiona drugiego czło- wieka. Krzyż codziennych twoich obowiązków, który sam powinieneś nieść: to ty sam miałeś walczyć o prawdę, to ty miałeś realizować spra- wiedliwość wypełniając uczciwie swoją pracę zawodową. To ty miałeś dawać się w aktach miłości bezinteresownej w służbie chorym, nie- szczęśliwym, potrzebującym. Ale jesteś za wy- godny, ale ci się nie chce, ale się boisz, ale już za darmo nie masz ochoty dla nikogo nic zrobić. Był taki czas, owszem — albo ci się tylko tak zdaje, że był taki czas — kiedy się mozoliłeś, wytężałeś, poświęcałeś, szarpałeś, naprawdę pracowałeś. Właściwie to nie była praca — to było szczęście. Nie liczyłeś czasu ani pienię- dzy. Praca stanowiła istotną treść twego życia. Praca była treścią twoich rozmów, myśli, ma- rzeń i snów. Miałeś ogromne plany, zamiary, perspektywy. Chciałeś ustawić wszystko na nowo, inaczej, sensownie, racjonalnie. Dużo czytałeś, jeździłeś chętnie na spotkania, konfe- rencje, zjazdy. Nie były dla ciebie ważne twoje osobiste sprawy. Załatwiałeś je prawie mimo- chodem. Zarywałeś noce, jadłeś byle co: byle szybciej. Paliło ci się wszystko w rękach. Wciąż uważałeś, że masz za mało czasu na twoją isto- tną robotę. Oszczędzałeś każdą chwilę, robiłeś sobie wyrzuty z powodu każdej zmarnowanej, nie wykorzystanej na pracę godziny. Teraz, gdy o tym wszystkim myślisz, prawie nie chce ci się wierzyć, że byłeś taki, że mogłeś tak żyć. Bo to wszystko już ci przeszło. Tłumaczysz się, że zbyt często ludzie cię okłamywali, nadużywali, wykorzystywali, posługiwali się tobą i wyręczali, że przejrzałeś wszystkie ich machinacje i mani- pulacje, i już masz tego dość, że za dużo straci- łeś na takie życie pieniędzy i energii. Mówisz, że najwyższy czas, by się o siebie samego za- troszczyć, by zadbać o swoje własne interesy. Niech się ktoś inny pomęczy. Niech kto inny urabia sobie ręce aż po same łokcie, naraża się, mówi prawdę w oczy tym, którym się to na- leży, nadstawia karku. Tobie już to minęło. Za to wszystko dobre, co zrobiłeś dla innych w ży- ciu, odpłacili ci ludzie niewdzięcznością. Nie ty otrzymywałeś słowa podziękowania i uznania, nagrody, wyróżnienia, podwyżki, lepsze stano- wiska, ale tacy, którzy absolutnie na to nie za- sługiwali. Teraz już jest całkiem inaczej niż dawniej. Teraz skrupulatnie pilnujesz godzin pracy: ani jedna minuta więcej. Dokładnie wyliczasz, ile ci się należy — ile inni za tę samą robotę dostają. A poza tym postawiłeś sobie nową zasadę: nie przejmować się pracą. Nie spieszyć się, bo się nie pali. Oszczędzać się, bo szkoda życia na jakąś tam robotę. Żyć na półobrotach. Na poło- wie swoich możliwości. Przyłapujesz się nawet na tym, że markujesz pracę. Udajesz gorliwość, zaangażowanie. Wiesz, co do ciebie należy. Ale się nie angażujesz. Starasz się przeczekać. Wreszcie ktoś musi się wziąć za to. Obserwu- jesz pilnie, kto się poderwie do twojej roboty. Może nawet będziesz mu towarzyszył i patrzył, czy daje sobie radę. Nie obiecujesz, ale może go wesprzesz pociechą, albo gdy zobaczysz, że nie potrafi podołać, podrzucisz mu kogoś do pomocy; lub zastąpisz go kimś innym. W każdym razie ty sam nie masz zamiaru brać żadnej odpowiedzialności. Już wiesz dobrze, co to znaczy, przekonałeś się, doświadczyłeś na własnej skórze. Teraz niech inny dźwiga ten twój krzyż. Zamiast samemu nieść, najlepiej włożyć krzyż na ramiona drugiego człowieka: Jezusa, który będzie niósł w tym człowieku twój krzyż. STACJA III JEZUS UPADA POD KRZYŻEM l ty stoisz i patrzysz na człowieka, który leży u twoich stóp. Nie potrafi iść dalej. Przerwał swoją drogę. Załamał się. Ma już wszystkiego dość: ludzi, świata, siebie — życia. Na granicy samobójstwa. Nie chce mu się dalej żyć. Nie umie sobie poradzić z sobą samym. Zachowuje się nienormalnie. Faktycznie skrzywdzono go, ale on nie potrafi poza tę krzywdę wyjść. Wciąż opowiada o tym, że go zniszczyli, a przecież naprawdę nikt nikogo nie potrafi zniszczyć, je- żeli człowiek sam się nie podda. Przecież na- prawdę tylko człowiek sam siebie może zni- szczyć. Ale on tego nie chce przyjąć. Gdy mu się to tłumaczy — wybucha. Oburza się, że lu- dzie go nie rozumieją, że nie są w stanie wczuć się w jego sytuację, że gdyby sami przeżyli to, co on przeżył, to by inaczej mówili. Wciąż roz- wodzi się nad swoją krzywdą, wciąż do tego samego powraca. Analizuje swoją klęskę na wszystkie możliwe sposoby. Uczynił z niej cen- tralny punkt obecnego życia. Utknął w tamtym wydarzeniu i nie jest w stanie naprzód ruszyć. Ptak z przetrąconym skrzydłem, niezdolny do dalszego lotu. Chorobliwie wiąże wszystkie inne fakty z tamtą sprawą. Posądza coraz wię- cej ludzi o złą wolę, o sprzysiężenie przeciwko niemu. Krąg podejrzanych rozszerza się, ogar- nia coraz bliższych ludzi, aż na końcu nie pozo- staje nikt, komu by wierzył, do kogo by miał zaufanie, przed kim mógłby się wypowiedzieć. W ten sposób coraz więcej ludzi rozgorycza, zniechęca do siebie. Odsuwają się od niego zrażeni tym ciągłym powracaniem do tego sa- mego, wyrzutami, jakie im czyni. Nie chcą go już dłużej słuchać, bo nie chce im się nadal towarzyszyć mu i tkwić w tym samym miejscu. Nudne jest dla nich prostowanie po tysiąc razy jego fałszywych wniosków, aby przy następ- nym spotkaniu usłyszeć znowu to samo powta- rzane z uporem maniaka. Staje się coraz bar- dziewj pośmiewiskiem nawet tych, którzy go początkowo bronili. Już nie po cichu, ale w głos ludzie kpią z niego, biorą go sobie za przedmiot żartów. To wszystko do niego dochodzi, tym bardziej go rozgorycza, zniechęca, uprzedza. Chcesz od niego odejść? Takiego go zostawić? Swojego kolegę. Albo — jak to teraz zwykł je- steś mówić — swojego dawnego kolegę. Wy- kręcasz się od niego. Unikasz go jak możesz. Mówisz mu, że nie masz czasu, że jesteś zaję- ty, że niech przyjdzie może innym razem. Nie chce ci się go wysłuchiwać do końca. Przery- wasz mu. Zbywasz go. Ale chwalisz się, że na- wet ludzie obcy podziwiają cię, że masz tyle cierpliwości dla niego. Nie pocieszaj się tymi stwierdzeniami. To nie wystarczy, że jesteś taki, jak to mówisz: cierpli- wy. Nie wystarczy bierna postawa. Trzeba się schylić i spróbować dźwignąć tego, który upadł. Trzeba mu pomóc. Mówisz: dlaczego ja, jest tylu innych, jego krewnych i jego przyjaciół. Że to ich pierwszy obowiązek. Ale tyle czasu upły- nęło i nikt z nich nie zajął się tym człowiekiem. A przecież to jest też twój bliźni. Spróbuj go uratować. Spróbuj go dźwignąć. Przywrócić go do normalnego życia. Wiesz jak to zrobić, bo go dobrze znasz, tyle czasu obserwujesz go. A ty wciąż stoisz bez ruchu i przyglądasz się człowiekowi leżącemu u twoich stóp: Chrystu- sowi czekającemu na twoją pomoc. STACJA IV SPOTKANIE MATKI NAJŚWIĘTSZEJ Z JEZUSEM NIOSĄCYM KRZYŻ l ty spotkasz najdroższego ci człowieka na jego drodze krzyżowej. Z przerażeniem zobaczysz, jak jest bardzo zmieniony. Udajesz, że tego nie dostrzegasz, ale w pierwszej chwili prawie go nie poznałeś. Bardzo cierpi. Jesteś stężały od bólu i z trudem powstrzymujesz się od płaczu. Wiesz, że na nic się nie możesz mu przydać. Po prostu nic nie jesteś w stanie zrobić. Ty, który dla niego jesteś gotów wszystkiego się podjąć, jesteś zupełnie bezsilny, I to jest dla ciebie najstraszniejsze. Z tego, co widzisz, jak i z tego co mówi, orientujesz się, że jest zupeł- nie samotny. Nie ma przy nim nikogo życzliwe- go. Nikogo, kto by najdrobniejszym gestem, najprostszym słowem okazał mu swoja serde- czność, współczucie. Widzisz, że to mu najbar- dziej dokucza. Zamknął się, odciął się w kuli swojego losu. Zbuntował się przeciwko światu, ludziom, sobie samemu. Ten tobie najbliższy, najdroższy. Nie chce, byś widział, że cierpi. Przybrał maskę kpiarza. Usiłuje zbagatelizo- wać sprawę. Żartuje z siebie i ze swojego stanu. Stara się być dzielny. Ale nie potrafi cię oszu- kać. Chociaż udajesz, że wierzysz w to, co on mówi, jesteś świadomy, co przeszedł i co prze- chodzi. Najwyraźniej nie chce obciążać cię swoim cierpieniem. Nie chce twego współczu- cia. Zdaje mu się, że w ten sposób oszczędzi ci cierpienia. A przecież jest zupełnie odwrotnie. Tym bardziej cierpisz, im bardziej on się od cie- bie odcina, im bardziej się kryje ze swoim bó- lem. Wiesz dobrze — bo sam trochę w życiu cierpiałeś — że żyć można tylko wtedy, gdy przynajmniej jeden człowiek na świecie cię akceptuje, rozumie twoje intencje, sens twoje- go poświęcenia, trudu, pracy, wzgardy ludzkiej, potępienia — współczuje ci, stoi wiernie przy tobie. Samemu nieść krzyż jest trudno. — Może jeszcze krótkotrwałe cierpienie jest do przetrzy- mania. Ale cierpienie długotrwałe, nasilające się, gdy nad człowiekiem rozciąga się coraz głębsza noc, gdy znikąd pomocy, szans, możli- wości zmiany na lepsze, jest nieznośne. Wtedy tak łatwo przychodzi jak nie rozpacz nawet, to zmęczenie, zniechęcenie, zgryzota, zgorzknie- nie. Dlatego patrzysz na niego i błagasz go oczami: „nie broń się wymijającymi odpowie- dziami, unikami, uśmieszkami. Proszę cię, mów o cierpieniu, które przechodzisz, mów o krzywdzie, która cię spotkała. Daj mi trochę twojego cierpienia. Będzie ci lżej. Daj mi trochę siebie, żebym mógł iść z tobą, żebym mógł ci towarzyszyć". Aż nagle, gdy ci będzie się zdawało, że nic nie potrafi obalić muru obcości, który was dzie- li — może zdarzyć się, że runie tama oporów, bariera nieśmiałości i buchnie fala prawdy. Wróci dawna czułość, serdeczność, ciepło do- brych, kochających rąk, uśmiechy we łzach, słowa najprostsze, najbliższe, z upragnieniem oczekiwane. Usłyszysz wreszcie najdroższe wyznanie: jak dobrze, że jesteś przy mnie, jak dobrze, że jesteśmy razem, że nie jestem sam. Będzie ci mówił, ile się nacierpiał, napłakał, ile przeżył lęków, strachu, niepokoju, jak ciężko mu było po nocach czekać, kiedy przyjdzie dzień. Zniknie „ja" i „on" i rozkwitnie „my". Zjednoczysz się z nim jak Matka Najświętsza z Jezusem na drodze krzyżowej. STACJA V CYRENEJCZYK POMAGA JEZUSOWI DŹWIGAĆ KRZYŻ l ty jesteś Cyrenejczykiem, którego zmuszono, by wziął krzyż. Krzyż, którego drugi człowiek nie był w stanie udźwignąć. Może zdarzyło się to prawie przypadkiem. Już skończyłeś swoją pracę. Zabierałeś się do domu z głową pełną spraw nie załatwionych, kłopotów, problemów, świadomy, że nie jesteś w stanie im podołać, że nie zdążysz na czas, że robota cię przerasta i że chyba nigdy nie potrafisz nadążyć. Byłeś dostatecznie zmęczony dniem i chciałeś oder- wać się od swojej pracy zawodowej i włożyć ręce w sprawy, które na ciebie w domu czekały, l wtedy postawiono ci propozycję: byś pomógł drugiemu człowiekowi, bo sobie nie daje rady, nie umie, nie nadąża, nie rozumie w ogóle, o co chodzi. Nawet nie żebyś pomógł, ale go zastą- pił: wziął za niego na siebie jego robotę, jego odpowiedzialność. W pierwszej chwili uznałeś tę propozycję za żart, a przynajmniej za niepo- rozumienie: przecież wszyscy dobrze wiedzą, ile masz pracy i że tylko z trudem potrafisz po- dołać swoim obowiązkom, że pracujesz i tak więcej niż inni i że dźwigasz odpowiedzialność przewyższającą to, co normalny człowiek może ter unieść. Poczułeś się prawie obrażony, że ktoś tego nie dostrzega. Odmówiłeś grzecznie lecz stanowczo, I wtedy okazało się, że wszystko jest już zdecydowane, że sprawa jest zamknię- ta, że musisz przyjąć postawioną ci propozycję. Zacząłeś się bronić pełen oburzenia, że ośmie- lono się dysponować twoją osobą bez porozu- mienia się z tobą, bez spytania się o twoje zda- nie, że wyznaczono ci już funkcję i potraktowa- no cię jak rzecz, a przynajmniej jak niewolnika. Wytoczyłeś najpoważniejsze argumenty, że to nie jest praca dla ciebie. Że ją może ktokolwiek zrobić, a szkoda twojego czasu na takie prymi- tywne zajęcie, że jest wielu takich, którzy wcale nie są tak obciążeni jak ty i mogliby tę pracę z powodzeniem przejąć. Nic nie pomogło. To było dawno. A teraz dźwigasz krzyż dru- giego człowieka. Ciężki i wciąż obcy dla ciebie. Wciąż nie możesz się z nim pogodzić. Wciąż masz za złe temu, kto idzie obok ciebie nie- poradny, słaby, prawie nieprzytomny z niepo- radności, ze strachu, ze wstydu przed tobą, przed innymi ludźmi, że nie potrafił sobie dać rady z sobą, ze swoją pracą. Wciąż jesteś na niego wściekły, gardzisz nim, jego słabością, wciąż czekasz na okazję, żeby jak najprędzej pozbyć się tego obcego balastu, tego człowie- ka, który się za tobą wlecze — Jezusa, który nie jest w stanie udźwignąć swego krzyża. Ale może coś się w tobie przełamie. Może obudzi się w tobie litość i na tej drodze odkry- jesz w twoim towarzyszu człowieka. Ujrzysz, że on też cierpi, martwi się i niepokoi, myśli, usiłu- je, stara się i troszczy, cieszy się drobnymi swoimi sukcesami, że ma swój dom, swoją ro- dzinę, że ma przeszłość i plany na przyszłość, że ma wielkie pasje i drobne zainteresowa- nia — że jest człowiekiem takim jak ty. W miarę upływu czasu coraz bardziej będzie się przed tobą odsłaniało bogactwo jego osobowości. Nawet się nie spostrzeżesz, jak będziesz wdzięczny losowi, że pozwolił ci spotkać się i przynajmniej przez jakiś czas iść razem z tym człowiekiem — z Jezusem, który nie potrafił unieść swojego krzyża. STACJA VI WERONIKA OCIERA TWARZ JEZUSOWI l ty możesz być Weroniką, I ty możesz otrzeć twarz człowiekowi z krwi, potu, plwocin, brudu. To w twoim towarzystwie, to w twojej obecności niszczą człowieka. To ty widzisz na własne oczy, jak plują na niego, rzucają błotem i nieczy- stościami. Widzisz krew i pot spływające po jego twarzy. Może nawet współczujesz. Może nawet jest ci przykro, że człowieka, który nie zasłużył na to, tak traktują. Znasz go dobrze. Znasz go od lat. Nawet uważałeś go za swojego przyjaciela. Do niedawna. Do chwili właśnie tej rozmowy. Teraz się go wstydzisz. Boisz się, żeby ktoś ci nie wypomniał tej twojej przyjaźni. Chociaż równocześnie jest ci wstyd za tych, co to robią, za ich niesprawiedliwość, bezwzględ- ność, nieludzkość. Już pod warstwą brudu i plwocin całkiem zanikła twarz tamtego czło- wieka. A przecież wiesz, że to nie jest prawda, że to zło, które mu przypisują, jest zwyczajnym oszczerstwem, a przynajmniej złośliwym zafał- szowaniem prawdziwego obrazu, krzywdą, na którą sobie on absolutnie nie zasłużył. Wiesz dobrze, że ten człowiek ma na swoim koncie ogromne dobro, że należy mu się szacunek i uznanie. Jak długo potrafisz tego słuchać? Ile potrafisz wytrzymać, ty, jego były przyja- ciel? Może się wreszcie w tobie obudzi poczu- cie sprawiedliwości wobec krzywdy, jaka się dzieje na twoich oczach. Może się obudzi w to- bie zwyczajna przyzwoitość. Może wreszcie oburzysz się i zaprotestujesz, przynajmniej jednym gestem, jednym wystąpieniem zazna- czysz swoje solidarność z poniewieranym, czło wiekiem. Nawet gdyby to wystąpienie było ska- zane na niepowodzenie, masz obowiązek. Twój zdrowy rozsądek ostrzega cię, żebyś nie robił głupstwa: nie ma co opowiadać się po stro- nie przegranego, potępionego, nie opłaca się taka deklaracja. Potępionemu nic nie pomo- żesz, a sam ryzykujesz wszystko. Narażasz swoją karierę, stanowisko, dobre imię, całą swoją przyszłość. Możesz być pewny, że takie- go wystąpienia nie podarują ci. Wcześniej czy później zemszczą się. Nie ma co walczyć prze- ciwko wszystkim. Nawet gdybyś miał rację. To stracona pozycja. Jedynym skutkiem będzie powiększenie klęski. Od razu cię chyba nie za- atakują, ale uznają za obcego, wrogiego: druga czarna owca w stadzie, którą trzeba zniszczyć. Wciąż milczysz pełen napięcia. Nagle stało się coś, przed czym się broniłeś, czego nie chciałeś. Coś, co nie miało zupełnie sensu. Zaprotestowałeś. Wbrew rozsądkowi, wbrew możliwościom realnym. Zacząłeś mó- wić. Zrobiło się cicho. W tej ciszy usłyszałeś swój głos. Czułeś na sobie wpatrzone oczy wszystkich zebranych. Mówiłeś prawdę o spo- niewieranym człowieku. Mówiłeś to, o czym miałeś najgłębsze przekonanie. Nagle przesta- ło ci na wszystkim zależeć: na karierze, na przyszłości, na wszystkich konsekwencjach, jakie wynikną z tego wystąpienia dla ciebie. Mówiłeś nerwowo, pospiesznie, żeby wszyst- ko zdążyć powiedzieć. Wiedziałeś, że zaraz przerwą ci, zakrzyczą cię, napadną na ciebie, zamkną ci usta swoimi argumentami, dowoda- mi i już nie będziesz miał żadnych szans, żeby zabrać jeszcze raz głos, że będziesz musiał znowu w milczeniu słuchać bezlitosnych obelg rzucanych przeciwko twojemu przyjacielowi i tobie samemu. Ale chodzi tylko o to, aby przynajmniej na mgnienie oka wyjrzała prawdziwa twarz krzy- wdzonego człowieka: Jezusa, który w tym czło- wieku jest zelżony. STACJA VII JEZUS UPADA POD KRZYŻEM PO RAZ DRUGI U stóp twoich leży człowiek. Stoisz nad nim zadbany, czysty, wyprasowany, sterylny. Pa- trzysz na niego z pozycji swojej doskonałości. On, człowiek przegrany, zniszczony, odrzu- cony przez społeczeństwo. Mijają go obojęt- nie, z pogardą, z lekceważeniem, z ironią, ze wstrętem, myśląc: „Jak może się człowiek tak upodlić, jak może tak nisko upaść". Najwyraź- niej nie udało mu się w życiu. Mierzył za wysoko albo za nisko. Nie doszedł do celu. Zabłąkał się w drodze i leży. Jezus nawet kiedyś mówił o po- dobnej sytuacji, ale to nie jest to samo. O tym jesteś najgłębiej przekonany. Tam był Samary- tanin, którego zbójcy napadli na drodze. Ten sam sobie jest winien. On sam siebie zniszczył. Gdyby chciał, może w każdej chwili podnieść się i włączyć w normalne życie. Od niego wszy- stko zależy: może zerwać z sytuacją, w której beznadziejnie tkwi. Ale czy naprawdę tak jest? Z pewnością istniały inne wyjścia, były inne rozwiązania, drogi, możliwości. Na pewno, gdy- by był mocniejszy, dałby sobie radę nawet w tej sytuacji, w jakiej się znalazł. Ale dla niego było to już zbyt wiele. On nie potrafił rozegrać tej partii. Może nawet jego wina jest większa. Ale rzecz w tym, że nie on sam jest odpowiedzialny za to, co się stało. Za upadkiem człowieka stoją ci, którzy do tego doprowadzili, którzy swoim działaniem zapędzili go na skraj przepaści i w tę przepaść wepchnęli. Za upadek człowieka jest wielu ludzi odpowiedzialnych. Nie, nie tylko przestępców, którzy go namówili do złego — złych doradców i złych pomocników — ale rów- nież wielu tych porządnych, uczciwych, nieska- lanych, czystych, szanowanych, na wysokim stanowisku. Niszczyli go bezlitośnie, z całą premedytacją, podrywali zaufanie, jakie miał u ludzi, szargali jego opinię, rzucali na niego oszczerstwa, podejrzenia, wyolbrzymiali jego potknięcia, nie dopuszczali, by zajął odpowied- nią pozycję, blokowali, torpedowali wszystkie jego usiłowania, uniemożliwiali swobodne po- ruszanie się, nastawiali do niego negatywnie tych, z którymi wchodził w kontakt, ostrzegali, uprzedzali. Nie dawali mu żadnych szans roz- woju. — A teraz mówią, że nie powinien się tego dopuścić, tak postąpić, że nie powinien odejść, zdradzić, załamać się. W jego upadku uczestniczą ci, którzy teraz gorszą się, potępia- ją, przechodzą obok niego wytykając palcami, kiwają nad nim głowami, patrzą z pogardą, wstrętem, albo tylko obojętnie. Ale przecież nie okłamuj siebie. Wiesz do- brze, że to jest twoja ofiara. Myślałeś, że zniknie ci sprzed oczu, że utonie. A tymczasem utrzy- muje się wciąż na powierzchni jak wrak, straszy cię jak upiór. Chociaż w miarę upływu czasu znajdujesz się w coraz lepszej sytuacji. Nawet ludzie, którzy mieli ci tę sprawę za złe, sami stwierdzają, że on jest niemożliwy. Nawet naj- więksi twoi oponenci, którzy wypominali ci wciąż krzywdę, jaką wyrządziłeś tamtemu czło- wiekowi, teraz powoli przyznają tobie rację, ustępują ze swoich pozycji, wycofują się z za- rzutów, jakie ci wytaczali. Ale to ci nic nie pomo- że. Wiesz jaka jest prawda. Ty jesteś odpowie- dzialny za jego klęskę. Tylko ty go możesz ura- tować. Wiesz najlepiej, jak tego dokonać, bo znasz drogę jego upadku. W twoich rękach spo- czywa ta szansa: szansa dla niego, by jego ura- tować i szansa dla ciebie, byś ty się uratował — z twojego zła, w którym tkwisz i za które bę- dziesz odpowiadał. A ty wciąż stoisz bez ruchu i przyglądasz się człowiekowi leżącemu u twoich stóp: Chry- stusowi pokonanemu przez ciebie w tym czło- wieku. STACJA VIII JEZUS ROZMAWIA Z PŁACZĄCYMI NIEWIASTAMI l ty spotykasz człowieka dobrego, który cierpi. Patrzysz przerażony na jego nieszczęście. Sam sobie się dziwisz, że cię stać na takie współczucie. Ale to dopiero teraz tak się zmieni- łeś. Przedtem byłeś inny. Po prostu miałeś nie- omylny instynkt, który cię wiódł zawsze tam, gdzie były pieniądze. Dla ciebie przyjaźń nie była przyjaźnią, miłość nie była miłością, a na- wet nienawiść nie była nienawiścią. — Udawa- łeś miłość, udawałeś uśmiech. Gotów byłeś po- kochać i znienawidzić w zależności od tego, czy dobrze płacili. Byłeś gotów znosić ludzi nie do zniesienia, gdy tylko pojawiła się perspekty- wa, nawet daleka, zdobycia pieniędzy. Byłeś gotów pójść za każdym, kto wydawał ci się do- brym klientem, I byłeś okrutny, bezwzględny, zimny jak głaz i nieczuły dla ludzi, którzy nie stwarzali możliwości zarobku. Nikogo nigdy na- prawdę nie kochałeś. Nigdy przez nikogo nie zostałeś pokochany. Owszem, byli ludzie, któ- rych mniej lub więcej lubiłeś. Byli tacy, o których wiedziałeś, że czują do ciebie sympatię — to wszystko, co w tym względzie zdołałeś osiąg- nąć. Uznawałeś za bajki opowiadania o miłości: że ktoś kogoś może pokochać za darmo, że ktoś dla kogoś może coś zrobić bezintereso- wnie. Uważałeś to za głupotę, nonsens, w który mogą wierzyć nastolatki, ale nie ludzie dorośli. Nie wierzyłeś, że może być tak na świecie. W twoim przekonaniu każdy ma jakiś swój inte- res: jeżeli się uśmiecha, mówi dobre słowo, czy nawet wyświadcza ci przysługę. Każdy, jeżeli nawet nie oczekuje rewanżu natychmiast, to spodziewa się go w przyszłości: że kiedyś bę- dzie mógł przyjść i upomnieć się o swoją należ- ność. Byłeś najświęciej przekonany, że cały świat opiera się na zasadzie czysto handlowej „do ut des" — co się wykłada: daję ci, byś mi kiedyś też dał. Aż, rzecz nie do wiary, spotkałeś takiego człowieka: człowieka dobrego. Który niczego nie oczekuje za swoją dobroć. Podejrzewałeś w tym jakiś interes. Uważałeś, że coś się musi kryć w takim jego postępowaniu, tylko nie wie- działeś co. Czekałeś, kiedy zażąda wyrównania rachunków, kiedy będzie domagał się rewanżu. Ale wciąż to nie następowało. Nawet usiłowałeś robić jakieś doświadczenia, jakieś próby. Chciałeś sobie udowodnić, że tak nie jest, że ten cud nie może wiecznie trwać. Ale ten dobry człowiek wciąż był dobry. Nie zmieniał się. Słu- żył zawsze, ilekroć do niego ktoś się zwrócił, radą, pomocą, miał zawsze dla każdego czas, żeby wysłuchać, przyjąć. l teraz stoisz wobec jego katastrofy, klęski. Ten człowiek cierpi. Jesteś przerażony jawną niesprawiedliwością losu. Bóg przecież powi- nien takiemu błogosławić, a nie skazywać go na klęskę. Właśnie takiemu powinno się dobrze powodzić. Właśnie taki powinien być otoczo- ny powszechnym szacunkiem i poważaniem. Niechby wszyscy ludzie przekonać się mogli naocznie, że życie uczciwe opłaca się, spraw- dza się na co dzień. Nie jesteś w stanie zrozu- mieć tego, co się dzieje. Równocześnie ten do- bry człowiek nie chce żadnej twojej pomocy. Wręcz odmawia, I ty, spekulant, który zawsze patrzyłeś tam, gdzie jest interes, który byłeś zimny i wyrachowany, stoisz przy nim przepeł- niony współczuciem. Wbrew twojemu założe- niu życiowemu. Wbrew dotychczasowemu po- stępowaniu. Nawet ci do głowy nie przychodzi, że to się nie opłaca. Że trzeba tego człowieka, który przegrał, porzucić jak najprędzej, iść za tym, kto silniejszy i zwycięski. Trwasz przy dobrym człowieku, który cier- pi — jak trwały niewiasty, które spotkały Jezusa na drodze krzyżowej. STACJA IX JEZUS UPADA PO RAZ TRZECI POD KRZYŻEM Patrzysz na człowieka będącego u kresu sił. Stary człowiek. Jeszcze porusza się. Jeszcze coś załatwia, krząta się wokół własnych spraw, mówi. Ale to wszystko jest nieporadne, nie- składne. Idzie potykając się, powłócząc noga- mi. Czasem mówi do siebie samego. Powtarza, zapomina, o czym przed chwilą mówił. Wciąż zrywa mu się film pamięci. Wraca najchętniej do wspomnień z dawnych lat. Zanudza cię tymi swoimi opowiadaniami, które już znasz na pa- mięć. Patrzysz na niego z niecierpliwością, z litością, z pogardą. Życie jego zacieśniło się do najprostszych spraw, wręcz biologicznych. Jest samotny, opuszczony. Nikt już się nim nie interesuje. Nikt już do niego nie przychodzi. Nikt już go nie odwiedza. No bo i po co. Przed nim nie ma przyszłości, jest tylko przeszłość i żadna teraźniejszość. Utrzymuje się wciąż jeszcze na powierzchni życia, ale bez szans, bez perspek- tywy, bez rozwoju. Nie ma sensu inwestować w niego, stawiać na jego partnerstwo, wiązać się z nim. Może być tylko kulą u nogi. Jest poza nawiasem życia. Odstawiony na boczny tor. A przecież to był człowiek bardzo inteligentny, mądry, znany, szanowany, z którego zdaniem się liczono, człowiek, który dokonał ogromnej roboty w swoim życiu. Jedyną konsekwencją jego wielkiej przeszłości jest to, że od czasu do czasu przychodzą do niego jacyś ludzie. Chcą wydrzeć wartość, którą on jeszcze uratował, którą skrzętnie przechowuje: wiadomość, infor- mację, rzecz, tekst, zdjęcie. Pod pozorem od- wiedzin, wizyty, za kamuflażem uprzejmych słów, serdeczności, przychodzą, aby za je- go życia rozdrapać, rozkraść, rozwlec to, co jeszcze jest wartościowego, ubiec tych, którzy o tym samym myślą, tylko wstrzymuje ich wstyd czy wyrachowanie. Gdy zdobędą: wyproszą, pożyczą to, po co przyszli, spada ich maska uprzejmości. Spieszą się, już znowu nie mają czasu. Obietnice przyszłych częstych wizyt okazują się kłamstwem. Wszyscy, bez wyjątku wszyscy przestają się interesować starym czło- wiekiem jak pijawki, które wyssały całą krew ze swojej ofiary. Obserwujesz, że w miarę takich doświad- czeń stary człowiek jest coraz bardziej nieufny, podejrzliwy. Nie dowierza już nikomu. Wietrzy u każdego podstęp, oszustwo, naciąganie. Z wielkimi oporami wpuszcza odwiedzających do swego mieszkania. Nie chce się zwierzać. Zamyka się. W ten sposób zraża do siebie na- wet ludzi dobrej woli, którzy przychodzą do nie- go w najczystszych zamiarach. Nie dziw się, że i ciebie nie przyjmuje serdecznie, że podejrzli- wie patrzy ci w oczy, że posądza o intereso- wność, ciebie, który towarzyszysz jego do- gasaniu. Nie dziw się, bo i w tobie to samo wy- czuwa, co w tamtych innych. Czy naprawdę chciałbyś mu wyświadczyć przysługę? Jeżeli tak, to wiedz o tym, że on ma czas. Ma dużo czasu. Ma za dużo czasu, I to jest dla niego najcięższe. Samotność. Jeżeli cię na to stać, to ofiaruj mu choć odrobinę tego, co masz najdroższego: swój czas — swoje towa- rzystwo. Chcesz mu wyświadczyć jeszcze ja- kąś przysługę? Zrób mu herbatę. Albo pozwól sobie zrobić. Idź z nim na spacer. Albo na matą przejażdżkę za miasto. Może do restauracji. Tylko nie traktuj tego jak jałmużnę. On to wy- czuje natychmiast — i będzie miał rację, jeżeli ci odmówi. Takie spotkania mogą być tylko na zasadzie partnerstwa. Chcesz mu zrobić je- szcze większą przysługę? To powspominaj. Zacznij ty, a on natychmiast się włączy. Pozwól mu, niech mówi. Tylko niech dostrzeże w tobie autentyczne zainteresowanie, I gdy zaczniesz słuchać jego opowieści o latach największych sukcesów, zmagań, osiągnięć, walk, o lu- dziach, z którymi pracował, spierał się, aż się zdziwisz, bo odkryjesz w nim pokłady, któ- rych nawet nie przeczuwałeś. Ze zdumieniem stwierdzisz, że on też miał wielkie dni. On też żył w ciekawych czasach. A teraz chce przeka- zać prawdę o tamtych czasach młodszemu po- koleniu — tobie, który zechciałeś słuchać tych relacji. A może wtedy nagle coś cię olśni i zapro- ponujesz mu, aby wykonał jakąś pracę, podjął jakiś, może całkiem niewielki obowiązek, zło- żysz w jego ręce choćby drobną odpowiedzial- ność, która potrafi wypełnić nową treścią jego puste życie. On, który był odstawiony na ślepy tor, poczuje się potrzebny, odkryje, że jest spra- wa, która czeka na rozwiązanie przez niego. Spróbuj postawić go znowu na nogi. Nie stój bezczynnie nad Jezusem leżącym w tym czło- wieku u kresu swej drogi krzyżowej. STACJA X JEZUS Z SZAT OBNAŻONY l ty jesteś oprawcą, który zdziera z człowieka szatę, I ty jesteś szyderca, który kpi z obnażo- nego człowieka. Dotąd okrywała go szata. Nie było widać, jak ten człowiek jest strasznie pora- niony, jak jest potłuczony od upadków, jak ma poobdzierane łokcie i kolana, jak jest brudny od prochu i kurzu drogi, I ty jesteś czasem opra- wcą, który zdziera szatę codzienności, który od- krywa grzechy, śmiesznostki, wynaturzenia, dziwactwa, tajemnice wstydliwe, wykroczenia skrzętnie dotąd ukrywane przez tego człowie- ka. Nikt o tym dotąd nie wiedział. Dopiero ty teraz ukazujesz światu, kim on jest naprawdę: jaki brudny, poraniony, zniekształcony. Kpisz z niego, z jego ran, słabości, wypaczeń, kom- pleksów, upadków. To prawda, piękny on nie jest, życie go poobijało, ludzie go poobijali, po- obijał się sam, jest naprawdę brudny, spocony, cierpiący, choć na pozór na takiego nie wyglą- dał. Mówisz, że nie kłamiesz, że przecież on jest naprawdę taki. Ale w gruncie rzeczy krzyw- dzisz tego człowieka, niszczysz w oczach spo- łeczeństwa, do którego należy. Ludzie nie będą pamiętać już o jego zasługach, dorobku, tru- dzie, który jest na jego koncie, a zostanie im twój żart złośliwy, obelga, kpina, uwaga iro- niczna. Taka jest natura ludzka. Pokazujesz palcem, wywlekasz najgorsze brudy, koloryzu- jesz, dodajesz swój pikantny komentarz, szy- dzisz, podśmiewasz się, chichoczesz, ryczysz ze śmiechu, obok ciebie rechoczą inni zachęce- ni twoją odwagę. Nie ma świętości. Wychodzą na jaw twoje resentymenty, twoja satysfakcja, zazdrość upadłego anioła: nie tylko ja jestem zły, są i inni, i ci najświętsi, najbardziej szano- wani, oni są tacy sami jak my, jak każdy, jak i ja sam. Każdy jest podły, i to tym bardziej, im bardziej wydawał się porządnym człowiekiem, normalnym, uczciwym, prawym. Noc czaro- wnic: nie ma nic na świecie pięknego, cnotliwe- go, szlachetnego. Wszystko jest błotem. A jeże- li ktoś uważa inaczej, to tylko dlatego, że to nie doszło do niego, że nie jest tego świadomy. — To są twoje tłumaczenia. A nie zdajesz sobie sprawy, że przez to twoje tak zwane „mówienie prawdy" wyrządzasz krzywdę ludziom, którzy tego wszystkiego słuchają. Oni jeszcze wierzy- li, że przecież są na świecie ludzie uczciwi, że są tacy, na których można polegać, którzy się nie splamili podłością, którzy nie mają nic wspólnego ze zdradą. Twoje odbrązowianie. Przez twoje „mówienie prawdy" niszczysz tego człowieka w jego własnych oczach. Nawet gdy- by on to popełnił, co mówisz. Ale może teraz chce być dobry? Jeżeli zależy mu na opinii ludz- kiej? Jeżeli chce się podciągnąć. Może od cza- su, gdy mu się zdarzyło upaść, już się zmienił, zaprzestał tego, o czym ty wszystkim teraz do- nosisz. Gdy dowie się, że ludzie teraz oskarżają go o coś, od czego dawno odszedł albo czego zdecydowanie się wstydzi i potępia, to będzie dla niego klęska. Twoje „mówienie prawdy" może spowodować jego całkowite załamanie się nawet na zasadzie dziecinnego aktu rozpa- czy: tak będę postępował, jak ludzie o mnie myślą. Wykaż choć odrobinę dyskrecji. Zdobądź się na to, by zatrzymać tę informację dla siebie, informację, o której się dowiedziałeś przez przypadek albo od człowieka podłego, takich jest zawsze wielu, którzy uprzejmie doniosą ci o najnowszej sensacji, o ostatnim skandalu. Może nawet w pierwszej chwili przyrzekałeś so- bie, że nikomu tego nie powiesz. Może nawet byłeś o to proszony i dawałeś słowo mówiąc, że u ciebie to tak jak kamień w wodę, a nie minęła chwila jak nie wytrzymałeś, prawie wbrew so- bie, nie wiesz, jak to się stało — tłumaczysz się przed sobą — usta niemal same tak się ułożyły, że nagle usłyszałeś siebie mówiącego to, co obiecywałeś sobie, że zmilczysz. A gdy padło pierwsze słowo, a gdy padło pierwsze zda- nie — powiedziałeś sobie — nie ma znaczenia czy więcej, czy mniej, najlepiej, jak się powie wszystko. Ty, który zdarłeś szatę z bliźniego twego. Ty, który zdarłeś szatę z Jezusa skrzywdzonego w tym bliźnim. STACJA XI JEZUS PRZYBITY DO KRZYŻA Przychodzisz do człowieka, który leży przybity do łoża boleści. Tylko z najwyższym trudem może poruszyć ręka i nogą. Jest spocony, opa- dły z sił, śmierdzi potem, choroba, lekarstwami. Nie potrafi zrobić porządku w swoim mieszka- niu, zadbać o siebie, umyć się, uczesać. Patrzy na ciebie zawstydzony, skrępowany swoim sta- nem. Na początku wciąż jeszcze dopytuje się o swoje sprawy, sprawy „na świecie", o życie, w którego nurcie płynął, o ludzi, z którymi szedł ręka w rękę, pracował, załatwiał, tworzył, o ro- botę, w której zdzierał się codziennie. W miarę upływu dni milknie. Coraz wyraźniej to czuje, że nie nadąża, że życie bez niego biegnie dalej. A zdawało mu się, że jest nieodzowny, nieza- stąpiony, konieczny. Teraz słucha relacji o tym, że już kształtują się nowe układy, powstają nowe rozwiązania, przychodzą nowe osoby. Wszystko funkcjonuje sprawnie choć bez nie- go. On jest już historią, tym, co było dawno temu. Widzisz na jego twarzy, jak cieszy się tym, że wszystko jest w porządku, że nic się nie zawaliło. Ale pozostaje w nim jakiś cień — to żal za tym, że jego tam przy tej robocie nie ma: Oczywiście. Świat musi iść dalej. „Co ci przy- nieść, kupić, załatwić, coś komuś powiedzieć, poprosić, żeby przyszedł?" „Pozdrów ich wszy- stkich w pracy". Dodaje nieśmiało: „A pytali się o mnie?" Dopiero teraz widać, czym ta praca była w jego życiu. Ile pochłaniała nie czasu, ale myśli, troski, zainteresowania. Narzekał na nią, jak narzeka każdy, ale teraz, gdy jej zabrakło, możesz stwierdzić, jak on nią żył. W miarę jak choroba przeciąga się, coraz mniej ludzi do nie- go zachodzi, coraz rzadziej ty go odwiedzasz. W miarę jak jego choroba pogłębia się, jest co- raz bardziej bezradny, nieczuły, nie widzący. Coraz bardziej bez sił, bez możliwości, bez ochoty, by się bronić, by się ratować. Coraz słabiej reaguje na to, co mówisz, co opowia- dasz, jest coraz bardziej nieobecny. Z kamien- ną, zastygłą twarzą, na której nie maluje się nawet już żadne cierpienie, a tylko obcość, pa- trzy na ciebie, na ścianę, na sufit. Nie wiesz, czy masz dalej do niego mówić, czy też należa- łoby przestać. Nie wiesz, czy powinieneś przy nim pozostać, czy też po cichu, ale jak najprę- dzej się wynieść. Czy on chce twojej obecności, czy też może go już tylko drażnisz. Czujesz się coraz bardziej obco w tym domu, w towarzy- stwie tego człowieka. Odczuwasz coraz dotkli- wiej różnicę dwóch światów: ty jesteś zdro- wy — on chory, I może taki odejdziesz. Ale może się potrafisz przestawić na jego falę: zaczniesz myśleć jego myśleniem, za- czniesz mówić jego językiem. Spróbuj przekro- czyć barierę obcości. Przestań go traktować jak równego sobie partnera. On jest chory i tutaj trzeba stosować jego reguły gry. Zbliż się do niego. Usiądź obok. Uśmiechnij się. Mów do niego po prostu, opowiadaj, wspominaj — na pogodnie, na wesoło, spróbuj nawet pożarto- wać. Spytaj o samopoczucie. Popraw podu- szkę, podsuń go, jak potrafisz, trochę do góry, gdy zsunął się za bardzo. Spróbuj go karmić, przytrzymaj, podaj, przygotuj, pomóż. Miej z sobą przygotowane dzienniki, tygodniki. Prze- czytaj fragmenty. Skomentuj. Niech choćby na chwilę zapomni o cierpieniu i chorobie. Niech choćby na chwilę wejdzie w świat ludzi zdro- wych, w którym nie tak dawno przebywał, który opuścił — czasem mu się zdaje, że na zawsze. Pomóż mu wierzyć, że do niego wróci — że on do niego w dalszym ciągu należy. Że i teraz może się w nim poruszać swobodnie, tak jak dawnymi laty. Ulżyj w cierpieniu człowiekowi — Jezusowi przybitemu w tym człowieku do krzyża boleści. STACJA XII JEZUS UMIERA NA KRZYŻU Towarzysz konającemu. Bądź razem z człowie- kiem w tej najważniejszej i najtrudniejszej chwi- li. Bądź przy człowieku, który umiera. To trudna chwila dla każdego: nawet dla najświętszego człowieka. Nawet dla najlepiej przygotowane- go. Nawet dla bardzo cierpiącego człowieka, który pragnie śmierci, dla którego śmierć jest wyzwoleniem z jego męki. Powiedziano ci, gdy szedłeś go odwiedzić, że ma jeszcze tylko kilka godzin życia. Ale że on tego nie jest świadomy. Wie tylko tyle, że jego złe samopoczucie jest wynikiem przesile- nia, kryzysu, po którym przyjdzie poprawa i szybkie wyzdrowienie. Wszyscy zdają sobie sprawę, że trzeba by go jakoś przygotować na tę ostatnią chwilę, ale nikt nie wie, jak to zrobić. Jesteś wstrząśnięty tymi wiadomościami. Wchodzisz napięty. Ledwie go możesz poznać. Tego się nie spodziewałeś. Jakby to był inny człowiek. Jakiś taki mały, skurczony, stary. Trwa w półśnie. Stoisz przed nim czekając na przebudzenie. Obserwujesz go z bólem. Ciężki, krótki, urywany oddech. Niespokojne szarpnię- cia głową. Nieskoordynowane ruchy rękoma. Wreszcie otwiera oczy. Są przymglone, niewi- dzące. Nagle błysk przytomności przebiega przez jego twarz. Chory wraca do świadomości. Ożywia się. Poznaje cię chyba. Widzisz, jak sta- ra się okazać zainteresowanie twoją osobą. Coś zaczyna mówić. Ale to nie mowa. To raczej bełkot. Urwane, zniekształcone słowa. Właści- wie nic z tego nie rozumiesz. Usiłujesz coś po- wiedzieć, nawet wbrew sobie. Bo wiesz, że coś powiedzieć powinieneś. Wiesz, że nie wolno odbierać mu nadziei na wyzdrowienie, ale rów- nocześnie chcesz mu dać do zrozumienia, że stan jego jest poważny, że każdy w takiej sy- tuacji musi się liczyć z ewentualnością osta- teczną. On wyczuł doskonale twoją intencję i daje ci do zrozumienia, że chce żyć i tylko o tym wolno z nim rozmawiać. Tylko o życiu, o leczeniu się, o powracaniu do zdrowia. Pa- trzysz na niego z rozpaczą. On sobie naprawdę nie zdaje sprawy, albo okłamuje się. Jesteś bezradny. Czujesz się tutaj niepotrzebny. Nie odchodź. Trwaj przy człowieku, który umiera. To jest największa łaska, jaką możesz mu wyświadczyć, największy dar, największa pomoc. Módl się w duszy, by umiał znosić cier- pienie i przyjął śmierć. Może wyciągnie rękę, by cię uchwycić, jak się wyciąga rękę, by przytrzy- mać się brzegu, od którego odrywa fala. Zatrzy- maj ją w swojej dłoni. Niech poczuje twoją mi- łość, twoją wierność, która jedyna nie zna grani- cy choroby i zdrowia, śmierci i życia. A może stanie się cud i usłyszysz z jego ust prośbę: pomódl się za mnie. l nagle spostrzeżesz się, że on nie jest taki naiwny, ale czuje, że gasnące siły wciągają go w ciemność. Pomóż mu wie- rzyć, że zapadanie się ciała w ciemność i nicość jest zanurzeniem się duszy w światło i dalsze życie. Pomóż mu wierzyć, że śmierć jest przej- ściem do życia wiecznego, do wiecznej szczę- śliwości, że tam czeka na niego Bóg — Miłość, któremu starał się służyć na miarę swojej mąd- rości i sił. Nie zawsze mu się to udawało. Tym bardziej potrzebuje twojej pomocy, by wierzyć w Boga, który daruje i przebacza. Może znajdziesz w domu gromnicę. Jeżeli uznasz to za sensowne, zapal ją. Módl się gło- śno, tak, by on słyszał. Jego już nie stać na to, by ci towarzyszył wspólną głośną modlitwą. Od- mawiaj Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Litanie. Mów modlitwy przez ciebie najbardziej ulubio- ne. Jeszcze moment i on spotka tych wszy- stkich, których tutaj wraz z tobą nazywał. Jeżeli trzeba będzie mu ulżyć przy oddycha niu, podtrzymaj mu głowę. Może nie będzie dla ciebie to łatwe. Zwłaszcza gdy przyjdą ostatnie chwile, ostatnie zmaganie się organizmu bro- niącego się przed śmiercią. Pomóż mu nie bać się, przełamać strach i ból. Towarzysz mu do ostatniego momentu. Jezus powiedział kiedyś: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych, mnieście uczynili". Jeżeli kie- dyś jest ktoś najbardziej biedny, najmniejszy, najbardziej potrzebujący pomocy, to teraz, gdy kona. Potem przyjdzie ostatnia śmiertelna czkawka, ostatnie westchnienie i poczujesz, że w swoich rękach trzymasz już nie człowieka, tylko jego ciało. Módl się za tego, który stanął teraz przed Bogiem twarzą w twarz. Zobaczył Tego, w Kogo wierzył, zjednoczył się z Tym, do którego dążył swoim życiem. Towarzysz człowiekowi konającemu — Je- zusowi konającemu w tym człowieku. STACJA XIII JEZUS ZŁOŻONY W RAMIONA SWOJEJ MATKI l ty możesz być tym, w którego ramionach zło- żono ciało ukochanego człowieka. Zobaczysz, jak rysy jego twarzy wyostrzają się, jak ogarnia je martwota. To ciało nie jest już tamtym czło- wiekiem, ale ono wciąż jeszcze zachowuje kształt jego osoby, jest jej symbolem. Nie bój się. Złóż jego ręce. Dopiero teraz wzbierze w tobie żal. Dopiero teraz podejdzie skurcz aż pod samo gardło. Dotąd musiałeś panować nad sobą, nad każdą miną, nad każdym gestem, nad każdym słowem. Dotąd musiałeś być silny, by i choremu siły dodać. Na tym się cała twoja uwaga skupiała. Walczyłeś o jego życie. Wal- czyłeś o jego dobrą śmierć. Żyłeś nim bardzo intensywnie, zwłaszcza w ostatnim okresie. Związały cię z nim te chwile walki o jego życie. Twoje dni były nim wypełnione. Codzienne sta- rania, zabiegania, konsultacje, szukanie leka- rzy, lekarstw, metod, sposobów leczenia absor- bowały twoją uwagę. Teraz wszystko to się skończyło. Teraz wszystko w tobie opadło. Jego już nie ma. Przegrałeś. Twoje starania spełzły na niczym. On umarł. Zostałeś sam. Wejdziesz znowu w swoją normalną pracę, do której w ostatnim okresie tylko doskakiwałeś, do swoich codziennych zajęć domowych, do ludzi, z którymi prawie że zerwałeś kontakt. Ale najgorsze to, że jego już nie będzie. Została po nim pustka nie do wypełnienia, zostanie bez- brzeżny żal. Sam nawet nie spostrzegłeś, kiedy zacząłeś płakać. Poczułeś w którymś momen- cie łzy na swojej twarzy. Jeszcze chwila, a roz- szlochałeś się w głos. Może trzeba będzie, żebyś się zajął sprawa- mi związanymi z pogrzebem: a więc przewie- zieniem ciała do domu pogrzebowego, trumną, miejscem na cmentarzu, ustaleniem terminów. Może spadnie na ciebie ten nieprzyjemny cię- żar spraw: formalności w instytucjach, jakim człowiek jest podległy. Będziesz wybierał kolor trumny i gatunek, ustalał porządek ceremonii, układał spis adresów ludzi, do których muszą być wysłane telegramy i listy. Potem przyjdzie czas na porządkowanie jego osobistych rzeczy. Nagle zobaczysz, że zgło- szą się ludzie, których nie znasz. Nie pojawiali się w czasie choroby zmarłego, a teraz mówią o zażyłości jaka ich z nim łączyła. Oświadczą, że mają prawo do pozostawionego majątku. Będą szukali testamentu, w którym powinny być zawarowane ich roszczenia. W razie gdy tego nie znajdą, nie cofną się nawet przed obel- gami pod adresem zmarłego. Będą przeszuki- wać jego mieszkanie, żeby znaleźć pienią- dze, rzeczy wartościowe. Będą się dopominać o zwrot jakiejś pożyczki, jakichś rzeczy ich zda- niem przez zmarłego wziętych. Dojdzie do spięć, awantur, kłótni, sprzeczek. Będziesz patrzył z przerażeniem na te hieny, które w obli- czu śmierci nie wahają się bić do upadłego o tę spuściznę, które przecież sami najdalej za kilka czy kilkanaście lat będę musieli pozostawić. Ale tak już chyba zawsze jest. Przecież Jezus nie miał nic, a i Jemu nie został zaoszczędzony ten widok. Jego suknia stanowiła przedmiot sporu pomiędzy żołnierzami trzymającymi straż pod Jego krzyżem. Obyś stał z daleka od tych hien. Czasami w tobie zbiera się złość na zmarłe- go. On sobie odszedł, a cały kram zostawił na twojej głowie. Złość za to, że nie zdążył upo- rządkować swoich spraw i zapobiec wszelkim nieporozumieniom, które teraz wybuchają. Czasem w tobie wzbiera złość na siebie same- go, że trzeba było wcześniej pozałatwiać wszy- stko. Choć sam wiesz, że nawet tak próbowa- łeś, ale ci słowa przez gardło przejść nie mogły. Czułeś, że byłoby bezlitosne załatwiać sprawy spadkowe, gdy on walczył o życie. Obyś był podobny do Jego Matki opiekującej się ciałem Jezusa, ciałem człowieka, który umarł z Jezusem. STACJA XIV JEZUS ZŁOŻONY DO GROBU l ty możesz uczestniczyć w pogrzebie zmarłe- go. Nazywają pogrzeb ostatnią przysługą: bo to jest wszystko, co jeszcze można na tym świecie zrobić dla drugiego człowieka — zrobić w sen- sie materialnym: odprowadzić go do grobu. Przygotuj się na to, że będą kwiaty, wieńce, czarne ubrania, poważne miny. Potem nastąpią przemówienia, gdzie kolejni mówcy będą wska- zywali na stratę, jaką przez śmierć twojego przyjaciela poniosła rodzina i społeczeństwo. Każdy z nich będzie przedstawiał zmarłego jako wzór uczciwości, prostoty, szlachetności i męstwa, cerując pilnie te ogólniki faktami i da- tami z jego życia. Przejmuje cię obrzydzenie i strach na myśl o tej paradzie. Ale niesłusznie. Pod tymi tradycyjnymi formami manifestowania żalu na pewno kryje się dużo miłości do zmarłe- go. A zresztą przecież nie przychodzisz dla nich, ale chcesz jego ciało odprowadzić do gro- bu. Pragniesz mu towarzyszyć i w tej ostatniej drodze. Nie chcesz tego słowa: „ostatniej". Nie chcesz z nim kończyć ani zrywać. Przecież przyjaźń jest wieczna — jak wieczna jest mi- łość. Może on już tak nie potrzebuje twojej obecności, już tak nie potrzebuje twojej pamię- ci, jak potrzebował jej tutaj na ziemi. Ale ty po- trzebujesz jego obecności. Chcesz, żeby on na- dal ci towarzyszył, żeby w tobie trwał — ty chcesz nim nadal żyć. Twoja pamięć o zmarłym człowieku. Przy- chodź do niego w Dzień Zaduszny — w dzień, gdy cmentarz zaludni się odwiedzającymi gro- by swoich zmarłych, gdy nad cmentarzem roz- ciągnie się zapach chryzantem i palących się świec. Ale przychodź również na jego grób w zwyczajne dni, gdy cmentarz jest prawie pu- sty, żeby wyrwać chwasty zapomnienia, oko- pać grób, posiać nową trawę, zasadzić kwiatki czy zapalić świece. Będziesz się wpatrywał w chwiejny płomyk świecy, w kwiaty kołyszące się na wietrze. Niech wracają wasze najpięk- niejsze chwile, które spędziliście razem. Niech zostanie w twojej pamięci jego najpiękniejsza twarz, najpiękniejszy uśmiech, najmądrzejsze słowa, najserdeczniejsze gesty. Niech wracają do ciebie jego drobne akty pełne miłości i po- święcenia, na które on nie zwracał uwagi, któ- rych może sam się wstydził, nie chciał nawet wspominać, a które — jesteś o tym najgłębiej przekonany — ukazywały jego osobowość w całej prawdzie. Takim go spotkasz po tamtej stronie. Niech jego obecność pomaga ci żyć — tobie, który wciąż jesteś jeszcze tutaj: po tej stronie. Ile jeszcze dni, miesięcy, lat — ile jeszcze twojego tutaj życia. Na pewno szybciej prze- biegnie niż tego się spodziewasz. Będziesz ko- lejno patrzył, jak ze świata odchodzą roczni- ki twoich dziadków, potem twoich ojców, aż przyjdzie czas na twój rocznik. Zaczną odcho- dzić twoi rówieśnicy. Ty wciąż jeszcze będziesz się utrzymywał na fali życia, aż i na ciebie przyj- dzie czas. Odejdziesz za nimi tam, gdzie już nie będzie rozstań, smutków i tęsknoty. Tam spot- kasz wszystkich i wszystko, co kochasz. Tam pod twym dachem będą jaskółki lepiły gniazda. Tam pod twoimi oknami będą rosły malwy. Tam spod lasu będzie dolatywał zapach świerków i ziół. Tam nocami będą ci śpiewały słowiki, a w ciągu dnia skowronki. Tam będziesz odby- wał spacery wśród zbóż i patrzył, jak chodzi po nich wiatr. Spotkasz się tam również z tym, w którego pogrzebie uczestniczysz — z człowiekiem uwielbionym — z Jezusem Chrystusem uwiel- bionym w tym człowieku.  1 / 78