SŁAWOMIR SIERECKI ...i został tylko wiatr KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA GDAŃSK 1987 Projekt okładki i mapy Marta Zielińska Rysunek na okładce wg rekonstrukcji Bjorma Landstroma Opracowanie merytoryczne mapy Sławomir Sierecki Redaktor Helena Mickiewicz Opracowanie techniczne Bogusław Maresch Korekta Barbara Chylak, Ludwika ListewnUc © Copyright by Sławomir Slierecki, Gdańsk 1987 r. ISBN 83-03-01908-2 „...Wystawcie sobie uczucia dowódcy pięknej tri- remy na Morzu Śródziemnym, dowódcy odkomen- derowanego nagle na północ: przebiega Galię w po- śpiechu i powierzają mu jeden z tych statków, któ- re legioniści — wspaniale wszechstronni musieli z nich być majstrowie — budowali, jak się zdaje, całymi setkami w przeciągu miesiąca lub dwóch, jeśli można wierzyć temu co się czyta. Wyobraźcie go sobie tam; istny koniec świata, morze barwy ołowiu, niebo barwy dymu. Nic prawie odpowied- niego do jedzenia dla cywilizowanego człowieka... Falerneńskiego wina ani śladu... Zimno, mgła, bu- rze, choroby, wygnanie i śmierć — śmierć czatują- ca w powietrzu, w wodzie, w gąszczu. Musieli tu ginąć jak muchy... O tak — dokonał tego, z pew- nością poprowadził bardzo dobrze tę wyprawę..." Joseph Conrad — „Jądro ciemności" (przekład Aniela Zagórska) Pe ewnego wiosennego dnia w 32 roku pryncypatu Oktawiana Augusta, a według przyjętej wówczas rachuby czasu w 758 ro- ku od założenia Rzymu, pięć pstro malowanych trójrzędowych galer wojennych, nazywanych triremami, podniosło kotwice i wolno, wolniutko wpłynęło na główny nurt rzeki. Miał on je wynieść na otwarte morze, gdzie zaplanowano spotkanie z in- nymi okrętami eskadry, aby wspólnie skierować się ku niezna- nym krainom „dokąd nie dotarł jeszcze nigdy żaden Rzymia- nin", jak napisano później w „res gestae" Oktawiana Augusta. Sam boski princeps uważał się za inspiratora i wodza tej ekspe- dycji, natomiast bezpośrednim jej dowódcą uczynił Tyberiusza. Klaudiusza Nerona, usynowionego rok wcześniej swego pa- sierba. Gdy podnoszono kotwice, Tyberiusz nie wyszedł na pokład. Z garnizonami legionowymi, z dowódcami i z budowniczymi, okrętów już się pożegnał. Nie był zadowolony z faktu, że opusz- cza ląd w momencie, kiedy wiele spraw wymagało tutaj jego obecności. Zaledwie trzy lata temu wrócił do Rzymu ze wschod- nich rubieży Morza Śródziemnego. Powrót do Rzymu, przywró- cenie mu rangi trybuna, adopcja, a następnie skierowanie nad Ren, czyniło go odpowiedzialnym za wszystko, co zdarzyć się teraz miało na tym obszarze. Na rzece okręty szły na wiosłach, przy pracy jednego rzędu wioślarzy, aby umożliwić sternikom manewrowanie wśród piasz- czystych mielizn. Dwa dalsze rzędy wioślarzy miały zostać włą- czone do akcji dopiero wówczas, gdy okrętami kolebnie pierw- sza fala Morza Germańskiego, jak wówczas Rzymianie nazywali Morze Północne. Przy pomyślnym wietrze i sile wszystkich wio- seł można było liczyć, że eskadra rychło połączy się z innymi okrętami i przed zmierzchem osiągnie kotwicowisko w jednej z wybranych na ten cel zatoczek. Piloci, prowadzący okręty, znali dogodne miejsce na nocny postój, a wybór taki był sztuką. nie lada. Na dziobie pierwszej galery, wskazującej drogę dalszym okrę- tom, stał dzielny żołnierz i znakomity żeglarz z Syrakuz, kapi- tan trójrzędowca, a obecnie nawigator całej wyprawy, Marek Rufinus. Ubrany był w złocony półpancerz, nałożony na tunikę. Obok niego stał legat rzymski — Lucan Probatus Secundus, desygnowany przez samego princepsa, przy naturalnej aprobacie senatu, na głównego organizatora wyprawy. Odpowiedzialny był za jej powodzenie przed senatem i tym samym przed jego boskim przewodniczącym. Był to fantasta i marzyciel, ale tylko ktoś taki mógł zainicjować podobne przedsięwzięcie, godząc się z faktem, że hołdy przyjmować będzie ktoś inny. Przydomek Probatus, dziedziczony zresztą po dziadku, znaczy: wypróbowa- ny, uznany i lubiany. Nie należał do intrygantów, rozmawiał tak samo uprzejmie i okazywał chętnie swą pomoc zarówno ludziom, których los wyniósł na wyżyny, jak i tym, którzy swój los przegrali. Za nimi stał centurion Simos z Arrabony, oficer z naddu- najskiego fortu, odwołany z pogranicza na życzenie Lukana Pro- batusa. Był żołnierzem odważnym, bystrym i mądrym, goto- wym spełnić każde polecenie i każdy rozkaz. Mówiono o nim, że wkroczył już na drogę kariery, która mogła go zaprowadzić wysoko do stopnia pierwszego centuriona pierwszej kohorty i legionu. Opuszczali brzegi, na których zgromadzili się legioniści, a słynne rzymskie orły i symbole bojowe znaczyły wyraźnie zróżnicowane pochodzenie poszczególnych oddziałów. Okręty mi- jały szeregi żołnierzy, grupy oficerów oraz urzędników w bia- łych, świątecznych i lśniących czystością togach, przybyłych aż z Oppidum Ubiorum, podówczas głównego centrum handlowego nad Renem, w niedalekiej już przyszłości mającego rozrosnąć się do rozmiarów metropolii o nazwie Colonia Agrippina. Nie brakło także germańskich kupców, rzemieślników, hodowców bydła, którzy zjawili się wraz z-rodzinami. Przyjechały także kurty- zany, nawet te, które zamieszkiwały stale w odległych miejsco- wościach. Wszystkie ubrały na tę okazję barwne szaty i obwie- siły się świecidełkami, wśród których klejnoty sąsiadowały z tandetnymi wyrobami z targowisk pogranicza. I tak oto rozpoczynała się jedna z najmniej znanych, a za- pomniana wkrótce, zwłaszcza po buntach w Illirii i Pannonii oraz po klęsce rzymskich legionów w Lesie Teutoburskim, przygoda starożytności. Jedyne, znane w historii wejście eskadry rzym- skich, wojennych okrętów na Bałtyk. Całej prawdy o tej wyprawie nie zna nikt. Najlepiej poznał ją tylko bałtycki wiatr, ale czy potrafiłby o niej opowiedzieć? Zostańmy więc przy fantazji wybujałej nad lakonicznymi infor- macjami „res gestae" Oktawiana Augusta, nad księgami Pliniu- sza Starszego i nad tuzinem, nie mniej skąpych wieści, zawar- tych w dziełach antycznych historyków i geografów. ' Była to bowiem piękna i mało znana przygoda rzymskiej sta- rożytności, przeżyta pod niebem północnej Europy. Posłuchajcie... l. Strażnica na krańcach Imperium Noc była bardzo chłodna i legat rzymski Lukan Probatus nie odmówił, gdy Simos, oficer fortecy pogranicznej, zaoferował mu płaszcz, podbity ciepłym, miękkim futrem. „Upodabniam się do barbarzyńców" — pomyślał Rzymianin, ale nie powiedział tego na głos, nie chcąc urazić oficera. Centurion uważał się przecież także za Rzymianina, choć nigdy nie widział Miasta. Pochodził z Arrabony, ale mógł zadziwić manierami i sposobem wysła- wiania się, gdy porównywało się go z innymi wojskowymi po- granicza. Jego strój wzbudziłby jednak na pewno sensację wśród gawiedzi na Forum. Jego podwładni sprawiali jeszcze bardziej barbarzyńskie wrażenie niż on sam, a mówili dziwną mieszaniną gwar, w których rzymski język nabierał cech pro- stackich. Żołnierze cudzoziemskiego autoramentu cuchnęli po- tem, pili jakąś sfermentowaną ciecz, która zastępowała im wino i nucili dzikie pieśni. Ale byli uzbrojeni i trzymali straż nad brzegiem wielkiej rzeki Dunaj, nazywanej tu Danubius, odgra- dzającej kresową prowincję rzymską Pannonię od terytorium „absolutnej ciemności". Krótko rzecz nazywając, strzegli granic Imperium, zasługiwali więc na uznanie, a nawet szacunek. Na północ od rzeki, na ziemie położone na jej drugim brzegu nie sięgała już władza Rzymu. Po tej stronie rzeki w pobliżu licz- nych przepraw i przystani istniały miasta i fortece, natomiast po stronie rzymskiej tylko warowne przyczółki mostowe. Wy- puszczano w głąb tego obszaru rozpoznawcze patrole i podjazdy, ale była to wciąż ziemia niczyja i nieznana, „terra incognita", jak żartobliwie nazywali ją legioniści: „terra ubi leones", „zie- mia, na której żyją lwy", choć nikt jeszcze lwa w tych stronach nie oglądał. Były za to niedźwiedzie, tury, daniele, wilki, rysie i była cicha, nieznana i może tym straszniejsza śmierć. Niekie- dy nie wracały z rekonesansu całe patrole i centurie, nocą na- tomiast świeciły w oddali tajemnicze, purpurowe łuny; możer to płonęły lasy, stepy, osady, a może świeciły tak obozowe ogni- ska, stosy ofiarne lub sygnały. Podobno w ciągu jednej nocy powstawały tam królestwa, które następnej nocy znikały, ustę- pując innym ludom, których jedyną tożsamością była odwaga, bitność i nienawiść do Rzymu. Zdarzało się, że zabijano tam każdego śmiałka, który oddalił się od rzymskiego oddziału i wy- cinano w pień całe oddziały rzymskiego wojska, ale szanowano kupców. Oczywiście nie znaczyło to, że nie zdarzały się rozbo- je, ale były to przypadki nadzwyczajne, a nie powszechne. — O, znów coś sobie przekazują — powiedział oficer Simos z Arrabony. „Oni", to był lud z tamtego brzegu, z kraju ni- czyjego, gdzie prawa były płynne tak samo, jak granice ple- miennych terytoriów. — Popatrzcie, panie, w tamtym kierun- ku... Zaraz ku niebu wzięci druga raca... To ich język. Nie jest to mowa miłości, raczej gniewu i śmierci. Rzeczywiście!... Czarny horyzont nocy przecięła świetlista smuga. Błysnęła garścią iskier, zapaliła refleksy w nurtach rze- ki, zakreśliła szeroki łuk i zgasła. — Jak oni to robią? — spytał legat. — Nauczyli się tego chyba od naszych żołnierzy. Potrafią. budować balisty i proce, z których wyrzucają ku niebu płonące głownie, owinięte w słomę i umoczone w łatwopalnej mazi z ba- gien. — Co to oznacza? — Zawsze co innego. Nie znamy języka ich sygnałów, jest równie barbarzyński jak oni sami, ale nigdy nie oznaczał czegoś dobrego. W Rzymie panują kamienni bogowie, tutejsi bogowie są inni. Straszniejsi. Rodzą się z mgieł i z błota, na moczarach. Serca ich są czarne, zimne i pełne grozy. — Lękasz się ich? Nie od razu odpowiedział. Stali na wysuniętym bastionie, umocnionym ziemnym nasypem i palisadą. Wysoko, nad nimi czuwał w gnieździe obserwacyjnym strażnik. Wzdłuż półek obronnych fortu zmieniały się właśnie straże, okrzykując się hasłami. Z oddali brzmiało to jak wołanie wodnego ptactwa. ^ —- Nie, nie lękam się ich. Nie wolno mi się niczego lękać —i -odpowiedział wolno, z namysłem. — Ale wiem, kiedy serca mo- ich żołnierzy biją szybciej i mocniej, i z tym biciem ich serc muszę się liczyć. — Nie chwytacie jeńców? — Chwytamy, ale niewiele można się od nich dowiedzieć. Każda wyprawa na tamten brzeg dostarcza ludzi mówiących in- nym językiem. Najczęściej znają tajemnice plemion, które ko~ czowały tu wczoraj, kiedy ich schwytano, a nie znają sekretów plemion, które koczują tu dziś — odpowiedział. — Ostatnio mó- wi się tam dużo o wodzu Marbodzie, którego nawet niektórzy nazywają królem. Gdy legiony boskiego Druzusa wyparły Mar- komanów znad Renu, przeszli oni wówczas góry i usadowili się gdzieś, na wprost Yindobony, w centrum tego dzikiego kraju za rzeką, podporządkowując sobie inne plemiona. Na ich czele stoi właśnie król Marbod. Wychowany w Rzymie, bywały na dworze samego boskiego princepsa i głoszący pokój z Rzymem, ale pokój z Rzymem, to przecież nie to samo, co Pokój Rzymski. — Nie ufasz Marbodowi? ' — Ani Marbodowi, ani Markomanom, ani ludom, które uzna- ją go za wodza. — A kupcy? — Kupcy potrzebni są zarówno Rzymowi, jak i Markomanom i innym ludom zamieszkałym na północ od rzeki Danubius, ^ kupcom potrzebne są wszystkie te ludy, jak i sam król Mar" bod. Kupcy znają swoje szlaki nawet tam, gdzie nie sięga wła- dza Rzymu, na całym obszarze między Renem, rzeką Danubius i Yistulą. Ale Yistula to granica ich szlaków. Jedynie w ujściu —rzeki wyprawiają się na jej prawy brzeg, do kraju Estów. I tam •chyba kończy się nasza wiedza o świecie. — Czy na obszarze między północnym morzem, a rzeką Da- nubius mieszkają wyłącznie Germanie? — Mieszkają tam różne ludy, panie. Niektóre z nich mówią tak odmiennymi językami, że się nie rozumieją i nawet tłuma- czy znaleźć trudno. Najgłośniej obecnie o ludzie germańskim Cherusków, którym przewodzi niejaki Arminiusz i o ludzie Mar- —komanów, na czele których stoi Marbod. Moim zdaniem, jeśli wolno mi je głosić, niedobrze by się stało, gdyby barbarzyńscy 10 królowie zawarli sojusz między sobą, skierowany przeciw Rzy- mowi. — A gdyby Rzym wszedł w związki przyjaźni z plemionami mówiącymi innymi językami i stroniącymi zarówno od Cheru- sków, jak i Markomanów? — Oby bogowie nam w tym dopomogli! Teraz jeszcze sytua- cja do tego nie nagli i przełęcze w Wysokich Górach wolne są od obcej straży, choć nie wolne niekiedy od rozbójników. Kara- wany kupców chodzą często ku północy, aż nad dalekie obce morze i wracają z bursztynem, skórami i niewolnikami, ale na wszelki wypadek biorą z sobą eskortę zbrojną. — A ludy, żyjące w ujściu Vistuli? — Mają swoich bogów, swoje obyczaje i swoje miecze, panie. Mają także swoje bogactwa. — Mówiłeś już: bursztyn... — powiedział gwałtownie legat i powtórzył inne nazwy czarodziejskiego kamienia. — Elektron... Glaesum... Centurion zaśmiał się. — Mają tam bursztyn, ale mają także piękne kobiety i zdro- wych, zgrabnych chłopców. Elektron używają do czarów, tak, jak my, a także do strojenia się. Robią z niego kolczyki, naszyj- niki, zapinki, nawet posągi. Na pograniczu mówi się, że... — za jąkał się nagle, chyba niepewny, czy ma kontynuować rozpo- częte zdanie. — No, co takiego tu mówią? — nalegał legat. — Mówią, że gdzieś, nad brzegiem północnego morza, istnie- je całe bursztynowe miasto, ale to pewnie bajka. Zresztą, kto ich tam wie? Mają tam osady otoczone bagnami i dziesiątkami ramion rzecznych. Bez dobrego przewodnika trafić tam nie spo- sób. Ku niebu poszybowała nowa ognista raca, sypiąc iskrami i trwożąc serca naddunajskich żołnierzy. — Czy zdarzyło się, że przechodzili rzekę? — Kto? — No, barbarzyńcy! Czy przybywali na nasz brzeg? Oczy- wiście nie z kupcami, ani nie jako jeńcy, ale jako żołnierze? Centurion znów nie od razu odpowiedział, choć zdawał sobie z tego sprawę, że żadne pytanie legata rzymskiego nie może po- ił zostać bez odpowiedzi. Wreszcie spróbował wykrętnej drogi, umożliwiającej mu nie odpowiadać wprost na postawione py- tanie. — Tutejszy żołnierz umie się bić. Trudno go podejść^ trudno zaskoczyć. Na granicy trwa zawsze wojna. Czasami obcy prze- prawiają się, korzystając z nocnych połowów na rzece — o właś- nie, jak teraz... — Legat istotnie dojrzał na wodzie trzy, a po- tem pięć świateł, odbijających się migotliwymi refleksami w za- łamaniach fal. To rybacy wypłynęli na nocny połów. — Bar- barzyńcy potrafią zmieszać się z rybakami i podejść na małych łódkach do brzegu, ale my potrafimy także przejrzeć ich plany, a potem gonić za nimi aż na drugą stronę... — dokończył centu- rion. — Daleko?... — O, nawet bardzo daleko! Byłem kiedyś aż u stóp Wiel- kich Gór. Widziałem ich ośnieżone szczyty. Lśniły w słońcu jak diamenty!... Jeżeli bierzemy jeńców, sprzedajemy ich potem w Yindobonie, w Arrabonie, w Akwinkum i na pomniejszych tar- gowiskach. Ale to źli ludzie, niepokorni, trudno ich przysposo- bić do niewolniczego stanu, a i wówczas nigdy nie jest pewne, czy nagle nie obudzi się w nich dziki zwierz. Gdy powieje wiatr z północy, węszą jak psy, łamią łańcuchy i uciekają. Wędrują ku swoim. Ścigają ich wówczas nasi żołnierze i zabijają, ale to ich nie odstrasza. Handlujący na tym szlaku niewolnikami ra- dzą więc trzymać ich w kajdanach i kazać im pracować w ko- palniach i kamieniołomach, ale i tam mieć na nich baczenie. Już. raczej brać należy ich młode kobiety, chłopców i dzieci. Ale handlarze niewolników mówią, że mogą wyrosnąć na dobrych służących dopiero v/ trzecim pokoleniu, nie wcześniej. — Czy wiesz, jaka kraina leży na północy, za Wysokimi Gó- rami? — Mówiłem już — puszcza, bagna... Rzeki płyną tam na pół- noc... — Dokąd? — Do morza. To najmniej znana, borealna część oceanu świa- towego, po którym pływa ląd naszej ziemi, tak słyszałem w Vin- dobonie. Tam, na dalekiej granicy horyzontu, miał utonąć Faeton, kiedy ze słonecznego rydwanu zrzucił go gniew Jowi- 12 r^ gza. Z łez sióstr Faetona narodzić się miał ów magiczny kamień, elektron. — Nie nęciło cię nigdy wyruszyć łam, skąd wieje borealny wiatr, aby na własne oczy zobaczyć najdalszy, północny brzeg okołoziemskiego oceanu? — Chadzają tam już nasi z karawanami: ekwici, żołnierza i kupcy. Jeżeli dostałbym taki rozkaz, to poszedłbym. To oczy- wiste. Ale z własnej woli nie! Strzec muszę granicy. Jeżeli lu- dzie z północy zjawiają się w dzień, to kierują nimi kupieckie zamiary, ale jeżeli nocą, to tylko w tym celu, żeby zabić. Nie wydaje mi się, aby kiedykolwiek było inaczej. Legat postanowił zakończyć już tę rozmowę i udać się na spo- czynek. Wiedział, że kwaterę otrzyma żołnierską. Kochał wy- gody, ale kochał je na równi z przygodą, a czy można przeżyć przygodę, nie narażając się na niewygody? Miał świadomość, że tu gdzieś rozpoczyna się ważny epizod jego życia, choć jeszcze oblicza tego epizodu nie rozpoznawał. Instynkt mu jednak pod- powiadał, że wszystko, co zobaczył i z czym zetknął się nad brzegiem tej wielkiej, granicznej rzeki, to dopiero początek... — Słyszałeś coś o karawanie, która przybyła z Północnych Lasów? — spytał jeszcze, akcentując tę nazwę, choć chodziło być może po prostu o ziemie porosłe puszczą. — A może nie- obce ci jest imię Idomena Luskusa z Arrabony? — Pytasz mnie, panie, o sprawy odległe od łych, które do- tyczą moich zadań. Słyszałem wiele o Idomenie Luskusie, ale plotki, które o nim krążą, przeczą sobie nawzajem. Idomen Lu- skus to człowiek bogaty, słał nawet własne karawany na północ po bursztyn, a innym karawanom pośredniczył. Mówią, że ma w ogrodzie swojego dworu zakopany bursztynowy skarb, któ- rego starczyłoby na uświetnienie igrzysk w Wielkim Cyrku w Rzymie. Mówią także, że kryje v/ swojej willi większy skarb: dziewczynę, tajemniczą Córkę Północnych Lasów, którą on na- zywa Leśną-Silvaną. Co jeszcze chcesz wiedzieć, panie? Mówią, że Idomen Luskus ma interesy, sięgające brzegów nieznanego morza, do którego wpadają rzeki płynące na północ. Ojczyzna Córki Północnych Lasów znajduje się w ujściu Vistuli, tak mó- wią. Wierzę tym wieściom lub nie wierzę, ale moim zdaniem., tym, które nie są godne wiary, także należy się uwaga. Może 13 wszystko, co mówią o Idomenie Luskusią, to kłamstwo, ale- prawdą jest, że trzeba uważniej przyglądać się tym^ którzy przybywają z krajów borealnych i tym, którzy tam się udają, a także tym, którzy z tymi krajami handlują. W Pannonii jesi dziś spokojnie, ale jutro może to ulec zmianie. — Jeśli więc tak pilnie obserwujesz ruch graniczny, powiedz,, czy słyszałeś o Rzymianach, którzy podobno obozują gdzieś w ujściu Yistuli, w Kraju Północnych Lasów? — O kupcach? — Wszyscy podają się tam za kupców. — Nie rozumiem, panie... — Powiem inaczej. Mówiono mi o Rzymianinie, którego kup- cy spotkali w osadzie nad Zatoką Wendyjską w ujściu Yistuli. Podobno słał on stamtąd jakieś legacje do Marboda, wodza bar- barzyńców. Do Marboda, który tworzy własne państwo na po- łudniowych krańcach Germanii, ponieważ z północnych regio- nów przepędziły go legiony Druzusa. — Niestety, panie, nic o tym nie wiem — pokręcił głową ofi- cer. Nie wiedział, czy nie chciał wiedzieć?... Probatus był powściągliwy w ujawnianiu swoich planów przed kimkolwiek, ale ów dowódca placówki nadgranicznej nie był przecież jego przeciwnikiem, a jego zmysł obserwacyjny i talent kojarzenia pewnych faktów czynił go interesującym partnerem rozmowy, legat spróbował więc w krótkich zdaniach nakreślić cały szaleńczy, ale jakże ambitny plan... — Chodzi w gruncie rzeczy, i po to tu jestem, o rozważenie możliwości założenia rzymskiej placówki w ujściu Vistuli. Gdy- by taka powstała, ukręcilibyśmy pętlę na szyję krnąbrnych ple- mion germańskich, a równocześnie ułatwilibyśmy sobie handel Ł brzegami tego dalekiego morza, z jego bursztynowymi kopal- niami. Rzecz w tym, że, być może, nie pierwsi wpadliśmy na ten pomysł. Ktoś inny mógł zamierzyć coś takiego w zupeł- nie innym celu. Legat umilkł i starł z czoła pot. Zrobiło mu się nagle gorąco pod barbarzyńskim futrem, ujawnił przed dowódcą małej for- tecy cały sekret swojej misji. Ale niech tam. nie musiał być sekretem, skoro mówiły o tym plotki wzdłuż całej granicy Im- perium. 14 Race nie wylatywały już z tamtego brzegu i gdyby nie wiatr w sitowiu i migające światła na rybackich łodziach można by pomyśleć, że obaj, Rzymianin i dowódca pogranicznego fortu, zawisnęli w mrocznej otchłani, a ich rozmowy dotyczą spraw jakże dalekich i obcych tej nierealnej rzeczywistości. Legat przymknął oczy. Czy nie za wiele tu niezwykłości? Jak rozpoznać co jest fantazją, a co prawdą? Nie uwierzyć w więk- szość, to równocześnie zaprzeczyć samemu sobie, a być może narazić Imperium na niebezpieczeństwo. Plemiona na drugim brzegu rzeki Danubius zaczynały być groźne. Uczyły się wal- czyć bronią i sposobem rzymskim, opanowały rzymskie oby- czaje, równocześnie nic nie zatracając z własnych cech plemien- nych, własnego obyczaju i sposobu walki. Do niedawna respekt przed potęgą Rzymu istniał jako trwały puklerz pokoju, ale już od czasu podboju Galii przez Juliusza Cezara ów respekt przy- brał bardziej cechę symbolu niż rzeczywistości. Barbarzyńców pobito, ale nie pokonano i nie ujarzmiono. Oni także zmienili taktykę walki z Rzymem. — Bursztynowe kamienie niosą często w swoim wnętrzu za- mknięte muszki, motyle, robaczki, źdźbła traw i kwiatów... Po- kazując je, kupcy mówią, że stworzenia te i rośliny pochodzą. z krainy cieni, ze świata umarłych: z mrocznego Acheronu rze- ki smutku, z Lete rzeki zapomnienia, z Kokytosu rzeki we- stchnień i ze Styksu... Ale czy widziałeś kiedy, centurionie, ka- mień bursztynowy, w którego wnętrzu tkwiłaby niezakrzepła kropla krwi? — pytał legat. — Nie, panie, — odparł oficer pogranicznego fortu — ale- słyszałem, że coś takiego istnieje. To znak tajemny, panie i jak każdy ze znaków tajemnych wymaga odpowiednich zaklęć i sza- cunku. — Wierzysz w to, centurionie? — Wierzę, panie. Kamień taki przynieść może zapewne ra- dość, szczęście, miłość, albo... — Albo co, centurionie? — Albo śmierć... Umilkli. Rybacy już odpłynęli, światła ich łodzi zniknęły w oparach mgieł, na niebie zgasły gwiazdy, uciszył się wiatr. 15 - Czas pójść na spoczynek, panie. Zaraz uczyni się wilgotno | A Tzbliża się pora upiorów i widm, chciałeś powiedzieć cen- ! ^Te tylko, panie. Jeżeli ci z tamtego brzegu atakują, czy- .nią to właśnie o takiej porze. r^ 2. Zew tamtego brzegu Mimo zmęczenia i późnej pory legat rzymski długo nie mógł zmrużyć oczu. Noc wydawała mu się duszna i wówczas gwał- townie ściągał z siebie futrzane okrycia, a po chwili wstrząsały nim dreszcze i odczuwał wilgotny chłód naddunajskich oparów. Izba była niska, a choć przeznaczona dla nadzwyczajnych gości, na pewno nie zbudowano jej dla takich, jak on legatów rzym- skich, ale co najwyżej inspekcyjnych oficerów naddunajskiego legionu, którego dowództwo stało gdzieś w Carnuntum. Legat miał już za sobą młodość i młodzieńczo "-"aleństwa, któ- re kazały mu razem z centurionami wędrować \v ^orę Nilu, mimo że już wówczas „caput Nil querere", czyli „szukanie źró- deł Nilu", oznaczało potocznie wykonywać pracę równą trudo- wi Syzyfa. Zwiedził Grecję, aby odnaleźć praźródła kultury, ale były to starania chybione. Rzym musiał się wydać żałosny, śmieszny, jarmarczny i tandetny, jeśli spoglądało się na Im- perium w ten sposób. Rzymianie nie byli jak Grecy, którzy po- trafili łączyć zmysł praktyczny z poezją. Rzymianie węszyli in- teresy, zakładali faktorie handlowe i zabezpieczali je garnizona- mi wojskowymi. Legat rzymski Lukan Probatus, drugi syn senatora Kryspusa Oratora, mimo pełnej poezji duszy i szczególnej atencji dla, wszelkiej tajemnicy i wszelkiej niezwykłości, a więc cech da- lekich od wzorców znad Tybru, wziął na swoje barki zamiary odmienne od upodobań, lecz kiedy osiągnął już wysoką pozycję, wrócił do dawnych swoich słabości i marzeń. Wszedł był już w wi&k męski, nawet dość późny wiek męski, kiedy to władanie mieczem przynosi krótki oddech i ścisk serca, ale żądza podróży pozostała. Wiek ma jednak swoje prawa, więc zaczął miłować 2 — ...l zostal tylko wiatr 17 w tych podróżach wygody, które nawet na dalekich szlakach zapewniała mu służba państwowa. I tak oto dusza poety, geogra- fa i filozofa zderzyła się z racjonalną postawą rzymskiego urzęd- nika, wymuszoną przez misję, którą spełniał. A przecież legację tę wybłagał w senacie. Powierzono mu ją, bo odziedziczone po ojcu oratorskie zdolności pozwoliły plotkom nadgranicznym nadać rangę sprawy państwowej. W tym co mó- wił było bowiem tyle samo baśni, co racji handlowych i wo- jennych. Na jego sugestie zwrócił w końcu uwagę sam princeps senatu Oktawian August i Lukan Probatus wysłany został do nadgranicznych garnizonów nad Dunaj, aby znaleźć tu potwier- dzenie swoich podejrzeń i swoich pomysłów. Wysunął bowiem projekt wysłania floty rzymskiej na północne, nieznane morze i spenetrowania bursztynowego wybrzeża. Ale zanim legat rzymski przybył nad Dunaj i wdał się w roz- mowę z centurionem Simosem, zdarzyła mu się po drodze nie- zwykła przygoda, która nie pozostała bez wpływu na przyszły raport, przygotowywany dla senatu i na treść rozmowy z do- wódcą pogranicznego fortu. Zmierzał wówczas do Arrabony, ale gwałtowna ulewa unie- możliwiła mu dotarcie do miasta. Zmuszony został szukać schronienia w najbliższym domu, a ów dom należał do jedno- okiego kupca Idomena Luskusa. Był to człowiek o wyglądzie rozbójnika, choć prowadził duży dom handlowy. Lukan Probatus nie był zadowolony z tego przymusowego po- stoju niemal u wrót Arrabony, tym bardziej że dwór Jednookie- go sprawiał z zewnątrz niemiłe wrażenie i bardziej podobny był do twierdzy niż rezydencji. Żaden bogacz z Palatynu nie powstydziłby się rozmiarów tej rezydencji, ale wzniesiona ręka- mi prowincjonalnych rzemieślników, z zamiarem naśladowania stylu stołecznego, pełna była barbaryzmów. W blasku pochodni i dziesiątek oliwnych lamp, zapalonych na cześć przybysza, le- gat rzymski oglądał z ciekawością wnętrza tej siedziby Cy- klopa. —~ Deszcz padał bez przerwy równą, szumiącą ulewą. Woda, spły- wająca z dachu na podwórze atrium, dawno już wypełniła brze- gi sadzawki. Zresztą woda zalała już całą podłogę, a jedynie dzię- ki budowniczemu, który przewidział taką ewentualność, szumiący 18 potoczek spływał kanałem z sadzawki wprost do ogrodu i po- wódź nie groziła dalszym pomieszczeniom. Można było więc su- chą nogą dotrzeć do komnaty na zapleczu, gdzie ustawiono ko- ciołek z żarem. Przy odrobinie wyobraźni pomieszczenie to moż- na było nazwać tablinum, choć szczególny wystrój tego wnętrza (rozwieszone na ścianach i rozpostarte na sofach i podłodze skó- ry niedźwiedzi, rysiów, wilków, lisów i innych dzikich zwierząt) nadawał komnacie niezwykły charakter. W tej właśnie salce, późnym wieczorem, przy migającym blasku oliwnych lamp i mruczandzie ulewy, przybysz znad Tybru poznał rozkosze miej- scowej kuchni i skosztował wina z naddunajskich winnic, wcale nie gorszego od win Italii. Gospodarz coraz bardziej intrygował Rzymianina. Idomen wydawał się zarazem ucieszony i speszony tą niespodziewaną wizytą, która burzyła monotonię życia na tym pustkowiu. Grała tu być może pewną rolę również duma gospodarza, że oto dane mu było podejmować legata z Rzymu i rozmawiać z nim. jak równy z równym, ale Jednooki znał życie i wiedział, że skutki takiej wizyty mogą być różne. Zaczęli rozmawiać o brzydkiej pogodzie, ale gdy Idomen Lu- skus zacytował nagle Horacego, i to mało znaną pieśń „Parcus deorum cultor" związaną z osobistym przeżyciem poety w czasie burzy, kiedy to poznał on na własnej skórze „moc Jowiszową", dialog niepostrzeżenie zszedł z oficjalnego tonu na tematy, które bardzo interesowały legata. Między Jowiszem, a tym, co dzieje się na północ od granicy, był jeszcze temat kobiety. Pieśń „Mar- tiis caelebs" opowiadała wprawdzie o spotkaniu Horacego z gnie- wem Jowisza, ale zdarzyło się to w Kalendy marcowe, a Ka- lendy marcowe to święto kobiet. Kobiety zaś... — Wiem, znam wszystko, co napisano o urodzie kobiet Rzy- mu — powiedział wtedy Jednooki — ale to, co na ten temat wie cały świat barbarzyński, przyćmiewa mądrości wielu poetów. Legat pomyślał natychmiast, że kupiec wygłasza bezzasadne sądy, co mógł bowiem wiedzieć o urodzie niewiast nad Tybrem? Kto wie, może nawet nigdy w Mieście nie był? Ale ponieważ zaczął nagle mówić o krajach barbarzyńskich, położonych na północ od Dunaju, Lukan Probatus postanowił podtrzymać dia- log w nadziei, że zdobędzie jakieś nowe informacje. 2* 19 Wróciła więc w dalszej rozmowie kwestia Bursztynowej Wys- py, którą ponoć widzieli kupcy. Słyszał już o niej i widział ją sam Pyteasz z Massilii. Nazywał ją Abalus, ale później u innych geografów nosiła ona odmienne nazwy. Diodor Sycylijski nazy- wał ją Basilią, Ksenofont z Lampsakosu Balcią. Mianowano ją także czasem Glaedarią. Czy chodziło o różne wyspy u wybrze- ży północnych, czy wciąż o tę samą, położoną gdzieś około ujścia Wisły-Yistuli? Według jednych Bursztynowa Wyspa była bez- ludna, według innych tam właśnie mieściła się stolica Estów, głównych mieszkańców Bursztynowej Krainy. Ale czym w koń- cu był bursztyn, o którym tyle na tym szlaku mówiono? Poe- tom wystarczało nazwanie go „łzami sióstr Faetona", ale co mówili kupcy? Zachęcony przez legata, kupiec wydobył z zaka- marków nie tylko sekretne zapiski i szkice, ale i białe, żółte i brunatne kamienie, matowe i przezroczyste, pocięte barwnymi żyłkami i krynicznie czyste... W niektórych z nich tkwiły jakieś muszki, długonogie komary, motyle, resztki roślin i kwiatów, jakby jubilerzy tej cudownej krainy na północy znaleźli sposób na wtapianie tych stworzeń i zielsk w bursztynowe kamienie, ale próby, czynione przez specjalistów w Rzymie, zaprzeczyły temu. Było to dzieło natury, a więc dzieło bogów. Północne bur- sztyny znały już ludy morskie za czasów wyprawy na Troję, zdobili nimi swe twarzowe urny Etruskowie, którzy handlowali z Północą. — Elektron to nie tylko szczęśliwy kamień, ale i magiczny — mówił kupiec. — Leczy wiele różnych chorób, zwłaszcza te, które rodzą się pod wpływem wilgoci. Są zresztą elektrony cza- rodziejskie, których moce nie zostały nigdy zbadane. Mam. tu jeden taki, cudowny, skrywany przed ciekawymi, aby pożąda- nia niepotrzebnego nie wzbudzać u nikogo. Tobie, panie, ten klej- not jednak pokażę. Dał znak niewolnikowi i ten wrzucił do płonącego trójnogu nowe ziele, zmieszana z grudkami specjalnie dobranego burszty- nu. Strzelił płomień i zgasł, ale zaraz izbę wypełnił opar ży- wicznego zapachu, być może jakichś pradawnych, wielkich sos- nowych borów, które rosły nad dalekim morzem, zanim jeszcze pojawili się w tamtych stronach pierwsi ludzie. Idomen wstał, zapraszając Rzymianina, aby poszedł za nim. Nie wołał niewol- 20 nika, ale sam wziął kaganek i ruszył ku drzwiom, za którymi schodki zawiodły ich ku mrocznej niszy. Znów były drzwi, znów korytarzyk i wreszcie mała komnata, w której stały oku- te kufry. Byłże to skarbiec Idomena? Kupiec nie otworzył jed- nak żadnego, ale odliczył dwanaście głazów od podłogi w górę, potem tyleż samo w linii poziomej i sięgnął po rzeźbiony głaz trzynasty, z wyobrażonym na nim obliczem Gorgony. Bez lęku włożył palec wskazujący w otwarte do krzyku usta straszydła, po czym wyciągnął cały głaz. Z wnętrza niszy wydobył złote puzderko, otworzył je i wyjął z niego osobliwy wisior, wykona- ny ze sporej grudki przezroczystego bursztynu, oprawionego w srebro. Podniósł lampkę, prześwietlając w ten sposób kamień. Legat spojrzał i wzdrygnął się. W samym środku grudki bur- sztynu dojrzał zamkniętą, płynną kroplę czerwieni. — To krew... — powiedział kupiec. — Nie wiem, czy pochodzi od człowieka, czy potwora, czy mistrzowie znad północnego mo- rza kunsztownie ją tam wprowadzili, czy też zamknął ją w tym kamieniu żywioł? Czy jest dziełem bogów, czy może znakiem z królestwa umarłych? To największy skarb jaki posiadam... Wrócili potem do komnaty, pełnej aromatów ziół i sosnowej żywicy. Legii na sofach, a dwaj niewolnicy nalali im wina god- nego stołu Mecenasa na Palatynie. Kupiec pospieszył z wy- jaśnieniem. — Zdjąłem ten wisior z szyi najcudowniejszego zjawiska w kobiecej postaci, jakie oglądały moje oczy. Nazywam to zjawi- sko Córką Północnych Lasów. Pochodzi bowiem z plemienia wła- dającego częścią bursztynowej krainy, gdzieś nad Zatoką We- nedów w ujściu rzeki Vistuli. Przekroczyła przełęcz w Wyso- kich Górach z karawaną kupiecką, ale z całej karawany została tylko ona i jej służka, innych członków karawany wymordowali rozbójnicy. — Co to była za karawana? Kto ją posłał i dokąd podążała? — Nic więcej nie wiem, panie. Obie kobiety znalazły u mnie bezpieczny azyl, przyznaję, że wymuszony. Ale czy mogłem po- stąpić inaczej? Ostrzeżono mnie, że bursztyn z kroplą krwi po- trafi czynić straszne cuda... Nie mogłem czekać, zdjąłem więc ten wisior z jej szyi. — Gdzie ta młoda kobieta przebywa obecnie? 21 — Panie, .chętnie powiedziałbym, że zniknęła, albo że wy- wiozłem ją do Arrabony i -tam sprzedałem, ale już tego nie po- . wiem. Masz ją tutaj, panie. Masz ją tutaj i sam powiedz, czy nie jest piękna? Legat odwrócił się. W drżącym, migotliwym blasku lamp oliwnych dostrzegł smukłą postać, otuloną w wełniany płaszcz, narzucony na coś, co mogło imitować strój Rzymianki. Była mło- da i rzeczywiście jej rysy mogły zachwycić oko znawcy. Jako niewolnica zyskałaby w Rzymie na targowisku oszałamiającą ce- nę. Zauważył, że włosy nosiła ułożone na sposób rzymski, ale ozdoby we włosach były barbarzyńskie. Tuż za nią postępowała inna kobieta, nie tak strojna i nie tak piękna, chyba jej służebna. Legat zastanowił się, czy dziewczynie wolno było swobodnie poruszać się po wnętrzu domu, czy też zmyliła czyjąś czujność i korzystając z zamieszania wywołanego przybyciem gościa, we- szła wbrew zakazowi do biesiadnego pomieszczenia. Czego chcia- ła? Podeszła wolno do spoczywającego na sofie Rzymianina, sta- nęła tuż przed nim, aż poczuł kadzidlany zapach jej szat i po- wiedziała lekko drżącym głosem kilka słów w języku Horacego, chyba wyuczonych właśnie na podobną okazję. — Panie, zabierz mnie stąd. Jestem, tu bezprawnie więziona. — Kim jesteś? — spytał legat, siadając. — Nazywają mnie Silvaną, jestem Córką Północnych Lasów, krainy nad wielkim morzem, gdzie znajdują bursztyn. Podąża- łam z karawaną do króla Markomanów. W górach napadli na nas zbrojni ludzie kupca Idomena Luskusa. Ocalałam tylko ja i ta kobieta. Odeślij mnie, panie, do króla Marboda, któremu zostałam ofiarowana. — Może cię oddam królowi Marbodowi, ale nim to się stanie, zabiorę cię z sobą do Rzymu. Zobaczysz Rzym!... — Kiedy to nasitąpi,_j)anie? — spytała. — Jak długo mam cierpieć w niewoli? Zanim odpowiedział, odsłoniła energicznym ruchem palię uka- zując nagie ramię, na którym widniał wypalony gorącym żela- zem, nie zagojony jeszcze i ropiejący znak „I". W ten sposób za.- pewne sygnowano bydło Idomena Luskusa. 22 — Nikt cię tu więcej nie tknie — powiedział legat, podno- sząc się z sofy. Zderzenie baśniowości z brutalną rzeczywistoś- cią było zbyt gwałtowne nawet dla niego, który wiele widział. Prowincjonalny tyran pozwalał sobie zapominać, że obszar ten podlega jedynemu prawu rzymskiemu i że dziewczyna ita nie była jego niewolnicą, należała do Rzymu. — Nikt cię już nie śmie tknąć... — powtórzył legat. — Znajdujesz się odtąd pod opieką rzymskiego senatu, a opiekę tę gwarantuję ci ja, legat tego sena- tu. Za samowolę wobec ciebie odpowie każdy stosownie do swo- jej winy. Zabrzmiało to groźnie. Kupiec poruszył się niespokojnie. Nie było mu w smak, że słowa legata słyszy jego służba, dla której był panem życia i śmierci. No więc sprawdzało się jego złe prze- czucie. Wizyta legata senatu to splendor, ale i kłopot, może na>- •wet przykrości. — Jadę teraz nad granicę, ale najdalej za dwa tygodnie zja- wię się tutaj ponownie, aby cię zabrać do Rzymu — powiedział legat. — Tam zdecydują, czy masz udać się do króla Marboda, czy pozostać w Rzymie. A równocześnie pomyślał, że ktoś miał w tym określony cel, śląc taką piękność do Marboda. Ciekawe od jak dawna dziew- czyna przebywa w domu Idomena i skąd zna język Romy. Mo- że nauczono ją tutaj, ale może ktoś nauczył ją tego znacznie wcześniej? Należy dowiedzieć się czegoś więcej o całej spra- wie... Młoda kobieta podziękowała mu, skłaniając nisko głowę, od- wróciła się i odeszła. Idomen Luskus skulił się na swojej, sofie, najchętniej zamieniłby się w obłok pary. Po odejściu dziewczy- ny nie zmienił pozycji ani nie odezwał się. Zrozumiał, że będzie musiał przemyśleć, jak się przeciwstawić grożącemu mu nie- bezpieczeństwu. Mógł zostać oskarżony nawet o szkodzenie Rzymowi na jego rubieżach. Był zły za swoje gadulstwo, za brak czujności wobec dziewczyny, za to, że pokazał przybyszo- wi swoje skarby i ów bursztyn z kroplą krwi... Tak znakomicie rozwijająca się atmosfera biesiady została nagle zburzona... Legat dał znak służbie, że chce odejść, dając równocześnie do zrozumienia gospodarzowi, że nie powrócą już do tematu Ho- racego. Pogawędka została ostatecznie zerwana. Więc jednak 23 ten lokalny satrapa pannoński, mimo złudzeń i poetyckich cy- tatów, był zwykłym, rabusiem pogranicznym! Gdy jednooki rabuś przyprowadził dziewczynę do swojej re- zydencji, pewnie zapragnął zatrzymać ją w charakterze konku- biny, a gdy opierała się, za karę kazał wypalić jej na, ramieniu znak własności. Potem zreflektował się i zmienił wobec niej tak- tykę. Dał jej rzymskie stroje i otoczył opieką. Ale uzyskał v/ za- mian tylko jej nienawiść. Co to była jednak za karawana, z którą młoda kobieta podró- żowała? „Z ujścia Yistuli do króla Marboda"... Co to oznacza- łc?... Marbod znał obyczaje rzymskie i nawet swojej armii pró- bował nadać pewne cechy zaobserwowane w Italii. A może, właśnie ta sytuacja skłoniła kogoś, znajdującego się w kraju nad bursztynowym wybrzeżem, aby wejść w porozumienie z Marbo- dem? Kogo jednak? Czy było prawdą, że w ujściu Yistuli do nieznanego morza znajdowali się jacyś Rzymianie? A może istot- nie był tam, jak mówiono, wnuk uczestnika spisku na Cezara Aulus Apollinaris, o przezwisku Lupus? Trzecie kury zaczynały już piać, kiedy legat rzymski zmru- żył wreszcie powieki, ale nawet wówczas nie zaznał spokoju. Zdawało mu się, że wędruje z legionami rzymskimi w stronę północnych krain, to znów, że barbarzyńcy napadli na naddu- najską strażnicę... Obudził się wreszcie. Wykąpał się w żołnierskiej łaźni i po- lecił sposobić swój orszak do odjazdu. Dzień zapowiadał się pogodnie, jednak wkrótce po wschodzie słońca gęsta mgła spowiła rzekę. Powiedziano mu wówczas, że nocą nieprzyjaciel dokonał napadu na sąsiednią strażnicę, nie- wiele więc brakowało, aby jego sen okazał się częścią rzeczy- wistości. Poinformowano go także, że napad nastąpił nie od prze- ciwległej strony rzeki, ale wyszedł z równin Pannonii. Wyglą- dało na to, że jakaś grupa barbarzyńców dokonała wcześniej wypadu w głąb prowincji i właśnie tej nocy wracała z łupami. Granica nie była tak 'Taezpieczna, jak przypuszczano nad Ty- brem. Pożegnał centuriona, obiecując nie zapomnieć o nim, a w głębi serca życząc sobie, aby udało się zabrać tego właśnie oficera na zaplanowaną wyprawę. Pragnął w drodze powrotnej zatrzymać 24 się we dworze Idomena Luskusa, aby ostatecznie zbadać i za- mknąć sprawę karawany i Córki Północnych Lasów. Ale zamie- rzenia tego nie udało' mu się zrealizować. W rezydencji Idomena zastał wojsko i skrybów sądowych z Arrabony. Dwór został bowiem napadnięty, a oszczepy, jakie znaleziono wskazywały, że ataku dokonali ludzie spoza granic rzymskich. Być może byli to ci sami, którzy ubiegłej nocy na- padli na pograniczny fort, wracając z Pannonii. Część służby i niewolników, którzy chwycili za broń, wybito. Ciał barbarzyń- ców nie znaleziono, a nie wydawało się możliwe, żeby nikt z nich w tej walce nie poległ. Czyżby wzięli ze sobą zarówno rannych, jak i zabitych? Wnętrze splądrowano, ale, co Rzymianinowi wydało się dziw- ne, żadnej niewolnicy nie zgwałcono, żadnej nie uczyniono krzywdy. Zrabowano trochę broni i ozdób, ale skarbiec ocalał. Co więc było celem napadu? Lub może kto? Legat domyślał się, ale nie miał zamiaru ułatwiać pracy sądowym skrybom. Zniknęła Córka Północnych Lasów i jej służebnica. Napastnicy okrutnie obeszli się z gospodarzem. Wydarto mu drugie oko, a całe jego ciało nosiło ślady przypaleń rozpalonym żelazem, takim samym, jakim znaczono jego bydło i jakim wypalono ini- cjał „I" na ramieniu porwanej dziewczyny. Żył jeszcze, kiedy przybył legat rzymski, ale nie mógł mówić. Zmarł około połud- nia, a jego ciało zaczęło natychmiast cuchnąć. Jedyną czynnością legata było zabranie notatek, na jakie natknął się w skarbcu, dotyczących bursztynowego szlaku. Oczy- wiście uczynił to w obecności sądowych skrybów. Później, już bez żadnych świadków, poszedł jeszcze raz do pustego skarbca (kufry zabrano już wcześniej do Arrabony), otworzył skrytkę w murze i wyjął magiczny amulet z bryłką bursztynu, w środku której pływała kropla czerwonej, żywej krwi... 5. Tyberiusz wodzem wyprawy — Jeżeli to prawda... — powiedział Oktawian August i po- wtórzył po chwili jeszcze raz. — Jeżeli to prawda, drogi Ty- beriuszu... Ktoś musi tam dotrzeć i zbadać wiarygodność tych plotek. Jeżeli bowiem istotnie człowiek imieniem Aulus Apolli- naris istnieje i jeżeli ma on coś wspólnego ze śmiercią Druzusa •w czasie jego powrotu z drugiego brzegu rzeki Albis... Jeżeli ponadto uciekł z grupą zdrajców i rozbił, jak mówią, obóz u ujścia rzeki Vistuli, u samej bramy do bursztynowej krainy, trzeba go odnaleźć i zabić. Powtarzam: zabić, drogi Tyberiuszu, bo dla tego człowieka litości mieć nie można. Pochodzi z rodu, który był zawsze przeciwny Rzymowi. Jego dziadek brał udział w spisku na życie Cezara, potem umknął i poległ w boju pod Filippi. Jego ojciec zginął jako stronnik Sekstusa Pompejusza. Warto byłoby prześledzić jego drogę życia, uniknął bowiem, na niej wielokroć mieczy sprawiedliwości. Na koniec jednak znalazł się podobno w armii Druzusa i z armią tą ruszył do Germanii. Tam, nad rzeką Albis jego ślad się urywa. Nie wierzę, by poległ w obronie Druzusa, ale skłonny jestem wierzyć, że miał coś wspólnego z jego śmiercią i że żyje nad Zatoką Wenedów w ujściu Vistuli, próbując wejść w kontakt z różnymi przebiegły- mi wodzami Germanów. Tymi słowami odezwał się boski princeps Oktawian August. Patrzył prosto w oczy stojącemu naprzeciwko pasierbowi, tak niedawno usynowionemu i wyraźnie wskazanemu na konty- nuatora linii boskich władców. Princeps leżał na sofie, a jego nagie stopy, z których ostatnio uciekało często czucie, maso- wał grecki eskulap. Między jednym a drugim zdaniem prin- ceps zajadał soczyste winogrona. W perystylu było cicho, tylko 26 z ogrodu dochodził świergot wróbli Niebo było błękitne i czy- ste, a słońce jaskrawe, choć nie upalne, rzucało skośny cień. W tym cieniu znajdował się Oktawian August, pod kolumnadą czuwali służący, a w głębi perystylu dwaj pretorianie. Nie by- ła to rozmowa ojca z synem, już raczej dowódcy z podwładnym. Tyberiusz stał w pełnym słońcu, lecz nie odczuwał jego żaru, raczej chłód, który przenikał go od kamiennej posadzki. Przez podeszwy sandałów, stopy, lędźwie i wzdłuż kręgosłupa mroził czaszkę. Rozumiał, że będzie to ważna dla niego próba. Musiał dowieść, że godny jest powierzenia mu w przyszłości władzy nad Imperium. Albo zostanie następcą boskiego, na co miał wiel- ką szansę, albo umrze, jak inni jego poprzednicy, śmiercią na- turalną, albo tajemniczą. Oktawian August lubił podkreślać, że jest kontynuatorem bo- skich cech Juliusza Cezara, bezpośrednim spadkobiercą jego myśli i jego czynów, a więc także bogiem. Syn boga nie może mieć tych samych cudownych cech, co jego ojciec. W rzecz.y- wistości Oktawian był adoptowanym przez Juliusza Cezara wnukiem jego siostry. Spadkobiercę swej boskiej władzy nad wciąż rozrastającym się obszarem Imperium Romanum (co zresztą nie było już zgodne z testamentem Cezara, nakazującego utrwalenie zdobyczy, a nie ich powiększanie) widział początko- wo w osobie Marcellusa, syna swej siostry, ale on niespodziewa- nie zmarł. Wówczas Oktawian August doszedł do wniosku, że linię władców rodu julijskiego mógłby podtrzymać znakomity wódz Agryppa, ożeniony z Julią, córką princepsa. Ale widocz^- nie tajemnicze fatum prześladowało ludzi wybranych na konty- nuatorów boskiej linii. Agryppa zmarł podobnie niespodziewa- nie, jak poprzednio Marcellus. Wówczas zaczęto mówić o Dru- zusie i Tyberiuszu, jako ewentualnych następcach, obaj byli bo>- wiem synami Liwii, aktualnej żony Oktawiana Augusta, choć zrodzonymi z jej poprzedniego małżeństwa. Kto z nich dwóch bardziej przypadł do serca princepsowi? Wkrótce okazało się, że Druzus. Nastąpiło to czternaście lat przed opisywanymi tu wypadkami. Ale zaledwie wybór Oktawiana Augusta stał się znany, Druzus poległ w bitwie z Germanami nad rzeką Albis, czyli współczesną nam Łabą. Śmierć Druzusa zmusiła legiony do cofnięcia się... 27 Wydawało się, że Oktawian August wskaże następnie na Ty- beriusza jako na kontynuatora swojego dzieła... Ale nie wska- zał. A przecież Tyberiusz nie tylko był synem Liwii, ale oże- niono go z wdową po ukochanym przez princepsa wodzu, Agryp- pie. Wdową tą była córka Oktawiana Augusta. Boski władca raptownie odwrócił się od Tyberiusza, jakby pod wpływem ja- kichś podejrzeń. Ale czy Tyberiusz mógł mieć coś wspólnego ze śmiercią Druzusa? W ówczesnym Rzymie, który pogrzebał republikę, a wyniósł wysoko władzę policyjną, której instru- mentem niezawodnym stali się pretorianie, wszystko mogło się zdarzyć. Tak więc boski August wyznaczył na swych następców dwóch małoletnich synów Agryppy i Julii — Gajusza i Lucju- sza. Aż chęć bierze napisać, że „jak łatwo zgadnąć" obaj zmarli w bliżej nieznanych nam okolicznościach. Ot, po prostu: zacho- rowali jeden po drugim i zmarli. Coś dziwnego dziajło się z wy- znaczonymi przez Oktawiana Augusta, żaden nie żył długo po wskazaniu go jako kontynuatora rozpoczętego dzieła. I wtedy Oktawian August jakby nagle spostrzegł Tyberiusza, wyrażając gotowość usynowienia go. Adopcja i wyznaczenie go na kontynuatora dzieła odbyła się w warunkach dość niezwyk- łych. Równocześnie z obu decyzjami, boski imperator polecił Ty- beriuszowi adoptować syna Druzusa. Syn Druzusa nosił imię Ger- manik i cieszyła się już wówczas uznaniem Rzymu za swoje wo- jenne czyny. Czyżby w Germaniku upatrywał ,,pierwszy Rzy- mianin" następcę ,,w razie śmierci Tyberiusza"? Bo równocześ- nie polecono Tyberiuszowi udać się do Germanii i tam zorgani- zować wyprawę morską na wschód od najdalszych morskich baz, rzymskich w ujściu Renu, „tak daleko jak przedtem nie dotarł żaden Rzymianin". Tak niedawno Tyberiusz odczuwał chłód, a teraz żar rozlewał się po całym jego ciele, poczynając od głowy, szyi i barków. Już sięgnął lędźwi. Poczuł, że poci się i toga przylepia się mu do ciała. A może to skutek słońca? Nie, to nie był skutek upału. Więc lęk? Na jego czole'pojawiły się krople potu, które princeps musiał spostrzec. — W ciągu zimy w ujściu Renu zbudujesz flotę — mówit boski August. — Weźmiesz dobrych marynarzy i dobrych ster- ników. Zasady organizacji wyprawy przedstawił w senacie legat 28 Lukan Probatus. Weźmiesz go z sobą do Germanii. Niech ci po-; wie, co jest niezbędne do zorganizowania takiej wyprawy. Po- legaj na nim. Przebywał ostatnio na bursztynowym szlaku w pannonii i przyniósł stamtąd wiele niezwykłych wiadomości. Po- twierdziły one tylko celowość takiej wyprawy. Lukan Probatus wysunął nawet myśl założenia obozu rzymskiego w ujściu Vi- stuli, na ostatnim odcinku bursztynowego szlaku. Brzmi to jak baśń, ale rzecz trzeba rozważyć na miejscu. Lukan Probatus ma sam wyszukać ci mistrza od żeglowania, który byłby głównym nawigatorem ekspedycji. Udał się obecnie w tym celu na Sy- cylię, gdzie w zimowych bazach zamierza odnaleźć takiego nautę. Wymienił już nawet jego imię, ma to być żołnierz i że- glarz, Marek Rufinus. Przerwał na chwilę, skubiąc owoce winogron i jakby nie zwra- cając uwagi na fakt, że Tyberiusz stał dalej w pełnym słońcu, podczas gdy głowę imperatora chronił cień. — Myślałem o tym. Wydaje mi się, że nie powinno w tej wyprawie wziąć udziału zbyt wiele okrętów, ale na pewno trzon eskadry powinny stanowić trójrzędowce, bo to uniwersalne okrę- ty. Natomiast dla działań rozpoznawczych możesz wziąć kilka galer dwurzędowych, które mogłyby utrzymywać kontakt z por- tami Germanii, gdyby czas wyprawy się przedłużył. Na pokła- dzie każdego okrętu musisz mieć oddział legionistów. Dużych okrętów przeciwnika nie spotkacie, ale nie o to przecież chodzi... Musicie na początek dotrzeć do Przylądka Cymbrów v/ Cieś- ninie Kodańskiej. Dalej rozpościerać się ma morze, nad którym leżą bursztynowe wybrzeża. Popłyniesz tak daleko, jak ci się uda. Nie chcę tracić ciebie, ani innych, którzy z tobą popłyną. Jeżeli uznasz to za konieczne, wrócisz po osiągnięciu Przylądka Cymbrów i wyznaczysz ludzi, którzy popłyną dalej, aż do ujścia Vistuli, jeżeli okaże się to możliwe. Nie chciałbym, abyś zatra- cił się w tych barbarzyńskich krajach, abyś pozostawił pograni- cze Germanii bez opieki. Twoi żeglarze powinni przekonać się czy Sinus Codanus to zatoka, czy tylko cieśnina, prowadząca na wschodni ocean. Czy płynąc na wschód od Przylądka Cymbrów można osiągnąć ujście Vistuli i krainę, gdzie znajdują najpięk- niejszy bursztyn? No i wreszcie chcę, aby ostatecznie ustalono, czy na końcu bursztynowego szlaku zamieszkałe tam ludy sprzy- 29 ja^ą nam, czy Germanom? A także, czy znajduje się tam Aulus Apollinaris o przezwisku Lupus. Jeśli tak, wówczas powinien umrzeć... Ty stajesz na czele tej wyprawy, Tyberiuszu, mo] sy- nu Ty jesteś odpowiedzialny za wszystko, choć bezpośrednio nad jej przygotowaniem czuwać może legat Lukan Probatus, a za bezpieczeństwo żeglugi po obcych morzach odpowiadać bę- dzie nawigator eskadry, którego legat chce odnaleźć w Syraku- zach. Gdy osiągniecie Przylądek Cymbrów, każ złożyć ofiarę bo- gini Komie i boskim cieniom Juliusza Cezara. Na dalekich szla- kach będę także z wami... — Uczcimy to ofiarą u wejścia na obce morze, boski Augup- cie, Synu Boga, mój ojcze... - odpowiedział Tyberiusz, chyląc czoło. 4. Syrakuzy Legat mógł wezwać Marka Rufinusa do Rzymu i tam prze- kazać mu polecenie princepsa, ale z wielu względów słuszniejsze wydało mu się uczynić to w bazie na Sycylii. Chodziło przecież nie tylko o Rufinusa; potrzebny był również zespół znakomitych żeglarzy i budowniczych okrętów, a tych chciał znaleźć Lukan Probatus właśnie na Sycylii. Poza tym, jakkolwiek przed histo- rią odpowiedzialny był za pomyślność tego przedsięwzięcia bo- ski August, a przed nim Tyberiusz, to przed Augustem, Tybe- riuszem i całym senatem, za organizację ekspedycji odpowiadać miał on, Lukan Probatus, który całe to szaleństwo wymyślił. Na- tomiast odpowiedzialnością za bezpieczeństwo żeglugi należało. obarczyć Marka Rufinusa, obecnie dowódcę galery w Syraku- zach, jeżeli oczywiście żyje, jeżeli nie poległ w bitwie z republi- kanami, piratami czy w ulicznej bójce. Bo chociaż legat znał osobiście Rufinusa z wypraw śródziemnomorskich, choć ów do- wódca triremy z tytułem „praefectus ciassis" cieszył się jak naj- lepszą opinią w kręgach wodzów, żołnierzy, kupców, marynarzy i okrętowników, przecież miał i wady. Nie można mu było za- rzucić lekkomyślności w dziele żeglarskim, to pewne. Zasługi- wał w pełni na zaufanie i powierzenie mu pilotowania całej es- kadry na dalekich morzach. Był rzetelny w swoim zawodzie i nie znosił fanfaronady ani niepotrzebnego ryzyka, co niekiedy cechowało greckich marynarzy. Był synem Rzymianina;, to prawda, ale matką jego była Bi- tynka, a to już wiele znaczy, jeśli chodzi o urodę i cechy cha- rakteru. Był szczupły, muskularny, wysoki i bardzo silny. Miał rysy regularne, ale zdradzające, że w Bitynii krew grecka mie- szała się przedtem z krwią azjatyckich wojowników, zanim, 31 przez ojca, uległa krwi Latynów. Jego ojciec nosił cognomen Rufus, czyli „rudy", ale Marek miał włosy czarne i proste. Po- dobał się kobietom i umiał z tego korzystać. Nie był już młody, trzydzieści pięć lat to próg wieku zaawansowanego, który na- kazywał ostateczne ustatkowanie się. Tymczasem, jednak tego ustatkowania nie widać było w jego postępowaniu. Z legatem spotkał się jako kapitan wojennego trójrzędowca, kiedy prowadził swój korab na lewantyńskie wody, u brzegów Cylicji, Lydii i Pamfilii, tocząc dwukrotnie bój z rozbójnikami morskimi. Od czasów Homera rozbójników tych Grecy nazy- wali „peratiai", co kiedyś brzmiało raczej dumnie niż obelży- wie, a od czego wzięło się rzymskie „piratae", nazwa już zdecy- dowanie obraźliwa. Syrakuzy miały wówczas za sobą dni wielkiej chwały i nie stanowiły zimowej bazy floty, do czego predestynowało położe- nie portu i jego wielkość. Ale Syrakuzy, to było zawsze i pozo- stało hasło wywoławcze, mówiące od razu, że to metropolia ma- rynarzy. Za rządów tyranów miasto doszło do niebywałego roz- kwitu, a za Hierona zbudowano tu nawet największy okręt, jaki oglądały oczy antycznych żeglarzy Morza Śródziemnego. Tu żył Archimedes, zabiły przez jakiegoś rzymskiego legionistę w cza- sie wojen punickich. Był tak nieostrożny, że zwrócił uwagę żoł- nierzowi, aby nie deptał po jego rysunkach, problemy hydrosta- tyki rozwiązywał bowiem, kreśląc wzory patykiem na piasku. Działo się to dwieście lat przed opisywanymi tu wydarzeniami, nic więc dziwnego, że w tym czasie Archimedes był już postacią mitologiczną, choć przy budowie okrętów posługiwano się jego wzorami. Ostatni akt walki republikanów przeciwko Rzymowi ceza- rów, zainscenizowany przez Sekstusa Pompejusza, rozegrał się również tutaj. Syrakuzy stały się wtedy na krótko stolicą Pom- pejusza i tu właśnie zbudował on flotę, która miała zniszczyć rosnącą potęgę Gajusza Juliusza Cezara. Stało się inaczej, po bitwie pod Mylae i Naulochos flota Pompejusza przestała istnieć, a sam Pompejusz uciekł z pola walki. Zginął w jakimś azjatyc- kim porcie od skrytobójczego ciosu sztyletem. Do Syrakuz wkro- czyły legiony, a Sycylię oddał wspaniałomyślnie Oktawian August pod kontrolę senatu, którego był princepsem... 32 Wrócił do Syrakuz pokój i gospodarcza pomyślność. Nigdy już jednak nie wróciła świetność. Syrakuzy nie stały się także, jak zakładano początkowo, zimową bazą rzymskiej floty wo- jennej, ale w obu portach nie brakło, nawet w okresie zamknię- tym dla żeglugi, licznych okrętów. Zresztą, właśnie okres zimo- wy nie był tu czasem martwym, jak w wielu innych portach. Czyniła tę szczególną sytuację odległość od wybrzeży afrykań- skich. Od października do maja w zasadzie unikano dalekich pod- róży morskich i wiele portów zamykano łańcuchami, ale nie do- tyczyło to Syrakuz, skąd okręty pływały w rejsy do Afryki i do- kąd zawijały z afrykańskich portów. Zima była tutaj również okresem remontów floty i budowy nowych jednostek. To z Sy- rakuz wypłynął kiedyś Lukan Probatus w awanturniczą podróż ku wschodnim brzegom Morza Śródziemnego, na okręcie dowo^ dzonym przez Rufinusa. Tutaj także chciał go obecnie znaleźć. Rufinus miał być znów dowódcą triremy. Gdy żegluga by- ła niebezpieczna i daleka, powierzano mu komendę. Specjalny goniec, doniósł legatowi, że Rufinus jeat w Syrakuzach, ale że „ma tam pewne kłopoty". Dzielnica domów publicznych prosperowała tu w okresie zimy niezgorzej niż latem, co można było obserwować na podobną skalę tylko w miastach Lewantu, albo w takich wielkich portach śródziemnomorza jak Aleksandria lub Efez. Znając upodobania Marka Rufinusa, legat Probatus miał zamiar (oczywiście w prze- braniu, nie zdradzając kim jest naprawdę) zacząć poszukiwania żeglarza właśnie od dzielnicy uciech, a konkretnie od lunaparu „Grota Wenus", prowadzonego przez wyzwoleńca Archilocha. Tak się złożyło jednak, że wpierw trafił do prokonsula, gdzie załatwił wiele spraw związanych z wysłaniem zespołu budowni- czych okrętowych na granice Germanii. U prokonsula spotkał także prefekta Syrakuz. Właśnie od prefekta dowiedział się no- wości o Rufinusie. Nie, nikt nie ujmował nic jego walorom że- glarskim, nie wątpił w jego dzielność i umiejętność, ale jego ży- cie osobiste najwyraźniej szkodziło mu w karierze. Był dowódcą trójrzędowca, przeznaczonego do zimowych rejsów w kierunku Afryki, jeżeli warunki pogodowe na to pozwalały. Chyba jednak na pokładzie tego trójrzędowca szukał teraz schronienia przed kłopotami, jakie prześladowały go na lądzie. Obecnie ścigała, go, 1 — ...l został tylko wiatr 33 przy pomocy mistrzów prawa rzymskiego, jakaś rodzina, z kto- | rej córką związał się w niezbyt stateczny i legalny sposób. Proś- ciej mówiąc, córka uciekła do niego na okręt, a była m|łoda i po- wabna. Co okazało się znacznie bardziej kłopotliwe, pochodziła z majętnej i znaczącej w Syrakuzach rodziny kupieckiej, a pra- wo rzymskie stało na straży cnót obywatelskich, jeśli rzecz szła -o obywateli na wysokich stanowiskach i dysponujących dużym majątkiem. — Musiał zapłacić wysokie kary i sumę tę uiścił, co do ostat- niej monety. Za te pieniądze mógłby mieć kilka niewolnic, albo pojechać na całe lato do Baiae — mówił prefekt. — Stracił cały majątek jaki posiadał, ale dziewczyny nie zwrócił. To szaleniec. Chronią go jeszcze burty okrętu, ale proces jest w toku, a na lądzie, jeśli zejdzie z pokładu, czeka go nie tylko więzienie, ale nawet śmierć. Jeśli legat chce go stąd zabrać, władze Syrakuz pomogą mu wszystkimi dostępnymi środkami. Niech Marek Ru- finus odjedzie stąd i nigdy nie wraca... Kiedy legat przybył na pokład okrętu, zapadał już zmierzch. Właśnie skończono wydawanie posiłku, a załoga zebrała się na pokładzie, słuchając, opowiadań miejscowego bajarza, któ- rych zapraszano chętnie o zachodzie słońca na okręty. Legat zo- stawił na nabrzeżu lektykę, towarzyszącą mu służbę, ale wach- towi zauważyli niezwykłość orszaku gościa, który zjawił się o tak późnej porze i natychmiast donieśli o tym dowódcy. Marek -Rufinus doszedł jednak do wniosku, że jeśli ważny ów gość -chce incognito i bez należnego ceremoniału wejść na pokład ga- lery, nie wymaga widocznie, aby dowódca witał go na burcie. Niech więc sam poszuka najważniejszego w tym gronie. Może była to zresztą szczególna inspekcja. Ktoś chciał posłuchać o czym mówi się tu wieczorem po posiłku? Czy przypadkiem nie obraża się bogów i dobrych obyczajów? Gawędy bajarza słu- chali wszyscy: starszyzna, żeglarze i żołnierze, których oddział zawsze stacjonował na pokładzie, nawet galernicy w dolnych partiach kadłuba, jeżeli byli więźniami przykutymi łańcuchami .do ławek. Bajarz opowiadał o dawnych czasach i na potwierdzenie auten- tyzmu swej historii zaklinał się na bogów, że mówi prawdę i tylko prawdę, a historię tę usłyszał od swego dziada, służącego 34 wówczas we flocie. Wówczas — to oznaczało czasy młodości bo- skiego Juliusza Cezara. — ...Zanim jeszcze piraci cylicyjscy wyruszyli na wyprawę^ piękna Betsabe spytała wodza rozbójników Marmosa, c^y jest pewny zwycięstwa. „Pewny"? — Powtórzył jej pytanie pirat. — „Nigdy nie jestem pewny zwycięstwa. Bitwa na morzu to nie to samo, co polowanie w górach Taurus na kupiecką karawanę. Walka na morzu wymaga wprawdzie takiej samej odwagi i umie- jętności władania mieczem, ale ma tu zawsze coś do powiedze- nia władca morza Neptun, większa lub mniejsza fala i większy lub mniejszy wiatr znaczą tu bardzo wiele. Niekiedy pomagają, ale czasem niweczą największe zwycięstwa..." Rufinus siedział daleko na rufie, obejmując kibić drobnej dziewczyny, o którą w Syrakuzach wybuchła niedawno taka awantura, że echa jej dotarły do prefekta. Dziewczyna miała ciemną cerę i granatowoczarne, długie włosy, dlatego może zło- te ozdoby, którymi przyozdobił ją Rufinus, dodawały jej uroku, kontrastując z jej śniadym ciałem i puklami włosów. Gdy ba- jarz zaczął opowiadać o piracie Marmosie i pięknej Betsabe, nie- jedne oczy zwróciły spojrzenia ku Rufinusowi i jego dziewczy- nie; opis tamtych bohaterów odpowiadał bowiem wyglądowi tej pary. — „Betsabe miała długie, czarne włosy, przewiązane kosztow- ną wstęgą, która owijała jej głowę i kończyła się bogatym dia- demem, zawieszonym na jej czole. Na rękach i nogach nosiła wiele złotych bransolet niczym babilońska bogini, a w uszach cienkie, złote koła. Była drobna, wysmukła i gibka. Krótko mó- wiąc, była piękna. Mówiono, że w gnieździe Chakios rządzi miecz Marmosa i uroda Betsabe. Marmos zabrał dziewczynę z rzymskiego okrętu, zdobytego kiedyś przez piratów. Była córką bogatego kupca z Aleksandrii, przyjaciela Rzymu. Kupiec po- legł w boju z ręki Marmosa, a córka jego zamieszkała w domu zabójcy. Marmos przywoził jej z każdej wyprawy kosztowności i niewolnice, które nie tylko dbały o dziewczynę, ale i kształ- ciły ją. W tym pięknym zakątku panowała bowiem nuda i z nu- dów dziewczyna zaczęła poznawać tajniki pisma oraz dowiedzia- ła się wielu ciekawych rzeczy o świecie. Wolno jej było także prowadzić rozmowy z bogatymi jeńcami, których trzymano w 3« 35 Chakios celem pozyskania okupu. Ale czy Betsahe kochała pi- rata Marmosa? Jeszcze wam nie odpowiem na to pytanie. Niech za mnie opowiedzą wam dalsze ich losy..." Legat przecisnął się przez ciżbę zalegającą pokład. Szedł ostrożnie, otulony płaszczem, prowadzony przez wachtowego z latarnią. Gdy doszedł do miejsca, gdzie siedział Marek Rufinus, odchylił nieco kaptur i wówczas dowódca galery, tak powściągli- wy w oddawaniu honorów, poderwał się z miejsca, zdumiony obecnością na pokładzie kogoś tak znacznego. Pamiętał Lukana Probatusa i żywił do niego wielki szacunek. Legat pływał na ga- lerach dowodzonych przez Rufinusa w bardzo złych warunkach, kiedy wydawało się, że Neptun nie pozwoli im dotrzeć do portu. Może zresztą bóg morza takiego zezwolenia do końca nie wydał, ale w pojedynku z nim zwyciężył na pewno talent żeglarski Rufinusa i jego załogi oraz wspaniałe dzieło budowniczych okrę- towych, sama galera. Lukan Probatus był jedynym, znanym Ru- finusowi człowiekiem lądu, który nie zląkł się gniewu morza. — Nie wiedziałem, że to ty, panie... — powiedział nauta. — Wybacz mi, że nie powitałem cię na burcie, kiedy wstępowałeś na pokład okrętu. — Uważam cię za człowieka dobrze mi znanego, Rufinusie. Chciałem odwiedzić cię w twoim gnieździe bez ceremonii. Usiadł obok żeglarza, każąc mu uczynić to samo. W świetle latarni, pozostawionej przez wachtowego, przyjrzał się dziew- czynie. Kilka głów zwróciło się ku niemu, ale gdy usiadł obok Rufinusa, pomyślano, że jest jakimś kupcem, znajomym do- wódcy. Gawędziarz tymczasem opowiadał dalej i teraz w jego historii zjawiła się postać boskiego Juliusza Cezara, jeszcze jako mło- dzieńca, który w czasie walki między Mariuszem a Sullą opoi- wiedział się po stronie Mariusza i musiał opuścić Rzym. Po- płynął wówczas na Rodos, do prowadzącego szkołę retoryki Apolloniosa Molona. Niestety, okręt, którym płynął Juliusz Ce- zar, napadnięty został przez piratów Marmosa. Walki nie było, bowiem kapitan kupieckiego statku poddał swój korab,, bez wa- hania odkrywając przed piratami wszystkie bogactwa wiezione na pokładzie, „A kim jest ten młodzieniec?" — spytał nagle Mar- mos, wskazując na Cezara. „Należy do słynnego i zacnego rodu 36 r rzymskiego" — wyjaśnił kapitan — „a płynie na Rodos, celem wzbogacenia swej wiedzy. Wiezie sporo bogactw i dwudziestu czterech niewolników". Marmos ucieszył się — „Myślę, że uda mi się uzyskać za niego dwadzieścia talentów okupu" — powie- dział głośno, a talenty warte były wówczas znacznie więcej niż po wojnach Rzymu z Antoniuszem i Kleopatrą. Kiedy jednak padło to przypuszczenie z ust Marmosa, młodzieniec gwałtownie odwrócił się i krzyknął wprost w twarz piratowi — „Oszaleliś- cie? Ile mówicie? Dwadzieścia talentów? Sam, bez sług i nie- wolników, bez całego bagażu, wart jestem co najmniej pięćdzie- siąt talentów"... Gdy bajarz wygłosił to zdanie, wśród słuchaczy wybuchł gwar. Rzecz była zgoła fantastyczna, to był pierwszy przypadek, kiedy jeniec podbijał cenę okupu za swoją osobę. Ale Cezar wiedział co robi, szybko uzupełnił informację gawędziarz. Jeniec, za któ- rego spodziewano się tak wysokiego okupu, mógł liczyć na godne warunki niewoli. Tak się też stało. Otrzymał mieszkanie, zosta- wiono mu czterech niewolników, można powiedzieć, że dbano o niego. On zaś śmiał się z piratów i przy byle okazji lżył ich, obiecując im, że przyczyni się do tego, aby skończyli życie roz- pięci na krzyżach... Znów wybuchł gwar wśród słuchających. Skorzystał z tego le- gat i nachylając się do ucha dowódcy galery, powiedział: — Chcę cię stąd zabrać, Marku Rufinusie... — Dokąd? — spytał żeglarz. — Na daleką wyprawę, ku borealnym krainom. — Jestem na rozkazy boskiego Augusta w dzień i w nocy. — Jest to właśnie osobista decyzja princepsa. — Mam dowodzić galerą? — Będziesz dowodził galerą, ale obowiązki będziesz miał po- ważniejsze. Jeszcze tej zimy pod twoim dowództwem zaczną bu- dować flotę w ujściu Renu. Dopilnujesz wyposażenia jej i obsa- dzenia wyborowymi załogami, aby na wiosnę okręty były go- towe. — Ależ panie, to wymaga armii budowniczych i wielu, wielu pieniędzy. — Dostaniesz tę armię i 'te pieniądze, tak jak dostaniemy legionistów na każdy okręt. 37 — Ile okrętów chcesz, panie, wziąć na tę wyprawę? — Pięć trójrzędowców i trzy dwurzędowce. — To dobrze pomyślane. Kto tak postanowił? — Tak doradził mi sam boski princeps Oktawian August... Chyba nigdy jeszcze nie rozmawiano o tak wielkim przedsię- wzięciu w tak niezwykłych warunkach i tak prostymi zdaniami. W każdym z tych zdań słychać było gwar tysięcy głosów, ło- skot mieczy uderzanych o tarcze, śpiew marynarzy i chrobot setek wioseł... — Czy wolno mi spytać o cel podróży? — Okręty rzymskie wyjdą z ujścia Renu i udadzą, się na, wschód, opływając dookoła Przylądek Cymbrów. Z Zatoki Ko- dańskiej istnieje podobno wyjście na otwarte morze, którym udać się należy tak daleko, jak tylko się uda, aby osiągnąć bur- sztynowe wybrzeże. A więc trasą, którą jeszcze nigdy nie pły- nęły rzymskie okręty. — Ale pływali tam kupcy i pływał kiedyś sam Pyteasz z Mas- salii, jak mówią... Żeby udało się zdobyć więcej wiadomości o tych morzach... — Trochę informacji na ten temat zdobyłem, resztę musisz zdobyć sam. Zostaniesz głównym nawigatorem wyprawy. — Ja? — Ty... Pytałem wielu ludzi, zanim wybór padł na ciebie, a wybór ten zatwierdził już boski princeps. Jest to decyzja nie- odwołalna. Za całość przygotowań i za wszystko, co zdarzy się w czasie podróży ja odpowiadam przed Rzymem, ale ty się znasz na okrętach, na żegludze i na ludziach, związanych z tym rze- miosłem. — Jestem do twojej dyspozycji, panie... • — Odpowiedzialnym przed bogami i przed obywatelami Rzy- mu za ten rejs jest sam boski imperator Oktawian August, prin- ceps senatu, ale bezpośrednio, w jego imieniu, na czele wypra- wy... — zaczął mówić legat, ale w dokończeniu zdania przeszko- dził mu gwar głosów na" pokładzie, komentujących dalszy ciąg opowiadania. Gdy głosy przycichły, legat zakończył rozpoczęte zdanie — A bezpośrednio wodzem wyprawy jest Tyberiusa Klaudiusz Nero. Chwała niech będzie jego imieniu! — Jestem posłuszny i gotów do spełnienia wszystkich rozka- 38 zów wydanych przez twoje usta, panie. Rozkazów boskiego Augusta, niech bogowie mu zawsze sprzyjają! Opowieść bajarza zbliżała się do końca. W oczekiwaniu na okup, w czasie nieobecności pirata Marmosa, Juliusz Cezar za- przyjaźnił się z Betsabe. Gdy wyznała mu, że musi pomścić śmierć jej ojca, zapewnił ją, że i on nie wyjedzie do szkoły re- torskiej na Rodos, zanim nie rozprawi się z piratami. Wkrótce Waleriusz Torkwatus zapłacił za niego okup i zabrał na okręt płynący do Miletu. W tę podróż Juliusz Cezar zabrał z sobą psa, ofiarowanego mu przez Betsabe. Ostrzegł, że kiedy pies powróci do niej, będzie to zapowiedź zbliżania się już ostatnich chwil pi- ratów. Może wówczas czynić to, co rozkaże jej honor. — „...I dzień taki nadszedł... — kończył swe opowiadanie ba- jarz. — W drzwiach komnaty stanął pies, którego Betsabe ofia- rowała Cezarowi, kiedy ten odpływał z pirackiej bazy w Cha- kios. Cezar wrócił, ale nie sam. Prowadził cztery okręty wojen- ne z Miletu, pełne legionistów. Działo się to o świcie, po pijac- kiej orgii w pirackim gnieździe. Zaskoczenie było więc zupełne i tylko nieliczni piraci zdolni byli do stawienia oporu. Ale zanim, legioniści dotarli do komnaty Marmosa, Betsabe utopiła sztylet w piersi pirata, mszcząc śmierć ojca i swoją niewolę w Chakios. Baza piratów została później zniszczona, ich domy i okręty spa- lone, trzydziestu z nich ukrzyżowano, resztę sprzedano do ka- mieniołomów, a Betsabe zezwolił Cezar na powrót do Aleksan- drii..." Dowódca galery nachylił się do legata i zadał pytanie, które nie miało dla wyprawy już żadnego znaczenia, ale miało poważne znaczenie dla jego osobistego życia. — Kiedy mam zdać dowództwo okrętu i udać się na północ, panie? — Jutro... — odpowiedział lakonicznie Lukan Probatus. — Słucham cię, panie — żeglarz pochylił czoło, choć siedzieli na wspólnej ławie, w tłumie marynarzy i żołnierzy. Ale chy- ląc czoło, równocześnie silniej objął siedzącą obok dziewczynę, a ta, nieświadoma treści ich rozmowy, zrozumiała jednak, że musi się rozstać z kochankiem. Zaczęła cicho szlochać. Od gór powiał wiatr i zrobiło się chłodno. — „...I od tej pory Rzym coraz śmielej zaczął występować 39 przeciw piratom, a po zwycięstwie pod Akcjum, Mylae i Naulo- chos stał się rzeczywistym panem Morza Śródziemnego — koń- czył opowiadacz, łącząc walki z piraitami z pogromem flot Anto- niusza i Kleopatry oraz Sekstusa Pompejusza. — Dzięki impera- torowi Augustowi, niech bogowie darzą go długim zdrowiem, szlaki morskie są bezpieczne dla żeglugi, a okręty rzymskie pły- wają dziś przez niezmierzone morza, do krain położonych aż za Słupami Herkulesa..." — Na mnie już czas — powiedział legat. — Wrócę ilu jutro. Chcę być obecny przy opuszczaniu przez ciebie galery. Przybę- dzie ze mną prokonsul Winicjusz Klaudiusz i propretor Gajusz Tuliusz. Będzie straż. Koło południa będziemy już w drodze do Rzymu. — Słucham cię, panie — powtórzył Marek Rufinus, nie zwal- niając uścisku, w którym trzymał ciemnowłosą, smagłą dziew- czynę, dzwoniącą złotymi bransoletami. W myślach żeglował już jednak pod ołowianym, chmurnym niebem północy, przez sino- zielony bezmiar wód dalekich mórz, a może nawet opływał właś- nie płaski cypel Przylądka Cymbrów. Bo lubił miłosne przygo- dy, nie stronił od awantur z kobietami, ale jego prawdziwą i wielką miłością było morze... 5. Pod smaganiem Boreasza Boreasz oznaczał zawsze wiatr północny. W wyobrażeniach greckich był synem jednego z tytanów Astrajosa i różanopalcej bogini Eos, uosobienia Jutrzenki. Jego rodzinne leże znajdowało się w dzikich górach Tracji, a przedstawiano go na ośmiokątnej Wieży Wiatrów, pod ateńskim Akropolem, na ścianie najzim- niejszej, zwróconej ku północy. Dlatego północ nazywano stroną borealną. Rzymianie nazywali go także Akwilo. Gdy dmuchał lo- dowatym tchnieniem, mierzwiąc białą pianą wody Morza Śród- ziemnego, składano ofiary jego boskiemu wyobrażeniu, jakie Grecy przekazali Rzymowi. To on topił staitki w jesienne sztor- my na Adriatyku, to on dął z siłą trąby powietrznej z górskiej gardzieli Strymonu legendarnego królestwa władcy Rezosa i od ujścia rzeki Hebrus, płynącej z gór trackich. To on szalał zimą nad ogromnymi przestrzeniami wodnymi Pontu-Morza Czarne- go. Ale mimo tych wybryków, kochał zarówno Helladę, jak i Rzym. Jemu zawdzięczano przecież rozgromienie floty per- skiej Kserksesa i inne sukcesy wojenne, niemożliwe do osiąg- nięcia bez udziału sztormowego wiatru z północy. Z Helladą łą- czyły go szczególne związki. Żonaty był z Orejtyją, wnuczką le- gendarnego króla Aten Erichtoniosa. Cóż więc dziwnego, że jako. zięć Aten, bronił Grecji przed zakusami nieprzyjaciół ze wscho- du, z krainy boga wiatru Eurosa? Bracia, bogowie wiatrów, czy- nili sobie niekiedy wzajemne dowcipy i złośliwości ku utrapieniu żeglarzy, igrali bowiem wspólnie okrętami płynącymi po morzach. Często musiał ich przywoływać do porządku ich król i władca Eol, w greckiej tradycji nazywany Ajolosem. Jak bardzo ka- pryśny potrafił być Boreasz, mówiły stare pieśni. To on, współ1- zawodnicząc z Panem o wdzięki nimfy Pitys, gdy piękność tą 41 zbyt długo -wodziła go za nos, jednocześnie kokietując bożka -o koźlich nogach, zepchnął ją ze skały. Ale szanował sztukę żes- :glowania. Był przecież ojcem dwóch ludzi morza: Kalaisa i Dza- tosa, uczestników wyprawy Argonautów po złote runo. Krainy borealne budziły lęk w sercach żeglarzy, a lęk ów' pomnażały powtarzane i przepisywane wielokrotnie relacje Py- teasza, żeglarza z fokijskiej kolonii Massilii, stale uzupełniane nie tylko nowymi wiadomościami o kramach północnych, ale i plotkami o nich, pełnymi zmyśleń i hipotez, rojącymi się od potworów i niebezpieczeństw. Kilkaset lat później, gdy Alek- sander Macedoński ogłaszał się następcą królów perskich, nie- wielki okręt Pyteasza opuścił Massilię, przepłynął Cieśninę Gibraltarską nazywaną Słupami Herkulesa i przez rozhukane Morze Kantabryjskie, czyli współczesne nam Biskaje, dobił do legendarnych Wysp Cynowych, zapisując ich nazwę: Brytania. Opłynął te wyspy, dotarł do Ultima Thule, najdalszej legendar- nej krainy. Wstąpił w rzeczywistość utkaną z mgieł, lodów, go- rących gejzerów i widm, aby następnie wrócić ku południowi, w ujście rzeki Albis-Łaby. Czy wpłynął na Bałtyk? Czy pierw- szy dotarł do ujścia Yistuli i wybrzeży jarzących się w legen- dach blaskiem bursztynu? Ze strzępów jego dzieła „Peri Okea- nou", jakie dotarły do naszych czasów, trudno na pewno to po- twierdzić. Wśród kupców morskich i żeglarzy krążyło potem wiele przepisywanych notatek z tej podróży, z których korzy- stali rzymscy zdobywcy Brytanii i organizatorzy badawczych, kupieckich i wojennych wypraw przeciw nadmorskim leżom •Germanów. Takie apokryficzne notatki, spisane na dobrze wy- ,prawionej oślej skórze i zwojach papirusu aleksandryjskiego, zdo- ] był Marek Rufinus, zanim jeszcze wyprawił się ku północy. Inne odnalazł legat Lukan Probatus w skarbcu Jednookiego w Pan- nonii. Czy były w stanie te notatki i informacje pomóc im w znalezieniu drogi przez Zatokę Kodańską, współczesny nam Ska- •gerrak i Kattegat, na tajemniczy Ocean Sarmatów albo Ocean. Swebów, a z całą pewnością swojego rodzaju legendarne Marę Tenebrarum-Morze Ciemności, na Bałtyk? Gdy w chwilach spokoju, zwłaszcza wieczorem, po' długim ślęczeniu nad rękopisami, Lukan Probatus gasił lampkę oliwną, wracały do niego, razem z obrazami wzburzonego morza, strofy „Odyssei". Posejdonos mącił wówczas morze swym trójzębem, ruszając wiejbę wszelkich wiatrów, a blask słońca mącąc chmu- rami. Było zimno i ciemno, a nad rozległą morską równiną sza- lały z rykiem wiatry: Euros i Notos, Kaika i Apelitos, Lips i Skeiron, a nawet łagodny zwykle Zefir, póki nie nadciągnął najgroźniejszy z nich Boreasz... Ale notatki Pyteasza lub apokry- ficznych skrybów, skrywających się za jego autorytetem, utrzy- mywały jako pewnik, że jeśli przekroczyć tajemne cieśniny po- łożone na samym krańcu Zatoki Kodańskiej, mieć będzie się najczęściej za plecami ciepły wiatr zachodni, a nie chłodny pół- nocny i to on będzie niósł chyżo okręty ku brzegom bursztyno- wym, wydymając żagle i sprawiając ulgę wioślarzom. „No do- brze, to rzeczywiście pomoże zrealizować pierwszą część zada- nia. W ten sposób dotrzemy może do ujścia Yistuli i odnajdzie- my bursztynową krainę, ale wrócić będzie znacznie trudniej" —' myślał legat. Granica poznanego świata była podówczas mglista i pełna ta- jemnic. Posiadłości rzymskie v/ Afryce ciągnęły się wąskim pa- sem wzdłuż Morza Śródziemnego. Władanie Egiptu sięgało kie- dyś czwartej katarakty, prowadzono handel z Meroe i krainą Punt. Po upadku Ptolomeuszy ,,Pokój Rzymski" sięgał nie da- lej, jak do pierwszej katarakty Nilu, przy Syene. Na wschodzie Rzym panował nad Fenickim Wybrzeżem, nad Jerozolimą i Da- maszkiem, znano Palmyrę, mętne wody Eufratu i Tygrysu, ale na drodze do „Królestwa Serów", czyli Chin, leżało wrogo uspo- sobione do Rzymu Królestwo Partów. Faktorie rzymskie istnia- ły nad ujściem Indusu, skąd dotarło do Oktawiana Augusta kil- ka legacji. Jedna z nich przyniosła boskiemu princepsowi w po- darunku ogromnego żółwia i bezrękiego chłopca, strzelającego znakomicie z łuku przy pomocy nóg. Przybył także mędrzec imieniem Sramanaczarja z portowego miasta Bhrigukaczczcha (skrybowie rzymscy zapisali jego imię Zarmanochegas, a port nazwali Barygaza). Mędrzec ów, po oddaniu pisma polecające- go, postanowił wrócić do ojczyzny pod postacią obłoku dymu i pary wodnej. W tym celu polecił wznieść stos z suchych szczap i badyli, podpalić go i wówczas wstąpił w płomienie... Znane były brzegi Pontu-Morza Czarnego, który już wkrótce ttiał się stać miejscem tęsknoty Owidiusza, ale tylko jedna rze- 43 ka Danubius odkryta została na całej długości, inne rzeki: Ty- ras, Hypanis, Borysitenes i Tanais zwiastowały tylko swoje ta- jemnice ogromną masą wody niesionej z północy. Znana była Gallia, Hiszpania i znana część Brytanii, ale władztwo Rzymu ugruntowało się trwale w rejonach dolnego Renu, przejściowo aż po Albis-Łabę, podczas gdy na obszarach dopływu średniego Renu toczono boje z Markomanami. Ocean Swebów czy Sarmatów, tajemnicze Morze Ciemności, czy jak tam je jeszcze nazywać, a więc współczesne nam Morze Bałtyckie było wciąż znane tylko z zapisków rzekomo przeka- zujących odkrycia Pyteasza, lub z informacji bursztynowych kupców, którzy docierali do ujścia Yistuli, nad Zatokę Wendyj- ską i do bursztynowych wybrzeży przez Akwileję, Arrabonę, Carnuntum, labiryntem rzek, rozlewisk i puszcz... Lukan Probatus nie znal lądów boreahiych, nie był dotąd nigdy w północnej Galii, ani na wyspie Brytów. Jego najdalsze wyprawy na północ nie przekroczyły grzebienia Alp ani błę- kitnej wstęgi Dunaju. Gdy zjawił się nad Renem, padał tam śnieg i wiał dość ostry wiatr z północy, co miejscowi Rzymianie nazywali smaganiem ich grzbietów przez rozgniewanego' Borea- sza. Zimą — mówili — Boreasz siedzi z piękną Orejityją przy domowym ognisku, w swojej północnej chatce, otula się w futra, przysuwa do żony i próbuje namówić ją do miłości. Gdy mu, się to nie udaje, albo gdy żona przyzwala na igraszki, ale na przeszkodzie stanie sędziwy wiek Boreasza, bóg wiatru północ- nego złości się i zsyła złą pogodę: wicher, ciężkie chmury, deszcz i śnieg... Lukan Probatus był pewny, że łąk daleka podróż, zwłaszcza w warunkach zimowych, odbije się na jego zdrowiu. Zatrzymał się na kilka dni w Oppidum Ubiorum, gdzie stał liczny garni- zon wojskowy. Warunki stworzono mu tam tak doskonałe, że po- zostałby dłużej, ale czas naglił. W pospiesznie zbudowanym wa- rownym obozie nad południowym ramieniem Renu, bazowali już cieśle okrętowi z Syrakuz i legioniści przeznaczeni dla po- wstających tu okrętów. Galery budowano także w pobliskich portach, ochranianych garnizonami wojskowymi. Osiedla, -w któ- rych zatrzymywał się legat, pełne były kupców i żołnierzy, ale na targowiskach spotykało się wielu barbarzyńców, zarówno Gal- łów, jak i Germanów, co nadawało miejscowościom specyficzny charakter kresowy. Budowli drewnianych było więcej niż ka- miennych, a te ostatnie nie pieściły oczu wyrafinowaną archi- tekturą, jakby ich budowniczowie obawiali się jutro nadejścia nieprzyjaciół. Bogacono się tu szybko i równie szybko .tracono majątki, a sytuacja taka przyciągała kurtyzany, których miesz- kało w miastach okolicznych bardzo wiele i zdarzały się wśród nich prawdziwe piękności. Tuż po przybyciu do obozu rzymskiego, Lukan Probatus zło- żył ofiary na ołtarzu, położonym w samym centrum obozu, u wy- lotu Via Principalis, czyli Ulicy Głównej, nie opodal budynków dowództwa i admiralicji. Był to początkowo obóz zimowy, ,,ca- stra hiberna", przeznaczony na biwak w czasie chłodnej pory roku, wkrótce jednak, po wybudowaniu kamiennych budowli, zmienił się w obóz stały, „castra stativa", a jego położenie na planie kwadratu obecnie wydłużyło się, zmieniając generalny układ ulic. Miejscowe plemiona nie były nastawione wojowni- czo i Germanie mieszali się tu z innymi ludami. Teren był pła- ski, pokrywały go liczne łąki i wrzosowiska, najlepszym środ- kiem komunikacji była łódź. Rozlewisk i rzek było tu więcej niż dróg. Wodą sprowadzano także budulec na budowę okrętów, ale robotę psuła niepogoda. Gdy legat składał ofiary bogini Romie i cieniom boskiego Ce- zara, zaczął padać śnieg. Kapłani przyspieszyli więc obrządek, aby szybciej skryć się pod dachem. Wkrótce cały plac opusto- szał, a grzejąc się przy ogniu rozpalonym na żelaznym ruszcie, Lukan Probatus mógł wysłuchać ciekawej relacji Marka Rufi- nusa, której autentyzm poświadczali zgromadzeni urzędnicy i oficerowie. W samym kącie dostrzegł legat oblicze oficera z naddunajskiego fortu Simona z Arrabony, co go wyraźnie ucie- szyło. Spełniono więc jego polecenie, odwołując tego centuriona z pogranicza i przypisując go do składu wyprawy na Wschód. Ucieszył się tak wyraźnie, że nie bacząc na dystans, jaki dzielił jego stanowisko od stopnia centuriona, pozdrowił go specjalnie, co natychmiast zwróciło uwagę zebranych. A cóż to była za nadzwyczajna nowina, którą oznajmił mu Ru- finus? Oto trzy dni temu legioniści rozlokowani nad Wezerą, a więc 45 na dalekich przedpolach Imperium, przejęli dziwną karawanę. Wiedziano tam już o przybyciu legata rzymskiego nad Ren i nie było tajemnicą, że na wiosnę zjawi się sam wódz wyprawy, Ty- beriusz, karawanę skierowano więc tutaj. Prowadził ją, co wy- dać się mogło osobliwe, rzymski legionista o przezwisku Har- pago, jak się później okazało jeden z załogi zwiadowczej galery, wysłanej ubiegłego roku na rekonesans w głąb Zatoki Kodań- skiej. Z tego, co mówił ów Rzymianin, wnioskować można by- ło, że wyszła na otwarte nieznane morze, gdzie, niestety, weszła na mieliznę i w czasie sztormu uległa całkowitemu rozbiciu. Rzymski żołnierz, noszący to dziwne przezwisko („Harpago", to w języku marynarzy żelazny hak abordażowy, używany w czasie bitwy morskiej), przewędrował wiele krain wzdłuż morskiego brzegu, docierając nawet w okolice ujścia Yistull. Z tej właśnie krainy przybył do linii pogranicznych posterunków, przepro- wadzając karawanę ludzi w barbarzyńskich szatach, którym przewodził dostojny starzec. Podobno razem z karawaną szli ja- cyś trzej kupcy gallijscy, ale ci, po dotarciu do pierwszej rzym- skiej placówki, gdzieś się zawieruszyli. Chyba zbiegli, zabiera- jąc nawet karawanie jakieś towary. Prawdopodobnie był to bur- sztyn... — A co stało się z innymi towarzyszami tego legionisty? Jaki los spotkał marynarzy i żołnierzy z rozbitego okrętu? — Nic nam. dotąd o nich nie mówił. Bardzo możliwe, że wszyscy nie żyją. Próbowałem dowiedzieć się czegoś o tej ga- lerze. Prawdą jest, że wypłynęła celem spenetrowania wód Za- toki Kodańskiej i nie wróciła. Uważają, że zatonęła. Rzymianin prowadził karawanę, ale jej nie przewodził. Po przybyciu do obo" zu, oczywiście pod eskortą żołnierzy dziewiętnastego legionu, bo to oni stali nad Wezerą, ciężko zachorował. Czoło ma rozpa- lone, ludzi z którymi rozmawia nie rozpoznaje. Badał go nasz eskulap i orzekł, że trzeba poczekać aż minie choroba, inaczej nic się od niego nie dowiemy. Zanim jednak ciężko zachorował, rozmawiałem z nim. — Usłyszałeś coś ciekawego? — Jego zdaniem nad ujściem Yistuli siedzą Wenedowie, lud to inny od tutejszych Germanów i inny od Estów. Na brzegu Zatoki Wendyjskiej bursztyn można zbierać wprost do worków, 46 tyle tam tego leży. Ale wielkie kopalnie bursztynu znajdują się- na ziemi Estów i itam podążają karawany. — Mówił coś o osadach w tych dalekich krainach? Różne tu przecież krążą opowieści o tamtych stronach. Widział może po- twory, albo Hiperborejczyków? — Nie mówił ani o Hiperbore jeżykach, ani o potworach, ale- osady zapewne odwiedzał. Jedną z nich nazywał nawet Oppi- dum Glaesum — Miastem Bursztynowym. Mówił, że dachy do- mostw lśnią w słońcu złotym blaskiem, pokrywa je bowiem bur- sztyn. Bursztynowe mają być tam kolumny i dachy świątyń, a bursztynowe stopnie wiodą do bursztynowych pałaców. Ale ja to słyszałem już wcześniej, w Syrakuzach. Od bajarzy. A oni często mieszają to, co prawdziwe z własną imaginacją. • — Nie wierzysz w te opowiadania, Rufinusie? — Nie jestem pewny, czy on to widział, czy może tylko sły- szał o tym od kogoś. Uwierzę, jeśli zobaczę... — Już niedługo będziesz mógł przekonać się sam, czy ów Har- pago mówił prawdę... Kiedy jednak zostali sami, Rufinus miał mu więcej do po- wiedzenia. Legionista rzymski, który wrócił z barbarzyńskich< ziem, widział nad ujściem Vistuli Rzymian! I to nie kupców,. jacy tam docierają, ale żołnierzy! W dodatku zbuntowanych żoł- nierzy! Żyje tam człowiek, który nazywać każe siebie Wilkiem. To z polecenia owego Rzymianina podążała karawana, której; za przewodników służyć mieli gallijscy kupcy. Z pomocą tych kupców udało się rzymskiemu legioniście sprowadzić karawanę: na złą drogę i dotrzeć z nią aż do rzymskich posterunków. W za- mian za to żołnierz dopomógł kupcom w kradzieży bursztynu, niesionego w workach przez członków tej karawany. — Z kim chcieli oni handlować? — spytał ostro legat, poiry- towany tajemniczością całej sprawy i domysłami... — Rzecz w tym, że z nikim. Nie była to karawana kupiecka, ale legacja, niosąca dary. Zresztą wiele tych darów pozostało. Możesz je, panie, obejrzeć. Są tam ozdoby, jest broń i wiele tam bursztynu... — Czy mówił ów legionista dokąd kierowała się ta legacja? — Nie pytałem wiele, bo żołnierz był zmęczony i słaby. Li- czyłem, że za dzień, dwa poczuje się lepiej i wówczas powie 47- -więcej. Niestety, w dya dni później był już nieprzytomny. Wy- mienił tylko imię jakegoś wodza — Harminiusza. — Może Arminius;a, to wódz germańskich Cherusków, czło- wiek niebezpieczny, raczej wróg, niż przyjaciel Rzymu. — Może istotnie chodziło o Arminiusza. Żołnierz, ów mówił jeszcze, że brzegi mcrskie między Viaduą a Yistulą dogodne są do żeglowania, choć zatok i zacisznych miejsc dla kotwiczenia nie jest tam wiele. Zawsze jednak można zawinąć w głąb ujścia rzek, które wpływają do morza. W razie niebezpieczeństwa moż- na również okręty Wyciągnąć na płaski brzeg. Wszędzie widać dużo lasów, budulca więc na nowe okręty nie zabraknie, gdyby bogowie zesłali jakieś nieszczęście. — Gdzie jest ten legionista? — Tu, w obozie... — A ludzie z karawany? — Także tutaj. Kazałem ich umieścić w ciepłych izbach. Je- żeli wolno sądzić... — Oczywiście, że \yolno. Cóż więc sądzisz? — Ten legionista Zasłużył na pochwałę. Dołączył do tej kara- wany, aby nie dopieścić do osiągnięcia przez nią celu, a przy tym pragnął uciec z obozu zbuntowanych żołnierzy. Jeśli tylko wyzdrowieje, opowie nam więcej o tym, co widział. — Z tego co mi mówisz, Rufinusie, można wysnuć dalsze wnioski. W ujściu Yistuli znalazł się wróg Rzymu, który pró- buje nawiązać kontakty z różnymi wodzami, nie żyjącymi z na- mi w przyjaźni, mogącymi jutro przeobrazić się we wrogów. Przecież w czasie mojego pobytu nad rzeką Danubius napotka- łem ślad podobnej legacji, wysłanej znad Zatoki Wendyjskiej, wiozącej nawet narzeczoną dla Marboda, władcy Markomanów. Ale kim są ludzie, którzy to organizują i w jaki sposób udało im się wciągnąć do tej gry plemiona zupełnie nie mające po- wodu do nienawiści wobec Rzymu? Jak można w ogóle zakładać powiązania razem plemion tak różnych? A może na dalekiej północy, nad ujścien-i yistuli istnieje właśnie teraz jakieś inne zagrożenie, o którym my nie mamy pojęcia, a które wykorzy- stuje ów nieprzyjacLei Rzymu, aby związać Wenedów z Cheru- skami i Markomanarni? Ale jest to wizja stworu, który miałby trzy albo i cztery o'drębne głowy i wiele nóg. Można się tego 48 w pierwszej chwili przestraszyć, zanim nie dojdzie się do wnio- sku, że straszydło to żywi się co najwyżej trawą i ruszać się nie może... Jestem wprawdzie zmęczony, ale nie usnę, jeżeli nie zobaczę na własne oczy tego Rzymianina, który mówi, że wrócił znad Zatoki Wendyjskiej i nazywa się Harpągo oraz tych lu- dzi, którzy z nim przybyli. Bo po kupcach gallijskich, jak mó- wisz, nie został nawet ślad... — Niestety... — Szkoda. Być może oni wyjaśniliby nam najwięcej, bo chy- ba właśnie nimi posłużono się, szukając przewodników dla ka- rawany. — Powiem więcej. Tylko oni umieli porozumieć się z uczest- nikami karawany. Rzymianin, który z nimi przyszedł, nie znał ich języka. Próbowałem rozmawiać z nimi przez różnych tłuma- czy, ale na próżno. Wiadomo, że nawet członkowie jednego ple- mienia germańskiego z członkami innego plemienia mają trud- ności we wzajemnym dogadaniu się i potrzebują tłumaczy, cóż dopiero mówić o Wenedach czy Estach? — Nie rozumieją żadnego słowa? — Milczą... Przeklęci kupcy gallijscy! Nie chciałbym kiedy- kolwiek posługiwać się takimi przewodnikami! — Ani ja, ale sytuacja może. nas jeszcze do tego zmusić. Kto wie, może nawet przyjdzie nam prosić o pomoc samych barba- rzyńskich bogów, panujących nad obszarami pełnymi tajemnic i mgieł... Jeśli jednak zdecydowałem się zobaczyć tych barba- rzyńców i tego Rzymianina, nie zwlekajmy!... Ostry, północny wiatr, gnający kłęby drobnego śniegu powitał ich zaraz za progiem ogrzanej komnaty i legat pożaiłował natych- miast swego pośpiechu. Mógł przecież spokojnie poczekać do jutra, a jutro mogło przynieść pogodę. Czy jednak zimą bywają dni pogodne w kramach borealnych? Zmierzchaiło już, niebo z ołowianego stało się granatowe, wiatr usypał spore zaspy śnie- gu, wśród których wojownicy posiłkowych oddziałów kopali ścieżki dla pieszych. Obie komnaty, w których umieszczono ta- jemniczą legać j ę, strzegł wojownik obcego autoramentu w służ- bie rzymskiej. Oliwne kaganki dawały nikłe światło, ale wy- starczające, aby na posłaniach ze słomy zobaczyć kucające po- stacie. W gruncie rzeczy obie izby stanowiły część wielkiej obo- ...i został tylko wiatr 49 ry, w której trzymano zimą zwierzęta domowe, ale przybysze nie żyli chyba w swoich rodzinnych stronach w lepszych wa- runkach; zima zmuszała zawsze ludy północne do zabierania do izby mieszkalnej bydła, świń i kur, które stanowiły naturalne zaplecze żywnościowe mieszkańców. Ludzie pochodzący z kara- wany sprawiali wrażenie zmęczonych i apatycznych, zupełnie nie zwracali uwagi na legata i kapitana galery, gdy ci podcho- dzili do nich blisko, a służba oświetlała ich twarze, Gdy opuścili pomieszczenia i łyknęli haust mroźnego powie'- trza, legat rozkazał, żeby tajemniczą legację przetrzymać w zdro- wiu i dobrze karmić, aż do przybycia Tyberiusza. Potem zażą- dał, aby pokazano mu chorego Rzymianina. Stan legionisty nie poprawił się. Eskulap, który znajdował się właśnie przy cho- rym, opowiedział im, że gorączka nie spada, a nieszczęsny przy- bysz z dalekich stron, rzadko i na krótko wraca do przytom- ności. Potem znów zapada w sen, chyba pełen zwidów i upiorów, bo często krzyczy i wymawia nieznane słowa. Następnego dnia legat poczuł się słabo, trudy podróży i su- rowy klimat dały o sobie znać. Chorował przez trzy tygodnie i w ciągu tych trzech tygodni cały świat uległ metamorfozie. Nastał marzec, śnieg topniał, słońce wypływało zza gęstych obło- ków i czuło się jego ciepło na policzkach. Nad rzeką ruszyła praca, kra spływała ku morzu, zaczęto znów spławiać budulec na okręty. Chory legionista czuł się podobno lepiej, ale choroba mocno go osłabiła. Lekarze przypuszczali, że za tydzień będzie mógł wyjść na powietrze. Wstępne indagacje tego Rzymianina legat zastrzegł dla siebie, zakazując komukolwiek rozmowy z re- konwalescentem. Miało to nastąpić szóstego dnia przed kwiet- niowymi Kalendami. Nie doszło jednak do spotkania legata z le- gionistą z zaginionego okrętu już nigdy. Siódmego dnia przed Kalendami legionista został znaleziony z poderżniętym gardłem. Zginął również wojownik gallijski, który strzegł członków bar- barzyńskiej legacji i zginął wojownik pilnujący chorego Rzymia- nina. Nietrudno było znaleźć winowajców — grupa członków nie- znanego plemienia została otoczona i zginęła w nierównej walce z wojownikami gallijskimi, wchodzącymi w skład posiłkowych wojsk rzymskich. Wyprawa była już tak doskonale przygotowana, że kiedy sie- 50 demnastego dnia przed majowymi Kalendami zjawił się w obozie Tyberiusz, pozostawało mu tylko wysłuchać wszystkich raportów i wsiąść na okręt. Podróży morskich nie lubił, ale był żołnierzem i potrafił narzucić sobie rygory. A ponieważ nie był już młody i nie cieszył się najlepszym zdrowiem, dźwigał prze- cież na grzbiecie przeżycia wielu kampanii wojennych, umiał w najtrudniejszych warunkach znaleźć takie rozwiązania, które za- pewniały mu minimalne wygody. Okrętów było siedem: pięć trójrzędowców i dwa dwurzędow- ce, które dołączyć miały na morzu. Po upływie dwudziestu dni wyjść miała trzecia dwurzędowa galera i na kotwicowisko w okolicy Przylądka Cymbrów przynieść informacje o sytuacji na całym pograniczu. Tyberiusz nie mógł sobie pozwolić na długo- trwałe odcięcie się od kontaktów z lądem, zbyt wiele obowiąz- ków zwalono na jego barki, a zawsze istniało niebezpieczeństwo, że jakieś nowe ognisko zapalne na pograniczu zmusi go nawet do zrezygnowania z dalszego udziału w wyprawie. Gdyby zwia- dowcza dwurzędowa galera nie zastała eskadry w okolicy Przy- lądka Cymbrów, a więc w rejonie Jutlandii, wówczas, kierując się informacjami pozostawionej tam załogi, powinna była szu- kać okrętów w głębi Zatoki Kodańskiej, w okolicy wyjścia na otwarte wschodnie morze. Dwie triremy, jak Rzymianie nazywali trójrzędowce, nosiły imiona zaczerpnięte z „Odyssei": „Nauzykaa" i „Penelopa", po- zostałe miały imiona nimf wodnych: „Okeanida", „Nereida", i „Najada". Dwa dwurzędowce, czyli biremy, nosiły imiona ery- nii — bogiń zemsty. Były to „Alekto" i „Tysyfone". Ostatnia — „Megera" — miała wyjść w morze w dwadzieścia dni po odpły- nięciu eskadry Tyberiusza. Na „NaUzykai" znajdował się legat Lukan Probatus i tą galerą dowodził giłówny nawigator eskadry Marek Rufinus. Tyberiusz wraz z całym orszakiem kapłanów, lekarzy i służby płynął na „Penelopie". Przenocowali jeszcze w rejonie ujścia Renu, a na otwarte mo- rze wyszli dopiero następnego dnia... Pogody nie było, niebo miało kolor stali, obłoki skłębione jak owcza wełna, od otwartej przestrzeni wodnej nadlatywały ostre szkwały. Dopiero koło południa wyjrzało słońce, szkwały zniknęły i można było na- wet postawić żagle..., 51 r9 6. „Witaj, nieznane morzel Każde morze ma swćj odrębny kolor, każde pachnie inaczej, nawet barwa nieba wydaje się tam inna. Wprawny żeglarz łatwo odkrywa różnicę w wysokości i długości fali, zależną od poszcze- gólnego obszaru morskiego. Inaczej kolebie Morze Tyrreńskie, a inaczej Adriatyk, zwłaszcza gdy spada nagle od gór Illirii hu- raganowe, chłodne uderzenie wichru. Inaczej kołysze Egea, a inar- czej zakątek Lewantu. Żadne jednak akweny nie kontrastują z sobą tak jaskrawo, jak różnią się od siebie morza południowej i północnej Europy. Ob.ręty rzymskie nie były budowane z my- ślą o morzach północnych i dopiero ekspansja na Wyspy Bry- tów, na wybrzeża Fryzji, kazała szkutnikom zastanowić się nad wprowadzeniem pewnych zmian w konstrukcji okrętów. Ale że- by dało to pożądane efekty, należało śmielej wykorzystać wiatr, tymczasem najpewniejszą siłą napędową wciąż jeszcze wydawał się Rzymianom wioślarz. Każdy silniejszy szkwał w tym rejonie mógł przynieść nieobliczalne następstwa, a każda zmienna dłu- gość fali doprowadzić do przełamania się statku. Podróż eskadry Tyberiusza wzdłuż zachodnich wybrzeży Jut- landii, czyli Półwyspu Cymbrów, przedłużyła się. Przyczyną te- go była chłodna i wietrzna pogoda wiosenna, więc każde kotwi- czenie po zawietrznej stronie Północnych Wysp Fryzyjskich, na- zwanych przez rzymskich geografów „Aviones", trwało dłużej niż początkowo zakładano. Z reguły Tyberiusz przyjmował na takich postojach poselstwa plemienne, dary ofiarne i okazywał swą szczodrobliwość, rozdając miejscowej starszyżnie tkaniny rzymskie, spinane ozdobnymi fibulami. Wiedział, że największą radość sprawiłby tutejszym wodzom, obdarowując hołdowników rzymską bronią, ale było zasadą od czasów Juliusza Cezara, aby 52 wstrzymywać się od dawania tego rodzaju prezentów barbarzyń- com, ponieważ zbyt często znajdywano je później wśród wojen- nego wyposażenia wrogów Rzymu. Za każdym też razem, kiedy rzucano kotwice w zacisznych miejscach w rejonie wysp Avio- nes, Tyberiusz schodził na ląd i kazał budować obozowiska dla, części żołnierzy i załóg, chyba mając na uwadze przede wszyst- kim własną wygodę i spodziewając się, że w teni sposób uda się przeczekać złą pogodę. Ale temperatura i wiatr nie zmieniały się, a deszcze nadlatywały razem ze szkwałami, kąśliwe i nęka- jące. Ostrzegano ich, że Zatoka Kodańska ma zmienne wiatry i zmienną pogodę, a do zatoki tej zaliczano obszary, nazywane dziś Skagerrakiem, Kattegatem i rejon cieśnin. Skagerrak po^- witał ich dużą falą, którą pędziły wiatry od Morza Północnego. Zdarzyło się wówczas, że na jednej z galer dwa czy trzy wiosła zaplątały się nagle, zderzyły i pękły, zabijając czterech wioślarzy. Każda galera miała na pokładzie kilku rezerwowych, więc nie była to strata bolesna. Zresztą wszyscy zabici byli niewolnika- mi, a nad losem niewolników ubolewali przede wszystkim sami niewolnicy. Sztorm poczynił jednak drobne szkody na wszyst- kich okrętach i z radością powitano płaski cypel Przylądka Cym- brów (dziś: Skagen), za którym zatoka nagle skręcała na po- łudniowy wschód, tu zaczynał się jej kolejny odcinek (obecnie nazywany Kattegatem), znacznie spokojniejszy. Okręty znów znalazły odpowiednie miejsce do zakotwiczenia, a Tyberiusz przeniósł się na ląd, do wzniesionego przez legionistów obszer- nego namiotu. Postanowił pozostać tu do końca maja, aby ocze- kiwać na pocztową biremę, która przywieźć mu miała wiado- mości. Na Kalendy, czyli na początek czerwca, zorganizowano wielką uroczystość z udziałem miejscowej starszyzny cymbryj- skiej, a główny kapłan wyprawy — Diodorus, celebrował na po- lowym ołtarzyku ofiarę ku czci bogini Mai, matki Merkurego, dziękując za opiekę nad wyprawą. Złożono także ofiary Neptu- nowi i Marsowi oraz Junonie, bogini miesiąca czerwca. Tybe- riusz polecił kapłanom, przygotować również ofiary ku czci bo- gini Romy oraz dwóch nowych bogów: Juliusza Cezara i Okta- wiana Augusta. Cezar nie żył wprawdzie, ale jako bóg czuwał nad pomyślnością wyprawy, Oktawian natomiast żył, ale jego 53 życie ziemskie było tylko częścią 'jego boskiej wieczności i to •on przecież był wodzem generalnym ich wyprawy, odpowie- dzialnym za jej powodzenie przed historią. Wcześniej jeszcze przygotowano na okrętach śmieszne stroje oraz maski taneczne i po oficjalnej uroczystości, odbyła się za- bawa legionistów i żeglarzy, w czasie której zagrały flety i cym- bały, a grupa domorosłych artystów zaprezentowała pantomimę, ukazującą sceny z powrotu Ulissesa na Itakę i rozprawienie się z zabiegającymi o rękę Penelopy natrętami. Wówczas to zaufany lekarz i wróżbita z Rodos, Krinas, zwró- cił uwagę Tyberiuszowi, że w pantomimie, pokazanej z okazji Kalend znalazła wyraz pochwała powrotu do ojczyzny. — Czy jest w tym jakiś wróżebny omen? — zapytał zanie- pokojony wódz wyprawy. — Może to być — przytaknął lekarz, który zajmował się nie tylko słabościami ciała, ale i ducha, znał się nawet na wróż- bach z lotu ptaków, co było umiejętnością szczególną augurów, wykładał sens niezwykłych „znaków", umiał interpretować sny. — Jeśli miałeś, panie, jakiś niezwykły sen, jego sens może stanowić objaśnienie zagadki, dlaczego wybrano na dziś tak^ właśnie treść pantomimy, o powrocie Odysa. Okaże się wówczas. czy był to przypadek, czy też bogowie chcą ci coś powiedzieć, panie. Mogę jutro zacząć obserwować lot ptaków... Nie, z całą pewnością ten asklepiada prześcigał w swojej wie- dzy tajemnej niejednego kapłana, wśród których były nawet klany specjalizujące się w odczytywaniu znaków magicznych przekazywanych przez naturę i przez sny. Istotnie, Tyberiusz miał ostatnio męczące sny, a w nich powtarzał się motyw wody; wódz wyprawy raz brnął przez rwące potoki, innym razem toną? w sadzawce pośrodku pałacowego perystylu, otoczony tłumem wrogich mu twarzy... — Tego się spodziewałem, panie — odpowiedział lekarz, wy- słuchawszy informacji o snach wodza wyprawy. — Co to znaczy? — Pozwól panie, że zapytam jeszcze ptaków, aby potwierdzi- ły moje przypuszczenia — odpowiedział lekarz. — A być może ostatecznie wyjaśni to przybycie zwiadowczej galery z Ger- manii. • - ' . . 54 . Ale birema'wciąż nie przybywała, a dla tak lekkiego, chyżego .okrętu, nie powinno to być wielką trudnością, tym bardziej że postoje jej były znacznie krótsze, niż postoje eskadry Tyberiu- sza. Przypadków, które można by nazwać „znakami niebios" było .więcej, niż tylko treść owej pantomimy. Oto, po rozdaniu wina, .jacyś legioniści zapragnęli miejscowych kobiet i doszło do bija- tyki. Kilku żołnierzy skazano na chłostę, bo chociaż w zasadzie wolno było legionistom niewolić kobiety krajów barbarzyiiskich, lecz na tym terenie zależało Tyberiuszowi, aby zachować dobre stosunki z mieszkańcami. Równocześnie jednak Tyberiusz zwró- cił uwagę centurionom, by chłosta była tylko symboliczna i mia- ła na celu uspokojenie wzburzonych Cymbrów. Polecił także wy- dać zarówno poszkodowanym Cymbrom, jak i ukaranym legio- .nistom duże porcje wina. Mimo takiego zakończenia całej awan- tury, wywarła ona jednak negatywny wpływ na całą uroczy- stość. Inny incydent miał poważniejsze skutki. Oto u wybrzeży zauważono pojedynczych wojowników, a na- wet całe rodziny, różniące się ubiorem, bronią, obyczajem i mo- wą od Cymbrów. Okazało się, że jest to jakiś lud z północnych krain, znacznie przewyższający tubylców jakością uzbrojenia i umiejętnościami wojennymi. Przybywali tu w celach handlo- wych na długich, wąskich łodziach. Wojownicy kierowali tymi łodziami za pomocą wioseł, których nie osadzali w dulkach, choć i takie łodzie już na tych wodach pływały. Wojownik na dzio- bie mógł natychmiast zmienić się w sternika — wystarczyło od- wrócić wioślarzy, spuścić do wody szerokie wiosło do sterowa- •nia, i nagle z rufy tworzył się dziób, a z dziobu rufa. Nazywano tych przybyszów Gotami. Pokazano ich Tyberiuszowi. Towarzyszący wodzowi jeden z oficerów, wskazał na ulokowaną między przybrzeżnymi gła- zami kilkunastoosobową łódź, na której przebywało pięciu wo- jowników o rudych czuprynach. Mieli okrągłe tarcze i byli uzbrojeni w topory i włócznie. , — Kto to taki? Jak ich nazywają? — spytał Tyberiusz, wi- docznie nie dosłyszawszy nazwy. — Mówią o nich, że jest to bardzo niebezpieczny i bitny lud 55 z północy. Nazywają ich Gotami — powtórzył oficer rzymski. — Północy? Z krajów borealnych? — zapytał jeszcze dowód- ca, jakby nie wierzył, że w krainach Boreasza żyć mogą jeszcze jakieś ludy. — Mówią o nich, że coraz częściej goszczą na wybrzeżach nad Zatoką Kodańską — kontynuował Rzymianin. — To podobno znakomici żeglarze i świetni wojownicy. W spotkaniu wojennym bardzo niebezpieczni, bo w odwadze nieobliczalni. Gdyby tak nie było, nie przekraczaliby na swoich łupinach otwartego mo- rza, nie trzymając się nawet brzegów. Ci, tutaj, są wojownikami jednego z mężnych ich wodzów, Ulfa Płowowłosego. Tak w każ- dym razie oznajmili Cymbrom. Orszak Tyberiusza zatrzymał się nie opodal łodzi Gotów, a sam wódz wyprawy postąpił kilka kroków naprzód, przyglądając się odzieży obcych, ich broni i okrągłym tarczom. Nagle jeden z ru- dowłosych podniósł się w łodzi, przyjrzał się grupie Rzymian, którzy zatrzymali się na brzegu i chyba zaniepokojony ich zain- teresowaniem, a być może i mieczami legionistów, podniósł krót/- ką włócznię, jakby ostrzegając... Legioniści natychmiast sięgnęli po miecze, a wówczas ów przybysz z dalekich krain, nie na- myślając się wiele... rzucił włócznię w kierunku nieznanych mu ludzi. Nie miał zamiaru nikogo ranić lub zabijać, chciał po pro- stu ostrzec przed dalszym zbliżeniem. Włócznia z ogromnym im- petem wbiła się o stopę przed Tyberiuszem. Świadomy tego, że nie wolno mu okazać lęku, nie cofnął się, ani nie uchylił. Ale kropelki potu zrosiły jego czoło. Nie powiedział jednego słowa, jakby oczekując, co teraz uczynią inni, skoro życie dowódcy zostało bezpośrednio zagrożone. Pięciu legionistów z orszaku rzu- ciło się natychmiast w kierunku łodzi, ale nie mieli włóczni, a je- dynie krótkie miecze. Zanim dopadli brzegu, Goci zdążyli ode- pchnąć łódź na otwartą wodę. Potem czterech rudowłosych siad- ło przy wiosłach, natomiast piąty zajął miejsce na rufie. W po- goni za nimi legioniści wskoczyli po kolana do wody, ale nie sięgnęli już łodzi barbarzyńców! Gdybyż choć jeden z nich miał ze sobą włócznię!... W orszaku Tyberiusza znajdował się Marek Rufinus, któremu nieobce były spotkania z piratami Lewantu. Przez cały okres postoju, u wybrzeży cymbryjskich, nawet w czasie uroczystości 56 z okazji Kalend czerwcowych, miał świadomość, że znajduje się w kraju obcym, a więc wśród ludzi, którzy w każdej chwili mo- gą okazać wrogość wysłannikom Rzymu. Wioślarze jego triremy odpoczywali przy wiosłach, a wachta bojowa była gotowa w każ- dej chwili do działania. Okręt Rufinusa łączyła długa kładka desantowa z lądem. T&- raz wbiegł on po niej i rozkazał natychmiast podnieść pomost oraz wyciągnąć obie kotwice. Dal sygnał do chwycenia za wiosła. Muzyk-sygnalista zagrał sygnał bojowy na aulosie, „kelenstes" uderzył młotkiem w dzwon nadając rytm ruchom wioseł. Po chwili trirema Rufinusa opuszczała już miejsce zakotwiczenia, ruszając w pościg za łodzią Gotów. Cały orszak Tyberiusza i przypadkowo obecni przy tej scenie barbarzyńcy zaczęli śledzie z uwagą to, co rozgrywało się na morzu. Nikt nic nie zgadywał, nie próbował przewidywać zakończenia gonitwy. Łódź Gotów wypłynęła na otwarte morze i to był ich błąd. Na otwartej przestrzeni Goci nie mieli szans. Widząc, że trirema ich dogania, Goci zdecydowali się skierować łódź do wybrzeża, wylądować bezpośrednio na płaskiej plaży i zapewne skryć się w cieniu najbliższego lasu. W tym miejscu było dość płytko — łódź mogła dziobem zaryć się w piasek plaży, a okrętowi rzymskiemu nie mogło udać się podpłynąć tak blisko do brzegu. Goci nie znali jednak umiejętności bojowej Rzymian. Gdy na swej łodzi do" bijali do plaży — z triremy spadał już abordażowy pomost, po którym zbiegło na mieliznę ze dwudziestu legionistów. W dło- niach trzymali lekkie oszczepy-pilum, stosowane również w wal- ce morskiej. W czasie boju na morzu ciskano je z pokładu okrę- tu rzymskiego na pokład okrętu przeciwnika. Goci biegli już, w kierunku lasu, ale zanim osiągnęli jego skraj, dosięgły ich oszczepy legionistów. Polegli wszyscy... W jakiś czas potem do Tyberiusza, oczekującego wciąż na •wy- nik pościgu, zbliżył się Marek Rufinus, prowadząc z sobą kilku legionistów. Gdy podeszli do wodza, przyklęknął i zapytał, czy pozwolono mu będzie ,,ukazać plon polowania na rozbójników". Kiedy Tyberiusz przyzwolił, legioniści cisnęli do stóp wodza pięć głów wojowników północnego plemienia. Była tam również gło- wa tego, który rzucił pierwszą włócznię... — Poznaję cię... — powiedział wówczas Tyberiusz. — Tyś S7 jest Marek Ruf mus, którego legatLukan Probatus ściągnął tu aż z Syrakuz. A ten obok ciebie... tak to chyba Simos z Arrabo- ny, sprowadzony aż znad Dunaju. Nie zapomnę waszych imion. Właściwie cały incydent zakończył się pomyślnie i można by- ło wyciągnąć z niego wnioski optymistyczne, ale Tyberiusz, choć człowiek rozważny i dzielny na placu boju, duszę miał mrocz- ną i bał się złych mocy. Nic dziwnego, że wieczorem zawezwał do swojego namiotu kapłana Diodorusa i lekarza Krinasa z Ro- dos, stawiając ich z miejsca w sytuacji jednoznacznej i zmusza- jąc do przytaknięcia jego przeczuciom. — Nie wiem jeszcze, co powiedziały wam ptaki, chmury i dy- my kadzidlane, ale przyznacie, że włócznia barbarzyńcy, która wbiła się w ziemię o stopę przede mną, nie wróży nic dobrego! Zgadłem? Oczywiście, ze zgadł, choć zarówno lekarz, jak i kapłan odwo- łali się jeszcze do pomocy bogów, licząc na to, że wieści z Ger- manii rzymskiej, na jakie czekał wódz wyprawy, będą miały ostateczne znaczenie dla podjęcia decyzji. W tym czasie Marek Rufinus opowiadał zdarzenie z Gotami Lukanowi Probatusowi, nieobecnemu wówczas w orszaku wodza. Dziwił się przy tym, że wódz wyprawy zapamiętał nie tylko je- go imię, ale nawet imię centuriona z Arrabony. Przecież Tybe- riusz zjawił się w bazie rzymskiej tuż przed wyruszeniem w rejs, a z dowódcami galer spotkał się przelotnie, wszystkie polecenia przekazując za pośrednictwem legata. Natomiast z Simosem chy- ba w ogóle nie miał okazji widzieć się osobiście. — Pokazałem mu Simosa, kiedy staliśmy na pierwszym po- stoju, u brzegów jednej z wysp — wyjaśnił Probatus. — Wska- załem go palcem i powiedziałem: „A tego centuriona ściągnąłem na wyprawę wprost z fortecy nad rzeką Danubius. To Simos z Arrabony". Nie przypuszczałem, że wódz zapamięta jego imię. Tyberiusz, przyznaję, często zdumiewa mnie. Nie dziwię się wówczas, że boski August upatruje w nim swego następcę, ko- goś, kto po jego śmierci zdolny będzie poprowadzić dalej „ten wielki okręt, który nazywamy państwem" — zakończył metafo- rą Horacego. Rufinus nie podjął dialogu, dyskutowanie o nadzwyczajnych cechach .wodzów i władców niosło z sobą zawsze pewne niebez- 58 pieczeństwo. a cóż dopiero jeśli dyskutować chcieli o kimś tak skrytym i kontrowersyjnym jak Tyberiusz. Cóż znaczyć mogła jego niezwykła pamięć wobec tych myśli i namiętności skrywa- nych pod nieruchomą, brzydką twarzą, którą upiększyć mieli dopiero w przyszłości artyści, rzeźbiący mu pomniki. „Jeżeli rzeczywiście będę następcą Augusta, z tak nieograni- czoną wfładzą jak on — myślał Tyberiusz — także każę moim podobiznom nadać wyraz boskiej sprawiedliwości i mądrości. A gdy się zmęczę rządzeniem państwem, uciekać będę do jakier goś zacisza, najchętniej na pełną słońca i spokoju wyspę Capri, gdzie czynić będę to, na co przyjdzie mi ochota, bez oglądania się na ideały wyrażane przez myślicieli i poetów, tak samo za- kłamane, jak marmurowe podobizny mojego przybranego ojca..." Tyberiusz był leworęczny, ale silny. Skóra jego miała jasny odcień i nie ciemniała nawet pod wpływem, słońca. Policzki po- krywały mu krosty i dzioby po krostach. Spojrzenie miał prze- nikliwe, oczy duże, głęboko osadzone i, jak mówiła plotka, wi- dział nimi w nocy, choć bał się nocy, wiatru i piorunów. W czar się burzy, za radą kapłanów, kładł na głowę wieniec laurowy, który miał chronić go od uderzenia pioruna, ale w czasie bitwy chętnie do rąk brał miecz. Gdy mówił, cedził słowa, zresztą nie był nigdy oratorem i nie lubił wygłaszać mów. Był synem trze- ciej żony Augusta i z rozkazu swojego przybranego ojca musiał porzucić żonę Agryppinę, aby poślubić córkę Augusta — Julię, której był trzecim mężem... Miał z nią syna, który zmarł jako niemowlę i odtąd sypiali oddzielnie. Był człowiekiem chwiejnym i słabym mimo sukcesów wojen- nych. Ulegał łatwo nastrojom i znając swoje wady, próbował im przeciwdziałać, podejmując stanowcze, ale i ryzykowne decyzje, bardziej narodzone z lęku niż z odwagi, bardziej stanowiące re- zultat rozpaczy niż racjonalnych przemyśleń, ale właśnie dla- tego uważano je za „odważne" i dlatego bardzo wielu senatom rów, (a nawet sam imperator) uwierzyło, że jest mężem roztrop- nym, twardym, stanowczym i przebiegłym... Ostrzegano go przedtem i nawet teraz, że wyprawa, której dowodzenie objął, zaprowadzi go do krain znajdujących się w „wiecznym mroku". Była to wprawdzie metafora, ale budziła w nim dreszcz grozy. Borealne kraje przerażały go swym po- ił 59 chmurnym niebem i chłodem. Czy nie pasowała do nich maksy- ma, powtarzana później w wierszach poetów: „ne licuit populis te videre", czyli „nie wolno ludom ujrzeć twoich brzegów"? A właśnie od niego wymagano, aby zeszedł z pokładu okrętu na te wybrzeża i ocenił ich przydatność dla Imperium, posługując się umiejętnie sztabem ludzi, którzy dołączyli do wyprawy. Byli tu przecież nie tylko wojownicy i żeglarze, ale i kupcy, znający się na handlu niewolnikami, na bursztynie, skórach i dzikich bestiach sprowadzanych na arenę Wielkiego Cyrku. Lekarz Krinas dość łatwo skonstatował, że Tyberiusz nie jest zadowolony ze swojego udziału w tej wyprawie. Równocześnie jednak Krinas był pewny, że jakkolwiek bogowie sprzyjają wy- prawie, prawdą jest, że może ona osiągnąć dobre rezultaty rów- nież bez Tyberiusza. Wróżby z lotu ptaków, różne zjawiska, a nawet sny ostrzegły Tyberiusza, tak jak kiedyś Druzusa, ż& może go spotkać na tej właśnie drodze coś złego, nawet najgor- sze _ śmierć. Jakaś wróżka cymbryjska, staruszka o wyglądzie wyleniałej sowy, wyznała Tyberiuszowi, a co dokładnie przeło- żyli tłumacze, że „wróci — nie — zginie", jak przepowiadała. kiedyś wieszczka pytyjska. Mogło to oznaczać, że wróci i ni& zginie, lub nie wróci z wyprawy, bo zginie. Indagowana dalej powiedziała, że wyprawa Rzymian „odniesie sukces mimo bo- lesnej straty..." Co to oznaczało? Tyberiusz nigdy nie miał ambicji dokonywania odkryć, zresz- tą jak większość Rzymian, podróże traktował jako zło konieczne,. wymuszone. Nie obchodziło go jak wygląda inny kraj, inne mo- rze, inna góra, najlepiej czułby się w Lacjum, ewentualnie na. Capri. Współcześni mu, jeżeli nawet wyruszali w górę Nilu, it» nie dla przeżycia wielkiej przygody, ale spełnienia czyjegoś roz- kazu zrealizowania zadania ważnego dla funkcjonowania im- perialnej machiny państwowej. Gdyby ich o to spytać, z pew- nością wyraziliby pogląd, że woleli oglądać wyścigi rydwanów lub walki gladiatorów w Rzymie, niż odkrywać nieznane dotąd: miasta, góry i rzeki... Czas naglił i należało podjąć ostateczną decyzję albo wracać, albo płynąć dalej, mimo że zwiadowcza galera nie zjawiła si? u przylądka. Już od kilku dni okręty penetrowały najdalsze rejony Zato- 60 ki Kodańskiej, lawirując wśród labiryntu wysp i cieśnin. Rzym- skich galer prawdopodobnie w tych stronach dotąd nie widzia- no, natomiast Rzymianie często spotykali miejscowe łodzie, krą- żące tu w celach kupieckich, a także budzące niepokój wojenne łodzie Gotów. Niektórzy kupcy uważali, że podróż znad ujścia rzeki Albis do wielkiego morza położonego na wschodzie, wy- godniej jest odbyć pieszo, przekraczając w najwęższym miejscu Półwysep Cymbrów. Rzymianie gotowi byli z nimi się zgodzić lecz była to droga kupców, a nie żołnierzy. Istniało rzeczywiście na Półwyspie Cymbrów takie miejsce, gdzie łodzie dało się prze- ciągać lądem. Ale to, co uczynić się dało z łodziami, nie było możliwe z dużymi okrętami rzymskimi. Wkrótce okazało się, że przesmyków wiodących na otwarte morze z labiryntu Zatoki Ko- dańskiej jest kilka i tym samym „zatoka" okazaiła się cieśniną. Z kilku wyjść na otwarte morze Marek Rufinus, jako odpo- wiedzialny za pomyślność nawigacyjną wyprawy, wybrał to, któ- re istniało najbliżej kontynentu. Tyberiusz zaakceptował wybór Rufinusa i wkrótce cała es- kadra skierowała się w labirynt cieśnin i wysp, aby ostatecznie zakotwiczyć w miejscu, skąd roztaczał się już widok na obszar wodny bez brzegów. Na najbliższych, bezludnych plażach ba- raszkowały foki, wówczas dość często spotykane na tych brze- gach. Chmury zwisały nisko. Były szaroołowiane, a krańce ho- ryzontu tłumiła mgła. Nie było już jednak tak zimno, jak na początku wyprawy, ale też zbliżała się połowa miesiąca — Idy czerwcowe postanowiono święcić właśnie tutaj. Wódz wyprawy był zafascynowany faktem dotarcia do tajem- niczego morza. Zdaniem Herodota łączyć się ono miało z oce- anem okołoziemskim, a tam na jego brzegach zamieszkiwały już wyłącznie potwory. W Tyberiuszu ocalało jeszcze coś z jego dziecięcych marzeń i wzruszeń, bo chociaż wyzbyty już tęsknot odkrywczych, na widok otwierającego się z cieśniny bezmiaru wód wydał cichy, zduszony okrzyk godny epoki wielkich od- krywców — „Witaj, nieznane morze!"... Choć pewny już był, że... dalej nie popłynie. Zanim jednak ogłosił ostateczną decyzję, zjawił się tak bardzo oczekiwany rzymski okręt. Nie była to jednak birema „Megera", ale średniej wielkości 61 trójrzędowa galera „Meduza", na dziobowej rostrze nosząca wi- zerunek tej najstraszniejszej z Gorgon. Jak się okazało, „Megera" uległa katastrofie w rejonie archipelagu Aviones — Północnych Wysp Fryzyjskich. Nie zatonęła jednak, choć utraciła część za- łogi. Marynarzom udało się zawiadomić o katastrofie garnizony pograniczne i wówczas wysłano na pomoc triremę „Meduzę" z nowymi listami do Tyberiusza. Następnego dnia Tyberiusz wezwał do siebie legata Lukana Probatusa. — Już od momentu dotarcia do Przylądka Cymbrów zdarza- ły się ciągle jakieś przypadki, którymi bogowie pragnęli ostrzec mnie przed wyruszeniem w dalszą drogę, z uwagi na ważne sprawy jakie wymagają mojej obecności na pograniczu Imperium Rzymskiego — przemówił. Leżał na sofie, popijając wino z La- cjum, a legat Lukan Probatus wysłuchiwał uważnie zaleceń wo- dza, stojąc w pełnej szacunku postawie. Można było sytuację tę przyrównać do rozmowy, jaką ubiegłego roku odbył w Rzymie Oktawian August z Tyberiuszem, ale obok zasadniczych różnic była i ta, że Oktawian August miał płynną wymowę oratora, Tyberiusz natomiast cedził słowa, jąkał się jak Klaudiusz, chwi- lami zatrzymywał wpół zdania. — Otrzymałem listy... Tak... hm... Wiele listów, wiele pism... Pokrywa się wszystko z... Zaraz, o czym to chciałem mówić? No tak! W listach tych powtarza się imię wodza germańskich Cherusków, Arminiusza, którego niektórzy nazywają nawet królem! Ładny mi tam... ehm... król...: Mówi się także o Marbodzie, królu Markomanów. Niespokojne jest pogranicze nad Renem, niespokojne pogranicze nad Duna- jem, złe wieści napływają z Pannonii, należy także liczyć na wojnę w Illirii. Illirijscy piraci zaczęli zagrażać żegludze na Adriatyku! Rozumiesz... hm... legacie, co to znaczy? Na Adria- tyku! Pod nosem Rzymu. Jakby zapomnieli już o klęsce królo- wej Teuty!... Czekają na mnie także jakieś poselstwa z Armenii i Partii. Co to wszystko znaczy, zadajesz sobie pewnie pytanie Lukanie Probatusie? To znaczy tylko jedno: osiągnęliśmy Przy- lądek Cymbrów, dokąd do tej pory nie dotarła nigdy żadna es- kadra rzymskich okrętów... a najwyżej jakieś pojedyncze zwia- dowcze galery... Osiągnęliśmy kraniec Zatoki Kodańskiej i sta- nęliśmy u wrót nieznanego morza, dokąd nie dotarły dotąd nigdy 62 rzymskie orły! Zostaje nam... hm... zosłaje nam, dla chwały Rzymu i przy boskiej opiece imperatora Augusta, dotrzeć do ujścia Vistuli, zobaczyć bursztynowe brzegi — zaczął nagle po- padać w patos — co więcej? Ujrzeć bursztynowe wyspy i bur- sztynowe miasta, oczywiście jeśli jest prawdą, że istnieją — uzupełnił. — Ale przede wszystkim zostaje nam, dla pokoju' rzymskiego Imperium, zorientować się z kim trzymają ludy na tym wybrzeżu, z Rzymem, z którym handlują wzdłuż szlaku bursztynowego, czy też mają na nich wpływ wrogie nam siły? A może nic ich nie obchodzi ani Arminiusz, ani Marbod, ani Illi- rowie chcą tylko handlu z Imperium? Zagadkę jednak stanowią obie legacje, na których ślady natknąłeś się nad Dunajem i nad Renem. Czy wyszły one od tych ludów, czy też... Co ci chciałem powiedzieć, legacie? Hm... jeśli to prawda, że gdzieś tam, w ujściu Vistuli kryje się wnuk spiskowca na życie boskiego Ce- zara i obecny wróg Rzymu, Aulus Apollinaris o przezwisku Lu- pus, i jeśli to on jest organizatorem tych legacji, jeśli on śle hasło ,,Śmierć Rzymowi", głowę jego chcę zobaczyć u moich stóp, a wszelkie ślady jego działalności zetrzeć na pył i proch... Rozumiesz, Lukanie Probatusie — Rzymianinie? Na pył i proch!... Do pucharu wodza niewolnik nalał znów czerwonego wina z Lacjum, dostarczonego specjalnie na północ drogą wodną wzdłuż Renu. Tyberiusz pił wolno, przerywał, rozglądał się jak- by czegoś szukał, wydawało się nawet, że zapomniał o obecności legata. Ale gdy opróżnił naczynie, wytarł usta po prostacku wierzchem dłoni, po czym wskazującym palcem celując w le- gata, zakończył tę osobliwą orację, rozkazem. — Weźmiesz trzy okręty. Oczywiście waszą triremę o piękne} nazwie „Nauzykaa", a także triremę „Nereidę", na której są kupcy bursztynu, handlarze niewolnikami i łowcy dzikich zwie- rząt. Weźmiesz również biremę „Alekto". Popłyniecie wzdłuż południowych brzegów morza, aż do ujścia Vistuli. Tak... hm... do ujścia Vistuli, do obszaru, gdzie mają się znajdować najwięk- sze kopalnie bursztynu. Gdyby bogowie pokrzyżowali wasze za- miary, wyślijcie wiadomość o tym do rzymskich posterunków granicznych, nawet gdyby gońcy musieli drogę tę przebyć pie- szo... I... śpieszcie się... Jesienne sztormy zaczynają się tu podob- no prędzej niż na wodach greckich, już pod koniec miesiąca po- 63 święconego boskiemu Augustowi. A więc do dzieła! Jutro was po- żegnam. Jutro także, razem z pozostałymi okrętami wyruszę w drogę powrotną. Na Przylądku Cymbrów pozostawię oddział le- gionistów i drugi dwurzędowiec „Trysyfone", który czekać tam będzie aż do waszego powrotu. Niech bogowie opiekują się wami w ciągu całej podróży!... ?. Triremy płyną na wschód Okręty rzymskie wyszły na otwarte morze przy pięknej po- godzie. Wiatr wiał bardzo słaby, ale i tak galery korzystały z żagli rzadko. Płaska, długa fala była dla tych okrętów ideal- na. Szły w szyku torowym. Pochód otwierała flagowa trirema „Nauzykaa", za nią podążał podobny trójrzędowiec, choć o nie- co mniejszej wyporności, „Nereida". Eskadrę zamykała birema „Alekto". Na „Nauzykai" znajdował się dowódca ekspedycji le- gat Lukan Probatus i główny nawigator Marek Rufinus, dowo- dzący przewodnią galerą. „Nereidę" prowadził weteran walk na Morzu Śródziemnym, zromanizowany Grek, Didonus Mergus. Natomiast dwurzędowiec „Alekto" znajdował się pod rozkazami młodego dowódcy, który patent oficera legionów zdobył równo- legle z patentem kapitańskim w służbie na północy, między Ga- lią a Brytanią. Dowódcą tym był, wywodzący się z ekwitów, Tytus Likomedes. Gdy oddalili się od lądu, nagle wiatr zanikł zupełnie, a morze Wygładziło się, przypominając spokojną taflę wielkiego jeziora. Pogoda taka nie utrzymała się jednak długo. Wkrótce niebo z błękitnego stało się mlecznobiałe, a horyzont osnuła mgła. Nie była wprawdzie tak gęsta, żeby załogi poszczególnych okrę- tów straciły z sobą kontakt wzrokowy, ale nie wróżyła nic do- brego. Bezwietrzna pogoda zmniejszyła zupełnie kolebanie się pokładów, wioślarze mieli ułatwioną pracę, a plusk wioseł i szum wody, rozbijanej kadłubem, słyszalny był szeroko wokół, podobnie jak echo dzwonów, wybijanych przez „kelestensów". Napisałem, że okręty wyszły na otwarte morze, tak zresztą określał to Tyberiusz w mowie pożegnalnej, ale Marek Rufinus wiedział, podobnie jak i doświadczeni kapitanowie i marynarze 5 — ..j. został tylko wiatr 65 w jego eskadrze, że jest to określenie umowne. Oznaczało tylko, że wyszły z cieśnin, ale nie oznaczało, że oderwały się od no- wych zasadzek: wysp, raf i mielizn. Gdyby mgła stała się gęś- ciejsza, należało zwolnić marsz okrętów, przystępując do czę- stszego sondowania głębokości. Legat i nawigator stali w tym czasie obok siebie na rufie ga- lery „Nauzykaa", jakby ciesząc się z faktu, że byli już wyłącz- nie sami odpowiedzialni za żeglugę, a ich decyzji nikt już nie weryfikował. Probatus i Rufinus mieli pod pewnymi względami charaktery podobne, kochali przygodę, chociaż Lukan Probatus za dopełnienie przygody uważał wygodę wypoczynku po znoj- nym dniu i... dobrą kuchnię. Podróż morska była dla niego wy- łącznie środkiem niezbędnym dla osiągnięcia zamierzonego ce- lu, bo wolaił podróżować lądem. Natomiast dla Marka Rufinusa cel był równie ważny, jak sama żegluga. Legat całkowicie pole- gał na talencie żeglarskim Marka Rufinusa, na jego doświadcze- niu w kierowaniu okrętem i eskadrą, nie wątpiąc, że w chwi- lach krytycznych ów kapitan galery potrafi okazać się zdolnym, i odważnym dowódcą w boju. Dał zresztą tego dowód w czasie pościgu za Gotami u brzegów Półwyspu Cymbrów. Rufinus na- tomiast nie wnikał w tajniki sekretnego zadania i nie pytał b sprawy, które nie powinny były go obchodzić. Noc spędzili na kotwicowisku, w ujściu rzeki dziś nazywanej Warnawą, a wówczas anonimowej, w okolicy kredowej wyspy Rugii. Mówiono, że ludy zamieszkujące okolice przynależą do wielkiej rodziny plemiennej Swebów, ale na cóż się to mogło zdać, skoro cała ludność miejscowa nie była ciekawa przybyszów i na widok rzymskich okrętów zbiegła z nadbrzeżnych osad w głąb lądu? Być może poprzednia wizyta zwiadowczego okrętu, z którego pochodził Harpago, pozostawiła złą pamięć wśród tych ludzi, a może zawsze tak czynili, gdy nie byli pewni intencji przybyszów? Brakowało Markowi Rufinusowi dobrych przewodników i tłu- maczy. Zabrali wprawdzie dwóch takich z ostatniej ich bazy, ale gdy tylko wyszli z nimi na ląd, ci zbiegli w głąb lasu. Rzy- mianie zdani więc zostali na siebie i zasób informacji, jakie zdo- łali dotąd zebrać i jakie przekazywały stare dokumenty. Ale in- 66 T formacje te były bardzo skąpe, fragmentaryczne i nierzadko sprzeczne. Noc przeszła spokojnie i była dość ciepła, można powiedzieć, że nawet bardziej ciepła niż się tego spodziewali. Kotwicę pod- nieśli zaraz po rozpoczęciu pierwszej porannej wachty. Skierowano się obecnie na północny wschód, tak biegła bo- wiem linia niskich plaż i obłych wydm, porosfłych kępami tra- wy, krzewów i powyginanych od sztormowego wiatru sosen. Tam właśnie zobaczyli po raz pierwszy na tym wybrzeżu ślad życia — słup dymu. Co więcej, ów dym wydobywał się z du- żego ogniska, rozpalonego przez kogoś na samym brzegu, aby zwrócić czyjąś uwagę. Kto mógł tędy przepływać? Chyba tylko rybacy. Rufinus dał sygnał obu galerom płynącym za rufą „Nauzy- kai", aby wstrzymały pracę wioseł, jego trirema natomiast zbli- żyła się do brzegu, wykorzystując tylko jeden rząd wioślarzy. Ustawieni na dziobie marynarze cały czas sondowali głębokość. Na wysokiej wydmie, lizanej przez fale morskie, stali trzej ludzie, chyba rozbitkowie. Dawali rozpaczliwe znaki rękami i coś krzyczeli. Nie ulegało wątpliwości, że oczekują ratunku. Rufinus nie chciał ryzykować bezpośredniego podejścia do brzegu, tym bardziej że jego okręt posiadał pomost abordażowy. Zrzucony w wodę nie sięgał wprawdzie brzegu, ale ryzykując tylko zamoczenie, cała trójka rozbitków dość łatwo przedostała się po kładce pomostu na pokład. Gdy stanęli przed legatem, widok ich przedstawiał się opłakanie, a odzież była w strzępach, dość łatwo jednak można było rozpoznać, kto z trójki był tu ważniejszy. Dwaj byli rosłymi olbrzymami, nosili długie włosy i obfite brody, natomiast trzeci był chudym, drobnym i łysym, ruchliwym człowieczkiem, a na jego policzkach widać było kil- kudniowy zarost. Dwaj pierwsi padli na kolana i uderzyli czo- łem przed legatem, podczas gdy trzeci tylko schylił nisko gło- wę, prawą dłoń kładąc na sercu. Dwaj bełkotali coś w niezrozu- miałym języku, trzeci odezwał się w języku Romy, choć z wy- raźnym akcentem prowincji... — Niech bogowie zawsze mają was w swej opiece, niech Nep- tun czyni dla was z morza wygodny gościniec, a Eol precz gna' wszystkie nie sprzyjające wam wiatry! W imieniu własnym i tych 5« 67 tu dwóch hultajów wyradzam wam podziękowanie i zobowiązuję się do końca życia sławić waszą wielkoduszność i odwagę. Od dziesięciu dni tkwię z tt-ymi dwoma barbarzyńcami na brzegu, wyglądając jakiejkolwieks: pomocy. Liczyłem, że zobaczę rybaków, nie myślałem, że będą to) rzymskie okręty! — Kim jesteś? — zapytał ostro Marek Rufinus, któremu czło- wiek, mówiący na tym (odludziu językiem Rzymu, wydał się po- dejrzany. Czyżby nowa Itajemnicza legacja? — Jestem kupcem z Galii, a zowią mnie Garotyks syn wol- nego człowieka Alwerynia z Augustodurum. Trudnię się handlem bursztynem... — Skąd przybywasz,? — Z kraju nad ujściem wielkiej rzeki Yistuli. Płynęliśmy ło- dzią wzdłuż brzegów, ale gwałtowna fala zatopiła łódź wraz z całym dobytkiem. Dw'aj moi wioślarze utonęli, ale dwaj ocaleli. Pomogli rozpalić ogień, polowali na ptaki i umieli wybierać jaj- ka ptakom z gniazd, nauczyli mnie łowić ryby i to dzięki nim nie zginąłem dotąd. Ale obiecali mi, że jeżeli nic nie wymyślę i nie wyprowadzę ich stąd w ciągu najbliższych trzech dni, to mnie zjedzą... Chyba żartowali, bo w ich stronach nie jadają ły- kowatych Gallów... — Gdzie twój towatf? — padło następne pytanie. — Mówisz, że jesteś kupcem, a n»y nie widzimy żadnych bagaży. — Na dnie morza, czcigodny panie... Chciałem cię prosić, pa- nie, jeśli weźmiesz milie z sobą do Galii, potrafię się odwdzię- czyć. Znam wszystkie Języki ludów na tym brzegu, większość rzek i zatok. — Nie płyniemy obecnie do Galii, ale w przeciwnym kierun- ku, chcemy osiągnąć Zatokę Wendyjską, ujście Yistuli oraz bur- sztynowe wybrzeże, a dopiero stamtąd wrócić do baz rzym- skich... — Jestem do twojej dyspozycji, panie. — A ci dwaj barbarzyńcy? —i Przydadzą ci si dziad i ojciec, był zawsze przeciw Cezarowi, a dziś — przecw Oktawianowi Augustowi... Los uczynił cię naszym sprzymierzeńcem, Garo- tyksie. W nocy legat zarządził spotkanie dowódców trzech galer i wy- jawił im swój plan. Następnego dnia postanowił wyruszyć z ka- rawaną w głąb lądu, zabierając z sobą centuriona Simosa z Ar- rabony, tłumacza Garotyksa, dziesięciu legionistów, dwunastu niewolników z bagażem, kucharza i jego pomocrika oraz dwóch osobistych służących. Obszerne wełniane opończe legionistów ukryć miały ich wojenne wyposażenie: pancerze i miecze. Na- tomiast włócznie mogli nieść bez ich skrywania, bowiem każda karawana jest zawsze uzbrojona. Głosić będą, że idą po bursztyn do kraju Estów, a po drodze chętnie z każdym handlują. „Za" nim dotrzemy na miejsce w ujściu Yistuli będą już o nas wszys- cy wiedzieć" — stwierdził legat — „a o to mi właśnie chodzi". — Panie, czy nie zabierasz zbyt mało żołnierzy? — pozwolił sobie zauważyć Marek Rufinus. — Gdybym chciał wojny z tutejszymi plemionami, z pewnoś- cią miałbyś rację. Ale chcę zostać przyjęty jako kupiec, a nie żołnierz i dopiero gdy okaże się, że wojna jest nieunikniona, wykorzystam was wszystkich. — A jeżeli oni pierwsi zaatakują? — Będziemy się bronić. Umiejętność walki i uzbrojenie każ- dego legionisty godne jest nawet pięciu wrogów, a ilu wojów- ników może wystawić taka Isśna lub nadmorska osada? — A Goci? — Będziemy starali się unikać spotkania z nimi, dopóki nie okaże się to konieczne. Marka Rufinusa to jednak nie uspokoiło. On także wierzył w umiejętność walki i uzbrojenie każdego legionisty i było praw- dą, że taki legionista wart był co najmniej pięciu, jeśli nie wię- cej wojowników barbarzyńskich. Ale barbarzyńcy górowali nad 92 legionami znajomością terenu i z reguły atakowali z zasadzki. Wszystkie klęski legionów brały się stąd, że wodzowie rzymscy byli zbyt pewni wyższości żołnierza Romy nad przeciwnikiem w otwartym polu. Ale do bitwy w otwartym polu dochodziło rzadko. — Mamy więc zostać tu i czekać? — spytali dowódcy „Alek- to" i „Nereidy", także zaniepokojeni planem legata. — Pozostajecie pod rozkazami Marka Rufinusa. Według oce- ny naszego przewodnika Garotyksa, do głównej siedziby Wene- dów z plemienia Północnych Lasów powinniśmy dotrzeć za pięć xini. Piątego dnia od naszego zejścia z okrętów, podniesiecie ko- twicę i wyjdziecie w morze. Opłyniecie najbliższy przylądek, po- tem łańcuch mielizn i wysp, aż znajdziecie się na wodach Za- toki Wendyjskiej. Mówią, że tam właśnie miał spaść ze słonecz- nego wozu lekkomyślny Faeton. Przepłyniecie następnie zatokę i wylądujecie na brzegu, około ujścia rzeki Vistuli. Nastąpi to w nocy z szóstego dnia na siódmy. Jeżeli będzie to możliwe, za- palimy tej nocy trzy wielkie ogniska obok siebie, aby wskazać wam miejsce naszego pobytu. Jeżeli ogniska nie zapłoną, będzie to oznaczało, że jesteśmy w niebezpieczeństwie, albo że nie ma już nas wśród żywych. Zdajcie się wówczas na rozkazy Marka Rufinusa, on będzie już wiedział, co w takiej sytuacji przedsię- wziąć... A do Kalend, miesiąca czczącego boskiego Juliusza, bę- dziemy mieli wszystkie tajemnice rozwiązane... Tu trzeba wyjaśnić pewną specyfikę kalendarza rzymskiego i określić, co oznaczały powtarzające się w mojej książce — Ka- lendy, Nony i Idy. Otóż pierwszy dzień miesiąca nosił wówczas nazwę Kalend, natomiast trzynasty dzień miesiąca obchodzono pod nazwą Id. Wyjątek stanowiły miesiące: marzec, maj, lipiec i październik, kiedy Idy przypadały piętnastego dnia miesiąca. -Każdy dziewiąty dzień przed Idami nazywano Nonarni. Jeśli eskadra rzymska wyszła z Zatoki Kodańskiej na otwarte morze w Idy czerwcowe, a Lukan Probatus liczył na wykonanie wszy- stkich zadań na Kalendy lipcowe, to okręty Marka Rufinusa powinny były zbliżyć się do brzegów Zatoki Wendyjskiej w ostatnim dniu czerwca, czyli w wigilię Kalend lipcowych. To gwarantowało, że w rejsie powrotnym uda się wyprzedzić okres sztormowy. Zorganizowanie karawany odbyło się sprawnie i pierwszego 93 już dnia drogi cała grupa, którą prowadził legat rzymski, zna- lazła się u progu wielkiej puszczy, dziś nazywanej Puszczą Darżlubską. — Czy są tu zwierzęta groźne dla człowieka? — spytał legat, rozważając możliwość przejścia kompleksu borów lub obejścia ich dookoła. — Jest ich mnóstwo — odpowiedział Garotyks, przerażony pomysłem przebycia puszczy przez jej maitecznik. — Są tu ogromne tury, są niedźwiedzie, odyńce, wilki... W głębi lasów są bagna i tak wielka gęstwa kolczastych krzaków, że ani zwierz, ani człowiek wprost przez puszczę nie przejdzie, trzeba więc kluczyć i szukać drogi, a łatwo zabłądzić. Jeżeli wolno mi ra- dzić... — A jeżeli obejdziemy te bory, dokąd nas zaprowadzisz? — Aż nad brzeg zatoki, panie. Droga to bezpieczna... — Nad brzeg Zatoki Wendyjskiej? — Tak jest... A pierwszymi ludźmi, jakich spotkamy, będą gościnnie nastawieni Wenedowie-Rybacy. Omylił się Garotyks. Jeszcze tego dnia, na skraju boru, zo- stali zaatakowani przez rozwścieczonego odyńca. Zwierz pojawił się przed nimi niespodziewanie i zanim ugodziły go włócznie le- gionistów, jeden z nich został zmasakrowany szablistymi kła- mi. Legat zarządził postój, zastanawiając się, co zrobić z ran- nym, kazać ludziom odnieść go na okręty, czy nieść go z karai- waną aż do najbliższego osiedla? Dylemat został rozwiązany bez. jego udziału. Nad ranem legionista skonał i pochowano go pod lasem. Nie był to koniec ich bolesnych doświadczeń na skraju puszczy, bo około południa zostali nagle zaatakowani przez pię- ciu wojowników nieznanego plemienia. Wojownicy ci uderzyli niespodziewanie na szpicę ich karawany, być może przypuszcza- jąc, że nie ma nikogo więcej, bowiem w szpicy szło tylko trzech legionistów. Jeden zositał trafiony oszczepem w gardło i zginął na miejscu. Znów musieli zatrzymać się, aby pochować żołnie- rza, a legat długo i uważnie przyglądał się poległym napastni- kom i ich broni. Czy byli to ludzie z plemienia Wenedów? — Panie, gdyby choć jeden z nich żył, można by to stwierdzić, ale odzież ich oraz broń podobne są do odzieży i broni innych plemion w tych stronach — stwierdził Garotyks. 94 — Jak myślisz, dlaczego nas zaatakowali? — Nie zawsze musi być powód, panie. Czasami wystarczy,. że ich było pięciu, a spotkali tylko trzech legionistów. Bez heł- mów, okryci czarnymi opończami, mogli wyglądać na rybaków lub pasterzy. Czemu więc takich nie napaść? Szli pradoliną wielkiej niegdyś rzeki, która mogła tu płynąć w pradawnych wiekach, gdy topiły się wielkie lodowce. Teraz był to tylko strumień, w którym nie znaleziono grudek burszty- nu. Pradoliną doprowadziła ich aż do brzegów samego zakątka* Zatoki Wendyjskiej, od otwartego morza odgrodzonego barierą mielizn i wysp. Woda była tu przejrzysta, brzeg porośnięty si- towiem i gdyby nie fakt, że na horyzoncie niebo stykało się z morzem i nie było już tam żadnego lądu, można było wziąć ten skrawek morza za jezioro. Tam zobaczyli pierwszą osadę rybacką i tam dowiedzieli się- niepokojących miejscową ludność wieści, że na cyplu ramienia mielizn i wysepek, odgradzającego zatokę od otwartego morza, zjawili się znów Goci, których prowadził Ulf Płowowłosy. Miało- ich być „bardzo wielu", nawet z rodzinami i bydłem. , — Nasze drogi zbyt często się krzyżują — stwierdził legat. —- Wydaje mi się, że w ujściu Vistuli dojdzie w końcu do spotka- nia. Chciałbym, aby do tej pory zjawił się tu już Marek Rufinus- z naszymi okrętami. Miejscowi rybacy mówili mu, oczywiście za pośrednictwem Ga- rotyksa, że Goci lądowali tu nieraz i niektórzy z nich „poszli za swoimi królami" na południe, ale ta zgraja, o której obecności. sygnalizowano, była zdaje się żądna przede wszystkim łupiestw i mordów. Rzymian, przyjmowano jako karawanę kupców, han- dlowano z nimi rybami, biorąc w zamian jakieś narzędzia. Poka- zano im także, znalezione właśnie na morskich plażach, grudki. bursztynu. W miarę jak zbliżali się do ujścia Vistuli, słyszeli jednak wia- domości coraz bardziej zaskakujące. Mówiono, a co Garotyks. skrzętnie przekładał, że „stary wódz Wenedów z Północnych La- sów oszalał, zawierzając cudzoziemcowi o imieniu Wilk", że „nie jest już wodzem", że „wśród Wenedów z Północnych Lasów źle- się dzieje". Wreszcie usłyszeli wiadomość, że „stary wódz nie żyje, część Wenedów usunęła się z głównej siedziby, a obecnie- 95) rządzi tam obcy wódz o imieniu Wilk, ożeniony z córką zmar- łego wodza". Wreszcie dotarła do nich najbardziej bulwersująca •wiadomość, że „starszyzna plemienna nie uznała Wilka jako na- stępcy starego wodza", oraz, że rzymski renegat „otoczył sio Go- tami", czym ostatecznie zapewne przekreślił swoje wpływy •wśród tamtego plemienia. — Przybyliśmy w momencie ważnym dla osiągnięcia celu na- szej wyprawy — powiedział legat do centuriona Simosa z Ar- rabony. — Spróbujemy spotkać się z Aulusem Apollinarisem, aby upewnić się jak daleko sięgnęła jego intryga, ale wydaje się, że jego próba stworzenia tu, nad ujściem Yistuli, głównej kwatery dla przeciwników Rzymu, straciła już sens. Jeśli Aulus Apollinaris, używający przezwiska Lupus, oprzeć się musiał na obcym plemieniu, wątpię, aby mógł cokolwiek jeszcze tutaj zdziałać przeciw Rzymowi. W każdym razie wyrok na niego już zapadł w Rzymie i od wyroku tego nie ma odwołania. Pa- miętaj o tym Simosie z Arrabony, bo nie jest pewne, czy wyjdę z tej wyprawy z głową. Ale Aulus Apollinaris, który gotował tutaj spisek, wyjść stąd cało nie może. Jutro szósty dzień naszej wędrówki. Galery opuściły już miejsce zakotwiczenia i zapewne wyszły na otwarte morze. Karawana przemierzyła szmat drogi, trzymając się skraju wzgórz porosłych gęstym lasem oraz nadbrzeżnych mokradeł i piaszczystych plaż. Tak osiągnięto rejon delty wielkiej rzeki Yistuli. Jak w tym labiryncie kanałów, rozlewisk i bagien zna- leźć obozowisko człowieka, który mianował się Wilkiem, jak znaleźć leże Wenedów-Rybaków czy też Wenedów Północnych Lasów, albo szlak bursztynowy, prowadzący tędy do kraju Es- tów, do Bursztynowego Miasta i Bursztynowej Wyspy? Musieli zdać się na informacje spotkanych ludzi i zawiłe tłumaczenie galijskiego przewodnika oraz na instynkt. — Mamy jeszcze jedną noc przed sobą... — powiedział Gali do legata, gdy znaleźli się w wyjątkowo ponurej okolicy. —• Jutro dotrzemy do dawnej osady Wenedów Północnych Lasów. Tam był wódz i starszyzna, tam przystał do nich kiedyś ów Rzy- mianin, którego szukasz,, panie. — Wspomniałeś mi, że według Wenedów-Rybaków, ów Rzy- S6 mianin wziął za, »onę córkę starego wodza... Wó(i2 miał iich kil- ka? — Nie, panie. Miał tylko jedną. Wcześniej przeznaczyć ją miał na żonę jakiegoś króla na południu. Coś się jednak z tam- tym weselem nie udało. Dziś, w dawnej osadzie Wenedów, mie- szkać ma sam Rzymianin. To znaczy sam z żoną i swoją gwar- dią, tak mówiono nam w ostatniej nadbrzeżnej osadzie. Podobno wzniesiono mu tam ,,rzymski dwór", co to jednak znaczy, nikt nie potrafił mi wyjaśnić. Ów Rzymianin nazwał swoją siedzibę „Castra", może więc jest to coś w rodzaju twierdzy? Wenedowie Północnych Lasów wynieśli się podobno stąd dalej na południe... — Jak daleko stąd do morza? — Jeżeli wstąpisz, panie, na najbliższy pagórek, widać stam- tąd już wody zatoki. Widać także okoliczne kępy, wyspy, ka- nały i bagna. — A szlak kupiecki? — Przebiega dalej na południe, jest tam dogodne miejsce do przedostania się na drugą stronę Vistuli, do kraju Estów. Jeśli się zna drogę wśród labiryntu tego rozlewiska, można spróbować także powędrować stąd, oczywiście łodzią. Karawany kupieckie omijają jednak te błota i rozlewiska, mimo że bursztyn tu także można znaleźć... Nie mówiłeś mi tego, panie, ale chciałbym wie- dzieć czy ów Rzymianin, który tutaj zamieszkał, to główny ce] całej wyprawy? — Nie, Garotyksie, celów naszej wyprawy jesit wiele. Wszyst- kie inne możemy jednak osiągnąć dopiero wówczas, gdy znaj- dziemy tego Rzymianina. Centurion Simos znalazł odpowiednie miejsce na rozbicie na- miotu legata, polecił rozpalić ognisko, wskazał, gdzie biwako- wać ma służba, a gdzie żołnierze oraz wyznaczył warty. Obozo- wiska miały strzec na zmianę dwie warty. Jeden legionista stró- żować miał koło ogniska, drugi ukryty był w gęstwinie koło obozu. Było to zgodne z taktyką stosowaną na pograniczu, bo jeśli wróg atakował, to przede wszystkim legionistę czuwającego przy ognisku. Wówczas właśnie drugi, ukryty w zaroślach, wszczynał alarm i biegł pierwszemu na pomoc... Wewnątrz namiotu legata palić się miała całą noc oliwna lampka, co miało nie tylko strzec uśpionego przed demonami, ^ — ...l został tylko wiatr 97 jąć pod światło grudkę bursztynu, która uratowała mu życie. — Popatrz — pokazał amulet oficerowi. — Wiesz co to ta- kiego? — Chyba bursztyn, panie. A w bursztynie... zaraz... jakiś płyn... — stwierdził, biorąc ostrożnie grudkę w dwa palce i przy- glądając się jej pod światło oliwnej lampki. — Ciemny płyn... — Powiedziano mi, że to krew — odpowiedział legat. — Ów wojownik musiał już oglądać takie cuda, bo widok amuletu na mojej piersi powstrzymał go przed zadaniem mi śmiertelnego ciosu. A może nie chciał mnie zabić? Jak myślisz? — Jeśli dostał się tu nocą, nie miał pokojowych zamiarów, panie. Chciał na pewno zabić... — podsumował Simos. — Obaj wartownicy zauważyli równocześnie innych, dlatego temu uda- ło się dostać do namiotu. Chętnie kazałbym oćwiczyć obu war- towników, ale będą nam jutro potrzebni, winę swoją niech le- piej zmazą w walce. Zgadzasz się, panie? — Spodziewasz się jednak walki? — W końcu musi dojść gdzieś do walki — stwierdził, rozu- mując jak żołnierz pogranicza. — Nie wiem z kim i nie wiem. dlaczego tak uważam, ale czuję w powietrzu zapach krwi. A te- raz jeszcze ten bursztyn... Reszta nocy minęła spokojnie, choć prawdopodobnie większość obozujących nie zmrużyła oka. Legat zasnął jednak dość szybko, natomiaat centurion zapadł w krótki, krzepiący sen dopiero nad samym ranem. Słońce dopiero wzeszło, kiedy zaczęto zwijać obóz. Zanim wszystkie czynności zakończono, doniesiono legatowi, że zbliża się grupka uzbrojonych ludzi. Szli wolno, a mimo że nieśli włócz- nie, nie zdradzali wrogich zamiarów. Na czele ich szedł ktoś w stroju rzymskim, ale gdy zbliżył się, legat uznał, że nie może, to być Aulus Apollinaris Lupus, był bowiem dość młody. Szedł wolno, z odkrytą głową, niosąc w dłoni gałązkę z zielonymi liść- mi, co było umownym gestem wyrażającym zamiary pokojowe. Mimo tego gestu centurion zarządził pogotowie bojowe i usta- wił swoich ośmiu legionistów w dwóch grupach, z włóczniami. w dłoniach, zakrytych tarczami, ze zsuniętymi nisko, na oczy hełmami, które wydobyli z worków. Nie potrzebowali już uda- wać kupców. Przybysze zatrzymali się w pewnej odległości, a w 100 stronę legata zbliżył się samotnie ów człowiek w" rzymskim stroju. Nosił na sobie płaszcz legionisty, fantazyjnie upięty na żołnierskim półpancerzu. Na głowie nie miał hełmu. Niósł ga- łązkę z zielonymi liśćmi, ale u boku wisiał mu obosieczny, krotki miecz piechura. — Bądź pozdrowiony, szlachetny Rzymianinie, kimkolwiek jesteś i w jakimkolwiek celu tu przybywasz. Pokój z tobą! — Przemówił i zatrzymał się w odległości kilku kroków. — Nazywam się Lukan Probatus Sekundus. A kim ty jesteś i w czyim imieniu mnie pozdrawiasz? — Niosę ci pozdrowienie, Lukanie Probatusie, od szlachetnego Rzymianina, który osiedlił się w ujściu rzeki Vistuli, niedaleko stąd, pragnąc ocalić swe serce dla starych ideałów rzymskich. Przybrał on imię Lupus, aby budzić lęk wśród wrogów. Zapra- sza cię on, godny szacunku Rzymianinie, do swego domostwa. — Chce mnie widzieć? — Od czasu, gdy nam doniesiono, że zeszliście z okrętów, któ- re pozostawiliście na północy, oczekujemy was. — Śledziliście nas? — Wszyscy mieszkańcy okolicznych osad wiedzą, że przybyły trzy skrzydlate ptaki. Przybyły wodą jak łabędzie. Najważniej- szy i najdostojniejszy z ludzi, którzy przypłynęli aż z Rzymu, dąży tu pieszo' wraz z niewielką karawaną. Rzymianin o imie- niu Lupus wysłał mnie wraz z wojownikami dzielnego plemienia Gotów, aby ochronić was przed gniewem Wenedów Północnych Lasów, kiedy podążać będziecie do naszego obozu. — Za co mieliby nas nienawidzieć Wenedowie Północnych Lasów? — Zbyt wielu przybywa tu ostatnio kupców, którzy jednak nie chcą handlować, natomiast chętnie zabierają im kobiety i zwierzęta, a nawet rabują zapasy pożywienia, nic w zamian nie dając. — Chcesz przez to powiedzieć, że ci, którzy napadli na nas nocą, nie zjawili się tu z polecenia twojego pana? — Mój pan, noszący imię Lupus, oczekuje cię i niepokoi się o twoje życie. Jeśli napadł was htoś nocą, byli to z pewnością wojownicy Wenedów. — Daleko stąd do waszego domu? 101 — Bardzo blisko. Lepiej będzie jednak, jeśli nasi wojownicy będą ubezpieczać pochód. — A kim ty jesteś? ; •— Jestem także Rzymianinem. Zowie się Tuliusz. — Przyjmuję zaproszenie człowieka noszącego imię Lupus i twoją opiekę Tuliuszu. Każesz prowadzić nas do miejsca na- zywanego obozem, pod jednym wszakże warunkiem. Twoi wo- jownicy pójdą sto kroków za nami, inaczej doświadczą na sobie, że rzymskie włócznie nie chybiają nigdy. — Będzie tak, jak życzysz sobie, panie. — Pozostań więc z nami i oddal swoich wojowników, a pój- dziemy drogą wskazaną przez ciebie. Pójdziesz obok mnie, a je- śli okaże się, że zaprowadziłeś nas w pułapkę, zginiesz pierw- szy. Ale pułapki żadnej nie było, natomiast wydawało się prawdo- podobne, że Tuliusz sam obawiał się napadu po drodze. Legio- niści zauważyli na jednej z leśnych kęp, wśród piasków i rozle- wisk, ukrytych jakichś zbrojnych, ale chyba liczebność kara- wany, miecze i włócznie legionistów, a także podążający za tą grupą oddział wojowników, nie zachęcił obcych do jakichkol- wiek prób ataku. Obszar, którym szli, nie sprawiał wrażenia już tak dzikiego i niedostępnego, jak wydawało się wczoraj. Może sprawiała to piękna pogoda, a może fakt, że zbliżali się do celu podróży. Było ciepło, błękit nieba mąciły tylko na krańcach kłę- buszki obłoków. Wśród zieleni przybrzeżnych borów płonęły czerwienią pnie smukłych sosen. W czasie drogi legat zadał tylko jedno pytanie przewodniko- wi, czy znajdują się na terenie zamieszkanym przez Wenedów Północnych Lasów. Przewodnik przytaknął, dodając, że Wene- dowie Północnych Lasów sąsiadują na wschodzie z Estami „ale to już zupełnie inny łud". Bardziej na południu mieszkają We- nedowie Wielkich Jezior, a nad samym brzegiem zatoki Wene- dowie-Rybacy, z którymi przybysze już się zetknęli. Goci nato- miast spotykani są wszędzie, ale najchętniej trzymają się nur- tów rzek, bo woda to ich żywioł. Nawet wchodząc w głąb lądu, nie rozstają się ze sprzętem żeglarskim... Słysząc o „obozie", legat wyobrażał sobie typowy warowny obóz rzymski, tymczasem była to tylko drewniana osada na kę- 102 pie otoczonej z trzech stron wodą. Najokazalszy dom tej osady] zbudowany był także z drewnianych pali i kryty trzciną, choć może istotnie, w pierwotnym założeniu, udawać miał dom rzym- ski. Jeżeli jednak dom Idomena Luskusa wydać się mógł naiw- nym prowincjonalnym naśladownictwem budownictwa rzym- skiego, w osadzie wzniesiono coś, co próbowało kopiować nie oryginały, ale barbaryzmy i było karykaturą karykatury. Po krótkiej wymianie zdań z centurionem, legat rozkazał karawa- nie rozbić obóz nie opodal wejścia do osady. Z miejsca tego moż- na było widzieć drogę i osadę, nikt nie mógł ich więc zaskoczyć, oni natomiast mieli możliwość nie tylko obrony w razie napadu, ale i rozwinięcia działań zaczepnych. Legat zdecydował, że pój- dzie dalej sam. Odchodząc, przypomniał jeszcze raz Simosowi po co tu przybyli i zwrócił uwagę, że okręty Marka Rufinusa są już zapewne na wodach Zatoki Wendyjskiej. Centurion o nic nie pytał, zrozumiał, co chciał przez to powiedzieć Lukan Probatus i był świadomy odpowiedzialności, jaka na niego spadła, w ra- zie gdyby coś przydarzyło się legatowi. — To, co zostało postanowione, będzie wykonane, panie... — Nawet gdybym nie wrócił, Simosie... — Nawet gdybyś nie wrócił, panie. — Jak liczny jest oddział wojowników, który szedł za nami? — Nie liczniejszy od nas, panie, a obóz rzymski nad ujściem Yistuli wydaje się posiadać tylko dumną nazwę. To zwykła osa- da barbarzyńców, tyle, że jakby wyludniona. Moi legioniści są gotowi do walki. Wieczorem, obiecuję, rozpalimy trzy wielkie ogniska, aby legioniści płynący tutaj na okrętach wiedzieli, gdzie nas szukać. Być może, do wieczora już tu się zjawią. Aulus Apol- linaris będzie wtedy już daleko, udając się razem z Charonem za rzekę Styks, skąd nigdy się nie powraca. Niech bogowie strzegą cię, panie!... 10. Buntownik Siedzieli naprzeciw siebie w ogrodzie, który udawać miał chyba atrium, nad sadzawką, która nie była na pewno imitacją impluwium. Pływały po niej kaczki. Nie było rzeźb, ani wodo- trysków, nie było zresztą kolumn doryckich, jońskich, korynckich ani tych, które połączyły v/ sobie wszystkie style, a jakie wy- myśliła pospołu Hellada i Roma. Trudno było w ociosanych z ko- ry palach, które otaczały ogród, doszukiwać się kolumn, a w człowieku, który w pół siedział, a w pół leżał na czymś, co imito- wało sofę, wroga Rzymu, o którym z takim niepokojem mówił Oktawian August do Tyberiusza, a Tyberiusz do Lukana Proba- tusa. Był to po prostu człowiek stary i chory, a długa szata na- dawała mu raczej wygląd celtyckiego kapłana — druida, niż Rzymianina. Pił napój, który nie miał takiego smaku, jak wina falerneńskie; a gdyby szukać koniecznie w tej postaci energii, o jaką ją podejrzewano, mogły zdradzić ją tylko jego oczy. — Czy przybyłeś do mnie z wyrokiem, Rzymianinie? — spy- tał po chwili milczenia, gdy legat wypowiedział formułę pozdro- wienia i usiadł na wskazanej mu ławie. — Tak. Jestem legatem senatu i działam w imieniu usyno- wionego przez boskiego Augusta wodza naszej wyprawy — Ty- beriusza Klaudiusza Nerona. — A więc należysz do korpusu urzędników państwa, jak ga- lernicy należą do okrętu. Ich zadaniem jest ruszać wiosłem, ty roznosisz wyroki śmierci i spełniasz inne posługi. — Działam w imieniu senatu, a więc w imieniu obywateli Rzymu. — ...a nad senatem czuwa jego princeps, który podaje się za boga i syna innego boga — Juliusza Cezara, który zresztą nie 104 jest jego ojcem. Zakwestionować jego boskości ani jego prawa do decydowania o tym, czym zajmować się ma senat nikt się już nie ośmieli. Mógłby uczynić to najwyższy kapłan — pontifex maximus. Ale Oktawian August jest nie tylko bogiem i synem boga, nie tylko' wieczyście przewodniczy senatowi, nie tylko na opornych ma najlepszą na świecie kohortę pretorianów, ale spra- wuje także godność najwyższego kapłana. Jesteś więc urzędni- kiem takiego państwa i przynosisz mi wyrok śmierci, zapewne zatwierdzony przez princepsa senatu, przez najwyższego kapłana i przez samego boga, nieprawdaż? Jeśli wysyła cię bóg, princeps senatu i najwyższy kapłan, może wydawać się, że przysyła cię Rzym. Ale twój Rzym to nie rzymskie cnoty i ideały. Jeżeli miałbym szukać ostatnich miejsc, w których czcią otacza się szla- chetne tradycje Miasta, to jednym z tych miejsc byłaby ta właś- nie osada, w której mnie odnalazłeś, panie... — Wiem, że próbowałeś jednać plemiona, często zupełnie so- bie obce, aby w ich powiązaniu znaleźć oręż przeciw Rzymowi... — Cóż ty wiesz o mnie, panie? Podobno masz przewodnika Galia, który umożliwił ci rozmowę z ludźmi, jakich spotykałeś po drodze. Ale co ci ludzie wiedzą o Rzymie, o idei państwa rzym- skiego, o Cezarze i jego zamachu na państwo rzymskie, o obro- nie praw obywateli Rzymu przez ludzi mądrych i szlachetnych, o sprzysiężeniu kilku legionistów w armii Druzusa, którzy po- stanowili tutaj, na dalekich rubieżach Rzymu, podjąć walkę z uzurpatorem, który mieni się być bogiem i synem boga? — A co ty wiesz o naszej wyprawie? — Wiem o was wszystko. Wiem, że na północnym wybrzeżu zatrzymały się trzy wasze okręty. Wiem, że zeszedłeś z ich po- kładów na ląd z grupą żołnierzy i służbą, udając kupiecką ka- rawanę. Poszliście aż nad Zatokę Wendyjską, dokąd zaprowa- dzili was tacy zdrajcy, jak ów kupiec galijski, którego wzięliście jako przewodnika i tłumacza. — Mylisz się Aulusie Apollinarisie, nazywając go zdrajcą. Czy dobrze odgadłem twoje prawdziwe imię, choć każesz się nazy- wać Wilkiem? pochodzisz z rodu spiskowców przeciw Cezarowi, spiskowców przeciw Oktawianowi Augustowi, a sam odstąpiłeś legiony Druzusa nad rzeką Albis, aby skryć się tu, w najdalszym zakątku świata i knuć zbrodnię. To ty jesteś zdrajcą. W ubieg- 105 iym roku przebywałem nad rzeką Danubius, koło miasta Arra- bony. Tam dowiedziałem się o losie karawany, którą wysłać miał wódz Wenedów Północnych Lasów, ale za którym kryłeś się ty. Karawana udawała się z poselstwem do Marboda, króla Markomanów, z którym Rzym ma obecnie kłopoty. Na karawa- nę napadli źli ludzie i zabili prawie wszystkich jej uczestników, prócz młodej i pięknej niewiasty, nazywanej Córką Północnych Lasów, przeznaczonej na małżonkę dla Marboda. Przypadkowo odnalazłem ją w domu pewnego nikczemnika, kupca Idomena Luskusa z Pannonii. Postanowiłem ją uratować, ale zanim mo- głem to uczynić, jacyś ludzie zabili kupca i wykradli tę młodą niewiastę i jej służkę. Wiesz, o kogo chodzi? — Wykradli ją dzielni wojownicy wendyjscy. Poszli oni śla- dem karawany, kiedy dowiedziałem się, że moje poselstwo nie dotarło do Marboda. Idomen Luskus był nikczemnikiem i spot- kała go zasłużona kara. Córka Północnych Lasów została przez Luskusa zbezczeszczona i była torturowana. Gdy powróciła, opowiedziała mi o jakimś szlachetnym Rzymianinie, który pró- bował ją uratować. Bogowie chyba sprawili, że to właśnie ty trafiłeś tu do mnie, abym mógł wyrazić ci mój głęboki szacunek i podziękować za ujęcie się za tą nieszczęsną młodą niewiastą. Za zgodą jej ojca, wodza Wenedów Północnych Lasów pojąłem ją za żonę. Jest tutaj. Jeśli chcesz, możesz ją zobaczyć. Pewnie ucieszy ją fakt, że to ty właśnie, Lukanie Probatusie, jesteś tym Rzymianinem, który przybył dziś do mnie. Niestety, nie ucieszy ją, że przybyłeś z wyrokiem śmierci. — Drugą karawanę z poselstwem wysłałeś do wodza Cheru- sków — Arminiusza, ale i ona nie dotarła do miejsca przeznacze- nia. Zdradzili ją kupcy, którzy służyli za przewodników i zdra- dził żołnierz rzymski o imieniu lub przezwisku Harpago. Kara- wana trafiła zamiast do Arminiusza, do rzymskiego obozu. — Harpago? A cóż się z nim stało? — Nie żyje. Spełnił jednak swój żołnierski obowiązek. Do- myślił się, że działasz na szkodę Rzymu, przyprowadził więc ca- łą karawanę do rzymskich posterunków i ostrzegł nas. - — Harpago był jedynym człowiekiem, który ocalał z całej za- łogi pewnej galery, jaka weszła na to niegościnne morze. Wyda- 106 wało mi się, że przekonałem go o konieczności odbudowy Rzy- mu, okazało się, że wolał tyranów... - — Nie udało ci się stworzyć triumwiratu buntowników: Mar- boda, Arminiusza i wodza Wenedów, a ściślej to określając — Aulusa Apollinarisa — buntownika, nazywanego Wilkiem. Nie" wiem jak to uczyniłeś, że udało ci się pozyskać na krótko wo- dza Wenedów, przecież twoje ideały znamionowało szaleństwo, Ale próbuję odgadnąć, jak stało się to możliwe. Wenedów stra- szyłeś Gotami, w walce z którymi pomóc miał im zapewne dale- ki, ale bogaty Rzym, a Arminiuszowi lub Marbodowi mieli po- móc Wenedowie. Byłeś mistrzem kłamstwa! — Liczył się dla mnie zawsze tylko Rzym i jego dobro. Rzym i nic poza Rzymem. Markomani, Cheruskowie, Goci, Wenedowie,- Estowie, to barbarzyńcy! Gdyby udało mi się zbudować związek tak różnych plemion, gdybym potrafił zapalić wszystkie granice Rzymu!... Niestety... Arminiusz nie odpowiedział, karawana do Marboda nie doszła, umarł stary wódz Wenedów, który mi ufał, a starszyzna Wenedów odrzuciła nie tylko moje plany, ale i mnie. Zostałem w tej opuszczonej osadzie i na koniec musiałem zwer- bować drużynę złożoną z Gotów. Może istotnie jestem prze- wrotny w pozyskiwaniu sprzymierzeńców, ale są to tylko bar- barzyńcy, a mnie chodzi o ratowanie wolności Rzymian. Państwo rzymskie i jego święte prawa podeptał Juliusz Cezar, a teraz dzieła zniszczenia dokonuje Oktawian August. To tylko pozory świetności, to złudzenie, że dobrobyt państwa wyznaczają po- szerzone granice, podboje i rabunek, gdy w samym Mieście, któ- re jest sercem i mózgiem świata, deptane są prawa jego oby- wateli... Zobaczysz legacie, Rzym pozbawiony starych praw i dobrych obyczajów runie!... A wówczas barbarzyńcy będą ucz- tować na Kapitelu! I już święte gęsi nie ostrzegą nikogo przed zagładą. — Grozisz Rzymowi barbarzyńcami, a przecież to ty sam chciałeś ich przyprowadzić do Miasta. Gdzie inni członkowie" twojego spisku, z którymi opuściłeś armię Druzusa? — Moich przyjaciół zabiły choroby, zimno, mgła, a wreszcie' i włócznie. Został mi jeden Tuliusz, ostatni, najwierniejszy z wiernych. To on was przyprowadził. — Jak mogłeś być tak zakłamany, aby obiecywać tutejszym 10T ludom pomoc Rzymu w ich wewnętrznych walkach i wciągać ich do twoich intryg z Marbodem i Arminiuszem? — Rozgrzesza mnie moj|a troska o Rzym, mówiłem ci już. Po- 2.3L Rzymem nic się nie liczyło w moich planach. A plany moje były szerokie. Wzburzenie plemion od Zatoki Wendyjskiej po rzekę Danubius, zapalenie wielkiego pożaru. Tak wielkiego po- żaru, który zachwiałby władzą na Kapitelu... — Wierzyłeś w to, że poruszysz plemiona, które się nie zna- ją, które nawet nie potrafią się nawzajem porozumieć, mówią bowiem innymi językami? — Wierzyłem. Niestety, dziś wiem, że nawet Marbod nie ma zamiaru wesprzeć swych braci Cherusków, gdyby ci powstali. — A jednak Wenedowie pozwolili ci zorganizować aż dwa po- selstwa i wysłać córkę wodza do Marboda... I przyniosło to ja- kiś skutek? Została ci tylko opustoszała osada, którą nazywasz obozem. Żałosny jesteś, wielki buntowniku i szaleńcze. — Z tej osady miała powsitać rzeczywiście forteca, ale tutaj nikt nie buduje fortec. Fortecą dla tutejszych ludów są bagna, rozlewiska i w ostateczności miecze i włócznie. Ich wróg jest obecnie jeden. Goci. Ale Goci nie chcą prowadzić z nimi wojny ani zakładać tu państwa. To wędrujące plemiona. Nie potrzebują niewolników. Napadają, gdy czują głód, gdy rabunkiem poma- gają sobie żyć. Ich także nie obchodzi Rzym. Przepuszczają na- wet karawany kupców dążące do kraju Estów, bo handel wszy- stkim przysparza korzyści. Ale nie znaczy to, że ich stosunki z, Wenedami układają się dobrze. Kiedy więc utraciłem więź z Wenedami z Północnych Lasów, stworzyłem sobie drużynę .z Gotów, którzy doskonale się do tego nadają. Możesz dziś trium- fować. Nie jestem pewny ani Wenedów, ani Gotów. Wielki ich wódz, który zjawi się tu jutro lub pojutrze, słynny na wodach tego morza Ulf Płowowłosy, będzie moją ostatnią rękojmią pla- nu, albo ja go przekonam, że miejsce ich jest tu, w ujściu Vi- stuli, albo on mnie i wówczas ruszę z nim na południe, aż nad brzeg Pontu. — Teraz rozumiem więcej. Ludziom, którzy pozostali z tobą i swoim wojownikom gockim powiedziałeś zapewne, że oto przy- były ci na pomoc okręty rzymskie, a twoi przyjaciele Rzymianie 108 już .tutaj idą. Nie dziwię się, że Wenedowie napadli na nasz obóz i chcieli mnie zamordować... — Zgadłeś, legacie... Jeżeli teraz zechcę, będziecie mieli prze- ciwko sobie całe plemię Wenedów, ale jeżeli zechcę, Wenedowie ukorzą się przed wami, ale wówczas przeciwko wam wystąpią Goci. Przegrałem mój wielki plan wojny przeciw Rzymowi. Je- stem stary, chory, samotny. Zamiast fortecy mam osadę szała- sów, a wreszcie zjawiasz się tutaj ty, z wyrokiem na mnie, ale wszystko to nie znaczy, że powiedziałem ostatnie słowo. Jest szansa, że wszystko od jutra zmieni się i przybliży dzień moje- go zwycięstwa. — W czym upatrujesz tę możliwość? — W przekonaniu ciebie, Lukanie Probatusie, że bogowie mo- gą jeszcze uratować Rzym, ale bogowie pomogą wówczas, gdy przyłączą się do mnie inni Rzymianie i ustanowiony zostanie tu, na północnym krańcu bursztynowego szlaku, ostatni bastion rzymskiej chwały. Jesteś na pewno mężem światłym i zdajesą sobie z tego sprawę, że Oktawian August zanim umrze, dokończy dzieła Cezara i zniszczy resztki władzy rzymskiego ludu. Po- wstaje wielkie, silne Imperium, w którym ludzie będą się bo- gacić, przybywać będzie niewolników i rosnąć będą pałace, ale ludzie będą się bać własnego cienia, senat rzymski pozbawiony Katonów stanie się zbiorowiskiem tchórzy i głupków, a kadzidła będzie się palić już nie przed bogami, ale przed wizerunkami kolejnych tyranów. Zresztą już się to czyni. Czy nie ogłoszono już bogami Cezara i Oktawiana? Czy nie składacie im ,ofiar? Boginiami będą ich żony i konkubiny. Poeci sławić będą czy- ny, nieomylność, dobroć kolejnych władców. Upadną obyczaje, władza opierać się będzie na denuncjatorach, pretorianach i woj- sku, przeciwnikom poderżnie się gardła, albo ześle do mglistych i zimnych krajów. Aż pewnego dnia, tak jak już powiedziałem, wszystko to runie i na Forum wejdą barbarzyńcy. — Ależ to właśnie ty paktowałeś z Arminiuszem i Marbodem o wspólne działanie przeciw Rzymowi. — Chciałem zwrócić uwagę obywatelom Rzymu na to, co dzieje się w ich kraju... Czy zdajesz sobie sprawę z kłamstwa, jakie wypowiadasz, legacie, kiedy nazywasz Juliusza Cezara bo- giem, albo kiedy mówisz o jego boskim synu, który nie jest ani 109 synem, ani bogiem.? A jak słyszę, mamy już kolejnego boga —• Tyberiusza, o którego rzeczywistych boskich cechach Rzym do- wie się dopiero wówczas, gdy Tyberiusz stanie na czele Impe- rium. Lukanie Probatusie, cieszę się, że tu przybyłeś, mimo że niesiesz wyrok śmierci dla mnie. Opowiedziałem ci wszystko o sobie, abyś poznał, jak wielkie są moje przestępstwa wobec im- peratorów, ale nie są to przestępstwa przeciw Rzymowi. Zapew- niam cię, wszystko cokolwiek uczyniłem, uczyniłem z miłości do Rzymu... Umilkł, opadł na posłanie i zaczął głęboko oddychać, potem sięgnął do glinianego naczynia i wypił do dna ów dziwny, bar- barzyński napój, który zastępował mu falerneńskie wino. Chwila ciszy jaka teraz zapadła, jeszcze bardziej podkreśliła wagę wy- powiedzianych słów i uroczysty, nawet wieszczy nastrój. Zepsu- ło go jednak wkrótce kwakanie kaczek, brodzących w błocie, na skraju ogrodowej sadzawki. — Czy byłeś zamieszany w śmierć Druzusa? — spytał nagle Probatus, jakby uzupełnić pragnął wykaz przestępstw buntow- mka. — Wiesz dobrze, legacie, że Druzus zginął przypadkowo. Przy- znaję jednak, że zamieszanie, jakie nastąpiło po jego śmierci, wy- korzystałem dla zorganizowania ucieczki. Jeszcze raz cię wzy- wam, ratujmy obaj Rzym!... Rozważ to, zanim nie będzie za póź- no! Jeśli nie chcesz pozostać tutaj, wracajmy na twoich okrętach i zanieśmy pochodnię buntu na pogranicze... — Pójdę już... — legat podniósł się. — Powiedzieliśmy sobie chyba już wszystko. — Lukanie Probatusie, nie odejdziesz, jeśli nie udzielisz mi ostatecznej odpowiedzi!... Kazałem dwom wiernym mi wojowni- kom wendyjskim, bo nie chciałem do tego angażować Gotów, aby. skryli się w krzakach. Jeśli podniosę rękę, zjawią się tu, a jeśli wskażę na ciebie, zabiją cię bez wahania. — Podnieś więc rękę... Aulus Alpollinaris uniósł dłoń i rzeczywiście z krzaków wyrośli nagle dwaj młodzi wojownicy zbrojni w oszczepy. — Wystarczy teraz, abym wskazał na ciebie... — Zanim ci odpowiem, Aulusie, chciałem, o coś jeszcze zapy- tać. Kiedy tu przyszedłem, dostrzegłem na twojej szyi pewien 110 amulet. Noszą go wśród Wenedów podobno najważnie ja. plemie- nia. Jest to grudka bursztynu z zamkniętą w niej kroplą krwi. Co ten znak oznacza? — To tajemny znak, mający ściągnąć przekleństwo na głowę tego, kto zabije człowieka noszącego podobny amulet. Dlatego jeszcze żyję, legacie i dlatego mogę nie obawiać się oszczepów wendyjskich wojowników, choć dla Gotów nie jest to żadna świę- tość... — Ja noszę taki sam amulet, Aulusie. Popatrz! Czy myślisz, że twoi wojownicy wendyjscy spełnią teraz twój rozkaz? Jeśli spełnią, z tą chwilą ty również przestaniesz się czuć bezpieczny. Chyba, że wezwiesz na pomoc Gotów... — Jesteś przebiegły, Lukanie Probatusie... — Jak każdy urzędnik senatu... Każ im teraz odejść i oczekuj mnie wieczorem, jeśli zechcesz mnie wówczas jeszcze raz przy- jąć. Przyjdę na pewno z odpowiedzią. — Czy znalazłeś w moim postępowaniu jakieś oznaki łagodzą- ce 'moją winę i zawieszające wyrok, jaki przyniosłeś tutaj? — Obchodzi mnie tylko dobro Rzymu tak samo, jak ciebie, Aulusie Apollinarisie. — Mój Rzym nie jest twoim Rzymem. A d. tutaj... cóż, to tyl- ko barbarzyńcy... — Rzym jest tylko Rzymem, Aulusie... — odpowiedział legat i odwrócił się, wystawiając plecy na ewentualne ciosy włóczni wojowników wendyjskich. Ale nikt w niego włócznią nie cis- nął. Bez trudu dotarł do obozowiska karawany i razem z legioni- stami spożył posiłek. Pod wieczór Simos zameldował mu, że znik- nęli nagle Goci, którzy obozowali niedaleko. Potem doniósł mu, że w osadzie nie ma już nikogo, chociaż rano widział tam jeszcze jakichś ludzi. Kazał również przygotować trzy wielkie stosy drew- na, aby zapalić je zaraz po zapadnięciu pełnego zmroku. Gotowali się już do ich podpalenia, kiedy w rzymskim obozowisku zjawił się Tuliuaz, ostatni zausznik Aulusa Apollinarisa, ostatni ze spi- skowców, którzy razem z buntownikiem opuściła kiedyś armię Druzusa. — Wybacz mi, panie — powiedział drżącym głosem, padając na kolana przed rzymskim legatem. —Ukryty w pobliżu domo- 111 stwa słyszałem całą 'twoją rozmowę i zrozumiałem, że nie ma już żadnego sensu trwać przy Auliusie ApoUitaarisie. Wiem, że przy- niosłeś tu, panie, wyrok na wszystkich legionistów, którzy zde- zerterowali z Aulusem Apollinairisem i przygotowywali bunt przeciwko Rzymowi... — Co mam ci wybaczyć?... — Proszę, wybacz mi, panie, że samowolnie wykonałem wy- rok, który przywiozłeś. Wykonałem go, aby dać świadectwo, że odstąpiłem buntownika i pragnę służyć boskiemu Augustowi... Poszli więc do opustoszałego osiedla. Aulus Apollinaris sie- dział, a właściwie leżał w tym samym miejscu, w którym widział go ostatni raz legat, kiedy wiódł z nim reżimowe i można by .po- myśleć w pierwszej chwili, że rzymski buntownik śpi. Ale prze- czył temu krótki miecz legionisty, który Tuliusz wbił leżącemu niemal po rękojeść w pierś. Obok zmarłego siedziała na ziemi młoda kobieta, z twarzą ukry- tą w dłoniach i cicho płakała. Była to córka wodza Wenedów, przewidziana kiedyś na małżonkę władcy Marboda, a którą osta- tecznie poślubił Aulus Apollinaris. Jedyna osoba, która pozostała mu wierna, kiedy wszyscy go już opuścili. — Gdybyż on wiedział ten szaleniec o przezwisku Lupus, ile niespokojnych myśli zbudził we mnie tą swoją szaleńczą prze- mową — pomyślał nagle rzymski legat. — Gdybyż wiedział, że gotów byłem odwlec wykonanie na nim wyroku boskiego Augu- sta, aby pojąć lepiej wszystko, co się tu zdarzyło? Na pewno ina- czej wyobrażałem 'sobie moje spotkanie z człowiekiem nazywa- nym Wilkiem, inaczej jego fortecę nad ujściem Yistuli... Potem dotknął ramienia kobiety siedzącej obok umarłego. Pod- niosła głowę, ale było zbyt ciemno, aby mogła dojrzeć jego twarz. — Jestem Lukan Probatus, legat rzymski — powiedział cicho, jakby w obawie, że zburzy ciszę osady i całego ogrodu, że zamąci spokój śmierci. — To ja spotkałem cię w domu nikczemnego Ido- mena Luskusa i obiecałem ci pomoc. Dotrzymałem danego ci sło- wa, bo wróciłem kilka dni później, ale ciebie już wówczas nie zastałem, a Idomen Luskus nie żył. — Ty więc jesteś Rzymianinem, który przyniósł śmierć dla mojego męża? — spytała kobieta. 112 — Tak, to ja przyniosłem ów wyrok, ale nie ja go wykona- łem. Wykonał go samowolnie Tuliusz, przyjaciel twego męża, A teraz, S,ilvano — Córko Północnych Lasów, gotów jesitem .po- wtórzyć zobowiązanie, jakie podjąłem w 'czasie naszego spotka- nia w Pannonii. Aulus Apollinaris nazywany Wilkiem nie żyje- i tego porządku rzeczy już nie odwrócisz. Żegluje już przez- Styks, pod opieką ślepego Charona. Dla ziemskich spraw nie isit- nieje. Chodź więc ze mną, a gwarantuję ci bezpieczeństwo i bez- większych trosk pobyt w granicach Imperium Rzymskiego, tam gdzie stoi mój dom, przy drodze z Rzymu do Ostii. Nikt nie śmie- powiedzieć złego słowa o tobie, ani cię skrzywdzić. — Nie, panie. Moje miejsce jest tutaj, obok mojego męża. — Ależ on już nie żyje! — Czy wiesz, panie, czym jest śmierć? — Prawdę mówiąc, nie wiem. — Odejdź więc w spokoju, Rzymianinie... — Jest jeszcze coś, co powinienem ci zwrócić. Idomen Luskus,- ów jednooki rozbójnik z Pannonii, zdjął ci kiedyś z szyi magicz- ny przedmiot. To grudka bursztynu z zamkniętą w niej kroplą krwi. Odebrałem ten amulet Jednookiemu, nosiłem go przy so- bie cały czas, przez pamięć o tobie, Silvano. Ocalił mi dwukrot- nie życie. Teraz pragnę ci go zwrócić... — Zachowaj go, panie, na pamięć o mnie i 9 Aulusie Apolli- narisie — wypowiedziała po raz pierwszy prawdziwe imię Rzy- mianina. — To on nauczył cię naszego języka? — On. Przydało mi się to potem, gdy byłam w niewoli Ido- mena Lusikusa i gdy spotkałam ciebie, panie. Wiem, że mnie sza- nujesz i nie zaznałabym zła pod twoim dachem, ale nie pojadę z tobą. Nigdzie się stąd nie ruszę. Idź w pokoju, panie. Sama zajmę się pogrzebem Wilka — wróciła do pseudonimu. — Być może pomogą mi w tym ludzie z plemienia, skoro Wilk przestał^ być dla nich groźny i niezrozumiały. Należał już bowiem do tych plemion, choć jeszcze sercem i myślami był tam, skąd ty pocho- dzisz, w Mieście. Kiedy wracali, było już zupełnie ciemno, musieli więc iść bar- dzo ostrożnie, kierując się w stronę łuny, jaką tworzyły trzy t — .-l został tylko wiatr 113 wielkie ogniska. Simos, który był z nimi, zbliżył się w pewnej chwili do legata i zapytał półgłosem: — Szlachetny panie, czy wyrok boskiego imperatora Augusta dotyczył tylko człowieka noszącego przezwisko Lupus-Wilk, czy 'też wszystkich Rzymian, jacy z nim byli? • • — Wszystkich... Ale prawie wszyscy już nie żyją. Został tylko Tuliusz, który ostatecznie zdradził swego buntowniczego przy- wódcę. — Jego miałem właśnie na myśli. Poleciłeś mi bowiem, panie, •troskę o spełnienie woli boskiego Augusta. Czy dajesz mi więc wolną rękę, aby woli boskiego princepsa stało się zadość i aby nikt z tych, którzy opuścili Druzusa nad rzeką Albis nie pozostał wśród żywych? — Daję ci wolną rękę, Simosie, bo życzę Rzymowi, aby miał w przyszłości jak najmniej takich sojuszników, jak Tuliusz. Simos z Arrabony skłonił się i cofnął do tyłu, gdzie szedł Tuliusz, morderca buntownika Aulusa Apollinarisa. Gdy wrócili »do obozowiska karawany, pozostawiając za sobą pustą milczącą osadę, zwłoki Rzymianina i szlochającą młodą kobietę, nie było także Tuliusza, ostatniego uczestnika spisku w armii Druzusa. Le- gat pomyślał wówczas, czy Tuliusz zdąży jeszcze dostać się do łodzi, w której znalazł już miejsce Aulus Apollinaris Lupus i czy Charon posadzi ich obok siebie w drodze do krainy ciemności. To tamtej stronie sprawy Rzymu nie mają z pewnością żadnego znaczenia, ale czy liczy się jeszcze miłość i zazdrość, wierność A zdrada? 11. Ult Płowowłosy Od wielu już dni rzymskie okręty kotwiczyły w rozlewiskach ujścia Wisły, odgrodzone od morza barierą wydm i mielizn. W tym czasie Bałtyk nie był spokojny, a w ciągu trzech dni mo- rze rozbujało się tak bardzo, że uniemożliwiło połowy rybakom i zmusiło ich do wyciągnięcia łodzi daleko na brzeg. Za to natychmiast po sztormie można było zejść na plażę i na- pełnić kosze i worki grudkami bursztynu, różnej wielkości i róż- nej barwy, od jasnych jak kość słoniowa do brunatnych, od przez- roczystych jak woda do mlecznych, jakby zmąconych przez bu- rzę. W zbieraniu bursztynu uczestniczyły całe załogi, a pozwo- lono nawet zejść na ląd wioślarzom-ochotnikom, niewolnikom i więźniom, zwykle przykuwanym do ław. W tym czasie Rzymianom udało się nawiązać łączność z Wene- dami-Rybakami i z Wenedami Wielkich Jezior oraz z Wenedami Północnych Lasów. Spotkali trzy karawany rzymskie, z których jedna podążała aż z samego Rzymu, druga z Akwilei, a trzecia z Yindobony, ale wszystkie używały tego samego szlaku znad rzeki Danubius przez przełęcz w Wysokich Górach, potem labiryntem rzek, z po&tojem w osadzie Kalisia, aż do głównego nurtu Yistuli, nad Zatoką Wen- dyjską. Kupcy twierdzili, że podróż była bezpieczna, bowiem sa- me plemiona, przez obszar których przebiega szlak handlowy, strzegą tej drogi. Może to się wydać osobliwe, ale najtrudniejszy odcinek szlaku wiódł w pobliżu rzeki Danubius, w bezpośrednim pobliżu granicy, gdzie poruszały się koczownicze grupy różnych ludów, spychane z zachodu przez Markomanów. Marek Rufinus miał wielką ochotę wyruszyć na swojej „Nau- zykai" na wschód, celem spenetrowania bursztynowych wybrze- r 115 ży leżących już w kraju Estów, ale legat mu na to nie zezwolił, lękając się, że może go stracić. Był przecież głównym nawigato- rem wyprawy, jedynym, do którego Lukan Probatus miał pełne zaufanie. Na rekonesans pod estyjskie wybrzeża wysłano ostatecznie ma- łą, lotną i sprawną biremę „Alekto", dowodzoną przez Tytusa Likomedesa. Z powierzonego mu zadania młody ekwita wywią- zał się znakomicie, dotarł bowiem do lądu, który wydał mu się legendarną Bursztynową Wyspą, ale próba jej opłynięcia wy- kazała słuszność zasłyszanych wcześniej opinii, że jest to tylko duży półwysep, który miejscowi nazywali Sambia, zamykający od wschodu ogromny owal Zatoki Wendyjskiej. Jeśli handel z Rzymem wydawał się oczywistością, a wojny pograniczne Rzymu z plemionami germańskimi w ogóle nikogo tutaj nie interesowały, niepokój budzili jednak Goci. — Na początku zjawili się trzej królowie Gotów — opowia- dała starszyzna wendyjska. — Byli to Alfgar, Ragnar i najważ- niejszy z nich, Berig. Przybyli z lądów położonych na, dalekiej północy, nazywanych Skandza, które stawały się coraz bardziej niegościnne dla ich ludów. Aby dotrzeć na brzegi Zatoki Wen- dyjskiej, musieli przez wiele dni i nocy żeglować v/ zwinnych, wąskich łodziach. Wędrujący z nimi kapłan orzekł jednak, że nie jest to jeszcze kraj, jakiego szukają i powinni popłynąć drogą wodną dalej, do miejsca przeznaczenia, nad wielkie, ciepłe mo- rze... Berig tak właśnie uczynił. Zebrał drużynę wojów, wziął na łodzie ich żony i dzieci, trochę inwentarza i popłynęli wszys- cy w górę Yistuli. Alfgar zatrzymał się na brzegu, aby odpocząć ze swoim ludtm przed oczekującą ich dalszą podróżą. Natomiast Ragnar wrócił na północ, aby sprowadzić tu innych i właśnie lud Ragnara był najniebezpieczniejszy. Ci, którzy odpłynęli na po- łudnie, nikogo już nie obchodzą, z tymi, którzy pozostali, jakoś życie sobie ułożono, licząc, że i tak odpłyną. Ale ci, którzy przy- będą, zażądają na pewno kobiet, owiec, krów, świń, kóz i dro- biu... Będą głodni i zdesperowani, trzeba będzie więc z nimi wal- czyć. Są to jednak dzielni wojownicy i niełatwo ich pokonać... Obecnie, w archipelagu mielizn i wysepek, które długą kosą za- mykają Zatokę Wendyjska od północy, ulokowało się plemię Ulfa Płowowłosego, nie pozwalające rybakom wendyjskim na spokoj- 116 ne połowy i czyniące wypady rozbójnicze na osady położone nad zatoką. • Może nie interesowałoby to nikogo z Rzymian, zresztą legat chciał wszystkie te konfliktowe sprawy plemienne traktować w ogóle jako kwestie nie związane z jego misją. Nie wiązały się one z polityką Rzymu na tym obszarze, nie było sensu szukać tu so- juszników, a wobec zamknięcia sprawy epizodu Aulusa Apollina- risa, przeciwnicy nie byli groźni. Ale pojedyncze łodzie Gotów z archipelagu zamykającego zatokę od północnego zachodu, za" częły nagle pojawiać się w labiryncie kanałów i rozlewisk delty Yistuli i doszło nawet do pojedynczych potyczek z rzymskimi le- gionistami, a gdy na pokład „Nereidy" Didonusa poleciało kilka oszczepów, ten zatopił kilka łoidzi pirackich. Obóz rzymski, bo Lukan Probatus powrócił do zwyczajów Ty- beriusza, aby w czasie kotwicowania okrętów w 'pobliżu wybrze- ży, codzienność życia odkrywców koncentrowała się jednak na stałym lądzie, a nie na pokładach okrętów, zbudowano na wznie- sieniu, przy ujściu Vistuli do zalewu. Widać stąd było labirynt rozlewisk i kęp porosłych lasem, część zalewu oraz przerwę w mierzei, skąd słodkie wody rzeki wpływały do morza. Tam, skryty za barierą wydm, kotwiczył trójrzędowiec „Nereida" Didonusa Magnusa — Greka, który czuł się lepiej jednak na pokładzie niż na lądzie. Ten właśnie okręt powołał Lu- kan Probatus do zadań rekonesansowych w czasie postoju. Nie- daleko polowego obozu, dumnie nazwanego „castra aestiva", cumowały, korzystając z miejscowej głębinki wypłukanej przez wiry wodne, okręty „Nauzykaa" Marka Rufinusa i lek- ki dwurzędowiec „Alekto" dowodzony przez Tytusa Likomedesa. Na wzgórzu stały namioty części legionistów, służby i niewolni- ków, a w centralnym punkcie ołtarz, na którym składano ofiary bogom oraz namiot legata. Obok gospodarzyli kucharze, a na skraju odbywał się zawsze handel z Wenedami i Estami, przy- bywającymi tu na swych lekkich łodziach, przystosowanych ra- czej do śródlądowych i przybrzeżnych akwenów, a nie do pełne- go morza, jak łodzie Gotów. Z wysokości, gdzie założono ,,castra aestiva", można było łatwo dojrzeć „Nereidę", a z pokładu „Nereidy" widziano obie galery cumujące obok obozu. Było to ważne na wypadek, gdyby komuś 117 zachciało się niespodziewanie zaatakować któryś z okrętów. Pew- nego dnia po południu wartownicy w „castra aestiva" zwrócili uwagę na galerę „Nereidę", meldując obecnemu w pobliżu cen- turionowi Simosowi z Arrabony, że „coś się tam dzieje". Wezwa- ny niewolnik grecki Orestes, słynący z doskonałego wzroku, orzekł, że „widzi dokładnie" dziesiątki małych łodzi atakujących galerę. Łodzie były istotnie tak małe, że z tej odległości ledwie dostrzegalne, ale gdy ponad kadłubem trójrzędowca wykwit! kłąb dymu, nie było już wątpliwości, że jest to piracki atak i że pro- wadzą go Goci. — Panie, pozwól abym natychmiast wziął wszystkich legio- nistów i ruszył na pomoc Didonusowi. Moja „Nauzykaa" i „Alek- to" Likomedesa rozgoni tę piracką zgraję. Strzelimy w tamtych pociskami z balist, a resztę zadania wykonają nasze rostry... — zwrócił się główny nawigator do swego zwierzchnika. — Czyń Marku Rufinusie, co uważasz za stosowne — przyzwo- lił legat, ale wówczas stała się rzecz dotąd niewyobrażalna •— centurion Simos z Arrabony zakwestionował decyzję Rufinusa i legata. — Goci nie są zgrają łotrzyków. Działają planowo, a w napa- dach mają już pewne umiejętności. Podejrzewam, że zaatakowali „Nereidę" nie tylko dlatego, że udało się im podejść ją niezauwa- żalnie, prawdopodobnie pod osłoną wydm na mierzei, ale i dla- tego, aby ściągnąć tam oba nasze okręty. Proponuję, żeby popły- nęła tam tylko „Nauzykaa", a „Alekto" pozostała tutaj lub niech płyną obie, ale część legionistów powinna pozostać dla ochrony obozu. Jeśli napadną Goci, spotkają się tu z należną odprawą. — A jeśli nie napadną? — wykrzyknął rozgorączkowany Ru- finus. — Powiem ci, co się stanie jeśli nie napadną. Wówczas my na okrętach będziemy mieli trudniejszą przeprawę, a wy, z brze- gu, będziecie patrzeć bezczynnie na nasze zmagania. — Panie, nie uważaj mnie za tchórza! — krzyknął z rozpa- czą Simos. — Przemawia przeze mnie roztropność, a nie lęk. Jeśli trzeba, udowodnię ci to w każdej chwili!... — Nie czas na .podobny dialog między żołnierzami! — wtrącił się Lukan Probatus. — Simos jest zbyt dzielnym żołnierzem, aby podejrzewać go o inną intencję, niż tylko o chęć zapobieżenia złu. Ma rację, że obozu nie wolno pozostawić bez ochrony. Simo- 119 się, pozostaw tu dwunastu legionistów, uzbrój służbę i niewol- ników. A ty, dzielny Marku Rufinusie, obejmij dowództwo nad wszystkimi okrętami i spieszcie na pomoc „Nereidzie"! Lukan Probatus rozstrzygnął spór nader rozsądnie. Zdawał so- bie sprawę, że osłabia siłę zbrojną Rufinusa, ale racje Simosa były istotne. Mimo .że „Nauzykaa" i „Alekto" stały już kilka dni bezczynnie, Rufinus dbał o to, aby zawsze w dzień lub w nocy załogi ich były gotowe do natychmiastowej akcji. Gdy zbliżali się, spostrzegli wielkie niebezpieczeństwo „Ne- reidy". Przy jej burcie kotłowało się chyba z pięćdziesiąt łodzi, a setki wojowników szturmowały burty i pokład. Dziób płonął Mieli się wkrótce dowiedzieć, że Didonus zginął już na początku bitwy, a załoga walczyła rozpaczliwie. Legioniści zgrupowali się początkowo na śródokręciu, tworząc tam obronny szyk z tarcz i włóczni, ale gdy sytuacja pogorszyła się, przeszli na rufę. W tyra czasie wojownicy Gotów wpadli do śródokręcia i mimo że tylko nieliczni wioślarze byli za karę przykuci do ławek, a inni byli wolni i sprawni, urządzili tu straszliwą rzeź. Wioślarze nie mieli przecież broni. Z pokładów nadpływających galer zasypano łodzie Gotów takim gradem kamiennych pocisków i włóczni, że niewielu ocalało, mio- tając się wśród potrzaskanych łodzi. Potem „Alekto" opłynęła „Nereidę" od strony płonącego dzioba i zaatakowała Gotów z dru- giej strony, czyniąc wśród ich łodzi spustoszenie. W tym czasie z „Nauzykai" zrzucono pomost abordażowy na rufę „Nereidy" i do ataku ruszyli legioniści. Wsparli oni działania tych żołnierzy i żeglarzy, którzy pozostali przy życiu na zaatakowanej galerze. Z kilkudziesięciu łodzi ujść zdołało najwyżej siedem, ale „Alekto" wypłynęła za nimi w morze i po kolei, jak na igrzyskach, stara- nowała wszystkie. Nie udało się jednak ocalić „Nereidy". Wyniesiono z niej co cenniejsze przedmioty i części, wyprowadzono rannych. Wkrótce galerę objęły płomienie, spełniając rolę stosu ofiarnego, na któ- rym po bitwie palono ciała poległych. Pod wieczór dzieło było skończone... I wówczas Marek Rufinus przekonał się, jak trafne było przy- puszczenie Simosa z Arrabony. Przeciwnicy byli pewni, że Rzy- mianie rzucą główne siły na pomoc zaatakowanej galerze. Do 119 kępy, na której stał obóz, przybiło pięć łodzi wiozących ptf Sześ- ciu lub siedmiu wojowników. Byli to na pewno znakomici wo- jownicy, a wiódł ich sam Ulf Płowowłosy. Ale nie udało im się Rzymian zaskoczyć, a tym bardziej wstępnym uderzeniem spę- dzić z terenu obozu. Dwunastu legionistów, uzbrojona służba i nie- wolnicy to była siła, która potrafiła ich zatrzymać. — W pierwszym starciu po obu stronach padło chyba kilku- nastu ludzi i to ochłodziło temperamenty Gotów. Zrozumieli, że nie wezmą szturmem obozu. Może liczyli na jakieś posiłki? Dość, ?e zaczęli wycofywać się — opowiadał późnym wieczorem Lukan Probatus głównemu nawigatorowi eskadry Markowi Rufinuso- •yi. — I wtedy doszło do skrzyżowania włóczni między centurio- nem rzymskim Simosem z Arrabony a wodzem Gotów. Nie wiem, czy był to przypadek, bo wydaje mi się, że Simos wypatrzył wśród napastników ich wodza, może po hełmie z rogami byka? Starli się ze sobą, a było to starcie dwóch mocarzy. Nagle Goci i nasi przerwali walkę, jak urzeczeni patrząc na ten pojedynek. Obaj walczący odrzucili wkrótce włócznie. Uli Płowowłosy ujął za rękojeść swój topór, a Simos rzymski miecz legionisty. Obaj osłaniali się tarczami. Chyba mieli równe szansę, ale w pewnej chwili Simos tak zgrabnie uchylił się przed ciosem, że Ulf po- ślizgnął się i byłby upadł. Dziwiłem się, że Simos go wówczas nie zaatakował. Wysunął ku niemu nie miecz, lecz tarczę i Ulf klę- cząc zadał z rozmachem potężny cios w tę tarczę aż pękła. Za- nim się podniósł, zanim ściągnął topór do ponownego uderzenia, straszliwy cios SimOiSa rozrąbał mu prawy bark, aż z tętnicy trysnęła fontanna krwi. Drugi cios powalił wodza Gotów już bez życia na ziemię. Wówczas wojownicy Gotów wydali jęk i rzucili się do ucieczki, do swoich łodzi. Ale łodzi już nie było. W czasie walki sprytny Garotyks wysłał niewolników, aby porąbali łodzie Gotów. Goci zaczęli wówczas błagać o litość, ale dobili ich sami służący i niewolnicy. Nie ocalał nikt... To znaczy, byliśmy pewni, że nie ocalał już nikt... A jednak znalazł się taki. Ostatni żywy wojownik. I właśnie ten wojownik, nim został spostrzeżony i przeszyty włóczniami legionistów, rzucił tylko jeden, ostatni raz oszczepem... Dziwne są upodobania bogów i muszą niepokoić nas, zwykłych ludzi. Jaki bóg kierował ostrzem oszczepu? A może są jacyś bogowie w północnych krajach, nieznani, a silniejsi od 120 bogów Rzymu? Dość, że stało się, co się miało stać i jutro, kiedy już pogrzebiemy ciała naszych poległych, wyprawimy uroczysty pogrzeb centurionowi znad wielkiej rzeki Danubius, dzielnemu i roztropnemu Simosowi z Arrabony. Teraz zaś sam osobiście zło- żę ofiarę bogom w podzięce za odniesione zwycięstwo... W nocy krwawa łuna rozświetliła niebo ponad Zatoką Wen- dyjską. Jak się okazało, to Wenedowie-Rybacy i Wenedowie Północnych Lasów wyprawili się łodziami na archipelag wysp i mielizn zamykający od północy Zatokę Wendyjską i zniszczyli ostatecznie pirackie gniazdo Gotów. 12. Pierwsze Jesienne sztormy W miesiącu noszącym imię August zjawiły się pierwsze je- sienne sztormy, których siła była znacznie większa niż tych, które poznali w czasie niedawnego gniewu morza. — Wiem, że wydać się to może śmieszne, ale na tym morzu, które łączyć się ma na północy z okołoziemskim oceanem, warun- ki żeglugi przypominają mi pływanie po Morzu Śródziemnym a nawet Adriatyku. Fala jest tu krótka, krzyżująca się, a ude- rzenia wiatru gwałtowne... — zwierzył się kiedyś Marek Ruftnus legatowi. — Oczywiście nie mają te spostrzeżenia żadnego zna- czenia, przecież nieprędko tu ktokolwiek z nas wróci, ale chyba dobrze będzie, jeśli wiedzieć będą o tym ludzie spisujący historię ziemi. Kupcy narzekają na trudy podróży do brzegu morskiego z pogranicznych obozów nad rzeką Danubius, ale w gruncie rze- czy podróże te są bezpieczniejsze niż wędrówka wzdłuż wybrze- ży. A korzyści wojskowe? Dobrze, że nie istnieje już legowisko Aulusa Apollinarisa, że nie żyje człowiek, który przybrał imię Wilka, ale gdy nawet żył, cóż mógł swymi intrygami osiągnąć? Ludzie zamieszkujący te ziemie nie pojmują sensu bogacenia się i panowania nad innymi. Oni nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jak ważną rolę w życiu kraju odgrywają niewolnicy. Nie mają żołnierzy, bo każdy z nich jest żołnierzem. Nie mają senatu ani urzędników, obce im jest najlepsze na świecie prawo rzym- skie, a przecież nie wydają się przez to mniej szczęśliwi. Cóż wię- cej mamy tu do zrobienia, szlachetny Lukanie Probatusie, jeśli nie założymy stałej bazy rzymskiej ani faktorii kupieckiej, przej- mującej cały handel bursztynem, ani nie powaśnimy między sobą ludów tutejszych, żeby nimi lepiej rządzić? Nie ma tu w dodat- 122 ku żadnych bogactw, których użyczyłaby sama ziemia ani złota, ani srebra, ani cyny. Jest tylko bursztyn. — Z zainteresowaniem słucham twoich uwag, Rufinusie — po- wiedział legat. — Masz rację, że ani u Wenedów, ani u Estów, ani u Gotów nie można wzbudzić pożądania władzy i bogactwa w takim stopniu, jak znamy to z naszej rzymskiej codzienności. Chyba dlatego zarówno Wenedowie, Estowie jak i Goci to wciąż jeszcze barbarzyńcy, niedojrzali do uświadomienia sobie roli Im- perium. Tak więc musiały zawalić się wszystkie plany Aulusa Apollinarisa. Nawet gdyby posiadał boskie cechy wielkiego wodza, nie zbudowałby tutaj imperium. Rzym może spać spokojnie. Na- wet Aleksander Macedoński nie byłby tu nikim więcej, jak tylko władcą wioski lub wojennej drużyny. Oczywiście, dziś. Bo ju- tro... kto może zgadnąć, co przyniesie jutro? — Czego właściwie chciał Aulus Apollinaris, panie? Co chciał osiągnąć swoim buntem? — Kiedyś ci to wyjaśnię, Marku Rufinusie. Dość to skompli- kowane. Intencje jego były szlachetne, ale mieściły się one tylko w pieśniach poetów. Chciał cofnąć czas, a czy można obrócić wstecz koło historii? Czy można sprawić, aby po Aleksandrze Ma- cedońskim nastąpił Filip Macedoński, albo po Numie Pompiliu- szu — Romulus? ; — Chciał więc, aby po odejściu boskiego Augusta znów nastał boski Juliusz Cezar? — Nie tylko. Chciał również wskrzesić Brutusa... Ta rozmowa musiała wzbudzić w legacie jakieś niespokojne myśli, bo wybrał się jeszcze raz do osady, w której stał dom Aulusa Apollinarisa, ale osadę zastał doszczętnie spaloną. Nie było nawet wiadomo, kto tego dokonał. Szczątki buntownika także zniknęły i legat uświadomił sobie, że nie będzie mógł uczynić te- go, do czego był zobowiązany: nie dostarczy głowy rebelianta do Rzymu. Co stało się z Silvaną — Córką Północnych Lasów, nikt •nie umiał mu powiedzieć. Starszyzna plemienna Estów, zapewne w nadziei uzyskania po- mocy w obronie wybrzeży przed atakiem piratów Ulfa Płowo- .włosego, dostarczyła na pokłady galer ładunki wspaniałego bur- sztynu. Spełniła również życzenie Lukana Probatusa i obiecała .-pokazać Rzymianom z daleka Bursztynowe Miasto. Kilku z tej 123 starszyzny zaprowadziło legata i Rufinusa leśną ścieżką na nie- wielkie wzgórze nad rozlewiskiem, które nazywali Truso. Był z nimi także tłumacz Garotyks. Mimo przyjaznych gestów Rzy- mianie nie byli tak zupełnie pewni, że nie szykuje się tutaj na nich jakiejś zasadzki. Jednak zasadzki nie było. Gdy stanęli na wzgórzu, stary kapłan o imieniu Girdaw wskazał im obraz, jaki z tego miejsca się roztaczał i powiedział coś w swoim osobliwym języku. Garotyks natychmiast słowa te przetłumaczył. • — Oto Bursztynowe Miasto!... Pierwsze wrażenie było wspaniałe. Olśnił ich bowiem blask promieni słonecznych, załamujących się w bursztynie. Ale po chwili zrozumieli istotę tego zjawiska. Była to zwykła osada pry- mitywnych domostw i lepianek, jakie wszędzie spotykali. Roz- poznali również szeroko rozlaną toń jeziora Truso, które łączyło się z wodami zalewu. Domy były niskie, budowane z bali, łączo- nych sitowiem i uszczelnianych gliną, dachy z sitowia. Ale wokół drewnianych bali, sną ścianach, wśród trzcin kryjących dach wiły się sznury z nawleczonymi na nie kawałkami dobrze oczyszczo- nego bursztynu. Nie było kolumn z bursztynu, ani nie było świą- tyń z bursztynowymi ścianami, o których mówiły legendy... I to było ich ostatnie odkrycie na wybrzeżu nad Zatoką Wen- dyjską. Następnego dnia okręty rzymskie wyszły w morze, po wypły- nięciu z zatoki kierując swe dzioby na zachód... Po wielu dniach, w miarę jak galery zbliżały się do cieśnin, które wprowadzić je miały na wody Zatoki Kodańskiej i jak od- dalały się od brzegów bursztynowych krain, legata rzymskiego Lukana Probatusa zaczynał ogarniać dziwny żal, że przygoda do- biega końca. Wydawało mu się, że bogowie, którzy kierowali lo- sami ludzi i okrętów, zaoszczędzili chyba żeglarzom wielu dodat- kowych kłopotów i chyba zbyt dosłownie potraktowali intencje wszystkich ofiar. Nie było niezwykłych zwierząt na lądzie, nie zo- baczyli ani tura, ani niedźwiedzia, ani wielkich jeleni, o których opowiadali handlarze bursztynu. Mieszkańcy wybrzeży nie przy- pominali ludzi-potworów, o których pisał Herodot. Inny był ko- lor nieba i wody niż Morza Śródziemnego, ale nie straszniejszy, jak ostrzegali żeglarze z Massilii. Można było przyzwyczaić się do tych warunków, nawet je polubić. Oczywiście, zima mogła tu 124 być groźna, ale lato miało dość słońca w ciągu dnia, aby wyna- grodzić chłód nocy. Nie doszło do walki z buntownikami — Aulus: Apollinaris okazał się przegranym marzycielem, a jego „najwier- niejszy druh" Tuliusz, małym, nikczemnym i podwójnym zdraj- cą. Nie istniała Wyspa Bursztynowa ani Miasto Bursztynowe. Walki Wenedów z Gotami nie mogły nawet 'nikogo w Rzymie za- interesować. Kończyła się podróż i kończyła baśń. Tylko gdzieś na dnie świadomości legata kołatały się słowa wypowiedziane przez. buntownika o imieniu Lupus-Wilk, który przyrównał misję lega- ta i dzieło wyprawy, do pracy wioślarzy na galerze. I w dodatku to zaklinanie się tego buntowniczego Rzymianina na miłość do- Miasta... Z pewną satysfakcją legat sięgał chwilami do noszonego na< szyi bursztynowego amuletu, który należał do tej cząstki legen- dy, którą ani mógł znać, ani tym bardziej odebrać lub zniszczyć- nawet najważniejszy w państwie boski imperator. Kończyła się więc przygoda, a choć dusza legata Lukana Pro- batusa rwała się do nowych wędrówek, jego ciało domagało się- coraz wyraźniej odpoczynku i ogrzania w domu lub w ogrodzie pod słońcem Italii. Jego dom znajdował się na peryferiach, przy drodze z Rzymu do Ostii i oferował wszelkie wygody, ale legat bywał w nim dotąd rzadko. Zresztą nie miał 'tam rodziny, a tylko służbę i jego życie bez dalekich podróży i przygód wydawać się mogło puste i chłodne. Szaleństw z kobietami zawsze się lękał, zdając sobie sprawę, że nie jest zbyt piękny. Wolał więc szaleń- stwa dalekich i niebezpiecznych krain. Ale chęć wygody i dłu- giego, zasłużonego odpoczynku zaczęła ostatnio brać górę nad żą- dzą przygód i podróży. Teraz do tej tęsknoty dołączył obraz. dziewczyny spotkanej w Pannonii w domu Idomena Luskusa,. a powtórnie nad ujściem Yistuli... Wiedział, że nigdy już podob- nej dziewczyny nie spotka. Od Autora Opowiadanie to narodziło się z fascynacji jedynym zalanym "Ł historii starożytnej faktem, mówiącym o zorganizowaniu rzym- skiej wyprawy odkrywczej na Bałtyk, kierowanej przez Tyberiu- sza, a zainicjowanej osobiście przez Oktawiana Augusta, co po- twierdza jego autobiografia. Wyprawa miała charakter wojskowy, a wzięły w niej niewątpliwie udział tylko okręty wojenne. Od- krycia dokonane przez uczestników ekspedycji miały bowiem słu- żyć przede wszystkim imperialnym celom Rzymu, zaangażowane- go wówczas w konflikt z plemionami zamieszkującymi Germanię, Nie wiemy, jak daleko dotarła ekspedycja rzymska. Z całą pew- nością osiągnęła przylądek Skagen na północnym cyplu Jutlandii, jest prawdopodobne, że dotarła do Cieśnin Duńskich, ale hipote- tycznie możliwe jest jej dotarcie do ujścia Wisły. Korzystając z prawa literatury do fabularyzowania faktów historycznych i do- wolnego wyboru hipotez, tę właśnie hipotezę potraktowałem ja- -ko punkt docelowy opowiadania, którego zadaniem było zapre- zentowanie Czytelnikowi „jak mogło to wyglądać". Ale fabularyzacja tych faktów wymagała pewnej dramaturgii i tę pozwolił mi odnaleźć konflikt zapożyczony z opowiadania Jó- zefa Conrada-Korzeniowskiego „Jądro ciemności". Takim „jądrem -ciemności" dla starożytnych było w owym czasie niewątpliwie ujście Wisły. Conrad, jako pierwszy, zwrócił uwagę na pewne analogie dzie- więtnastowiecznych wypraw „rzeczników cywilizacji w krajach barbarzyńskich" z wyprawami starożytnych Rzymian na północ- ne rubieże Europy. Dlatego też .posłużyłem się na wstępie prze- .słaniem, zaczerpniętym ze wspomnianego opowiadania „Jądro -ciemności". Ale opowiadanie to ma również bardzo kontrowersyj- 126 ną postać bohatera, którego osobowość, wcale nie tak idealna^. "znajduje się w opozycji względem całego mechanizmu tej rzeko- mej „misji cywilizacyjnej". Określenia „barbarzyńcy" i „barbarzyński" stosowane były w starożytności rzymskiej wobec wszystkich zjawisk, które nie mieś- ciły się w granicach Imperium i miały wymowę pejoratywną. •Świat ówczesny bowiem dzielił się na część dobrą i złą. „Dobrą" •reprezentował Rzym, „złą" ziemie i ludy, kitóre opierały się wła- daniu rzymskiemu. • Oczywiście, Aulus Apollinaris nie jest Kurtzem z opowiadania •Conrada, ale nie przeczę, że wizja tej postaci towarzyszyła mi przy opisywaniu spotkania legata rzymskiego z buntownikiem o przezwisku Lupus-Wilk, choć równocześnie zdawałem sobie sprawę z tego, że konflikt ten jest tu drugoplanowy wobec sa- mej fascynacji historią. Wyprawa rzymska wyszła w morze z portów w ujściu Renu w roku 5 naszej ery. Był to okres gwałtownej ekspansji Impe- rium Rzymskiego. Warto wspomnieć, że około 10 roku przed ina- .szą erą, wojska rzymskie wkroczyły .pod wodzą Marka Winnicju- sza na teren obecnej Słowacji. Inskrypcja upamiętniająca obo- zowanie legionów rzymskich znaleziona została stosunkowo nie- dawno v/ odległości 60 kilometrów na południe od Wielkiej Raczy w Beskidzie Żywieckim, a więc niedaleko od współczesnego nam obszaru Polski. Natomiast wódz Markomanów o imieniu Marbod utworzył organizm plemienny, o charakterze państwa, na terenie dzisiejszych Czech, wpływami swoimi obejmując prawdopodobnie także obszary górnej O.dry i Wisły. W świetle tych faktów, po- lecenie Oktawiana Augusta 'zorganizowania przez Tyberiusza eks- pedycji morskiej na wschód nie wydaje się czymś szczególnym. Wyprawa Tyberiusza spowodowałaby prawdopodobnie następne, gdyby nie klęska legionów Publiusza P^wintyliusza Warusa w Le- sie Teultoburskim, zadana Rzymianom przez Cherusków, na czele których stał wódz germański Arminiusz. Po klęsce lagiony rzym- skie wycofały się na linię Renu. Kontakty z Bałtykiem nie zo- stały wprawdzie zerwane, ale kontynuowano je już bez okrętów wojennych i bez orłów legionowych. Pliniusz Starszy zanotował jeszcze, że wybrzeże Bałtyku, prawdopodobnie w okolicy ujścia .Wisły, spenetrował (ok. roku 66 n.e.) pewien ekwita z Rzymu, 12T wysłany tam po bursztyn, którego istotnie przywiózł tak wiele, że cały amfiteatr w czasie walk gladiatorów z dzikimi zwierzętami lśnił od tajemniczego „złota Bałtyku"... Obszar ujścia Wisły i Zatoki Gdańskiej zamieszkiwały w tym czasie ludy o podobnych cechach rozwoju cywilizacyjnego, dla których przyjęto nazwę, zaczerpniętą z przekazów .rzymskich, We- nedowie. Jest to jednak w gruncie rzeczy nazwa ogólna, często jeszcze w szczegółach kontrowersyjna. Użyte w mojej książce zróżnicowanie plemienne na Wenedów-Rybaków, Wenedów Pół- nocnych Lasów czy Wenedów Wielkich Jezior stanowi wyłącznie hipotezę literacką, możliwą, ale nie popartą żadnym przekazem historycznym. Słuszność objęcia ludów zamieszkałych na tym obszarze mianem Wenedów potwierdza starożytna nazwa Zatoki Gdańskiej — Sinus Yenedicus, czyli Zatoka Wendyjska. Potwier- dza to również ciągłość rozwoju cywilizacyjnego autochtonicznej ludności. Z elementami wpływ/ów celtyckich we wczesnym okresie i wpływów rzymskich w późniejszym mimo przechodzących przez ten obszar migracyjnych szlaków Gotów i Gepidów ze Skandy- nawii nad Morze Czarne. Popularna informacja Muzeum Arche- ologicznego w Gdańsku, wiążąca się z ekspozycją na temat inte- resującego nas w tej książce okresu historycznego, już na wstę- pie precyzuje problem w ten sposób: „Wenedowie — ludność zamieszkała nad Morzem Bałtyckim i dolną Wisłą. Wzmianki o niej znajdujemy u starożytnych pisa- rzy: Pliniusza (23—79 r. n.e.), Tacyta (55—120 r. n.e.) i Ptolo- meusza (ok. 100—178 r. n.e.), w późniejszym piśmiennictwie an- tycznym utożsamiana jest ze Słowianami". Rozwój cywilizacyjny tej ludności archeologia dzieli na dwa okresy, tzw.: oksywski i wielbarski, od miejsc, w których zna- leziono najwięcej przedmiotów związanych z tą grupą. Nas może interesować okres „oksywski", trwający od połowy I w. p.n.e. do połowy I w. n.e. Przy rekonstrukcji obrazu prawdopo- dobnej wizyty rzymskich okrętów nad Zatoką Gdańską wielo- krotnie korzystałem z pomocy wybitnego znawcy przedmiotu, dy- rektora Muzeum Archeologicznego w Gdańsku, dziś już nieży- jącego, dr. Leona Jana Łuki. Nazwa Wenedzi stosowana była w różnych okresach historycz- nych dla określenia Słowian, a nawet dziś nazwę tę odnosi się 128 do ostatniej gru