Józef Augustyn SJ W CHWILI BEZRADNOSCI Rozmowy i opracowanie: Jan Grosfeld Cezary Sękalski --------------------------------- Wstęp: Piotr Słabek W CHWILI BEZRADNOSCI Pytania zadał: Jan Grosfeld ----------------------------------------------------------- Od kilku lat Kościół w Polsce głosi Dobrą Nowinę w zmienionym kontekście ustrojowym i społecznym. W związku z tym, co jest najistotniejsze dla realizacji tej misji Kościoła katolickiego w dzisiejszej Polsce, pojmowanego jako wspólnota wszystkich wierzących: dla hierarchii, duchowieństwa i świeckich? Nie możemy przewidzieć, jaki będzie dalszy rozwój sytuacji Kościoła w Polsce. Obecnie pytamy z pewnym niepokojem, czy czeka nas ten sam kryzys, przez który przeszły praktycznie wszystkie kraje zachodnie w latach siedemdziesiątych, czy też - ubogaceni ich doświadczeniami (nie zawsze pozytywnymi) - potrafimy ustrzec się skrajności i rozwinąć w życiu Kościoła w Polsce to, czym jeszcze dziś bardzo się szczycimy. Jedno wydaje się być raczej pewne: nie możemy biernie przyglądać się rozwojowi sytuacji udając, że nic się nie zmieniło po upadku totalitarnych rządów. Winniśmy włączyć się aktywnie w zachodzące procesy, które być może dopiero po wielu latach staną się czytelne dla nas gołym okiem. Wydaje mi się, iż dla wszystkich: hierarchii, kapłanów, zakonów męskich i żeńskich, jak i dla świeckich, jest dziś rzeczą wielkiej wagi dostrzeganie i rozeznawanie nowych znaków czasu, poprzez które Pan Bóg objawia nam swoją wolę. I tak na przykład na zakwestionowanie wielu spraw Kościoła, z jakim spotykamy się ostatnio, np. w środkach masowego przekazu, nie możemy odpowiadać mniej lub bardziej agresywną polemiką. I choć należy upominać się o uczciwość informacji także w odniesieniu do spraw Kościoła, to jednak trzeba nam równocześnie robić pokornie rachunek sumienia i przyznawać się do tych grzechów, jakie wytykają nam ci, którzy nie są nam zbyt przychylni. Grzech zawsze pozostaje grzechem, niezależnie od tego, kto nam go wytknie. Zauważmy ponadto, iż krytyka Kościoła jest znakiem, że jest on ceniony i wiele znaczy w świadomości ludzi. Nie krytykuje się z takim zapałem kogoś lub czegoś mało znaczącego. Krytykę możemy też odczytać jako wołanie o autentyzm Kościoła, którym winniśmy się poważnie przejąć. O ile sytuacja dawniejsza zyskiwała Kościołowi ogólne uznanie, to w sytuacji obecnej na takie uznanie w wielu wypadkach nie można liczyć. Trzeba raczej liczyć się z krytyką, a może nawet gorzej. Trzeba zdobyć się na : akcentować to, co w każdej krytyce może być słuszne. (Jan Paweł II, Słowo do Biskupów i Konsult zakonnych wygłoszone podczas IV pielgrzymki do Ojczyzny). Nowa sytuacja Kościoła domaga się od nas nie tylko przyjęcia nowych metod, ale przede wszystkim nowego nawrócenia. Analizując uczciwie naszą mentalność posttotalitarną, możemy łatwo odkryć miejsca, w których Pan Bóg domaga się od nas wewnętrznej przemiany. Nie trzeba nam się obawiać, że przyznanie się do własnych błędów i pomyłek będzie uprawomocnieniem tych zarzutów i krytyk Kościoła, które czasem są po prostu niesprawiedliwe. Trzeba nam domagać się prawdy tak jak czynił to Jezus: Jeżeli źle powiedziałem, udowodnij, co było złego, a jeżeli dobrze, czemu Mnie bijesz (J 18, 23). Ponieważ często jednak nie posiadamy Jezusowej wolności wewnętrznej koniecznej do udzielania takich właśnie jasnych odpowiedzi, winniśmy w naszych polemikach i dyskusjach dotyczących Kościoła strzec się pokusy używania argumentów zabarwionych odwetem i źle skrywaną nienawiścią. To, że Kościół jest dzisiaj krytykowany, jest rzeczą normalną. Autentyczność misji Jezusa sprawdzała się także w ogniu ostrej krytyki. W historii Kościoła krytyka była czasem tym większa, im wierniej Kościół spełniał swoją misję. Zastanawiające jest natomiast to, dlaczego tylu ludzi przyznających się do wiary, daje łatwy posłuch niemal wszystkim zarzutom wysuwanym nie tylko przeciwko ludziom Kościoła, ale także przeciw fundamentalnym zasadom moralnym głoszonym przez niego. Dlaczego? Ponieważ niestety wiara wielu oparta jest najpierw nie na mocnym wewnętrznym doświadczeniu, ale na identyfikacji z większością. Skoro wielu mówiących i piszących w środkach społecznego przekazu powtarza w kółko te same zarzuty, to łatwo rodzi się podejrzenie, iż rzeczywistość jest właśnie taka, jaką jest ona opisywana. Nawyk utożsamiania się z przekonaniami większości jest bardzo dwuznacznym zjawiskiem. Sprzyja konformizmowi i uniemożliwia pogłębienie wiary. Człowiek świadomy swojej wiary i praktykujący ją w sposób żywy nie poczuje się wytrącony z równowagi kilkoma artykułami przeciwko i nie zmieni swojego zapatrywania na zasadnicze sprawy związane z życiem Kościoła. Jeżeli w nowej sytuacji, w jakiej znalazł się Kościół, ma przetrwać wiara wielu ludzi, musi ona dojrzeć i pogłębić się. Od identyfikacji z większością musi ona przejść w wiarę osobistą, żywą i świadomą swej roli. *** Odizolowani od świata żelazną kurtyną przez całe dziesięciolecia odkrywaliśmy powoli i nie bez oporów wspólnotowy wymiar Kościoła, do czego z takim naciskiem zachęca Sobór Watykański II. Doświadczenie duszpasterskie przekonuje nas w końcu, że każda większa parafia może być żywą wspólnotą tylko wówczas, kiedy staje się wspólnotą wspólnot. Obecnie nie kwestionujemy już w zasadzie wielkiej wagi i bogactwa małych wspólnot dla życia Kościoła. Odkrycie wspólnotowego wymiaru Kościoła w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych było u nas niezwykle cennym doświadczeniem także dlatego, ponieważ pozwalało oprzeć się zinstytucjonalizowanemu atakowi na Kościół. Wspólnota Kościoła dawała wierzącym mocne oparcie i nadzieję w najtrudniejszych momentach. Doświadczenie wspólnoty było odpowiedzią Kościoła na kolektywistyczny przymus stosowany niemal we wszystkich dziedzinach życia przez ówczesny system polityczny. Obecnie, kiedy znikło zagrożenie ateizmem wynikającym z komunistycznego systemu politycznego, odsłoniło się jednocześnie zagubienie osobowe i duchowe wielu ludzi wierzących. Zagubienia tego nie da się rozwiązać odwołaniem się wyłącznie do doświadczenia wspólnoty. Często małe wspólnoty nie stanowią właściwego oparcia dla ludzi zagubionych duchowo, ponieważ jest w nich zbyt dużo osób, które same potrzebują pomocy. Ponadto wielu duszpasterzy zauważa, że obecnie o wiele mniej osób przychodzi na wielkie uroczystości kościelne. Dotyczy to niemal wszystkich ważniejszych miejsc kultu. Niektórzy czują się tym faktem zaniepokojeni. W zaniepokojeniu tym ukryty jest jakiś lęk, że zostaniemy sami i nie będziemy nikomu potrzebni. Moim zdaniem takie odczucie wypływa z braku właściwego rozeznania sytuacji. W przeszłości z powodu zagrożenia systemem totalitarnym, który w swej istocie był przeciwko człowiekowi, czuliśmy w sobie potrzebę gromadzenia się w wielkich ludzkich masach, aby odczuć naszą siłę. Wyrażaliśmy w ten sposób także protest przeciwko władzy, która została nam narzucona. Pojedynczy człowiek w walce z totalitarnym systemem politycznym, doskonale zorganizowanym i uzbrojonym po zęby, zawsze musiał przegrać. Ludzie intuicyjnie czuli potrzebę gromadzenia się, aby nie czuć się osamotnionymi. Dziś takie zagrożenie już nie istnieje. Nie sądzę, aby obecnie przeciętny człowiek w Polsce był mniej wrażliwy na potrzeby duchowe i religijne. Wydaje mi się, że ta wrażliwość obecnie jest nawet większa. Brak poczucia zewnętrznego zagrożenia pozwala bowiem człowiekowi łatwiej odkryć to, jakim jest naprawdę, także w swoich najgłębszych pragnieniach i potrzebach duchowych. *** Jestem głęboko przekonany, że w tej sytuacji Kościół w Polsce potrzebuje dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek w przeszłości świadomych swojej roli duchowych przewodników, którzy poprzez osobisty dialog z człowiekiem podjęliby trud pomagania innym w rozwijaniu głębokiego życia duchowego. Niestety posługa kierownictwa duchowego należy w Polsce w zwyczajnym duszpasterstwie parafialnym do rzadkości. Brak nam także w kraju dyskusji i poważnej refleksji na temat kierownictwa duchowego. Duszpasterze parafialni, ojcowie duchowni instytucji formacyjnych, animatorzy małych wspólnot, osoby przepowiadające Słowo Boże w katechezie czy w innych formach duszpasterstwa, zbyt często nie doceniają jeszcze wagi kierownictwa duchowego tylko dlatego, iż sami nie spotkali się z nim w autentycznej formie. Kierownictwo duchowe w Polsce pozostaje nadal posługą duszpasterską bardzo ekskluzywną, proponowaną niewielkiej liczbie osób wybranych. *** Człowiek dzisiejszy bywa często bardzo poraniony emocjonalnie i głęboko zagubiony duchowo. Mówię to odwołując się do mojej pracy kierownika duchowego. Wydaje mi się rzeczą ogromnej wagi docierać do współczesnego człowieka nie tylko poprzez ogólne apele, odezwy, listy, (chociaż te wszystkie formy duszpasterstwa nadal posiadają swoją wielką wartość i nie mogą jej nigdy zatracić), ale także poprzez indywidualną pomoc, poprzez osobiste spotkania. Chodziłoby więc o stworzenie takich ram dla tej szczególnej posługi duszpasterskiej, aby nie tylko w pewnych ośrodkach rekolekcyjnych, ale w każdej parafii istniała możliwość uzyskania pomocy duchowej poprzez indywidualną rozmowę z kompetentną osobą. W sakramencie pojednania praktykowanym w obecnej formie dłuższa spokojna rozmowa jest niemożliwa szczególnie wówczas, kiedy przed konfesjonałem tworzy się choćby mała kolejka. Wypowiedzenie pewnych bardzo osobistych i bolesnych problemów wymaga klimatu spokoju, akceptacji, poczucia bezpieczeństwa. Spotkanie z osobą potrzebującą pomocy wymaga nieraz dłuższego czasu. Pośpiech u pewnych wrażliwych osób może rodzić odczucie bycia niepotrzebnym czy nawet odrzuconym. W Polsce osobą, która budzi największe zaufanie, jest wciąż kapłan. Przed kapłanem ludzie potrzebujący indywidualnej pomocy otwieraliby się najchętniej. Wydaje mi się, że obecna krytyka duchowieństwa, choć może być bolesna, nie posiada jednak większego wpływu na zmniejszanie się zaufania społeczeństwa do kapłanów. Wielu jednak słusznie zauważa, że kapłani w Polsce są przepracowani i przemęczeni. Cechą charakterystyczną pracy duchowieństwa w Polsce jest często wielki aktywizm w dziedzinach, które nie wymagają święceń. Nie wchodząc w szczegóły, sądzę, iż dopuszczenie odpowiedzialnych ludzi świeckich, dojrzałych duchowo i przygotowanych do współpracy w sprawach organizacyjnych i duszpasterskich, mógłby ogromnie odciążyć kapłanów i stworzyć im szersze ramy czasowe dla ich osobistego doświadczenia duchowego, które od wszystkich wymaga czasu, tak od duchownych, jak i od świeckich. Powierzchowne życie religijne kapłana zatraconego w pracy musi odzwierciedlać się w jego posłudze duszpasterskiej. Doświadczenie ostatnich lat pokazuje, iż istnieje wielu ludzi świeckich bardzo odpowiedzialnych, którzy mogliby podjąć niektóre prace, które były do tej pory wykonywane wyłącznie przez kapłanów. Wydaje się, że zasadniczym problemem, jaki może się w tym kontekście nasuwać nam kapłanom, to nasze obawy i lęki przed podzieleniem się naszą odpowiedzialnością ze świeckimi. Ten problem wymagałby z obu stron nie tylko ogromnej rozwagi, ale przede wszystkim ducha prawdziwego nawrócenia wewnętrznego. *** Wydaje mi się rzeczą ogromnie ważną, aby ukazując pewne kluczowe problemy życiowe w naszym przepowiadaniu, nie zatrzymywać się wyłącznie na sferze powierzchniowej, ale odsłaniać ich najgłębsze źródła i korzenie. Chciałbym jako przykład podać problem aborcji, który tak gorąco jest dyskutowany w obecnym czasie. Możemy podejść do niego od strony zasad, norm i przykazań, których wielu ludzi po prostu nie przyjmuje. I chociaż może nam to wydawać się dziwne czy bolesne, pozostaje to jednak faktem, któremu zaprzeczyć się nie da. Sam Bóg szanuje złe wykorzystanie ludzkiej wolności. Ale przecież tę samą rzeczywistość, którą zawiera przykazanie, można pokazywać odwołując się do doświadczenia ludzkiego. Przykazanie nie zabijaj, podobnie jak każde inne przykazanie, nie jest czymś zewnętrznym wobec człowieka, ale wypływa z kształtu ludzkiego serca. Aborcja nie jest najpierw problemem łamania piątego przykazania, ale dramatem głębokiego zagubienia duchowego i straszliwej nienawiści człowieka do własnego życia. Na przerwanie życia - zabicie własnego dziecka - może zdecydować się jedynie taka matka (ojciec), która głęboko nienawidzi swoje własne życie, z czego sobie nawet nie zdają sprwy. Przeciwdziałanie aborcji i wszelkiemu innemu złu nie może dokonywać się tylko na zasadzie obwarowań prawnych. Obwarowania te są konieczne, ale prawo nie rozwiąże nigdy samego problemu. Metoda odwołania się tylko do zakazu, lęku i poczucia winy jest bezskuteczna w każdej pracy z człowiekiem, także w pracy duszpasterskiej. Odsłaniając nienawiść, jaka istnieje w człowieku do jego własnego życia, trzeba uczyć go jednocześnie miłości do siebie samego, ukazywać wartość i sens jego życia. Kobieta kochająca swoje życie, przyjmie z radością życie dziecka, nawet wówczas, kiedy ono pojawi się nie w porę. Otwieranie człowieka na głębokie doświadczenie Boga, jako źródła wszelkiego życia, jest jedynym skutecznym lekarstwem na nienawiść, która zabija najpierw tego, który się jej poddaje, a potem innych. Zawsze kobieta, która zabija swoje dziecko, zabija siebie samą, niezależnie od tego, czy uważa się za wierzącą czy też nie. Byłem świadkiem rozpaczy wielu kobiet, nie tuż po zabiegu, ale na stare lata, kiedy nagromadzona nienawiść, lęk i chore poczucie winy nie znalazły jeszcze ujścia w doświadczeniu przebaczenia Bożego. Ale nawet taką zbrodnię człowiek uleczy, kiedy odkryje swoją nienawiść do siebie i innych i pozwoli się ogarnąć miłości Boga. Jak Ojciec widzi swoje miejsce w dziele posoborowej odnowy Kościoła? Od pewnego czasu noszę w sobie pragnienie wprowadzenia w umysły i serca osób duchownych i zaangażowanych świeckich trochę twórczego niepokoju w sprawie indywidualnej pomocy człowiekowi w jego wzroście wewnętrznym; pomocy emocjonalnej i duchowej, ponieważ problemy człowieka są zawsze powiązane ze sobą. Doceniając wielką wagę innych form duszpasterstwa chciałbym jednocześnie wzbudzać większe zainteresowanie problemem kierownictwa duchowego. Wydaje mi się, że propozycja kierownictwa duchowego w różnorodnych wspólnotach formacyjnych jest nierzadko zbytnio sformalizowana. Ojciec duchowny (mistrz, mistrzyni nowicjatu), bywa punktem odniesienia przede wszystkim w momentach kryzysu i zagrożenia wychowanka. Najczęściej brak jest regularnych spotkań z ojcem duchownym, w których w sposób systematyczny byłyby podjęte problemy, konflikty wewnętrzne, duchowe pragnienia oraz cały rozwój wewnętrzny wychowanka. Mówię to na podstawie licznych kontaktów z młodymi ludźmi będącymi w okresie formacji duchowej. Zdaję sobie jednak sprawę, że taka opinia może zawierać w sobie ryzyko zbytniego uogólnienia. Uważam jednak, że moją ocenę potwierdza brak w Polsce literatury oraz teoretycznej refleksji na temat kierownictwa duchowego. Wydaje mi się rzeczą ogromnej wagi, aby osoby, które mają pewne doświadczenie w kierownictwie duchowym, zechciały dzielić się nim z innymi poprzez refleksję pisaną (artykuły, książki), organizowanie spotkań, sesji, sympozjów, na których dochodziłoby do wymiany istniejącego już doświadczenia. Aby taka wymiana mogła być owocną, konieczne byłoby krytyczne spojrzenie na funkcjonującą do tej pory formację seminaryjną, zakonną, katechetyczną, parafialną. W ludziach, którzy przychodzą do spowiedzi czy też na rozmowę poza konfesjonałem jest bardzo dużo obaw i lęków. Ludzie ci boją się być niezrozumiani i odrzuceni. Poczucie zagubienia graniczące nieraz z rozpaczą, jest czasem tak duże, iż decydują się wypowiedzieć siebie przed drugim nawet za cenę ryzyka bycia nie zrozumianymi lub nie przyjętymi. Zadaniem kierownika duchowego, kapłana w konfesjonale, świeckiego terapeuty czy każdego innego człowieka, do którego osoba w potrzebie zwraca się o pomoc, jest najpierw to, by przyjąć ją i wysłuchać w taki sposób, aby czuła się przede wszystkim zaakceptowana bezwarunkowo. Człowiekowi, który przychodzi do nas po pomoc osobistą winniśmy przekazać nie tyle słowami, ile całą naszą postawą przesłanie tej treści: Cokolwiek mi powiesz o sobie, nie będziesz odrzucony. Im głębsze okaże się twoje zagubienie i poranienie, tym bardziej będziesz kochany. Pasterz zostawia przecież dziewięćdziesiąt dziewięć owiec, by móc zająć się tylko jedną, najbardziej potrzebującą pomocy. Każdy, kto udziela pomocy drugiemu w ramach wspólnoty Kościoła, staje się świadkiem Boga, który przyjmuje człowieka i obdarza go bezwarunkową miłością niezależnie od tego, kim jest i co zrobił. Niektórzy ludzie, którzy przychodzą do mnie ze swoimi trudnymi sprawami i chcą dokonać jakiegoś ważnego dla siebie wyznania, zastrzegają się słowami: Tylko niech się ojciec nie dziwi. Osoba zastrzegająca się w ten sposób, niemal formalnie prosi, aby nie uważać jej za nienormalną. Zdziwienie budzi to, co wykracza poza normę. Prośba ukryta w tym zastrzeżeniu wyraża: Ja wprawdzie mam takie straszne problemy, zachowuję się w taki okropny sposób, ale jestem człowiekiem normalnym, godnym przyjęcia i miłości. I to jest prawdziwe. Każdy człowiek, niezależnie od tego, kim jest, jest godnym przyjęcia tylko dlatego, że jest dzieckiem Boga. Poza różnorodnymi zmianami strukturalnymi, reformami instytucji, poza zmianą stylu przepowiadania i zmianą języka religijnego, zawsze centrum i sercem posługi duszpasterskiej będzie miłość do drugiego człowieka wyrażona w całkowitej akceptacji, w chęci służenia mu i niesienia mu pomocy także poprzez indywidualne z nim spotkanie. Wszelkie dyskusje nad zmianami instytucjonalnymi nie mogą tego nigdy pomijać. Wprost przeciwnie, wielkie plany dotyczące ewangelizacji i formacji winny obejmować uwrażliwienie na konkretnego człowieka. Nie chodzi tutaj o akcje charytatywne, ale o nasze wewnętrzne nawrócenie, które sprawi, że sami dla siebie przestajemy być centrum. W centrum zainteresowania stanie drugi człowiek. Ten konkretny, który w chwili bezradności przyjdzie do nas prosić nas o pomoc oraz ten, którego sami odnajdziemy w jego zagubieniu. Mam wyraźną świadomość, że posługa kierownictwa duchowego jest dzieleniem się tym, co się otrzymuje. Przyjmowanie nie zawsze jednak bywa łatwe. Doświadczenie pokazuje, że bywa ono tak samo trudne, jak i dawanie. Indywidualne towarzyszenie człowiekowi w jego procesie uzdrowienia wewnętrznego i wzroście duchowym odbieram jako wielki dar Boga, poprzez który objawia swoją odwieczną miłość do mnie i do każdego człowieka. CZY KOSCIOŁ BOI SIE PSYCHOLOGII? Rozmowa i opracowanie: Jan Grosfeld ------------------------------------------- Jan Grosfeld: Ukazuje się dziś w Polsce mnóstwo publikacji psychologicznych. Co Ojciec o tym sądzi? Józef Augustyn SI: Ilość tych publikacji zdaje się świadczyć o wielkim zapotrzebowaniu na ten typ literatury. Wśród nich sporo jest rzeczy bardzo praktycznych, przydatnych. Ludzie chętnie sięgają po nie, gdyż myślą, że psychologia może im pomóc odkryć siebie samych. Poznawanie siebie samego zawsze było pasjonującą przygodą człowieka. Jest nią również i dzisiaj. Dzisiaj jednak ludzie częściej sięgają po książkę psychologiczną niż filozoficzną. Książka filozoficzna wydaje się być dla człowieka współczesnego, podchodzącego do świata bardzo pragmatycznie, zbyt skomplikowana i oderwana od życia. Wydaje mi się, iż sięganie po książkę psychologiczną uwarunkowane jest także bezradnością wobec własnych problemów oraz dużą trudnością w znalezieniu kompetentnego człowieka, do którego można by zwrócić się o pomoc. Wielu szuka więc rozwiązania swoich problemów odwołując się do rad książkowych. Sądzę, iż to duże zapotrzebowanie na psychologię jest również pewnym objawem porepresyjnym. W ostatnich dziesięcioleciach byliśmy zmuszeni kryć się i dławić najbardziej ludzkie potrzeby i pragnienia. Przy pomocy psychologii wielu chciałoby wydobyć z siebie to, co długi czas było w nich spychane gdzieś w lochy podświadomości. Co psychologia rzeczywiście daje? Emocjonalność człowieka jest jak gąszcz, w którym bardzo trudno jest się rozeznać. Psychologia służy nam jako pewna pomoc w odkryciu naszej osobowości (a w tym szczególnie płaszczyzny emocjonalnej) i porządkowaniu jej. Spojrzenie na świat uczuć ludzkich zależy jednak od spojrzenia na człowieka. Psychologia jest narzędziem, którym posługuje się sam człowiek. Dobra psychologia zakłada dobry fundament filozoficzny. Nie ma dobrej psychologii bez dobrej antropologii. Trzeba jednak zauważyć, że oprócz wielkiego zainteresowania psychologią widzimy też wielki przed nią lęk. Ludzie nieraz boją się, że psychologia odkryje w nich coś, czego sami o sobie jeszcze nie wiedzą. Boją się, że psycholog posługując się tajemną wiedzą dostanie się do ich wnętrza bez ich świadomego przyzwolenia. Jest to lęk przed zdemaskowaniem sfery emocjonalnej. Dlaczego człowiek boi się być zdemaskowanym? Ponieważ czuje się niekochany, śledzony, sądzony przez ludzi. Boi się, że inni odkryją w nim to, co on sam uważa w sobie za nieprzyjemne, obrzydliwe, złe i zostanie przez nich odrzucony. Lęk przed psychologią, to najczęściej lęk przed odrzuceniem. Geneza tego lęku jest zwykle bardzo głęboka. Rodzi się on najczęściej z całego wychowania w rodzinie, z tzw. miłości uwarunkowanej. Matki bardzo często mówią swoim dzieciom (nie tylko słowami, ale całą swoją postawą): Jeżeli będziesz grzeczny, dobry, miły, to będę cię kochać. W dodatku to, co niedobre, brzydkie moralnie w świadomości dziecka miesza się z tym, co nieestetyczne czy wręcz niehigieniczne. A ponieważ potrzeba bycia kochanym bezwarunkowo jest pierwszą potrzebą dziecka, próbuje ono ukryć to, co mogłoby go skompromitować w oczach rodziców. Jeśli dziecko bardzo często kłamie, to wychowywać należy najpierw nie dziecko, ale jego rodziców. Dziecko ma doskonałą intuicję i dobrze wyczuwa to, co mogłoby się nie podobać rodzicom. I takie dzieci następnie same stają się rodzicami. Tak, dorastają w zakłamaniu, żyją w masce. Takie wychowanie dziecka jest wielką dlań krzywdą. I jeśli skrzywdzony nie bierze na siebie swojego skrzywdzenia, sam staje się krzywdzicielem. Tutaj dotykamy konsekwencji wewnętrznych zranień. Wydaje mi się, że jest bardzo mało ludzi świadomych głębokich konsekwencji, jakie niosą fakty zranienia emocjonalnego, które zaistniały w rodzinie. Lęk przed psychologią jest lękiem przed własną przeszłością, która mnie ukształtowała w taki a nie inny sposób. Przed nieuzdrowioną przeszłością. Aby móc wytrzymać z sobą samym, ze swoją nieuleczoną przeszłością, człowiek wprowadza mur między tym, co było, a tym co jest obecnie. A przecież wszystkie nasze postawy i zachowania obecne są ukształtowane przez całą naszą historię życia. Mur ten polega na próbie zapomnienia o naszej przeszłości lub też na jej idealizacji. Co Ojciec rozumie przez idealizację przeszłości? Idealizacja przeszłości polegałaby na takim jej odczytaniu, aby nie tylko nie sprawiała nam bólu, ale była dla nas tylko przyjemnym wspomnieniem. To życzeniowe odczytanie przeszłości ma służyć przede wszystkim życzeniowemu widzeniu teraźniejszości. Idealizacja jest zawsze jakąś formą zniekształcenia. Typowym przykładem takiej idealizacji jest sytuacja zakochania młodych ludzi, którzy patrzą na świat wyłącznie przez pryzmat swoich własnych niedojrzałych pragnień i potrzeb, a nie przez pryzmat własnej historii życia i całej rzeczywistości otaczającego ich świata. Mówiąc może nieco żartobliwie wielu młodych ludzi najbardziej krzywdzi siebie na wiosnę, kiedy zakochują się w sobie. Nie znając siebie samych, nie znając własnych granic emocjonalnych, własnej zmienności uczuciowej, obiecują sobie bardzo dużo zarówno przez słowa, jak i przez gesty erotyczno- seksualne. Uczucie zakochania mija i wówczas doświadczają głębokiego rozczarowania. Od fascynacji sobą przechodzą do wzajemnego rozżalenia do siebie i oskarżania się. Czy Ojciec widziałby jakieś inne źródła lęku przed ujawnieniem się naszego JA? Innym ważnym źródłem tego lęku jest również zubożona antropologia. W wieku XX, wieku wielkich specjalizacji, istnieje pewna atomizacja człowieka, rozbicie go na różne sfery. Wyjątkowo na przykład zdarzają się lekarze, którzy zajmują się całym człowiekiem, a nie tylko chorym organem. A przyczyny choroby ciała bardzo często tkwią właśnie w sferze psychicznej, emocjonalnej. Również wielu psychologów zajmuje się tylko sferą psychiki, z pominięciem sfery duchowej. Takiej specjalizacji podlegają także duchowni, którzy najczęściej zajmują się wyłącznie nieśmiertelną duszą człowieka. Tymczasem to, co duchowe, jest zarazem wcielone w ludzką emocjonalność i somatyczność. I chociaż lekarz, psycholog i ksiądz nie powinni mylić swoich ról, to jednak pomagając człowiekowi każdy z nich winien w jakiś sposób uwzględnić całego człowieka, wszystkie jego wymiary. Całościowe spojrzenie na człowieka domaga się uwzględnienia wszystkich sfer: somatycznej, psychicznej, duchowej. Sfery te są ze sobą ściśle połączone. Rozwój człowieka polega na integrowaniu się poszczególnych sfer. To, co fizyczne jest podporządkowane temu, co psychiczne, a to co psychiczne, temu co duchowe. Czy człowiek może w jakiś sposób zrezygnować ze swojej duchowości lub też zniszczyć ją w sobie? Oczywiście, że nie. Próba zniszczenia jednej ze sfer człowieka, jest próbą zniszczenia całego człowieka. Człowiek może udawać, iż nie dostrzega swojego wymiaru duchowego, ale to nie zmienia faktu, iż duch pozostaje integralną częścią człowieczeństwa. Człowiek może wprawdzie nie uznawać sfery duchowej określając siebie materialistą, ale zachowania ludzkie (nawet te najbardziej zewnętrzne) zwykle temu przeczą. Człowiek może zresztą zaprzeczać nie tylko istnieniu wymiaru duchowego. Może również udawać, iż nie posiada ciała lub też emocjonalności. Zawsze istniała pokusa religijności, która traktuje człowieka jako bezcielesną istotę. Angelizm duchowy to jedna z większych pułapek w życiu duchowym. Jednym z bardzo ważnych kryteriów dojrzałej religijności człowieka jest jej dążenie do spójności całego człowieka. Dojrzała religijność scala wewnętrznie, integruje, jednoczy. To właśnie życie duchowe, życie religijne jest zwornikiem integracji, jest tym, co porządkuje całe życie człowieka, zarówno jego przeszłość, jak również jego teraźniejszość i przyszłość. Sw. Paweł mówi, iż chrześcijanin nie walczy z ciałem i krwią, czyli z naturą ludzką, ale walczy z nieprzyjacielskimi mocami na wysokości. Natomiast jednym z najważniejszych kryteriów fałszywej religijności jest izolowanie czy wręcz przeciwstawianie sfery duchowej sferze cielesnej, psychicznej i emocjonalnej. Taka religijność nie tylko nie jednoczy, ale rozbija wewnętrznie, nerwicuje człowieka. Istnieje też zagrożenie płynące stąd, że często miesza się sferę emocjonalną ze sferą duchową. Nasze uczucia bierzemy często za przeżycia duchowe. To bardzo ważne stwierdzenie. Spotykam się z tym niemal na co dzień w kierownictwie duchowym. Przeżycia emocjonalne odbierane są jako bezpośrednia ingerencja Boga. Jest to problem bardzo delikatny i złożony, bo Pan Bóg posługuje się naszymi emocjami. Nasze najgłębsze, duchowe pragnienia są dziełem Ducha Swiętego w nas. Pełnej jedności tych sfer nie możemy osiągnąć na ziemi. Problem tkwi chyby w tym, czy człowiek dąży do tej harmonii. Człowiek nie rodzi się zharmonizowany, zintegrowany w tych trzech sferach. To rozbicie nie jest też najpierw jego osobistą winą. Mamy tu do czynienia z tajemnicą skutków grzechu pierworodnego. Wydaje się nam nieraz, że grzech pierworodny jest jakimś mało uchwytnym misterium. Tymczasem jest on bardzo widoczny, dotykalny w człowieku już od niemowlęcych lat. Sw. Augustyn mówi, że niewinność dziecka polega na słabości ciała, a nie na niewinności duszy. Na to wszystko przychodzi Chrystus. Chrześcijaństwo jest religią wcielenia. Niezwykłe piękno, cudowność chrześcijaństwa polega właśnie na tym, że Bóg staje się człowiekiem; że On, który jest Czystym Duchem, przyjmuje na siebie także to, co psychiczne i to, co somatyczne. Ewangelie opisują ludzkie zachowania Jezusa, Jego czynności somatyczne: Jezus chodzi, śpi, je, poci się. Opowiadają nam także o uczuciach Jezusa. Pokazują również te uczucia, które mogą nam się mniej podobać, ponieważ wydają się może zbyt ludzkie; Jezus się gniewa, wzrusza się, płacze, wyraża oburzenie, podnosi głos, okazuje zmęczenie. Jednym z tematów chrystologii jest próba przybliżenia tego, jak łączy się w Chrystusie Jego bóstwo z człowieczeństwem. Herezje chrystologiczne polegały na popadaniu w przesadę w jedną albo w drugą stronę. Próbowano pokazywać Jezusa albo jako człowieka, nie doceniając czy wręcz banalizując bóstwo, i odwrotnie, pokazując Go jako Boga z lekceważeniem wymiaru somatycznego i psychicznego. Natomiast zdrowa chrystologia mówi - choćby w Credo - że Jezus jest prawdziwym Bogiem i prawdziwym człowiekiem. Nawet jeśli nie rozumiemy do końca, jak się te dwa wymiary łączą. Wcielenie Syna Bożego pokazuje nam wartość całego człowieka. Uczy nas ono widzieć nasze człowieczeństwo oczami Pana Boga. Dzięki Tajemnicy Wcielenia widzimy, że pomniejszanie sfery somatycznej i emocjonalnej człowieka jest wbrew aktowi stworzenia. Jezus nie dodał niczego do tych trzech sfer człowieka, lecz je wypełnił. Jezus Chrystus sprawił, że to, co było w planie stwórczym Boga - owa doskonała harmonia i jedność - staje się w Nim na nowo możliwe. Jezus jest pierwszym doskonałym człowiekiem, w którym istnieje niezwykła jedność wszystkich sfer. Jak to się dzieje, że dzięki Niemu może i w nas zacząć się ów powolny proces integracji wewnętrznej, który oczywiście na ziemi się nigdy nie skończy? Mówiąc językiem klasycznym, dokonuje się to poprzez uczestnictwo w Jego życiu. Chrzest jest sakramentem, który włącza nas w życie Chrystusa. Ale to włączenie nie zmienia nas w sposób automatyczny, lecz czyni nas zdolnymi do stawania się na Jego obraz. Łaska chrztu może być nie wykorzystana. Człowiek może być ochrzczony i pozostawać z osobowością rozbitą, jeżeli tego trudu wewnętrznego scalenia nie podejmie z zaangażowaniem i ofiarą. Wewnętrzne scalenie człowieka dokonuje się przez poznanie Jezusa Chrystusa. Rozpoczyna się ono od walki z grzechem osobistym; bo chociaż istotą chrześcijaństwa nie jest przede wszystkim walka z grzechem, to jednak pokonanie grzechu jest koniecznym wstępem do otwarcia się na Chrystusa. Owo poznanie Chrystusa posiada swoje etapy, jakby stopnie. Najpierw jest to bardziej poznanie intelektualne, które przechodzi następnie w poznanie głębsze - poznanie sercem, przechodzi w miłość. Chodzi więc o stopniowe dopuszczanie Jezusa do całego życia ludzkiego, nie tylko do duszy, ale także do pozostałych wymiarów ludzkiej osobowości. Kiedy Jezus przeniknie całego człowieka, wszystkie jego płaszczyzny, stajemy się nie tylko do Niego podobni, ale w jakiś tajemniczy sposób stajemy się jak On. Żyję ja, już nie ja, żyje we mnie Chrystus - wyzna z odwagą św. Paweł. Nasze naśladowanie Chystusa nie polega wówczas tylko na wysiłku woli. Jest ono darem. Przychodzi jakby spontanicznie. Będąc podobni do Jezusa, będąc jak On, zaczynamy również myśleć, mówić, odczuwać i działać jak On. Zaczynamy jak On żyć. Tutaj dotykamy ważnej rzeczy: jakiego Chrystusa przepowiadamy, czy takiego, o którym Ojciec tu mówi, czy nieco okrojonego? Kościół w swym nauczaniu powszechnym niewątpliwie przepowiada całego Chrystusa. Magisterium Kościoła czuwa nad tym, żeby przepowiadać Chrystusa pełnego. Ale to wielkie przepowiadanie realizuje się w przepowiadaniu każdego chrześcijanina, każdego kapłana. W Kościele każdy ma swoją rolę w przepowiadaniu Chrystusa. I każdy będzie przepowiadał Chrystusa takiego, jakiego ma w sobie, jakim żyje. Każdy z nas przeżywa zaś Chrystusa w taki sposób, w jaki przeżywa swoje człowieczeństwo. Jeżeli ksiądz, katecheta, matka wychowująca dziecko nie akceptuje jednej ze sfer swojego człowieczeństwa (sfery te nie są wówczas zintegrowane), to przepowiadać będzie właśnie rozbitego Chrystusa. Fałszywe spojrzenie na własne człowieczeństwo będzie przejawiać się fałszywym spojrzeniem na człowieczeństwo Jezusa. To doświadczenie człowieczeństwa - własnego i jednocześnie Chrystusowego - wyrazi się w określonym języku przepowiadania. Mam tu na myśli zarówno język mówiony, język kazań, katechez, konferencji różnego typu, jak również język pisany. Zauważmy, iż język przepowiadania jest często hermetyczny, zamknięty, jest to często język szkolnej teologii. Jest on mało egzystencjalny, ponieważ nie wynika z osobistego doświadczenia chrześcijańskiego. Niewiele też wniosłaby zmiana nauczania teologii - choć wydaje się to pożądane - jeżeli nie zmieniłoby się osobiste doświadczenie osoby przepowiadającej. Przepowiadający zawsze bowiem dzieli się osobistym doświadczeniem wiary. Dlaczego nasze kazania, katechezy, konferencje, publikacje pisemne brzmią nieraz tak drętwo? Ponieważ są to najpierw konstrukcje intelektualne. My księża często korzystamy z gotowych kazań na niedzielę, jak z bryków. Jest to z pewnością jakaś pomoc. Ale gdyby nasze przepowiadanie ograniczało się tylko do posługiwania się cudzymi tekstami, to brzmiałoby ono obco i byłoby żałosne. Czy nie jest to bardzo istotny element nowej ewangelizacji? Tak, nowa ewangelizacja to z pewnością nowy język, który trafi do współczesnego człowieka. Istnieje pewna tendencja do unowocześniania tego języka, ale w sposób jakby zewnętrzny: proponuje się dołączyć do religii wiedzę z różnych gałęzi nauki, wpleść w przepowiadanie psychologię, socjologię, politologię. Takie zewnętrzne dołączenie wzbogaca język sztucznie, jeśli nie wynika z osobistego doświadczenia wiary. Język ewangelizacji ma podwójne źródło: z jednej strony źródłem jest Biblia, Tradycja, Magisterium Kościoła, ale drugim zasadniczym źródłem jest własne doświadczenie. Rezygnacja albo niepełne czerpanie z jednego źródła jest zagrożeniem dla języka przepowiadania. Język może być bardzo egzystencjalny, ale zarazem zupełnie niereligijny, nieewangeliczny, jeśli nie uwzględnia się źródła, jakim jest Ewangelia, żywa Tradycja, Magisterium Kościoła. Przepowiadanie nigdy nie może być wyłącznie prywatną inicjatywą. Jest ono z misji Kościoła zleconej mu przez Chrystusa. Ale jeżeli opierać się będziemy tylko na Biblii, Tradycji i Magisterium, nie odwołując się do osobistego doświadczenia, wtedy będziemy mechanicznie powtarzać cudze sformułowania. Język przepowiadania nie może być językiem wyłącznie kościelnym czy parafialnym. Ten język musi być zrozumiały również dla świata. Nowa ewangelizacja nie może posługiwać się językiem, który jest przyjmowany, akceptowany tylko przez ludzi Kościoła, czy tylko przez katolików. Musi trafiać do wszystkich. Co to znaczy używać języka trafiającego do wszystkich, także do tych, którzy żyją na obrzeżach Kościoła czy poza nim? To znaczy trafiać właśnie do ich człowieczeństwa. I dotykać ich bardzo konkretnych problemów. Bo przecież są one te same dla ludzi w Kościele i poza nim. Oczywiście, zasadnicze problemy są dla wszystkich jednakowe. Mogą być przeżywane w inny sposób kulturowy, ale główne problemy - życia i śmierci, doczesności i nieśmiertelności, miłości i nienawiści, strachu i odwagi, godności i pogardy do siebie samego - dotykają każdego człowieka w każdej kulturze. Chrześcijaństwo jest właśnie religią człowieka. Jeżeli Ojcowie Kościoła mówią, że Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek stał się Bogiem, to możemy równie dobrze powiedzieć, że Bóg stał się człowiekiem, żeby człowiek naprawdę był człowiekiem. Chrześcijaństwo pokazuje pełne rozwiązanie dla zasadniczych problemów człowieka, ale nie dlatego, iż daje gotowe recepty na wszystkie sytuacje ludzkie, ale przez towarzyszenie Chrystusa człowiekowi. To właśnie w Chrystusie odnajduje rozwiązanie własnych problemów. Kościół nie istnieje sam dla siebie. Kościół istnieje dla całej ludzkości. Kardynał Ratzinger powiedział pięknie, iż Kościół nie może przepowiadać najpierw siebie samego, lecz Boga. I można dodać... człowieka, pomoc dla niego i jego zbawienie. Kościół może więc przyciągnąć ludzi do swojej wspólnoty pokazując, że jest ona miejscem zbawienia. I to nie tylko zbawienia wiecznego. Fałszujemy chrześcijaństwo, kiedy ukazujemy je wyłącznie jako religię wieczności. Zwykła obserwacja życia pokazuje, że piekło nie jest tylko doświadczeniem wieczności, lecz także doczesności. Widzimy jak człowiek człowiekowi lub też człowiek sam sobie stwarza autentyczne piekło. Ale także niebo jest nie wyłącznie rzeczywistością pozagrobową, lecz również i ziemską. Tę rzeczywistość nieba na ziemi widzimy nie tylko u mistyków, ale także w życiu zintegrowanej szczęśliwej rodziny, wspólnoty. Życie rodzinne, wspólnotowe może być autentycznym przedsmakiem nieba. Wieczne niebo jest przedłużeniem nieba na ziemi, podobnie jak wieczne piekło jest przedłużeniem ziemskiego piekła. Spotyka się czasami w Kościele postawy niemal całkowicie odrzucające wykorzystanie dorobku psychologii dla pomocy człowiekowi, dla ewangelizacji. Coraz częściej widzimy tego rodzaju spory toczące się w polskim Kościele. Przykładem jest choćby dzisiejszy spór o książki jezuity, O. de Mello, zwłaszcza Przebudzenie. Skąd biorą się te obawy, a nawet lęki? Te obawy przed psychologizacją naszego przepowiadania, istniejące w niektórych środowiskach, mogą być czasem uzasadnione. Kiedy istnieje problem psychologizacji? Wtedy, kiedy w pomocy człowiekowi w jego problemach zatrzymujemy się wyłącznie na sferze psychicznej, emocjonalnej. Wtedy okazuje się, że pomoc jest niemożliwa, obracamy się bowiem w zamkniętym kręgu mechanizmów, z których nie ma wyjścia wobec braku otwartości na duchowość. Towarzyszyłem jako kierownik duchowy wielu osobom, które wcześniej długo korzystały z pomocy wyłącznie psychologicznej. Osoby te rozumiejąc doskonale własne mechanizmy psychiczne nie rozumiały istoty swojego problemu. I co najważniejsze, ludzie ci nie chcieli często przyznać się do tego, że są słabi, bezbronni, potrzebujący pomocy, potrzebujący zbawienia. Kiedy chcemy korzystać z psychologii, musimy najpierw rozeznać z jakiej psychologii. Istnieje bowiem psychologia, która zamyka człowieka na to, co duchowe, zamyka go w tym, co psychiczne i somatyczne. Z takiej psychologii człowiek wierzący nie może korzystać. Przykładem psychologii otwartej na duchowość człowieka jest choćby psychologia Victora Frankla. Jeżeli trzeba nam strzec się takiej psychologii, która przeszkadza w rozwoju duchowym, to z drugiej strony trzeba nam pewnej otwartości na psychologię, która może nam bardzo pomóc w rozwoju dojrzałej osobowości. Jeżeli filozofia może korzystać z kosmologii, szukając drogi do poznania istnienia Boga, to możemy też korzystać z nauk o człowieku, w tym z psychologii na wskazanie podobnych dróg. Jeżeli świat rzeczy materialnych nadaje się do przybliżenia Boga człowiekowi, to tym bardziej nadaje się do tego sam człowiek, bo jest on stworzony na obraz i podobieństwo Boże. Zastrzegając się, że istnieje też psychologia, która obcina człowieka z jego duchowości, widzimy zarazem, że w pewnych kręgach - także kościelnych - mamy też do czynienia z urazowym i podejrzliwym traktowaniem każdej psychologii. Powiedzmy sobie szczerze - przez pół wieku byliśmy dość skutecznie odcięci od świata. W tym także od tego, co działo się w reszcie Kościoła. Nasz Kościół rozwijał się, a w nim podejście do człowieka, w kontekście naszych polskich uwarunkowań. Nowa sytuacji wymaga dziś otwarcia się na cały Kościół, a przede wszystkim wymaga próby pełnego, właściwego odczytania całego Magisterium Kościoła. Magisterium to często odczytujemy przez pryzmat naszych polskich potrzeb i przyzwyczajeń. I tym sami sobie wyrządzamy krzywdę. Te obawy przed psychologią są zupełnie nieuzasadnione. We współczesnych dokumentach Magisterium Kościoła bardzo wyraźnie jest obecna psychologia. Choćby tam, gdzie mówi się o formacji i wychowaniu człowieka. Dokumenty te zachęcają do wykorzystywania psychologii w pomocy człowiekowi. Chciałbym przytoczyć tylko jeden przykład. W Adhortacji Apostolskiej Pastores dabo vobis czytamy, iż w przygotowaniu wychowawców do seminarium konieczne jest także przygotowanie w dziedzinie nauk o człowieku, szczególnie psychologii. W innym miejscu tego samego dokumentu powiedziane jest, że analiza psychologiczna stanowi pomoc dla kierownictwa duchowego, chociaż nie może go zastępować. Bóg zawarłszy z człowiekiem przymierze dał mu obietnicę mesjańską pokoju, szczęścia. Obiecał mu serce z ciała. Czy nie dotyczy ona całego człowieka, właśnie tej jedności cielesno-psychiczno-duchowej? Musimy być oczywiście świadomi, że psychologia nas nie zbawia. Jest narzędziem bardzo ograniczonym. Zbawia człowieka Pan Bóg. Zbawienie człowieka polega na doprowadzeniu go do pełnej harmonii tych wszystkich sfer. Jak ważne jest zharmonizowanie tych sfer pokazuje nam nie tylko nasze wstępne, ziemskie doświadczenie pokoju wewnętrznego, radości duchowej, szczęścia, ale także wiara w nieśmiertelność. Mimo, że nasze ciało fizyczne umiera, to chrześcijanin wierzy w jego (ciała) zmartwychwstanie. Jeżeli mówimy o odzyskaniu ciała, to trzeba mówić też jakoś o odzyskaniu naszej psychiki, naszej emocjonalności. Jeżeli przez zmartwychwstanie Pan Bóg ocali naszą somatyczność, cielesność, to tym bardziej naszą psychikę. WYWOŁAĆ WILKA Z LASU Rozmawiał i opracował: Cezary Sękalski --------------------------------------------------- Od kilku lat jest Ojciec czynnie zaangażowany w praktykę prowadzenia rekolekcji ignacjańskich według Ćwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli. Czy mógłby Ojciec przybliżyć czytelnikom, czym są Ćwiczenia duchowne? W punkcie wyjścia mojej odpowiedzi posłużę się cytatem z encykliki Piusa XI Mens nostra. Jest to encyklika poświęcona Ćwiczeniom duchownym św. Ignacego. Pius XI pisze: To przedziwna książeczka <<Ćwiczeń>>, mała objętością, lecz pełna niebieskiej mądrości. Odkąd została uroczyście zatwierdzona, pochwalona i zalecona przez ś. p. poprzednika naszego Pawła III, już wtedy wyróżniała się i zajaśniała jako najmędrszy i jedynie powszechny kodeks prawd potrzebnych do kierowania duszy na drodze zbawienia i doskonałości. Wyborna nauka duchowa, pełna, daleka od niebezpieczeństw i błędów fałszywego mistycyzmu. Zdumiewająca łatwość zastosowania tych <<Ćwiczeń>> do każdej klasy i każdego stanu ludzi. Niewątpliwie to wszystko, aż ponad miarę pokazuje istotę i skuteczną siłę metody ignacjańskiej i dostatecznie zaleca jego <<Ćwiczenia>>. Pius XI określa Ćwiczenia jako kodeks prawd potrzebnych do kierowania duszy na drodze zbawienia. Książeczka Ćwiczeń jest, powiedziałbym, swoistą instrukcją obsługi, poradnikiem duchowym, który zawiera wszystkie najważniejsze elementy potrzebne do tego, aby człowieka wprowadzić na drogę życia duchowego. Pius XI używa sformułowania kodeks. Dobry kodeks prawa musi być całościowy, powinien obejmować całość życia, przewidzieć wszystkie możliwe sytuacje prawne. Geniusz Ignacego polega na tym, że w swoich Ćwiczeniach przewiduje wszystkie możliwe sytuacje życia duchowego, zarówno pozytywne, jak i negatywne. Ignacy daje, na pewnym poziomie ogólności, rozwiązanie na każdą duchową sytuację człowieka. Dla niektórych może to brzmieć wyniośle, może trącić nawet pychą jezuicką. Stwierdzenia te wynikają jednak nie z rozważań teoretycznych przy zielonym stoliku, ale z wielowiekowej praktyki udzielania Ćwiczeń duchownych św. Ignacego w Kościele. Na czym polega siła tego kodeksu prawd potrzebnych do kierowania duszy? Nie polega na tym, że św. Ignacy podaje setki różnych kazusów odpowiadających poszczególnym, możliwym sytuacjom życiowym, lecz na uczeniu nas rozeznawania duchowego. Uczy , jak dostrzegać w sobie działanie różnych duchów. Jak dostrzegać różne nasze pragnienia i potrzeby. Dalej, jak je akceptować (zwłaszcza z tymi, które są brzydkie, które demaskują człowieka, możemy mieć kłopoty) i, na koniec, jak rozróżniać te natchnienia, impulsy, które są dobre, od tych, które prowadzą ku złemu. Św. Ignacy nie jest nowatorski w tym sensie, że wymyślił rozeznanie duchowe. Ignacy zebrał całą tradycję rozeznawania duchowego istniejącego dotąd w Kościele. Rozeznawanie duchowe nie jest nowością Ćwiczeń duchownych, nie jest nowością wprowadzoną przez św. Ignacego. Już u św. Jana widzimy wyraźną zachętę do badania duchów: Badajcie duchy, czy są z Boga, gdyż wielu fałszywych proroków pojawiło się na świecie (1J 4, 1). Prawdziwość stwierdzenia Piusa XI o Ćwiczeniach duchownych można odkryć dopiero wtedy, kiedy się najpierw samemu odprawi Ćwiczenia, a następnie, kiedy się je daje przez kilka lat. Jak można wprowadzić w życie ten kodeks prawd potrzebnych do kierowania duszy na drodze zbawienia? Ćwiczenia duchowne nie mogą być wprowadzone w życie w taki sposób, że ktoś bierze książeczkę Ćwiczeń, zamyka się w czterech ścianach swojego pokoju i próbuje je odprawiać. Takie postępowanie byłoby nie tylko trudne, ale byłoby nawet niebezpieczne. Dlaczego? Dlatego, że kiedy człowiek wchodzi w świat swoich uczuć, w medytację nad swoim życiem, nierzadko poranionym, może wywołać wilka z lasu. Trzeba, żeby go wywołał, ale musi mieć pomoc, gdyż sam nie jest w stanie sobie z nim poradzić. Co jest tym wilkiem? Są to zranienia, przed którymi nierzadko uciekamy całymi latami i których się bardzo boimy dotykać. Zauważmy, że kiedy zaczynamy rozmowy na tematy trudne i bolesne, często padają takie sformułowania: do tego nie warto wracać, po co będziesz się grzebał w przeszłości, zapomnij o tym. Są to przejawy ucieczki od siebie. To, co człowiek zdusi, zdławi, to, o czym usiłuje zapomnieć, zepchnąć w podświadomość, to w dalszym ciągu w człowieku pracuje. Kiedy człowiek wchodzi w szczery dialog ze Słowem Bożym, kiedy inspirując się nim, wchodzi w historię swojego życia, z konieczności ujawniają się najgłębsze zamysły ludzkiego serca. Te zamysły serca często zagubionego, opanowanego pożądliwościami, żyjącego w grzechu, są tragicznie trudne. Trzeba wiedzieć, że kiedy ujawniają się najgorsze zamysły serca, człowiek sam z nimi nie jest w stanie sobie poradzić. Mówię o tym nie na podstawie literatury, ale na podstawie osobistego doświadczenia. Osobistego w sensie własnego odprawiania Ćwiczeń i w sensie ich udzielania. Z tych właśnie powodów, żeby wejść dobrze we własną sytuację, potrzebny jest ktoś trzeci. Mówię tu o osobie trzeciej dlatego, że w dynamice Ćwiczeń duchownych, w modlitewnym dialogu, niezależnie od tego, jak bardzo jest on intensywny, pierwszym jest zawsze Pan Bóg. To On jest tym, który wzywa, zaprasza, mówi do nas, który w nas działa. Pan Bóg, który okazuje nam miłość, a jednocześnie w swojej miłości nas upomina. Drugim w tym dialogu jest zawsze człowiek. Ten, który przyjmuje, otwiera się, słucha, odpowiada miłością na Miłość. W tym dialogu pomiędzy Pierwszym i drugim, pomiędzy Bogiem a człowiekiem są możliwe zafałszowania, iluzje. Co to są iluzje i skąd się biorą? Iluzje, inaczej mówiąc zakłamania wewnętrzne, są jednym z podstawowych niebezpieczeństw życia duchowego. Są one możliwe dlatego, że dialog pomiędzy Pierwszym i drugim nie odbywa się w próżni, lecz jest zakłócany. Zakłócany jest przede wszystkim dwoma rzeczywistościami: rzeczywistością złego ducha i rzeczywistością starego człowieka w nas. Zły duch, szatan, nazywany jest przez jednego z myślicieli małpą Boga. Wydaje mi się, że jest to bardzo dobre określenie na istotę szatana. Małpa Boga to ten, który małpuje, przedrzeźnia, uprawia swoistą karykaturę działania Bożego. Zły duch nie tylko nakłania człowieka do ciężkich grzechów. Tak działa wobec tych, którzy są skąpani we własnych namiętnościach. Natomiast w stosunku do ludzi, którzy poszukują Pana Boga, szatan - jak mówi św. Ignacy - idzie najpierw zgodnie z duszą wierną Panu Bogu. A więc śledzi człowieka i podsuwa myśli dostrojone do duszy ludzkiej, a dopiero później wprowadza fałsz, zakłamanie. To jest ta pierwsza rzeczywistość zakłócająca dialog pomiędzy Pierwszym a drugim, pomiędzy Bogiem a człowiekiem. Drugą rzeczywistością, jaka zakłóca ten dialog, jest stary człowiek w nas. Jest to bardzo znane określenie św. Pawła, często jednak nie umiemy go przetłumaczyć na język egzystencjalny, na język życia codziennego. Stary człowiek w nas są to wszystkie nasze zafałszowania, zakłamania, nieczystość naszych intencji, motywacji, nieprzejrzystość celów naszego działania. To wszystko zakłóca, przeszkadza. Jak ustrzec się iluzji? Aby ustrzec się od głębszego zakłócenia relacji pomiędzy Pierwszym a drugim, potrzebny jest trzeci, ktoś, kto przypatruje się tej relacji, lecz w nią nie ingeruje. Tym człowiekiem jest kierownik duchowy, który jest świadkiem tego, co dokonuje się między Bogiem a człowiekiem. W tej wielości głosów, jakie człowiek słyszy, w wielości natchnień, odczuć kierownik duchowy uczy swego podopiecznego, wychowanka rozeznawać ten jedynie prawdziwy głos. Nie jest to rzecz prosta, dlatego, że jeśli szatan jest małpą Boga, to będzie naśladował działanie Boga. Będzie sprawiał, że głosy naszej namiętności, potrzeb, naszych zranień będą bardzo podobne do głosu Pana Boga. Niekiedy tylko dobry mistrz, człowiek doświadczony w życiu wewnętrznym, potrafi je odróżnić. Czym według Ojca powinno się charakteryzować kierownictwo duchowe? Pierwszą rzeczą w kierownictwie duchowym jest ludzkie spotkanie pomiędzy kierownikiem a jego podopiecznym. Chodzi o akceptację, przyjęcie, o to, aby stworzyć klimat zaufania, szczerości. Chodzi o to, aby kierowany odczuł w sobie potrzebę otwarcia się, odsłonięcia przed kierownikiem duchowym wszystkich głosów. Klimat zaufania da możliwość otwarcia się na pomoc kierownika duchowego w rozeznaniu. Zauważmy, że wśród wielości natchnień, odczuć, przeżyć, myśli, wiele jest takich, które nas demaskują, które odsłaniają całą prawdę o nas samych. Wypowiedzieć te brzydkie, nieprzyjemne odczucia wewnętrzne przed kierownikiem duchownym po to, żeby pomógł je rozeznać, jest rzeczą trudną, czasami nawet bardzo bolesną. Stąd rola akceptacji, przyjęcia, otwarcia w kierownictwie duchowym jest szczególnie ważna. Duch Swięty działa w kierownictwie duchowym także przez dobroć kierownika, przez jego akceptującą życzliwość, przez otwarcie na człowieka. Kierownik duchowy powinien tworzyć atmosferę poczucia bezpieczeństwa i życzliwości. Kierownik duchowy w jakimś sensie staje się świadkiem Boga, który przyjmuje, akceptuje człowieka bez żadnych warunków. Znana jest trudność w znalezieniu kierownika duchowego. Kto może nim być? Kierownikiem duchowym może być nie tylko osoba duchowna, która z nominacji otrzymała taką funkcję. Kierownictwo duchowe ma różne poziomy. W pewnym sensie każdy chrześcijanin zaangażowany w życie duchowe może pomagać duchowo innym. Zauważmy, że ludzie, którzy potrzebują pomocy duchowej nie szukają najpierw kapłana, zwłaszcza ci, którzy są zrażeni do Kościoła. Ostra krytyka, którą odnajdujemy w środkach masowego przekazu, ukazuje, jak wielu jest takich ludzi. Nie chciałbym tu nikogo usprawiedliwiać, ale zauważmy, że te krytyki często nie są tylko wyrazem złej woli, chociaż nie można tego wykluczyć, ale bywają również odreagowaniem nagromadzonych urazów do Kościoła. Człowiek, który posiada wielki uraz, może nie tyle do Kościoła jako instytucji, czy do Chrystusa jako głowy Kościoła, ale do jakiejś pojedynczej osoby duchownej, nie pójdzie do księdza do kancelarii parafialnej. Taki człowiek będzie obserwował i będzie szukał wokół siebie ludzi, którzy w jego odczuciu (łatwo to wyczuje) będą w stanie dać mu odpowiedź na pytanie: Jak to właściwie jest z Bogiem, jak to jest z problemem zła, z problemem grzechu? Wtedy taki przypadkowy człowiek, który prowadzi życie duchowe, może stać się w jakimś sensie kierownikiem duchowym tego zagubionego. Może dać mu świadectwo działania Boga w jego życiu, może go naprowadzić na otwarcie się na to działanie. Przez to może go przybliżyć do instytucji Kościoła. Taki człowiek może mu ukazać, że ten jego lęk przed Kościołem, przed osobami duchownymi, wynika z urazów. Nie chcę wchodzić w problem, kto jest winien w takich sytuacjach urazowych. Każda jest indywidualna i wszelkie uogólnienia najczęściej bywają niesprawiedliwe. To jest właśnie pierwszy poziom kierownictwa duchowego, kiedy człowiek zaangażowany duchowo jest proszony o duchową pomoc. W tym momencie należy przestrzec przed takim niedobrym prozelityzmem, który narzuca pewne praktyki ludziom, którzy nie są do nich przygotowani. Narzucanie się z pewnymi propozycjami pomocy może powodować jeszcze większy uraz. Pomoc wymaga dużej dyskrecji i subtelności. Trzeba wierzyć, że w takiej przypadkowej pomocy działa również Duch Swięty, że tam, gdzie jest głęboka troska o życie duchowe własne i cudze, zawsze jest obecny Duch Swięty. Drugi stopień kierownictwa duchowego jest związany z łaską kapłaństwa. Zakres pomocy, jakiej kapłan może udzielić, zależy od głębi jego doświadczenia wewnętrznego, głębi jego życia duchowego, zależy od jego indywidualnego pragnienia pomagania ludziom, a przede wszystkim od powołania, jakie mu dał Pan Bóg. Mogą być kapłani, którzy są szczególnie powołani do bycia przewodnikami poprzez dialog indywidualny. Mogą być także inne powołania, kiedy kapłan jest przewodnikiem bardziej w sensie wspólnotowym. Myślę, że tu trzeba tego otwarcia na głos Boga, który chce objawić, jaki stopień powołania do kierownictwa duchowego posiada dany kapłan. W sensie najgłębszym kierownikami duchowymi są ludzie, którzy już nie tylko są powołani do towarzyszenia duchowego, do tego bycia świadkiem, ale powołani są do rodzenia duchowych dzieci. Św. Paweł z całą prostotą i pokorą uważał się za takiego ojca duchownego, gdy pisał do Koryntian: Nauczycieli macie wielu, ale ojca macie jednego. Ja was zrodziłem w Chrystusie (1 Kor 4, 15) W tym sformułowaniu św. Pawła jet jakaś niezwykła odwaga, ale jenocześnie jest ona połączona z ogromną pokorą. W tym przypadku trzeba się bardzo strzec takiego nominowania się samemu na ojca duchownego innych. To jest przede wszystkim powołanie. To daje Bóg i takie powołanie do dawania życia duchowego innym, musi być potwierdzone w głębokim, szczerym i uczciwym rozeznaniu z własnym kierownikiem duchowym. Chciałbym tu podkreślić, że w pracy pedagogicznej, wychowawczej, w pracy animatora we wspólnocie powinny istnieć elementy kierownictwa duchowego. Nauczyciel, wychowawca nie jest kierownikiem duchowym w sensie ścisłym, ale w ich pracy można znaleźć elementy kierownictwa duchowego. Wychowawca żyjący Panem Bogiem, nauczyciel, animator, jakiś przewodnik grupy może stać się świadkiem relacji między Pierwszym a drugim, zwłaszcza wtedy, kiedy jest o to proszony. Także terapeuta świecki, psycholog, który wykonuje swoją pracę w sposób fachowy i uczciwy, nie narzucając się z własnym światopoglądem, jeśli wyczuje u swojego pacjenta podobną do swojej skalę wartości, również może stać się w sposób dyskretny, delikatny świadkiem. Uważam jednak, że każdy powinien pełnić swoją rolę i nie byłoby dobrze, gdyby psycholog stał się w sposób automatyczny kierownikiem duchowym. Wiele z tego, co Ojciec mówi, dotyczy ludzi, którzy poszukują pomocy. Jest jednak wielu, którzy jej nie szukają. W jaki sposób, według Ojca, radzą sobie oni ze swoimi problemami wewnętrznymi? Wydaje mi się, że człowiek, który szuka pomocy, jest bliski znalezieniu rozwiązania. Dlatego, że jeśli ktoś szuka szczerze i uczciwie to - jak mówi Pan Jezus - znajduje. Nawet gdyby był najbardziej zagubionym, oddalonym od Boga, uwikłanym w ludzkie namiętności. Sytuacja człowieka staje się tragiczna wtedy, kiedy przestaje szukać. Wchodzącemu w iluzję wydaje się, że jest pełen życia, szczęścia, że mu niczego nie brakuje. Św. Jan w Apokalipsie (3, 17-18) mówi o takich ludziach: Ty bowiem mówisz: <> i <>, i <>, a nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny, i ślepy, i nagi. Radzę ci kupić u mnie złota w ogniu oczyszczonego, abyś się wzbogacił, i białe szaty, abyś się oblókł, a nie objawiła się haniebna twa nagość, i balsamu do namaszczenia twych oczu byś widział. Myślę, że ten tekst z Apokalipsy doskonale oddaje sytuację współczesnego człowieka. Dzisiejszy człowiek jest bogaty w technikę, której możliwości nierzadko przyprawiają o zawrót głowy, jest bogaty w łatwy dostęp do informacji, bogaty w produkty konsumpcyjne i wydaje mu się, że ma wszystko. Jestem bogaty, wzbogaciłem się, niczego mi nie potrzeba - zdaje się mówić. Jeżeli wiele środowisk twórczych odrzuca dzisiaj Boga (zauważmy, że Bóg jest nieobecny w wielu dziełach współczesnej kultury, chociażby w filmie, w literaturze współczesnej), to właśnie dlatego, że człowiek czuje się bogaty, wzbogacony i czuje, że mu niczego nie potrzeba. Z drugiej jednak strony dzieła kultury, z którymi mamy do czynienia na co dzień: filmy, które oglądamy, dramaty wystawiane na scenach teatralnych, książki, które czytamy, objawiają przede wszystkim straszliwe zagubienie jednostki. Współczesna kultura doskonale demaskuje człowieka, który czuje się bogaty, a jednocześnie jest całkowicie zagubiony, zdezorientowany. Przykładem literatury demaskatorskiej jest twórczość Fiodora Dostojewskiego. Współczesny człowiek w całym swoim zagubieniu ratuje się różnymi maskami, różnymi psychicznymi, emocjonalnymi i intelektualnymi protezami. Właśnie dlatego czuje się bogaty, że opiera się na tych protezach. De facto jednak jego rzeczywistość jest inna. ...Nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny, i ślepy, i nagi. Dopiero, gdy człowiekowi zostają odebrane te maski, albo kiedy jest już zmęczony używaniem protez i zaczyna je odrzucać, zaczyna widzieć całe swoje dotychczasowe zagubienie, całą swoją rzeczywistość, powoli uświadamia sobie potrzebę wzbogacenia o wartość najwyższą, o samego Boga. Ta sytuacja wielkiego ubóstwa człowieka, ubóstwa duchowego, emocjonalnego może stać się punktem wyjścia do wzbogacenia się. Słowo ubóstwo jest piękne w języku polskim. Jest to słowo religijne. Ono pokazuje, że wszystko mamy u Boga. Kiedy człowiek odkryje swą nagość, biedę, ślepotę, wtedy dopiero może odnaleźć najgłębsze źródło swojego bogactwa - samego Boga - oraz to, że wszystko ma u Niego. Taka była droga wielu współczesnych konwertytów. Dopiero wtedy, gdy stoczyli się na samo dno, życie pokazało im całe ich zagubienie i biedę.To naprowadziło ich na prawdę, że musi istnieć jakaś inna rzeczywistość. Czy mógłby Ojciec podać kilka przykładów protez życia emocjonalnego? Najwyraźniejszą maską, protezą współczesną, jest alkoholizm. Często ujmujemy problem alkoholizmu w sposób uproszczony, by nie powiedzieć prymitywny. Mówimy: Pije, ponieważ chce pić, ponieważ jest zły, niedobry. Nie zauważamy przy tym, że człowiek często pije, ponieważ ucieka od siebie, od życia, którego totalnie nie akceptuje. Ucieka od tego, co w jego życiu wydaje się niezrozumiałe, co uważa za nie do przyjęcia. Alkoholizm jest formą buntu wobec własnego życia, wobec życia rodzinnego, czy też wobec form życia społecznego. Wydaje mi się, że ta niemożność zaangażowania się w dobre ludzkie sprawy, w politykę, w działalność ekonomiczną i społeczną, w ostatnich dziesiątkach lat rzuciła bardzo wielu ludzi w alkoholizm, jakby był to jedyny sposób zrobienia czegoś ze swoim życiem. Ta proteza, powiedziałbym, jest najbardziej prymitywna. Równie groźną protezą są narkotyki. Widać tu tak samo ucieczkę w iluzję, w świat taniej radości za cenę zniszczenia siebie. Tego rodzaju maski są łatwe do zidentyfikowania, ale zuważmy, że wiele przejawów współczesnej kultury, czy może bardziej subkultury, jest propozycją protezy. Na przykład pornografia, jest to proteza dla człowieka, który nie czuje się kochany, któremu brak ludzkiego ciepła, jakby człowiek miał znaleźć ciepło oglądając zimne obrazy cudzego ciała. Jest to jakaś wielka proteza ludzi zranionych w miłości, tych niekochanych, szukających poczucia bezpieczeństwa. Zauważmy, że z pornografii bardzo często korzystają ludzie młodzi, którzy nie doświadczyli miłości w rodzinie. Dla kogoś bowiem, kto tętni życiem, kto czuje się kochany w rodzinie i jest wychowywany do dobrego rozumienia własnego seksualizmu, pornografia jest czymś po prostu nudnym. Jeszcze inną protezą może być pewien typ książek, na przykład Harlequin. Książki wydawnictwa Harlequin już w samej reklamie są proponowane wyraźnie jako proteza. Jesteś samotna, wyobcowana z życia, jest smutny, deszczowy dzień, weź książkę Harlequin, a odnajdziesz miłość. Jaką miłość? Po prostu opis sztucznego życia. Protezami mogą być także pewne propozycje filmów, ukazujących człowieka mocnego, takiego, który zawsze zwycięża. Dla wielu ludzi zakompleksionych, zagubionych jest to forma dowartościowania się poprzez identyfikację z cudzym życiem. Jest to jednak sztuczne, ponieważ ten człowiek tak naprawdę nie ma nic wspólnego z konkretnym bohaterem filmowym. Jeszcze inną protezą współczesnego człowieka są sekty. W ostatnim czasie Stolica Apostolska wydała dokument na ten temat. Wydanie takiego dokumentu pokazuje, jak bardzo nabrzmiały jest to problem. Nie chcę tu analizować zjawiska sekt, jego genezy, czy też podłoża, chcę tylko pokazać, że sekty są propozycją protezy. Zło sekt polega na tym, że człowiek jest tak kierowany, dyrygowany, że nie musi myśleć. Może poddać się komuś, kto za niego zdecyduje, dokona wyboru, sobie pozostawiając rolę manekina. Ktoś, kto boi się życia, boi się decyzji, boi się też najgłębszej prawdy o sobie, chętnie skorzysta z takiej propozycji. Przyjmie opiekuńcze skrzydła człowieka, który obieca mu szczęście tylko za cenę całkowitego oddania się jego kierownictwu. Dla porównania zauważmy, że kierownictwo duchowe nie jest ślepym poddaniem się jakiemuś człowiekowi, który ma nas uformować na swój własny obraz i podobieństwo. Kierownictwo duchowe jest wspólnym szukaniem przez kierownika i kierowanego prawdy, która ich obu przekracza, szukaniem transcendencji. W kontekście tego, co zostało powiedziane, szczególnie trudna wydaje się sytuacja dzisiejszej młodzieży... Dzieci są takie, jacy są rodzice. Gdy rodzice są zagubieni, znerwicowani, duchowo niewrażliwi, to ich dzieci będą miały w życiu trudny start. Ludzie zagubieni, używający masek, całą swoją energię życiową wykorzystują na to, aby jakoś wegetować, przetrwać. Tacy ludzie mało zajmują się swoimi dziećmi. Mogą im dawać rzeczy materialne, dawać fizyczną opiekę, ale nie będą w stanie dać tego, co najbardziej jest młodemu człowiekowi potrzebne, poczucia bezpieczeństwa, miłości, klimatu zaufania. Rozmawiając z setkami ludzi młodych, zaobserwowałem przykre zjawisko, że bardzo rzadko mogą zwierzać się swoim rodzicom ze swoich najbardziej intymnych spraw. Nie chcę powiedzieć, że tego rodzaju rozmów w ogóle nie ma, ale są rzadkie. Owszem, niekiedy i rodzice zwierzają się dzieciom, ale głębia tych zwierzeń zależy od głębi wzajemnego zaufania i akceptacji. Młody człowiek, kiedy wychodzi z domu, w okresie dojrzewania, jest taki, jaki jest jego dom. Ma szczęście, jeśli znajdzie pomoc na zewnątrz. Może w jakimś życzliwym i troskliwym, ale nie nadopiekuńczym, paternalistycznie traktującym go nauczycielu, czy też w życzliwym, otwartym kapłanie lub w jakiejś dojrzałej wspólnocie kościelnej. Ma wtedy szansę odnaleźć się. Ma szansę zrozumieć, że jego trudna sytuacja życiowa, wyniesiona z domu rodzinnego, nie musi go przekreślać, ale jest jego zadaniem życiowym. Taki człowiek ma szansę to wszystko przekroczyć. Chłopak może stać się inny niż jego ojciec. Dziewczyna może stać się inna niż jej matka. Kiedy ludzie rozmawiają ze mną o swoich rodzicach, zadaję im niekiedy pytanie: Czy chciałbyś (chciałabyś) być taki (taka), jak twój ojciec (twoja matka)? Na setki rozmów, które przeprowadziłem, mógłbym policzyć na palcach obydwu rąk przypadki, kiedy odpowiedź była twierdząca. Muszę dodać, że to nie były rozmowy z piętnastolatkami, którzy z zasady chcą przewrócić cały świat do góry nogami i budować od nowa. Były to rozmowy z ludźmi, którzy dochodzili już do dojrzałości, a więc z ludźmi po dwudziestce. Zatem odpowiedź ich nie tyle wynikała z buntu, ile raczej z analizy sytuacji. Taka postawa oznacza, że człowiek czuje się przez życie poraniony. Komuś takiemu trzeba pomóc zrozumieć sytuację, żeby nie zaczynał od przekreślenia siebie, swoich rodziców, świata czy środowiska, w którym żyje. Zauważmy, jak reaguje wiele środowisk zbuntowanych. Już sam sposób ubierania się czy też uczesania wyraża totalny, nihilistyczny sprzeciw przeciwko wszystkim i wszystkiemu. Ten bunt jet skierowany przede wszystkim przeciwko sobie samemu, jest niezgodą na własne życie, jest próbą jego przekreślenia. Takiego człowieka trzeba by w klimacie zaufania zapytać: Kto cię - mój drogi, moja droga - tak w życiu poranił? Kto cię tak bardzo niszczył, że teraz ty chcesz niszczyć wszystko wokół siebie? Takie pytanie można zadać człowiekowi tylko wtedy, kiedy już stworzy się klimat szczerości i zaufania. Wtedy ten mocny człowiek z ulicy, który rzuca kamieniami, obwiesza się łańcuchami, który chodzi w ciężkich skinowskich butach, przemienia się w kogoś kruchego, wrażliwego, chłonącego każde dobre słowo. Zaczynamy wtedy odkrywać, że może być inny. Nie mówię lepszy, bo nie stanie się lepszy tylko dlatego, że tak sobie postanowi. Może jednak zacząć inaczej patrzeć, może przestać patrzeć tak ciężko i czarno, jak sam jest ubrany. Może wysilić się na większe zrozumienie dla siebie i innych. Jeśli bowiem popatrzymy na ludzi dorosłych, mocno niekiedy atakowanych przez młodego, zagubionego człowieka, to zobaczymy, że są oni tak samo poranieni, jak ten młody człowiek. Nieuzdrowione skrzywdzenie rodziców staje się skrzywdzeniem dzieci. Nieuzdrowiona potrzeba zemsty, agresji jest przekazywana dziecku, podobnie poczucie strachu, lęku o siebie. Znerwicowana matka będzie miała znerwicowane dzieci. Jakie Ojciec widzi możliwości wychodzenia młodego pokolenia z tego stanu bycia zranionym? Jaką rolę w procesie uzdrowienia wewnętrznego pełni modlitwa i życie duchowe? Przede wszystkim chciałbym zaznaczyć, że z tej sytuacji trzeba szukać wyjścia. Podstawą szukania rozwiązań, zarówno dla dorosłych, jak i dla młodych, jest jedno stwierdzenie: Prawda was wyzwoli! Uderza mnie to, jak często Papież Jan Paweł II posługuje się tymi słowami Pana Jezusa. W książce Moje rozmowy z Janem Pawłem II na pytanie Frossarda, jakie słowa wybrałby jako najbardziej kluczowe w Biblii, Ojciec święty nie wybrał słów, które może nam by się narzucały jako pierwsze np.: Bóg jest miłością, ale właśnie słowa Prawda was wyzwoli. Wyjście jest w tym, że poznamy prawdę, że będziemy chcieli ją poznać. Że przy całej kompetencji dobrej psychologii egzystencjalnej, a przede wszystkim w klimacie modlitwy, otwierania się na Boga, będziemy chcieli zdzierać maski, będziemy próbowali odrzucać protezy. To jest punkt wyjścia. Jeżeli człowiek, który nadużywa alkoholu, chce się zmienić, musi najpierw przestać pić. Ktoś, kto zażywa środki narkotyczne, jeśli chce przemiany, musi je odstawić. Skąpany w pornografii musi z tym zerwać. Nie jest ważne, że siłą odruchu mogą zdarzyć się jeszcze upadki. Ważna jest decyzja dążenia do prawdy. Jest to ważne i dla młodych, i dla dorosłych. Młodzi ludzie są niesprawiedliwi, kiedy chcą zmuszać starszych do szukania prawdy, gdy nie szukają jej sami. Krzywdzące jest również, kiedy ludzie starsi wyrzucają młodzieży zakłamanie, gdy sami są zakłamani. Przykładem tego może być wychowanie seksualne. Bywa, że ojciec nie potrafi porozmawiać ze swoim synem na temat jego dojrzewania, a pokątnie w szufladach trzyma pisma pornograficzne. Prawda zatem potrzebna jest wszystkim, dorosłym i dzieciom, mężowi i żonie, przełożonym i podwładnym, władzy i obywatelom. W tym momencie dosyć odruchowo możemy zadać pytanie tak, jak zadał je Piłat: Co to jest Prawda? Często stawiamy to pytanie. Cała współczesna kultura je zadaje, ale zachowuje się często tak, jak Piłat. Rzuci pytanie i zostawia je, nie czekając na odpowiedź. Nie szuka dalej. Chodzi natomiast o to, aby iść dalej, aby szukać. Tutaj właśnie widzimy rolę życia duchowego, rolę modlitwy. Wierzymy, że Pan Bóg działa w każdym człowieku oraz że Pan Bóg jest w stanie doprowadzić człowieka do prawdy. Św. Jan pisze o Duchu Swiętym, że: gdy przyjdzie, przekona świat o grzechu, o sprawiedliwości i o sądzie (J 16, 8). Zauważmy, że Duch, który działa, Duch miłości, najpierw poucza o grzechu. To znaczy poucza o tym, co przeszkadza człowiekowi w najgłębszym doświadczeniu normalności ludzkiego życia. Wyjściem z trudnej sytuacji jest nawrócenie. Jest to język bardzo kościelny, ale jednocześnie bardzo prawdziwy. Chodzi o konieczność uznania własnego zagubienia, własnego grzechu, o potrzebę uznania własnej sytuacji i o uświadomienie sobie, że sami, o własnych siłach z tego zagubienia nie jesteśmy w stanie wyjść. To doświadczenie zagubienia, poranienia, naprowadza nas na szukanie źródła uzdrowienia, źródła zbawienia, naprowadza nas na szukanie Boga. Dawałem rekolekcje ignacjańskie nie tylko ludziom starszym, ale także, wiele razy, ludziom młodym, a nawet bardzo młodym. W lutym 1991 roku, po raz pierwszy, z pewną obawą, zaproponowaliśmy ośmiodniowe rekolekcje, z prowadzeniem indywidualnym, dla młodzieży maturalnej. Oczywiście przyjmowaliśmy chętnych po wstępnym rozeznaniu. Byliśmy zaskoczeni, jak ci osiemnasto- czy dziewiętnastoletni ludzie głęboko przeżyli to mocne i trudne doświadczenie duchowe. Nie chodzi mi tu o to, aby proponować je wszystkim ludziom młodym. Wielu może tego nie chcieć czy nawet nie być w stanie w tym uczestniczyć. To nie jest najważniejsze. Przez to, co mówię, chcę zaakcentować, że młody człowiek jest zdolny do głębokiego życia duchowego. Niekiedy podziwiamy świętych, takich jak św. Stanisław Kostka, św. Dominik Savio czy też Maria Goretti, jakbyśmy sądzili, że to były jakieś wielkie samotne wyspy. Wydaje mi się, że wielu ludzi jest zdolnych do głębokiej modlitwy. Nie chodzi o to, żeby z wszystkich zrobić mnichów, którzy siedzą w kościołach, chodzi o to, aby naprowadzić ludzi na szukanie prawdy o sobie i o Bogu, żeby ich naprowadzić na szukanie rzeczywistego źródła pokoju i przebaczenia. Jeżeli ludzie czują się poranieni, zagubieni, to z tej sytuacji musi być wyjście. Nie jest nim jednak agresja, atak. Wyjściem jest przebaczenie, zrozumienie, że jestem tak zraniony, jak mój ojciec. Nie może to być jakieś pesymistyczne stwierdzenie nihilisty. Musi to być stwierdzenie pełne troski o siebie i o drugiego. W jaki sposób - według Ojca - młodzi ludzie mogliby obudzić w sobie życie duchowe? Na początku mówiłem o Ćwiczeniach duchownych. Jest to jedna z tysięcy dróg do Pana Boga. Myślę, że niedobrze jest, gdy jakieś środowisko, jakaś wspólnota absolutyzuje doświadczenie swojej drogi do Boga. Powiedziałbym nawet, że jest tyle dróg, ilu jest ludzi szukających, dążących do Boga. Wśród nich są jednak tacy, którzy otrzymali specjalny dar, charyzmat, powołanie do wytyczania dróg innym. Wielcy święci, wielkie szkoły duchowości są pewnymi szlakami do Pana Boga. Jednakże każdy powinien na nich odnaleźć własną małą ścieżkę, która wprawdzie mieści się na wybranym szlaku, ale jest osobista. Co przeszkadza Kościołowi w pomaganiu ludziom w odkryciu ich indywidualnej ścieżki? Wydaje mi się, że istnieje potrzeba, aby ludzie Kościoła uczyli się nie tyle tolerancji dla różnych duchowości, takiego szanowania się zimnych dżentelmenów, ale by odkrywali bogactwo różnych dróg dochodzenia do Boga. Jeżeli franciszkanin pozna duchowość jezuicką, to lepiej zrozumie ubóstwo świętego Franciszka. Jeżeli człowiek z kręgu duchowości ignacjańskiej odkryje duchowość karmelitańską, to pogłębi zrozumienie mądrości ukrytej w Ćwiczeniach duchownych. To są oczywiście tylko przykłady. W Kościele, w Mistycznym Ciele Chrystusa, nie powinno być cienia rywalizacji. Niekiedy można zauważyć takie subtelne przejawy zamykania się, odgradzania. Napotykam wiele razy uprzedzenia chociażby do Ćwiczeń duchownych, do św. Ignacego, że jest to propozycja dla intelektualistów, że jest to duchowość zimna, przeintelektualizowana. Z drugiej jednak strony duchowość franciszkańska może spotkać się ze strony intelektualistów z zarzutem, że jest dla prostaczków, dla tych, którzy boją się książek. Tak właśnie można wysuwać wzajemnie wobec siebie zarzuty. Jednak najczęściej wysuwają je ci, którzy tak naprawdę niewiele albo w ogóle nic nie zrozumieli z Ewangelii. Ubóstwo Jezusa nie kłóci się z mądrością. Prostota franciszkańska nie kłóci się z zawiłością rozeznawania duchowego. Prostota jest możliwa tylko wtedy, kiedy mamy do czynienia z wielką przejrzystością wewnętrzną. W jaki sposób można pomóc ludziom poszukującym? Trzeba dawać ludziom rozumienie bogactwa Kościoła. Tym, którzy szukają w ramach Kościoła i tym, którzy szukają na jego obrzeżach, a także tym, którzy szukają poza Kościołem. Trzeba ludzom objawiać całe bogactwo Tradycji Kościoła. Nie spełnimy tego zadania, kiedy będziemy zachowywać się, jak przywódcy sekt, którzy mówią: U mnie się zbawisz. Ja mam lekarstwo na twoje choroby. To jest dla ciebie jedyne wyjście. Ewangelizacja polega na tym, że się pokazuje całe bogactwo dróg do Boga i daje się możliwość wyboru. Ktoś, kto odkryje własną dróżkę do Boga, będzie mógł pokazywać innym nie to, że jego dróżka jest najlepsza, ale że cel, do którego zmierzamy jest najlepszy. Wydaje mi się, iż ukazanie całego bogactwa Kościoła jest jedną z najistotniejszych rzeczy w udzielaniu pomocy duchowej współczesnemu człowiekowi. Jest to forma nowej ewaneglizacji, o której dzisiaj tak wiele mówimy w Kościele. Pomoc ta objawia się przede wszystkim w uczeniu metod modlitwy. Aby człowiekowi pomóc, trzeba pomóc mu odsłonić jego prawdę. Pomóc odsłonić prawdę o nim samym. Wzbudzić w nim chęć głębszego życia. Przede wszystkim jednak trzeba go uczyć rozmawiać z Bogiem, trzeba uczyć metody. Jakiej metody? Tak, jak każda ludzka działalność musi mieć swoją metodę, tak musi ją mieć modlitwa. Bogactwo szkół, duchowości jest to jednocześnie bogactwo metod. W całym tym bogactwie każdy winien odkryć swoją własną metodę. Indywidualna dróżka do Boga to także moja osobista metoda modlitwy. Wiemy, że jest rzeczą niebezpieczną w górach samemu wytyczać nowe szlaki, zwłaszcza jeżeli człowiek nie jest alpinistą. Tak samo jest w życiu duchowym. Jest rzeczą niebezpieczną tworzenie nowych metod modlitwy, zwłaszcza wtedy, kiedy się nie ma żadnego doświadczenia modlitwy. Trzeba mieć pokorę korzystania z metod wypracowanych przez tradycję Kościoła, przez świętych. Mówię nie tylko o tych, których czcimy na ołtarzach, ale o tych, którzy żyją między nami, którzy sami nie wiedzą o tym, że są święci, a o których wiemy tylko, że mają pewne doświadczenia modlitwy, którymi mogą się podzielić. Jaką rolę w uczeniu metod modlitwy przypisuje Ojciec wspólnotom modlitewnym? Dzielenie się metodami modlitwy musi mieć swoje miejsce. Takim miejscem dzielenia się bogactwem Kościoła są wspólnoty. Odkrycie w ramach wielkiej wspólnoty Kościoła małych wspólnot to jest kolejne ważne zadanie dla tych, którzy szukają. Jest dzisiaj wiele cennych ruchów w Kościele. Jako przykład, ponieważ dużo mówiliśmy o młodzieży, mogę podać ruch Światło-Życie. Ile dobrego zrobił ten ruch, nie potrafimy nawet wymierzyć czy ocenić. Nie tylko w sensie duchowym, ale także w sensie ludzkim. Nie potrafimy policzyć, ilu młodych ludzi otworzył na innych, ilu wyrwał z getta zamknięcia się w sobie. Wydaje mi się, że dla każdej prawdziwej wspólnoty kościelnej ważne jest to, aby odkryć własne ograniczenia. Mała wspólnota kościelna, która nie odkryje swoich ograniczeń, będzie pogardzać innymi wspólnotami. W takich właśnie przypadkach mamy do czynienia z chorą rywalizacją, która się rodzi pomiędzy wspólnotami. Może nie jest to problem nabrzmiały w skali makro, w Polsce, ale w skali mikro, na podwórku parafialnym jest to nieraz problem bardzo istotny. Bywa, że członkowie wspólnot patrzą na siebie podejrzliwie i uważam, że bardzo potrzebne są nam w Polsce miejsca, w których spotykałyby się wszystkie ruchy, aby wspólnie wymieniać między sobą bogactwo tradycji Kościoła, bogactwo różnych dróg do Pana Boga. ODKRYC SAMEGO SIEBIE Wypowiedź opracował: Jan Grosfeld W życiu swoje odcierpiałem. Szukałem wyjścia z reakcji, z emocji, z którymi nie bardzo sobie wówczas radziłem. Potrzebowałem przebaczyć innym i sobie, ale nie wiedziałem, jak to można uczynić. Trafiłem na ciekawych ludzi, którzy pomogli mi zrozumieć samego siebie. Było to już po moich święceniach kapłańskich. Dzięki nim zacząłem rozumieć, dlaczgo tak a nie inaczej myślę, czuję, reaguję, dlaczego tak się bronię. Wszystko to dokonało się właśnie poprzez Cwiczenia duchowne św. Ignacego Loyoli. Pierwsze moje wrażenie z rekolekcji ignacjańskich to było zaskoczenie, że są one tak skuteczne i tak trafiają, że pomagają bardzo konkretnie. Sw. Ignacy był dobrym psychologiem, może lepszym od wielu nam współczesnych, intuicyjnie wyczuwał i rozumiał człowieka. *** W Cwiczeniach duchownych chodzi najpierw o to, by dostrzec nieuporządkowanie naszych uczuć. Nieuporządkowanie uczuciowe, to wszystkie subiektywne lęki człowieka, jego poranienia, urazowość, różnorakie obolałości, poczucie skrzywdzenia, zamknięcie, pewna nieprzejrzystość, obawy przed drugim człowiekiem. Kiedy to wszystko jest w nas nierozpoznane, projektujemy wówczas na drugiego człowieka i na Boga. Gdy mamy trudności w modlitwie, to wpierw trzeba pytać siebie, czy nie mamy zablokowań emocjonalnych i jaki jest nasz realny kontakt z bliźnimi, z codziennością życia. Dopiero dzięki uporządkowaniu emocjonalnemu robimy miejsce Bogu. Jakimi bowiem jesteśmy wobec drugiego człowieka, takimi jesteśmy również przed Bogiem. Wszyscy mamy tylko jedno serce. Tym samym sercem kochamy Boga i ludzi. *** Czas Ćwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli w stosunku do całej historii naszego życia jest bardzo krótki. Te, które zaplanował św. Ignacy, trwają łącznie około 30 dni i podzielone są na tzw. cztery tygodnie. Sw. Ignacy dawał je zawsze łącznie. My udzielamy tych czterech tygodni w ciągu czterech lat, w każdym roku po jednym tygodniu. Traktujemy ten czas jako szkołę życia wewnętrznego, a zarazem czas uspokojenia, ugodzenia się z własnym życiem i z Bogiem. Moi koledzy psychologowie również twierdzą, że człowiekowi potrzeba od dwóch do pięciu lat, żeby się głęboko uspokoił i zgodził się na swoje życie. Praktyka pokazuje, że ludzie, którzy wchodzą w autentyczne szukanie Boga, po paru latach (rok to za mało) doświadczają głębokiej akceptacji życia takim, jakie ono jest w danym momencie. Pewne reakcje, zranienia zostają, ale przychodzi zgoda na życie, na jego normalność. Człowiek ma nadal problemy, słabości, wady, ale nie koncentruje się na nich, ponieważ zaczyna dostrzegać, że wbrew nim może robić coś pozytywnego, tworzyć, żyć. Te cztery tygodnie odpowiadają etapom w życiu duchowym. * * * Etap pierwszy - oczyszczenie. A więc dostrzeżenie swoich poranień, urazów, słabości, grzechów. Potrzeba roku, a czasem dłużej, aby się z nimi pogodzić i oddać ten bardzo ciężki nieraz bagaż życia Panu Bogu oraz przyjąć Jego miłosierdzie. Okazuje się, że przyznanie się do swoich grzechów i wyznanie ich jest czymś o wiele prostszym niż przyjęcie Boga jako Miłosiernego Ojca. Wielu ludziom jest nieraz bardzo trudno zgodzić się z prawdą, że są kochani przez Boga i ludzi. Żyjemy czasami w paranoicznej wprost podejrzliwości, że wszyscy chcą dla nas źle. Nawet sam Bóg. Dla wielu ludzi doświadczenie miłości Boga jest bardziej bolesne niż uznanie własnej grzeszności. Przed poznaniem grzechów, słabości, konieczne jest poznanie zranień, faktu, że jest się skrzywdzonym przez innych i przez siebie samego. Zanim zobaczę, że krzywdzę - bo przecież grzech to jest właśnie krzywdzenie Boga, ludzi i siebie - muszę dostrzec, że jestem skrzywdzony. Już to, że urodziłem się w takim rozdartym świecie, jest jakąś krzywdą. Dopiero potem można przejść do wymiaru moralnego ludzkiego życia. Moralność to wzięcie krzywdy na siebie. Grzech jest próbą przerzucenia jej na drugiego człowieka. Mniej chodzi tutaj o to, że człowiek jest zły, złośliwy. Mało jest ludzi złej woli. Na etapie oczyszczenia wielkim problemem jest pogoń za własną wielkością. Sformułowanie to spotkałem u Karen Horney, wybitnej znawczyni nerwic, Żydówki, która, jak sądzę, wzięła je z psalmu 131. Źródłem nerwic (słowem - źródłem zagubienia człowieka), jest nieopanowana pogoń za własną wielkością, za tym, co przerasta możliwości i siły człowieka. W chrześcijaństwie jest podobnie - pierwszym grzechem człowieka jest pycha. Uczestnicy rekolekcji zawsze są bardzo zaskoczeni, gdy odsłania się im różne oblicza pychy: szukanie kariery za wszelką cenę, perfekcjonizm, mania wielkości, chęć górowania nad innymi połączona nierzadko z mściwością, brak wybaczenia sobie błędów, stałe poczucie bycia gorszym, chęć bycia Bogiem będąc tylko człowiekiem, zamykanie się w sobie. Każdy rodzaj pychy jest próbą chorego samopotwierdzania się, próbą udowodnienia sobie swojej boskiej wielkości. Karen Horney ukazuje również, iż dążenie do bogactwa jest także przejawem pychy. Celem otaczania się bogactwem materialnym nie jest najpierw komfort - zmysłowość, ale przede wszystkim obrona przed bezradnością, przed lękami oraz walka o swój prestiż. Im więcej się ma, tym więcej się znaczy - takie jest rozumowanie przeciętnego człowieka. *** Osoby, które nie doświadczyły bezwarunkowego potwierdzenia ze strony domu rodzinnego, ojca, matki, którym brakowało miłości, prostej rodzicielskiej postawy: dobrze, że jesteś, że żyjesz, noszą w sobie często wielkie i chore ambicje. Rodzice często sami podsycają te postawy (najczęściej nieświadomie) przez kary i nagrody emocjonalne: zdobywasz sukcesy, przynosisz mi chlubę, to cię kocham, mówię ci: twoje życie ma dla mnie wartość. Ale jeżeli ponosisz klęskę, przynosisz mi wstyd, jestem dla ciebie chłodny, obojętny, albo nawet nie chcę cię znać. W okresie oczyszczenia bardzo ważne jest wyrzucanie z siebie tego, co boli. Wielu ludzi doświadcza właśnie takiej potrzeby. Trzeba też szukać źródeł naszych zagubień, lęków, znerwicowań. Dobrze jest, aby kobieta trzydziestoletnia, która nie wie, co ma zrobić z życiem, umiała ten fakt powiązać z tym, że miała, np. ojca tyrana. Trzeba, aby chłopak, który ucieka w alkohol zrozumiał, iż ma to ścisły związek z jego poczuciem niższości, słabości, fundamentalnej niezgody na swoje życie. Dopiero poznawszy zranienia można przejść do wymiaru moralnego, do odpowiedzialności. Tu szalenie ważne jest pokazanie, że nie jesteśmy sami, że wszystko, co zrobiliśmy i robimy, włączone jest w relację z innymi. W te nasze relacje: JA - TY, JA - MY zostaje włączone miłosierdzie Boże. Podstawą dla rozważań o miłosierdziu Boga jest tu dla nas przypowieść o synu marnotrawnym, zwłaszcza analiza postawy Ojca (por. Łk 15, 20). Powrót człowieka do Boga, uświadomienie sobie własnych grzechów nie powinno nas przerażać. Ma nas wzruszyć, tak jak wzrusza się Bóg naszym powrotem do Niego. Jest to etap, w moim odczuciu, dla wielu ludzi bardzo trudny. Jeźeli człowiek odczuje swoje obolałości, poranienia, to później potrzebuje bezmiaru miłości. W tym doświadczeniu miłosierdzia Bożego nie ma żadnego zagrożenia czułostkowością. Z czułostkowością mamy do czynienia wtedy, gdy człowiek usiłuje przeskoczyć, zaklepać swoje zranienia, doświadczać miłości bez cierpienia, bez bólu. A jest to w ludzkim życiu po prostu niemożliwe. Na tym pierwszym etapie człowiek nierzadko jest bardzo skoncentrowany na sobie, chodzi obolały, cierpiący. Dlatego na tym etapie ważny jest dystans do siebie: uświadomienie sobie, że np. jestem w lęku, ale nie jestem lękiem, jestem smutny, ale nie jestem smutkiem, jestem rozczarowany, ale nie jestem rozczarowaniem, jestem grzeszny, ale nie jestem chodzącym grzechem. Jestem większy niż moje uwarunkowanie. V. E. Frankl mówi: mam charakter, a jestem osobą. Na początku udzielania rekolekcji ignacjańskich spotykaliśmy się z niezrozumieniem w pewnych środowiskach, zwłaszcza wśród ludzi bojących się głębszego poznania siebie. Mówili oni: po co takie rozgrzebywanie grzechów, wracanie do przeszłości. Również osoby duchowne tak to interpretowały. Dziś te zarzuty należą już do przeszłości. *** Drugi tydzień Cwiczeń - czas oświecenia duchowego - przychodzi wówczas, kiedy człowiek nabierze trochę dystansu do siebie, poczuje się spokojniejszy, silniejszy. Problemy wprawdzie nie mijają, ale człowiek przestaje zajmować się tylko sobą i swoją słabością. Ponieważ umiemy się choć troszkę oderwać od siebie, możemy patrzeć na Chrystusa. Istotą Cwiczeń duchownych św. Ignacego Loyoli jest przede wszystkim kontemplacja osoby Chrystusa, Jego nauki, życia, męki, śmierci i zmartwychwstania. Na drugim etapie Ćwiczeń św. Ignacy mówi o naśladowaniu Chrystusa w przyjęciu wzgardy, upokorzeń, krzywdy. W pierwszym tygodniu trzeba było sobie poradzić z cierpieniem, które jest owocem grzechu. Jeśli cierpimy z własnej głupoty, pychy, urazowości, to trzeba nam odmienić nasze życie i nie cierpieć. Bóg nie chce cierpienia wynikającego z naszego grzechu. Są jednak pewne wymiary życia ludzkiego, których zmienić się nie da, bo z życia ludzkiego nie da się uczynić raju na ziemi. Wówczas takie cierpienie trzeba nam przyjmować jako dar Jezusa. Gdy Bóg wyprowadził nas już z cierpienia bezsensownego, pozostaje jeszcze cierpienie ekspiacyjne. Warunkiem przejścia do drugiego etapu jest odkrycie, że jest się naprawdę kochanym. Tylko wielka miłość może zgodzić się na cierpienie, może dać człowiekowi siłę do dźwigania go. Jeżeli ktoś nie zrobił naprawdę pierwszego etapu rekolekcji ignacjańskich, w drugim etapie nie podejmie wątku naśladowania Pana Jezusa, ale będzie się ciągle kręcić wokół siebie, swoich słabości, urazów, wad i grzechów. Często będzie się jeszcze bronić przed dotknięciem własnych najgłębszych zranień. Po zaproszeniu Jezusa do naśladowania Go w medytacji o Wołaniu Króla, św. Ignacy proponuje nam kontemplację dzieciństwa Jezusa. Jest to doskonały czas na uzdrawianie zranień wyniesionych z własnego dzieciństwa. W świetle faktu, że Bóg staje się człowiekiem, nasze człowieczeństwo, takie jakie ono jest, niezależnie od naszych zranień, stanowi niesłychany dar. Boską rzeczą, to znaczy darem Boga, jest być człowiekiem. Duchowość ignacjańska oparta jest na ludzkim realizmie. Naszym zadaniem życiowym jest przede wszystkim być człowiekiem na obraz człowieczeństwa Jezusa Chrystusa. Drugi etap Cwiczeń jest najpierw czasem przebywania z Chrystusem. Dopiero potem przychodzi czas dokonywania wyboru: co mam robić w życiu, jak je reformować. Kontemplując życie Jezusa oraz Jego naukę dokonuje się rozeznania duchowego odnośnie najważniejszych spraw życia. *** Trzeci etap: zjednoczenie w krzyżu i w chwale. Kolejny tydzień Cwiczeń duchownych jest szukaniem zjednoczenia z Jezusem umęczonym i ukrzyżowanym. Kardynał Carlo Martini w swych rekolekcyjnych medytacjach daje piękną charakterystykę poszczególnych postaci towarzyszących Męce: Judasza, Piotra, straży, faryzeuszów, Piłata, Heroda. Pokazuje też reakcje Jezusa na ich zachowania. Ta konfrontacja pozwala nam zobaczyć jak my reagujemy w sytuacjach konfliktowych, zwłaszcza kiedy jesteśmy przedmiotem ataków, oskarżeń, agresji, podobnie jak Jezus. Nie wszystko, co naciera na człowieka, jest zasłużone. Wiele jest w naszym codziennym życiu działań krzywdzących. Ważne jest tutaj zróżnicowanie naszych reakcji wobec ludzi, którzy nas atakują. Nie możemy działać schematycznie, mechanicznie: albo wszystko odrzucać, bronić się agresywnie, albo też poddawać się w jakiś zupełnie bezradny i chory sposób. Mamy prawo bronić się jak Jezus wobec cudzej agresji: Jeżeli źle powiedziałem udowodnij, że źle, a jeżeli dobrze, to czemu mnie bijesz, czemu mnie krzywdzisz, czemu na mnie krzyczysz itd. Inną ważną sprawą to rozeznawanie krzyża prawdziwego i demaskowanie krzyża szatańskiego. Szatan jako małpa Boga małpuje wszystko, także krzyż Pana Jezusa. Istnieją cierpienia, które wcale nie są owocem pracy Boga w człowieku. Gołubiew w Listach do przyjaciela opisuje obraz przedstawiający pole zasłane trupami z podpisem Wola boża. I mówi: To nie jest wola Boża, lecz wola człowieka. Wolą Boga jest szczęście człowieka. Męka Chrystusa jest wezwaniem nie tylko do cierpienia, ale i do walki z cierpieniem bezsensownym, bezmyślnym. Często posługujemy się wolą Boga dla usprawiedliwienia własnego lenistwa duchowego, braku odwagi, zaślepienia. To rozeznanie krzyża jest niesłychanie ważne w życiu chrześcijańskim. Ważne jest tutaj również demaskowanie pewnej fascynacji własnym cierpieniem, własną krzywdą, diabelskiej przyjemności z własnej krzywdy. Rozważanie męki Jezusa jest także walką o akceptację autentycznego krzyża w naszym życiu jako daru Boga. Chodzi o zgodę na krzyż, którego wyeliminować się nie da. Jeżeli postrzegamy krzyż w wymiarze miłości, to jego ciężar naprawdę jest lekki. Jest to paradoks, którego rzeczywiście doświadczamy: można cierpieć, nie będąc obolałym. *** Ostatni tydzień - zjednoczenie z Jezusem w Jego chwale zmartwychwstania - powinien być dla nas łatwiejszy: jest to bowiem czas radosny. Ale doświadczenie najgłębszej radości w naszym życiu wcale nie jest proste. Jeżeli nie ma w nas najgłębszego spotkania z Jezusem ukrzyżowanym, to nie ma i radości z Jezusem zmartwychwstałym. Radość wymaga cierpienia, wymaga krzyża. Do radości zmartwychwstania idzie się przez krzyż. Nieobecność radości w naszym życiu wynika z ucieczki od cierpienia i krzyża, które ofiaruje nam sam Jezus. Kontemplacja Jezusa zmartwychwstałego uczy nas, że ostatecznym celem naszego życia jest radość i chwała życia wiecznego. *** Na każdym etapie Cwiczeń, na każdym etapie życia duchowego istotna jest usilna prośba do Boga. Jest to prośba człowieka, który sam nic nie może zrobić o własnych siłach. Choć wysiłek jest konieczny (nieraz bardzo wielki wysiłek), to przecież człowiek nie zbawia się sam. Dzięki modlitwie prośby w każdej naszej sytuacji jest wyjście: jeżeli czegoś nie potrafię, to mogę prosić Boga. Ale my często boimy się, że kiedy stwierdzimy, iż wszystko otrzymujemy od Pana, wtedy jakby nas trochę ubędzie. Boimy się, że nie będziemy mieli nic własnego. To myślenie wynika z naszej postawy niewolnika. A przecież jeżeli jestem dzieckiem Boga, przebywam w domu Ojca, to wszystko jest moje. I nie jest upokarzające, że wszystko otrzymuję, łącznie z życiem. *** Na koniec Cwiczeń przychodzi element ignacjańskiej mistyki: kontemplacja ad amorem, o miłości. Ojciec Ignacy uczy nas na zakończenie całych rekolekcji szukania Boga we wszystkim: w powodzeniach, niepowodzeniach, w radości i smutku, w pocieszeniu i strapieniu, w życiu i śmierci. Bóg objawia się człowiekowi we wszystkim, we wszystkich rzeczach, w całej ludzkiej historii. Modlitwa ad amorem uczy nas walczyć z pokusą, która podpowiada nam, iż do życia duchowego potrzebne są idealne warunki. Bóg przecież pracuje zawsze i wszędzie. * * * Przed przyjęciem na Cwiczenia rozeznajemy zdatność osób do rekolekcji igancjańskich. Nie zawsze to jest łatwe. Nie może się dokonywać mechanicznie. Trzeba bowiem rozeznać stopień duchowej i emocjonalnej dojrzałości, na jakim człowiek się znajduje oraz czy będzie zdolny podjąć trud i wysiłek Ćwiczeń. Robimy to korespondencyjnie lub poprzez rozmowę indywidualną. Praca w rekolekcjach ignacjańskich z kimś nie przygotowanym może okazać się nie tylko bezowocna, ale - w sytuacji wyjątkowo trudnej psychicznie - nawet szkodliwa. Jednym z podstawowych warunków jest umiejętność dłuższej modlitwy. Konieczna jest także zdolność do analizowania siebie i swoich stanów wewnętrznych. Dłużej modlić się to znaczy rozmawiać z Bogiem o tym, co się w życiu dzieje. Niektórzy mówią, że nudzą się na modlitwie. Człowiek zawsze będzie się nudził na modlitwie, jeżeli w czasie modlitwy nie dotyka swoich najgłębszych problemów. Natomiast, gdy wchodzi w swe słabości i problemy, to nuda jest niemożliwa. Człowiek zajmuje się wówczas tym, co go najbardziej w życiu obchodzi: swoim własnym życiem. Jeden z moich współbraci porównywał dawanie Ćwiczeń do dawania własnego życia. Kiedy przyjmujemy kogoś na rekolekcje, to musi on doświadczyć, że jest jedyny w tym momencie, że w tej chwili wszystko poświęcam jemu. Uczciwość wymaga skupienia całej uwagi na człowieku, który prosi nas o pomoc duchową. * * * Przez cały czas ośmiodniowych Ćwiczeń ludzie różnych stanów, w różnym wieku przebywają razem w zupełnym milczeniu. Odkrywają wówczas komunikację pozawerbalną; stają się sobie bliźsi niż wtedy, kiedy rozmawiają. I szalenie wspomagają się nawzajem samą obecnością w kaplicy, na sali wykładowej, w jadalni. Spotykają się tu wszyscy: osiemnastolatki, księża z długim stażem, zakonnice, różne stany świeckich i duchownych. Podstawowe problemy są wspólne dla duchownych i świeckich, dla profesorów i studentów, mistrzów i nowicjuszy. W Ćwiczeniach ignacjańskich ujawnia się całe bogactwo Kościoła. Każdy człowiek czerpie tyle, ile może, na ile go stać, a zwłaszcza, ile chce. * * * Narzekamy na odchodzenie ludzi od Kościoła, ale czy wystarczająco zastanawiamy się, dlaczego tak jest? Metoda oskarżania tego, kto odchodzi jest niedobra albo co najmniej niewystarczająca. Byłoby często krzywdzące powiedzieć, że ci, którzy nie chodzą w niedzielę do kościoła, odchodzą automatycznie od Kościoła przez duże K. Musimy patrzeć trochę tak, jak sprzedawca w sklepie na klienta, który więcej się nie pojawia. Oczywiście nie możemy rezygnować z rzeczy zasadniczych. Zresztą ludzie wierzący wcale od nas tego nie oczekują, nie chcą, by się im przypodobać. Trzeba człowiekowi otwarcie mówić: masz tak wiele do zrobienia, a czujesz się mały i bezsilny. Dlaczego tak się czujesz? Czy to prawda, że jesteś mały i słaby? Może ktoś ci to wmówił? SPIS TRESCI: Wstęp ........................................ W chwili bezradności ......................... Czy Kościół boi się psychologii?.............. Wywołać wilka z lasu.......................... Odkryć samego siebie..........................