WIELKIE SERIE FANTASY Andre Norton cykl Świat Czarownic Świat Czarownic Świat Czarownic w pułapce Troje przeciw Światu Czarownic Czarodziej ze Świata Czarownic Czarodziejka ze Świata Czarownic Czarodziejskie Miecze Strzeż się sokoła Brama Kota Korona z jelenich rogów Rok Jednorożca Lampart Kryształowy Qryf Qryf w chwale Qniazdo Qryfa Klątwa Zarsthora Tkaczka pieśni Port umarłych statków Morska Twierdza Wygnanka Na skrzydłach magii Pakt Sokolników Sokola magia Klucz Keplianów Magiczny kamień Na straży Świata Czarownic w przygotowani u Bramy Świata Czarownic Andre Norton Na Straży Świata Czarownic Przekład Ewa Witecka ANBER Tytuł oryginału THE WARDING OF WITCH WORLD Ilustracja na okładce STEYE CRISP Redakcja merytoryczna JOANNA KRUMHOLZ Redakcja techniczna LIWIA DRUBKOWSKA Korekta ELŻBIETA GEPNER Copyright (c) 1996 by Andre Norton Ali rights reserved For the Polish edition Copyright (c) 1997 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7169-334-6 WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 1997. Wydanie I Druk: Elsnerdruck Berlin Ingrid i Markowi, którzy bardzo dzielnie słuchali Juanicie Coulson, bez której ta książka nie mogłaby powstać Prolog 1 Escore, Granica z Alizonem Simon Tregarth ściągnął wodze swego torgiańczyka. Niebo było ołowiane, posępne. W tej dzikiej okolicy niemal nic nie przyciągało wzroku; wędrowiec rozglądał się wokoło z poczuciem, że powinien zachować daleko idącą ostrożność. Wrodzony Tregarthowi dar jasnowidzenia, nader ograniczony w porównaniu z mocami, którymi władali jego towarzysze podróży, obudził się i dawał o sobie znać, odkąd opuścili obóz tego ranka. Bez wątpienia czekały ich kłopoty, ale gdzież ich nie było w tej krainie starożytnej magii i walczących ze sobą sił Światła i Ciemności? Niepokoiło go nie tylko szare, zachmurzone niebo. Mimo że zajechali tak daleko na północ, powietrze było tak wilgotne, że aż kusiło, by zrzucić hełm i kolczugę, i odpiąwszy zawieszoną przy siodle podróżną manierkę naruszyć zapas wody. - Zło można zawsze zwęszyć, ono nie potrafi pozbyć się swego smrodu! - Młody jeździec dołączył do Simona na szczycie pagórka, z którego rozciągał się widok na falisty teren. Ani upływ czasu, ani erozja na tym falistym obszarze przylegającym do pogórza nie zdołały ukryć śladów działalności ludzi, a może jakichś innych istot, równie pożądliwie pragnących wydrzeć naturze upragniony łup. Simon uśmiechnął się szeroko do swego najstarszego syna; Kyllan był przede wszystkim wojownikiem, choć miał też pewne zdolności magiczne. Zsunął na szerokie ramiona fałdy misiurki i uniósł wysoko głowę, rozdymając nozdrza, jak ogar szukający tropu. 9 - Są tu jeszcze resztki jakichś złych mocy, ale zrodzonych już dawno. - Wierzchowiec, którego Kyllan dosiadał, również uniósł wysoko głowę. Wegan, Renthan z Zielonej Doliny, był równie inteligentny jak jego człowieczy towarzysze. - Pułapka? - Simon wymienił myśli z Renthanem. - Nie... - Ale zaraz myśl się urwała, by podjąć po chwili: -Wilkołaki! - Ostrzegawczy, choć bezgłośny okrzyk przeszył umysły obu mężczyzn. Simon nie zlekceważył przestrogi, choć jego własne zmysły nie zarejestrowały ukrytego niebezpieczeństwa. Ostrzeżenie dotarło również do pozostałych zwiadowców. Tworzyli mieszaną grupę, ale taka była czymś najzwyklejszym w owych dniach w Escore. Albowiem w tej starożytnej ojczyźnie władców i władczyń Mocy zapanował niepokój; wyczuwano, że uśpione od wieków siły obudziły się, i może już nigdy nie zasną. Wyruszyli dzisiaj na zwiady, gdyż dotarły do nich niejasne przestrogi. Na razie niejasne... Lecz ci, którzy podtrzymywali czarodziejskie zabezpieczenia i zapory, zawsze byli wrażliwi na najmniejsze zmiany, dające się wyczuć ich niezwykle wyostrzonymi zmysłami magicznymi. Dlatego wśród zwiadowców było trzech mieszkańców Zielonej Doliny: Hatteran, Yarse i Jonka na Renthanach, obok biegły torgiańczyki, rumaki bojowe ludzi ze Starej Rasy. Dosiadali ich dawni wygnańcy, Yonan i Uruk od Wielkiego Topora, którzy znali Escore takim, jakim było niegdyś. Sentkar, uczestnik Wojen Granicznych; Denner z Lormtu; oraz ten, kto zuchwale dołączył do oddziału na drugi dzień po opuszczeniu obozu-bazy, Keris, syn Kyliana. Keris poruszył się w siodle, sięgając odruchowo ku rękojeści miecza. Zaraz potem zarumienił się i szybko opuścił rękę na łęk siodła, zerknąwszy ukradkiem na Yonana, czy dostrzegł ów nadmierny entuzjazm do walki. W końcu przeciw wrogom mógł zwrócić tylko swoją znajomość żołnierskiego rzemiosła. Od urodzenia dźwigał brzemię człowieka pozbawionego zdolności magicznych. Przynajmniej los obdarzył go naturalną zręcznością we władaniu mieczem i pistoletem strzałkowym. Kiedy zwiadowcy zorientowali się, że przyłączył się do nich Keris, pozwolili mu zostać, głównie dlatego, że w tej okolicy tylko chory na umyśle człowiek podróżowałby samotnie. Jednakże zarówno jego ojciec, jak i dziadek, wytrwale ignorowali Kerisa, dbając jedynie, by nie zapomniał, iż wcześniej czy później poniesie przykre konsekwencje tej samowoli. Kłęby mgły unosiły się sponad pagórków, w które przekształciły się niegdysiejsze budowle. Keris przypomniał sobie zasłyszaną w dzieciństwie legendę, część dziedzictwa Zielonej Doliny: że człowiek, który przysiągł wypełnić jakąś powinność i został zabity, zanim tego dokonał, istniał jako cień tak długo, jak długo nie spełnił swego zamiaru. Może właśnie teraz stali na dawnym polu bitwy? Młodzieniec nie po raz pierwszy poczuł ból utraty, który nie dawał mu spokoju od chwili, gdy z krzykiem przyszedł na świat. Tak, był mieszańcem, w jego żyłach płynęła krew dwóch ras, ale w przeciwieństwie do swojej siostry nie odziedziczył zdolności władania Mocą. Powierzchownością przypominał wprawdzie swego ojca Kyllana, jednakże nie miał nawet jego ograniczonego magicznego daru, a co dopiero mówić o wielkich talentach matki, Dahaun. Simon Tregarth wyprostował się w siodle, podciągnął misiurkę osłaniając brodę i szyję. Być może dalsza jazda była czystym szaleństwem, ale lata walki z siłami Ciemności nauczyły go, że zwykle najlepszym rozwiązaniem jest konfrontacja z wrogiem. Renthan Kyllana wykonał pełny obrót i zwrócił się na północ, a jego jeździec również przygotował się do boju. Wilkołaki wynurzyły się spomiędzy zamglonych pagórków, bezszelestnie jak szare kłęby mgły, i zbliżały się coraz bardziej. Ich sposób poruszania się budził obrzydzenie: jedne wyprostowane, na dwóch nogach, inne na czworakach. W ich zbitej w pełne błota kłaki i brudnoszarej sierści pełno było źdźbeł, łodyżek, gałązek. Widać było, że przybyły w wielkim pośpiechu i z daleka. Któż je mógł wezwać? Simon posłał swego ogiera w dół zbocza. Reszcie oddziału nakazał ustawić się półkolem, ze wzgórzem za plecami. Przeliczył napastników i nabrał otuchy. To nie było pełne stado. Najstarszy z Tregarthów dostrzegł też zmęczenie Wilkołaków. Strzelił. Strzałka trafiła przywódcę stada w bark i Wilkołak zawył z bólu. - Jaaahhh! - Mieszkańcy Zielonej Doliny wystąpili z szeregu, by użyć własnej, najpotężniejszej i sławnej broni, ognistych biczów. I każdy z nich trafił w cel. Wilkołaki zawahały się. Albo kierowały się niezwykłą dla ich gatunku ostrożnością, albo otrzymały rozkazy zabraniające im potyczki. Lecz sam fakt, że znalazły się na tym terenie, wzbudził 11 niepokój. Ludzie-wilki walczyli bowiem zazwyczaj w nocy, krążąc wokół obozów i napadając na maruderów. nigdy nie atakowali tak otwarcie jak teraz. W podobnych przypadkach nikt nie wydawał innym rozkazów. Zresztą zwiadowcy z Zielonej Doliny przywykli do unieszkodliwiania takich przeciwników. A mimo to Simon wycelował i strzelił po raz drugi, nie w przywódcę stada, ale w Wilkołaka, który z jakiegoś powodu krył się za swymi współplemieńcami. Ranny potwór skoczył w powietrze, zwinął się, skręcił jakoś dziwacznie, a potem runął na podobną do mchu roślinność, wyściełającą równinę jak żywy kobierzec. Mogłoby się wydawać, że był to sygnał do odwrotu. Wywrzaskując bowiem najrozmaitsze groźby, stado cofnęło się, acz najwyraźniej niechętnie i z oporem. Ponadto, całkowicie wbrew swym wilkołaczym zwyczajom, dwójka napastników zabrała zewłok towarzysza zabitego przez Simona, pozostawiając jednak ciała dwóch innych poległych w walce. Mgła zgęstniała. Kyllan wytężył swe ograniczone magiczne zmysły i nawiązał kontakt ze zwiadowcami z Zielonej Doliny. Razem zapuścili myślową sondę, która potwierdziła tylko to, co już wiedzieli: że przed nimi czają się jakieś Ciemne Moce, które zamierzają zatrzymać całe to terytorium dla siebie. Uruk, zdjąwszy z ramienia wielki topór, zatoczył swym torgiańczykiem, lecz Keris, jako znacznie młodszy, zareagował szybciej i z większą zręcznością. Jedno ze wznoszących się przed nimi wzgórz rozpękło się na dwoje, jakby rozsadziło je nasienie pragnące jak najszybciej wydostać się na powierzchnię ziemi. Ze szczeliny wynurzyli się Sarneńscy Jeźdźcy. Ich podobne do jaszczurów wierzchowce wyciągały przed siebie giętkie szyje, grożąc ociekającymi zieloną śliną kłami. Sarneńscy Jeźdźcy też byli uzbrojeni w bicze, ale wydobywająca się z nich energia wyglądała nie jak płomienie, lecz jak strumień cieni. Cieni, które mogły gryźć, rozdzierać i pożerać ofiary. Simon strzelił, świadomy nikłej szansy na trafienie strzałką przeciwnika. Podzielał domysły, że Sarneńscy Jeźdźcy są nie w pełni materialni, w przeciwieństwie do reszty tego świata. Zauważył, że Kyllan, Sentkar i Yonan wyciągają miecze wykute w Zielonej Dolinie - oręż będący czymś więcej niż pospolite ostrza. Denner napiął łuk. Był sławnym łucznikiem, ale strzała niewiele zdziałała przeciw tym groźnym przeciwnikom. Jak Simon, spokojnie i z zimną krwią wybrał cel i strzelił. Sarneński bicz pomknął w niebo, by przechwycić strzałę. Mignął tak szybko, że zostawił w powietrzu ledwie widoczny ślad. Rozbłysnął w górze niebieskawy płomień, raptem ześlizgnął się po biczu, zanim właściciel zdołał go odrzucić. Jeździec zgiął się wpół. Nie rozległ się żaden dźwięk, tylko Simon zachwiał się lekko w siodle, a Keris omal nie spadł na ziemię. Albowiem przeraźliwy krzyk bólu, który w owej chwili przeszył ich umysły, wstrząsnął nimi do głębi. Sarneński Jeździec i jego wierzchowiec zniknęli bez śladu. Denner niewzruszenie przygotował drugą strzałę. Keris wiedział, że słynnemu łucznikowi pozostało jeszcze tylko pięć takich pocisków. Na swój sposób były cenniejsze od wielu słynnych, obdarzonych własnym imieniem mieczy. Denner pochodził z Lormtu, legendarnego skarbca zapomnianej wiedzy. Kiedy Wielkie Poruszenie uchroniło Miasto Es przed inwazją z Karstenu, siła dobrowolnie uwolnionych czarów osmaliła samą ziemię, obalając jedną z wież Lormtu i część murów obronnych. Okazało się wtedy, że w uważanych za solidne ścianach kryło się prawdziwe mrowisko ukrytych komnat i tuneli, wypełnionych zwojami, księgami i skrzyniami pełnymi dziwacznych przyrządów, których przeznaczenia nikt już nie znał. Uczeni żyjący jak szare myszy w tej skarbnicy wiedzy, (a niektórzy spędzili w niej przecież całe swoje długie życie ludzi Starej Rasy), wpadli w taką euforię nad tymi znaleziskami, że nie byli w stanie myśleć o czymkolwiek innym, jak tylko o dotarciu do następnej, też pełnej skarbów komnaty. Duratan, niegdyś Strażnik Graniczny, a w czasie Wielkiego Poruszenia zarządca Lormtu i opiekun tych poszukiwaczy wiedzy, stworzył własny niewielki zastęp zbrojnych z drugich i trzecich synów wieśniaków z okolicznych gospodarstw oraz tych Strażników, których kompanie rozproszyły się podczas kataklizmu, i z kolei z ich synów. Z tą siłą liczyć się musieli rozbójnicy i banici. Mówiło się otwarcie, że kiedy uczeni z Lormtu tak chciwie szukali jednego rodzaju wiedzy, Duratan gromadził pozostałości innego, czyli bajecznej broni z odległej przeszłości, a przynajmniej opisów pozwalających na jej ponowne skonstruowanie. Tak właśnie pojawiły się strzały Dennera. Niestety, ich liczba w kołczanie świadczyła, jak trudno je było wykonać. 13 Wilkołaki wycofały się pomiędzy wzgórza, a gęstniejąca mgła przesłoniła Sarneńskich Jeźdźców. Zwiadowcy przygotowywali się do odparcia ataku. Mieszkańcy Zielonej Doliny zaczęli cichą pieśń podobną do brzęczenia owadów. Pełznącą ku nim mgłę powstrzymali czarami, przeorali ją w dół i w górę, rozdarli na dwie części, przetwarzając w kłębiącą się, szarą ścianę. Simon i jego towarzysze spodziewali się lada chwila ataku Sarneńskich Jeźdźców, a tymczasem tylko chmury nad nimi pociemniały, jakby biały dzień się kończył. Zaczął padać deszcz; wielkie krople uderzały jak strzałki o stępionych grotach. Simon Tregarth poruszył się niespokojnie. Mógł zrozumieć bezpośredni atak, nawet go pragnął, gdyż jakaś tajemnicza siła przyciągała go coraz mocniej i mocniej. Jednakże od wielu lat oswoił się z magią na tyle, by zachować zdwojoną ostrożność w sprawach, których natury jego własne zmysły nie potrafiły wyjaśnić. - Jonka? Renthan z mieszkańcem z Zielonej Doliny na grzbiecie podbiegł bliżej. Szczególne właściwości rasy zamieszkującej tę oazę Światła - zdolność zmiany barwy skóry i włosów - sprawiły, że pod ołowianym niebem jeździec był teraz cały szary; tylko wśród bujnych kędziorów połyskiwały krótkie rogi o barwie kości słoniowej. - Nie unikniemy walki - powiedział, widząc niepewność malującą się na twarzy Simona. - Czekają nas większe kłopoty niż przypuszczaliśmy. Tregarth czekał, mając nadzieję, że Jonka wyjaśni, o co mu chodzi, ale najpierw dotarły do niego myśli Renthana. - Ci, którym stawiliśmy czoło, przybyli w pośpiechu. Możliwe, że to, czego szukamy, ma za mało mocy, by zaatakować z całą siłą wszystkich wojowników Ciemności - powiedział bezgłośnie. Podrzucił głowę, aż stercząca zwykle między wielkimi uszami grzywa opadła mu na oczy. - Może pójdą naszym tropem, jeśli ruszymy dalej, ale nie ukryją swej prawdziwej natury. - Ustawmy się luźnym szykiem i jedźmy stąd - podjął decyzję Simon. Keris poczuł przypływ dumy. Oto prawdziwy Simon Tregarth, żywa legenda! W żyłach Kerisa płynęła ta sama krew. Trzeba to jednak udowodnić. Kto wie, może los podaruje mu tę szansę? Kiedy młodzieniec zacisnął rękę na wodzach, kłęby mgły uniosły się wyżej i nagle zniknęły, jakby zmyte ulewnym deszczem. Simon poprowadził ich na falistą równinę, jadąc powoli, ze swobodą doświadczonego zwiadowcy. Nie zobaczyli ani śladu Wilkołaków, oprócz dwóch pozostawionych ciał, a otwór w ziemi, z którego wypadli Sarneńscy Jeźdźcy, zniknął, jakby nigdy się nie pojawił. Mieszkańcy Zielonej Doliny ruszyli za głową rodu Tregarthów. Simon wybierał drogę najprostszą jak się dało. Keris, starając się zejść mu z oczu, zrównał się z Dennerem, który starannie okrył swój kołczan, jakby chroniąc pozostałe strzały przed deszczem. Keris przełknął ślinę, a potem odważył się zadać pytanie, które nie dawało mu spokoju od chwili, gdy zobaczył łuk Dennera w działaniu. - Czy to... czy twoje strzały... są z dawnych dni? Denner był bardzo młody, więc z wyższością spojrzał na pytającego. - Pan Duratan odtworzył sposób ich wyrabiania. To bardzo trudne. Chyba nie całkiem rozumiemy ten proces. Ale... sam widziałeś, jak działają. - Tak... - zaczął Keris, kiedy dotarło do niego myślowe przesłanie, tak silne, że zrozumieli je nawet pozbawieni talentu magicznego żołnierze. - Do przodu... Należało pomknąć naprzód, jak najszybciej! Simon już nie wyszukiwał bezpiecznego traktu. Pozwolił swemu torgiańczykowi wybierać drogę i przejść w pełny galop. Kyllan wstrzymał wierzchowca robiąc przegląd mijającego go oddziału. Jego oczy zatrzymały się na Kerisie, ale nie pokazał po sobie, że rozpoznaje syna. Równie dobrze mógłby to być każdy inny jego podwładny. Prawie przejechali już przez pagórkowatą równinę. Podobna do mchu roślinność wchłaniała deszcz jak gąbka, spowalniając bieg wierzchowców. Simon energicznie parł do przodu. Po długiej, nie kończącej się jeździe w szalejącej już burzy, dotarli do podgórza. Nad ich głowami rozjarzyło się pomarańczowoczerwone światło, ześrodkowane pomiędzy dwoma wzgórzami. - To Alizończycy! - W ich umysłach rozległo się ostrzeżenie Jonki. - Nie ruszają się z miejsca. Psy są uwiązane na smyczach. Przyglądają się czemuś, co znajduje się przed nimi. Yarse i Jonka, dwaj czarownicy z Zielonej Doliny, wraz z Renthanami, które na swój sposób były równie potężne, bez wątpienia daliby Alizończykom stosowną odprawę, gdyby tylko 15 ci znienawidzeni mieszkańcy położonej na zachodzie krainy postanowili się wmieszać w sprawę. Alizończycy byli jednak wrogami, których należało szanować. Niesamowite, rozjarzające się coraz bardziej światło przed nimi - nawet Keris mógł je teraz dostrzec - było budzącą wstręt emanacją, wydzielającą się zawsze wtedy, gdy ktoś posługiwał się wysoką magią Ciemności. Denner odsłonił swój kołczan. Wydawało się, że to, co się znajdowało pomiędzy niedalekimi wzgórzami, miało jakiś wpływ na pogodę, gdyż deszcz nagle ustał, jakby podróżnych osłonił niewidoczny dach, choć ani niebo nie pojaśniało, ani chmury się nie rozeszły. Simon zsunął się z siodła, a Kyllan kiwnął głową, chwytając wodze torgiańczyka, które podał mu ojciec. Była to stara, bardzo stara gra, w której najstarszy z Tregarthów brał udział od tak wielu lat, iż nie chciałby ich zliczać. Jego nogi utonęły w miękkich porostach po kostki, kiedy wykorzystując każdą osłonę ruszył przed siebie. Po nasiąkniętym wodą mchu zrobił tylko kilka kroków, kiedy poczuł pod stopami twardszy grunt. Zamierzał półkolem obejść wzniesienie z prawej, w nadziei, że znajdzie jakiś dogodny punkt obserwacyjny. Mieszkańcy Zielonej Doliny i ich wierzchowce odbiorą każde jego myślowe posłanie. Naraz - tylko przez moment - pojawiła się w jego myślach ciemnowłosa kobieta o dumnie podniesionej głowie: Jaelithe. W ostatnim roku, kiedy oboje pomagali patrolować Escore, rzadko bywali razem. Nigdy jednak nie czuł, że brak mu jakiejś cząstki jego samego. A teraz... Odegnał gwałtownie te wszystkie niepokojące myśli, musiał skupić się na sprawach bieżących. Udało mu się znaleźć punkt obserwacyjny, jak wymarzony dla samego Kurnousa, Rogatego Władcy. Simon spojrzał w dół i dostrzegł coś dziwnego... Tak, w dole krzątali się ludzie. Część z nich to alizońscy niewolnicy, zrodzeni do beznadziejnej pracy. Dostrzegł tylko jednego białowłosego wojownika, który najwidoczniej miał nadzorować pracę sług. Niewolnicy wyposażeni w masywne łańcuchy i grube jak przegub liny musieli tu przyciągnąć - gdyż ziemia za nimi była zryta głębokimi bruzdami - dwa kamienne filary. Czerwony blask bił z olbrzymiego kotła, przy którym stało trzech mężczyzn z innej rasy. Simon wydął wargi. Zarówno słudzy Dobra, jak i Zła, przeżyli 16 nie tylko Wielką Wojnę Adeptów, lecz także chaos, który po niej nastąpił. Znał jednego z tych mężczyzn. Nie spotkał go osobiście, ale ujrzał jego obraz w kłębach dymu, kiedy Dahaun z Zielonej Doliny szukała zagrożeń dla tej oazy Światła w pobliżu i z dala od niej. Był to Rarapon, niegdyś sprzymierzony ze zdrajcą Dinzilem, i tak jak tamten potępieniec pragnął odzyskać utraconą moc. Wprawdzie nosił szkarłatną szatę Adepta, ale co rusz dotykał i poprawiał to pas, to kołnierz, jakby źle się czuł w tym stroju. Niewolnicy kończyli pracę. Wykopali głębokie jamy, a na dwa kamienne słupy czekał już system bloków i wyciągarek - Rarapon zrobił jakiś szybki gest. Alizoński wielmoża skinął głową i strzelił palcami. Na ten sygnał dwaj niewolnicy zwrócili się przeciwko trzeciemu i wrzucili go do jamy w tej samej chwili, gdy z trzaskiem wpadła w nią kamienna kolumna. Rarapon ruszył do przodu, stąpając tak dumnie, jakby stał na czele wielkiego zgromadzenia. Podniósł do góry ręce i zaczął kreślić w powietrzu jakieś wzory, które rozbłysły jaskrawoczerwonym blaskiem. Simon słyszał z oddali tylko melodyjne dźwięki pieśni, nie rozróżniając słów. Tregarth nie potrzebował ostrzeżenia swoich wrodzonych zdolności magicznych: Rarapon usiłował otworzyć jakąś Bramę! Bramy były starożytnymi przejściami w czasie i przestrzeni, przez które przechodzili Adepci z Wielkiej Epoki i dla czystej przyjemności kontemplowali inne światy. Jednakże w większości wypadków nie tylko zapomniano o sekretach Bram, lecz także o samym ich istnieniu. Przez Bramy przeszli zarówno samotni wędrowcy (przed wielu laty Simon w taki właśnie sposób przybył do swej nowej ojczyzny), jak i całe narody. Byli wśród nich mieszkańcy obecnej Krainy Dolin, Sulkarczycy oraz różne inne mniejsze plemiona i klany. Te tajemnicze przejścia przyciągnęły również sługi Zła. Kolderską zarazę, która niszczyła ten świat wszędzie tam, dokąd dotarła. Ostatnio zaś dziwaczny, morski lud, którego napaść odparli wspólnymi siłami Sokolnicy i mieszkańcy Krainy Dolin. W końcu sami Sokolnicy, którzy... Nikt, kto przeżył ten wybuch surowej, chaotycznej, nie kontrolowanej Mocy, nie mógł uczciwie opisać nieruchawej siły, która igrała z nimi jak kot z myszą. Ogłuszony, półprzytomny z powodu straszliwego naporu na zmysły i umysł, Tregarth dostrzegł jak przez mgłę wielkie kolumny nachylające się ku sobie, a potem walące się na ziemię, miażdżące wszystkich, którzy znajdowali się w wąskim przesmyku. Krwawy blask gigantycznego kotła zgasł. Simon przekręcił się na plecy, podniósłszy rękę do góry błagalnym gestem, choć nie wiedział, kogo lub co błaga. Później zobaczył w myśli Jaelithe tak wyraźnie, jakby stała przed nim. - Wracaj, szybko wracaj, Simonie. Zbierz wszystkich, którymi można wzmocnić zastępy sług Światła. Rzucono tak potężny czar, że grozi on samemu istnieniu naszego świata! Wyciągnął do niej dłoń, ale obraz zgasł. Nie zrozumiał, że starożytny Magiczny Klucz do Bram zniknął oto z ich świata, pozostawiając jednak inne nie kontrolowane, nie strzeżone magiczne wrota. Jedyną bronią przeciw nim miały być ciała i umysły tych, których los skazał na ciężką, prawie beznadziejną walkę o ocalenie świata. prolog 2 Arvon, Kar Garudwyn (Zamek Gryfa) Eydryth nie mogła zaprzeczyć, że dzień jest piękny. Pogładziła swoją harfę. Na pewno w taki dzień godzi się światu nieść muzykę. Coś jednak ją powstrzymało i nie szarpnęła srebrzysto-niebieskich strun instrumentu. Czuła się dziwnie niespokojna, a jednocześnie nie chciała się rozstać z ciepłem słonecznych promieni na dziedzińcu. Kar Garudwyn nie był już opustoszałym zamkiem, do którego przed laty przyjechali jej rodzice, pokrytym grubą warstwą nagromadzonego przez wieki kurzu. Wręcz przeciwnie, przez okres dłuższy niż jej życie stał się prawdziwym domem dla tych, których miłość i przyjaźń ceniła najbardziej. Wróciła właśnie z niebezpiecznej wędrówki i powinna beztrosko pławić się w panującym tu spokoju i życzliwości. Lecz tego ranka... Chociaż początkowo nie zdawała sobie z tego sprawy, Alon był jej częścią znacznie dłużej niż trwało ich małżeństwo. Ale w ostatnich kilku dniach wydawało się, że rozdzieliła ich niewidzialna ściana. Na pewno przyczyną był Hilarion, Adept z Dawnej Epoki, który przyjął Alona na naukę, wiedząc o jego wrodzonych zdolnościach magicznych. Eydryth nigdy nie spotkała Hilariona, który mieszkał ze słynną czarodziejką Kaththeą Tregarth na drugim końcu świata. Dla niej był tylko imieniem, gdyż Alon rzadko wspominał koleje swego życia sprzed ich spotkania. Owszem, widziała tylko, jak mąż rzucał czary wykraczające poza jej wiedzę i wyobrażenia, ale było to w minionych na szczęście dniach wielkich niebezpieczeństw. 19 Alon nie udał się z pozostałymi mieszkańcami zamku - Kerovanem, Joisan oraz ich synem i córką: Jervonem i Elys, rodzicami Eydryth, na Święto Znakowania Stad do Doliny Kiogów, podczas którego wybierano zdatne do układania źrebięta, a w obozie koczowników panowała głośna wrzawa i ogólne zamieszanie. Nie uczynił tego, gdyż niedawno zniknął w wysokiej wieży starożytnej twierdzy. Eydryth nie miała pojęcia, czego szuka ani co robi. Wiedziała jedynie, że mąż zdradzi jej tę tajemnicę tylko wtedy, kiedy sam tego zechce. Jeśli zechce... Jednakże myśl o Hilarionie nie dawała jej spokoju. - Eydryth, gdzie jest Firdun? Obiecał, że... - Jej młodszy brat przy dreptał boso przez brukowany dziedziniec. W jego głosie brzmiała wyraźna irytacja. Mieszkańcy przyszli już do siebie po wstrząsie, na jaki naraził ich Trevor w ubiegłym roku, a przynajmniej tak się nim nie przejmowali. Tuż przed połogiem na jego matkę Elys rzucono zły czar, który pogrążył ją w jakiejś martwocie. To Eydryth zaczęła niszczyć ów czar, ale wyzwolenie trwało całe lata. Na szczęście jej matka odzyskała wolność i w kilka chwil potem urodziła dziecko. I oto teraz ku Eydryth bynajmniej nie drobił nóżkami mały chłopczyk. Zła moc, która więziła matkę i jej nie narodzone dziecko, oswobodziła także czas. Dlatego w ciągu kilku tygodni od narodzin Trevor dogonił fizycznie i umysłowo stracone lata. - Firdun? - Brat stał teraz wyprostowany przed nią, wetknąwszy za pas kciuki. Z wydętą na domiar dolną wargą wyglądał jak Guret, zamkowy koniuszy. Eydryth westchnęła w duchu. Firdun, syn Joisan i Kerovana (ogólnie uznano, że ma tak wielki talent magiczny, iż nie sposób go określić ani ocenić) różnił się od swojej siostry Hyany jak dzień od nocy. Jak dotąd nie poddawał się narzuconej przez rodziców dyscyplinie, ale w ubiegłym miesiącu odmówił dalszej współpracy z Alonem - Eydryth uważała, że powodem jest zazdrość o jej męża. Najtrudniej mu było pogodzić się z faktem, że nie przyjęto go do grona Championów Gryfa. Jervon, ojciec Eydryth, również do nich nie należał, był jednak najzwyklejszym wojownikiem i wiedział, że ma inne, równie przydatne umiejętności. A Trevora przyjęto do tego kręgu wybrańców, choć był tylko dzieckiem. Firduna zaś nie, pomimo wszystkich jego niezwykłych mocy. Jednakże Trevor wybrał starszego chłopca jako wzór do naśladowania. Snuł się za Firdunem trop w trop jak cień. Syn Kerovana, choć nigdy szorstko się do malca nie odnosił, unikał go, jak tylko się dało. - Firdun powiedział - ciągnął Trevor - że pojedziemy zobaczyć konie. Ich wybór. - Jego wielkie oczy świeciły podnieceniem. - Czy jakiś koń mógłby wybrać mnie? Wtedy ojciec nie mógłby mówić, że jestem za mały, że muszę jeździć tylko z nim. Eydryth zadrżała w duchu. Nie miała daru jasnowidzenia, ale w tym momencie wydało się jej, że wyczuwa coś złego. Ku jej zaskoczeniu, Trevor odwrócił się raptem od niej. Jednocześnie usłyszała tupot butów na schodach. W następnej chwili Alon wypadł na dziedziniec i zatrzymał się nagle tuż przed żoną i jej bratem, jakby nie potrafił opanować porywu, który go tu sprowadził. Oparł rękę na barku chłopca i przyciągnął go do siebie. Wyciągnął też dłoń ku Eydryth, jakby wprost musiał objąć ich oboje. Patrzył w tym samym kierunku, co Trevor. Eydryth nic nie widziała. Przebiegła jednak palcami po strunach, które odpowiedziały na dotknięcie głośniej niż chciała, niemal tonem rogu bojowego. Alon potrząsnął głową, popychając malca w jej ramiona, i stanął przed obojgiem, jakby osłaniał ich swym ciałem. Trevor wiercił się w objęciach siostry, która z trudem go trzymała. Nagle poczuła silne zawirowanie. To wcale nie było tylko dotknięcie. Z obozu w Dolinie, choć był tak odległy od zamku, dobiegły przygłuszone okrzyki i rżenie oszalałych ze strachu koni. - Stanica Howell nadciąga! - warknął Alon. Eydryth zadrżała. Mieszkańcy Stanicy Howell mieli uzasadnione powody do nienawiści. Zaślepiona gniewem, rzuciła pieśń-przekleństwo na jednego z ich wielkich wojowników. Lecz jeszcze nigdy dotąd ci słudzy Cienia nie zapuszczali się poza ziemie, które uważali za swoje terytorium. Strzegli swych zasobów nieznanej wiedzy o wiele zazdrośniej niż uczeni z Lormtu. Alon ruszył ku wielkiej zamkowej bramie. Eydryth, obejmując ramieniem Trevora, z harfą w drugiej ręce, szybko ruszyła za nim. Lecz jeźdźcy na spienionych koniach już mknęli po prowadzącym do twierdzy podjeździe. Kerovan jechał z tyłu, Jervon zaś trzymał obnażony miecz, choć stal na nic by się nie zdała przeciw tym wrogom. Mimo to zsiedli z wierzchowców 21 i mocno klepnąwszy je po zadach, odesłali w głąb dziedzińca. Potem ustawili się w szeregu, jak łucznicy na czele armii tuż przed bitwą. Kerovan i Alon stali ramię w ramię, mając swe żony po bokach, za nimi Hyana i Trevor. Eydryth zaczęła nucić. - Oni jadą na Smoczy Grzebień! Eydryth nie była tym zaskoczona. Wprawdzie pani Sylvya, w której żyłach więcej niż połowa krwi należała do Wielkich Przodków, mieszkała wraz z nimi w Kar Garudwyn, wciąż jednak wędrowała po wzgórzach, które przysparzały jej tyle radości za młodych lat. Wokół pociemniało, chmury zasłoniły niebo. Od strony kiogańskiego obozu nadal słychać było zgiełk. - Magiczna zapora! - rozkazał Alon. Eydryth podniosła głos. Jej palce szybciej pobiegły po strunach. Przyłączyła się do pieśni, którą zaintonował Alon. Tylko Trevor milczał, ale stanął przed Adeptem z uniesioną głową. Już nie wyglądał jak małe dziecko. Podniósł do góry ręce, zaciskając palce, jakby sięgnął po niewidzialną zasłonę. Później cisnął to coś przed siebie. - Mają ze sobą jeńca. - Myśl Sylvyi zabrzmiała ciszej, jakby rozdzieliła ich jakaś bariera. - To Firdun! Opanowali jego umysł! Głos Eydryth zadrżał, ręce Trevora zatrzęsły się gwałtownie. Śpiew zamarł im na ustach. Twarz Alona stężała jak rzeźbiona podobizna któregoś z Wielkich Przodków. Zrobił lekki gest i oboje, siostra i brat, odsunęli się nieco od niego. Moc... Eydryth czuła, jak się gromadzi... A potem... Coś rzuciło ją na bruk! Harfa, którą trzymała pod pachą, wcisnęła się boleśnie w jej ramię. Trevor krzyczał i czepiał się jej z całej siły. Nie kontrolowana energia, która uderzyła w nich w tejże chwili, sprawiła jej tak wielki ból, jakiego nigdy nie zaznała w życiu. Joisan zachwiała się i osunęła bezwładnie na bruk, pociągając za sobą Kerovana. Alon cofnął się chwiejnym krokiem, przyłożywszy ręce do skroni. Jego rysy wykrzywił grymas bólu, wyglądał jak torturowany. Czy ten atak będzie trwać wiecznie? - pomyślała Eydryth. Jeśli potrwa dłużej, nikt z nich go nie przeżyje. Lecz nieznana siła zniknęła tak samo nagle, jak się objawiła. Długą chwilę leżeli nieruchomo, słabi jak ofiary zarazy. Przywróciły ich do życia słowa Sylvyi dźwięczące w ich umysłach. - Rzucono tak potężny czar, jakiego nasz świat nie znał od ostatniej Wielkiej Wojny Magów. Czar, który rozszarpał i rozerwał czas i przestrzeń. I nie sposób tego określić ani zmierzyć. Jeźdźcy ze Stanicy Howell leżą jak martwi, a ich więzień ucieka na wolność. Alon otarł mokrą od potu twarz. - Ten cios nie był wymierzony w nas - powiedział - inaczej zginęlibyśmy wszyscy, gdyż wypaliłby nasze umysły. Hilarion... Muszę się dowiedzieć! Odwrócił się błyskawicznie, jakby zaraz chciał wrócić do wieży, w której tak długo pracował, ale Eydryth chwyciła go za ramię. - Co Hilarion ma z tym wspólnego? Jest Adeptem z Dawnych Czasów, jednym z tych, którzy ściągnęli wtedy katastrofę na całą naszą rasę. Czy to jakieś nowe czary? - Nie. - Alon przytulił ją do siebie. - Byłem jego uczniem i wiem, że jest sługą Światła. Staramy się teraz stworzyć nowy sposób porozumiewania się na wielkie odległości. Myślę, że tak wielki wybuch surowej mocy może być odpowiedzią na nasze ostatnie pomysły. Ale muszę się dowiedzieć... - Wszyscy musimy się dowiedzieć. - To powiedział Kerovan. - Wydaje mi się, że otworzono szeroko drzwi dla Ciemności i że wszyscy, którzy służą dobru, muszą się zjednoczyć w obronie Światła. 22 Prolog 3 Świątynia Gunnory, Na południe od Varu Destree Regnant wielkimi krokami wracała znad sadzawki, - w której się kąpała. Mokry ręcznik kołysał się w jej jednej ręce, drugą zaś zapinała rzemyki od kaftana. Nigdy nie leniła się wstawać wcześnie rano. Wsunęła w srebrny pierścień spadające na ramiona jasne włosy, przytrzymując zbłąkane pasma na karku. Ściekające z włosów krople wody rozprysnęły się przy tym na boki. Jej myśli krążyły już wokół czekających na nią tego dnia obowiązków. Miała przygotować napar dla Josephinii, której w ostatnich tygodniach, gdy burza szalała za burzą, bardzo dokuczały bóle stawów. Musi zajrzeć też na farmę Pajana, by obejrzeć nowego źrebaka, który, jak mówiono, jest bardzo słaby. Zawsze za mało miała czasu pomiędzy wschodem i zachodem słońca na zrobienie wszystkiego, co konieczne. Tego ranka obudziła się dziwnie niespokojna. Nie był to ślad po którymś ze snów zsyłanych przez Jantarową Panią, gdyż zapamiętałaby każdy szczegół przekazu, ale mimo to nie mogła się otrząsnąć z niemiłego wrażenia. Wielki czarny kot siedzący na stopniach starożytnej świątyni, którą Destree własnymi rękami odbudowała, otworzył pyszczek w bezgłośnym miauknięciu. Na Jantarową Panią, Wódz z każdym rokiem staje się coraz większy! Był inteligentniejszy od wieśniaczych kotów z doliny, chyba że tamte zwierzaki ukrywały przed nią swoje myśli. Lecz Wódz nie pochodził z tego świata i nie miał nic wspólnego z miejscowymi dachowcami. Wraz 25 z Destree wyszedł zwycięsko z ciężkiej próby w Porcie Martwych Statków, przeżył też podróż przez jedną z Bram. Na szczęście tamto przejście już nie istniało, za co winna dziękować swojej Pani i jej mocom. Kot-wyrzutek, którego wszyscy unikali, przywiązał się niezwykle do Destree. Gotowa była uwierzyć, że nawet śmierć nie zerwie łączącej ich więzi. - Czyżbyś miał ochotę na śniadanie, mój panie? - uśmiechnęła się. - Po nocnym polowaniu powinieneś mieć pełny brzuch! Nie wyczytała nic w jego dużych, żółtych oczach. Wódz ziewnął szeroko, ukazując kły, których używał zarówno w złym, jak i w dobrym celu, w zależności od natury swej zdobyczy. W świątyni były dwie komnaty. Destree położyła na dawne miejsce kamienie, które wypadły z murów, zamiotła wnętrze, wymyła ściany, a potem cierpliwie wtarła w nie papkę z pachnących ziół, które znalazła w zapuszczonym ogrodzie. Zewnętrzne pomieszczenie służyło do prac gospodarskich, choć zawsze panował tam wzorowy porządek. Obok stołu z bardzo twardego - i cennego - drzewa varsa, które, gdy sieje dobrze wypolerowało, błyszczało jak najczystsze złoto, stały dwie takie same ławy. Narożny kominek nie ważył się rozsypywać popiołu na podłogę, w pozostałych kątach znajdowały się półki i dwa kredensy. Nie było tam ani kobierców, ani gobelinów, ale ich brak wynagradzała moc Gunnory. Na styku podłogi ze ścianą, wokół całego pokoju rosła winorośl. Bez względu na porę roku kwitła jednocześnie i owocowała, przynosząc do wnętrza izby spokój świata zewnętrznego. Destree rozpostarła na końcu stołu ręcznik do wyschnięcia i przyjrzała się kwitnącej winorośli. Nie, nie zerwie niebieskich kwiatów, gdyż nikły cień, który towarzyszy jej od nocy, nie pozwoli na to. W takim razie... Świadomie dokonała wyboru, zrywając garść innych, białych kwiatów, które tak często same podsuwały się pod rękę pielgrzyma - kobiety lub mężczyzny - choć sam nie był pewien, co właściwie pragnie znaleźć. Złote kwiaty były obietnicą pomyślnych plonów w porze roku, którą Gunnora szczególnie się opiekowała. Destree weszła do drugiej komnaty, gdzie mieściła się właściwa świątynia. Stał tam blok z tak białego kamienia, jakiego trudno szukać w okolicy. Na jego bokach wyryto symbol Gunnory: snop dojrzałego zboża oplecionego owocującą winoroślą. Kapłanka szybko podeszła do ołtarza, omijając umieszczone dokładnie naprzeciw długie łoże, na którym poszukiwacze wiedzy mogli uczyć się przez sen. Na ołtarzu stała smukła waza, której zręczne dłonie garncarza nadały kształt rzadko spotykanej lilii wodnej. Destree wyjęła zwiędłe wczorajsze kwiaty i zastąpiła je bukietem białych i złotych rozkwitłych pąków. Wzięła w dłonie amulet, swoje dziedzictwo, które tak dobrze jej służyło. Bursztynowy wisior był ciepły, jakby oprócz rąk Destree spoczęła na nim jeszcze jedna dłoń. - Pani - wyrzekła powoli. Oczywiście Wielka Władczyni mogła już wyczytać, co kryło się w umyśle kapłanki, ale tak jak wszyscy ludzie, Destree wolała wypowiadać swoje prośby na głos. - Pani, jeśli dzieje się coś złego, pozwól, bym służyła ci zgodnie z twymi poleceniami. Wykonała już większość porannych prac, kiedy usłyszała turkot kół wieśniaczego wozu. Zakorkowawszy butlę, którą właśnie napełniła leczniczym napojem, wyszła na taras przed świątynią. Prowadząca do niej droga była raczej traktem, nierównym, pełnym grud i wybojów, i wielki wół, który ciągnął niezgrabny wóz, od czasu do czasu głośnym rykiem protestował przeciw zbyt wielkiemu obciążeniu. Ależ to Josephinia! A Destree zamierzała sama dostarczyć leczniczy napój do jej zagrody. Trimble, mąż Josephinii, z ościeniem w ręku dreptał obok wołu. Za pas zatknął świeżo naostrzony, połyskujący topór. Za wozem, z łukami w dłoniach, rozglądając się czujnie na boki, szli Stanwryk i Foss, dwaj najbardziej doświadczeni myśliwi z doliny. Cała grupa wynurzająca się z lasu wokół przybytku Gunnory, wyglądała jak wędrowcy podróżujący przez niebezpieczną krainę. Destree już biegła im na spotkanie. - Co się stało? - Nękające ją od rana złe przeczucie stawało się coraz silniejsze. - Pojawił się leśny potwór, Głosie Gunnory. - Trimble podniósł głos, usiłując przekrzyczeć skrzypienie wozu. Jego żona, ukryta w zwojach koców, wydała dźwięk na poły pełen bólu, na poły strachu. - Tak. - Stanwryk żywo pzepchnął się do przodu. - Ostatniej nocy Lambert z Młyna usłyszał niespokojne beczenie swojej owcy i wypuścił Mocnoszczękiego. Każde żywe stworzenie z doliny uciekało przed nim gdzie pieprz rośnie, sama dobrze o tym wiesz. Wtedy rozległ się taki skrzek i zaczęła taka 27 kotłowanina, że Lambert uciekł do domu i zamknął drzwi na sztabę. Dziś rano... - Urwał, bo zabrakło mu tchu, a Foss pociągnął dalej opowieść. Zawsze był małomówny, ale dzisiaj okazał się bardziej rozmowny niż kiedykolwiek dotychczas. - Lambert wyszedł o brzasku... z łukiem... i mieczem swego dziadka. Na łące za młynem zobaczył martwą owcę, na pół zjedzoną i... Stanwryk znów się wtrącił. - Mocnoszczęki... tamten pies... był rozszarpany na dwoje, powtarzam, rozszarpany na dwoje! Sam widziałem! Jak królik, który wpadł w paszczę wilka. A to nie wszystko, Głosie. Były tam ślady, zważ, i nie zostawił ich ani górski kot, ani niedźwiedź. Wyglądały jak tropy człeka, ale człeka, co miał stopy dwukrotnie większe od Trimbla! Trimble kuśtykając wysunął się naprzód. - Głosie Gunnory, od dziecka, tak jak nasze matki i ojcowie przed nami, słyszeliśmy opowieści o służących Ciemności stworach, które polują na wszystkich prawdziwych ludzi i pożerają ich. Tutaj jest świątynia Jantarowej Pani. Mówi się, że zbudowano ją właśnie tu, żeby stała się silną twierdzą Światła i broniła nas przed grożącym od północy Wiecznym Mrokiem. Stwór, który nas zaatakował tej nocy, służy Ciemności, dlatego prosimy cię, Głosie, zwróć się do Jantarowej Pani, żeby otuliła nas swym płaszczem. - Obiecuję - odrzekła Destree. Dobrze wiedziała, że oddane Złu stwory mogą zapuszczać się aż tutaj. Jej mięśnie się napięły. Czyż kiedyś nie walczyła z Czarną Mocą, która pochłaniała załogi schwytanych statków, nawet tych pochodzących z innych światów? Czyżby została otwarta kolejna Brama, swobodne przejście dla jakiegoś potwora z całkowicie odmiennego świata? A może nieznane monstrum przywędrowało cichaczem tu, na południe, w poszukiwaniu bogatszych terenów łowieckich? Trzeba w jakiś sposób dowiedzieć się, cóż takiego wtargnęło na te ziemie. Mieszkańcy doliny nie zdołają się obronić przed silnym sługą Ciemnych Mocy. Czy jej się to uda...? Sięgnęła po amulet. Miała przecież swoją Panią, a obietnice, które wymieniła z Gunnorą, obowiązywać będą aż do końca świata. Destree nacierała leczniczym płynem wykoślawione stawy Josephinii, mężczyźni zaś czekali przed świątynią. Gdy jednak znów z niej wyszła, zostawiając pacjentkę pogrążoną w krzepiącym śnie, zobaczyła tylko Trimbla, który wielkimi krokami chodził tam i z powrotem. A wół szczypał słodką, wysoką trawę rosnącą przed świątynią. Foss i Stanwryk odeszli. - Głosie! - Wieśniak pośpieszył ku niej, wyciągając wielkie ręce, jakby chciał coś jej wydrzeć. - Co może zdziałać człowiek przeciw sługom Mroku? Dawno temu nasi krewni uciekli przed takim niebezpieczeństwem. A teraz... Destree łagodnym ruchem położyła mu rękę na ramieniu. - Jantarowa Pani troszczy się o swoich wyznawców, Trimble. Wskaże nam sposób na pozbycie się tego potwora. Wpatrzył się w nią, jakby przyjmował słowa Destree jako przysięgę. - Foss... Stanwryk... poszli zwołać ludzi z doliny na polowanie. Psy Pacia... - Pokiwał powoli głową. - Głosie, w naszej dolinie nigdy nie narodził się pies tak groźny jak Mocnoszczęki, ani tak przebiegły i bystry na łowach. A przecież tamten stwór bez trudu sobie z nim poradził. - Przesunął dłonią po twarzy. - Głosie, ci, którzy polują na sługi Zła, po stokroć są głupcami. Wiedziała, że Trimble nie jest tchórzem. Spojrzała przez ramię na świątynię. Było koło południa, kiedy od strony traktu dobiegło ją niecierpliwe szczekanie prowadzonych na smyczy psów, tętent końskich kopyt i gwar męskich głosów. Josephinia obudziła się z leczniczego snu i przeciągnęła ostrożnie. - Po bólu zostało mi tylko wspomnienie, Głosie Gunnory - powiedziała z podnieceniem. - Jestem jak nowa! - Pamiętaj, musisz pić to, co jest w środku! - Destree wskazała butelkę. - Rano i wieczorem. Jedz też mało mięsa, dużo zaś tego, co rośnie w ziemi dzięki łasce Jantarowej Pani. Gromada myśliwych wypadła na drogę, zakłócając spokój panujący na łące przed świątynią. Śliniące się psy szarpały się na uwięzi, próbując zsunąć z szyi obroże. Na łowy wyruszył pstry tłum wieśniaków - poczynając od chłopców, którzy dopiero za jakiś czas mieli nazwać siebie mężczyznami, aż po kilku wiekowych dziadków. Foss ściągnął z głowy spiczastą skórzaną czapkę i podszedł do kapłanki. - Głosie Gunnory, najmłodszy syn Hubbara był nad rzeką i zobaczył jakiegoś stwora... wielkiego, włochatego olbrzyma o wielkich kłach. Obmywał sobie ramię. Mocnoszczęki musiał 29 jednak zostawić mu ślad swoich zębów. Lecz kiedy Ymmy przybiegł z tą wieścią, a my tam poszliśmy, potwora już nie było. Teraz prosimy Jantarową Panią o siłę dla naszych ramion i broni, żebyśmy mogli pokonać tego stwora, zanim znów zacznie zabijać! - Poproszę Ją - odparła Destree. - Muszę jednak coś powiedzieć. Jeżeli jest to tylko jakieś nie znane nam zwierzę, to dobrze, że na nie polujecie. Jeśli zaś coś więcej... Uważajcie! Foss skinął głową i wcisnął czapkę na głowę. Ruszyli dalej. Trimble i jego wóz (Josephinia siedziała teraz prosto, przyciskając do bujnego biustu butlę z lekarstwem) oraz nieliczna garstka tworzyła tylną straż. Większość wieśniaków skierowała się na północ, na skraj gęstego lasu. Destree obserwowała ich z niepokojem. Miała jednak co innego do roboty. Wróciła do świątyni i szybko zdjęła z siebie ręcznie tkane odzienie. Z wiszącego nad ogniem garnka nalała wody do dużej misy i dodała, mierząc ostrożnie kropla po kropli, olejki z kilku różnych buteleczek. Później umyła się od stóp do głów, nawet zanurzyła włosy w wodzie, rozsmarowując oleisty płyn po całym ciele. Nie wycierając się, poszła do wewnętrznej komnaty. Ściągnąwszy koc z łoża przed ołtarzem, na którym niedawno spała żona wieśniaka, zastąpiła go narzutą wyjętą z kuferka stojącego obok kamiennego bloku. Narzuta mieniła się barwami zieleni, brązu, złota i purpury, i ludzkie oko nie zdołałoby dostrzec żadnego wzoru. Choć wiekowa, nie została tknięta przez czas. Kapłanka ostrożnie rozesłała ją na łożu, a potem położyła się, krzyżując ręce pod dużymi piersiami i zamykając oczy. Zmiana nastąpiła znacznie szybciej niż poprzednio (a zaledwie kilka razy spróbowała dokonać tego obrzędu). Strach... ból... pragnienie ucieczki. Uciekać... uciekać... uciekać. Dziwaczny... cały świat był obcy, dziwaczny... nie było nic, co stałoby się przewodnikiem... jeszcze... strach... ból... pragnienie... pragnienie ucieczki. I świat, który ujrzała niewyraźnie, jak przez mgłę, rzeczywiście wydał jej się zupełnie obcy. Obcość podsycała jeszcze strach. Sam kolor liści, kształt gałęzi był niewłaściwy. Paprocie smagające ją po nogach, gdy biegła... wzdragała się przed ich dotknięciem. To nie był jej świat... dokąd Pani ją zaprowadziła? Była... Przecież była w swoim lesie, spokojna, w zgodzie ze sobą i z otaczającym ją światem. Później zobaczyła wysokie kamienie. Jeden z nich błyszczał, przyciągał tak, że położyła na nim rękę. Potem coś ją porwało, wirowała w pustce, a gdy ponownie otworzyła oczy, ujrzała się znów w tym przerażającym miejscu, gdzie wszystko było takie obce i odmienne niż tam, w ojczyźnie. Destree spróbowała przegnać wszechogarniający strach. Czy była to Ciemność? Wciągnęła nosem powietrze. Nie, nie ma smrodu Wiecznego Mroku. Tylko zmieszanie, strach i ból... Gruck! Skądś dotarło do niej to imię. Była... Gruckiem! W tej samej chwili, gdy to zrozumiała, podjęła próbę zerwania niewidzialnej więzi. Naraz jednak zdała sobie sprawę, dokąd posłała ją Jantarowa Pani. Stała się potworem! Potworem, na którego polowano. Ale Gruck nie był zwierzęciem. Myślał, rozpaczliwie usiłował się dowiedzieć, co się z nim stało. Nie miał nic wspólnego z wędrującym na południe sługą Zła. Znalazł się pod łaskawą dłonią Gunnory. Więc jeszcze jedna z przeklętych Bram pochwyciła mieszkańca innego świata, niewinną istotę, na którą teraz polowano, i która zginie, jeśli ona, Destree, temu nie przeszkodzi. Kapłanka otworzyła oczy i szybko wstała z łoża. Zatrzymała się na chwilę, by złożyć narzutę wedle ukształtowanych przez czas zagięć, a potem ze skrzyni w pierwszym pomieszczeniu wyjęła swój podróżny strój. Nie spódnice, które nosiła, by mieszkańcy doliny łatwiej ją zaakceptowali. Teraz włożyła na wciąż natłuszczone ciało obcisłe spodnie, skórzany kaftan bez rękawów z dziwacznie ozdobionymi srebrem rzemykami oraz buty na grubej podeszwie, zdolne wytrzymać najgorsze trakty i ścieżki. Opasała się pasem z nożem i małą sakiewką, a na samym końcu wyjęła leżący na dnie kufra plecak, który zawsze trzymała w pogotowiu. Sprawdziła, czy są w nim maści i zioła leczące rany. Destree była pewna, że znajdzie Grucka, nieszczęsnego przybysza z innego świata, który teraz stał się jej podopiecznym. Wódz wyskoczył z cienia i ruszył przodem. Weszli do lasu w innym miejscu niż myśliwi z doliny. Kapłanka nasłuchiwała, ale nie usłyszała ich okrzyków. Zastanawiała się, jak daleko zapuścili się pomiędzy gęsto porośnięte lasem wzgórza. - Grucku? - wysłała w myśli pytanie. Nie mając jednak niczego, co mogłoby posłużyć jako punkt orientacyjny, nie mogła ustalić kierunku poszukiwań. Ponadto nie wiedziała, jak wygląda Gruck. Poznała jedynie jego uczucia. Wódz wszakże chyba nie 31 miał takich wątpliwości. Z braku lepszego przewodnika, Destree poszła za mknącym skokami wielkim kotem. Nagle... usłyszała hałas. Podniesiona przez myśliwych wrzawa świadczyła, że Gruck znalazł się w pułapce. Kapłanka zaczęła biec. Wieśniacy nie mogą zabić tego cudzoziemca! To nie jego wina, że się tu znalazł. Tak, zabił owcę, ale tylko dlatego, iż był głodny. Zabił też psa, który go zaatakował. Każdy z uczestniczących w nagonce mężczyzn postąpiłby tak samo na jego miejscu. Destree wybiegła na otwartą przestrzeń. Rok temu szalał tu pożar wzniecony przez piorun. Ziemię pokrywały sczerniałe kikuty drzew i kiełkująca między nimi zieleń. Stała tam wysoka skała, przy której toczyła się teraz walka. Trzy psy leżały martwe, a czwarty z wyciem odpełzł na bok. Oparty o skałę potwór przykucnął. Był o wiele wyższy od ludzi. Całe jego ciało porastały gęste, czarne, skręcone włosy. Jednakże głowa nieznajomego była proporcjonalna według ludzkich pojęć, zaś zielone oczy spoglądały inteligentnie. Jedno ramię niezdarnie spowijała poszarpana już przepaska z liści. Talię, pozornie za wąską w stosunku do potężnych barków, otaczał szeroki pas, po którym, z każdym ruchem olbrzymiego ciała, przebiegały różnokolorowe błyski. Destree nie wiedziała, dlaczego Gruck jeszcze żyje, dlaczego nie zginął od strzały?! Może to dzięki łasce Jantarowej Pani? Krzyknęła na całe gardło, a las wzmocnił jej głos. - Przestańcie! Wódz mknął przed nią lekkim krokiem, gdy przebiegła przez spustoszone przez pożar miejsce. Myśliwi, usłyszawszy jej wołanie, odwrócili głowy, ale Foss niemal natychmiast ponownie skupił uwagę na Grucku i nałożył strzałę na cięciwę łuku. - To nie jest sługa Ciemności! - wydyszała Destree. Przepchnęła się pomiędzy mężczyznami i stanęła przed zapędzonym w pułapkę olbrzymem. - Odejdź, Głosie Gunnory! - powiedział z niechęcią Foss. - Wiele ci zawdzięczamy, ale na naszej ziemi nie ma miejsca dla potworów. - Powiadam ci - Destree lepiej teraz panowała nad głosem - że tego cudzoziemca osłania ręka Jantarowej Pani. - Usiłowała nakreślić w powietrzu znak, który udowodniłby wszystkim, iż mówi prawdę, sięgając ręką do miejsca, w którym Gruck opierał się o skałę. - Ten stwór to zabójca. Chronisz go wiedząc, że sama narażasz się na niebezpieczeństwo, Głosie. Jeśli chcesz mieć posłuch w naszej dolinie i pragniesz, abyśmy nadal słuchali słów twojej Pani, odejdź na bok. Upragniony cień wątpliwości dojrzała tylko na kilku twarzach. Wszyscy myśleli jak Foss. Ale na nią nałożono obowiązek obrony Grucka. Destree wzięła głęboki oddech, szukając słów, które by ich przekonały. Lecz stało się coś dziwnego. Wielka włochata ręka chwyciła ją za ramię. Poczuła przedziwny, ale nie przykry, choć ostry od strachu zapach olbrzyma. Trwali tak tylko chwilę. Moc, która uderzyła, nie miała nic wspólnego z Jantarową Panią. Destree zdała sobie z tego sprawę, zanim zakręciło jej się w głowie. Przywarła do obcego giganta, a on do niej. Była to obca magia, surowa, nie kontrolowana. Kapłanka poczuła w ustach gorycz żółci na widok myśliwych rozrzuconych na wszystkie strony przez nieznaną siłę z taką łatwością, jak burza rozrzuca źdźbła trawy. Cały świat jakby pękł. Nie, to nie było dzieło Gunnory. Nie uczynił też tego kosmaty przybysz. Brama... A może Brama, która schwytała Grucka, zepsuła się, tak jak tamta, w Porcie Martwych Statków? Co za szczęście, że zdołali ją później unicestwić... Nie - zapewnienie wypłynęło z jej własnego wnętrza, może głos Jantarowej Pani skierowany do jej służki poprzez burzę magicznej energii. To był początek czegoś innego, czegoś, o czym nie wspominała żadna ze znanych Destree kronik. Paraliżujący umysły atak ustał. Kapłanka ujrzała jak przez mgłę wstających myśliwych, pomagających sobie wzajemnie. Jeden z nich wziął na ręce rannego psa. A później wszyscy odwrócili się i odeszli, jakby Destree i olbrzym, którego ścigali, przestali istnieć. Rozdział 1 Narada w mieście Es Miasto było stare, tak stare, że nie mógłby tego sobie wyobrazić obdarzony najbardziej nawet wybujałą fantazją człowiek. Po prostu było tu zawsze. Nikt nie zadawał sobie pytań o jego początki, gdyż aura minionych wieków, która emanowała z każdego zniszczonego przez czas kamienia, budziła zbyt wielki lęk i zdumienie. Wszyscy widzieli, że posłużono się czarodziejską mocą przy jego budowie, poczynając od pięciokątnej Cytadeli, serca grodu, aż po najmniejszy z domów stłoczonych wokół niej dla bezpieczeństwa. Istniało i będzie istnieć. A przecież w końcu po raz pierwszy zakwestionowano prawdziwość tego przekonania i wątpliwości wzmagały się z każdym dniem. Albowiem poczęto odnawiać te dzielnice Es, które uparcie drzemały od pokoleń. Coraz więcej zmęczonych wędrowców przybywało drogami prowadzącymi do czterech wielkich bram grodu. Nie było to żadne święto. Ci, którzy żyli tu spokojnie z roku na rok, nie mieli nic wspólnego z tym zgromadzeniem. Kupcy wyszli przed swoje stragany, ich dzieci i uczniowie ostrożnie wychynęli na ulice, a zasłony w oknach na piętrach podwiązano wysoko, żeby kobiety i starsi wiekiem mieszczanie, którzy zwykle nie opuszczali swych domów, mogli obejrzeć przyjezdnych, ich wierzchowce, stroje i orszaki. Nie witały ich wiwaty, radosne pozdrowienia, jak powracających w chwale zwycięzców. Słychać było tylko pomruki i szepty i wypowiedziane wyraźnie jedno lub dwa imiona. Starsi pokazywali 35 jeźdźców młodzieży, a wszyscy patrzyli na gości z takim samym lękiem. Ci bowiem, którzy przybywali właśnie do Es, byli częścią legendy; znano ich tylko z pogłosek i opowieści kupców, w które tak naprawdę nikt nigdy nie wierzył. Przybysze jechali w milczeniu. Czasami tylko szczęk broni lub uprzęży albo parsknięcie torgiańczyka przerywało głuchą ciszę. Pewien kupiec z podnieceniem złapał za rękaw swoją żonę, która zeszła na dół do sklepu. - Ten jest z Zielonej Doliny! Widzisz? Ma rogi! A ta dama obok niego - to sama Dahaun! - Mistrz Parkin mówił, że pani Zielonej Doliny słynie z urody, ale to jest prawdziwa bogini! - Małżonka kupca odetchnęła głęboko, niemal westchnęła z wrażenia. Strumień gości wciąż płynął. Z północy Strażnicy Graniczni, którzy strzegli przełęczy prowadzących do Alizonu. Rzeką łączącą Es z morzem przypłynęli obcy o smukłych ciałach i płetwiastych stopach; rozglądali się wokoło w milczeniu przez chwilę czy dwie, a potem ruszali w stronę Cytadeli. Pojawili się sulkarscy kapitanowie w odrzuconych na plecy wielkich, futrzanych opończach oraz błyszczących od złota rogatych lub ozdobionych pośrodku grzebieniem hełmach, które dowodnie świadczyły o szczęściu w dalekich podróżach. Tylko jeden raz straż miejska nie cofnęła się, by zrobić przejście. Strażnicy ustawili się nierównym szeregiem, zagradzając drogę jeźdźcom z południa: była to odziana w skórzany strój kobieta i wyglądający na szlachetnie urodzonego mężczyzna ze Starej Rasy. Lecz nie oni sami, tylko ich wierzchowce wzbudziły niepokój gwardzistów. Estcarpianie znali torgiańczyki, słynne ze swej gotowości do walki, ujrzeli też Renthany o brunatnoczerwonej sierści, które pozwalały się dosiadać jeźdźcom z Escore. Te wierzchowce nie nosiły uździenic ani siodeł, a jeźdźcy nie używali wodzy, nic nie świadczyło, że zwierzęta uznają czyjąkolwiek władzę. Były znacznie wyższe od torgiańczyków i miały jednolicie czarną maść. Kiedy podrzucały głowy, parskając na widok zbliżających się strażników, stojący bliżej mogli dostrzec, że ich wielkie oczy były błękitne jak wiosenne niebo. A jednak... - To Kepliany! - krzyknął ktoś z tłumu. Dosiadająca niezwykłej klaczy kobieta nachyliła się nieco do przodu i położyła rękę na wygiętej łukiem szyi. - Służymy Światłu! - powiedziała. W jej głosie zabrzmiała wyzywająca nuta. - Myślicie, że inaczej moglibyśmy przejechać przez wasze magiczne zapory? - Odwróciła się lekko, machnięciem ręki wskazując na mur poza sobą. W powietrzu pojawiła się niebieskawa poświata, a potem na chwilę rozjarzył się nieznany symbol tej samej barwy. Gapie krzyknęli z zaskoczenia. Zdawali sobie poniekąd sprawę, że Es ma jeszcze jakieś inne zabezpieczenia, niż tylko załogę gotową bronić jego murów mieczami i toporami, ale za ludzkiej pamięci nikt tego nie udowadniał. Dowódca straży podniósł w pozdrowieniu dłoń w rękawicy i przybysze dosiadający wierzchowców rodem z odwiecznych koszmarów Starej Rasy ruszyli dalej tak spokojnie, jakby zbliżali się do stajni. Znalazło się dostatecznie wielu świadków tego wydarzenia i wieść o niezwykłych jeźdźcach lotem ptaka przemknęła przez miasto. Nikt nie wiedział, kim są owi cudzoziemcy i w jaki sposób zawarli pokój z Keplianami, potworami z ziem opanowanych przez Moce Ciemności. Nikt wszakże nie mógł zaprzeczyć, iż nieznajoma kobieta przywołała znaki Mocy i udowodniła, że Kepliany nie są niebezpieczne. Przybysze napływali do stolicy Estcarpu jeszcze przez sześć dni. Wypełnione zapasami statki przypłynęły rzeką ze wschodu i z zachodu. Zapotrzebowanie na żywność wzrosło tak bardzo, że rolnicy aż spod Gottemu przysłali nadwyżki plonów i dobrze na tym zarobili. Wreszcie drogi prowadzące do Es opustoszały. Co jakiś czas widywano jeszcze oddziały Strażników Granicznych. Jeden z nich powrócił z grupą Sokolników, którzy wyglądali na bardzo zmęczonych podróżą. Gości zakwaterowano w Cytadeli i wydawało się, że nikt więcej już się nie pojawi. Przyjazd grupy Czarownic eskortowanych przez oddziały noszące herb marszałka Korisa zaskoczył i wzbudził wielkie zainteresowanie mieszkańców. W ostatnich latach nie widziano ich za często, a i Wielkie Poruszenie przerzedziło ich szeregi. Niemal wszystkie najstarsze i najpotężniejsze Strażniczki albo umarły, albo stały się pustymi skorupami, gdyż Moc wypaliła ich mózgi. Ocalała resztka wycofała się do swej uczelni, zwanej Przybytkiem Mądrości. Teraz przyjechało sześć odzianych w szare suknie kobiet, a najstarsza nie była bynajmniej zniszczoną życiem staruszką. Wśród nowo przybyłych znalazły się dwie dziewczynki, w szarych szatach i z Klejnotami. Ci, którzy mieli jakie takie pojęcie 37 o Mocy, mówili, że te dwie młodociane Strażniczki muszą mieć wielkie zdolności magiczne. Przybycie sześciu Czarownic położyło kres potokowi podróżnych. Wyglądało na to, że zgromadzeni w Cytadeli przybysze czekali właśnie na nie. Jeżeli obecność tak wielu cudzoziemców wprost oszołomiła mieszkańców, to sama Cytadela dosłownie świeciła. Wydawało się, że kamienie, z których ją zbudowano, energię czerpią ze swego wnętrza: starożytną twierdzę otaczała srebrzysta poświata, wyraźnie widoczna w nocy. Czyż mogło być inaczej, pomyślał Keris stojący na jednym z licznych balkonów w pobliżu kopuły Cytadeli, skoro w jej wnętrzu zebrało się tylu władców i władczyń Mocy, ilu nie widziano tu od chwili jej zbudowania, a i wtedy może nawet nie. Swoją obecność zawdzięczał temu, że towarzyszył dziadkowi w wyprawie nad granicę z Alizonem. Wszystkich jej uczestników szczegółowo przepytywano, nawet w blasku specjalnie sprowadzonego z Lormtu klejnotu prawdy; i nikt niczego nie zataił ani nieświadomie nie skrył w pamięci. Wydawało się, że ośrodkiem tego zgromadzenia jest Lormt, choć tylko trzy osoby przybyły stamtąd do Es. Wiele mówiono o niejakiej pani Mereth oraz - Keris spochmurniał - o więzi z Alizonem. Od zarania swego życia syn Kyllana wiedział, że Alizon to śmiertelny wróg Estcarpu. Ale przynajmniej wyjaśniono przyczynę tamtego straszliwego ataku nie kontrolowanej magicznej energii. Walnie przyczyniła się do tego pani Mereth. Odziedziczyła bowiem - zgodnie z prawem i wspólnie z pewnym Alizończykiem - magiczny kamień, Wielki Klucz, który niegdyś kontrolował Główną Bramę starożytnych Adeptów. Odbyła się wielka bitwa. Na szczęście Ciemny Mag, który chciał panować nad wszystkimi Bramami, zniknął, ale to samo stało się z Wielkim Kluczem. Nikt nie wiedział, ile jeszcze pozostało tych magicznych przejść w czasie i przestrzeni, i gdzie mogą się znajdować. Jeśli Magiczny Kamień po wsze czasy spoczął w jakiejś otchłani, czy te spośród Bram, które nadal działają, wymkną się spod wszelkiej kontroli i ściągną nowe niebezpieczeństwa, takie jak kolderska zaraza? A jeśli pochwycą niewinnych, niczego nieświadomych ludzi z ich własnego świata i przeniosą gdzieś poza jego granice, z dala od domu i rodziny? Młodzieniec usłyszał dźwięczny ton wzywającego na naradę gongu, od którego zawibrowały mury twierdzy. Wrócił do swego pokoju; dzielił go z dwoma przybyszami z Zielonej Doliny, gdyż bardzo trudno było zapewnić wygody tak wielu gościom. Dźwięk gongu ucichł, ale nie odgłos kroków w korytarzach. Sercem Cytadeli, a więc samego Miasta Es, była wielka sala zgromadzeń, wysoka na cztery piętra i otoczona galeriami dla tych, dla których zabrakło miejsca na dole. Keris przecisnął się do balustrady i zaczął wyszukiwać spojrzeniem w dole zarówno tych, których znał po imieniu, jak i tych, których czyny opiewali już bardowie. Ethutur z Zielonej Doliny i Dahaun, matka Kerisa, z Kyllanem, który przewyższał ją wzrostem tylko o palec lub dwa. Obok nich, z lewej, siedział jego wuj Kemoc ze swoją krogańską małżonką; szczelnie ją otulała mokra opończa, pozwalająca dłużej przebywać poza rodzimym, wodnym środowiskiem. Na prawo od Dahaun ulokował się wielki jak niedźwiedź mężczyzna, a będąca oznaką władzy futrzana opończa jeszcze poszerzała jego i tak już muskularne ciało. Był to Anner Osberic, przywódca Sulkarczyków. To on dowodził najazdem na Karsten, który nieprędko zostanie zapomniany. Keris widział wielmożów i damy ze Starej Rasy o ciemnych włosach i bladej cerze, przybyłych z daleka cudzoziemców. Na przeciwległym krańcu sali na wysokim podium stał długi stół; tylko z jednej jego strony ustawiono krzesła, starożytne, o wysokich oparciach, pokryte niemal zatartymi przez czas symbolami. W środku, nieco wyżej od pozostałych, umieszczono dwa krzesła. Na jednym nawet ułożono podwójnie poduszki, aby ten, dla kogo było przeznaczone, mógł siedzieć dostatecznie wysoko. Koris z Gormu, Marszałek Estcarpu, w rzeczywistości zaś - od wycofania się Czarownic z aktywnego uczestnictwa w rządach - prawdziwy władca kraju, który niegdyś uważał go za banitę. Marszałek trzymał wysoko urodziwą głowę, ale jego niewysokie ciało, pomimo szerokich barków topornika-weterana, nikło wśród znacznie wyższych odeń towarzyszy. Na prawo od Korisa, na podobnym do tronu krześle siedziała kobieta, której matowoszara jak popiół suknia ostro kontrastowała z barwnymi strojami sąsiadów. Nosiła na srebrnym łańcuszku tylko jeden klejnot, też szary jak jej odzienie. A przecież była to broń potężniejsza od wszystkich zgromadzonych w tej wielkiej sali. Powszechnie było wiadomo, że Czarownice nikomu nie zdradzały 39 swoich imion, gdyż osobiste imię miało wielką moc i jeśli zdradziło się je komuś, tym samym oddawało się w jego władzę. Tę Strażniczkę znano pod imieniem Mewy. Była ona pośredniczką pomiędzy światem zewnętrznym i Czarownicami, które pozostały w Przybytku Mądrości. Na lewo od Korisa zasiadł Simon Tregarth i jego żona Jaelithe, która była niegdyś Czarownicą (i zawarła niepewny rozejm ze swymi dawnymi siostrami). Za nimi zaś małżonka Marszałka Estcarpu, pani Loyse, o której już układano legendy. Przy końcu stołu stał mężczyzna, który pochylony do przodu, rozwijał coś bardzo ostrożnie. Towarzyszył mu kronikarz Duratan z Lormtu - obserwował odwijanie tak uważnie, jakby oczekiwał, że zaraz nastąpi wybuch jakiejś energii. Keris znajdował się w dogodnym do obserwacji miejscu, ponadto wiedział, kim jest ów mężczyzna, i dobrze znał kobietę, która wierciła się obok, jakby chciała mu pomóc w razie potrzeby. Był to Hilarion, ostatni (a przynajmniej nie słyszeli o innym) ze starożytnych Adeptów, których placem zabaw i eksperymentalnym laboratorium był świat przed Wielką Przemianą. Wprawdzie Hilarion nie wyglądał na starszego niż Simon Tregarth, przeżył jednak wiele lat jako więzień w obcym świecie, gdzieś poza swoją własną Bramą. Uwolniła go dopiero towarzysząca mu teraz kobieta, czarodziejka Kaththea, córka Simona. Przeciwległy kraniec stołu też już był zajęty i wszyscy, tak jak Keris, wpatrywali się w ruchy Adepta. Hilarion odwinął wreszcie ostatnie opakowanie. Przed nim stał teraz wysoki na jakieś sześć dłoni przyrząd złożony z dwóch piramid, z których każda była osadzona na podstawie z niebieskawej quanstali. Adept przeszedł na drugą stronę stołu, aby krzesła nie zasłaniały zgromadzonym widoku. Szedł powoli, jednocześnie przesuwając swoje urządzenie, aż dotarł do środka blatu. Wtedy przemówił po raz pierwszy: - W dawnych czasach mogliśmy spoglądać poza łańcuchy górskie, zaglądać na dno mórz, poza oceany. Lecz sztuka ta zaginęła wraz z tymi, których dziełem jest ten przyrząd. Wszyscy wiecie o odkryciach dokonanych w Lormcie po Wielkim Poruszeniu, ale zanim do tego doszło, pracowałem z innym Adeptem, Alonem, obecnie mieszkającym w Arvonie, nad zrekonstruowaniem urządzenia umożliwiającego komunikowanie się na duże odległości. Obecnie zagraża nam wielkie niebezpieczeństwo i można by je porównać do Wielkiej Katastrofy. Dobrze wiecie, iż odnaleziono Magiczny Klucz, który niegdyś kontrolował wszystkie Bramy. Kiedy taka potęga przechodzi w godne nawet ręce, budzi to i skłania do działania Moce Ciemności. I choć możliwe jest, iż ten Klucz ponownie zaginął, Ciemność jednak nie usnęła, a nasi odwieczni wrogowie wzrośli w siłę. Alizończycy długo pracowali i spiskowali, żeby nas zniszczyć. Najpierw zawarli umowę z Kolderczykami, a kiedy tamto robactwo zostało wypędzone z naszego świata, wyruszyli na poszukiwania innych pomocników. I mimo że głoszą wszem wobec, iż boją się i nienawidzą wszelkiej Mocy, są wśród nich tacy, którzy użyją każdej broni, by uzyskać obiekt swej żądzy. Dlatego Magiczny Klucz wkrótce po odnalezieniu ściągnął z Ciemności potężnego Czarnego Maga, oraz tego, kto go stworzył. Potomkowie twórcy Magicznego Kamienia nadal żyją i dzięki nim siły Światła również się wzmocniły. Wszyscy wiemy i od lat wiedzieliśmy o istnieniu Bram. Do naszego świata przedostały się nimi całe narody szukające schronienia - jak obecni mieszkańcy Krainy Dolin - dotarli też tu i inni, głównie dzięki przypadkowi. Większość powitaliśmy z radością. Ale... - ulokowawszy wreszcie obie piramidy odpowiednio do swych zamierzeń, odwrócił się do obecnych i mówił dalej: - ...tamten Klucz zniknął na zawsze. Kiedy - dobrze ukryty - pozostawał w naszym świecie, kontrolował część Bram, sprawiając, że działały tylko od czasu do czasu. A teraz - machnął ręką - kto wie, co się wydarzyło? Wszyscy odczuliśmy uderzenie strasznej, nie kontrolowanej energii, gdy Magiczny Kamień zniknął w jakiejś otchłani. Wiemy o niektórych Bramach... Możliwe, że oddalam się od tematu, który pragnąłem poruszyć. - To urządzenie - jeszcze raz odwrócił się ku swemu aparatowi - powinno umożliwić nam łączność z Arvonem. Albowiem Alon pracował, korzystając z energii Domu Gryfa, nad zbudowaniem podobnego przyrządu. Jeżeli zdołamy porozumieć się na odległość, niepotrzebne się stanie wysyłanie statków po wieści, które może przybędą za późno, żebyśmy zdołali działać efektywnie. Kemoc zwinnie zsunął się z krzesła, Dahaun, Ethutur także, a za nimi również Jaelithe. Szmer przeszedł po zebranych, kiedy Mewa również wstała. Z beznamiętnym wyrazem twarzy przyciskała do piersi swój Klejnot Czarownicy. Kaththea stała teraz za swoim małżonkiem z wyciągniętymi 41 rękami, tak że czubkami palców dotykała jego barków. Kemoc zrobił to samo, łącząc się ze swoją siostrą. Później dołączyli się Dahaun i Ethutur. Mewa zrobiła to ostatnia, po chwili wahania. Nadal ściskając w dłoni Magiczny Kamień, drugą ręką dotknęła barku współwładczyni Zielonej Doliny. Keris tak mocno zaciskał na balustradzie dłonie, że wpiła mu się w ciało, ale nawet nie poczuł bólu. Może nie miał talentu magicznego, lecz wszyscy obecni w wielkiej sali wyczuwali, że gromadzą się tu potężne siły, zdolne rozsadzić ściany Cytadeli, gdyby utracono nad nimi kontrolę. Panujące w sercu starożytnej twierdzy napięcie stało się niemal namacalne. W wielkiej sali zapadła głęboka cisza. Hilarion wyciągnął ręce, rozkładając ramiona. Każda dłoń Adepta zdawała się przyciągać jedną piramidę, rozsuwając je, powiększając dzielącą je odległość. Hilarion nie recytował rytualnych formułek, jak oczekiwał Keris, lecz z jego palców trysnęły niebieskie płomienie. Piramidy przechwyciły tę siłę i zatrzymały, aż całe rozjarzyły się błękitnym blaskiem. Później z bloku quanstali, do którego były przymocowane, wystrzelił słup światła z ciemniejszym rdzeniem w środku. Ciemny rdzeń rósł szybko i stawał się coraz jaśniejszy, jakby materialny, aż zamiast niego między piramidami pojawił się maleńki człowieczek. Nie był to jednak martwy wizerunek, gdyż kiedy zgasło światło, miniaturowa postać podniosła rękę na powitanie. Keris znajdował się za daleko, by dobrze widzieć ludzika, wszyscy jednak dostrzegli radość Hilariona. - Alon! Przybysz pochylił głowę. - Stało się tak, jak pragnęliśmy, mistrzu. - Można by oczekiwać, że taka maleńka postać będzie mówiła piskliwym głosem, lecz głos Alona okazał się niemal równie głęboki jak Hilariona. - Wezwałem cię z ważnego powodu... - zaczął Hilarion, ale młodszy Adept przerwał mu w pół słowa. - Musimy się pośpieszyć. Wprawdzie jest nas siedmioro, ale mamy ograniczone zasoby energii. Spadł na nas cios surowej mocy. - Tak. Znaleziono klucz do Głównej Bramy, który potem zniknął z naszego świata. Nie wiemy teraz, jak zostaną wykorzystane podległe jej magiczne wrota. - Ach, więc to tak! - Podobizna Alona skinęła głową. - Wysłannicy Stanicy Howell jadą na Smoczy Grzebień, a przynajmniej tam się kierowali, zanim uderzyła w nich fala niekontrolowanej energii. Mówi się, że jest tam jakaś Brama, albo niegdyś była. Stanica Howell służy Cieniowi. Wśród jej magów są tacy, którzy nie zawahają się wstąpić na służbę Ciemności. W Es spotkali się wszyscy, którzy są zaprzysiężonymi wasalami Światła - ciągnął Hilarion. - Mamy nadzieję, że zdołamy odszukać te Bramy, które jeszcze działają. Uczeni z Lormtu pracują nad znalezieniem metody otoczenia czarodziejską zaporą naszego świata, nad zamknięciem na zawsze tych przeklętych przejść. Możemy wysłać zwiadowców do waszego kraju, ale całe jego połacie pozostają niezbadane, a podróż przez morze zajmie potrzebny czas. Postać Alona jakby zamigotała na moment, lecz zaraz potem znów się rozjaśniła. - Energia się wyczerpuje. Zrobimy co się da. Ostrzeżemy wielmożów z Arvonu i z Krainy Dolin. A teraz... Obraz ponownie zamigotał, ale tym razem nie odzyskał klarowności, tylko znikł. Hilarion zachwiał się na nogach, pochylił ku stołowi. Jego ręce opadły na blat, podtrzymując znużone ciało. Niewiele brakowało, a osunąłby się na podłogę. Oddychał tak ciężko, jakby wygrał wyścig o życie. Ci, którzy go wspierali swoją energią, też nie byli w lepszej formie. Trzymali się swoich sąsiadów albo chwytali stołu, wracając na swoje miejsca. Nawet idąca wolnym krokiem Mewa lekko się chwiała. Później, gdy opadli na krzesła, siedzieli bladzi i wyczerpani. - Takie więc czeka nas zadanie... - Głos Marszałka Korisa, przywykły wydawać rozkazy całym oddziałom, zagłuszył szmer i poruszenie wśród zgromadzonych. - Wszędzie tam, gdzie jest jakaś Brama, może przez nią wtargnąć zło. Nie zapominajcie o Kolderczykach. Grymas gniewu wykrzywił szerokie usta Annera Osberica. - Minęło zaledwie kilka miesięcy od dnia, w którym pojawiły się statki z załogami przybyłymi znikąd - mówił dalej Koris. - Gdyby nie odwaga Sokolników i żołnierzy z Krainy Dolin, może zdobyliby przyczółek w naszym świecie. Wy, Sulkarczycy - zwrócił się bezpośrednio do Annera - macie własne opowieści o podróży przez lodową ścianę, która otworzyła się, wpuszczając wasze okręty na nasze morza. 43 - To prawda. - Osberic skinął twierdząco głową. - Przypłynęliśmy z północy i była tam ściana z lodu. Nasze legendy nie mówią, dlaczego tu przybyliśmy, ale... - odwrócił się szybko i dalej mówił do Duratana: - ...powiadają, że odkryliście w Lormcie mnóstwo dziwnych opowieści. Może jest wśród nich historia naszego przybycia do tego świata. - Panie kapitanie, jeśli natrafiliśmy lub dopiero natrafimy na coś z tym związanego, nie omieszkam cię powiadomić - odrzekł krótko Duratan. Simon Tregarth nachylił się nieco do przodu. Przez cały czas ściskał dłoń Jaelithe, jakby w jakiś sposób chciał jej zwrócić siłę, którą oddała Hilarionowi. - Niektórzy z nas przybyli tu przypadkiem i pojedynczo. Wiem, gdzie sam przeszedłem do waszego świata, to było w pobliżu Moczarów Toru. Są też inni. Pani Kelsie... Tłum zafalował, kiedy szczupła dziewczyna ruszyła do przodu. Nie weszła na podium, ale zwróciła się twarzą do siedzących tam przywódców i widać było, że wytęża głos, by wszyscy ją usłyszeli. - Znam swoją Bramę. Znajduje się w Escore. - I pani Eleeri... Tłum znów drgnął. Kobieta, która teraz podeszła do podwyższenia, miała brunatną skórę tego samego odcienia, co jej skórzany strój. Długie czarne warkocze spadały na plecy, a wśród splotów połyskiwały sznurki niebieskich i złotych korali. - Poszłam drogą mojego Dawnego Ludu z wyboru, a nie przypadkiem - powiedziała. - Tak, wiem, którędy weszłam do świata, który stał się moim. Teraz Mewa po raz pierwszy zabrała głos. - Zawsze wiedziałyśmy o istnieniu Bram. W przeszłości... - urwała starannie dobierając słowa - ...uważałyśmy Moc za święty dar, dany w zaufaniu tylko nam. Byłyśmy przekonane, iż tylko kobieta może mieć talent magiczny i potrafi się nim właściwie posługiwać. Teraz zaś... - znów zamilkła i spojrzała w dół na zatłoczoną salę - ...rozumiemy, że choć w przeszłości wiele zdziałałyśmy dla ochrony naszego świata, to nie tylko my zostałyśmy do tego wybrane przez Moce Światła. Nasza Rada upoważniła mnie do bezpośrednich rozmów z wami. Tego - pogładziła swój Klejnot - można użyć do wykrycia każdego czaru, zarówno dawnego, jak i nowego. Wskaże on każdą Bramę, nawet jeśli już przestała funkcjonować. Możemy również wykryć, czy uśpiona od dawna Brama na nowo gromadzi energię, a także czy nie jest ona obiektem zainteresowania nieproszonych gości. Nie mamy jednak kluczy do tych Bram i cała nasza nadzieja w tym, że zostaną znalezione w Lormcie. O ile wiem, zgromadzeni w tej sali uważają, że część z nich powinna wyruszyć na poszukiwanie nieznanych Bram. Tak długo bowiem toczyliśmy wojny z naszymi sąsiadami, Alizonem i Karstenem, że nie mamy pojęcia, co znajduje się dalej na południe lub na północ od nich. Znamy tylko to, o czym, jak rzekł pan Anner, opowiadają legendy innych ludów. Arvonianie również nie poznali południa swego kontynentu, ani ziem za Wielkim Pustkowiem. Nie jesteśmy w stanie nawet snuć domysłów, jak wielki obszar trzeba przeszukać i czy zdołamy odnaleźć wszystko to, czego szukamy. Alon powiedział, że Stanica Howell prowadzi jakąś niebezpieczną grę. Są też wieści z Lormtu i z północy, świadczące, że Alizończycy ponownie mogą ściągnąć na nas nieszczęście, a nawet zgubę. Oto co możemy wam zaofiarować w tej sytuacji: każdej wyprawie zwiadowczej będzie towarzyszyła któraś z naszych sióstr. Umiemy porozumiewać się na odległość - tak naprawdę, nigdy nie sprawdziłyśmy, na jak wielką - a nasza broń niejeden raz udowodniła swoją potęgę. Koris i Simon wpatrywali się w Mewę. Jaelithe zaś kiwała głową. - Tak postanowiła wasza Rada... - Słowa Simona niezupełnie były pytaniem, ale Czarownica tak je potraktowała. - Tak zostało postanowione: jesteśmy na wasze usługi w tym przedsięwzięciu. Czyż ten świat nie jest również naszym? Czyż nie chciałbyś go chronić również w przyszłości? - Pani! - Koris ukłonił się Strażniczce. - Przyjmujemy i wysoko cenimy waszą propozycję. Zastępy Światła, tak jak powinny, staną do boju ze sługami Ciemności. Pozostaje nam tylko wybrać uczestników tych wypraw i jechać! - Podniósł głos i ostatnie słowo zabrzmiało jak zew trąbki. Keris przełknął ślinę i puścił balustradę. Jechać... wziąć udział w największej wyprawie, jaką mógłby wyobrazić sobie każdy bard? A czy on sam ma choćby nikłą szansę, by stać się jednym z tych, którzy pojadą po wieczną sławę? 44 Rozdział 2 Zamek Kervonel, Alizon Liara, Pierwsza Dama i Opiekunka Ogniska Domowego Linii lii Kervonela, krytycznie przyjrzała się swemu odbiciu w podłużnym zwierciadle, którego kunsztownie zdobiona drogimi kamieniami gruba rama zacieniała jego gładką powierzchnię. Pośliniła wskazujący palec i przygładziła jeden z loków na czole, który uparcie odstawał. Sztywna, ceremonialna szata krępowała ruchy, ale młoda Alizonka od dzieciństwa uczyła się chodzić posuwiście, tak że szerokie, sztywne od haftów spódnice kołysały się w odpowiedni sposób. Można osiągnąć wprost niezwykłe panowanie nad swoim ciałem, jeśli wymaga tego etykieta. Kombinacja kolorów, którą napotkały jej oczy, nie wydawała się już taka oślepiająca. Liara w pełni podzielała upodobania kolorystyczne swego brata Kasariana i tak jak on wybierała ciemny błękit, ciemną zieleń oraz różne odcienie różu przechodzącego w srebrzystą szarość. Może ten dobór barw nie uwydatniał jak należy jej białych włosów, tak ciasno upiętych dużą ilością ozdobionych drogimi kamieniami szpil, że ich ciężar aż zginał jej szyję, ale blask jej ciasnej obroży i ciężkich zawieszeń we włosach zapewniał dostateczny kontrast. Nigdy nie udawała piękności, wiedziała też, że szlachetnie urodzeni patrzą na nią podejrzliwie, gdyż w dzieciństwie cieszyła się dużą swobodą. Dbała jednak, by nikt nie mógł niczego zarzucić jej manierom w towarzystwie. Dzisiaj wybrała ciemny granat wieczornego nieba, a gruby jedwab jej sukni pokrywała pojedyncza, a w niektórych miejscach podwójna pajęczyna srebrnych haftów. To tu, to tam rozmieszczono rżnięte kryształki, rzucające niespodziewane blaski. Jej obrożę - oczywiście prawdziwą psią obrożę - wykuto ze srebra, wysadzając ją takimi samymi kryształami, podobnie bransolety na przegubach rąk, które wcale nie były takie delikatne, na jakie wyglądały. Tak, była gotowa, by nadzorować wielki stół w biesiadnej komnacie, gdzie ucztował jej brat. Liara zmrużyła lekko skośne oczy. Pytanie, dlaczego Kasarian wychylił gościnną czarę wraz z panem Sincarianem, nie dawało jej spokoju, odkąd dwa dni wcześniej przesłano jej wieść o tym niezwykłym wydarzeniu. Dom Kervonela był podejrzany, nie tylko teraz, lecz i dawniej, a naprawdę od pokoleń. Wśród alizońskich wielmożów było wielu takich, którzy z radością poszczuliby swymi psami Kasariana albo ją samą, gdyby nadarzyła się dobra okazja. Ich rodzic został otruty przy swoim własnym stole, a trzej starsi bracia polegli w bitwie za morzem - a przynajmniej rodzeństwo tak poinformowano. Może Liara i Kasarian jeszcze żyli tylko dlatego, że po śmierci matki jej brat Volorian zabrał ich z rodowego zamku. Tutaj zawsze rządził blady cień siostry Voloriana. Była surowa, ale faworyzowała Liarę, która w jakiś sposób przypadła też do serca samemu Volorianowi. Opiekun dał jej większą swobodę niż pozwalały obyczaje. Czasem nawet zabierał Liarę ze sobą, gdy odwiedzał swoją psiarnię, i pokazywał jej piękne psy, z których był taki dumny. Dlatego młoda Alizonka dobrze znała się na psach, obserwując zaś latami Voloriana i jego sługi (a była bardzo spostrzegawcza), wiele nauczyła się o ludziach. Atmosfera całego Alizonu była dosłownie przesiąknięta wendetami, które trwały nieraz całe pokolenia. Wielkie rody nie wyginęły doszczętnie z powodu ciągłych intryg tylko dlatego, że w przerwach atakowały sąsiadów Alizonu, niesławne królestwo Czarownic, położony na południu Estcarp, a ostatnio, przy pomocy Kolderczyków, również zamorską Krainę Dolin. Jej drugi brat miał dwóch synów, którzy jednak byli jeszcze dziećmi. Oprócz Kasariana - i samej Liary - tylko oni pozostali z prawdziwej linii Kylainy, która poślubiła niegdyś pewnego wielkiego maga, i w ten sposób przekazała swoim potomkom dziwne, niepokojące zdolności. Kasarianowi zawsze coś groziło, a przynajmniej tak wydawało 47 się jego siostrze. Własny instynkt samozachowawczy i w tle cień Voloriana (który mógłby przyjść mu z pomocą, choć równie dobrze mógłby zaniechać pomocy i nawet pomsty) utrzymały Kasariana przy życiu. Teraz jednak... Liara spochmurniała, odwracając się od zwierciadła. Jej ozdobione prostokątnym haftem spódnice musnęły dywan. Było niemal za późno, by Kasarian mógł odegrać nową rolę w życiu; wydawało się, że poczynił pewne posunięcia, które narażą go na otwarty konflikt z jego najgorszymi wrogami. Znikał gdzieś od czasu do czasu. Ponieważ jednak było nie do pomyślenia, by ktokolwiek kwestionował wolę lub czyny głowy rodu, Liara nie miała pojęcia, co tak bardzo go absorbowało. Kasarian mógł przypuszczać, iż jego siostra nic nie wie o sprawach leżących w gestii pana domu. Enigmatyczny uśmieszek wykrzywił usta Liary. Brat miał swych milkliwych domowników: osobistego sługę Gennarda, wysokiego mężczyznę o ponurym wyrazie twarzy, oraz kasztelana Bodrika. Mogła tylko przypuszczać, do jakich sekretów ich dopuszczał. Ale... Obróciła szeroki pierścień z mlecznobiałym kamieniem, który nosiła na palcu wskazującym... Kobiety również miały swoje tajemnice. Wprawdzie matka Liary nie żyła dość długo, by przekazać córce wszystkie niewieście sekrety, ale była przecież Singala, która zastąpiła jej rodzicielkę. Wtajemniczyła Liarę, po jej powrocie do siedziby rodu, we wszystko, co dziewczyna powinna była wiedzieć. Mury rodowej siedziby Domu Kervonela kryły w swoim wnętrzu tajne przejścia i wzierniki, zarówno w pokojach barona, jak i we wszystkich wielkich salach i komnatach. Istniały one również w kobiecej części zamku, gdzie mężczyźni mogli wejść tylko na zaproszenie Pierwszej Damy Ogniska Domowego. Liara, wędrując sekretnymi korytarzami, nauczyła się wielu rzeczy. Najbardziej jednak zajmowała ją sprawa Klucza Starszeństwa. Albowiem, zgodnie z prawem, Klucz Kylainy należał do Pierwszej Damy. A ponieważ Kasarian nie miał żony, Klucz powinien znajdować się w posiadaniu Liary. Tak naprawdę nie miała pojęcia, do czego służy, wiedziała tylko, że jest to potężny talizman, dziedziczony w żeńskiej linii rodu. Spodziewała się, że brat wspomni jej o Kluczu, ale Kasarian zawsze traktował ją zimno i oficjalnie. Nie należał do mężczyzn, których zwodzą kobiece pochlebstwa. Cofnęła wargi w grymasie, który nie miał nic wspólnego z uśmiechem, ukazując końce zębów. Lepiej by się czuła, gdyby urodziła się jako jedna z jego cennych suk. Byłby wtedy bardziej wobec niej otwarty. Teraz jednak trawiła ją głęboka troska. Dom Kervonela był zagrożony ze wszystkich stron. Może to przeklęta krew starożytnego maga, która budziła gniew pozostałych, tak porywczych, baronów. Jeśli zaś Kasarian uwikłał się w jakiś spisek - a była o tym przekonana - przyszłość ich rodu rysowała się w czarnych barwach. Liara ponownie przekręciła pierścień. Niestety, dobrze znała odpowiedź. Obalonego wielmożę rzucano psom na pożarcie, a jego domownicy nie mogli liczyć na lepszy los. Dlatego zawsze nosiła przy sobie dawkę szybko działającej trucizny, którą Singala sama przedestylowała i przysięgła, że jest skuteczna. Alizonka wyszła na korytarz, nie zwracając uwagi na sługi w ciemnoniebieskiej liberii, którzy kłaniali się, dotykając herbu Domu Kervonela, gdy ich mijała. Dziś wieczorem mogła swobodnie wędrować przez tę część zamku, zazwyczaj zarezerwowaną dla mężczyzn, ponieważ kazano jej nadzorować biesiadny stół. Wydając Liarze ten rozkaz, brat nie wyjaśnił, do czego była mu potrzebna jej obecność. Zazwyczaj wyprawiano uczty tylko dla mężczyzn. Dlatego siłą woli opanowała drżenie serca i szła jak zwykle z podniesioną wysoko głową i odpowiednio arogancką miną. Sam Bodrik wraz z dwoma gwardzistami pilnował wielkich drzwi. Pokryci bliznami wojownicy w jaskrawych mundurach, których barwy kłóciły się z przyćmionymi kolorami wiszących na ścianach gobelinów, skupili się w trzech grupkach. Zrozumiała, że ci obcy przybysze to osobista ochrona pana Sincariona i pozostałych gości. Wszyscy powitali ją, dotykając herbów na piersi, a Liara odpowiedziała nieznacznym skinieniem głowy. Bodrik wystąpił do przodu i zastukał w drzwi. Dziewczyna usłyszała znajomy zgrzyt towarzyszący wysuwaniu sztaby bezpieczeństwa i po chwili mogła wejść do biesiadnej komnaty. Pochodnie w żelaznych pałąkach świeciły dwukrotnie jaśniej niż zwykle, nikt bowiem nie lubił cienia, kiedy towarzyszyli mu wielmoże z innych rodów lub wręcz nieprzyjaciele. Liara zatrzymała się tuż za progiem. Najpierw dotknęła swojej ooroży, potem herbu swego Domu, a następnie skłoniła głowę 49 przed Kasarianem. Brat wstał, tak jak jego trzej współbiesiadnicy, podszedł, ujął dłoń Liary i zaprowadził ją do szczytu stołu, gdzie stał wysoki złoty dzban ze specjalnym krwistym winem, które miała nalać do gościnnej czary. Z trzech gości znała dwóch. Barona Olderica, który zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Wiedziała, że podzielał poglądy jej brata, choć nie otwarcie. Był jednak stary i miał już niewielkie wpływy wśród alizońskich wielmożów. Towarzyszyło mu Najstarsze Szczenię z Domu Cagariana, o którym niewiele mogła powiedzieć, poza jednym: że ten młodzieniec łatwo dawał się nakłonić do zmiany stanowiska. Za najważniejszego uznała trzeciego gościa, barona Sincariana. Gdyby Zło miało nogi i chodziło po ulicach Alizonu, mogłoby wyglądać tak jak on. Nikt, nawet sam Wielki Baron nie zdołał go sobie podporządkować. I pomimo swej złej reputacji Sincarian był urodziwym mężczyzną, o jakieś trzy lub cztery lata starszym od Kasariana. Był trzykrotnie żonaty i za każdym razem Dama jego Ogniska Domowego umierała nagłą śmiercią. Pogłoski o przyczynach zgonów były tylko pogłoskami i powtarzano je ostrożnie. - Liara, Pani Ogniska Domowego Linii Kervonela. To Kasarian ją przedstawił. Dopiero wtedy Liara dotknęła swej obroży i herbu, najpierw chyląc głowę przed Olderikiem, potem przed Sincarianem, a na końcu przed Pierwszym Szczenięciem z Domu Cagariana. Mężczyźni usiedli, a ona wciąż stała przy złotym dzbanie. Odsunąwszy rękaw, nalała pierwszą czarę dla Olderica. Zanim jednak napełniła drugą, jej brat znów przemówił: - Baron Sincarian złożył pewną propozycję Domowi Kervonela. Pragnie pojąć panią Liarę za małżonkę i uczynić ją Panią swego Ogniska Domowego. Z nadzieją, że nie wyczytają obrzydzenia na jej twarzy, walczyła o zachowanie obojętności. Kasarian miał prawo dysponować siostrą, a kobiety były tylko pionkami w skomplikowanych intrygach walczących o władzę baronów. - Dom Kervonela - ciągnął brat - odziedziczył krew Pani Kylainy, dlatego podtrzymuje własną tradycję. Każda niewiasta z tej Linii może wybrać sobie męża i nikt nie ma prawa tego zakwestionować. Baron Olderic wyglądał na zaszokowanego tym stwierdzeniem, a potem zmarszczył brwi. Dziedzic Domu Cagariana wykrzywił usta, jakby powstrzymywał wybuch śmiechu na samą myśl o czymś tak nonsensownym. Pan Sincarian poruszył się lekko, jakby chcąc podnieść się z krzesła. O co chodzi Kasarianowi? - pomyślała Liara. Czyżby pragnął, by wyraziła zgodę na przerażającą przyszłość? A może chciał, żeby otwarcie odmówiła i w ten sposób obraziła Sincariana tak bardzo, że rozpocząłby wendetę. Jeżeli miała być pionkiem w jakiejś grze, brat powinien był ją wcześniej o tym uprzedzić. Pomyślała o Kylainie, legendarnej damie, która poślubiła maga, przekazując swoim potomkom dziwne, niebezpieczne zdolności. Liara odezwała się monotonnym głosem, jak powinna mówić kobieta w męskim towarzystwie. - Czy pan Sincarian chce przyjąć do swego ogniska domowego żonę... w której żyłach płynie krew maga? Dostrzegła nagły błysk w oczach brata. Nie wiedziała jednak, czy jej słowa zaskoczyły go nieprzyjemnie, czy też zadowoliły, gdyż dzięki nim osiągnął jakąś korzyść. Sincarian wpatrywał się teraz w siostrę swego gospodarza i widać było, że nie przewidywał takiego obrotu sprawy. - Ona mówi otwarcie o rzeczach, o których większość mężczyzn wolałaby milczeć - rzekł do Kasariana. - Czy Dom Kervonela chce, by cały świat dowiedział się o skażonej krwi, którą odziedziczył po przodkach? Czy kontakty z magami z zagranicy tak wywyższyły cię we własnych oczach? Okazali się przecież nędznymi amatorami. Brat Liary rozłożył dłonie, na znak, że nie ma broni. - Wszyscy tu obecni wiedzą, co się ostatnio wydarzyło, kiedy jeden mag wystąpił przeciw innemu magowi, by ponownie otworzyć Wielką Bramę. Ja mówię szczerze, ponieważ wymaga tego honor mojego Domu. Baron Olderic skinął głową, kiedy gospodarz zamilkł. - I słusznie. Jesteś dobrze ułożonym szczenięciem z Linii, która dawno już udowodniła swoją wartość dla Alizonu. Ta dama - raczył ruchem głowy wskazać Liarę - również zna swoje miejsce. Byłbyś skończonym głupcem, Sincarianie, mieszając swoją krew z krwią Kervonela. Na pewno wiesz o tym, jesteś przecież słynnym hodowcą psów. Czyż baron Kasarian w minionych latach, odkąd objął rządy w rodowej siedzibie, próbował znaleźć dla siebie żonę? Należy mu się za to cześć. Powtórzę to nawet na posiedzeniu Wielkiej Rady. - Walnął pięścią w stół. Liara zlękła się, że wywróci czarę z winem. 51 Zaryzykowała ukradkowe spojrzenie na brata, napełniając jednocześnie winem gościnną czarę dla Sincariana. O dziwo, czuła, iż jej śmiałe słowa spodobały się Kasarianowi, w jakiś sposób pasowały bowiem do jego planów. Na pewno nie potrzebowali jeszcze jednej wendety. Kiedy podała kielich Sincarianowi, wielmoża spojrzał na nią śmiało. Odniosła wrażenie, że stoi naga, a wielki szczur dotyka jej nosem. Najmłodszy gość zawahał się, zanim przyjął z rąk Liary trzecią czarę, jakby obawiał się, że zabrudzi się w jakiś sposób. Ale kiedy baron Olderic wbił w niego twarde spojrzenie, pośpiesznie sięgnął po wino. Liara postawiła złoty dzban na miejscu i złożyła ręce w talii, gdzie zasłoniły je długie i szerokie rękawy ceremonialnej szaty. Zdała sobie sprawę, że obraca swój cenny pierścień, mając świadomość, iż nikt tego nie widzi. Kiedy Kasarian ją odeśle? Dawno temu nauczyła się, że opanowanie i samokontrola są nie tylko bronią, lecz i tarczą kobiety. Jednakże obie te cechy nie leżały w jej naturze. Tej nocy wszakże jej cierpliwość została wystawiona na ciężką próbę. Doszła do wniosku, że bez względu na zwyczaje i rozbieżności charakterów musi wreszcie porozmawiać szczerze, na osobności, ze swoim bratem. Obserwowała go tak uważnie, że natychmiast zauważyła jego szybkie spojrzenie na gości. Wtedy, jeszcze raz dotykając obroży i herbu swego rodu, wypowiedziała ceremonialne słowa: - Bądźcie tu bezpieczni, panowie, jak bezpieczne jest szczenię leżące w psiarni obok swej matki. Ognisko domowe Kervonela jest na wasze usługi. - Pochyliła głowę w ich stronę. Wielmoże wstali, kiedy z zamaszystym obrotem szerokiej sukni skierowała się ku drzwiom, nie spojrzawszy ponownie nawet na swego brata. Szybkim krokiem przeszła korytarzami i dotarła do wejścia do swojej własnej części zamku, gdzie stojący na warcie gwardziści odsunęli sztabę bezpieczeństwa na pukanie sierżanta. W zewnętrznej komnacie były dwie niewolnice. Liara przemówiła do stojącej najbliżej: - Idź i zobacz, czy Singala, Piastunka Szczeniąt z Linii Kervonela, śpi. Jeśli nie, wróć i powiadom mnie. Ty, Altaro - rozkazała drugiej - pomóż mi zdjąć te dławiące ciężary. - Mówiąc to już rozpinała stanik. Zdołała zrzucić niewygodne spódnice do powrotu pierwszej służebnej. Altara ostrożnie wyciągała z włosów swej pani wysadzane drogimi kamieniami szpile, żeby rozpuścić jej długie, srebrzystobiałe loki. - Pani, Piastunka Szczeniąt już się budzi. Dobrze jadła dziś wieczorem i pragnie, byś do niej przyszła. Liara szybko narzuciła krótką domową szatę, pozwoliła Altarze przewiązać swe włosy wstążką, a potem machnięciem ręki poleciła obu niewolnicom, by powiesiły znów w szafie ceremonialny strój. Nikt nie może zatrzymać upływu czasu. Singala, która niegdyś rządziła w kobiecej części zamku, musiała teraz leżeć w łożu, gdyż obolałe, spuchnięte stawy odebrały jej swobodę ruchów. Lecz ani ból, ani podeszły wiek nie sparaliżowały jej umysłu. Dla Liary była tym, kim był Gennard dla Kasariana: ciągle obecną opiekunką, powiernicą jej sekretów, i chyba jedyną osobą w zamku, której mogła w pełni zaufać. Wsparta na puchatych poduszkach Singala była bardzo chuda. Jej opuchnięte kolano spoczywało na miękkim wałku. Szarobiałą twarz piastunki pokrywała siateczka zmarszczek, upodabniając ją do maski, lecz przejrzyste zielone oczy spoglądały bystro, odwracając uwagę od schorowanego ciała. - Masz kłopoty? - A kiedy ich nie ma na tym świecie? - Liara roześmiała się i wzruszyła ramionami. - Ale tym razem... - Szybko opowiedziała Singali o tym, co się wydarzyło w biesiadnej komnacie. - Mój brat prowadzi jakąś własną grę... Wypuszcza swoje psy na tajemne szlaki. A ja... - Wzięła wykoślawione chorobą palce Singali w swoje, znacznie cieplejsze dłonie, i trzymała je mocno. - Nauczyłaś mnie wielu rzeczy, bardzo wielu. Brat mojej matki z tego samego miotu, baron Volorian, dzięki jakiemuś kaprysowi losu dostrzegł we mnie coś, co sprawiło, że traktował mnie prawie tak, jakbym była jego własnym szczenięciem. Towarzyszyłam mu, gdy odwiedzał swoją psiarnię, zawsze słuchałam i uczyłam się. Singalo, musi być prawdą to, o czym mówiono dzisiaj wieczorem: że w żyłach członków naszego rodu płynie obca krew. Jest jeszcze coś: ja chcę odzyskać Klucz Kylainy! Należy do mnie, gdyż wedle odwiecznego zwyczaju przechodzi do rąk Pierwszej Damy ze Sfory Kervonela, a to ja nią jestem! Nie wiem, gdzie pozostawiła go przed śmiercią małżonka mojego starszego brata! Mam jednak dziwne uczucie - 53 jeszcze mocniej przycisnęła do piersi dłonie piastunki - że w tym kluczu jest coś, co należy do mnie i tylko do mnie. Zapytam o to Kasariana... Nie może mi odmówić, bo zabrania mu tego przysięga Sfory. - Umiłowane Szczenię Mego Serca - Singala zwróciła się do wychowanki tak, jak kiedyś, kiedy Liara przychodziła do niej po pociechę lub dowody miłości. - Żona twego starszego brata nigdy nie władała Kluczem Kylainy, gdyż pochodziła z innego rodu. Musi być razem z zaręczynowymi klejnotami twojej rodzicielki, które należą tylko do ciebie. - Umieszczono go... w skarbcu! Czyż moja matka nie miała specjalnej szkatułki z podwójnym herbem na wieku? Przecież naprawdę pochodziła z naszego rodu, była bowiem szczenięciem Jaransicana, który należał do zachodniej, wygasłej już gałęzi Domu Kervonela. - Oczy Liary zabłysły. - W takim razie Kasarian i ja mamy podwójną porcję krwi tamtego starożytnego maga. Powinna czuć strach i obrzydzenie, jak przystało na kogoś, kto nawet w tak nieznacznym stopniu zetknął się z magią. Przecież przez całe życie uczono ją, że wszelkie czary są złem. Wręcz przeciwnie, ogarnęło ją dziwne podniecenie, jakby zbliżała się do tajemnych drzwi i przekonała się, że nie są zamknięte i otworzyły się zgodnie z jej wolą. - Zapoznałaś mnie z wieloma tajemnicami tego Domu, Singalo o Kochającym Sercu, i dałaś mi w ten sposób coś, co może być cenniejsze od wszystkich skarbów, które można ująć w dłonie. Mniej więcej przed rokiem znalazłam sekretne pomieszczenie w komnatach Pani Ogniska Domowego, a w nim to, co pozostało ze starożytnych zapisków. Zniszczył je czas, ale pozostało dość strzępów, które nawet ja zdołałam odczytać. Teraz zaś dajesz mi jeszcze coś: informację, że mogę zażądać Klucza Kylainy. Boję się o Kasariana. Mówi niewiele i, oczywiście, rozmawia ze mną tylko o sprawach dotyczących zarządzania naszym zamkiem. Jestem jednak pewna, że wplątał się w jakieś tajemnicze machinacje i intrygi. Znika co jakiś czas, nie ma go raz dłużej, raz krócej, i wtedy nikt nie może go widzieć, a Gennard zawsze jest w pobliżu jego komnaty, jakby stał na warcie. Trzykrotnie wezwał do siebie młodego Deveriana, mimo że do tej pory nie okazywał żadnego zainteresowania szczeniętami naszego brata; chciał tylko, żeby słuchali wychowawcy i nie sprawiali mu kłopotów. Dzisiaj sprowadził tutaj pana Sincariana i przekazał mi jego propozycję zawarcia małżeństwa, a przecież jest to taki zły człowiek, że Kasarian do niedawna sam przegryzłby mu gardło. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego nigdy nie mówi się kobiecie o tym, co zagraża jej bliskim? Sinawe wargi Singali drgnęły w lekkim uśmieszku. - Znowu pytania, pytania, pytania. Ale nie mam na nie odpowiedzi. Nie mogę też... - oderwała wzrok od utkwionych w niej oczu dziewczyny i powiodła nim po swoim wykoślawionym, obolałym ciele - ...poszukać dla ciebie nowin. Pamiętaj jeszcze... - uśmiech zniknął z jej ust - ...o Umiłowane Szczenię Mego Serca, że zaufanie to coś, czego nie można zaprzysiąc. Liara przytaknęła. Nawet gdyby miała siostrę w kobiecej części zamku, nie zwróciłaby się do niej z prośbą o pomoc, a na pewno do żadnej z niewolnic. - Muszę to przemyśleć. A teraz, moja rodzicielko z wyboru, odpocznij. Gurtha skarci mnie za to, że cię niepotrzebnie zmęczyłam, gdy przyniesie ci napój usypiający. - Spróbowała rozluźnić uścisk na dłoniach Singali, ale teraz to palce piastunki zacisnęły się mocno jak żelazne klamry. - Postępuj ostrożnie. Nie należysz do sfory, więc jeśli poznają twoje zamiary, rozszarpią cię. O, Umiłowane Szczenię Mego Serca, postępuj ostrożnie! - Jak gdybym kiedykolwiek postępowała inaczej! A teraz odpocznij. Bądź pewna, że nie uczynię nic, co zwróciłoby uwagę Sfory. Wróciwszy do swojej komnaty, odprawiła obie służebne, usiadła na ławie i spojrzała w zwierciadło. Wszystko wskazywało na to, że należy do Sfory, ale przecież psy polując nie posługiwały się wzrokiem, lecz bardziej subtelnymi metodami, reagując szybko na zmianę zapachu wywołaną nawet śladem lęku, ba, nawet samą myślą o nim. Zbyt długo obserwowała najlepsze psy Voloriana, by o tym nie wiedzieć. Ich panowie zajmowali się hodowlą od stuleci, może więc przejęli pewne psie cechy? Zamierzała zwrócić się bezpośrednio do Kasariana z prośbą o wyjaśnienia. Lecz ktoś, kto zajmował tak wysoką pozycję społeczną jak ona, nie powinien tego zrobić, byłoby to bowiem wbrew przyzwoitości i dobrym manierom. Wypowiedziane przez nią podczas uczty słowa graniczyły z nieuprzejmością. Brat niczym nie dał poznać swojej 55 aprobaty lub dezaprobaty. Teraz to sobie uświadomiła, wracając w myśli do tamtej sceny. A jednak podświadomie oczekiwała, że do niej przyjdzie, żeby ją zwymyślać albo... Liara przesuwała między palcami swój warkocz. Znała opowieści kupców, zresztą jak wszystkie mieszkanki zamku. Alizon nie był całym światem. Za jego granicami istniały inne kraje, a tamtejsze kobiety miały dziwaczne, sprzeczne z nakazami przyzwoitości zwyczaje. I nie tylko owe po trzykroć przeklęte estcarpiańskie wiedźmy swobodnie opuszczały swe domy i podróżowały. Po napaści na zamorską Krainę Dolin przywieziono do Alizonu pojmane tam niewolnice. Liara była wtedy bardzo młoda i zapamiętała tylko ujrzane przelotnie dwie kobiety, które należały do łupów jej brata. Branki umarły i to szybko: jedna zabiła dwóch gwardzistów, zanim ją uśmiercono, a druga skonała pod batem. Żadna nie dała się zmusić do całkowitego posłuszeństwa... Dziewczyna drgnęła i uniosła ręce do włosów. Skręciła ciasno warkocze i włożyła na nie siatkę przyciskającą je do głowy. Przebiegła przez pokój i mocno dotknęła kciukami wysokiego wezgłowia łoża - jednym środka wyrzeźbionego tam kwiatu, a drugim dwóch wypukłych liści poniżej. Drzwiczki otworzyły się bezgłośnie. Liara dbała o zawiasy, gdyż w ostatnich dniach otwierała tajne przejście znacznie częściej. Za łożem znajdował się mały pokoik. Alłzonka po omacku odnalazła wieko kufra i, skrzesawszy ogień, zapaliła lampę. Później zrzuciła z siebie domową szatę, zastępując ją pojedynczą suknią z kapturem, którą zaprojektowała przy pomocy Singali i sama zeszyła w sekrecie. Nasunęła kaptur na głowę, pozostawiając tylko szparę dla oczu. Zamkowy skarbiec. Podjęła już decyzję. Oczywiście mogłaby poprosić, by przyniesiono jej szkatułkę z klejnotami matki, ale z jakiegoś powodu wolała osobiście odnaleźć Klucz Kylainy, zanim ktokolwiek się o tym dowie, a przynajmniej domyśli. Tajemne przejścia tworzyły prawdziwą pajęczą sieć w murach zamku. Liara przezornie trzymała się z daleka od tych tuneli, które mógłby znać Gennard albo jej brat. Schodziła wciąż niżej i niżej. Ściskała w dłoni latarnię, lecz jej światło miało ograniczony zasięg. Dwa lata temu, podczas nocnych wędrówek po zamku, odnalazła ukryte wejście do skarbca. Teraz usiłowała przypomnieć sobie, jak się przekręca mechanizm. Wtedy tylko obejrzała wnętrze, w obawie, że alarm, którego mogła nie zauważyć, zdradzi jej obecność. Dziś już jednak wiedziała, czego ma szukać. Klęcząc pomiędzy kuframi, skrzyniami, a nawet kompletnymi zbrojami wysadzanymi drogimi kamieniami, które połyskiwały w blasku latarni, doszła do stołu, na którym zauważyła kilka mniejszych skrzynek. Opuściwszy niżej latarnię, próbowała zidentyfikować herby wyryte na zdobnych klejnotami wieczkach. Pokrywała je warstwa kurzu - z wyjątkiem jednego! Liara stanęła jak wryta. To podwójny herb jej rodzicielki! Lecz wyciągając ku szkatułce rękę, zauważyła, że niedawno ktoś ją ruszał. Wzięła głęboki oddech. Klucz Kylainy! Bez wahania podniosła wieczko; rysy na zamku wskazywały, że otwarto go siłą. Zbliżywszy latarnię, dostrzegła przebogatą, lśniącą tęczowym blaskiem zawartość szkatuły. Musnęła palcem zwinięte w rulon naszyjniki, dwie ceremonialne obroże, stosik pierścieni. Klucza nie było. Liara zagryzła wargi. To Kasarian - była tak tego pewna, jakby wszystko widziała na własne oczy. Zabrał Klucz Opiekunki Ogniska Domowego, który prawnie należał do niej! Zatrzasnęła wieczko szkatułki. Mówiono, że kobiety powinny panować nad sobą. Musiały uśmiechać się, choć gniew wrzał w ich sercach. Widziała, jak Opiekunki Ogniska Domowego przyjmowały najcięższe zniewagi z takim spokojem, jakby ich w ogóle nie słyszały. Nie znaczyło to jednak, iż nie mogły marzyć, planować - i działać - żeby sprawiedliwości stało się zadość. Kasarian miał jej klucz. A teraz... czy teraz odważy się otwarcie stawić mu czoło? Po chwili namysłu Liara pokręciła głową. Nie... Należy działać subtelnie. Najpierw powinna dowiedzieć się czegoś więcej, a ponieważ była już przygotowana, zacznie od razu. Oznaczało to, że będzie musiała zapuścić się w te tajemne korytarze, których dotychczas przezornie unikała. Lecz dobry pies nie zawróci z tropu tylko dlatego, że cierń wbił mu się w łapę. Zaczęła więc ostrożną wędrówkę we wnętrzu murów swej rodowej siedziby. Pierwsze nieznane odgałęzienie znowu prowadziło w dół, postanowiła więc trzymać się tego kierunku. Była przekonana, że cokolwiek Kasarian robi, potrzebuje odosobnienia, i że nie będzie szukał kogoś ukrytego w murze, zwłaszcza gdy na straży stoją Gennard i Olderic. Znalazła się chyba poniżej najgłębszych lochów. Usłyszawszy 57 nagle dalekie echo czyjegoś głosu, odwróciła się szybko i skierowała do bocznego korytarza. Tunel okazał się tak wąski, że musiała iść bokiem. Jednakże głos słyszała coraz wyraźniej i mogła w końcu rozróżnić słowa: - ... o honor naszego Domu, chłopcze. Jesteś synem Regroiana, który poległ w służbie Alizonu. Szkoda, że twój brat jest chory, robił to już wiele razy. Liara przesunęła ręką po szorstkiej ścianie. Po chwili jej paznokcie utkwiły w jakiejś szczelinie i usłyszała zgrzyt. Nie mogła się odwrócić i odejść. Jej ciało uwięzło. Stała bezradnie, jakby czekała na łaskę i niełaskę Kasariana, gdyż to jego głos słyszała. Jednakże zamek, który mimowolnie uruchomiła, otworzył wąskie drzwi, niewiele szersze od tajnego przejścia, w którym się znajdowała. Stało się to tak nieoczekiwanie, że walnęły z hukiem w zewnętrzną ścianę. Tak, w podziemnej komnacie był Kasarian, a z nim Nakarian, młodszy z dwóch szczeniąt Regroiana. Kasarian odwrócił się błyskawicznie. Cisnął nożem, który jednak, o dziwo, ominął Liarę o włos! A przecież był mistrzem w rzucie nożem. Wyciągniętym ramieniem pchnął Nakariana za siebie i podszedł do siostry, trzymając w pogotowiu obnażony miecz. Dziewczyna upuściła latarnię. Blask pochodni oświetlił jej twarz, gdy pośpiesznie rozwiązywała kaptur. Kasarian już zadał cios. Miecz z zatrutym wedle zwyczaju czubkiem powinien rozciąć jej ciało na wysokości serca. Lecz odskoczył z taką siłą, że omal nie wysunął się z trzymającej go dłoni. Kasarian spojrzał na siostrę, przeniósł wzrok na miecz, a potem znów na Liarę. Rozmyślnie wielkimi krokami podszedł do niej. Nie próbowała się cofnąć. Należała do Domu Kervonela i umrze jak niewiasta z tego rodu. Kasarian powtórnie zaatakował i znowu nie zdołał zabić Liary. Warknął, szczerząc zęby jak pies-prowodyr stada. Dziewczyna nie miała pojęcia, co ją osłania. Dopiero później w jej pamięci ożyło blade wspomnienie. Klucz Kylainy... to on jej bronił! - Jestem Pierwszą Damą z Linii Kervonela, Opiekunką Ogniska Domowego. W moich żyłach, tak jak w twoich, bracie, płynie dwa razy więcej krwi starożytnego maga. I przybyłam tutaj po to, co mi się prawnie należy! Kasarian otworzył szerzej oczy i opuścił miecz. - Co jest twoje wedle prawa Sfory, niewiasto? - w jego głosie zabrzmiała groźba, jakby zwracał się do zuchwałej niewolnicy. - Klucz Kylainy, który niegdyś należał do mojej matki, a którego nie otrzymałam po jej śmierci. Brat cofnął się o krok. Pokręcił powoli głową. Nie próbował zaprzeczyć jej słowom, tylko najwyraźniej starał się zrozumieć sytuację. - Chodź! - przywołał ją ruchem ręki, a potem dodał: - Jeśli zdołasz... niewiasto, w której żyłach płynie krew maga. Może zamierzał zabić siostrę, gdy opuści przejście i wkroczy do środka? Liara uniosła jednak dumnie głowę, nie okazując strachu i stanęła na znajdującej się nieco niżej podłodze podziemnej komnaty. Kasarian zmrużył jasnozielone oczy. Nagle wyjął coś zza pasa i rzucił ku niej. Miał taki wyraz twarzy, jakby oczekiwał czegoś dziwnego. Odruchowo chwyciła w powietrzu klucz, duży i bardzo stary. Rozgrzał się w jej dłoni, dopasował do palców, jakby tam było jego miejsce. Zauważyła jeszcze coś: pionowy krąg jaskrawego światła, który rozjarzył się nagle i zaczął się powiększać. Kasarian zwrócił się ku bratankowi, wyjął mu zza pazuchy jakiś pakiet i rzucił go siostrze. - Twierdzisz, że pochodzisz z krwi maga... Niech więc tak będzie! Świetlny krąg zamienił się już w owal i wciąż się wydłużał. Kasarian ponownie odwrócił się do Nakariana i obalił go na ziemię. - Idź, magini! Przekonasz się, że twoja psiarnia czeka na ciebie! Wskazał na pulsujący teraz owal. To były drzwi... Drzwi! Liara zrobiła krok do przodu, a potem drugi, widząc tylko niezwykłe przejście. Nie zdążyła zareagować, kiedy Kasarian jedną ręką wyrwał jej Klucz Starszeństwa, a drugą z całej siły pchnął ją w plecy. Potykając się wpadła w rozjarzony owal, a potem w wirującą, obezwładniającą nicość. Jakaś siła wykręcała jej ciało jak wypraną szmatę. Rozdział 3 Lormt Keris ostrożnie popychał fotel na kółkach, w którym siedziała pani Mereth. Staruszka nigdy się nie skarżyła, ale w minionych dniach młodzieniec nauczył się rozpoznawać na jej twarzy niemal niedostrzegalny cień, będący jedyną oznaką bólu. Nie umiałby wytłumaczyć, jak doszło do tego, że czasami zastępował jej nogi, a czasami ręce. Uważał za całkiem naturalne, że jej życzenia są dla niego rozkazami, jakby była dowódcą oddziału Strażników Granicznych. Największa komnata w Lormcie, obejmująca niemal całe pierwsze piętro w nie uszkodzonej części budynku, połączonego murem z trzema nadal jeszcze stojącymi wieżami, przybrała nowy wygląd. Bezlitośnie usunięto z niej spróchniałą podłogę. W ustawionych pod ścianami kufrach zmagazynowano stosy oprawionych w drewno ksiąg oraz zwoje manuskryptów. Uczyniono to ku wielkiej irytacji garstki starszych uczonych, którzy uważali tę salę za swoją wyłączną własność, a zostali z niej usunięci bez ceremonii. Początkowo Ouen i Duratan, podobnie jak pani Mereth, próbowali zrobić porządek w komnacie, zamieniając ją w centralną pracownię, a jednocześnie salę narad, nie prowokując przy tym otwartego buntu starców, od dawna przywykłych właśnie tu szukać zapomnianej wiedzy w starożytnych dokumentach. Dochodziło do gwałtownych scen, aż wreszcie biurka i dokumenty po prostu stąd wyniesiono, a badaczom powiedziano, gdzie mogą je odnaleźć. Teraz środek ogromnego pomieszczenia zajmował długi stół, za którym mogłaby zasiąść, zdaniem Kerisa, połowa oddziału Straży Granicznej. Powstał z pośpiesznie zestawionych pokiereszowanych stołów z refektarza, na których przedtem po prostu układano księgi. Teraz jednak, zamiast bogato zdobionego obrusa, przykrywał go długi pas pociętej i zeszytej skóry, sięgający od krańca do krańca stołu. Tam właśnie koncentrowała się działalność zgromadzonych w sali ludzi. Mężczyźni i kobiety stali grupkami przy stole. Czasem czyjś podniesiony głos zagłuszył na chwilę szmer rozmów. Czasem dochodziło do zaciętego sporu. Wtedy Duratan albo jego małżonka Nolar, Ouen lub pani Mereth, zbliżali się, przysłuchiwali debacie, a potem pomagali dyskutantom osiągnąć porozumienie. Ci, którzy opracowywali olbrzymią mapę, mieli na szyjach zawieszone tacki z pełnymi atramentu kałamarzami. W rękach, a nawet w zębach trzymali pędzle różnej grubości. Ich suknie i kaftany nosiły ślady absorbującej pracy. Przed oczami obecnych rósł obraz ich świata. Na powierzchni wielkiego skórzanego pasa widać było góry, rzeki, plamy lasów, schematyczne rysunki miast i portów oraz ciemnych wież. Wszędzie leżały mapy Sulkarczyków, którzy je przywieźli. Żeglarze uważnie przyglądali się nowej mapie, często rzucali ostre, krytyczne uwagi, lokalizując porty, które większość mieszkańców lądu, nie będących żeglarzami, uważała niemal za legendarne. Pojawiły się też złowrogie pentagramy, które wybrano na symbole Bram. Wyprawy zwiadowcze do Estcarpu i do Escore wyruszyły już w drogę. W każdej brała udział jedna Czarownica. Estcarpiańska grupa zlokalizowała w górze rzeki Es słabe, lecz typowe oznaki świadczące, że niegdyś była tam jakaś Brama. Kontakt z Arvonem poprzez aparat Hilariona zużywał tak wiele energii, że ci, którzy musieli jej dostarczać, zupełnie opadli z sił. Dlatego po tamtej pierwszej rozmowie otrzymali tylko wieści, że Dom Gryfa informuje mieszkańców Krainy Dolin o niebezpieczeństwie grożącym ze strony Bram. Nikt w Lormcie nie wiedział, czy w obu zamorskich krajach rozpoczęto już prawdziwe poszukiwania. Mereth napisała na swojej tabliczce, a Keris przeczytał głośno ponad jej ramieniem: - Poproś Nolar, by znalazła dla nas panią Liarę. Syn Kyllana skinął głową, ustawiając fotel równolegle do stołu, żeby Mereth widziała prawie pustą część mapy. Nie było 61 to terytorium Alizonu. Keris nie mógł zrozumieć, do czego była tu potrzebna tamta... tamta kobieta z przeklętej, kochającej psy rasy. Jak większość obecnych, którzy zetknęli się z Liarą, usiłował całkowicie ją ignorować. Tylko Mereth, Duratan i Nolar zdawali się wiedzieć, w jaki sposób przybyła do Lormtu. Najstarsze legendy mówiły, że jej naród przybył wprawdzie do tego świata przez jakąś Bramę, ale od zawsze był zaciekłym wrogiem rdzennych jego mieszkańców. Czyż sama pani Mereth, urodzona w Krainie Dolin, nie ucierpiała przez Alizończyków, którzy próbowali podbić jej ojczyznę? Keris szedł przez ruchliwy tłum otaczający stół z powoli rozrastającą się mapą i wypatrywał pani Nolar. Omal przy tym nie wpadł na małą postać odzianą w matowoszarą suknię niemal zlewającą się z cieniami, które światło licznych lamp prawie całkowicie wyparło z wielkiej sali. - Wybacz mi, pani - powiedział z ukłonem. Uważał wszystkie Czarownice za dorosłe kobiety i od pierwszej chwili, gdy tylko ujrzał tę szczuplutką dziewczynę, która dopiero co przestała być dzieckiem, zastanawiał się, dlaczego włączono ją do grupy wysłanej z Przybytku Wiedzy. - Ta Alizonka... ukrywa się. - Nawet jej głos brzmiał dziecinnie. Ukrywa się... szpieguje! Natychmiast zawrzał gniewem. - Ona nie jest naszym wrogiem - Czarownica pokręciła energicznie głową - chociaż do takich ją zaliczano. Ona obserwuje, a nie szpieguje. Tylko w ten bowiem sposób może się dowiedzieć, kim jesteśmy i co robimy. Jej naród nic nie wie o zaufaniu. Prowadzą ciężki, ponury żywot i od chwili narodzin wierzą, że ich los jest z góry przesądzony. Lecz w żyłach tej Liary... płynie więcej krwi starszej rasy niż jej się wydaje. Może pani Jaelithe zdoła jej pomóc... gdyż i ona ma jakąś rolę do odegrania. Chodź! Młodziutka Czarownica prowadziła go do stosów biurek, usuniętych na bok. Jakaś postać poruszyła się, a potem cofnęła, nie zdołała jednak się ukryć przed wzrokiem Kerisa. Syn Kyllana zwilżył wargi. Nie umiał mówić przeklętym alizońskim językiem, ale Liara nauczyła się kilku estcarpiańskich słów, a przynajmniej imion. - Pani Mereth... ona... chce... cię... widzieć... - powiedział trochę za głośno, jakby mówił do głuchego. Alizonka powoli wyszła ze swojej kryjówki. Miała na sobie obcisłe spodnie, spódnicę, kaftan i buty, jak wiele obecnych w sali kobiet, a włosy zaplotła w warkocze. W takim stroju wyglądała jak jedna z Escorianek pracujących nad mapą świata. Jednakże pochodzenie Liary zdradzały długie pukle tak białe, że zdawały się świecić własnym blaskiem, skośne zielone oczy i ostre rysy pociągłej, bladej twarzy. Stare podania głosiły, iż Alizończycy w połowie są psami. Keris pomyślał w owej chwili, że może odwieczni wrogowie Starej Rasy rzeczywiście potrafią zmieniać postać i biegają ze swymi sforami. Liary nie opuszczało wrażenie, że przeżywa na jawie jakiś koszmarny sen. To miejsce, do którego Kasarian posłał ją z nienawiści... Była pewna, iż jedynie nienawiść mogła go skłonić do takiego postępku. Tutaj tylko ten zgrzybiały staruch Morew mówił jej językiem. Ale jego wyjaśnienia tak bardzo przekraczały jej rozumienie, że mu nie wierzyła. Cała ta gadanina o drzwiach i Bramach... Spojrzała na cudzoziemców, którzy stali teraz przed nią. Ta dziewczyna... Liara kilkakrotnie przełknęła ślinę... Ta dziewczyna była Czarownicą! Dzieliły je całe wieki nienawiści i nieufności. A ten młodzieniec... Morew powiedział jej, że to mieszaniec, który tylko w połowie jest człowiekiem. A przecież nie różnił się wyglądem od innych zaaferowanych mężczyzn, którzy mijali ją wykonując czyjeś polecenie. Był uzbrojony w miecz i ukrytą w długim olstrze nieznaną broń, zresztą jak wszyscy obecni. Zadała sobie w duchu szydercze pytanie, czy każdy z przybyszów z Zielonej Doliny zdołałby stawić czoło Kasarianowi, czy choćby nawet jego gwardzistom. - Pani... Mereth... - powtórzył chmurząc się widocznie. Liara zebrała się w sobie. Niech no tylko spróbuje jej dotknąć! Ci czarownicy są nieostrożni. Miała przy sobie trzy starannie ukryte noże, które mogła szybko wyciągnąć. Wymienił jednak imię jednej z nielicznych osób, które naprawdę znała, a Czarownica już się odwróciła i oddalała się szybkim krokiem. Liara ruszyła za Escorianinem, zachowując jednak bezpieczną odległość od swego przewodnika. Przy stole czekała Mereth, dziwna, niema kobieta, która jednak poprawnie napisała po alizońsku takie niewiarygodne rzeczy na swej tabliczce. 63 Oświadczyła, że zna Kasariana, ba, dodała, iż nawet odwiedziła Zamek Kervonel. Wspomniała o sprawach, których nie mogłaby poznać w żaden inny sposób. Stwierdziła też stanowczo, że Kasarian sprzyja temu, co tu się działo. Liara podeszła do siedzącej prosto staruszki bliżej niż chciała, ale po prostu było to jedyne wolne miejsce. Pani Mereth obserwowała uważnie młodą Alizonkę, jakby starała się odczytać wzrokiem jej myśli. - Ja... przyszłam - wykrztusiła Liara. Niech ta kobieta z Krainy Dolin powie, co ma do powiedzenia, i to szybko. Pani Mereth skinęła głową. Jej palce zręcznie pomknęły po tabliczce, którą podała Liarze do przeczytania. "Czy rozumiesz, co tu robimy, pani Liaro?" - Usłyszałam to, co mi powiedziano - odparła lakonicznie. - Są Bramy, takie pułapki jak ta, do której wepchnął mnie mój brat. Staracie się je odnaleźć i nanieść na to. - Wskazała na długą mapę. "Ale dla ciebie to tylko opowieść, prawda?" - napisała znów pani Mereth. Liara zawahała się na chwilę, a potem potrząsnęła przecząco głową. Zastanawiała się nad każdym aspektem tego, co opowiedział jej Morew (choć był zdrajcą) i ta Mereth. Teraz zadała sobie pytanie, co naprawdę mogło się kryć za tymi opowieściami. A jeśli istnieje Brama, przez którą można przetransportować całą armię do samego serca jej ojczyzny, by wywrzeć zemstę za to, co Władcy Psów zrobili w Krainie Dolin? Estcarpiańskie Czarownice zawsze były nieprzyjaciółkami Alizończyków, a teraz ich przedstawicielki znajdują się w tej samej sali. - Wierzę, że szukacie Bram - odparła znów szorstko. "Szukamy wrót, przez które może tutaj wtargnąć Ciemność, a nie drzwi, które umożliwią nam podróż w nieznane. - Mereth nadal pilnie pisała na swojej tabliczce. - Myślisz, że zagrażamy Alizonowi. Mylisz się. Wiedz jednak, iż twojej ojczyźnie zagraża takie samo niebezpieczeństwo, jak reszcie świata. Trudzimy się nad dwiema sprawami, pani Liaro. Po pierwsze - chcemy odszukać wszystkie Bramy, a po drugie - znaleźć klucz, który zamknie je na zawsze. Żeby tego dokonać... - starła napisane wcześniej zdania i znów pisała szybko - ...musimy dotrzeć do tych zakątków naszego świata, o których nic nie wiemy, tam, gdzie nawet Sulkarczycy i kupcy nie przetarli ścieżek. W twoich żyłach, dziewczyno, płynie ta sama krew, co w moich". Liara również usłyszała to, co wcześniej powiedziano Kasarianowi: że Elsenar, mag, który był ich dalekim przodkiem, opuścił pułapkę, w której spędził całe wieki, by zostać ojcem tej kobiety, Mereth. Rewelacje te stawiały pod znakiem zapytania wszystko, w co Liara wierzyła, a może nawet zagrażały jej samej. - Pochodzę z Domu Kervonela - uniosła głowę i powiedziała dumnie do przykutej do fotela niewiasty. - Jestem Alizonką. Wszyscy obecni w tej sali - wskazała lewą ręką, prawą przezornie trzymając jak najbliżej swojego najdłuższego noża - z radością ujrzeliby moją krew na swoim orężu. Mereth znowu zabrała się do pisania. "Nikt nie zaprzeczy, że Alizończycy są powszechnie znienawidzeni. Lecz twój brat przekonał się, że nawet wrogowie zawierają przymierze, gdy mają wspólny cel". Trzymająca kredę dłoń znieruchomiała. Pani Mereth mierzyła Liarę jeszcze przenikliwszym spojrzeniem. " Nie jesteś całkowitą ignorantką. Ja zaś mam dostatecznie duże zdolności magiczne, by wiedzieć... o tym..." Ręka z kredą pomknęła do góry, oddalając się od tabliczki, jakby staruszka chciała pisać w powietrzu. I rzeczywiście, nakreśliła jakiś skomplikowany symbol. Najpierw był biały jak włosy Liary, a potem zrobił się niebieski. Dziewczyna, sama nie rozumiejąc dlaczego, wyciągnęła ku niemu dłoń. Symbol zwinął się, zafalował i pomknął w stronę Alizonki, by otoczyć jej nadgarstek. Liara powstrzymała krzyk i z oniemieniem przenosiła spojrzenie z Mereth na niesamowitą bransoletę, która, nie dotykając jej ciała, obróciła się trzy razy, a potem zniknęła. Z kolei Keris drgnął z zaskoczeniem i sięgnął do rękojeści miecza, podświadomie reagując na obecność prawdziwej Mocy. Jak przedtem rozejm z towarzyszącymi pani Eleeri i jej małżonkowi Keplianami, które przeszły na stronę Światła, wydał mu się dziwny fakt, że Moce Światła zaakceptowały młodą Alizonkę. W jej żyłach płynęła krew maga... Tak, znał tę historię, jak wszyscy w Lormcie. Zrozumiał teraz, że rozpowszechniono ją umyślnie, żeby odwieczni wrogowie Alizonu pogodzili się z obecnością Liary. Tylko że... Keris doskonale wiedział, jak należy interpretować to, co właśnie zobaczył. Światło nie tylko uznało Liarę; okazało się też, że ona ma talent magiczny. Młodzieniec poczuł dobrze znane uczucie zazdrości. Był mieszańcem pozbawionym daru władania Mocą, a ta tutaj urodziła się z nim... 65 - Czego ode mnie żądasz? - Iskry gniewu w zielonych oczach Alizonki przypomniały Kerisowi zapędzonego w pułapkę śnieżnego kota, którego kiedyś widział na polowaniu. Pani Mereth nie od razu sięgnęła po swoją tabliczkę. Patrzyła teraz na Liarę tak uważnie, jakby przyglądała się wymyślnemu wzorowi tkaniny. Wreszcie jej kreda ponownie zazgrzytała na kamiennej płytce. "Być może wiele. Spójrz tam". Przesunęła tabliczkę na drugie kolano i wskazała kredą na rozpostartą na stole mapę. Znajdujący się najbliżej fragment pokrywały tylko nieliczne znaki. Reszta była pusta. Keris rozpoznał kawałek linii brzegowej, ale i ona nagle się urywała. Były to tereny położone na południe od Karstenu. Syn Kyllana dobrze znał opowieść o samotnej Bramie zaznaczonej pentagramem na brzegu morza. Członkowie jego własnego klanu, Tregarthowie, ponad rok temu pomogli unicestwić te przerażające wrota. Liara podeszła bliżej, jakby ciekawość wzięła w niej górę nad niechęcią. Keris tymczasem nie odrywał oczu od kraju naniesionego na mapę tuż nad białą plamą. To Karsten -odwieczny wróg. Przed laty wygnano stamtąd niedobitków z jego rasy. Wojowniczy książę Pagar objął rządy w Karstenie po upadku swego popieranego przez Kolderczyków poprzednika. Był u szczytu powodzenia, kiedy, zapomniawszy o ostrożności, najechał Estcarp od północy, Nikomu nigdy nie wolno zapomnieć o Wielkim Poruszeniu. Estcarpiańskie Strażniczki w obronie swego kraju posłużyły się wtedy tak wielką Mocą, że zadrżał cały świat. Góry ruszyły z posad i zamieniły się w doliny, a z dolin wypiętrzyły się nowe szczyty. Wszystkie górskie szlaki dawno zniknęły. Strażnicy Graniczni wielokrotnie wyprawiali się na zwiady na południe, odkąd ich organizacja odzyskała dawną sprawność po wstrząsie, jakim było to tytaniczne starcie bez udziału mieczy i pistoletów strzałkowych. Zgromadzeni w Lormcie słudzy Światła przypuszczali, że i w Karstenie są jakieś magiczne drzwi w czasie i przestrzeni. Wiedzieli o istnieniu jednej Bramy na południu Karstenu, na terytorium, którym niegdyś władała Stara Rasa, zanim została wyjęta spod prawa. Wskazała ją pani Eleeri. Przedostała się nią i wędrując na północny zachód dotarła do Escore. Niektórzy potomkowie wygnańców powracali po latach do Karstenu, by odbudować zrujnowane zamki, którymi tak długo władały ich klany. A więc tak... Wysłana na południe grupa będzie podróżować przez tereny, na których panował chaos, a zwaśnieni wielmoże walczyli między sobą. Będzie wędrować ukradkiem, jak tajny zwiad, i w razie potrzeby walczyć w obronie swego zadania. - Nic nie wiem o tym kraju - protestowała Liara. Keris zamyślił się tak głęboko, że nie usłyszał pytania Mereth. "A on nic nie wie o tobie" - napisała córka maga Elsenara wielkimi literami na swojej tabliczce. Liara przyłożyła rękę do ust i spojrzała ponad tabliczką na niemal pustty płat skóry. - Dlaczego? - zapytała powoli. "Czy chcesz wegetować tu, w Lormcie, gdzie tylko nieliczni darzą cię zaufaniem, czy żyć pełnią życia, które sama sobie zbudujesz?" - spytała ją Mereth. Ciało dziewczyny było napięte jak cięciwa łuku, gdy nałoży się nań strzałę. - Sama mówisz, że mi nie ufają. Jak mógłby zaakceptować mnie ktoś z grupy, która zgodziła się wyruszyć na tę niebezpieczną wyprawę? - Ponieważ nazywają cię Damą z Alizonu - odpowiedział jej czyjś cichy głos. - Moc sama wybiera narzędzia, którymi zamierza się posłużyć. Szczuplutka Czarownica znowu podeszła do nich. Klejnot, który zazwyczaj wisiał na łańcuszku na jej piersi, spoczywał teraz na wyciągniętej dłoni. I na moment, tak jak symbol narysowany przez panią Mereth, rozjarzył się niebieskim blaskiem. - Nie będę niewolnicą twoich czarów! - zawołała Liara, dysząc ciężko, i cofnęła się o krok. Stalowe ostrze zabłysło w jej dłoni. Keris dopiero w ostatniej chwili zdołał chwycić ją za przegub, a potem z trudem utrzymał go w garści. Klejnot Czarownicy zamigotał. Strzelił promień światła. Liara upuściła sztylet, którego Keris jeszcze nie zdołał jej wyrwać. Mała postać w szarej sukni podeszła bliżej. - To, co zrodziło się ze światła, nie może nikogo skrzywdzić - powiedziała. - I bez względu na to, czy dostrzegasz to teraz, czy nie, wiedz, że stoisz po stronie Wiecznego Blasku, Damo z Alizonu, tak samo jak stoi twój brat. Tak, wyruszysz na tę wyprawę. - Wyciągnęła przed siebie Magiczny Kamień. - 67 To nie ja wybieram, ani moje siostry. On to robi. I - nagle zwróciła się ku Kerisowi - będzie również potrzebny wojownik. Keris wciąż przytrzymywał ręce Liary. - Pani - powiedział z wielkim szacunkiem do panny, która była starsza od niego może o dziesięć lat. - Nie jestem wojownikiem, który zdobył sławne imię. Znajdziesz mnóstwo takich, którzy okażą się bardziej przydatni ode mnie - dodał z goryczą. Całą duszą pragnął wierzyć w słowa Czarownicy: że on, pozbawiony talentu mieszaniec, jest pożądanym orężem w tej niebezpiecznej wyprawie. Ta uśmiechnęła się niemal figlarnie. - Kerisie Tregarcie, pomyśl o nazwisku, które nosisz. Członkowie twego klanu już są w drodze. - Oni są tym, kim zawsze byli - odrzekł powoli - mieczami i tarczami broniącymi naszego świata. - Nie jesteś od nich gorszy, Strażniku z Zielonej Doliny - powiedziała z powagą. - Mam dar jasnowidzenia, który jest mi częściej ciężarem niż błogosławieństwem. Ja również pójdę tą ścieżką i widzę na niej ciebie. Z czasem dowiemy się, dlaczego. Syn Kyllana puścił nadgarstek Liary, by ukryć drżenie swojej dłoni. Młodziutka Czarownica podarowała mu to, czego najbardziej pragnął! Ze zdumienia zakręciło mu się w głowie. Później przepchnął się do stołu, by przyjrzeć się nie dokończonym liniom szlaków, które ginęły na południu kontynentu, w otchłani niewiedzy. - Miasto Var - wskazał - a potem Port Martwych Statków. Ale kto wie, co znajduje się w głębi lądu? - A skoro już wymieniamy imiona i nazwy... - Czarownica roześmiała się cicho. - Nazywam się Myszka. A co się tyczy twojego pytania, to rzeczywiście, któż to może wiedzieć? Ale poznamy odpowiedź. Kerisowi wydało się teraz, że praca nad mapą przeciąga się w nieskończoność. Zauważył jednak, że Liara już nie kryje się w cieniu, ale często stoi za fotelem pani Mereth, patrząc na ten sam co ona fragment mapy. Odnalazł i wypytał szczegółowo Strażników Granicznych, którzy niedawno przeprowadzali zwiad na południu. A potem odważył się zbliżyć do poskromicielki Keplianów, pani Eleeri. Jej włości leżały bowiem na tych terenach, które mieli zbadać. Początkowo odpowiadała na jego pierwsze, niezręczne pytania z lekka niecierpliwie. Kiedy się mimo to nie zniechęcił (nie przyznał się jednak do uczestnictwa w wyprawie), wyprowadziła go z sali, by porozmawiać z dala od zgiełku i krzątaniny. Przeszli przez zatłoczony dziedziniec, na którym podkuwano juczne kuce i torgiańczyki, przygotowując je do szybkiej jazdy. Później, idąc równie szybko, opuścili zrujnowaną twierdzę, jaką był teraz Lormt, i znaleźli się na wielkim polu, które służyło jako niezłe pastwisko. Pani Eleeri nie zagwizdała ani nie zawołała, a zaraz podbiegły do nich dwa Kepliany tak lekko, że zdawało się, iż ledwie dotykają kopytami ziemi: klacz przewyższająca wzrostem wszystkie konie, które Keris widział w życiu, a obok niej młody ogier. Usłyszał głos pani Eleeri. Nie przemawiała bynajmniej do swego towarzysza, tylko do Keplianów, jakby należały do jej klanu. A kiedy spojrzały na młodzieńca wielkimi błękitnymi oczami, zrozumiał, że choć mają ciała podobne do końskich, przewyższają inteligencją i siłą niemal wszystkie istoty, które można było znaleźć poza Zieloną Doliną. Instynktownie podniósł na powitanie dłoń, gdy przyjaciółka Keplianów powiedziała: - On pojedzie z nami. Pochodzi z rodu Tregarthów, wielkich, sławnych wojowników. - Ależ to tylko źrebak! - Keplianica pokiwała głową. - Wszyscy jesteśmy źrebiętami - pani Eleeri miała rozbawioną minę - dopóki lata nas nie postarzą. Keris stał sztywno. Przywykł do porozumiewania się za pomocą myśli z Renthanami z Zielonej Doliny, choć bardzo długo uczył się nadawać i odbierać telepatyczne przesłania. W jego pamięci ożyły ponure opowieści. Przed laty kepliański ogier omal nie zabił jego ojca. Oczy Keplianicy zapłonęły gniewem. Zmierzyła przybysza wzrokiem od stóp do głów. - Nie zadajemy się z kimś takim - usłyszał pełne pogardy bezgłośne "słowa". Keris zarumienił się z gniewu, ale zachował milczenie. - Będzie miał własnego wierzchowca - wyjaśniła pani Eleeri. - Kerisie Tregarcie - zwróciła się teraz bezpośrednio do młodzieńca - to jest Theela, wielka klacz, która pomogła unicestwić Czarną Wieżę, i jej drugi syn, młody Janner. 69 Keris powitał tych dwoje jak członków zaprzyjaźnionego klanu. Keplianica wydała dźwięk bardzo podobny do serdecznego parsknięcia, kiwnęła głową w stronę pani Eleeri i odbiegła galopem, a jej syn za nią. - One są bardzo dumne - wyjaśniła Escorianka. - Udowodnij, że jesteś ich przyjacielem, a nie będziesz miał lepszych towarzyszy broni. Pamiętaj jednak, iż od niepamiętnych czasów zarówno ludzie, jak i słudzy Ciemności polowali na Kepliany, dlatego powoli i z trudem uczą się one nowych obyczajów. - Może tak samo jak my - odparł śmiało Keris. Mógł tylko podziwiać piękno tych istot, tak podobnych, a zarazem niepodobnych do koni. - Tak samo jak my - potwierdziła Eleeri. Keris spędzał coraz więcej czasu na własnych przygotowaniach do podróży, gdyż Liara w pełni stała się pomocnicą pani Mereth. W jej smukłym ciele kryło się więcej siły, niż mogłoby się wydawać, i bez trudu popychała fotel na kółkach. Młody Tregarth spędzał część dnia na zaimprowizowanym polu ćwiczebnym, doskonaląc swe niemałe przecież umiejętności szermiercze. Może wkrótce dorówna mistrzom. Przez resztę czasu zdobywał niezbędne wiadomości czytając raporty tych, którzy zapuścili się do Karstenu, i każdego ranka szedł do wielkiej sali, by zobaczyć, czy nie dodano czegoś nowego na mapie świata. Wreszcie nadszedł dzień odjazdu. Sulkarczycy wyruszyli pierwsi, ponieważ podróżując morzem zależni byli od wiatru i fal, a zimą i jesienią szaleją Wielkie Sztormy. Tak opuścił Lormt Simond syn Korisa, jego małżonka Tursla i Strażniczka zwana Śnieżynką - wszyscy wybrani przez Klejnoty Czarownic. Skierowali się na północ, mając za przewodnika tylko krótką wzmiankę w starym dzienniku okrętowym. Hilarion jeszcze raz nawiązał kontakt z Arvonem i dowiedział się, że dwie odpowiednio wyekwipowane grupy gotowe są wyruszyć na poszukiwania, jedna do Krainy Dolin, druga zaś poza Wielkie Pustkowie. Keris nie mógł zasnąć tej nocy i zerwał się z łoża o świcie. Członków wyprawy nie było wielu, nie więcej niż w zwiadowczym patrolu. Nielicznej grupie łatwiej będzie się ukryć, gdyby znaleźli ich tubylcy. Pani Eleeri i pan Romar dosiadali Keplianów, Keris zaś Jasty, młodego Renthana, którego bardzo podniecała myśl, że uczestniczy w tak ważnej wyprawie. Liara jechała na dużym górskim kucu - nauczyła się jeździć konno dopiero w Lormcie podczas długich dni oczekiwania, ponieważ niewiasty z alizońskich zamków nigdy tak nie podróżowały. Czuła się swobodnie w siodle i zaproponowała, że będzie prowadzić objuczone prowiantem kuce. Myszka trzymała swą torgiańską klacz w pobliżu czoła grupy, nigdy jednak nie wyprzedzała gwardzistów. Wśród tych ostatnich było dwóch Sokolników, Krispin i Vorick. Wielkie ptaki, które od czasu do czasu siadały na specjalnie przysposobionych do tego łękach siodeł i wzlatywały w niebo, kiedy chciały, zwiększały możliwości obrony całej grupy. Poczesne miejsce zajmował trzeci gwardzista, Denever, który miał teraz w kołczanie podwójną ilość śmiercionośnych strzał. Denever pochodził z Karstenu i, w przeciwieństwie do swych towarzyszy broni, przeżył Wielkie Poruszenie, a później złączył swój los z Lormtem. Towarzyszyło mu dwóch dawnych Strażników Granicznych, którzy niegdyś byli jego śmiertelnymi wrogami, Farkon i Vutch zwany Mańkutem. Wyjechali z Lormtu wczesnym rankiem, kierując się na południe. Rozdział 4 Karsten Nie łatwo było przebyć zniszczone przez Wielkie Poruszenie góry, choć znów pojawiły się tam strome ścieżki. Jedne wyjeździli zwiadowcy ze Straży Granicznej, zawsze podejrzliwie wypatrujący ruchów nieprzyjaciela na południu, inne wydeptały zwierzęta, które na nowo zasiedliły tę krainę. Ale podróżni z Lormtu nie pojechali żadnym z tych szlaków. Pan Romar, dosiadający Kepliana Jannera, kiedyś długo wędrował po tych górach i teraz co jakiś czas rozpoznawał znajomy punkt orientacyjny w terenie. Piątego dnia po przekroczeniu granicy Keris jechał na przodzie, złączywszy swój umysł z umysłem Renthana Jasty. Wtem Renthan zatrzymał się tak nieoczekiwanie, że tylko dzięki długoletniej praktyce młodzieniec nie spadł na ziemię. Jasta uniósł wysoko rogatą głowę, wdychając głęboko zimne górskie powietrze. Keris przeklął w duchu swój brak zdolności magicznych, które pozwoliłyby mu wyczuć niebezpieczeństwo. Dostrzegli w górze jakiś błysk. To Wytrzymały, sokół Krispina, opadł jakby zamierzał siąść na najbliższej skale, ale zmienił zdanie i znów poszybował w powietrze. Keris wiedział, że ten inteligentny ptak poleciał na zwiady. Po chwili usłyszał za sobą grzechot kamieni pod kopytami torgiańczyka, którego dosiadał Denever. Rozciągający się przed nimi odcinek drogi wyglądał bardziej zachęcająco niż szlak, który właśnie przebyli z trudem. Ale już samo to mogło być ostrzeżeniem. Sokół znów zanurkował w powietrzu. Nagle spomiędzy stromych skał wzleciały inne ptaki. Wiatr przyniósł słaby, przyprawiający o mdłości smród. - To rusy - skomentował Denever, lecz nie sięgnął po łuk. Ohydne ptaszyska, których nagie, czerwone jak krew głowy połyskiwały w słońcu, ciasno zbiły się w stado i skierowały w stronę wędrowców. Keris przypomniał sobie strzęp dawnej wiedzy. Czy chcą trzykrotnie okrążyć zdobycz, unieruchamiając ją do powrotu swych panów? Nigdy nie słyszał, by ktoś, rzucając taki czar, posłużył się ptakami. Sokół Krispina znów poszybował w górę, najwyraźniej unikając kontaktu choćby z jednym rusem. A było ich coraz więcej, Keris naliczył przynajmniej dwanaście. Zaatakują całym stadem. - Sssaaa! Usłyszawszy to wołanie, Keris wyciągnął miecz, a Jasta wykonał półobrót. Torgiańska klacz, na której jechała Myszka, przykłusowała jak po najgładszej z dróg. Okazywała swej pani tak wielkie przywiązanie, że nawet w nocy trzymała się w pobliżu jej maty. Młoda Czarownica trzymała wysoko głowę i ani nie patrzyła na ziemię, ani nie prowadziła swej wierzchówki. Poruszała ustami, lecz Keris nic nie słyszał. Nacierające rusy zawahały się na chwilę. Potem znów zamachały energicznie skrzydłami, jakby zmagały się z gwałtowną wichurą, która znosiła je na bok. A jednak nie zaprzestały walki. Wtem przestrzeń między skrzydlatymi napastnikami a atakowanymi pociemniała. Kerisowi wydało się, że ze skał wysunęły się cienie, które zgęstniały i połączyły się w sieć... nie, w sak... gigantyczny sak, którego używano jak sieci na polowaniu. - Sssaaa! - znowu zabrzmiał głos Myszki, tym razem rozkazująco. Widać było, że rusy pragną już tylko uciec, nie zaś zbliżyć się do zdobyczy. Utkany z cienia worek nadciągnął jak huragan i zgarnął je do środka. Ptaki skrzeczały przeraźliwie, a ich wrzaski raz po raz odbijały się echem od okolicznych szczytów. Konie zarżały w odpowiedzi, a rżenie torgiańczyków zabrzmiało jak zew bojowy. Czarodziejska sakwa stawała się coraz grubsza, ukrywając swą zawartość. Później zatoczyła krąg i rozwiała się jak chmura. W powietrzu było pusto. Denever skierował się w stronę Myszki, ale Keplianica Theela 73 wyprzedziła jego torgiańczyka. Pani Eleeri wyciągnęła rękę, by podeprzeć dziewczynę. Czarownica miała zamknięte oczy i chwiała się w siodle. Keplianica podniosła głowę i kątem oka spojrzała na Renthana, gdyż oba te gatunki zdawały się rywalizować ze sobą. - To pułapka - odezwał się bezgłośnie Jasta. - Ale kto ją zastawił? - spytał Keris. - To dobre pytanie - odrzekł Renthan. - Mówi się, że rusy służą Sarneńskim Jeźdźcom, ale nikt nigdy nie słyszał, by ci słudzy Ciemności zapuszczali się tak daleko na południe. Podjechał do nich Romar i zsunął się z grzbietu Kepliana, który był jego towarzyszem broni. Skinął głową Deneverowi. - Nie ma innej drogi omijającej ten szczyt - zauważył. - Jeśli tu nas zatrzymano... Keris i łucznik zsiedli z wierzchowców. Za nimi Sokolnik Krispin, posadziwszy swego ptaka, który już wrócił, na łęku siodła, też zsiadł z konia. Cała czwórka szła ostrożnie, niemal nie zauważywszy, że Keplian i Renthan, szczerząc zęby, kroczą za nimi. Idąc traktem o zbyt kuszącym wyglądzie okrążyli skalną wieżyczkę... Keris widział wiele potworów służących Ciemności. Nie był już żółtodziobem, który nie zwilżył krwią swego brzeszczotu. Ale nigdy nie oglądał czegoś takiego! Tak, to była pułapka i nie oni pierwsi w nią wpadli. Ujrzeli potworny łeb rodem z najgorszych koszmarów, wielki jak wieśniacza chata. Co gorsza, miał w sobie cechy człowieka i gada. To było straszne i przyprawiało o mdłości. Otwarte szczęki odsłaniały trzy rzędy wielkich, zardzewiałych teraz żelaznych kłów. Na ziemi wokół tego monstrum leżały strzępy ciał, głównie ludzkich. Keris przełknął ślinę. Buchał stamtąd straszny smród, nie tak jednak przerażający jak to, co było jego źródłem. To właśnie tu niedawno ucztowały rusy. Potrącona przez Kepliana trupia czaszka nieruchomiała opodal, szczerząc do nich zęby. Denever okrążał pobojowisko z lewa, starając się nie dotknąć ohydnych szczątków, Romar zaś z prawa, kiedy, tak jak Keris, odebrali wspólne, silne telepatyczne przesłanie Renthana i Kepliana. - Tutaj nie ma nikogo. - Ten stwór nie żyje - powiedział z powagą Romar. - Przypuszczam, że jest to urządzenie, któremu dano niegdyś moc zwabiania zdobyczy znajdującej się w jego zasięgu... świadczą o tym ciała ofiar. - Podniósł z ziemi porzucony przez kogoś miecz. Brzeszczot, choć nie zardzewiał ani nawet nie pociemniał od wilgoci, ułamał się blisko rękojeści. Romar odwrócił rękojeść; była chropawa, a puste zagłębienia świadczyły, że wydłubano z nich drogie kamienie. Denever ostrożnie grzebał włócznią po przeciwnej stronie potwornego łba. Jednym szarpnięciem wydobył maczugę, która potoczyła się po ziemi, aż zatrzymał ją stos kości. - To byli banici - osądził. - Ten stwór jest teraz nieszkodliwy - wtrącił Jasta. - Chociaż, jeśli zostanie uruchomiony, to kto wie? Wyczuwam złą moc, ale bardzo słabą. Keris zwrócił się w stronę ogromnego, zakrwawionego pyska. - Przypomina mi się Port Umarłych Statków - rzekł powoli. - Tam też było urządzenie stworzone przez martwe od dawna istoty, które jednak działało od czasu do czasu. Może to jest Brama? - Wiedział jednak, że się myli. Ten metalowy łeb nie był Bramą, choć może bronił kiedyś jakiegoś dzieła sług Zła. - Czarownica - odezwał się w myśli Keplian. - Możliwe, że to jej czary sparaliżowały to monstrum. Czy pozostawimy je tutaj, żeby znów zgłodniało i pożarło nowe ofiary? Była tylko jedna odpowiedź na to pytanie. Wrócili więc po swych towarzyszy, by opowiedzieć im o tym, co znaleźli. Myszka siedziała na miękkiej macie, ściskając swój Klejnot w uniesionych wysoko dłoniach, a Eleeri podtrzymywała ją ostrożnie. Czarownica podniosła wzrok na zbliżających się zwiadowców. Na jej twarzy malowało się przerażenie. Widok ten wstrząsnął Kerisem. Mógłby niemal uwierzyć, że oglądała tamtego potwora razem z nimi. - Jest tak, jak powiedział Jasta - wyrzekła powoli. -Kryjące się tam zło jest słabe, ale może odzyskać siły. Nie można pozwolić, żeby ta ohyda znów zaczęła mordować. Stojąca nieco niżej na zboczu Liara utkwiła wzrok w swych podróżnych butach. Między jej białymi brwiami zarysowała się zmarszczka bólu. Dla dziewczyny, która przez całe życie nosiła miękkie pantofelki, ciężkie obuwie o grubej podeszwie było prawdziwym narzędziem tortur. A przecież to pani Mereth dopilnowała, by uszyto je jak należy. Buty, które obejrzała 75 bystrymi jak u sokoła oczami, na pewno były najlepsze z możliwych. Alizonka okręciła wodze swego kuca wokół sterczącej skały. Od długiej jazdy bolało ją całe ciało, nawet tam, gdzie uważała to za niemożliwe. Kiedy tylko nadarzała się okazja, zsiadała z konia i szła obok objuczonych kuców. Ku zaskoczeniu mieszkańców i gości Lormtu, łącznie z nią samą, to właśnie ona najlepiej sobie radziła z tymi wytrzymałymi, zahartowanymi na trudy końmi. Wiedziała, że większość jej towarzyszy podróży może porozumiewać się ze zwierzętami, które wyruszyły z nimi na tę wyprawę, i uważali że taki kontakt jest niemożliwy z jucznymi kucami. Alizonka brzydziła się czarami, nie próbowała więc kontaktu świadomie. Okazało się jednak, że w jej obecności zwierzęta ani nie kąsały, ani nie kopały, ulegle dawały się objuczać i poganiać. Zauważyła, że często obserwują ją uważnie, jakby była dla nich jakimś niebezpieczeństwem, jakby bały się jej przeciwstawić. Dostrzegła na przedzie jakieś zamieszanie. Liara niemal zawsze trzymała się z dala, na odległość krzyku, od reszty podróżnych. Za nią najczęściej jechał już tylko Denever (wiedziała, iż w razie potrzeby mogłaby na nim polegać). Zbliżała się do towarzyszy podróży tylko wtedy, gdy zatrzymywali się na pnącym się w górę krętym trakcie. Podczas takich postojów trzymała się obok objuczonych kuców, podejrzewała bowiem, że pozostali członkowie wyprawy wyżej cenią jej nieobecność niż obecność. Na pewno nie pragnęła bliższego kontaktu z młodą Czarownicą i - choć nigdy by się do tego głośno nie przyznała - nie ufała też Eleeri, która była doświadczoną podróżniczką, a w dodatku Kepliany nie odstępowały jej na krok. Rzecz jasna, nie wdawała się też w pogawędki z mężczyznami, mimo że uczestniczące w wyprawie kobiety czuły się w ich towarzystwie tak swobodnie, jakby należeli do tej samej płci, co one. Liarę początkowo zdumiewała taka otwartość, potem jednak rozgniewała, odniosła bowiem wrażenie, że zamknięto ją w niewidzialnym więzieniu. Mogła wszakże posługiwać się wzrokiem i słuchem, a życie w Alizonie nauczyło ją wychwytywać niuanse w zachowaniu innych ludzi, oceniać nie tylko ton głosu, lecz także najlżejsze drgnięcie powieki. Usiłowała w ten sposób dowiedzieć się jak najwięcej, sama nie zadając pytań. Harowała więc jak niewolnica. Usłyszała kroki w dole szlaku. W jednej chwili zerwała się na nogi, chwytając wodze swego kuca. Rozpoznała w nowo przybyłym najmłodszego Tregartha, zaciekłego wroga jej narodu. - Zdejmuj juki! - rozkazał zdyszany. Minął ją, kierując się do stojącego na samym przedzie kuca. Zwierzak natychmiast kłapnął żółtymi zębami i Keris ledwie uniknął ukąszenia. Liara uśmiechnęła się chytrze. Później ponownie przywiązała swego wierzchowca do skały, przemknęła obok młodego Tregartha, i podeszła do kuca, któremu tylko krótki rzemień uniemożliwił pogryzienie zaatakowanego. Keris cofnął się pośpiesznie. W górze zbocza rozległy się jakieś odgłosy. Dowiedziała się, o co chodzi, dopiero gdy jeden z Sokolników poślizgnął się na omszałym kamieniu i uchwycił skały, o którą wcześniej się opierała. - Rozbijamy tu obóz? - zapytała, opierając rękę na karku kuca. Koń nie zaatakował jej, ale zaczął się pocić, jakby wspinaczka odebrała mu siły. - Potrzebujemy wszystkich koni - Keris spojrzał na nią gniewnie - żeby oczyścić drogę. Liara pilnie odwiązywała sznury. Mężczyźni tylko się temu przyglądali, bo gdy podeszli bliżej, kuce przewracały oczami, próbowały kopać i kąsać. Alizonka już się przyzwyczaiła do tej pracy. Widziała jednak zniecierpliwienie młodego Tregartha i Sokolnika, gdy kładła juki na ziemi, zamiast je zrzucać w pośpiechu. Rozwiązawszy rzemienie, skinieniem głowy przywołała przybyszów. - Będą potrzebne. Zostawicie je tu, gdzie leżą? - Liarze nawet nie przyszło do głowy, że mogłaby podnieść albo ciągnąć ciężkie sakwy. Mężczyźni jednak nie zaprotestowali. Zawlekli juki za stos drzew, które burza wyrwała z korzeniami. Właśnie wtedy nadjechał wojownik z tylnej straży: rozglądał się czujnie, trzymając w dłoni krótką włócznię, którą wyjął z przewieszonego przez ramię futerału. - Co mamy zrobić? - spytał. - Musimy zniszczyć to, co znajduje się za tymi skałami. Potrzebujemy jucznych kuców do przesunięcia głazów - odpowiedział Keris. - W takim razie niech ona się nimi zajmie - gwardzista wskazał kciukiem na Alizonkę. - Nikt nie chce stracić ręki ani zostać przewrócony kopniakiem! Młody Tregarth skinął głową. Później przemówił do Liary, jak zwykle z rezerwą, nie patrząc jej w oczy. 77 - Zechciej więc nam pomóc, pani. Potrzebujemy siły tych zwierząt, a ty najlepiej umiesz im rozkazywać. Nie mogła odmówić. Co więcej, obudziła się w niej ciekawość. Wskoczyła na siodło, a potem chwyciła postronek, którym prowadziła juczne kuce. Trzej mężczyźni zręcznie odskoczyli w bok, gdy poprowadziła zwierzęta w stronę szczytu. Wiatr przybierał na sile, wiejąc w dół zbocza. Liara skrzywiła się. Ten smród przypominał wyziewy ze źle utrzymanej psiarni, choć nigdy nie słyszała o psiarni, która byłaby w takim opłakanym stanie. Eleeri i Czarownica zeszły z traktu. Denever i drugi Sokolnik przykucnęli obok nich. Łucznik rysował coś na oczyszczonym skrawku ziemi. Stał tam też Romar, patrząc w dół, a kiedy Liara zatrzymała kuce, powiedział: - Wytrzymały i Zręczny Szpon meldują, że cielsko tego stwora znika we wnętrzu klifu. Wygląda to tak, jakby schwytano go w pułapkę. Tkwi w pułapce, sam będąc pułapką. Pani Myszka uważa, że kierująca nim zła moc jest bardzo słaba. Może jednak odzyskać siły i rozpalić się jak żar, gdy dorzuci się drewien. Ścieżka prowadzi w górę - i tylko kuce zdołają ją przebyć. Torgiańczyki, Kepliany i Renthan są za duże, by tego dokonać. Nawet gdybyśmy poszerzyli ścieżkę, ich ciężkie ciała i podkute kopyta ściągną je w dół. Słuchacze skinęli głowami na znak zgody, a Sokolnik dodał: - Wytrzymały melduje, że w górze jest bardzo nierówno. Nawet kuce będą musiały uważać. - Pokaż mi kuca, który niepewnie stąpa, a wykrzyczę to na cały Karsten - mruknął Denever. - Te zwierzaki urodziły się i wyrosły w podobnych stronach. Na pewno nie spadną. Dlatego, pani Liaro - nawet nie odwrócił głowy, by na nią spojrzeć - jeśli zdołasz zmusić te uparte stworzenia do wspinaczki, wykonasz trzecią część czekającej nas pracy. - Pani Liaro - Myszka podniosła się z trudem, Eleeri zaś stała niezdecydowana obok, gotowa wesprzeć ją w razie potrzeby. - To prawda, że Ciemność opuściła tego stwora. Ta pułapka jest bardzo stara. Możliwe, że wola, która ją uruchamiała, wycofała się gdzieś. W każdym razie twoje zwierzęta nie muszą się niczego obawiać. "Twoje zwierzęta" - nie "ty i twoje zwierzęta". Liara skinęła głową, ale zaskoczyły ją dalsze słowa Czarownicy: - Wprawdzie widzisz tylko cienie, wśród których nikt nie chodzi, ale to - ujęła w dłonie swój Klejnot - obiecuje nam coś więcej. Przysięgam, że to prawda! Czary! - pomyślała w napięciu Liara. Czy ta Myszka plecie wokół niej magiczną sieć, skazując ją na wieczną służbę? To bez znaczenia, gdyż sama się na nią skazała, wędrując ukrytymi przejściami Zamku Kervonel. - Dziękuję ci, pani. - Starała się mówić gładko. - Zrobimy, co będziemy mogli zrobić, te zwierzęta i ja. Kiedy jednak zobaczyła wąską, stromą perć, którą mieli się wspiąć, zwątpiła we własne słowa. Zsiadła z konia i sprawdziła liny, którymi związano w szereg kuce. - Weź to i zbadaj teren. - Pan Romar podszedł do Liary i wsunął jej do ręki włócznię o mocnym drzewcu. Podziękowawszy skinieniem głowy, skupiła uwagę na ścieżce, szukając wzrokiem najlepszego miejsca do rozpoczęcia wspinaczki. Uważała, że nie ma lęku wysokości; w Zamku Kervonel odważyła się wędrować korytarzami, które umyślnie uczyniono niebezpiecznymi. Musi iść powoli, lecz pewnie... o tym powinna teraz myśleć. Później nigdy nie próbowała odgadnąć, jak długo się pięła niebezpiecznym szlakiem. Całą siłą woli zdławiła strach, a kuce nie zawahały się, gdy poprowadziła je w górę. W miarę jak się wspinali, smród stawał się coraz silniejszy. Zrozumiała, skąd się brał: tak cuchnie robaczywe mięso i zakrzepła krew. Może na górze znajduje się pole bitwy? Wreszcie osiągnęli cel. Liara była pewna, że są na szczycie. Zewsząd otaczały ich strzaskane skały. Wydawało się, że rozbił je jakiś olbrzymi młot. Kuce dyszały ciężko i samowolnie oddaliły się od niemal niedostępnej ścieżki. Dziewczyna dostrzegła wreszcie, że miejsce, w którym się znalazła, jest przylegającą do klifu półką skalną. Konie na pewno nie odejdą daleko. Co więcej, jeden właśnie zaczął skubać kępkę szorstkiej, szarozielonej trawy. Alizonka nie pragnęła zobaczyć, co znajduje się za skrajem urwiska, na lewo od niej. Nieznośny odór odrzuciłby każdego ciekawskiego. Zmusiła się jednak, by iść dalej. A kiedy przywarła do najbliższej skały i spojrzała w dół, aż jęknęła z zaskoczenia. Ujrzała węża... węża, o jakim opowiadały legendy, zabitego w swoim czasie przez bohatera dla dobra wszystkich ludzi. Widziała przerażający łeb z rozwartymi szeroko szczękami. Tuż 79 za zboczem znajdowała się skalna ściana. Pan Romar miał rację: wyglądało na to, że straszny stwór jest uwięziony w twardej skale. Ale zarazem sam był skałą, nie dającą żadnych oznak życia, poza strasznymi szczątkami rozrzuconymi wokół zesztywniałej paszczęki. To były przekraczające wyobrażenie czary. - Niezbyt piękny to widok, pani! - Trójka mężczyzn wspięła się tą samą stromą ścieżką, dla bezpieczeństwa trzymając się blisko ściany. Liara zacisnęła mocniej ręce na pobliskim głazie. - Co zamierzacie zrobić? - spytała pana Romara, siłą woli starając się powstrzymać drżenie głosu. - Pani Myszka zapewniła nas, że ten potwór nie jest teraz niebezpieczny. Lecz słudzy Światła zawsze niszczą zastawione przez Ciemność pułapki. Posłużymy się tym - zamaszystym ruchem wskazał na rozsiane wokół głazy - by go pogrzebać. Pracowali nad tym bez wytchnienia, a Liara wraz z nimi, musiała bowiem asystować przy objuczaniu każdego kuca i towarzyszyć mu na skraj przepaści, gdzie mężczyźni zrzucali kamienie. Przerwali robotę tylko po to, by zaspokoić głód i pragnienie zapasami, które dostarczono im w sieci. Nawet Sokolnicy zdjęli hełmy oraz kolczugi, gdyż przeszkadzały im w pracy. Wszyscy byli podrapani i posiniaczeni. Liara poczuła nagle, że świat zawirował wokół niej, i niechybnie runęłaby w dół, gdyby nie podtrzymała jej silna dłoń Romara. - Pani, wykonałaś wielką pracę. Poprosiliśmy cię o pomoc dlatego, że bardzo jej potrzebujemy. Dziewczyna wykrzywiła zaschłe usta w uśmiechu. - Panie, oddałabym teraz wszystkie skarby Wielkiego Barona, żeby ktoś inny mógł się zająć tymi nieposłusznymi zwierzakami! - Każde z nas ma jakiś talent - odparł ze śmiechem. - Więc taki jest ten mój? - zapytała uśmiechając się krzywo. - No cóż, wykorzystujmy go dzisiaj jak najlepiej. Dzień chylił się ku wieczorowi. Spojrzawszy w dół, Liara ujrzała, że głazy przykryły już niemal cały potworny łeb, oprócz czubka podniesionego pyska. Wysoko na skałach zastygły ciemne plamy krwi, która chlustała w górę, gdy potwór zabijał swe ofiary. Słońce, które podczas pracy wydawało się gorące jak rozżarzony piec, szybko znikało na zachodzie. Dziewczyna wiedziała, że tą stromą ścieżką nie zejdzie w dół nawet o zmierzchu. Kuce parskały i coraz trudniej było nimi kierować. Były głodne i spragnione. Jeśli zmusi się je do dalszej pracy, nawet jej "talent" nie zdoła ich kontrolować. Oznajmiła to, gdy przybył następny ładunek kamieni. - Tak jest - potwierdził Denever. Żelazny pysk był już zasłonięty. Liara pomyślała, że dobrze byłoby zejść do obozu, ale że to niemożliwe w ciemności. Może jednak mężczyźni spróbują wrócić do swych towarzyszy. Ona sama nie podejmie takiej próby, nie zmusi też do powrotu zmęczonych koni, które stały ze zwieszonymi głowami. Nikt przecież nie wymaga więcej od psa niż może on wytrzymać. Usłyszała z dołu wołanie. Wspinały się tu pani Eleeri (pozostawiła nawet łuk, z którym nigdy się nie rozstawała, żeby pomóc swej towarzyszce), i Czarownica Myszka, uparcie gramoląca się do góry. W półmroku przyświecał im Klejnot Czarownicy. Romar szybko się do nich zbliżył i cała trójka zaczęła rozmawiać, ale tak cicho, że Liara nie rozróżniała słów. Później młoda Czarownica skierowała się w stronę przepaści i pogrzebanego w dole monstrum. Wyciągnęła przed siebie magiczny kamień, który zapłonął jeszcze jaśniej. Pani Eleeri pośpieszyła za nią i położyła dłonie na jej barku w tej samej chwili, gdy Myszka zaintonowała podniesionym głosem, tak że usłyszeli ją wszyscy: - Na ziemię, powietrze, ogień i wodę! Na nadchodzący ze wschodu świt, na blady blask księżyca z południa, na słońce z zachodu, na nocny mrok z północy, na cis i głóg, na ilbanę i jesion, na wszystkie prawa wiedzy magicznej, na prawa Imion Wielkich Mocy i Prawdziwego Kłamstwa, na prawo równowagi, niech ten stwór przestanie teraz istnieć! - Mówiła coraz głośniej i dobitniej, aż ostatnie wypowiedziane przez nią słowa zabrzmiały jak granie trąbki. Z dołu napłynęło blade światło, widoczne nawet w blasku Magicznego Kamienia Myszki. Liara poszła na skraj urwiska i uchwyciła się pobliskiej skały, by zajrzeć do parowu. Kamienie, które zrzucali przez większą część dnia, już nie piętrzyły się bezładnym stosem. Leżące na wierzchu głazy rozjaśniała słaba poświata. Na oczach Liary jakby zlały się ze sobą, tworząc jednolitą pokrywę. Alizonka była pewna, że żadna siła ich nie rozdzieli. - A teraz - Myszka odwróciła się plecami do swego dzieła 81 i powiedziała do Liary: - To dobrze, że nie zapomniałaś o tych pracowitych zwierzętach. Otrzymają swoją nagrodę. Czarownica kroczyła powoli po usianym głazami terenie, wymachując zawieszonym na łańcuszku Klejnotem. Wtem srebrne ogniwa zesztywniały, a Magiczny Kamień zawisł w powietrzu. Później pociągnął Myszkę w stronę skalnej ściany, a kiedy w nią uderzył, rozległ się głośny, melodyjny dźwięk. Nawet w półmroku Liara dostrzegła, że skała się kruszy i ciemnieje od wody szukającej ujścia z ukrytego łożyska. Kuce musiały ją wyczuć, gdyż wszystkie jednocześnie ruszyły ku Myszce. Alizonka pośpieszyła za nimi, ogarnięta nagłym lękiem o młodą dziewczynę, choćby nawet Czarownicę. Strumyk wody stawał się coraz większy, spływał po skale, tworząc sadzawkę w zagłębieniu terenu. Konie stłoczyły się wokół. Myszka bez trudu przeszła między nimi. Czarodziejski Klejnot zwisał teraz z jej dłoni. Kiedy przesunęła go nad półką skalną, którą wcześniej oczyścili z kamieni, wyłonił się z niej jakiś cień. Liara nachyliła się i pomacała, nie wierząc własnym oczom. Jej posiniaczone palce zaplątały się w świeżej trawie. - Na dzisiejszy wieczór wystarczy im pożywienia - oświadczyła Myszka. - My zaś możemy bezpiecznie zejść ścieżką w dół. Muszę złożyć tej nocy raport. Pozostali wędrowcy zgromadzili się na stromym szlaku. Liara była jednak tak wyczerpana, że nie mogła nawet myśleć o powrocie do obozu. Pamiętała bowiem o grożących w drodze niebezpieczeństwach. Ku jej zaskoczeniu czyjeś ramię objęło ją w pasie. Początkowo nie rozpoznała, kto to. Gdy zorientowała się, iż jest to młody Tregarth, chciała się wyrwać, ale zabrakło jej sił. Pozwoliła więc, by ją podtrzymywał. Rozdział 5 Nieznane ziemie na południe od Varu Myśliwi polujący na Grucka odeszli, a jednak Destree jeszcze nie spróbowała uwolnić się z uścisku przybysza z innego świata. Czuła ostrą woń strachu bijącą od jego włochatego ciała, całą siłą woli starając się zachować spokój, by w jakiś sposób opanować panikę, która ogarnęła cudzoziemca. Nadal jednak kręciło jej się w głowie od przerażającego uderzenia chaotycznej energii. Widziała jak przez mgłę, a wszystko wokół miało podwójne kontury. Czarny kształt przebiegł skokami przez wypalony grunt, kierując się w stronę głazów, przy których wieśniacy dopadli Grucka. Wódz stanął na tylnych łapach i chwycił pazurami połę kaftana Destree. Rozwarł pysk, jakby śpiewał pieśń bojową, ale dziewczyna nic nie usłyszała. Jednakże samo przybycie wielkiego kota wyrwało ją z osłupienia. Podniosła rękę i położyła ją na szerokim, muskularnym ramieniu, które objęło ją w chwili, gdy Foss zamierzał wypuścić strzałę. Powoli rozczesała palcami sztywne futro, nadając myślowe posłanie całą mocą swego talentu, który Gunnora odkryła i rozwinęła, i jednocześnie mówiąc głośno, choć wiedziała, że ten przybysz znikąd na pewno jej nie zrozumie. - Wszystko w porządku, nie musisz się bać. - A przynajmniej nie teraz, dodała w myśli. - Tamci odeszli. Nie przestawała głaskać wielkiego ramienia. Olbrzym rozluźnił uścisk. Destree spojrzała przez ramię, odchylając do tyłu głowę, by lepiej dojrzeć jego rysy. 83 Był trochę podobny do człowieka. Patrzyły na nią teraz głęboko osadzone, żółtozielone oczy, o tak dużych źrenicach, że obejmowały prawie całą widoczną powierzchnię oka. Nos był szeroki, spłaszczony, a wnętrze nozdrzy ciemnoczerwone. Ciężka kwadratowa szczęka wystawała do przodu. Kiedy jednak Destree lepiej i dłużej przyjrzała się obcemu, uznała określenie "potwór" za niewłaściwe i uwłaczające. Odebrała przecież jego myśli, wiedziała więc, że nie jest zwierzęciem, tylko rozumną istotą innego gatunku. Gruby, purpurowy język oblizał grube wargi. Ramię, które dotąd gładziła, poruszyło się i chwyciło jej nadgarstek. Destree nie próbowała się uwolnić. Olbrzym przyciągnął jej rękę do nosa i obwąchał. Wysunąwszy język, dotknął nim spoconej skóry dziewczyny. Lecz kapłanka, ufna w opiekę swej Pani, nawet się nie poruszyła. Cudzoziemiec pochylił głowę, podnosząc zarazem rękę Destree do góry, aż dotknął jej ustami tak lekko, jak spadający płatek kwiatu. Rozluźniwszy uścisk, Gruck cofnął się o krok. Dziewczyna nie miała wątpliwości, że przybysz uważa ją za swoją przyjaciółkę. Wątpiła jednak, by jeszcze ktokolwiek w dolinie dostrzegł w nim coś więcej niż groźnego napastnika, którego trzeba za wszelką cenę zabić. Gunnora przysłała ją, by zapewniła mu bezpieczeństwo. Jeśli to oznacza, że Destree będzie miała kłopoty, trudno, musi to zaakceptować. Czyż w swoim czasie sama nie była wyrzutkiem, czyż nie pluto za nią, gdy szła portowymi ulicami, i pomimo protestów nie uważano jej za służkę Wiecznego Mroku? - Gruck? - zapytała. Olbrzym cofnął się o krok. W promieniach słońca na ciemnym futrze przybysza zalśnił szeroki złocisty pas. Dziewczyna zorientowała się, że pełnił on wiele funkcji, gdyż w licznych pętlach tkwiły najrozmaitsze przedmioty, z których przynajmniej dwa były bardzo podobne do noży. Gruba sakiewka wisiała na środku brzucha. Choć Destree nie mogła bliżej przyjrzeć się ekwipunkowi przybysza, uznała, iż nie jest to dzieło barbarzyńców, lecz cywilizowanego ludu. - Gruck? - powtórzyła. Gdyby zdołała uzyskać jakąś odpowiedź od cudzoziemca, może dowiedziałaby się, skąd przybył. Nigdy nie słyszała o przybyszu z obcego świata, który wróciłby do siebie przez tę samą Bramę. Musiała jednak przyznać, że niewiele wie na ten temat i że nie ma żadnych dowodów na potwierdzenie tego przypuszczenia. Może jakoś zdoła odesłać tego biedaka z powrotem do ojczyzny? Najpierw jednak powinna się dowiedzieć, w którym miejscu wszedł do jej świata. Cudzoziemiec przechylił lekko głowę na bok, nadal mierząc Destree spojrzeniem. Wódz minął ją i stanął naprzeciwko Grucka. Jego podniesiony jak bandera ogon poruszył się powoli, ale kot nie nastroszył futra, nie stulił uszu, nie syczał ani nie burczał. Obcy nagle pochylił się i podniósł Wodza. Destree, przypomniawszy sobie zabitą owcę i zarżnięte psy, rzuciła się do przodu. Później wszakże zatrzymała się, zobaczywszy, iż Gruck trzyma oburącz Wodza na poziomie swych oczu. Destree przyglądała się temu przez długi czas, który wydał się jej wiecznością. Wyczuła w głębi swego umysłu poruszenie, nie tak wyraźne, jak wtedy, gdy przemawiała do niej Jantarowa Pani, ale drażniące, łaskoczące drżenie. Skupiła uwagę i cały swój talent, próbując się włączyć do "rozmowy" Grucka i Wodza, ale bez rezultatu. Wreszcie kot miauknął cicho, a cudzoziemiec ostrożnie postawił go na ziemi. Destree zaniepokoiła się nie na żarty. Wprawdzie uderzenie przybyłej nie wiadomo skąd magicznej energii rozproszyło myśliwych, ale może nie przeraziło ich na długo. Z tym większą determinacją zwrócą się przeciw temu, co da się zobaczyć i w jakiś sposób zrozumieć: obcemu potworowi. Przypomniała też sobie ostrzeżenie Fossa. Pomimo swej pozycji uzdrowicielki i kapłanki Gunnory, nie powstrzyma kolejnego polowania na obcego. - Wodzu! - przywołała kota. Odważnie zaczęła budować w swym umyśle pewien obraz. Przez kilkanaście spędzonych tu miesięcy codziennie powtarzała to ćwiczenie, a Wódz chętnie w nim uczestniczył. Zarysowała więc, umocniła i wyostrzyła w myśli, najlepiej jak mogła, wizerunek drzwi, używając jako wzoru wejścia do świątyni. Później, zadowolona z rezultatów, umieściła Grucka przed tymi drzwiami i wprowadziła go do środka. Trzykrotnie powtórzyła tę scenę. Wódz obserwował ją niewzruszenie, ale olbrzym zareagował na myślowe obrazy. Ponownie chwycił jej nadgarstek. Zakołysał wielką głową, rozdymając nozdrza, jakby szukał jakiegoś zapachu. Czy ją zrozumiał? Destree szybko podziękowała w duchu Jan taro wej Pani. Tymczasem Gruck już ruszył na wschód, pociągając kapłankę za sobą. Nie próbowała się uwolnić. 85 Trzymali się wyższych partii doliny, klucząc wśród drzew ocalałych z ostatniego pożaru. Od czasu do czasu Destree traciła kontrolę nad sytuacją, gdy Gruck i Wódz zamierali, pogrążając się w niemej rozmowie. Najwyraźniej cudzoziemiec polegał na kocim wyczuciu kierunku. Okrążyli górską łąkę. Dzisiaj nie pasły się na niej owce. Kapłanka była pewna, że wszystkie są bezpiecznie zamknięte w zagrodach. Gruck wydawał się niezmordowany. Destree wytrzymała narzucone przez niego tempo tylko dlatego, że w przeszłości odbywała dalekie wędrówki w poszukiwaniu ziół i kwiatów niezbędnych przy obrzędach ku czci Gunnory. Wreszcie obeszli pień ogromnego drzewa, jednego z leśnych gigantów, które zdumiewały ludzi, a zarazem budziły w nich lęk. Za drzewem zobaczyła powyrywane krzaki. Dolne, więdnące gałęzie były zmiażdżone i roztrzaskane. Wyglądało to tak, jakby w tym miejscu odbyła się jakaś bójka. Czy to tutaj Gruck zabił Mocnoszczękiego? Jej przewodnik zatrzymał się, by usunąć z drogi połamane gałęzie. Potem zrobił kilka wielkich kroków i stanął jak wryty. Następnie odwrócił się ku niej, podnosząc do góry ręce zamaszystym gestem, którym objął całą spustoszoną polanę. Destree ostrożnie ruszyła do przodu. Przypuszczała, że Gruck musiał powyrywać zarośla zaraz po przybyciu do jej świata. Nie stały tu jednak kamienne monolity, które, jak dowiedziała się od mieszkańców Estcarpu i Escore, zazwyczaj znaczyły miejsce, w którym znajdowała się Brama. Zamiast nich ujrzała tylko kamienny, matowoniebieski blok, na którym wyryto jakieś symbole. Były jednak niemal całkowicie wypełnione ziemią i tak zniszczone przez czas, że choć miała bystry wzrok, wyćwiczony w poszukiwaniu ziół, ledwie je widziała. Gruck zrobił wielki krok do przodu, odrzucając na bok ostatnią kępę krzaków, i stanął na niebieskim głazie. Później spojrzał błagalnie na Destree. Kapłanka odsunęła kilka strzaskanych gałęzi i uklękła, opierając dłonie na brzegu kamienia, w odległości kilku cali od ogromnych, podobnych do łap, stóp cudzoziemca. - Pani! - poprosiła. Była pewna, że jeśli istnieje jakiś sposób, by ten biedak mógł wrócić tam, skąd przybył, Gunnora w swej łaskawości pozwoli na to. Nie wyczuła jednak w tym miejscu nawet odrobiny mocy, tylko piasek i kamień. Równie dobrze mogłaby to być każda inna skała na zboczu góry. Możliwe, że przejście Grucka wyczerpało resztki energii tej Bramy. Destree wiedziała, iż wszystkie znane magiczne wrota działały tylko od czasu do czasu. Niekiedy drzemały latami. Czasami budziły się, narażając jej świat na wielkie niebezpieczeństwo - jak wtedy, gdy wtargnęła doń śmiercionośna kolderska zaraza - albo porywały mieszkańców innych światów, robiąc z nich więźniów, którzy nigdy nie mogli powrócić do siebie. W pamięci Destree ożyło bolesne wspomnienie takiej więźniarki i losu, jaki ją spotkał. Nieszczęsna zamknęła Bramę, która już nigdy nie będzie brać jeńców na morzu, a w opuszczonym porcie nie pojawią się już martwe statki. Dziewczyna przykucnęła, wpatrując się w niebieski głaz i nadal opierając na nim dłonie. Jak wytłumaczy Gruckowi, że nie ma dla niego powrotu? Musi rozwiązać ten trudny problem, nawiązać kontakt myślowy lub słowny z cudzoziemcem, powiadomić go o tym, co się stało. Nie zdoła przekazać tak skomplikowanej informacji za pośrednictwem Wodza. Brakowało jej Mocy... Tak, Moc! Cała nadzieja w świątyni. Destree nie wątpiła, że jeśli Gunnora zechce obalić dzielącą ich zaporę niewiedzy, na pewno tak się stanie. Ale jej przybytek znajdował się na uczęszczanym skraju doliny. Możliwe też, że Foss i pozostali myśliwi już urządzili tam zasadzkę na Grucka. Ale czy zdołają zrobić to w miejscu, w którym rządziła łaskawa Jantarowa Pani? Pozostała jej tylko nadzieja, że świątynia Gunnory okaże się bezpieczna, gdyż pragnienie uzyskania potrzebnych informacji przyciągało ją tam z nieodpartą siłą. Dostrzegła obok siebie jakiś ruch. Ogromna kosmata postać również uklękła po przeciwnej stronie kamiennego bloku. Wyciągnęła ręce tym samym gestem, co kapłanka, a wielkie oczy domagały się wyjaśnień. Destree zdała sobie sprawę, że mówi, choć Gruck nie może zrozumieć jej słów. - Moc się wyczerpała - powiedziała, budując w myślach obraz gasnącego ogniska, w którym ostatni żarzący się węgiel zamienia się w popiół. Olbrzym otworzył usta. Odpowiedział tak niskim, głębokim głosem, jakiego jeszcze nigdy nie słyszała. Zrozumiała, że choć jej gość nie zna słów, które wypowiedziała, pojął, co się stało. Wielkie ręce puściły kamień i objęły potężne kolana. Ogromne ciało zaczęło kołysać się tam i z powrotem, a z piersi wydobywał 87 się przenikliwy jęk. Pod wpływem impulsu kapłanka położyła dłonie na włochatych pięściach Grucka. - Pani - modliła się w duchu - użycz mi teraz swej Mocy. Ta żywa istota wpadła w ciemną sieć niewiedzy. Racz jej dopomóc! Całą mocą swego powoli rozwijającego się talentu magicznego, wykorzystując też zdobytą w świątyni wiedzę, przesłała do umysłu cudzoziemca współczucie i pociechę. W tej samej chwili kot wydał cichy, gardłowy dźwięk i przytulił się do jej boku. Gruck uniósł nieco głowę. Podniósł z kolan najpierw jedną, a potem drugą łapę i po kolei dotknął rąk dziewczyny czubkiem języka. Wódz odwrócił się, spojrzał na swą panią i miauknął niecierpliwie, ponaglając Destree jak wtedy, gdy prowadził ją do jakiegoś cierpiącego zwierzęcia. Wstała niemal jednocześnie z Gruckiem. Kot już zniknął w kłębowisku połamanych gałęzi. Kapłanka odważnie chwyciła przegub olbrzyma, skinieniem głowy wskazując w stronę, w którą skierował się Wódz. Ku jej radości Gruck odpowiedział w taki sam sposób. W tak krótkim czasie nawiązała się między nimi wątła nić porozumienia. Kot zazwyczaj wędrował po lesie własnymi drogami, dzisiaj jednak nie szukał korytarzy w gęstym poszyciu, ale wskazywał łatwiejsze przejścia. Przez cały czas Destree nasłuchiwała, czy nie dotrze do niej szczekanie psów. Może wieśniacy jeszcze nie przyszli do siebie po mocarnym uderzeniu energii przekraczającej nawet zrozumienie kapłanki Gunnory. Na szczęście świątynia stała z dala od reszty osady. Dziewczyna przekonała się, że przybytek Jantarowej Pani jest znacznie starszy, niż sądziła, gdyż przybysze z północy, którzy zawędrowali w te strony w poszukiwaniu żyznej ziemi, zostawili go w spokoju, nie ufając pradawnej budowli). Na wszelki wypadek dała znak Gruckowi, by się ukrył. Sama zaś badała wzrokiem nie tylko świątynię, ale i jej najbliższe otoczenie. Foss to dobry myśliwy i równie dobrze mógł już ukryć się w zasadzce. Wszystko jednak wyglądało tak samo jak wtedy, gdy Jantarowa Pani przyprowadziła ją tutaj, zmęczoną i oszołomioną walką ze złą mocą ukrytą w Porcie Umarłych Statków. Teraz, widząc, że nadal panuje tu spokój i nic nie zagraża bezpieczeństwu Grucka, przywołała go skinieniem ręki. Pomimo ogromu i ciężaru ciała, obcy przybysz poruszał się płynnie i sprężyście, jak sulkarscy żeglarze lub estcarpiańscy Strażnicy Graniczni, zawsze wypatrujący niebezpieczeństw. Nie wątpiła, że ta dziwna istota posiada wiele umiejętności, może takie, o jakich jej się nawet nie śniło. Gruck, który na moment zatrzymał się na środku łączki, by powąchać powietrze, nie okazał strachu ani zmęczenia. Później stanął obok Destree na prowadzących do świątyni schodach. Zaprowadziła go do zewnętrznej komnaty. Wódz stanął na tylnych łapach i machnięciem przedniej wskazał na garnek, który stał w pogotowiu obok ogniska. Kapłanka zdała sobie sprawę, że południe już dawno minęło, ajeśli kot jest głodny, ona sama również powinna coś zjeść. Ich gość też pewnie zgłodniał. Gruck wycofał się do kąta i stał przyglądając się Destree, która powiesiła nad ogniem garnek z ugotowanym poprzedniego dnia gulaszem i wyjęła bochenek razowego chleba przywieziony przez Josephinię. Odcięła grubą pajdę i podała gościowi, który po chwili zaczął jeść ze smakiem. Tak samo smakował mu ciemnożółty ser i równie chętnie sięgnął po miskę odgrzanego gulaszu. Kapłanka włożyła do miski łyżkę, dając olbrzymowi do zrozumienia, jakich przyborów do jedzenia używa się w jej świecie. Gość posłużył się łyżką we właściwy sposób. Podeszła wreszcie do ukrytej pod stojącym dalej kredensem beczułki i nalała do kufla piwa doprawionego ziołami. Dawno temu przekonała się, że napitek ten odpręża ciało i rozjaśnia umysł. Działał tak na istoty z jej gatunku. Teraz odważyła się go podać obcemu; może stanie się kluczem, który otworzy drzwi odgradzające ich umysły. Stanowczym skinieniem głowy odesłała Wodza. Najedzony, myjący właśnie łapę kot wycofał się do drzwi zewnętrznych, by pełnić zadanie strażnika jak wtedy, kiedy Destree ćwiczyła swój umysł. Trzymając w ręku kufel, wyciągnęła drugi do Grucka. Olbrzym utkwił w niej oczy. Może chciał odmówić, ale Destree nie znała innej drogi do celu, jeśli ten obcy - a może i ona sama - mają przeżyć. Wreszcie kosmate palce chwyciły kufel. Cudzoziemiec był tak wysoki, że kiedy wstał, niemal sięgał głową nadproża wewnętrznych drzwi świątyni. Kapłanka wskazała mu gestem, że ma wejść do następnego pomieszczenia. Ku ogromnej uldze i radości Destree ściany przybytku zaświeciły jaśniej: błękitem letniego nieba, brązem ziemi oczekującej nasienia, zielenią pierwszych 89 kiełków. Odetchnęła głęboko. Już raz została tak powitana. Pierwszego dnia, gdy znalazła świątynię i odważyła się wejść do najświętszego miejsca. Usłyszała cichy pomruk. Gruck wyciągnął łapę i obserwował grę kolorów na porośniętych futrem mięśniach. Kapłanka zaprowadziła swego podopiecznego jeszcze dalej, aż do ustawionego przed ołtarzem łoża. Destree wskazała na nie ręką i sama usiadła dla przykładu. Cudzoziemiec ulokował się obok niej. Podnosząc kufel, wypiła trzy łyki, opróżniając go do połowy. Później pokazała na kufel jej towarzysza. Gruck wychylił go bez wahania i wpatrzył się w ołtarz. Otaczało ich coraz więcej kolorów. A mimo to nie mieli zawrotów głowy, ani poczucia, że pochwyciło ich coś, co zagraża ciału albo duszy. Napłynęła ku nim fala życzliwości i spokoju, czuli, że są mile widziani. Później coś drgnęło w umyśle dziewczyny - czy było to dotknięcie myśli Wielkiej Bogini? Być może, ale nie bezpośrednie. Nie wydawało się groźne, tylko całkiem inne niż te, które dotąd znała. Tym razem nie zniekształcił go ani strach, ani ból. - Nie boli. - Nie były to jej własne słowa ani posłanie Gunnory, gdyż Destree zbyt dobrze znała ich aurę. - Wrócić... wrócić? - dotarło znacznie wolniej. Nie mogła udzielić na to pytanie takiej odpowiedzi, jakiej pragnęła. - Brama - zaczęła formułować w myśli słowa - otwarta... zamknięte... nie otwarta... moc wyczerpana. Poczuła, że obce dotknięcie jakby się wycofało z jej umysłu, pozostawiając pustkę. - Gruck musi zostać... tutaj!... - To ostatnie słowo było okrzykiem żalu, choć wymówiła je obca myśl, a nie usta. - Tak... - Uczucie spokoju zniknęło, przegnane przez słowa, które musiała wypowiedzieć. Zdała też sobie sprawę, że powinna się pośpieszyć, by jak najszybciej ukoić rozpacz przybysza. - To jest świątynia Gunnory: ja jestem jej Głosem. - Destree nie zdawała sobie sprawy, że powtarza na głos swoje myśli. - Posłała mnie, żebym ci pomogła, ponieważ wszystkie oddane Światłu stworzenia są Jej drogie. Chroni cię Jej ręka i nadal będzie cię tak osłaniać. Odniosła wrażenie, że obce dotknięcie przekręciło się w jej umyśle, jakby ktoś starał się włożyć klucz do nieznanego zamka. - Jestem Gruck. - Myśl olbrzyma początkowo wydawała się chropawa, ale potem stała się gładsza, jakby cudzoziemiec uczył się posługiwać nowym narzędziem. - Ja jestem... -zawahał się, a potem kontynuował - ...tym, który chodzi po lesie i opiekuje się zwierzętami Alatara. Drugim strażnikiem z zachodu. Ręka-łapa sięgnęła do pasa, jakby gość chciał się upewnić, że przynajmniej tyle pozostało z jego przeszłości. - Znalazłem dziwaczny kamień... który zaświecił... kiedy go dotknąłem. - Gruck całą siłą woli starał się opanować, wspominając panikę, jaka ogarnęła go wtedy. Destree przeżywała to wspomnienie razem z nim. - Najpierw była czarna nicość, a potem znalazłem się tutaj! Dręczył mnie głód, gdyż nie mogłem znaleźć odpowiedniego pożywienia i... i zabiłem... ale bezboleśnie. - Oparta na pasie ręka poruszyła się i dotknęła pręta tkwiącego w jednej z licznych pętli. - Potem przyszło inne zwierzę... o krwiożerczym umyśle... i musiałem zabić je tym... - Wyciągnął dłonie. - Nie mogłem bowiem dotknąć jego myśli, a było spokrewnione ze zwierzętami, które w środku lata ogarnia szaleństwo. - Zabójstwo w obronie własnej nie jest zbrodnią - odpowiedziała ostrożnie kapłanka. - Gdybyś zrobił coś złego, nie siedziałbyś tutaj, w najświętszym miejscu przybytku Gunnory. - Ale dla tych, którzy na mnie polowali, dla ciebie... Tak bardzo różnię się od was wyglądem, że widzicie mnie jako... Umysł Destree wzdrygnął się, odebrawszy zamazany obraz czegoś tak potwornego, że nie chciała wierzyć, iż taka istota w ogóle może istnieć... chyba że w samej twierdzy Ciemności. - Nie! - zaprotestowała gwałtownie. - Gwardzisto Grucku, nie mogę jednak ukrywać przed tobą prawdy: w tej dolinie jest tylko jedna wioska. Jej mieszkańcy to prości ludzie. Dawno temu na ich przodków polowały potwory, uciekli przed nimi na południe. Wieśniacy pamiętają stare opowieści z tamtych lat. Destree coraz lepiej i wyraźniej odbierała myśli olbrzyma. - Więc uważają mnie za takiego potwora, który wrócił, by ich dręczyć? Nie przestaną na mnie polować? Dziewczyna westchnęła. Ona również o tym pomyślała. Foss zaczai się na zewnątrz świątyni i dojdzie do rzezi, gdyż Gruck nie da się zabić bez walki. Ale jeśli do niej nie dojdzie? Ona sama nie może stać pomiędzy mieszkańcami doliny a tym cudzoziemcem. Foss już ją ostrzegł, że straciła wszelkie wpływy, jakie zdobyła. Nie może też liczyć na aktywną pomoc Gunnory. To, co się teraz dokonało, rozmowa z przybyszem z innego świata, to wielki dar bogini. Gunnora nie jest wojowniczką, lecz opiekunką pokoju. 91 W takim razie... Istniało tylko jedno rozwiązanie tego problemu. Gruck musi odejść jak najdalej od doliny. Ale dokąd? Na zachodzie leżało Wielkie Pustkowie i morze. Mówiono jednak, iż na północnym wschodzie znajduje się kraina, w której nadal żyje Dawny Lud i inne istoty, może o tak dziwacznych obyczajach i wyglądzie jak Gruck. Możliwe, że olbrzym znajdzie tam schronienie. Tylko że... Destree zamknęła oczy, czując wielki smutek i poczucie wielkiej straty... Gruck nie mógł wyruszyć sam. Czy ona ma utracić wszystko, co tu znalazła, wszystko, czego (choć było tego tak niewiele) dokonała w imieniu Światła? Śmierć kroczyła wieloma szlakami w tej krainie; sama omijała z daleka takie drogi, zanim dotarła do tego spokojnego zakątka. Lecz to Gunnora posłała ją do Grucka, nie ma więc wyboru. - Jestem jednym z tych, którzy znają las - wtrącił bezgłośnie olbrzym, przerywając jej ponure rozmyślania. - Mogę znaleźć miejsce dla siebie, gdyż i tutaj są bory, których trzeba strzec, będę więc żył jak dotychczas. - Uniósł głowę i znowu wpatrywał się w ołtarz. Potem zamilkł. Destree zdała sobie sprawę, że do jej umysłu wtargnęło dobrze znane uczucie. To ono tak długo ją ponaglało, prowadziło z opustoszałego Portu Umarłych Statków właśnie do tej świątyni Jantarowej Pani. - Istnieje jakiś powód, dla którego muszę ci towarzyszyć - powiedziała powoli, nie chcąc tego zaakceptować, wiedząc jednak, że musi. - W moim świecie - Gruck ponownie dotknął swego pasa - każdy otrzymuje pewne rozkazy. Alatar powiada: "Idź tam, zrób to" i tak się dzieje. Nikt nie może się wymigać od nałożonego nań obowiązku. Myślę, a ty, która nazywasz się Głosem, już o tym wiesz, że ta pani Gunnora dała mi swoje błogosławieństwo, mnie, cudzoziemcowi, który nie jest Jej czcicielem. Dlatego muszę wyruszyć, jakby na rozkaz Alatara, by wykonać to, czego ode mnie żąda. Destree pokiwała powoli głową. Przez wiele lat zazdrośnie strzegła swej wewnętrznej siły, sprzeciwiając się nadużyciom i stawiając czoło złym mocom. Teraz, po raz pierwszy, odkąd przestała być małą dziewczynką, poczuła w oczach pieczenie łez, które popłynęły po jej policzkach. - Wyruszymy razem - powiedziała jednocześnie myślą i głosem, takim tonem jak składający krwawą przysięgę wojownik, zanim weźmie do rąk tarczę i miecz. - A teraz... mamy dużo do zrobienia. Nie wiem, ile czasu minie, nim mieszkańcy wioski przyjdą do świątyni. Musimy odejść przed nimi. Nie wolno skalać walką przybytku Jantarowej Pani. Zastanawiała się, czy nadal będą mogli się porozumiewać po opuszczeniu najświętszego miejsca, uznała jednak, że bogini nie odbierze swego daru. Gruck najpierw przyglądał się krzątaninie Destree, a potem pomógł jej zapakować do dwóch skórzanych sakw to, czego potrzebowała: zioła lecznicze i oczyszczające umysł (na wypadek, gdyby musiała zwrócić się o pomoc do Gunnory), ciepłą opończę. Nie miała jednak żadnej broni oprócz noża, który nosiła u pasa. Po raz pierwszy od lat zapragnęła poczuć ciężar miecza u swego boku. Gruck nalegał, by Destree pozwoliła mu nieść większą torbę. Dziewczyna, wybierając i selekcjonując, wyjaśniała mu jednocześnie, dlaczego zabiera to lub tamto. Przez cały czas patrzył, jak piecze podróżne suchary. Zużyła na nie resztę chleba oraz wszystkie suszone jagody i orzechy z ubiegłej jesieni. Wkrótce zapadnie zmierzch. Nie ośmieli się zapalić światła. Możliwe, że Foss i jego myśliwi już ich śledzą. Jednakże Wódz, który co jakiś czas wybiegał ze świątyni, a potem badał okolicę prześlizgując się jak cień pomiędzy wszystkimi możliwymi kryjówkami, po powrocie zawsze zapewniał, że nic im nie grozi. Nocny mrok ukryje ich ucieczkę. Destree zmęczyła się przygotowaniami do podróży, trzeba było jednak odejść jak najdalej od wioski. Gruck był tego samego zdania. Opatrzyła mu jeszcze ranę na ramieniu, która już się prawie zasklepiła i nie utrudniała ruchów olbrzymowi. Wreszcie zapadła noc i dziewczyna po raz ostatni, całkiem sama, poszła do wewnętrznej komnaty. - Ześlij nam szczęście, gdyż będziemy Ci służyć najlepiej, jak zdołamy - powiedziała powoli. - Wiem, że teraz jestem nie tylko Twoim Głosem, ale i Twoją Ręką, i mam jakieś zadanie do wykonania. Ale proszę Cię, Pani, kiedy wszystko dobrze się skończy... pozwól mi zaznać Twego pokoju. Stała z pochyloną głową. Nagle poczuła, że niewidzialna ręka dotknęła w błogosławieństwie jej warkoczy. Rozdział 6 Karsten, podróż na południe Liara uparcie patrzyła przed siebie, nie chcąc się obejrzeć. Po wyczerpującej wędrówce przez skaliste tereny dotarli do ziem pani Eleeri, do miejsca, które dosłownie tchnęło magią. Zamek, w którym zatrzymali się, by odpocząć i uzupełnić prowiant, wywierał tak wielkie wrażenie jak siedziba Linii Kervonela. Nie miał jednak w sobie nic z nieprzyjaznej, męczącej atmosfery, która tak często ciążyła Liarze w jej komnatach. Światło zdawało się lgnąć i emanować ze ścian. Mijające dni były piękne, a pogoda sprzyjała wędrowcom. Trzy oddzielne stada pasły się w szerokiej, zielonej dolinie, lecz żadne zwierzę nigdy nie zawędrowało na terytorium innego gatunku. Kepliany zaś cieszyły się całkowitą swobodą. Ogier imieniem Hylan raz po raz przychodził na dziedziniec zamkowy, a Eleeri, jakby wezwana, zawsze czekała tam na niego. Liara dobrze wiedziała, że porozumiewali się za pomocą myśli, ona sama nie miała jednak takich zdolności, nie próbowała też tego sprawdzać. Dostatecznie trudno było jej zachować wiarę w siebie wśród członków własnego gatunku, nie pragnęła poznać bliżej żadnego z towarzyszy podróży. Naradziwszy się z Eleeri, ogier opuszczał nie tylko zamek, lecz także dolinę. I nie wracał sam. Raz towarzyszyła mu klacz, której bark przecinała zasklepiona rana. Keplianica popychała nosem potykające się i chwiejące na nogach źrebię. Eleeri już czekała, jakby rozmawiała z Hylanem z odległości wielu mil. Myszka, która stała obok niej, pobiegła teraz lekkim krokiem, by pomóc źrebięciu. Za drugim razem jednak Keplian zniknął na dłużej, a powrócił zupełnie sam. Miał zakrwawione przednie nogi i dawało się niemal wyczuć emanujący od niego gniew. - To Wilkołaki - zameldował tamtej nocy Denever, kiedy spożywali posiłek przy stole w wielkiej sali. - Zazwyczaj są tropicielami gotowymi zabić maruderów. Dlaczego teraz krążą po okolicy? - To dobre pytanie - odparł Romar. Skończył jeść wcześniej od innych i odsunął na bok swój talerz. Potem ułożył na stole wachlarzowato pół tuzina noży o gładkich rękojeściach, a niebieskozielony odcień brzeszczotów wskazywał, że wykuto je z quanstali, dziedzictwa Dawnego Ludu, rzadziej spotykanej niż najcenniejsze kamienie. W zamku stanowiącym własność jego małżonki kryły się tajemne arsenały, które wprawiły w zachwyt przybyłych z Lormtu wojowników Światła. Dla większości znalazły się kolczugi z quanstali, choć Alizonka nie zgodziła się przyjąć tej, którą jej zaofiarowano. I tak już uwięzła w sieci czarów, że nie chciała jeszcze bardziej się w niej zaplątać i przestać być sobą, Liarą z Linii Kervonela. - Tak. Wilkołaki węszą w pobliżu - zauważył Sokolnik Krispin. Na przegubie gwardzisty przycupnął jego sokół, zwany Wytrzymałym, którego karmił smakołykami ze swego talerza. - I jest ich coraz więcej. - Byli niegdyś sługami Czarnej Wieży. - Eleeri wzięła do ręki nóż z kolekcji małżonka i przesuwała palcem wzdłuż niego, jakby badała ostrość. - Ale Wieża i jej pan już nie istnieją. - Jej twarz stężała. Może zbyt dobrze zapamiętała cios, który niemal trafił ją w serce. - Kto lub co przywołuje je teraz? Myszka siedziała nieruchomo, trzymając w dłoniach swój Klejnot. Kiedy podniosła oczy, omiotła wzrokiem twarze siedzących przy stole. Widziała je dobrze w złocistym blasku lamp. - Jakaś siła je przyciąga... - powiedziała tylko. - Czy ułożyliśmy już plan działania? - zapytał Keris i niespokojnie poruszył się w krześle. Nigdy nie wątpił w słowa żadnej Czarownicy, młodej czy starej, choć lubiły mówić niejasno i enigmatycznie. - Być może... - odparła lakonicznie Myszka. - Myślę, że powinniśmy wkrótce wyruszyć w dalszą drogę - oświadczył Denever. - Jeżeli Wilkołaki zamierzają uwięzić nas 95 tutaj, na cóż zda się walna bitwa z nimi? Twój wasal Hylan... - może i on miał trudności z zaakceptowaniem Kepliana jako pełnoprawnego członka wyprawy - ...wie, skąd przybywają? - One zawsze włóczą się po okolicy - odrzekł pan Romar. - Nie tak dawno było to ich terytorium. Może pragną je odzyskać. Lecz tym razem nie pomoże im żaden sługa Ciemności. Masz jednak racje. Znaleźliśmy dwie Bramy i nanieśliśmy je na mapę. Tę, przez którą przybyła moja ukochana małżonka, i drugą, oblaną wodą, która, jak zapewnia nas pani Myszka, nie działa i to od dawna. Któż jednak wie, ile ich jeszcze jest na świecie? Liara czuła się dziwnie zmęczona, jakby światło lamp padających na ostrza z quanstali odbierało jej siły. Miała pracowity dzień, a jeśli wyruszą jutro, czeka ją nie wiadomo jak długa, trudna podróż w nieznane. Ktoś dotknął ręką jej barku i dziewczyna wzdrygnęła się mimo woli. Nie miała pojęcia, czemu tak reaguje na lekki kontakt. Ale przez moment wydawało się jej, że musnął ją w przelocie jakiś niebezpieczny cień. Czy to sprawka młodej Czarownicy? Myszka wciąż ściskała swój Magiczny Kamień. Liara widziała, że ukryta w nim Moc obudziła się lub dopiero się budzi, gdyż światło sączyło się między palcami Czarownicy. - Siostro w Świetle - szepnęła Myszka tak cicho, że zgrzyt odsuwanych krzeseł i głosy wstających od stołu biesiadników, którzy dyskutowali nad tym, co należy zrobić przed odjazdem, niemal zagłuszyły jej słowa. - Na twoje nieszczęście ograbiono cię z tego, co miałaś. Pamiętaj jednak, że Zło nie może przemocą zabrać duszy temu, kto z urodzenia należy do Wiecznego Blasku, chyba że dobrowolnie wejdzie na Ciemną Ścieżkę. A ty tego nie zrobisz! - Ostatnie słowa Czarownicy zabrzmiały jak rozkaz. Później odeszła, pozostawiając Liarę z zamętem w głowie. Następnego ranka Liara była bardzo zajęta. Dzięki temu powstrzymała cisnące się jej na usta pytania i nie zwracała uwagi na ciągły niepokój, którego nie mogła się pozbyć w żaden sposób. O dziwo, choć wędrowali razem dostatecznie długo, juczne kuce nadal nie dawały się kontrolować. Musiała więc stać przy głowie każdego z nich, pilnując, by stały spokojnie, gdy ładowano na nie juki i przywiązywano starannie, by nie spadły na złej drodze. Przyłączył się do nich trzeci Keplian, a raczej Keplianica. - Hylan jest marszałkiem naszej gwardii - powiedział Romar - i ten teren znajduje się pod jego ochroną. Dlatego nie może nam towarzyszyć, choć bardzo tego pragnie. Lecz ta klacz imieniem Sabra, która o tej porze roku jest bezpłodna, przyłączyła się do nas na własne życzenie. Minęli granicę Karstenu i krętymi drogami podążali na południowy zachód. Na wschodzie leżały kresowe ziemie Escore, a tam prowadziła poszukiwania inna grupa. Sokolnicy i Strażnicy Graniczni przeprowadzali zwiad zachowując większą ostrożność, gdyż drugiego dnia podróży wysłannicy Lormtu dotarli do wyludnionej, spustoszonej przez wojnę okolicy. Liara wiedziała, że po Wielkim Poruszeniu, w którym zginął książę Pagar i cała jego armia, Karsten zniszczyły napaści rozbójników i wojny lokalne pomiędzy pomniejszymi wielmożami pragnącymi zdobyć przewagę nad swymi sąsiadami. Pierwszy raz w życiu, patrząc na poczerniałe ruiny spalonych zagród i domów, na nie obsiane pola, pożółkłe kości zwierząt pociągowych, a może nawet ludzkie szczątki, Liara zrozumiała, że podobny los może spotkać Alizon z jego wiecznymi intrygami i morderstwami, gdzie silniejsi wrogowie połykają słabszych przeciwników. Nigdy dotąd nie kwestionowała sposobu życia kasty, do której należała. Wystarczała jej dbałość o bezpieczeństwo swoje i swego rodu. Nagle zapragnęła, by Kasarian jechał razem z nią tym szlakiem. Nadal nie wiedziała, w jaki spisek się wplątał i jakie machinacje przeprowadzał, ale nie wątpiła, że utrzymywał kontakt z Lormtem i z panią Mereth. Czy jej brat także szukał jakiejś Bramy? Dwie, które sama zobaczyła - omszały, smagany wiatrem kamienny filar i sadzawka o spokojnej, niezwykle przezroczystej wodzie, której dno tworzyła wolna od piasku, szaroniebieska skała - nie wywarły na niej większego wrażenia. Podróżni byli dobrze uzbrojeni i jechali zachowując wszelkie środki ostrożności, by ustrzec się przed niespodziewanym atakiem. Młoda Alizonka wypróbowała estcarpiańskie pistolety strzałkowe, lecz nie potrafiła celnie strzelić. Opiekunki Ogniska Domowego nie uczono szermierki, nie umiała więc walczyć mieczem, ale noże to co innego... Przycisnęła do piersi prawe ramię i poczuła na przedramieniu ciepłe dotknięcie quanstali, która nigdy nie była tak zimna jak prawdziwy metal. Za pasem miała zatknięte dwa sztylety; trzeci tkwił w kołnierzu kaftana między barkami, czwarty w bucie. Tylko nieliczni mogliby się z nią zmierzyć w rzucaniu sztyletem. 97 Tej nocy rozbili obóz w ruinach; wokół było pusto, uznali więc, że nikt i nic nie zdoła podkraść się niepostrzeżenie. Myszka złożyła meldunek Mewie, choć Liara nie usłyszała ani słowa. Później Czarownica poinformowała towarzyszy, że w Estcarpie zlokalizowano jeszcze cztery Bramy, ale że żadna z nich nie zachowała nawet resztek Mocy. Możliwe, iż zniszczenie Magicznego Klucza rzeczywiście zamknęło je wszystkie. Ale któż mógł być tego pewny? Liara pełniła wartę na przemian z innymi wędrowcami. Patrząc na gwiazdy pomyślała, że zbliża się północ. I właśnie wtedy poczuła jakiś zapach. Znała tę woń, która miała w sobie coś podniecającego! W jej pamięci ożyło wspomnienie: drobiła nóżkami, starając się nie pozostać w tyle za barczystym Volorianem, chłonąc strumień wiedzy, który kierował do niej warkliwym głosem. Psiarnia Voloriana była sławna w całym Alizonie. Za wyhodowane tam szczenięta płacono bajeczne sumy - jeśli jej stryj w ogóle je sprzedawał. Prawie czuła w dłoniach porośnięte sierścią małe, tłuściutkie, wiercące się ciałko szczenięcia, słyszała chrapliwe mruczenie, gdy w odpowiedni sposób drapała je za uszami. Ale... przecież tutaj nie było psów! Liara zesztywniała; szybkim ruchem wyciągnęła nóż z rękawa. A może - próbowała się uspokoić - może były tu psy ze zniszczonych dworów i zamków, zdziczałe, żyjące w stadach, krzyżujące się ze sobą i żywiące się tym, co upolowały. Wytężyła słuch i usłyszała zgrzyt grubego, podkutego żelazem buta następnego wartownika. Psy nie polowały w milczeniu, chyba że brutalnie zmusił je do tego jakiś myśliwy. Coraz bardziej była jednak przekonana, że gdzieś w pobliżu krąży stado czworonożnych drapieżników. Czy to zapach psa? Jak najciszej zwróciła się w stronę, skąd, jak sądziła, przyniósł go wiatr. Była pełnia księżyca i Liara dobrze widziała otwartą przestrzeń wokół ruin. Zapach psa? Wciągnęła woń głębiej w nozdrza, a potem zobaczyła drżący cień zbliżający się od rosnącej w oddali kępy drzew. To nie były psy! Zdwoiła czujność. Nigdy nie widziała żywego Wilkołaka, a dwa ciała, które jej pokazano, bardziej przypominały ludzi niż psy. Wiedziała jednak, co nadchodzi. I w chwili, kiedy miała podnieść alarm, wróg zaatakował ją bronią, której nie oczekiwała. Okrzyk zamarł jej w gardle, gdy zdała sobie sprawę, że coś ją sparaliżowało, że nie może ruszyć się z miejsca, że ogromny ciężar przygniata jej pierś. Na łące przed nią księżycowa poświata dziwnie zmatowiała. Wyglądało to tak, jakby jakaś moc ją wykorzystywała do materializacji. Liara odetchnęła z trudem i aż jęknęła z zaskoczenia. Widziała nagą postać o kobiecych kształtach, ale psiej głowie - białej, z ostrym pyskiem. Nie stuliła czerwonych uszu zwyczajem alizońskich psów, lecz postawiła je, jakby polowała. Ta istota z koszmarnego snu - Liara nigdy nie słyszała o takim koszmarze - była ohydnym, nienaturalnym połączeniem człowieka i wilka. Chwyciły ją mdłości, lecz w jakiś sposób obudziła się jej wola. Nie słyszała wołania ani żadnego innego dźwięku. Lecz ten... ten wstrętny stwór starał się przyciągnąć ją do siebie, wzywał, jakby w zakamarkach jej jaźni kryło się coś podobnego, pokrewnego... Nie! Nie widziała niczego poza wzywającą ją Wilkołaczką. Zewsząd otaczał ją i dławił odór psiarni. Płonące oczy kobiety-potwora wpiły się w oczy dziewczyny i ta nie mogła oderwać od nich spojrzenia. Niesamowita postać jakby urosła, stała się bardziej materialna, wyraźniej sza. - Przybądź... krew do krwi... przybądź! - rozkazywała Liarze Wilkołaczka. Na ten myślowy zew reagowała jakaś zdradziecka cząstka jaźni młodej Alizonki. Nagle ostry ból rozerwał czarodziejską sieć. Metalowe ostrze zagłębiło się w ciele dziewczyny. I zaraz potem, zanim monstrum zdążyło ponownie zacisnąć wokół niej niewidzialne więzy, Liara rzuciła nożem, który kilka chwil temu wyciągnęła z rękawa. Zobaczyła, jak kobieta-pies podnosi pazurzaste łapy do szyi, cofa się chwiejnym krokiem, a potem osuwa na ziemię. Liara zapiszczała, zachwiała się na nogach, cofając na oślep, aż uderzyła ramieniem w mur zrujnowanej wieży strażniczej. Przeszywał ją tak straszny ból, jakby nóż wbił się w jej własną szyję. Zamglonymi od łez oczami widziała leżące bezwładnie na trawie białe ciało. Srebrzysty blask, w którym było je widać, przygasał i nikł, tak jak gładka skóra martwej Wilkołaczki. Wprawdzie zabite monstrum nadal zachowało kobiece kształty, ale z psiej głowy pozostała tylko naga czaszka oblepiona siwymi włosami. Liara zdołała się wyprostować, gdyż ból ustąpił. Usłyszała głośne krzyki i ujrzała biegnące ku niej takie same kosmate 99 stwory, jak ten, którego zabiła. Okrzyki nie dobiegały tylko z jednej strony; niejasno zdawała sobie sprawę, że rozbrzmiewały również za nią. Nie tylko ta jedna grupa zaatakowała obozowisko w ruinach. Napadło na nich tyle Wilkołaków, ilu żaden z wędrowców nigdy dotąd nie widział naraz. Tylko światło księżyca im sprzyjało; gdyby niebo było zachmurzone, zdeterminowane potwory zdołałyby wedrzeć się do obozu. Półprzytomna Alizonka prawie sobie tego nie uświadamiała. Od chwili, gdy uśmierciła kobietę-psa, jej ramię opadło bezwładnie. Nie mogła go unieść. Dostała ataku gwałtownego kaszlu, dusząc się pluła krwią. Keris włożył drugi magazynek do swego pistoletu strzałkowego. Tylko tą bronią władał prawdziwie po mistrzowsku. Mrugał bez przerwy oczami, gdyż nieznośnie go piekły od chwili, gdy tuż przed atakiem pojawił się słup białego światła. Liara stała naprzeciw owego blasku. Młody Tregarth nie wiedział, co zrobiła, ale podejrzewał, że światło znikło za jej sprawą. Na tym samym murze, gdzie przedtem widział młodą Alizonkę, pojawiła się inna postać. Była to Eleeri. Wydawszy okrzyk bojowy, zaczęła strzelać z łuku z tą samą zręcznością, jaką Keris często podziwiał na polu ćwiczebnym. Nie wątpił, że tylko niewiele strzał chybiło celu. A mimo to Wilkołaki atakowały jak oszalałe, fala za falą, zapomniawszy o instynkcie samozachowawczym. Później zabrzmiało przenikliwe rżenie ogiera rzucającego wyzwanie odwiecznym wrogom i spod wygiętej łukiem bramy wybiegły Kepliany. Patrząc na nie, można było uwierzyć w opowieści, że w ich żyłach płynie krew demonów. Keplianica Theela i jej źrebak deptały, rozdzierały i odrzucały na bok ciała napastników, jak rumaki bojowe wyćwiczone w stawaniu dęba i powalaniu przednimi kopytami piechurów zagrażających ich jeźdźcom. Wreszcie zapanował spokój, a nowe watahy atakujących nie wybiegły z dalekiego lasu. Kepliany okrążały zwłoki, raz czy dwa unosząc ostre jak brzytwy kopyta, by zgasić tlącą się jeszcze iskierkę życia. Kiedy jednak zbliżyły się do postaci, której Liara stawiła czoło, obeszły ją z daleka, pochylając głowy. Węsząc starały się rozpoznać, co za stwór tam leży. Później Theela odwróciła się w stronę ruin, a jej towarzysze za nią. - Liara? - Choć głos był cichy, łatwo przebił się przez otaczającą dziewczynę mgłę, która otumaniła jej umysł do tego stopnia, że Alizonce wydało się, iż nie ma nic wspólnego z walczącymi wokół niej ludźmi. Oślepiło ją jaskrawe niebieskie światło. Nie mogła podnieść sparaliżowanego ramienia, by zasłonić oczy. Blask bijący od Wilkołaczki był niemal równie silny. Nie widziała, kto tam stał, ale poznała głos. To Czarownica Myszka. W tej samej chwili Liarze wydało się, że ktoś odsłonił przed nią straszną tajemnicę. Przerażona, znów cofnęła się aż pod sam mur. Było w niej coś... jakaś skaza, piętno, które tamte służące Ciemności potwory mogły wyczuć, przywołać... - Zawołały cię. - Jaskrawe światło nadal ją paraliżowało. - Ale czy odpowiedziałaś na to wołanie? Bezwładne ramię Liary ożyło, zdołała więc podnieść rękę do drżących warg. - Wtedy nie... wiedziałam... - wykrztusiła. - Nie wiń za to siebie - odparła cicho i spokojnie Myszka. - Jeśli nawet przyciągnęłaś Wilkołaki, to zabijając ich przynętę sprawiłaś, że zdradziły swoje zamiary. Ta przynęta zaalarmowała również naszych wartowników. - Pies... - wymamrotała Liara zesztywniałymi ustami. - To my jesteśmy Psami z Alizonu, a nie zwierzęta, które hodujemy. Wiem, że użyto ich w służbie Ciemności. - Zadrżała. Wprawdzie żadna kobieta nie widziała Ceremonialnego Karmienia, ale wszyscy znali jego szczegóły. - Chociaż twoi rodacy mówią, że nie należą do Wiecznego Mroku, wiem, że mam w sobie coś, co jego słudzy pragną znaleźć... - Myśli przelatywały teraz przez głowę dziewczyny bardzo szybko, jak potok rozkazów, które ktoś wykrzykiwał nad jej uchem. - Jeśli tak jest... nie ma dla mnie miejsca wśród was. - Pani Liaro, gdybyś naprawdę służyła Ciemności, wtedy dosięgłaby cię śmierć. Wszystkich nas ukształtowali zmarli przodkowie, ale możemy wybrać dobrą lub złą drogę i w ten sposób zmienić przeznaczenie. Niebieskie światło już nie sprawiało bólu oczom Alizonki. Teraz podeszła do niej Eleeri, wciąż trzymając w ręku łuk. - To był atak zaplanowany z nienawiści, ale bez prawdziwej wiedzy. Jeśli sądzili, że zdołają przedrzeć się przez nasze zabezpieczenia z pomocą sztuczek niedouczonej szamanki, to nie są dla nas naprawdę groźni. Gdyby zaczekali... 101 Ale Liara już zrozumiała, co małżonka Komara chciała powiedzieć. - Gdyby zaczekali, aż rozciągniemy się w szeregu na szlaku, a ja znalazłabym się w tyle z kucami. Tak, wtedy mogliby zwyciężyć - dokończyła. - Nigdy. - Blask bijący z Klejnotu Myszki przygasł, odsłaniając ukrytą dotąd za świetlnym murem postać Czarownicy. - Myśleli, że jesteś drzwiami, przez które dostaną się do nas, ale bardzo się pomylili. I nigdy nimi nie będziesz, chyba że... - mówiła teraz wolniej - pozwolisz sobie na wątpliwości, będziesz szukać Cienia i odwrócisz się od Światła. - Skąd wiesz, że tego nie zrobię? - zapytała Liara. Ci tutaj, odwieczni wrogowie zaufali jej, ale ona bała się zaufania, bała się, ponieważ było nieosiągalne wśród jej pobratymców. Pozornie jednak zaakceptowała zapewnienia Myszki, choć jej umysł starał się uporządkować dręczące ją myśli. Nie spała przez resztę nocy, leżała jednak spokojnie pod kocami. To poszukiwanie Bram, połączonych ze sobą jak paciorki naszyjnika... czy naprawdę miało z nią coś wspólnego? Wiedziała, że nigdy nie wróci do domu. Kasarian siłą zmusił ją do opuszczenia Kervonelu. Nie znajdzie też dla siebie miejsca w Lormcie. A jeśli pozostanie wśród tych, z którymi wyruszyła na tę wyprawę, złe moce mogą ponownie użyć jej przeciwko nim. Pies... Gdy tylko zamknęła oczy, zobaczyła srebrzyste ludzkie ciało i psią głowę. Nigdy nie słyszała w Alizonie żadnych opowieści o takich nienaturalnych istotach. A jeśli Alizończycy są tacy w duchu? Może wchłonęli tak wiele z natury swych czworonożnych towarzyszy, których tak wysoko cenią, że mający dar widzenia prawdy ludzie zobaczą ich jako stop człowieka i zwierzęcia? Czy wszystkie dni spędzone u boku Voloriana, kiedy była taka dumna, że dzielił się z nią swą wiedzą... czy wtedy umocniła się w niej skaza Ciemności, o której istnieniu nie wiedziano? Rano trzymała się z dala od pozostałych wędrowców, zajęta kucami, które upierały się bardziej niż zwykle i trudno było je kontrolować. Może dotarł do nich smród zwłok leżących za zwalonym murem? Potajemnie ograbiła jeden z juków, odłożywszy na bok pakiet podróżnych sucharów. Nie umiała strzelać z łuku, nie mogła też go ukraść, gdyż zaraz by to zauważono. Jednakże pozostały jej jeszcze trzy noże i krótki miecz, którym w razie potrzeby wyrąbywała przejście w ciernistych zaroślach. Czy kiedykolwiek miała kogoś, kto naprawdę troszczył się o nią? W Alizonie zastąpiła zmarłą Opiekunkę Ogniska Domowego. Wywiązywała się ze swoich obowiązków na tyle dobrze, że członkowie jej rodu uważali, iż posiada odpowiednie kwalifikacje. Teraz zaś... Jej pomoc przy kontrolowaniu nieposłusznych kuców niewiele będzie znaczyć wobec następnego ataku Wilkołaków. Poranna mgła przemieniła się w deszcz i wszyscy podnieśli kaptury opończy. Nikt jednak nie zaproponował, by spróbowali przeczekać burzę, gdyż zanim deszcz przeszedł w ulewę, Myszka oznajmiła, że wyczuwa odległą moc poruszającą Bramy. Drzewa ustąpiły miejsca ostrej trawie i kępom krzewów, te zaś z kolei pokrytej żwirem ziemi, na której wznosił się las wysokich kamieni. Początkowo musiała poganiać kuce, by zbytnio nie pozostawały w tyle. Później jednak wydało się jej, że uparte zwierzaki doszły do wniosku, iż towarzystwo lepiej im służy. Liara pozostała w tyle, jak czynił każdy, kto chciał załatwić naturalną potrzebę, i schowała się za jedną ze skał, czekając, aż miną ją Strażnicy Graniczni. Później zarzuciła na plecy maleńką sakwę (nie pozwoliła sobie zabrać nic więcej) i ukradkiem, od jednego skupiska skał do drugiego, oddaliła się od posuwających się z trudem wędrowców, nie wiedząc i nie dbając, w jakim kierunku ucieka. Keris był zaskoczony, kiedy jeden z objuczonych kuców podszedł do Jasty. Niesforne kuce zazwyczaj trzymały się z daleka od pozostałych wierzchowców. Obejrzawszy się zobaczył, że reszta kuców szła tuż za pierwszym. Nie dostrzegł jednak Liary, a przecież zwykle trzymała się blisko swoich podopiecznych. - Ona odeszła. Drgnął usłyszawszy myślowe przesłanie Renthana. Wydarzenia ubiegłej nocy obudziły w nim podejrzenia co do zamiarów alizońskiej dziewczyny. Pełnił wtedy wartę na sąsiednim posterunku i zobaczył dziwny słup światła naprzeciw miejsca, w którym stała Liara. Zmarszczył czoło. Miał wrażenie, że kilka ważnych chwil wypadło mu z pamięci aż do momentu, w którym światło runęło na ziemię, a on sam zaczął strzelać do Wilkołaków. Ci słudzy Ciemności zachowywali się dziwnie, nie szukali osłony, jakby oczekiwali, że obrońcy będą spać. Wraz z Krispinem 103 i Romarem, dosiadającym młodego Kepliana, pojechał obejrzeć ciała zabitych. Keris dotarł do miejsca, w którym w nocy pojawił się słup światła. Coś zabłyszczało w trawie, zsiadł więc z Renthana, by się temu przyjrzeć. Oczywiście zobaczył martwego napastnika. Była to samica, znacznie większa od wszystkich Wilkołaków, jakich kiedykolwiek widział przez te wszystkie lata, kiedy walczył z nimi w Escore. O dziwo, zwrócona ku światłu, zarośnięta siwą sierścią twarz była pomalowana białą farbą. Kiedy nachylił się, by się jej lepiej przyjrzeć, dostrzegł płaskie, sztywne kawałki czegoś czerwonego, przymocowane po obu stronach czaszki i naśladujące uszy. W gardle Wilkołaczki tkwił wbity niemal po rękojeść nóż z quanstali. Widział go wielokrotnie na polu ćwiczebnym w Lormcie, pamiętał, że ten nóż zawsze trafiał w cel. Należał do Liary. Wyciągnął nóż i wsadził go parę razy w ziemię, by oczyścić z krwi. Zdziwiło go, że Alizonka nie wróciła po niego; sztylety z quanstali były zbyt cenne, by pozostawiać je nawet w ciałach zabitych wrogów. Później tak był zajęty przy zwijaniu obozu, że zupełnie zapomniał o swoim znalezisku. Przypomniał sobie dopiero teraz, kiedy nie zobaczył Liary, a Jasta powiedział, że odjechała. - Dokąd poszła? - Na chwilę opadł go strach. Przecież ten skalisty teren to znakomite miejsce do urządzenia zasadzki, choć Sokolnik i jeden ze Strażników Granicznych stali na warcie. - Swoją drogą - odparł bezgłośnie Renthan. - Żeby nas zdradzić. - Keris nie był całkiem pewny, czy właśnie to chciał powiedzieć. - Żeby nas uwolnić od tego, czego boi się najbardziej. - Ale pomimo nalegań młodego Tregartha, Jasta nie wyjaśnił, o co mu chodziło. Rozdział 7 Karsten, na południowy wschód od Varu Padał deszcz, ulewny, nie kończący się deszcz, który moczył ubranie do suchej nitki, ziemia jednak jakby się cieszyła z wilgotnego brzemienia. Trawa ustąpiła miejsca splątanym pnączom, które płożyły się płasko zamiast szukać drzew lub skał, wokół których mogłyby się piąć do góry. To tu, to tam, pod większymi liśćmi ukrywały się wielkie szkarłatne kwiaty, które zapełniały powietrze intensywnym, duszącym zapachem. Liara pomyślała, mijając je z trudem, iż wyglądają jak głowy krzykaczy odrzucone na bok po corocznej wielkiej rzezi. Nic tu nie przypominało jej ojczystej ziemi. Wiedziała, że się zgubiła. A przecież dwukrotnie dopisało jej szczęście. Za pierwszym razem ostrzegł ją wyostrzony słuch i ukryła się, zanim minęła ją gromada jeźdźców galopująca po zaniedbanej drodze, której nie naprawiano od wielu lat. Mężczyźni byli otuleni opończami, przynajmniej ci, którzy je mieli. Inni narzucili na ramiona koce lub skóry różnej wielkości. Nie należeli do Starej Rasy, byli mieszańcami, a przy łęku siodła ich przywódcy wisiała odcięta głowa kobiety; jej długie włosy zastąpiły sznurek. Pochodzili z południa, wyglądali tak, jak opisywano ich w opowieściach, które słyszała. W Lormcie nie widziała nikogo do nich podobnego. Następnym ostrzeżeniem, że nie jest to bezludny teren, był wielki słup dymu. Liara ukrywała się prawie pół dnia. Przytuliwszy się do ziemi, wpatrywała się z góry w zamek dopiero co najwyraźniej zdobyty. Wdzięczna była losowi za to, że znajdowała się tak daleko, że ani nie słyszała, ani nie widziała wyraźnie tego, 105 co tam się stało. Oddział, który zdobył tę niewielką twierdzę, mógł być lepiej uzbrojony i bardziej zdyscyplinowany niż ten, który ją minął w drodze, lecz żołnierze, była tego pewna, nie różnili się od widzianych przez nią wcześniej bandytów. Zamek wprawdzie padł, ale może ktoś zdołał uciec. Dlatego odziani w kolczugi jeźdźcy przeczesywali okolicę, by schwytać zbiegów. Liara cofnęła się najdalej jak mogła, osłaniając się z góry i z boków gałęziami gęstych krzaków. Przynajmniej nie było psów puszczonych tropem uciekinierów. Ci mieszkańcy południa najwidoczniej nigdy ich do tego nie używali. Zmęczonym ruchem oparła głowę o pień drzewa rosnącego w środku kępy, w której się ukryła. Sięgnęła do pasa. Minęło pięć dni, odkąd opuściła wysłanników Lormtu. Jeśli przybędą tu szukać jej... Ale czemu mieliby to zrobić? Znalazła się między nimi z konieczności, nie z wyboru. A czas naglił. Nie będą mogli jej szukać i jednocześnie badać wyznaczony teren, zbyt wielki dla tak małej grupy. Zastanowiła się, jaką Bramę znalazł Klejnot Myszki w kamiennym lesie. Ale to i tak nie miało żadnego znaczenia. Pogrzebała w swojej małej sakwie i wyjęła przednie łapy skoczka, którego zabiła kamieniem minionej nocy. Nie odważyła się użyć swoich noży, przekonała się jednak, że równie celnie potrafi rzucać kamieniami. Przypiekła tylko mięso na małym ognisku, ale wystarczyło go na krótko. Teraz zaś, choć brzydko pachniało i jeszcze gorzej smakowało, żuła je i przełykała z uporem. I przez cały czas pamiętała o tym, czego najbardziej się obawiała, co naprawdę skłoniło ją do odejścia. Nigdy wszakże nie poczuła charakterystycznego odoru Wilkołaków i nie zobaczyła śladów ich łap na zarośniętych drogach ani na wydeptanych przez zwierzęta ścieżkach. Przestała przyglądać się walce o zamek około południa. Nadciągał zmierzch, kiedy nieostrożnie wychynęła spod pokrywających ziemię pnączy i zobaczyła przed sobą kępę drzew, które raczej budziły niepokój niż obiecywały schronienie. Liara szła zygzakiem, wyszukując wzrokiem miejsca, w których roślinny kobierzec rzedł. Zatrzymała się raz, by cisnąć kamieniem w stronę, w której dostrzegła poruszenie wśród liści. Wydało się jej bowiem, iż ucieka tam jakieś ukryte w nich stworzenie. Głód dokuczał jej tak bardzo, że gotowa była upolować każdą nadającą się do spożycia zdobycz. Wtedy rozległ się przeraźliwy krzyk i szelest rozdzieranych liści. Dostrzegła przelotnie jakieś małe ciało i odważyła się znów rzucić weń kamieniem. Kiedy szamotanina ustała, podeszła i znalazła ptaka, dużego jak drób hodowany przez wieśniaków; jego puszyste pióra miały identyczny zielony odcień jak liście dziwnych pnączy. Podniósłszy go za szerokie łapy, Liara przedarła się przez ostatnie zarośla na skraj lasu. Dopiero tutaj, ukryta wśród drzew, zatrzymała się, żeby obejrzeć zdobycz. Omal nie powiedziała na głos: "Dzięki niech będą stryjowi Volorianowi". Już dawno przyzwyczaiła się do karmienia psów ociekającymi krwią kawałami mięsa, a teraz była równie głodna jak one. Coraz częściej porzucała wyuczone od dziecka wytworne maniery alizońskiej damy. Grzebiąc teraz wśród butwiejących liści pod drzewem, które niemal całkowicie osłaniało ją przed deszczem, patrzyła na swoje życie w Zamku Kervonel tak, jakby przeżył je ktoś inny. Odsłoniła kilka kamieni, wsadziła je w wygrzebaną jamkę, a potem rozejrzała się wokoło, szukając gałązek krzewów lub na pół spróchniałych konarów. Przez cały czas zastanawiała się, czy gdyby miała taką możliwość (i pewność, że jej brat nie czeka z drugiej strony, by ją zabić), dobrowolnie przeszłaby jeszcze raz przez magiczne drzwi w Lormcie. Oskubała i wypatroszyła ptaka. Po kilku nieudanych próbach zdołała rozpalić małe ognisko. Nabite na patyki kawałki mięsa syczały, gdy tłuszcz zaczął kapać w płomienie, podsycając ogień. Czy nadal ma iść przez ten las? Niepokoiło ją, że wędruje bez celu. Przypomniała sobie mapę świata z Lormtu. Przypuszczała, iż znajduje się w pobliżu południowej granicy Karstenu. Na południe od niej mieszkał mały naród - głównie żeglarze - zwani Varami. Oni także nie należeli do Starej Rasy. Czy dobrze zrobi, udając się dalej na zachód i szukając tam schronienia? Ulewa zamieniła się w deszcz. Liara najadła się żylastym mięsem upolowanego ptaka. Pozostałą, większą część owinęła w liście, przeznaczając na następny dzień. Była sama, poza nią nikt nie będzie pełnił warty. Po prostu spędzi jeszcze jedną niespokojną noc. Była bardzo zmęczona i nie wiedziała, czy przez sen wyczuje niebezpieczeństwo. Oparta plecami o pień drzewa, pod którym się schroniła, Liara mrugała oczami, walcząc z sennością. Wyjęła z ukrycia noże 107 i umieściła je w zasięgu ręki. Pozwoliła, by ogień zgasł, choć dygotała z zimna, pomimo grubej podróżnej opończy. Mimo woli powróciła myślami do swych pięknych komnat w Kervonelu, do miękkiego łoża, do wygód, które kiedyś uważała za coś naturalnego. Ta ucieczka od zwiadowców z Lormtu... Zaczęła roztrząsać powody, które skłoniły ją do podjęcia takiej decyzji. Alizończycy zawsze myśleli przede wszystkim o własnej korzyści. Liarę też tak wychowano. Odkąd mogła sięgnąć pamięcią, uczono ją zastanawiać się, jak dany czyn wpłynie na jej sytuację, a dopiero potem na położenie innych... Dobrze wiedziała, że ci, którzy niechętnie ją zaakceptowali, cieszą się teraz, iż się jej pozbyli. I nic do tego nie miały słowa młodej Czarownicy. Bolało ją całe ciało; trudy, które zniosła w drodze z Lormtu, wcale go nie zahartowały. Kiedy przełykała ślinę, piekło ją gardło. Dwukrotnie się zakrztusiła i kaszlała, aż jej oczy zaszły łzami. Była zmęczona... taka zmęczona... Otoczył ją leśny mrok. Ostatkiem przytomności zacisnęła dłoń na rękojeści noża, a potem, mimo rozpaczliwych wysiłków, pogrążyła się w bezdennej otchłani, choć jakaś cząstka jej jaźni ostrzegła ją, że to bardzo niebezpieczne. Wyczerpana do ostatnich granic, zapadła w tak głęboki sen, że nie ocknęła się, gdy otoczyli ją wrogowie. Obudziła się, półprzytomna, a potem przeszył ją dreszcz strachu, gdy poczuła, iż ktoś ją obmacuje. Kiedy wreszcie otrzeźwiała ze snu, ujrzała majaczący w półmroku zwierzęcy pysk. Śmierdzący oddech buchał w twarz dziewczyny, gdy napastnik brutalnie okręcał sznurem jej klatkę piersiową i ramiona. Później przewrócił ją na brzuch i związał przeguby tak mocno, że więzy boleśnie wpiły się w ciało. Po czym znów odwrócił ją na plecy. Musiała wpaść w łapy napastników wczesnym rankiem, gdyż dojrzała ich w szarym świetle świtu sączącym się między drzewami. Jeden z nich chwycił Liarę za włosy, wczepił w nie paluchy zakończone szerokimi, lecz tępymi pazurami, i szarpnięciem podniósł głowę branki tak, że gdy nachylił się nad nią nisko, spojrzeli sobie w oczy. Jego oczy płonęły w głębokich oczodołach niczym rozżarzone węgle. Widok ten sprawił, że senne otępienie Liary zniknęło jak ręką odjął. Zrozumiała, że zmęczenie osłabiło jej czujność, że zdradziło ją własne ciało. Dlatego wpadła w ręce, a raczej w łapy łowców, przed którymi chciała uciec. Pojmały ją Wilkołaki. Nie nosiły odzieży, a na ich owłosionych ciałach widać było blizny i ropiejące rany. Najgorsze wydało jej się to, że miały tak ludzką postawę i kształty. Ten, który ją trzymał, był samcem, lecz tuż obok niego, szczerząc ostre kły, stała samica. Jej nagie piersi wyglądały jak porośnięte meszkiem dwa skórzane worki. Dwa inne wilkoludy próbowały niezdarnie rozwiązać sakwę Liary, szarpiąc to w jedną, to w drugą stronę, gdyż każdy, warcząc, próbował zdobyć ją dla siebie. Wilkołak, który wczepił paluchy we włosy dziewczyny, warknął coś w języku kupców. Liara na tyle znała używaną na północy mowę, że zrozumiała, o co mu chodzi. - Gdzie inni? - wycharczał, potrząsając jej głową na boki, a potem uderzył nią o ziemię, by zmusić brankę do posłuszeństwa i uzyskać szybką odpowiedź. - Odeszli - powiedziała chrapliwie. Niech szybko ze mną skończą, błagała w duchu. Wilkołak zamrugał i warknął ze złością. Następnie puścił włosy dziewczyny i odszedł zgarbiony. Liara dostrzegła przelotnie brzeszczot noża, który wbiła w ziemię, zanim pokonał ją zdradziecki sen. Nie rozumiała, dlaczego wilkoludy nie wzięły go jako łup. Wychudzona samica chwyciła swego partnera za ramię, wskazując na pozostałe Wilkołaki, które wyrzucały teraz na ziemię zawartość sakwy. Przywódca zgrai prychnął i zwrócił ku nim kroki. Jego towarzyszka nie poszła za nim, ale przykucnęła obok dziewczyny. Zbliżyła do niej owłosioną twarz, a potem zachichotała. - Psi smród - zauważyła. - Psie mięso dobre. - Oblizała się, rozbryzgując ślinę. Liara zebrała się w sobie, by nie okazać wstrętu lub strachu. A więc miała trochę racji: Alizończycy rzeczywiście przejęli jakąś cząstkę natury zwierząt, które tak wysoko cenili. Tymczasem Wilkołaczka bez trudu rozpięła kaftan dziewczyny i ściągnęła go jednym szarpnięciem. Później, nie ruszając krępujących brankę więzów, zręcznie rozcięła resztę odzienia. Niebawem obnażyła Liarę całkowicie, odrzuciwszy na bok strzępy ubrania. Grube palce mocno uszczypnęły pierś Alizonki, która nie zdołała powstrzymać okrzyku bólu. Leżała bezbronna, a wrogowie mogli ją oglądać bez przeszkód. Starała się odpędzić myśl o tym, co ją czeka. Czy urządzą sobie z niej ucztę? A może będą ją torturować dla zabawy? 109 Wilkołaczka znów ją uszczypnęła i zamierzała zrobić to po raz trzeci, kiedy rozległo się chrapliwe wycie, a pozostałe zgromadzone wokół Liary wilkoludy natychmiast od niej odstąpiły. Leżąc na ziemi i widząc tylko włochate postacie, które ją otaczały, nie mogła dojrzeć nowo przybyłego. Zorientowała się jednak, że Wilkołaki w jakiś sposób były od niego zależne. Chwilę później zrobiły przejście dla znacznie wyższej od nich istoty otulonej opończą z opuszczonym kapturem. Przybysz szedł równym krokiem, od czasu do czasu podpierając się długą laską, wyższą niż on sam. Liara słyszała w Lormcie i przekonała się o tym osobiście, gdy zobaczyła w jarze łeb kamiennego potwora, że zło ma własny, obrzydliwy zapach, który zdradza je przed sługami Światła. Światło... nie wiedziała, w jakim stopniu należy do niego, lecz bijący od tajemniczej istoty smród przyprawiał ją o takie mdłości, że chciała zwymiotować wczorajszą kolację. Czy to Sarneński Jeździec? Mówiono jednak, że rzadko widywano Wilkołaki w ich towarzystwie. Potwór zamachnął się laską. Dziewczyna nie zdążyła na czas odwrócić głowy. Koniec laski uderzył ją prosto w zabrudzone ziemią czoło, pomiędzy białymi brwiami. Poczuła ukłucie, a potem... nicość... zupełnie nic. Do tej pory Destree polegała na umiejętnościach Wodza, zgadzając się, by grał rolę przewodnika. Była pewna, że opuścili świątynię w ostatniej chwili, unikając następnych odwiedzin wieśniaków. Wierzyła też głęboko, iż postępuje zgodnie z wolą Jantarowej Pani. Gruck najwyraźniej zaakceptował jej przywództwo. Idąc kręcił głową na wszystkie strony i węszył. Od czasu do czasu dotykał liści lub wskazywał na podobne do kwiatów latające stwory. Kapłanka starała się wtedy przekazać mu myślą ich nazwy w swoim języku. Niekiedy nawet zapominała o potrzebie pośpiechu, próbując zapoznać cudzoziemca z właściwościami ziół, które znajdował instynktownie. Obsypały ich przyniesione potężniejącym wciąż wiatrem płatki kwiatów. Dziewczyna zrozumiała, że nadciąga burza. Muszą znaleźć jakieś schronienie, gdyż wiosenne deszcze mogą bez ostrzeżenia zamienić się w prawdziwy potop. Natrafili na wielki wodospad i drzewo, które było leśnym gigantem, zanim huragan nie wyrwał go z korzeniami. Destree zsunęła sakwę na ziemię i zaczęła oczyszczać z trawy i krzaków upstrzony grzybami pień. Gruck poszedł za jej przykładem. Później przyniósł młode drzewka, które wyrwał bez trudu, i splótł z nich daszek. Wprawdzie nie mogli stanąć wyprostowani w tym zaimprowizowanym szałasie, ale było to w końcu jakieś schronienie, które znaleźli dosłownie w ostatniej chwili. Burza rozszalała się o zachodzie słońca. Wędrowcy skulili się pod daszkiem (Wódz pomiędzy nimi), żując podróżne suchary i wpatrując się w ścianę ulewnego deszczu. - Dokąd iść? - nieme pytanie Grucka oderwało Destree od niepokojącej myśli, że nowa łata na ścianie świątyni może nie wytrzymać takiego ataku żywiołów. - Do Escore - odparła na głos, a potem zrozumiała, że to słowo nic nie znaczy dla jej towarzysza. Usiłowała wyobrazić sobie tę krainę, o której wiele słyszała: dziwny, niesamowity krajobraz, zamieszkany przez niedobitki różnych służących Światłu ludów, gdzie jednak pozostały oazy Ciemności. - Stamtąd... pójść do domu? - pytał dalej. Kapłanka wiedziała, że nie może mu nic obiecać. Nie był dzieckiem ani mniej inteligentnym od człowieka zwierzęciem. Musi powiedzieć mu prawdę, gdyż tylko ona jest fundamentem zaufania. - Są tam tacy - formułowała myśli powoli, położywszy rękę na miękkim futrze kota, jakby ten prosty kontakt mógł ułatwić jej zadanie - którzy wiedzą znacznie więcej ode mnie. Jeśli istnieje choćby nikła szansa, że wrócisz do siebie... powiedzą ci o tym. Gruck odwrócił lekko głowę; Destree widziała tylko jej kontury na tle potoków deszczu. Następna uwaga cudzoziemca zaskoczyła ją, gdyż już nie dotyczyła przejścia przez Bramę. - To jest dobra, żyzna ziemia. Jej Alatar musi bardzo ją kochać. - Bardziej wyczuła niż zobaczyła, że przesunął ręką po pniu jednego z drzewek podtrzymujących daszek. - A jednak... - Wahał się tak długo, że pomyślała, iż zamknął kanał komunikacyjny między nimi. Później odwrócił się i spojrzał na Destree. Zobaczyła jego oczy błyszczące w mroku jak świetliste dyski. - Tutaj nie ma strażnika... nikogo, kto by słuchał... kto by pomógł... kto by walczył... - Walczył! - powtórzyła zaskoczona. Przed czym strzegł swoich lasów siedzący obok niej olbrzym? 111 - Przed tymi, co biorą, ale nie dają... - Wyraźnie usiłował znaleźć odpowiednie słowa, by jej to wytłumaczyć, wydawało się, że nie może uwierzyć, iż Destree nie zrozumiała, o co mu chodzi. - Nie istnieje świat bez wrogów. - Była to najlepsza odpowiedź, jaką wymyśliła. Dodała zaraz: - Muszę ci powiedzieć prawdę: kraj, do którego wędrujemy, ma wielu nieprzyjaciół. Tam zawsze trzeba się strzec. - To moje powołanie - odparł. - Jestem bowiem strażnikiem i każde miejsce, w którym rosną jakieś rośliny, nie będzie dla mnie całkiem obce. Ze wszystkich sił starała się nie zasnąć, ale była bardzo zmęczona i sama nie wiedząc kiedy zapadła w drzemkę. Gdy ocknęła się w szarym świetle poranka, Gruck nadal siedział na piętach, wpatrując się w świat zewnętrzny tak intensywnym spojrzeniem, że Destree uznała, iż w jakiś sposób stara się wejść z nim w zażyłość. Burza wyświadczyła im jedną przysługę: opóźniła pościg i zatarła ich ślady. Dziewczyna miała nadzieję, że nawet Foss ich nie znajdzie. Jeden dzień był podobny do drugiego, ale z upływem czasu wiedzieli o sobie coraz więcej. Kapłanka patrzyła z podziwem, kiedy jej olbrzymi towarzysz stawił czoło plamistej leśnej kotce, gotowej bronić swych dwóch kociąt z furią właściwą swemu gatunkowi. Ukląkł przed gotowym do skoku zwierzęciem i wydawszy cichy, gardłowy dźwięk podobny do mruczenia Wodza, położył przed nią snarka, żyjącą na drzewach jaszczurkę, którą wydobył z kryjówki wśród pnączy jednego z leśnych olbrzymów. Kotka warknęła, ale nie było to wyzwanie. Przypadłszy brzuchem do ziemi, popełzła do przodu, by z szybkością błyskawicy położyć łapę na tłustej jaszczurce. Później w mgnieniu oka zniknęła ze zdobyczą w zębach. Destree widziała też, jak olbrzym stał w nurtach strumyka w blasku porannego słońca, pozostawiwszy na brzegu złocisty pas z ekwipunkiem, a potem tak szybko jak długodzioby żuraw schwytał rybę na śniadanie. Nie próbowała też mu przeszkadzać, kiedy zobaczywszy więdnące pnącze nadal oplatające złamaną gałąź, rozluźnił sploty i niezwykle ostrożnie przeniósł je na najbliższą podporę. On zaś chętnie uczył się od niej wszystkiego, co wiedziała o ziołach. Zbierała jednak niewiele roślin leczniczych, które napotykali po drodze, gdyż nie miała gdzie ich ususzyć i nie wiedziała, czy będą im potrzebne w przyszłości. Dziewczyna nie liczyła mijających dni i była pewna tylko jednego: że kierują się na północny wschód. Nie wiedziała również, czy już dotarli do Escore. Jednakże pewnego dnia uświadomili sobie nagle, że są blisko siejących spustoszenie ludzi, powietrze bowiem rozdarł okrzyk bólu. Zaskoczeni, zwrócili się w tamtą stronę. Bez wątpienia było to przedśmiertne wołanie. Destree zbyt dobrze poznała w przeszłości niebezpieczeństwa związane z nieustanną walką. Sięgnęła natychmiast do swego amuletu, gdyż był to kobiecy krzyk. Gruck już szedł wielkimi krokami w tym kierunku. Po raz pierwszy zobaczyła, że odczepił od pasa pręt długości krótkiego miecza, lecz pozbawiony brzeszczotu. Wyostrzone zmysły dziewczyny wyłowiły zapach ludzi i koni. Pociągnęła olbrzyma za ramię. - Może ich być wielu. Wydał dziwny dźwięk i strząsnął jej rękę z ramienia, nie przestając iść. Została w tyle, gdyż nie mogła go dogonić. Później wycelował z krótkiego pręta w przerwę w listowiu. Usłyszała przenikliwe brzęczenie. I krzyki... przedśmiertne krzyki. Ścisnęła mocniej swój amulet. Wszyscy wiedzieli, że Moc Jantarowej Pani ma również ciemną stronę, że może ona zadawać śmierć, kiedy jest to konieczne. Destree nie powstrzymała cudzoziemca. Przedarli się przez gęste zarośla. Gruck, jakby niczego się nie obawiając, wyjrzał na polanę. Leżały tam zwłoki trzech mężczyzn w zardzewiałych kolczugach, poplamionym skórzanym odzieniu, o tak ohydnych rysach twarzy, że dziewczyna nie chciała na nich patrzeć, a za nimi skręcone w kłębek białe ciało. Pośpieszyła do ofiary, która niedawno przestała być dzieckiem. Wyprostowała skulone zwłoki i położyła swój amulet pomiędzy posiniaczonymi, krwawiącymi piersiami. - Pani, ona wiele wycierpiała, znęcali się nad nią. Ale Ty już ocierasz jej łzy i nie czuje bólu. Oby szczęśliwie przeszła przez Ostatnią Bramę i znalazła poza nią wszystko, za czym tęskniła w życiu. Złożyli nieznaną dziewczynę w wygrzebanej przez Grucka głębokiej jamie. To on narwał kwiatów rozkwitłych niedawno, którymi przykryli ciało, zanim je zakopali. Olbrzym podszedł potem do trzech koni, chudych, pokrytych ranami od bicza, zdjął z nich uprząż i puścił wolno. Nie zwrócił 113 jednak uwagi na zwłoki morderców, a Destree nic na to nie powiedziała. Kiedy ruszali w dalszą drogę, zaczął padać deszcz, jakby przyroda opłakiwała zamordowaną dziewczynę. Po dłuższej wędrówce rozbili obóz. Zauważyli jednak, że kot czymś się niepokoi. Chodził tam i z powrotem przed małym ogniskiem, pomrukując groźnie od czasu do czasu. Wtem amulet rozgrzał się na piersi Destree tak bardzo, że wydało się jej, iż liznęły ją płomienie. Wiedziała, że Jantarowa Pani ją wzywa i że musi posłuchać tego wezwania. Nic nie mówiąc Gruckowi, opuściła obóz szybkim krokiem. Wódz, choć nienawidził wody, ruszył za swą panią. Olbrzym kroczył tuż za nimi. Smród zgnilizny - lub Zła! Destree nie wiedziała, jak bardzo oddalili się od obozowiska, ale zrozumiała natychmiast, że to, co ujrzała przed sobą, naprawdę należy do Wiecznego Mroku. Zwolniła kroku, lecz się nie zatrzymała. Gestem poleciła Gruckowi zachować ostrożność. Odpowiedział skinieniem głowy. Jeżeli zgromadzeni na polanie słudzy Ciemności wystawili wartowników, ci opuścili posterunki, by zobaczyć, co się dzieje. To były Wilkołaki - i to liczne stado! Utworzyli nieregularny krąg, w którego środku znajdowała się branka. Miała tak białe ciało, iż zdawało się świecić. Nad nią stał owinięty w opończę, zakapturzony stwór, który nie należał do stada. Zanim zdołała powstrzymać swego towarzysza, ten ruszył do miejsca, skąd słudzy Zła mogli go zobaczyć. Ponownie wyciągnął lekką różdżkę, ale tym razem najwyraźniej zamierzał ją rzucić. Kiedy Destree podbiegła do Grucka, by skłonić go do odwrotu, obca broń już mknęła w powietrzu. Rozległ się przeraźliwy świst. Zakapturzona postać poderwała głowę i błyskawicznym ruchem podniosła nieco swoją laskę, z której węzłowatego czubka strzeliło ciemnoczerwone światło. Lecz broń Grucka pierwsza trafiła w cel. Otulony opończą stwór osunął się na ziemię tak szybko, jakby pod fałdzistym nakryciem nigdy nie było ciała. Jednocześnie od amuletu Gunnory oddzielił się świetlny krąg, który stawał się coraz większy. Dziewczyna usłyszała warczenie, a potem wrzaski Wilkołaków, które chwiejnym krokiem cofnęły się i uciekły od sterty odzieży i leżącego obok niej białego ciała. Rozdział 8 Nieznane tereny na południu Karstenu Ona odeszła! - Keris zawrócił i z większym trudem, niż przypuszczał, skierował znów do przodu juczne kuce. Pomogła mu tylko okoliczność, że były powiązane jeden za drugim. Nieco większy od nich koń, na którym jechała Liara, ruszył za nimi bez protestu. - Została schwytana! - Pani Eleeri zrobiła krok do przodu, ale powstrzymała ją ręka Myszki. - To nie tak. Odeszła dobrowolnie, bo zlękła się tego, co nosi w sobie. Przynajmniej tak myśli. Reszta wędrowców otoczyła maleńką postać w szarej sukni. - Ależ ona przeszła próbę w Lormcie! - zaprotestował Keris, sam nie bardzo wiedząc, dlaczego to robi. - Jeżeli nosi skazę Ciemności, nie mogłaby jej ukryć przed tobą i twoimi siostrami! Nie jest Adeptką! - Ona nie należy do Wiecznego Mroku, choć potężna moc Ciemności może nią kierować za pośrednictwem jej krwi. Alizończycy nazywają siebie Psami - twarzyczka Myszki przybrała wyraz powagi - i kto wie, czy od wieków hodując swoje stada nie przejęli jakichś zwierzęcych cech? - Ale czy to ty sama nie wybrałaś jej aby na naszą towarzyszkę podróży? - Tym razem przemówiła Eleeri. Cień rozpaczy przemknął przez rysy młodziutkiej Czarownicy. - To - wyciągnęła swój Klejnot - przyciągnęło mnie do niej, tak jak do was wszystkich, kobiet, mężczyzn, Renthana, Keplianów. Wszyscy mamy swoją rolę do odegrania podczas tej 115 wyprawy, ale Liara jeszcze tego nie zrobiła. Przez jakiś czas musi samotnie kroczyć swoją drogą. A teraz - wzruszyła ramionami, jakby odsuwając od siebie wszelką myśl o tym, co się stało -chodźmy do Bramy, którą znalazł mój Klejnot. Zsiedli z wierzchowców wśród skamieniałych drzew, gdyż teren był nierówny i mogli tylko iść powoli. Niekiedy skalną powierzchnie przecinały szczeliny, w które łatwo wpadłoby kopyto Kepliana, Renthana lub konia. Otaczało ich bezludne pustkowie, a deszcz lał bez przerwy. Kerisowi wydawało się, że pojmała go jedna z bajecznych Bram i wypluła w nieznanym świecie. Jasta miał pewny krok, a przecież trzymał się nieco z tyłu, za jucznymi kucami. Można było odnieść wrażenie, że sama obecność Renthana osłabiła ich upór, gdyż szły bez specjalnych protestów na postronku, który trzymał Keris. Skamieniałe drzewa ustąpiły miejsca otwartej przestrzeni. Otwartej, ale niedostępnej dla wędrowca, gdyż w jej środku znajdowało się coś tak niesamowitego, że wysłannicy Lormtu zatrzymali się na skraju lasu kolumn i stali, nie wierząc własnym oczom. Wszystkie inne Bramy, do których przyciągnął ich Klejnot Czarownicy, były zniszczone przez czas i wydawały się niegroźne, lecz ta jakby przycupnięta budowla samym swym wyglądem budziła niepokój. Keris przypomniał sobie dziwaczne stwory przebywające w nadświecie Ciemnej Wieży, do którego zapuściło się troje jego towarzyszy, by uratować ludzkie życie - i duszę. Brama była masywna, sprawiała wrażenie monolitu, miała szarozielony kolor, i, podobnie jak tamten łeb potwora, który pogrzebali pod skałami, została ukształtowana w taki sposób, że mogła służyć tylko Ciemności. Mocno przyciskała do ziemi członki, jej garbaty grzbiet pokryty był brodawkami. A twarz - jeśli to, co znajdowało się na przedzie kulistej głowy, można było nazwać twarzą - przypominała pyski małych, ziemnowodnych stworzeń, które Keris znał z dzieciństwa. Rozwarte szczęki zajmowały przynajmniej połowę czaszki. Ten stwór nie miał widocznego nosa ani oczu; obsypana brodawkami skóra sięgała od szczęk po szczyt głowy. Theela stanęła dęba i zarżała przeciągle, rzucając wyzwanie; jej błękitne oczy zapłonęły jeszcze jaśniejszym blaskiem. Znajdujący się w pobliżu Keplianicy ludzie kreślili w powietrzu znaki mające odpędzić złe moce. Tu rządził Wielki Mrok. Myszka, choć Eleeri próbowała ją zatrzymać, odeszła od swych towarzyszy, którzy zbili się w ciasną grupę, jakby wszyscy, ludzie i zwierzęta, szukali w ten sposób osłony przed atakiem Ciemności. Rozjarzony magiczny kamień Czarownicy zamigotał. Myszka spojrzała przed siebie. Usłyszeli jej słowa, choć mówiła cichym głosem: - Ten stwór... żyje... Keris znów szturchnął ramieniem gładki bok Jasty. Ta Brama nie jest martwa, może więc w każdej chwili wessać ich w ten wielki pysk, albo wypluć z siebie jakiegoś nieznanego dotąd potwora. - Theela. - Ku zaskoczeniu Kerisa Myszka wezwała Keplianicę. - Eleeri, Romar. - Potem dodała imiona pozostałych Keplianów. Młody Tregarth został sam, kiedy Jasta też ruszył do przodu, choć Czarownica go nie wezwała. To dziwne, mieszane towarzystwo stało teraz naprzeciw przycupniętego monstrum. Keris wiedział, iż Eleeri włada wielkimi mocami, a niektóre pochodziły z innego świata, gdyż przybyła przez Bramę. Zaś jej małżonek, Romar, stoczył zaciętą bitwę ze złymi mocami i wyszedł jako jeden ze zwycięzców. Wybrańcy Myszki ruszyli do przodu. Ludzie robili jakieś gesty, choć nie wyciągnęli broni. Ale Kepliany - które, zanim Eleeri zniszczyła starożytny czar, służyły Ciemności - poszły z wyraźną niechęcią. Były jednak wolne, mogły robić, co zechcą. Keris, mimo że stał w pewnej odległości od nich, w jakiś sposób wyczuł wir mocy emitowanej przez trzy czarne kształty. Jasta zaś, jak Keris dobrze wiedział, miał wrodzony talent magiczny, wspólny wszystkim Renthanom. - Czy można ją zamknąć? - odezwała się Eleeri i głos jej nie drżał, gdy zadała to pytanie. Objęła ramieniem barki Theeli. - Nie umiemy tego robić. - Myszka trzymała oburącz swój Klejnot, przyciskając go do czoła. - Nasi przyjaciele szukają w Lormcie informacji na ten temat, ale jeszcze nic nie znaleźli. Jeśli w ogóle kiedykolwiek było to wiadome. Skoro jednak nie możemy jej zamknąć, zasłonimy ją magiczną ścianą. Romar skinął głową, jakby od razu zrozumiał, co zaproponowała. Podszedł i ujął wolną dłoń Eleeri, która drugą ręką nadal dotykała Theeli. - Musimy iść przeciw słońcu - oznajmiła Myszka i odwróciła się szybko. Pan Romar poszedł za nią, pociągając za sobą 117 swoją małżonkę i Theelę. Tuż za nimi, pierś przy piersi, ruszyły dwa pozostałe Kepliany i Jasta. Kroczyli powoli. Wargi ludzi poruszały się, chociaż Keris nie rozumiał słów. Był jednak pewny, że rzucają takie czary, do których mają największe zaufanie. Kepliany i Renthan jakby zamigotały. Pomimo deszczu ich sierść zdawała się świecić słabym blaskiem. Wszystkie uważały, by iść równym szeregiem. Ta dziwna grupa ludzi i zwierząt trzykrotnie zatoczyła krąg wokół kamiennego stwora. Moc, którą przywołali, dotknęła również czekających. Oba sokoły nagle wzleciały w powietrze i zaczęły krążyć nad Bramą pełnymi wdzięku ruchami. Keris zaś zdał sobie sprawę, że czuje przymus powtarzania niezrozumiałych słów. Dostrzegli nagły ruch w rozwartej paszczy, wystrzeliła z niej gruba czarna lina, podobna do cum, które rzucają Sulkarczycy. W tej samej chwili Keris zauważył jeszcze coś. Deszcz jakby zgęstniał, tworząc mur, wzdłuż którego kroczyli władcy Mocy. Czarny jęzor dotknął na poły iluzorycznej ściany i natychmiast odskoczył, jakby go odepchnęła. (Keris nigdy nie był pewny, co naprawdę wtedy zobaczył, choć zachował pamięć o tym wydarzeniu przez wiele lat). Później ci, którzy utkali magiczną sieć, wrócili do swoich towarzyszy. - Musimy znaleźć jakieś spokojne miejsce. Z dala od tej Bramy - powiedziała pośpiesznie Myszka. - Powinnam jak najprędzej zameldować o wszystkim Mewie. Czynna Brama na służbie Ciemności... Nasi przyjaciele z Lormtu muszą się o tym dowiedzieć. Czarodziejska ściana nie unieszkodliwi jej na długo. Może jednak moje siostry wzmocnią z daleka nasze czary. Dlatego ponownie zapuścili się w las skalnych wieżyczek. Zapadł zmierzch, zanim dotarli do zwyczajnie wyglądającego, trawiastego brzegu rzeki, na którym rozbili obóz. Deszcz przestał padać wraz z nadejściem nocy. Mogli więc rozpalić ognisko, wysuszyć odzież i zjeść obfitszy posiłek niż poprzednie. Myszka wycofała się do małego, osłoniętego zakątka, który zrobiono dla niej z juków. Keris stanął na straży wraz z Vutchem i Vorickiem. Romar, w słabym świetle kuli, którą zawsze nosił w torbie, ale rzadko z niej wyjmował, zaznaczył na mapie przebytą trasę. Musieli znajdować się w pobliżu południowej granicy Karstenu, ale Denever nie znał tych stron. Prowadził ich najlepiej jak umiał, przez nierówny teren, w którym w razie potrzeby mogli łatwo się ukryć. Zaproponował, że wyruszy na zwiady na wschód. Tej nocy wędrowcy przedyskutowali ten projekt. Keris cieszył się, że już nie musi pilnować jucznych kuców. Nawet z pomocą Jasty z trudem kontrolował narowiste, uparte konie. A przecież Liara zdawała się nie mieć z tym żadnych kłopotów. iiara - i Wilkołaki. Młody Tregarth po raz pierwszy zastanowił się, dlaczego Myszka tak łatwo pogodziła się ze zniknięciem Alizonki. Nie mam talentu magicznego i w otoczeniu władców Mocy czuję się jak ślepy lub głuchy wśród zdrowych ludzi, pomyślał nagle. Zdawał sobie sprawę, że jego towarzysze mieli trudności z akceptacją Liary, gdyż Sokolnicy i Strażnicy Graniczni zbyt często walczyli z jej rodakami. A pamiętając o odwiecznej nienawiści Czarownic do Alizończyków, zdziwił się, że tak życzliwie powitano Liarę w Lormcie. Wiedział jednak, iż ci, którzy próbowali tam odzyskać pradawną wiedzę dla dobra wszystkich, mieli jakieś dziwne powiązania z Psami z Alizonu. Gdzie się podziewała dzisiejszej nocy? Zabrała tylko jedną małą sakwę z zapasami, a był przekonany, iż nie zdoła sama się wyżywić na odludziu. Wilkołaki... Odruchowo sięgnął ręką do pasa. Zupełnie zapomniał... Miał przecież nóż z quanstali, który znalazł w dziwnie szybko rozkładających się zwłokach po bitwie z wilkoludami. Niejeden raz widział, jak Liara celnie rzucała nożami, i nie wątpił, że ten, który trzyma teraz w dłoni, należy do niej. Powinien był go oddać. Nie dawało mu to spokoju przez cały czas, gdy pełnił wartę. Denever samotnie odjechał na swoim torgiańczyku następnego ranka, kierując się dalej na wschód. Myszka wydawała się spokojna; nie powiedziała jednak, czy rzeczywiście uzyskała wsparcie pozwalające ostatecznie obezwładnić złowrogą Bramę. Miała wszakże dla nich dobre nowiny. Ogółem w Escore zlokalizowano aż dziewięć magicznych przejść, gdyż istoty władające Mocą ułatwiały poszukiwaczom zadanie. Pięć Bram dawało oznaki życia. Pilnie ich strzeżono. Oddziały wysłane na zwiady przez marszałka Korisa znalazły jeszcze trzy Bramy. Jedna, choć sprawiała wrażenie nieczynnej, znalazła się pod strażą, dwie pozostałe również, choć zachowywały się spokojnie. Keris był pewien, iż obezwładniono je tymczasowo, tak jak znalezione poprzedniego dnia przejście między światami. 119 - Czy ktoś kiedykolwiek zapisał - zapytała Eleeri, kiedy Myszka przekazała im wieści z Lormtu - ilu Adeptów uczestniczyło w planach wędrówek do innych światów? Może istnieje jakiś spis, zawierający informacje o tym, kim byli i gdzie mieszkali? - Ta sprawa jest teraz w gestii Hilariona i Kaththei - odparła Myszka. - Hilarion doniósł, że odkrył dwie Bramy i unieruchomił je najlepiej jak umiał. Lecz Adepci nigdy nie darzyli się przyjaźnią. Cieszyli się, gdy odkryli coś nowego i zadziwili swoich kolegów, ale nie wyjaśniali, jak osiągnęli rezultaty, którymi się później przechwalali. Jednakże - twarz miała ściągniętą ze zmęczenia - większość Adeptów pochodziła z Escore i z Arvonu, które były ich całym światem, zanim zostały zniszczone podczas Wielkiej Bitwy. Wobec tego magiczne wrota znajdujące się tutaj, na południu, są dziełem wędrowców, którzy bardziej niż inni nie ufali pozostałym władcom Mocy, albo uciekinierom, którzy rozproszyli się po świecie, kiedy skończyła się Pierwsza Wojna Magów. Tego dnia nie ruszyli w dalszą drogę. Widać było bowiem, że duża strata magicznej energii bardzo wyczerpała zarówno ludzi, jak i zwierzęta. Dwaj Strażnicy Graniczni nałowili ryb, a Keris na grzbiecie Jasty oraz Sokolnik Krispin na swym torgiańczyku wyruszyli na polowanie. Ustrzelili dużą antylopę, a sokół Wytrzymały schwytał cztery gęsi stepowe. Tak duża ilość mięsa pozwoliła im uzupełnić kurczące się zapasy żywności. Spędzili więc w tym miejscu jeszcze dwa dni, susząc zdobycz i czekając na powrót Denevera. Następnego dnia myśliwi znaleźli dowody świadczące, że w tym nieszczęsnym kraju nadal istnieją oazy życia tak silnego, iż z powodzeniem stawiało czoło chaosowi. Wytrzymały, który wyprawił się na zwiady, zameldował o tym Krispinowi. - Jest tam droga i najwidoczniej nadal używana - Sokolnik pogładził po głowie swego skrzydlatego towarzysza. - Wytrzymały zauważył, że podróżuje nią jakaś grupa jeźdźców. Może powinniśmy się temu przyjrzeć? Lepiej jest jak najwcześniej przygotować się na najgorsze, zgodził się z nim w duchu Keris. Jeżeli ich obecny obóz na brzegu rzeki nie znajduje się na skraju bezludnego pustkowia, ale graniczy z zamieszkanymi rejonami Karstenu, muszą być gotowi na wszystko. Zsiedli z wierzchowców, a Jasta oddalił się nieco, by zbadać okolicę. Idąc za nim Keris i Krispin dotarli do wąskiego parowu, przez który przepływał niewielki strumień obrośnięty krzewami. Rzeczywiście biegła tędy droga i Keris zaraz zrozumiał, co oznacza oczyszczona przestrzeń po obu jej stronach: wprawdzie nie sięgała tak daleko jak lot strzały, ale utrudniała urządzenie zasadzki. Ktokolwiek rządził tą częścią rozdartego wojną domową kraju, miał dość sił i chęci, by utrzymywać drogi w dobrym stanie. Zapewniało to nie tylko szybsze ruchy wojsk, ale i obecność karawan kupieckich. Tam, dokąd docierali kupcy, panował pokój, nawet jeśli był chwiejny i niepewny. Droga przecinała potok, przez który nie przerzucono mostu, co dowodziło, że jest tam bród, czyli woda tak płytka, iż bez trudu można przedostać się na drugą stronę. Jeźdźcy, których zauważył sokół Krispina, już zbliżali się do brodu. Uzbrojeni gwardziści otaczali lektykę zawieszoną pomiędzy dwoma krzepkimi końmi; kurz nieco przyćmił jaskrawe barwy zasłon. Część zasłon podwiązano, by pasażerowie widzieli okolicę. Keris dostrzegł wytworną suknię, którą mogła nosić tylko dama z wysokiego rodu. Przyozdobione srebrnymi bransoletami ramię obejmowało małe, z czerwoną twarzyczką dziecko, które szamotało się i wrzeszczało na całe gardło, daremnie próbując się uwolnić z uścisku. Za lektyką jechały na powolnych wierzchowcach trzy kobiety w skromniejszych strojach; ozdobne czepce niemal zasłaniały ich głowy. Za nimi podążało jeszcze kilku gwardzistów. Wszyscy dotrzymywali kroku wolno jadącym koniom, które niosły lektykę. Kilku zbrojnych zachowywało się jak zwiadowcy, przeszukując skraj przetrzebionych zarośli. - Luscan! - Kerisa zaskoczył gromki okrzyk Krispina. W tej samej chwili siedzący na łęku siodła sokół zaskwirzył przeciągle. Podróżni natychmiast na to zareagowali. Gwardziści podzielili się na dwa oddziały. Jeden otoczył lektykę i towarzyszące jej niewiasty, drugi ustawił się tak, by odeprzeć ewentualny atak, a znajdujący się najbliżej zbrojni skierowali się w stronę wąwozu. Zanim Keris zdążył się poruszyć, Krispin pchnął swego konia do przodu i znowu krzyknął na całe gardło. Dopiero wtedy młody Tregarth zauważył, że trzej karsteńscy strażnicy noszą zbroje i ekwipunek Sokolników. Ich własne ptaki szybko poderwały się w powietrze i odpowiedziały na zew Wytrzymałego. Jeden z trójki Sokolników podniósł przyłbicę hełmu w kształcie głowy sokoła. 121 - Podróżujesz jako najemny żołnierz? - zapytał. Był znacznie starszy od Krispina, a długa blizna unosiła kącik jego ust. - Podróżuję jako najemnik - odparł spokojnie Krispin. - Choć Gniazdo już nie istnieje, żaden spór nie poróżnił mnie z naszym bractwem. Gwardziści wzięli przykład z Sokolników. Trzymali dłonie na rękojeściach mieczy, a łuki przed sobą, ale wyglądało na to, iż zgadzają się, by ich towarzysz przejął inicjatywę. Krispin podniósł swoją przyłbicę, a potem, jakby chcąc, żeby starszy Sokolnik upewnił się ostatecznie co do jego tożsamości, zdjął hełm z głowy. - Ty jesteś Luscan ze Stada Pasiastego Skrzydła - powiedział. - Byłem pisklakiem w roku, kiedy objąłeś dowództwo tego Stada. - A kto wtedy był twoim nauczycielem? - zapytał szybko tamten. - Asshfar, który już dawno odleciał z tego świata, jeszcze przed zniszczeniem Granicy. - Tak, Asshfar - powtórzył Luscan. - Co porabiasz teraz, chłopcze: zarabiasz na życie grając rolę najemnika? - wykrzywił usta w szyderczym uśmiechu. - Wstąpiłem na służbę tam, gdzie kazał mi dowódca mojego Stada... - U barona Jerme? Podróżujesz dość śmiało po jego ziemiach. - Tylko przez nie przejeżdżam. Na tych, z którymi podróżuję, nałożono geas. Luscan wbił w niego spojrzenie. - Co czary i geas mają wspólnego z uczciwym wojownikiem? - Może dużo. Ale przysięgam ci - na miecz i krew, szpon i dziób - że nie przybyliśmy tu, żeby niepokoić któregokolwiek z mieszkańców tych stron. - Zawahał się i dodał ostrzejszym tonem: - Jeśli służą Światłu. Luscan chrząknął. Widać było jednak, że zaakceptował przysięgę, którą złożył Krispin. - Czyją tarczę herbową nosisz? - spytał nieco mniej arogancko. - Dwóch krain, a może nawet i Karstenu, ponieważ to, czego szukamy, znajduje się tutaj, jak się o tym już dwukrotnie przekonaliśmy. - Mówisz zagadkami! - to powiedziała zrzędliwie siedząca w lektyce kobieta. - Wytłumacz się jasno albo będziemy cię uważać za tego, kim naprawdę jesteś: bezpańskiego woja, który chętnie korzysta z takiej wolności. Dwaj pozostali Sokolnicy ponaglili swoje wierzchowce, które zrobiły kilka kroków do przodu, tak że cała trójka znalazła się naprzeciw Krispina. Keris patrzył w napięciu wiedząc, że jeśli dojdzie do walki, będzie musiał wziąć w niej udział. - Moce Ciemności zagrażają uczciwym ludziom - Krispin nie sięgnął po hełm. - Przybyliśmy z Estcarpu, z Escore i z Lormtu, by odnaleźć nasiona śmierci. - Czarownice! - wrzasnęła znów ta sama niewiasta. - Czyż nie zesłały na nas śmierci?! Gdzie spoczywa mój pierwszy małżonek, sługo Złych Mocy? Pod zwałami skał, utracony na zawsze. Szum skrzydeł niemal zagłuszył jej słowa. Wszystkie cztery sokoły, bez wydanego na głos rozkazu, wzleciały w powietrze. W tej samej chwili Keris odebrał przesłanie Jasty: - Kłopoty. Ci, którzy urządzili zasadzkę, niecierpliwią się. Ich władca nie jest łatwy w pożyciu. Odcinek drogi dzielący orszak od brodu nagle jakby zafalował i zawrzał. Z trawy na brzegu potoku, która była ich naturalną kryjówką, wybiegły rasti, wielkie szczury, żyjące tylko po to, by zabijać i jeść. Możliwe, że prowadzący rozpoznanie karsteńscy gwardziści nie dostrzegli ich, gdyż szukali zwyklejszych niebezpieczeństw. Piskliwe, ostre krzyki kobiet rozdarły powietrze w tym samym czasie, co rżenie przerażonych wierzchowców. Wprawdzie rasti nie były dłuższe od męskiego przedramienia, ale całe ich stado mogło pokonać i pożreć konia z jeźdźcem. Keris wydał okrzyk bojowy Zielonej Doliny. - Walczymy dla Światła! Niech zwycięży Światło! - Jasta puścił się biegiem. Wpadli na tyły stada. Renthan pochylił głowę. Chwycił zębami obrzmiałe, brązowe cielsko rasti, zgryzł je i cisnął w sam środek kłębowiska. Później stanął dęba, by rozdeptać kopytami następnego szczura. Keris wpadł w rytm walki, dobrze mu znany od dnia, w którym po raz pierwszy wyruszył z Kyllanem. Zostawił miecz w pochwie. Chwycił ognisty bicz gwardzisty Zielonej Doliny i począł smagać nim rasti. Wrzaski tych, które trafił, umilkły, gdy zaatakowały je ich współplemieńcy. Taką bowiem naturę miały te ohydne bestie: często rzucały się na innych członków stada, żeby zaspokoić iście wilczy głód mięsem swych pobratymców. 123 Młodzieniec wypalił sobie drogę przez stado, zanim szczury zorientowały się, kto je nęka. Wtedy Jasta obrócił się i pomknął w przeciwną stronę. Ognisty bicz Kerisa sypał iskry, podpalając futro tych rasti, których nie poraził. Keris już nie walczył sam. Kątem oka widział, jak ułożone do walki torgiańczyki rozdeptują i rozszarpują krwiożercze bestie, choć miecze ich jeźdźców były znacznie mniej efektywne niż oręż z Zielonej Doliny. Dostrzegł nurkującego w powietrzu sokoła, skręcił więc na bok i szybko smagnął batem w przeciwnym kierunku, zabijając atakującego z lewej rasti. Smród palonego mięsa i odór krwi wisiał jak mgiełka nad ziemią. Nagle zobaczył grupę szczurów kierujących się do koni niosących lektykę. Wielkie rumaki oszalały ze strachu, kwicząc i stając dęba. Lektyka spadła z jednej podpory, a dziecko wypadło na drogę. Kobieta rzuciła się za nim, by osłonić maleństwo własnym ciałem. Keris zorientował się, że powinien działać ostrożnie. Uwiązane do lektyki konie dawały susy i wierzgały zadami nie przestając rżeć z przerażenia, kiedy rasti wyskakiwały do góry, by wbić zęby w ich ciała. Rumaki nie mogły się bronić, gdyż związane resztkami lektyki miały skrępowane ruchy. Przede wszystkim trzeba ratować kobietę i dziecko. Jasta nie potrzebował wyjaśnień. Dał wielkiego susa i spadł dokładnie na pierwszego stwora o ostrych jak brzytwa zębach. Młody Tregarth natychmiast zeskoczył z siodła, zasłaniając sobą niewiastę. Skrócił bicz, parząc sobie przy tym palce, ale mógł teraz stojąc smagać nim rasti. Karstenka zwinęła się w kłębek, tuląc do siebie ukryte w objęciach dziecko. Szczury atakowały trzykrotnie - i to tak zaciekle, że Keris uznał, iż prawdziwym celem tych napaści jest niewiasta i maleństwo. Widać było jednak, iż ta horda rasti nigdy nie zetknęła się z ognistym biczem i że nie umiała się przed nim bronić. A potem... Potem Keris uświadomił sobie, że stoi naprzeciw stosu martwych szczurów. Żaden się nie poruszył. - One nie żyją - potwierdził bezgłośnie Jasta. Strumyk krwi spływał po nodze Renthana, który pochylił rogatą głowę, by wylizać ranę. Keris nie odniósł żadnych obrażeń, poparzył tylko ręce. Zwinąwszy ten wyjątkowo skuteczny oręż, ukląkł obok Karstenki i delikatnie położył rękę na jej ramieniu. Zadrżała i krzyknęła cicho, żałośnie. - One wszystkie nie żyją, pani. Czy któreś cię ukąsiło? Takie rany trzeba szybko opatrzyć. Ozdobny czepiec zsunął się z jej włosów, gdy w końcu podniosła głowę. Inna niewiasta odepchnęła Kerisa łokciem i dworki otoczyły swą panią. Z tego, co zauważył, ani jej, ani dziecku nic się nie stało. - Ej, ty, młodziku! - rozległ się czyjś głos. - Keris odwrócił się z niecierpliwym burknięciem i spojrzał w twarz Luscana. Wierzchowiec Sokolnika krwawił w kilku miejscach, a szkarłatna plama powiększała się na nodze jego pana. - Nie jesteś pisklakiem z żadnego Stada, o którym słyszałem... - ciągnął Luscan - ...nigdy też nie widziałem takiego sposobu walki. Kim jesteś? Szorstki ton Sokolnika rozgniewał młodzieńca. - Nie jestem Ptasznikiem. - Rozmyślnie użył tej powszechnie używanej nazwy Sokolnika. - Jestem Keris Tregarth z Zielonej Doliny, lecz ty na pewno nigdy nie słyszałeś ani o moim rodzie, ani o moim domu. - Jakiś Tregarth uczestniczył w zdobyciu Gormu - powiedział powoli Luscan. - Ale ty jesteś młody, a on był doświadczonym wojownikiem przynajmniej trzykrotnie starszym od ciebie. - To mój dziad - odparł krótko Keris. - Tak, wasi ludzie rejestrują swoje potomstwo. - Starszy Sokolnik skinął głową. - Zresztą wcale nie jestem takim ignorantem, jak myślisz, pisklaku. Słyszałem bowiem o Zielonej Dolinie i o tych, którzy utrzymali przy życiu Światło przez wieki rządów Ciemności. Jakimi mocami władasz poza tym ogniem, który odpowiada na twoje rozkazy? - Umiem robić to, czego mnie nauczono. - Keris wzruszył ramionami. Tego Sokolnika nie powinno obchodzić, że nie odziedziczył żadnego talentu magicznego. - I dobrze. - Luscan skinął głową. - Łaskawy los sprawił, że twój gwardzista zatrzymał nas tutaj. Gdybyśmy wpadli na to... - Spojrzał na stos martwych rasti. Członkowie orszaku zaczęli znowu ustawiać się w jakim takim porządku, choć zrobili to dopiero po wysłaniu zwiadowców, którzy teraz już nie tylko wypatrywali z oddali ruchów w zaroślach, lecz także dźgali włóczniami trawę na brzegu strumienia. Keris uważał, że na razie nie grozi im następny atak. Spotkanie z rasti i Wilkołakami w Karstenie nie wróżyło nic 125 dobrego. Dotąd bowiem uważano, iż oba te gatunki nie opuszczają Escore. Uratowana Karstenka posłała po niego, zanim przygotował się do odjazdu, a musiał szybko przekazać złe wieści swoim towarzyszom. Była bardzo blada i gdy spróbowała mówić, zaczęła się jąkać. - Oni... mówią... mi... że pochodzisz z wielkiego Domu z północy. - Po chwili stała się bardziej elokwentna. - Mogę w to uwierzyć. Tak jak w to, że nie chcecie zrobić nam nic złego. Jeżeli ktokolwiek zatrzyma was z tej strony rzeki, pokaż mu to. - Niecierpliwym ruchem zerwała z szyi podobny do monety wisior zawieszony na brudnej teraz wstążce. - Zaciągnęliśmy u was dług krwi. Ja, która pochodzę z Domu Righona, przysięgam, że tak jest. Młodzieniec przypomniał sobie grzecznościową formułę, która zdawała się pochodzić z innego życia, i podziękował karsteńskiej damie. Tymczasem Krispin zbierał od rozmawiających teraz swobodnie gwardzistów informacje o okolicy, o tym, jacy wielmoże mogą powitać ich przyjaźnie, a jacy polować na nich bez litości tylko dlatego, że przybyli z północy. Czując wciąż zapach krwi, myśliwi ruszyli w powrotną drogę do obozu nad rzeką. Tym razem nie przywiozą mięsa, ale dostarczone wieści bardzo się przydadzą wysłannikom Lormtu. Rozdział 9 Lormt, południowy Karsten Dwie kobiety siedziały naprzeciw siebie w małym pokoju. Obie były otulone ciepłymi szalami, gdyż od grubych murów ciągnęło chłodem i można było zmarznąć, jeśli przebywało się tam za długo. Pani Mereth spróbowała ulokować się wygodniej w swym wyściełanym fotelu na kółkach. Trzymała na kolanach kamienną tabliczkę, ale tylko obracała machinalnie w palcach kredę. Niewiasta w szarej sukni miała ostre, niemal orle rysy. Na jej piersi spoczywał matowy wisior, lecz w dłoniach połyskiwało coś innego, kula o perłowym blasku, na której co chwila rozjarzały się różnokolorowe błyski. Mewa, najstarsza rangą z goszczących w Lormcie Czarownic, wpatrywała się w kulę takim wzrokiem, jakby bała się jej dotknąć, choć ściskała ją w rękach. Wreszcie przemówiła monotonnym głosem, chcąc może przynajmniej w części pomniejszyć znaczenie tego, co musiała powiedzieć: - Pięć meldunków o ruchach sług Zła - i wszystkie znad południowej granicy. Nasi poszukiwacze Bram nie mogli zaalarmować ich wszystkich. Coś innego przyciąga naszych odwiecznych wrogów. "Przyciąga?" - Kreda pani Mereth zazgrzytała na tabliczce. Mewa zesztywniała i nie odpowiedziała bezpośrednio na jej pytanie. - Sarneńscy Jeźdźcy, Wilkołaki, nawet rasti, którymi zazwyczaj rządzi nienasycony apetyt. I jeszcze inni, którzy nigdy czynnie nie występowali przeciwko patrolom Światła, choć nie 127 podobało im się, że wkraczamy na ich terytoria. Teraz wszyscy zdążają na południe. Pytasz, czy ich coś przyciąga? Muszę przyznać, że tak. Ostatniej nocy Myszka przekazała nam wieść o ataku rasti w pobliżu granicy Varu, po drugiej stronie Karstenu. A nieco wcześniej natknęli się na Wilkołaki. Brama, którą znaleźli, właśnie się budziła. Aż cztery moje siostry muszą czuwać nad czarem, który ją obezwładnia, a nie jest nas wiele. Tak. - Przycisnęła mocniej dłonie do kuli. - Nie wierzę jednak, że ci słudzy Ciemności, którzy kierują się na południe, poszukują tego kamiennego monstrum. "Czegoś większego?" - napisała pani Mereth. - Fala magicznej energii wyzwolonej w chwili, gdy Klucz do Głównej Bramy opuścił nasz świat, sięgnęła daleko. Mogła obudzić zarówno siły Wiecznego Mroku, jak i Światła. Teraz nasi wysłannicy przebywający w Escore przeczesują jego południowe granice i meldują o tak wielkiej wędrówce, o jakiej jeszcze nigdy nie słyszano. "Znaleźliśmy wiele relacji o Wojnach Magów, odkąd zaczęliśmy ich właśnie szukać - pisała dalej pani Mereth. - Napotkaliśmy też kilkakrotnie jeszcze inne związane z tym informacje. Spytaj Morewa, jeśli chcesz usłyszeć pełny raport. Moc związana jest z ziemią, krąży pod jej powierzchnią jak niewidzialne rzeki wiecznego ognia. Dlatego wszyscy, którzy albo posługują się tą energią, albo zrodzili się z takiego współdziałania, instynktownie nie oddalają się zbytnio od jej źródeł, które wyczuwają. W Karstenie nigdy nie było Wilkołaków, może poza kilkoma niewielkimi stadami, które zapuściły się tam na krótko, bo zazwyczaj trzymały się granic Escore". Kiedy Czarownica, przeczytawszy to, skinęła głową, pani Mereth starła tekst i znów zaczęła pisać: "Wprawdzie Eleeri spotykała rasti, ale działo się to na terenach nadgranicznych. Czy te istoty, o których wspomniałaś, kiedykolwiek opuszczały swoje siedziby i znacznie się od nich oddalały?" - O niczym takim nie meldowano w naszych czasach. "Najgorszym złem, które przez jakąkolwiek Bramę przedostało się do naszego świata, byli Kolderczycy. - Kreda pomknęła po tabliczce. - Z tego, co wiemy, ich przejście zostało otwarte z tamtej strony. Uczona siostro, a co, jeśli na południu czeka teraz jakaś Brama, kontrolowana przez przekraczającą nasze zrozumienie siłę, która znalazła osłabioną zaporę na drodze do naszego świata i wzywa na pomoc wszystko, co jest z nią spokrewnione?" Mewa ścisnęła świecącą kulę tak mocno, że wydawało się, iż jej palce zagłębiają się w perłowej powierzchni. - Tak - szepnęła. - Hilarion już nie może skontaktować się z Alonem w Arvonie. Stanica Howell - wysyczała tę nazwę jak rozzłoszczona kotka - nie jest Lormtem, lecz także kryje wiele tajemnic. Czyż możemy zaproponować, by wysłano armię na południe, gdy wiemy tak mało? Mereth westchnęła, wiercąc się na poduszkach. "Uczona siostro, czas nagli. Plony muszą być zebrane do ostatniego kłosa i najmniejszego jabłka. Koris nie może przeprowadzić poboru do wojska, jeśli nie ma żadnego widocznego zagrożenia dla Estcarpu. Tymczasem ci, którzy patrolują Escore, robią wszystko, co mogą". - Tak. - Mewa powiedziała to słowo takim tonem, jakby wydawała wyrok. - Zaczekamy. Miejmy nadzieję, że nie za długo. Pani Mereth pomyślała o niewielkiej grupie przedzierającej się przez nieznaną krainę i znów westchnęła. Duratan mógł wysłać tylko jeden oddział. Nawet gdyby zwrócili się o pomoc do tych Sokolników, którzy nigdzie nie wstąpili na służbę, nie wystawią prawdziwej armii. Zastanowiła się, co się teraz dzieje w jej ukochanej Krainie Dolin. Rada złożona z trzech wielkich panów, którzy po wojnie z Alizonem rozciągnęli luźną kontrolę nad jej ojczyzną, może już nie istnieje. A co mogło się wydarzyć w Arvonie?... Jedno przypuszczenie jest tyle samo warte co drugie. Po utracie łączności z Alonem Hilarion wrócił do swego zamku, by pracować nad tymi samymi urządzeniami, których używał przedtem. "Myszka... jest bardzo młoda..." - Mereth poruszyła teraz temat, który niepokoił ją od początku. - Ktoś taki jak Myszka - powiedziała jeszcze ciszej Mewa nie odwracając oczu - zjawia się u nas może raz na sto pokoleń. Stanie się jedną z największych Wszechmatek, jakie kiedykolwiek miałyśmy. Ale nawet najlepszy miecz musi zostać zahartowany, zanim będzie gotowy do walki. Myszka przesyła wieści z tak daleka, że niewiele sióstr może jej w tym dorównać. Popatrz... Umieściła wygodniej perłową kulę na kolanie, przytrzymując ją palcami od dołu tak, by nie zasłaniać boków. Mereth wychyliła się z fotela najdalej jak mogła. 129 Dobrze znała wróżebne kule, ale ta nie była wykonana z kryształu. Kolory na jej powierzchni stały się bardziej intensywne, napłynęły falami. Kobiecie z Dolin wydało się (a było to niesamowite uczucie), że jest potężną, nadludzką istotą spoglądającą z góry na zawieszony w przestrzeni świat. Poruszały się po nim jakieś postacie, które po chwili tak się wyostrzyły, że mogła je rozpoznać. Byli to znajomi wysłannicy Lormtu. Po kolei omiotła spojrzeniem ich twarze, ale... "Nie ma z nimi Liary!" - napisała. - Liara dokonała pewnego wyboru... Nie - odpowiedziała szybko Mewa, wyczytawszy protest w oczach Mereth. - Nie służy Ciemności, wręcz przeciwnie, należy w większym stopniu do Światła, niż jej się wydaje. Jeszcze nie odegrała swojej roli... nie mamy też pewności, co to będzie. - Czarownica nachyliła się niżej nad kulą. - Myszko, siostrzyczko! - zawołała. Wtedy świat, który Mereth obserwowała z góry, zasłoniła mała, opalona twarzyczka. Lecz świecące w niej oczy nie były oczami dziecka. Wargi poruszyły się, jednak Kobieta z Dolin usłyszała odpowiedź nie uszami, lecz umysłem. - Te strony sprawiają wrażenie bezludnych, ale znowu mamy przed sobą góry. Nasi zwiadowcy poszukują jakiejś dostępnej ścieżki. Nie spotkaliśmy już więcej sług Ciemności, widzieliśmy jednak ślady... Nieznane stwory wędrują nocą i ukrywa nas tylko potęga Światła. Coś się obudziło... nadal dzieli nas duża odległość... nie możemy go wszakże ignorować. - Usłyszałam i zrozumiałam, siostrzyczko. Jeśli potrzebujesz więcej mocy naszych serc, wezwij nas, a oddamy ci wszystko, co zdołamy przywołać. Kula znów przybrała perłową barwę. Mewa odchyliła się w swoim krześle. Sprawiała wrażenie jeszcze bardziej wychudzonej niż przed chwilą. - Południe... zawsze południe - szepnęła. "Oby spłynęło na nich Błogosławieństwo Wiecznego Płomienia - Mereth napisała starodawną modlitwę, o której nie myślała od lat, potem zaś dodała: - Ale zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by im pomóc, a nikt nie wie, jak wiele tajemnic jeszcze kryje w sobie Lormt". Góry wznosiły się przed nimi, porośnięte do połowy swej wysokości gęstym lasem o tak ciemnym odcieniu zieleni, że wydawał się prawie czarny. Wędrowcy już dawno pozostawili za sobą wszelkie ślady ludzkiej działalności. Wiedzieli, że na zachodzie leży szeroka dolina Varu i wielkie portowe miasto o tej samej nazwie. Nie było tu nawet wydeptanych przez zwierzęta ścieżek. Mieli też wrażenie, że w tych stronach jest bardzo mało zarówno skrzydlatej, jak i czworonożnej zwierzyny. Rozbijając obóz w nocy, ludzie i zwierzęta trzymali się blisko siebie. Nawet kuce nie opierały się już, gdy przywiązywano je do palików w pobliżu ogniska. Trzeciej nocy, po daremnych próbach znalezienia przejścia na południe, Keris powiedział otwarcie: - Rasti... Wilkołaki... dziś po południu znalazłem odcisk łapy w mule obok źródła. Czy towarzyszą nam, ale jeszcze nie są gotowe do ataku? Krispin jak zwykle ulokował Wytrzymałego na łęku siodła, które zdjął ze swego torgiańczyka. - Tak, przybywają. Ale zastanawiam się, czy polują właśnie na nas. - Coś je wzywa. - Nikt nie mógł pomylić warkliwego myślowego głosu Keplianicy Theeli. - Wzywa! - Keris natychmiast sięgnął do rękojeści swego ognistego bicza. Theela stała tak blisko ogniska, że wszyscy zobaczyli, iż skinęła głową jak człowiek. - Czegoś szuka, woła... A ci, którzy odpowiadają na ten zew, przybywają - dodała bezgłośnie. Teraz obecni zwrócili głowy ku Myszce. - Wszyscy słudzy i wasale Ciemności z Escore wędrują na południe. Myślę, że sami się o tym przekonamy. Pytanie tylko, czy zdołamy sobie z tym poradzić... - Dziecinna twarzyczka Czarownicy stężała jak u kobiety, która musi wykonać niebezpieczne zadanie. - Ale to coś jest gdzieś tam... i czeka. Keris przez całe życie nazywał Zieloną Dolinę swoim domem, dobrze znał panujący w niej niezmącony spokój, lecz zawsze wiedział, iż jest to tylko niewielka twierdza stawiająca opór mocom Ciemności. Przed laty jego własny ojciec sprowadził wygnane z Karstenu klany ludzi ze Starej Rasy, by zasiedliły ziemie wokół Zielonej Doliny. Zwiadowcy przez cały rok przemierzali Escore wzdłuż i wszerz. Wszyscy zdawali sobie 131 sprawę, że istnieją takie zakątki tej starożytnej krainy, w których siły Zła tylko drzemią i mogą się obudzić w każdej chwili. Myśl, że ci odwieczni wrogowie również podążają na południe, niepokoiła wszystkich podróżników. Wprawdzie mieli różne zdolności magiczne i władali wieloma mocami, ale była ich tylko garstka, a któż zdołałby policzyć przeciwników? Jeszcze jedna sprawa nie dawała im spokoju i to Jasta wypowiedział ją myślą: - Brama... którą już posłużyła się Ciemność... to siła przygotowująca się do uderzenia na północ? - Musimy pamiętać o jednej, bardzo ważnej sprawie - odpowiedziała powoli Myszka. - Od dawna wiedziano, że każdy kraj ma własną Moc. Ta Moc żywi i wspiera tych jego mieszkańców, którzy potrafią ją czerpać, świadomie lub nie. Wilkołaki... i rasti... pochodzą z Escore. Tak samo jak Sarneńscy Jeźdźcy, choć jeszcze nie widzieliśmy tu ich śladów. Wszyscy oni nie są zestrojeni z tym, co się tutaj znajduje. - Położyła dłoń na ziemi. - Ta kraina będzie żywić, tak jak ziemia żywi nasiona i korzenie, tylko to, co do niej należy. Im bardziej ktoś oddala się od swej ojczyzny, tym mniej ma Mocy... - Pani Myszko. - To Denever zbliżył się, by spojrzeć jej prosto w oczy. - My, Karsteńczycy, nie należący do Starej Rasy, nie władaliśmy zrodzoną z ziemi Mocą... To dlatego Kolderczycy zmusili księcia Yviana do wymordowania waszych pobratymców. Służyłem księciu Pagarowi, ponieważ byłem wasalem pana Grishama i przysiągłem mu wierność. Tak, przemierzałem północne krańce tej krainy jako jego reprezentant i chociaż były tam miejsca, których unikaliśmy, ponieważ czciła je Stara Rasa, nigdy jednak nie spotkałem się z magią. Jeżeli Moc ojczystej ziemi nie mogła ocalić waszych krewnych, gdy wyjęto ich spod prawa, musiała być naprawdę słaba. Bardzo możliwe, że słudzy Zła z Escore przemykają na południe, ale czy wtedy ta kraina zwróci się przeciwko tym, którzy się w niej urodzili? - Nikt z żyjących, ani nawet z Tych, Którzy Odeszli, nie może zrozumieć praw Mocy - odparła Myszka. - Tyle się dowiedziałam. Co do mojej własnej siły - oparła dłoń na swym Klejnocie - muszę ją dłużej przywoływać i płacę wyższą cenę, gdy się nią posługuję. A jesteśmy z daleka od Estcarpu. - Nie bądź taka tego pewna, panno Czarownico. - Myśl Theeli przeszyła umysły obecnych. - Mówisz o mocach tkwiących w głębi ziemi... No, cóż, niektóre z nich należą do Światła. Czyż to nie twoi pobratymcy powiedzieli, że Światło przyciąga światło? - Tak jak Ciemność przyciąga ciemność - odparł stanowczo Keris. - Po latach patrolowania Escore wiem jedno: Wilkołaki... i rasti... nie lubią ani dotkliwego zimna panującego w wyższych partiach gór, ani zbyt gęstych lasów. A to właśnie mamy przed sobą. - Racja - wtrącił Krispin. - Zresztą, czy mamy jakiś wybór? Eleeri poruszyła się. Podczas tej dyskusji rozwijała kłębek cięciw do łuku i każdą wypróbowywała rozciągając na kolanie. - Nie. Jesteśmy na południu. Zapomniałeś o tym, co znalazła dzisiaj Sabra? Kepliany po kolei opuszczały wędrowców, by wędrować po okolicy, ale zawsze jeden biegł na przedzie, kiedy wyruszali co rano. Czasami te piękne zwierzęta o gładkiej sierści znikały na pół dnia lub dłużej, nigdy jednak nie niepokoiło to ani Eleeri, ani jej małżonka. - Tak. - Nowy myślowy głos Kepliana był mniej ostry niż głos Theeli, ale brzmiała w nim taka sama pewność siebie. - Tam jest kanion. Płynie w nim płytki strumień. Jest tam dość paszy. Można wspinać się wyżej. - O świcie poślemy naszych upierzonych braci. - Krispin głaskał po głowie swego sokoła. - Mają oni najostrzejszy wzrok z nas wszystkich. I tak postanowiono. Keris jak wszyscy pełnił wartę w nocy, a kiedy go zmieniono, owinął się śpiworem. Obozowali na polanie przylegającej do niskiego klifu. Ciepło ogniska, do którego dorzucił chrustu tuż przed odejściem, odbijało się od skał, choć stopę dalej ziemia była zimna i wilgotna. Wydawało mu się, że spał tylko chwilę, a potem znalazł się gdzie indziej Przypadł brzuchem do ziemi, starając się złączyć z nią w jakiś sposób, by go nie dostrzeżono. Serce waliło mu jak młotem i miał sucho w ustach. Każdy człowiek zna strach, ale teraz Kerisa ogarnęło obłędne przerażenie. Coś jednak, co pozostało z jego racjonalnej tożsamości, sprawiło, że nie uległ temu atakowi. Widział przed sobą otwartą przestrzeń, na której stał chropawy 133 monolit. Wysoki głaz, wieki całe smagany wiatrami, zwietrzały tak, że nie można było się zorientować, jak wyglądał przedtem. Świecił jednak coraz mocniej. Błękitnym blaskiem. Strach przygniatał Kerisa ciężkim brzemieniem jak łapa gigantycznego drapieżnika. Mógł tylko bezsilnie patrzeć na to, co działo się na jego oczach. U stóp zniszczonego przez czas posągu stała jakaś kobieta. Miała w sobie tę samą władczość, którą Keris wielokrotnie widział u swej matki i u estcarpiańskich Czarownic. Była ubrana w prosty podróżny strój. Obok na ziemi leżała sakwa, jakby zdjęta przed bitwą. Jednakże, choć miała przy sobie stal, nie wyciągnęła żadnego brzeszczotu, ale, tak jak młodziutka Czarownica Myszka, trzymała w dłoni coś świecącego. Nie była sama. Keris widział poza nią, choć tylko częściowo, członki innej, mniejszej i smuklejszej niewiasty, jakby leżącej z tyłu za sakwą. Najdziwniej wyglądał jej drugi towarzysz. Ta istota górowała nad nieznajomą, znacznie przewyższając wzrostem wszystkich mężczyzn, jakich młody Escorianin kiedykolwiek widział, i była całkowicie porośnięta kędzierzawymi włosami. A mimo to stała na dwóch nogach, a jej biodra otaczał szeroki pas, połyskujący w blasku czegoś, co trzymała kobieta o władczym wyglądzie. W przymocowanych do pasa pętlach wisiało wiele różnych przedmiotów. - Przez Moc Panny, przez Moc Niewiasty, przez złowrogą Moc Staruchy... - Słowa uderzały w mózg Kerisa i wydawało mu się, że krępujące go więzy rozluźniły się trochę. - Przez Moc ziemi, z której powstaliśmy i do której powrócimy, gdy nadejdzie pora, przez Moc nieba, po którym płynie Symbol Naszej Pani, przez powietrze, którym oddychamy, przez ogień, który nam służy... przez tę samą ziemię, pokaż się takim, jakim jesteś, Cieniem z Cieni, Ciemnością z Ciemności. Kosmata istota odczepiła jakiś pręt od pasa i trzymała go jak dobrze sobie znaną broń. - Pokaż się! - Słowa nieznajomej zabrzmiały jak okrzyk bojowy. Siła, która więziła Kerisa, puściła go. Dostrzegł jakiś ruch tuż za skrajem błękitnej poświaty. I nie pragnął nic więcej, tylko opuścić głowę na ramię, by nie widzieć! Czyż ludzkie słowa mogą opisać takiego stwora? Żółć napłynęła mu do ust, dusząc go, i przełknął ją spazmatycznie. - Staw teraz czoło Jej gniewowi, gdyż jesteś nieczysty, nie należysz do Światła. Staw Jej czoło - Sardoksie! Ciemne zwoje zafalowały. Keris nadal wyczuwał czającą się w nich groźbę. - Jeszcze się porachujemy, ziemska dziewko. - Nie był to głos, tylko myśl. - A teraz Sardoks rzuca klątwę na ciebie i na istoty, które osłaniasz, gdyż prawa obowiązują zarówno Ciemność, jak i Światło. Rzuciłaś mi wyzwanie, podając się za orędowniczkę twojej słabej Pani. Dlatego od tej pory będziesz wędrować tam, dokąd zaprowadzi cię moja wola! I znowu się spotkamy! - Śmiałe słowa, Sardoksie! - roześmiała się kobieta. - Przez trzy dni usiłowałeś zerwać więzi łączące mnie z Jantarową Panią. Nawet ty nie potrafisz tego zrobić, gdyż ziemia ciebie nie słucha. Jedynie moja Pani może mnie nazwać swoją orędowniczką - a jestem tylko najniższą z Jej służebnic. Jednakże tej nocy nie zdołałeś pojmać ani mnie, ani tych, którzy mi towarzyszą. Wynoś się do swojego pana i odpowiedz przed nim za poniesioną klęskę! - Kerisie! Kerisie! Jego ciało wirowało w otchłani; nie było tam nic, czego mógłby się uchwycić. Stał się igraszką tak potężnych wichrów, jakich nie znał jego świat. - Kerisie! Nie mógł nawet poruszyć wargami, językiem, myślą, by odpowiedzieć na wołanie. - Kerisie! Najpierw przeszył go ból, potem zniknął strach, uwalniając go z targanej wichurą otchłani. Uświadomił sobie, że dyszy ciężko, że jest tak zmęczony, jakby nierozważnie wbiegł po zboczu góry na jej szczyt. Później otworzył oczy, ujrzał pierwszy niosący otuchę promień światła, a za nim zaniepokojoną twarzyczkę Myszki. Nie był już zawinięty w śpiwór, ale leżał z głową na kolanach Eleeri. Ocierała mu twarz wilgotnym ręcznikiem, który tak cudownie pachniał ziołami, że Keris myślał przez chwilę, iż wrócił do Zielonej Doliny. Szare światło świtu pozwoliło mu dojrzeć zgromadzonych wokół towarzyszy. Na ich twarzach malowało się zatroskanie. 135 - Ja... - zaskrzeczał jak mieszkaniec bagien. - To... to musiał być sen! - To było posłanie, prawdziwe posłanie. - Myszka pokręciła przecząco głową. - Tylko dlaczego ty je odebrałeś... - Na jej obliczu dostrzegł teraz zaskoczenie. - Nie mam żadnego talentu, choć jestem mieszańcem. - Przez moment poczuł dobrze znany ból. - Jesteśmy tym, kim uczyniły nas Wielkie Moce - odrzekła. - Opowiedz nam teraz o tym posłaniu. Było bowiem przeznaczone dla nas i musimy je poznać. Wówczas Keris zaczął opisywać swoją wizję, sen lub posłanie, czy cokolwiek to było, i przekonał się, że przypomina sobie najdrobniejsze szczegóły. Kiedy opowiadał o kobiecie, która stała gotowa do walki przeciw mglistemu słudze Wiecznego Mroku, Myszka skinęła głową. - Więc to tak, teraz Najstarsze Moce biorą w tym udział. Gunnora. - Jej Klejnot rozjarzył się silniej, gdy padło to imię. Pochyliła głowę, jakby składała hołd wielkiej Adeptce. - Moc Gunnory pochodzi z samego świata; kiedy ruszyłyśmy góry z posad, miałyśmy z Nią do czynienia. Nasze drogi prowadzą do tego samego celu, ale zawsze trzymałyśmy się z dala od siebie. Powtórz jeszcze raz słowa, które wypowiedziała kapłanka zwana Głosem Gunnory. Młodzieniec przekonał się, że pamięta wypowiedź ujrzanej w wizji kobiety tak dobrze, jakby odczytywał ją z karty, którą trzyma przed oczami. - Sardoks! - przerwał mu myślowy głos Jasty. Wszyscy spojrzeli na Renthana. Jasta podniósł wysoko rogatą głowę. - Wszystkie ludy mają swoje wspomnienia - rzekł. - My pamiętamy Sardoksa, gdyż to on stworzył Sarneńskich Jeźdźców i jeszcze gorsze od nich istoty. Myśleliśmy, że zginął w Wielkiej Bitwie. A teraz wydaje się, iż przeżył i patrzy na południe. Keris wyczuł, że otaczający go ludzie poruszyli się niespokojnie. Byli zaufanymi, wypróbowanymi towarzyszami broni, ale żaden człowiek z jego epoki nie mógł sobie wyobrazić, iż stawi czoło tym, którzy żyli i działali jeszcze przed Pierwszym Zniszczeniem Świata. - A więc to tak się rzeczy mają. - Eleeri po raz ostatni przesunęła pachnącym ziołami ręcznikiem po czole Kerisa. -Ruszamy. Drogą, którą wypatrzył Sabra. Vutch zajął się jucznymi kucami. Keris miał nadzieję, że nikt nie zauważył, iż codzienne czynności związane ze zwijaniem obozu sprawiają mu poważne trudności. Poczuł się lepiej, gdy się przekonał, iż może siedzieć na grzbiecie Jasty nie chwiejąc się w siodle. Tym szybciej pragnął więc opuścić miejsce, w którym miał tak przerażającą wizję. Nie podobało mu się jednak, że klacz Myszki dotrzymuje kroku Renthanowi. Nie mógł zapomnieć, iż powaliła go moc pochodząca ze znanego źródła, i obawiał się teraz tego wspomnienia. Na zawsze zapamięta siłę, która przygniotła go do ziemi i więziła, sięgając jednocześnie do potężniejszego nieprzyjaciela. Próbował skupić myśli na ogromnej, włochatej istocie, która towarzyszyła kapłance Gunnory. Nigdy nie widział podobnej w Escore, które roiło się od dziwacznych stworzeń. Tam bowiem mający najmniej skrupułów Adepci dokonali najgorszego zła, sięgając do samych źródeł życia, by dla korzyści lub przyjemności stworzyć nowe gatunki. Dobrze znał zamieszkujących pod ziemią Thasów, żyjących w wodzie Kroganów, skrzydlate Rannany. Renthany, do których należał Jasta, jego serdeczny przyjaciel i towarzysz broni, również w taki sposób pojawiły się na świecie. Oprócz tego były też Wilkołaki, rasti, Sarneńscy Jeźdźcy, a teraz ten niewidzialny stwór, który sprawił, że do duszy Kerisa zakradł się poniżający, obezwładniający strach. Możliwe, iż Myszka odczytała jego myśli, gdyż rzekła: - Nikt nigdy nie widział istot podobnych do tego włochatego olbrzyma - zdawało się, że myśli na głos. - A przecież służy on Światłu, inaczej bowiem nie stałby obok kapłanki Gunnory. Spotkanie z nim może znacznie powiększyć naszą wiedzę. - Powiedziała to tak pewnie, jakby się spodziewała, iż wędrowcy natkną się na nich na następnym zakręcie ścieżki. Nie uszli daleko (oba sokoły szybowały w powietrzu, a Shama poszedł na zwiad), kiedy Theela, której dosiadała Eleeri, zatrzymała się nagle. Keris nie wiedział, czy zrobiła to samowolnie, czy na polecenie swej przyjaciółki. Eleeri nachyliła się do przodu, wpatrując się w zbocze wąwozu. Promienie słońca nie padały bezpośrednio na stok, który, jak zauważyła to Sabra, podnosił się stopniowo, pozostawiając w dole strumień. Było jednak na tyle jasno, że wędrowcy zauważyli, iż zielonkawa powierzchnia nie była niczym nie wyróżniającym się kamieniem. Cienie przemykały po niej tam i z powrotem, choć 137 w pobliżu nie było niczego, co mogłoby powodować takie zmiany. Jedne wyglądały jak abstrakcyjne znaki, inne jak odbicie drzew i krzewów, między którymi unosiły się skrzydlate istoty, przelatując z gałęzi na gałąź. Ku zdumieniu Kerisa Myszka roześmiała się wesoło. - To dawno zapomniana zabawka. Spójrz na tamte półki skalne, tam, po drugiej stronie potoku. Czyż nie wyglądają na ławki dla tych, którzy chcieliby popatrzeć? - Ale po co mieliby to robić?! - wybuchnął młodzieniec. Im dłużej przyglądał się cieniom, tym bardziej się upewniał, iż nie ma w nich nic odpychającego ani złego; nie dostrzegł twarzy demonów czy szponiastych dłoni. - Można uczyć się bawiąc. Inni również mogli mieć swój Lormt. Te cienie są niegroźne i niewiele dla nas znaczą, choć może były ważne dla tych, którzy niegdyś tu żyli. Na pewno były irytujące, bo ci, którzy przyglądali się igraszkom na skale, zatrzymywali się, tarasując drogę następnym w szeregu. Jasta i Theela przysięgli, że dla nich skała jest pusta. Wyglądało na to, iż ruchomy labirynt widzieli tylko ludzie. A jednak, choć Keris bardzo starał się ignorować widowisko, które zdawało się nie mieć końca, uświadomił sobie, że brykające na zboczu sylwetki przyciągają jego wzrok. Rozpoznał kilka gatunków ptaków i latające jaszczurki o niemal przezroczystych skrzydłach. Później dostrzegł dużą, przysadzistą roślinę, którą omijały z daleka wszystkie unoszące się w powietrzu istoty. I... Skwir sokoła sprawił, że czar prysł. Zręczny Szpon wrócił właśnie do Voricka, który wysforował się do przodu, i usiadł na łęku jego siodła. Sokolnik odwrócił głowę, by przekazać wieści, które przyniósł ptak. - Wąwóz wkrótce się kończy, ale jest tam droga w górę. Przekonali się, że sokół mówił prawdę, gdy przecisnęli się obok masywnej skały, która blokowała trzy czwarte przejścia, i dotarli do wykutych w kamieniu schodów. Zgromadziwszy się u ich podnóża, przyjrzeli się tej nowej przeszkodzie. Ludzie mogą się po nich wspiąć - nawet Kepliany, renthan i dobrze ułożone torgiańczyki - ale czy ktokolwiek zmusi do wspinaczki juczne kuce? I co znajduje się na szczycie schodów? Rozdział 10 Górskie ścieżki na południe od Varu Gruck miał jakby wrodzone zdolności do wynajdywania najlepszych szlaków. I choć dźwigał sakwę, która stopniowo stawała się coraz lżejsza, niósł też Liarę. Destree, idąc jego śladem, nie mogła się nadziwić sile swego towarzysza. Kiedy po spotkaniu z Mocą, której nie umiałaby opisać słowami, nagle skręcili na południe, Destree starała się nie polegać zbytnio na olbrzymie i na równi z nim uczestniczyć w trudach tej wędrówki. Nie mieli mapy, nie towarzyszyła im żadna z czytających w falach Mądrych Kobiet, które pomagały sulkarskim kapitanom trzymać statki na kursie. Kierowała nimi tylko obca wola, która kazała im iść do przodu. Jednego Destree była pewna: nie działo się tak wyłącznie z rozkazu stwora, któremu stawili czoło, Jantarowa Pani też brała w tym udział. Liara stanowiła dla nich trudny problem. Odkąd wyrwali ją z rąk przywódcy Wilkołaków, miała pusty umysł, jakby jej osobowość zakuto w kajdany w jego głębinach. Destree ubrała ją we własne zapasowe odzienie, nie miała jednak butów, które pasowałyby na drobne i wąskie stopy Alizonki. A kiedy Liara, ponaglana, stanęła na nogi, mogła ujść zaledwie parę kroków po nierównym terenie. Jadła, jeśli Destree włożyła jej jedzenie do ręki, a potem podniosła ją do ust dziewczyny. Piła, gdy przyłożono jej do warg kubek z wodą z górskiego źródła. Lecz miała szklane, puste oczy i zdawała się niczego nie widzieć, jakby oślepła. Kapłanka zaczęła się zastanawiać, czy istotnie tak się nie stało. Od razu rozpoznała, że ofiara wyrwana z rąk sług Mroku jest 139 Alizonką. Nie miała jednak pojęcia, co mogła w tej okolicy porabiać kobieta z tej rasy, chyba że Wilkołaki przywlokły ją tu z daleka. Ostre rysy twarzy nieprzytomnej dziewczyny przypominały pyski monstrualnych psów, które były postrachem Krainy Dolin. (Destree słyszała o tym, gdy służyła na sulkarskich statkach). Nie mogąc rozczesać długich, sięgających do pasa włosów Alizonki, zmierzwionych podczas wędrówki przez gęste zarośla, obcięła je. Liara nawet tego nie zauważyła, a w każdym razie nie zaprotestowała. Destree już nie starała się liczyć mijających dni. Zapamiętywała tylko wydarzenia, które przerwały monotonię upływającego czasu. Na pewno nigdy nie zapomni nocnego spotkania z Żywym Cieniem, ani dnia, w którym Gruck ustrzelił skoczka, największego, jakiego kapłanka widziała w życiu. Podziękowała Jantarowej Pani za ten dar i oddała cześć kościom zwierzęcia, które starannie zakopała, ciesząc się pożywnym mięsem. Przeważnie jednak byli na dziwnej diecie, którą faworyzował Gruck: żywili się liśćmi pewnych roślin, a nawet owadami - i Destree już nie musiała się zmuszać do jedzenia tych ostatnich. Przywykła. Kiedy dotarli do wyższych partii gór i okrążyli jedną z turni, nagle znaleźli się naprzeciw śnieżnego lamparta. Pysk drapieżnika ociekał krwią zabitej dopiero co antylopy. Lampart warknął, prężąc się do skoku. A wtedy z gardła Grucka wydobył się dźwięk podobny do mruczenia najedzonego kota. Zwierzę odwróciło lekko głowę, jakby chciało wychwycić wszelkie niuanse tego pomruku. Potem rozluźniło napięte muskuły. Gruck nachylił się i ponownie wziął Liarę na ręce, a później skręcił bardziej na zachód, tak że z dala ominęli lamparta i jego zdobycz. - Takie są koty bojowe Alatara - dotarła do Destree myśl olbrzyma. - Potężne w walce. Zabijają od razu i nie ranią zdobyczy. A robią to tylko wtedy, gdy muszą zaspokoić głód albo się bronić. Kapłanka pragnęła dowiedzieć się czegoś więcej o jego świecie. Orientowała się już, że najwyraźniej przestrzegał praw Jantarowej Pani, żyjąc blisko ziemi i jej stworzeń. Ale coś nie pozwalało jej zadawać pytań. Gdyby została porwana - powiedzmy ze świątynnego ogrodu, w którym uprawiała zioła - i znalazła się w zupełnie innym świecie, czy chciałaby wspominać to, co utraciła bezpowrotnie? Jednakże spotkanie ze śnieżnym lampartem pociągnęło za sobą skutek, jakiego nie oczekiwali. Po raz pierwszy Alizonka, którą niósł Gruck, nie leżała bezwładnie na jego rękach, lecz patrzyła mu prosto w twarz. Do umysłu Destree wtargnęła fala tak obłędnego przerażenia, że kapłanka jednym skokiem znalazła się u boku olbrzyma w obawie, iż dziewczyna spróbuje się uwolnić. Stali właśnie na usianym głazami zboczu i mogłoby to się źle skończyć dla nich wszystkich. Liara krzyknęła coś w niezrozumiałym języku, ale Destree bez trudu odgadła, że Alizonka o mało nie oszalała ze strachu. Gruck szybko postawił ją na ziemi - Liara osunęła się na ręce i kolana - i odszedł wielkimi krokami, by kapłanka mogła uspokoić przerażoną dziewczynę. Liara odchyliła do tyłu głowę i z jej ust wyrwały się nie słowa, lecz wycie śmiertelnie przerażonego zwierzęcia. Destree podeszła do niej i choć Alizonka szamotała się i drapała, położyła dłoń na karku bliskiej obłędu dziewczyny (nie uchylając się przed paznokciami, które rozorały jej policzek). Drugą odgarnęła mokre od potu włosy, jednocześnie przykładając do czoła Liary swój amulet. Kilkakrotnie już postępowała w ten sposób, gdy miała do czynienia z rozhisteryzowanymi pacjentami, i wiedziała, jak podziała dotknięcie symbolu Gunnory. W tej samej chwili Wódz, który dotychczas trzymał się z dala od Alizonki, wybiegł spomiędzy głazów i usiadł, wpatrując się w nią wielkimi, żółtymi oczami. Dziki wyraz zniknął z oczu Liary, a ręce, które poszarpały odzież Destree i pozostawiły krwawe zadrapania na jej twarzy, wyprostowały się i opadły na kolana dziewczyny. Teraz kapłanka odważyła się wziąć ją w objęcia, starając się włożyć w tę czynność ciepłe uczucia, którymi obdarowała ją Jantarowa Pani, pociechę i poczucie bezpieczeństwa. Trwały tak skulone przez jakiś czas. Później Liara rozpłakała się, gwałtowny szloch wstrząsał jej wychudzonym ciałem. Zbliżyła rękę do krwawej bruzdy na policzku kapłanki, lecz jej nie dotknęła. - To nic - pocieszyła ją Destree. - Byłaś w mocy Ciemności, a teraz odzyskałaś wolność. Gruck - odwróciła głowę ku olbrzymowi, który przysunął się bliżej - to nasz strażnik, wojownik, przyjaciel. Jest jednym z tych, których Jantarowa Pani trzyma w Swej dłoni, a ktoś taki nigdy cię nie skrzywdzi. Ja jestem Destree - nie mogła ukryć dumy, która zabrzmiała w jej głosie - którą Gunnora nazwała Swoim Głosem. Liara odetchnęła głęboko; płacz bardzo ją zmęczył. Objęła teraz kapłankę i najpierw spojrzała prosto na olbrzyma, a potem na kota. - Ja... - powiedziała w języku kupców z północnych 141 ziem. - Ja byłam kiedyś Opiekunką Ogniska Domowego i Pierwszą Damą Linii Kervonela. A teraz... - uścisnęła mocniej Destree - ...nie wiem, kim jestem. Ale - w jej oczach znów pojawił się błysk strachu - pani, muszę cię ostrzec... Obawiam się, że kryje się we mnie coś... Może we wszystkich, którzy hodują psy, co przyciąga Wilkołaki. - Dziecko, bądź pewna, że Jantarowa Pani nie wzięłaby cię pod opiekę, gdyby tak było - uśmiechnęła się Destree. - Ale jak znalazłaś się tutaj, na południu, tak daleko od Alizonu? Czy na północy znowu wybuchła wojna? - To nie z powodu wojny... - Liara urwała, a potem, czując, że musi opowiedzieć o wszystkim tej uzdrowicielce, bo Destree była nią naprawdę, zrobiła to, zakończywszy relacją o pojmaniu przez Wilkołaki. I choć kapłanka nie rozluźniła przynoszącego otuchę uścisku, Alizonka wyczuła, że Destree musi zebrać się na odwagę, by zaakceptować jej historię. - Więc ta burza była tylko początkiem - myślała na głos kapłanka. - I czekają nas poważne kłopoty na południu, a właśnie tam Jantarowa Pani kieruje nasze kroki. - Pozwól mi odejść - powiedziała Liara, a jednocześnie nie potrafiła puścić starszej kobiety. - Wilkołaki... Gruck powoli zbliżył się do nich i przysiadł na piętach. Wódz oparł się o jego włochate udo. Olbrzym głaskał go tak długo, aż kot zaczął mruczeć. Destree poszukała myślą umysłu cudzoziemca. - Ile z tego zrozumiałeś? - Bramy - odparł bezgłośnie, wydając jednocześnie gardłowy, ochrypły dźwięk. - Inni mogą zostać schwytani tak samo jak ja. Jeżeli tamci władcy Mocy szukają Bram, by je zamknąć na dobre, w takim razie służą Światłu tak jak ja służyłem Alatarowi: z radością i poczuciem, że spełniają swój obowiązek. Oprócz tego coś ciągnie nas na południe - może wola tego Sardoksa, może twojej Pani. Myślę, że powinniśmy odnaleźć i ostrzec towarzyszy tej dziewczyny, jeśli jeszcze nie wiedzą, co może iść ich tropem. Liara puściła jedną ręką Destree i potarła brudne czoło. Potem nagle przemówiła podniesionym głosem, jakby znowu wpadła w panikę: - Pani, ja słyszę słowa w mojej głowie! Ci, którzy parają się magią, są skażeni czymś takim. Sama widzisz, że w ten sposób objawia się we mnie Ciemność! - To nie Ciemność, Liaro, przecież jesteś teraz córką Jantarowej Pani. A Ona szczodrze obsypuje swe dzieci darami: jednym z nich jest porozumiewanie się za pomocą myśli. Czy nie dowiedziałaś się o tym w Lormcie? - spytała z uśmiechem. - Te skały są zbyt nagrzane, by na nich dłużej tkwić. Ruszajmy dalej. Gruck poniesie cię, aż znajdziemy dla ciebie jakieś trzewiki, inaczej bowiem pokaleczysz sobie nogi. Widzisz, nawet moje podróżne buty są pokiereszowane. Twarz Liary stężała na moment, jakby Alizonka chciała się sprzeciwić poleceniu kapłanki. Lecz olbrzym wyciągnął do niej rękę, a jej mała, brudna dłoń zniknęła w jego ogromnej garści. Liara utkwiła wzrok w szerokiej twarzy Grucka i ich oczy spotkały się na chwilę, a potem powiedziała: - Są sny tak głębokie, że wszystko wydaje się prawdziwe. Może to sen, ale jeśli tak jest, nie mam nic przeciwko niemu. Opuścili rozgrzaną upalnym słońcem ciemną skałę i podeszli do rzucającej cień kępy drzew. Destree rozdzieliła prowiant i Liara po raz pierwszy od wielu dni jadła sama. Destree ucieszyła się wtedy, że jest to suszone mięso skoczka, a nie wykopane przez Grucka robaki. - Oni... ci, którzy przybywają z północy - olbrzym żuł mięso, lecz nie przeszkadzało mu to w wysyłaniu i odbieraniu myśli - kierują się na południowy zachód? Odchylił się lekko do tyłu, obejmując ramionami kolana, i kręcił powoli głową, jakby notował w myśli każdy szczegół krajobrazu, który mógł dojrzeć z tego miejsca. Liara skinęła głową. - W tej stronie, nad morzem zachodnim, leży kraina zwana Varem, ale oni nie zamierzali tam się udać. - To wielki kraj - ciągnął Gruck. - Czy ci wysłannicy Lormtu, którzy mogą łączyć swe umysły z innymi, mogliby nas poprowadzić? - Mogą, ale nie chcą. - Alizonka potrząsnęła przecząco głową. - Wiem, że tamta Czarownica musiała się domyślić, kto ściągnął na nas Wilkołaki. Czy mieliby mnie szukać tylko po to, żebym zwróciła na nich uwagę sług Ciemności? - A ty, Siostro w Służbie Światła - olbrzym zwrócił teraz oczy ku Destree - uważasz, że to prawda? - Z jednego punktu widzenia... - zaczęła kapłanka, ale nagle Liara krzyknęła głośno, pokazując na niebo. - Patrzcie, sokół! Szuka nas! 143 Ptak zatoczył szeroki krąg i zawracał ku nim. Destree obserwowała go ciekawie. Pływała na statkach, na których Sokolnicy służyli jako piechota morska. A tam, gdzie są sokoły, muszą być w pobliżu ich dwunożni bracia! Ptak zanurkował w powietrzu; machanie lub wołanie na nic by się nie zdało, gdyż odpowiadał tylko na sygnały człowieka, z którym był złączony na całe życie. Kiedy okrążył ich dwukrotnie, a potem pomknął na zachód, Destree była pewna, że szybko powiadomi o ich obecności tych, którzy wysłali go na zwiady. Wygląda na to, że będziemy musieli wrócić po swoich śladach, pomyślał Keris. Jak daleko? Może ludzie zdołaliby wejść po wykutych w skale stopniach, ale juczne kuce na pewno nie. Rozbili tymczasowy obóz. Wypełniając swoje zwykłe obowiązki młody Tregarth zastanawiał się, ilu jego towarzyszy zniechęciło się tak jak on. Niewiele mówili między sobą, a większość miała chmurne twarze. Przeszedł obok Myszki, która siedziała nieco z boku, otulona znoszoną, postrzępioną na brzegach suknią, jakby chciała się osłonić przed mroźnym wiatrem. Złożyła ręce na kolanach, lecz całą uwagę skupiła na stromych schodach. A może, przemknęło mu przez myśl, jakiś czar przeniósłby ich na szczyt? Przecież w swoim czasie Czarownice ruszyły góry z posad, jakby to były dziecięce wiaderka z piaskiem. Ale Myszka była sama... Dostrzegł jakiś ruch na stopniach, jaskrawy błysk. Nieznane stworzenie umykało przez jakiś czas, a potem rozpostarło niemal przezroczyste skrzydła. Zauważył wtedy, że jest podobne do cieni latających jaszczurek na skale, którą pozostawili daleko za sobą. Skrzydła... No cóż, miały je tylko sokoły. W chwili, gdy ta myśl przebiegła mu przez głowę, obaj Sokolnicy wysłali swoje ptaki na zwiady. Było ciepłe popołudnie, a rosnące uczucie zawodu odebrało chęć do dalszej wędrówki. Keris przywiązał ostatniego kuca do wbitego w ziemię palika, a koń, choć wyszczerzył zęby, nie próbował go ukąsić, na co młodzieniec był przygotowany. Oczywiście nikt nie ograniczał swobody ruchów Keplianów i Renthana, które z jakiegoś powodu szły teraz szeregiem u podstawy schodów, niczym magowie dokonujący jakiegoś obrzędu. Eleeri przestała pić wodę z bukłaka i patrzyła na nie, mrużąc oczy, jakby chciała lepiej widzieć. Keris usiadł opodal. Romar i gwardziści skupili się przy mapie, którą małżonek Eleeri miał za zadanie uzupełniać. Nikt jednak nie wysuwał żadnych propozycji. To Myszka przerwała milczenie, a jej głos, choć cichy, poruszył wszystkich. - Pani - zwróciła się do Eleeri - co mówią te, których przyjaźń zyskałaś? Odpowiedziała jej Keplianica Theela. - My możemy tam wejść i on. - Skinieniem głowy wskazała na Jastę. - Nieme człapaki - rzuciła szyderczo w stronę torgiańczyków - też, jeśli pójdą bez jeźdźców, w każdym razie bez jakiegokolwiek obciążenia, i jeżeli im w tym pomożecie. A co do tych chabet - prychnęła pogardliwie patrząc na kuce - to nie dla nich droga! Keris układał już w myśli protest, kiedy Eleeri odpowiedziała Keplianicy. Wprawdzie młody Tregarth też nie cierpiał upartych zwierzaków, ale to, co niosły, z każdym dniem podróży stawało się coraz ważniejsze. Trzeba naprawić buty, podkuć torgiańczyka, gdy zgubił podkowę; nie można ot tak, po prostu, porzucić tego wszystkiego. - Potrzebujemy tego, co one niosą, Szybsza od Wiatru Siostro - Eleeri odpowiedziała Theeli myślą i głosem. - Bez nich nie zabierzemy nawet połowy. Chętnie wzięlibyśmy wszystko na plecy, ale wędrujemy w nieznane, gdzie mogą czaić się łowcy, którzy chętnie zapolują na obciążonych bagażami podróżników. Romar zwinął mapę. - Lepiej poczekajmy na powrót sokołów. Jeśli jest jakieś wyjście z tej pułapki, w którą sami się wpakowaliśmy, na pewno nam je wskażą. Wszyscy byli tego samego zdania. Keris jednak wstał i podszedł do stosu sakw, by je obejrzeć. Namalowany na skórze znak wskazywał, co znajduje się w środku. Im dłużej im się przyglądał, tym mniej wierzył, że mogą cokolwiek zostawić i że później gorzko tego nie pożałują. Wykorzystując okoliczność, iż zatrzymali się w miejscu, w którym łatwo można było się bronić, wędrowcy rozeszli się do swoich zajęć. Otworzyli sakwy, by naprawić buty, nasadzić groty na drzewca strzał, wyjęli igły i nici, aby zeszyć podartą odzież. Escorianin ponownie trafił na nóż, który przedtem należał do Liary. Błyszczał w słońcu tak, jakby nigdy nie przyćmiła go krew. Ale kiedy Keris wziął go do ręki, doznał gwałtownego 145 wstrząsu i aż krzyknął z zaskoczenia. Wyczuł bowiem tak wyraźnie, jakby ogłosiła to Myszka, że cenny brzeszczot z quanstali tylko mu pożyczono i że Alizonka wróci, by go odebrać. Zręczny Szpon pierwszy wrócił ze zwiadu. Porozumiawszy się z ptakiem, Vorick zameldował, iż na wschodzie są tylko góry, które stają się coraz wyższe i prawie pozbawione roślinności. Lecz drugi sokół spóźniał się tak bardzo, że zaniepokoiło to Krispina. Sokolnik chodził tam i z powrotem zdjąwszy hełm, by lepiej widzieć niebo, które bez przerwy przeszukiwał wzrokiem. Kiedy Wytrzymały wreszcie zjawił się w polu widzenia, wszyscy poczuli wielką ulgę. Ptak osiadł na ziemi z otwartym dziobem. Denever, który był najbliżej, podał mu metalowy kubek z wodą i sokół ugasił pragnienie. Krispin wygładził pióra swego skrzydlatego brata, używając niewyraźnych, niezrozumiałych dźwięków, które jednak wyraźnie uspokajały ptaka i dodawały mu otuchy. Czekał wraz z pozostałymi wędrowcami, którzy otoczyli ich kołem, aż sokół, odzyskawszy siły, złoży meldunek. Może Myszka rozumiała piskliwą ptasią mowę, ale nie reszta słuchaczy. Kerisowi wydawało się, iż nigdy się nie dowie, co kryje się za skalnymi schodami, ani czemu Wytrzymały wrócił tak późno. - Na górze są inni. - Krispin wskazał na pobliską turnię. - Tamta Alizonka jest z nimi. - Wilkołaki? - zapytał Denever. - Nie. Jedna służy tej, którą nazywa Jantarową Panią, a trzeci nie jest podobny do żadnej istoty, którą widział mój brat. - Krispin znowu pogłaskał wyczerpanego ptaka. - Są daleko na zachodzie, ale teraz idą ku nam. - Jantarowa Pani - powtórzyła Myszka. - W takim razie jej służebnica stoi po stronie Światła i może to właśnie ich zobaczyłeś w telepatycznym posłaniu, Kerisie. Jeśli tak jest, znaczy to, że nasze drogi się spotkają. Theela podeszła do przodu. W jej myślowym głosie wyczuli irytację. - Można się wspiąć tą drogą... Czy już tego nie mówiłam? Ale te płaskonogi, które nazywacie torgiańczykami, będą potrzebowały waszej pomocy, choć twierdzą, że urodziły się w górach. Jeden z torgiańczyków parsknął, jakby zrozumiał obelgę rzuconą przez Keplianicę. Wszyscy oprócz Myszki odeszli, by przejrzeć zawartość juków, z których większość już została otwarta. Vutch ukląkł przy jednej sakwie, rozwiązał ją i po chwili wyjął zwój liny. Dla większości wędrowców stało się to sygnałem do poszukiwań. Kiedy je zakończyli okazało się, że to, co znaleźli, nie wystarczy dla wszystkich. Eleeri wyciągnęła jakąś sakwę na otwartą przestrzeń i uklękła przy niej. Tę torbę uszyto z grubej skóry i pokryto z zewnątrz warstwą soku z umpasa; była to najlepsza osłona przed wilgocią, jaką znano w Escore. Rozłożywszy torbę na ziemi, zaczęła mierzyć ją dłonią, a potem skinęła głową z zadowoleniem. - To prawdziwy dar losu, ale musimy starannie wszystko przygotować. Należy ciąć w taki sposób: nie prosto, lecz skręcając ku środkowi - oświadczyła. Po czym - odciąwszy sprzączki i końce rzemieni - zaczęła postępować według własnej instrukcji. Miała nóż tak ostry, iż bez trudu przebijał skórę i pokrywę z soku. Niebawem więc zamiast torby leżał na ziemi zwój rzemienia nieco szerszego od palca. Rzemień rozwinął się powoli, gdy chwyciła go za koniec i poczęła wywijać nim w powietrzu. Wprawdzie nadal miał skłonność do zwijania się, ale Strażnicy Graniczni przygotowali kamienie, by móc go później napiąć i wyprostować. W obozie zrobiło się ogólne zamieszanie i rosło w miarę jak wędrowcy opróżniali torby i rozcinali je wedle zaleceń Eleeri. Keris, przesuwając skrzynki z zapasami, by zrobić więcej miejsca do pracy, natknął się na Myszkę. Czarownica stała obok wyjątkowo dużego kuca, na którym przedtem jechała Liara, i trzymała w dłoniach jego pysk. Znając usposobienie tego zwierzaka, młodzieniec przewidywał, że będzie musiał się jak najdalej cofnąć. Usłyszał jednak jękliwy zaśpiew i zobaczył, że nie tylko ta klacz, ale wszystkie kuce stoją spokojnie, nie okazując złości, jaką zawsze budziła w nich bliskość ludzi. Myszka spojrzała przez ramię na Kerisa. - Te zwierzęta służyły nam wiernie pomimo swego kłótliwego usposobienia. Odwiąż je teraz od palików. - Ale... - Spojrzał na krzątających się towarzyszy podróży. - Nie mogą pójść z nami, ale ta okolica przypomina góry, w których wyrosły. Puść je, znajdą sobie miejsce w naturze, tak jak być powinno. - W jej głosie brzmiała nie tylko rozkazująca nuta, lecz także powaga. Keris posłuchał rozkazu Czarownicy i odwiązał konie, które po raz pierwszy, odkąd przejął nad nimi pieczę, stały spokojnie pod jego dotykiem. Klacz Liary odwróciła się i pokłusowała w dół wąwozu, 147 a pozostałe kuce karnie ruszyły za nią jak oddział Straży Granicznej za dowódcą. - Coście narobili?! - Denever podszedł w chwili, kiedy ostatni kuc, machnąwszy pogardliwie ogonem, znalazł się poza zasięgiem ludzi. - Nie mogą iść dalej - odparła Myszka. - Musimy odtąd radzić sobie sami. Ponownie przejrzeli prowiant, ale tym razem wybór był znacznie trudniejszy. Osąd, że tego będą potrzebować, a to mogą zostawić, nabrał większej wagi. Nikt nie znał bowiem krainy, przez którą mieli wędrować. Sokoły zameldowały tylko, że jest gęsto zalesiona i że nie zauważyły żadnego zamku ani zagrody. Dlatego Vutch bardzo uważnie obejrzał podkowy torgiańczyków i uznał, że niektóre trzeba wymienić. Oczywiście Kepliany i Renthan nie były podkute. Przygotowania do dalszej podróży zajęły im jeszcze jeden dzień. Późnym popołudniem Sokolnicy ponownie wysłali na zwiady swoje ptaki, które przyniosły wieść, że trójka wędrowców, dostrzeżonych wcześniej przez Wytrzymałego, nadal podąża szczytem klifu. Myszka nadała meldunek do Lormtu i otrzymała w odpowiedzi garść nowin: że do Es przypłynął sulkarski statek z Arvonu, którego załoga przekazała pogłoski o niepokojach na Wielkim Pustkowiu, że zwerbowana przez wielmożów z Krainy Dolin Straż Graniczna, do której dołączyli osiadli w Nadmorskiej Twierdzy Sokolnicy, wyruszyła, by zbudować własne umocnienia. Nie było jednak żadnych wieści z Gniazda Gryfa ani od Hilariona, który nie zdołał ponownie nawiązać kontaktu z Alonem. Do Estcarpu nie dotarły również wiadomości o losie sulkarskiego korabia, który popłynął na północ w poszukiwaniu Bramy wspomnianej w legendach Panów Morza. Keris źle sypiał od pamiętnej wizji, która go tak przeraziła. Leżał teraz, wpatrując się w gwiazdy, które świeciły niezwykle jasno, i rozmyślał. Podczas wielkiej narady w Mieście Es takie wyprawy jak ich wydawały się najlepszym posunięciem, tak samo uznano w Lormcie. Ich grupka to jednak nie armia, tylko raczej zwiad. Co się stanie, jeśli jakaś grupa natrafi na niebezpieczeństwo, którego nie zdoła przezwyciężyć? Następnego ranka byli gotowi do wspinaczki. Sakwy, zmniejszone do rozmiarów łatwych do niesienia, powiązano rzemieniami i zostawiono u podstawy schodów. Kiedy dwu- i czworonożni wędrowcy dotrą na szczyt, wciągną je za sobą. To, czego nie mogli zabrać, zarówno broń, jak i inne zapasy, ułożyli w stos i przykryli odłamkami skał. Theela podniosła głowę i ruszyła, zanim ktokolwiek dał sygnał do drogi. Wspięła się na wykute w zboczu schody tak zręcznie, jakby przez całe życie chodziła tylko po schodach. Za nią podążyli Eleeri i Romar, dalej pozostałe dwa Kepliany i Jasta, od którego emanował dodający otuchy spokój (a przynajmniej tak wydawało się Kerisowi). Torgiańczyki nie były tak pewne siebie. Jeźdźcy musieli je prowadzić po kolei. Po bokach każdego przerażonego rumaka szło dwóch ludzi, podciągając go rzemieniami. Młody Tregarth nie wierzył jednak, że takie środki ostrożności naprawdę uchronią ich wierzchowce przed konsekwencjami fałszywego kroku. Sam dwukrotnie pokonał schody, starając się panować nad sobą, żeby ociekający potem koń, którego pomagał prowadzić, nie wyczuł dręczącego go niepokoju. Wreszcie wszyscy dotarli na szczyt. Znaleźli się na szerokim płaskowyżu, który zwężał się na południe jak palec wskazujący dalszą drogę. Później zaczęli wciągać na górę sakwy pod upalnym słońcem. Niepokojące przeczucie, co mogłoby się stać, gdyby ktoś stracił równowagę, zdawało się nie opuszczać ich całą wieczność. Pomagali wszyscy, gdy było to konieczne. Keris nie widział jednak Myszki od chwili, gdy wspięła się po schodach z ręką opartą na zakurzonym barku Jasty. Kiedy ostatni pakunek znalazł się na górze, ludzie po prostu osunęli się na ziemię tam, gdzie stali. Kepliany popędziły torgiańczyki na wschód, gdzie rosło trochę trawy. Młody Tregarth z tęsknotą pomyślał o wodzie, nie miał jednak dość sił, by jej szukać. Skwir sokoła obudził ich czujność i wszyscy rzucili się po broń, którą odłożyli, gdy zaczęli wciągać bagaże. Wytrzymały przeleciał nad nimi, znowu zaskwirzył, a potem skierował się na zachód. Keris wstał, chwiejąc się lekko. Podrapaną na skałach ręką sięgnął po rękojeść ognistego bicza. Zobaczył dwie postacie idące wolnym, lecz równym krokiem. Trzecia trzymała się pleców porośniętej czarnym futrem istoty, którą młodzieniec widział owej pamiętnej nocy. Czy to jakaś nowa wizja? Nie, gdyż teraz wszyscy patrzyli w podnieceniu na zbliżającą się trójkę, a Myszka biegła ku nim, jakby w odpowiedzi na jakieś wezwanie. Rozdział 11 Południe Troje przybyszów ze wschodu zatrzymało się, jakby oczekiwało na znak, że są mile widziani. W dziennym świetle od porośniętego futrem olbrzyma nie emanowała owa groźna aura, która podczas wizji okrywała nieznajomego niby płaszcz. Gigantyczna istota podtrzymywała Liarę. Wprawdzie szczupłe stopy dziewczyny były owinięte szmatami, ale na pewno nie zdołałaby iść po twardych skałach. Myszka wysforowała się na czoło biegnących. Keris, który znajdował się najbliżej, ruszył w ślad za nią. Sama myśl, iż zdoła obronić Czarownicę, graniczyła z szaleństwem. Jednakże Myszka, podnosząca właśnie suknię, by szybciej biec, wydawała się tak mała i bezbronna, że syn Kyllana mimo woli ruszył za nią. Druga dziewczyna z trójki Escorian, której poszarpane i porwane odzienie wskazywało, iż odbyła trudną podróż, wzięła do ręki ciemnozłoty wisior. W tej samej chwili, gdy nieznajoma uniosła go z piersi, Myszka zatrzymała się o kilka kroków od drzewa, pod którym stali przybysze, i sięgnęła po swój Klejnot. Oba kamienie rozjarzyły się jaskrawym blaskiem, spłynęły z nich ogniste kręgi... nie po to, by się sobie przeciwstawić, lecz aby się połączyć. Keris poczuł mrowienie na skórze, jego mokre od potu włosy zafalowały od wibracji witającej drugą, równą sobie siłę. - Witam cię, Czarownico! - Nieznajoma dziewczyna uśmiechnęła się do Myszki jak do przyjaciółki, której długo poszukiwała. - Oby Jantarowa Pani zawsze darzyła cię łaskami. Myszka odpowiedziała dźwięcznym śmiechem. - I ciebie, Głosie Jednej z Trójcy. Dawniej nigdy nie ściskałyśmy sobie dłoni, ale teraz nastały nowe czasy. - Myszka zrobiła dwa kroki do przodu; rozjarzony Klejnot leżał na jej wyciągniętej ręce. Nowo przybyła również się do niej zbliżyła i ich dłonie się zetknęły, a symbole Mocy spoczęły jeden na drugim. Później jaskrawe światło i magiczna aura zgasły. Pod drzewem stała teraz mała dziewczynka i młoda kobieta, obie jednakowo szczęśliwe i spokojne. Czarny kot, głośno mrucząc, ocierał się o nogi dziewczynki. Myszka wyciągnęła rękę do Liary, którą włochaty olbrzym posadził na ziemi, nie przestając jednak jej podtrzymywać. - Witamy was z radością, wasz powrót bardzo nas cieszy, gdyż wszyscy jesteśmy jednością. Więc tak miało się stać. - W moich żyłach płynie krew waszych wrogów, a może... i coś więcej! - Wydawało się, iż Liara całą siłą woli zmusza się do wypowiedzenia tych ostrzegawczych słów. Myszka znów się roześmiała, wskazując ręką do tyłu, na gromadę swoich towarzyszy, którzy podeszli do nich. - Jest nas wielu i każdy włada własną mocą. Spójrz na nas. Czy wyglądamy na twoich nieprzyjaciół? Liara odetchnęła głęboko i wyciągnęła przed siebie ręce. Olbrzym puścił ją. Chwiejnym krokiem podeszła do Myszki, ta zaś objęła ją i szepnęła do ucha coś, co sprawiło, że młoda Alizonka podniosła głowę, a cień niepewności zniknął z jej twarzy. Potem raptownie uwolniła się z objęć Czarownicy i cofnęła, chwytając giganta za rękę. - To jest... - zaczęła wyzywającym tonem. - Gruck, Strażnik Alataru z innego miejsca i czasu. - Ku zaskoczeniu Liary Myszka bez wahania nazwała jej towarzysza po imieniu, jakby znała go równie dobrze jak Romara. - We wszystkich światach Światło ma swoje sługi, a to, co kryje się w ich sercach, pozwala im rozpoznać się wzajemnie. To zaś jest Wódz - wskazała na kota - potężny wojownik, który również przybył z daleka. Mówiąc to powoli zbliżała się do olbrzyma. Przy jego gigantycznym włochatym ciele wyglądała na wyjątkowo małą i kruchą. Spojrzała mu w twarz i powiedziała z powagą: - Możliwe, że nie wrócisz do swej ojczyzny, Strażniku. W naszych kronikach nie ma żadnej wzmianki o tym, aby ktoś, kto przybył do nas przez Bramę w czasie i przestrzeni, kiedykolwiek 151 powrócił do siebie. - Maleńką rączką pogładziła zmierzwione futro na jego przedramieniu. Wydawało się, że gdyby był wzrostu Liary, także wzięłaby go w objęcia. Druga dłoń Myszki całkowicie zniknęła w wielkiej ręce Grucka, który skłonił ku niej masywną głowę i podniósł do ust jej mały paluszek. Spomiędzy warg olbrzyma wysunął się purpurowy koniuszek języka i dotknął ciała Czarownicy. Widać było, że przybysz pozdrawia ją uroczyście. Kiedy wszyscy udali się po bagaże porzucone w pobliżu schodów, tylko Myszka pozostała przy nowo przybyłych. Wspinaczka po schodach była taka wyczerpująca i zabrała im tak wiele czasu, że niepostrzeżenie zapadła noc. Zarzuciwszy tobołki na plecy, ruszyli ku majaczącej w półmroku kępie zieleni, w której już dawno wcześniej zniknęli ich czworonożni towarzysze. Zbliżywszy się do skraju przepaści - gdyż zrozumieli, że to, co wzięli za kępy zarośli, to są czubki drzew, a grunt w tym miejscu gwałtownie się obniża - stwierdzili, że pod nimi rozciąga się duża dolina. Płynął przez nią bystry strumień. Dwa torgiańczyki, które z tej wysokości wyglądały jak kuce, stały po pęciny w wodzie i chłeptały ją głośno. Pozostałe wierzchowce rozproszyły się po łące, skubiąc łapczywie trawę. Wyglądało to tak, jakby od długiego czasu nie miały smacznego pożywienia i dopiero teraz mogły napaść się do syta. Wędrowcy bez większego trudu jęli schodzić w dół zboczem doliny, a widok wody sprawił, że przyśpieszyli kroku. Keris zdjął hełm i wsadził głowę w przejrzyste nurty potoku. Kiedy usiadł na piętach i rozejrzał się wokoło, zauważył jakąś niezwykłość w tej oazie otoczonej nagimi skałami. Po pierwsze - nie było tu drzew ani krzewów, oprócz miejsc, gdzie zbocza stykały się z dnem wąwozu, który sprawiał wrażenie, jakby ktoś go... ukształtował! Potrząsając mokrą głową młodzieniec dostrzegł nagle w myśli nieprawdopodobną wizję gigantycznej łyżki, której użyto do wyżłobienia tej niecki. Po drugie - przedtem tak bardzo dokuczały im kąsające owady w położonych niżej lasach, że uznali to już za normalne zjawisko w tych stronach - tymczasem tu ich nie było. Żadne z pasących się zwierząt nie machało ogonem ani nie podnosiło głowy, by odwrócić uwagę much, które tak im dokuczały jeszcze trzy dni temu. Nie było też ptaków. Sokoły spokojnie siedziały na łękach siodeł, nigdzie jednak nie widać było ich skrzydlatych pobratymców. Jakiś kształt wynurzył się z mroku i ukląkł niedaleko Kerisa. Był to Gruck. Zanurzył wielkie dłonie w strumieniu, ale najwidoczniej nie zamierzał ich umyć. Zamiast tego jął wyrywać garściami przybrzeżne rośliny o grubych liściach, które, gdy je zgnieciono, wydawały ostry lecz przyjemny zapach. Ułożywszy zdobycz przed sobą w stos, olbrzym wybrał jedną kępkę, wypłukał ją w nie zmąconej wodzie i z wyraźnym zadowoleniem zaczął gryźć. Dostrzegłszy Kerisa, natychmiast rzucił w jego stronę kilka kępek. Keris miał jakie takie pojęcie o zielarstwie, gdyż każdy mieszkaniec Zielonej Doliny musiał się tego uczyć. Rozpoznał więc wodną roślinę, rzadko spotykaną w jego stronach, którą wędrowiec mógł się bezpiecznie posilić. Odłamawszy kilka grubych liści, umył je wzorem Grucka i zabrał się do jedzenia. Czuł w ustach różne smaki, co po jałowych racjach żywnościowych uznał za bardzo apetyczne. Skinieniem głowy podziękował olbrzymowi i pośpiesznie włożył do ust następną porcję liści. Zjadłszy ofiarowaną strawę sam zabrał się do zbierania. Trzymając wysoko w górze ociekające wodą, pełne pożywnych roślin ręce, wrócił z Gruckiem do obozu. Strażnicy Graniczni, którzy poszli sprawdzić, czy torgiańczykom nic nie grozi, wrócili z hełmami pełnymi owoców wielkich jak kciuki Grucka. Kiedy rozdawali je obecnym, Keris zauważył, że Destree spokojnie zbiera porozrzucane pestki. Sam trzymał w dłoni dwie pestki i zamiast rzucić w trawę, podał je dziewczynie. Skinęła głową z uśmiechem. - Dar zawsze trzeba zwrócić - powiedziała. Keris zorientował się, że Destree włada innym rodzajem Zielonej Mocy jego matki Dahaun. Jeśli przyjęło się owoce ziemi, trzeba zwrócić ich równowartość. W jego ojczystej dolinie nigdy nie zbierano roślin bez złożenia ofiary w miejscu, gdzie tkwiły ich korzenie. Prawdopodobnie Destree o świcie zasadzi pestki po zjedzonych owocach. Nie mogli rozpalić ogniska. O dziwo, zmierzch trwał jakoś niezwykle długo, mrok nie rozdzielił jeszcze wędrowców i mogli dobrze się widzieć. Nie potrzebowali też wystawiać straży, gdyż funkcję strażników pełniły pasące się wokół zwierzęta. 153 - Ta dolina leży na uboczu - odezwał się Romar naprawiając kolczugę. - Przypomina oazę Dawnego Ludu, który przebywa teraz wśród gwiazd, a przecież mógłby dotknąć ziemi, żeby pamięć o nim nie zginęła - odparła pani Eleeri. Kiedy to mówiła, w południowej części nieba rozbłysło światło. Keris natychmiast wyczuł jakieś poruszenie. Wydało mu się, iż ktoś dotknął na chwilę niewidzialnej nici, szybko, lecz spokojnie badając jej wytrzymałość... Myszka jakiś czas temu zamknęła się w sobie i czekała na ewentualne posłanie z Lormtu. Stała teraz jak cień pośród cieni, patrząc tam, gdzie zapłonęła spadająca gwiazda. - Znajdujemy się w miejscu, w którym moja Moc nie działa - powiedziała powoli. - Na świecie istnieją bowiem dwie starożytne Moce. Moja jest wrodzona i muszę ją ćwiczyć, a nawet uczyć się nią posługiwać, twoja zaś, siostro - zwróciła lekko głowę i mówiła teraz do Destree - wywodzi się z ziemi i wszystkiego, co jest z nią związane. Czyż nie jest to kraina, w której chętnie przebywałaby twoja Jantarowa Pani? - Tak - odrzekła Destree. - W takim razie, siostro, to ja powinnam zawołać. Keris nie potrafiłby powiedzieć, czy było to wołanie, czy pieśń? Do melodyjnego zewu przyłączył się narastający pomruk. Syn Kyllana nie wiedział jednak, czy to Gruck składa w ten sposób hołd czemuś, co sam dobrze rozumie, czy też mruczy zadowolony z życia kot. Nie zbadali jeszcze całego płaskowyżu. Dolina wchłonęła ich, ukołysała do snu, którego tak potrzebowali. Jeden jej kraniec zwrócony był na południe i w chwili gdy ujrzeli spadającą gwiazdę, rozbłysło tam nowe światło. Ktoś musiał zapalić ogień sygnalizacyjny, w tej bezleśnej głuszy! Najpierw pojawił się dym, perłowobiały słup, który najwidoczniej chciał się zrównać z najwyższymi szczytami w okolicy. Później jednak smukła kolumna uległa wiatrom, których podróżni nie wyczuwali w dolinie, i przechyliła się, wskazując nie w stronę nieba, ale na to, co leżało poza doliną. Biały słup trwał tak nieruchomo długą jak wieczność chwilę, a potem zniknął. Wszyscy wędrowcy wiedzieli jednak, że otrzymali odpowiedź, której szukali. Istniały dwa rodzaje Mocy: jedna wysłała ich w tę podróż, a teraz druga skieruje dalej. Destree zamilkła, kiedy pojawił się dym. Teraz zaś powiedziała władczym tonem: - Pójdziemy tam, gdyż wezwanie to dotyczy zarówno was, jak i naszej trójki. Możemy tylko być mu posłuszni. Nikt nie powiedział nic więcej. Rozwinięto śpiwory, zadbano o trójkę nowych towarzyszy podróży. Na niebie nie poruszyła się żadna gwiazda. Keris zdjął pas z bronią i położył go w zasięgu ręki. Nie wyczuwał żadnego zagrożenia, czuł się bezpieczny. Wiedział też, że panujący w dolinie spokój to nie podstęp sług Ciemności, chcących zaskoczyć ich znienacka. Zdawał sobie jednak sprawę, że łatwiej zaśnie z dłonią opartą na broni. Dostrzegł w mroku jakiś ruch: to konie zbliżały się do obozu. Czy Jasta i Kepliany dostrzegły te oznaki niepokoju? Nie sądził, by nawet Eleeri znała Theelę i jej pobratymców na tyle dobrze, aby odpowiedzieć na to pytanie. Nikt też nie wypytywał Renthanów o Moc, gdyż i one władały jej cząstką. Panujący w dolinie spokój działał usypiająco, tak jak ciepłe promienie słońca, które oświetliły twarze wędrowców następnego poranka. Wędrowcy budzili się powoli, jakby nie czuli napiętej potrzeby, która dotychczas podrywała ich co rano. Nie śpieszyli się też z opuszczeniem obozu, nikt bowiem nie wspomniał o takiej konieczności. Podróżni podzielili się. Mniejsza grupa, złożona z Eleeri, Liary, Destree i Myszki, skierowała się do pobliskiego jeziorka, nad którym Gruck minionej nocy zrywał jadalne korzenie. Mężczyźni zaś zrzucili ekwipunek i znoszone odzienie poza kępą owocujących krzewów na wschód od obozowiska. Keris spodziewał się, że woda w górskim potoku będzie lodowata, jednak okazała się tylko chłodna, zupełnie jak w jeziorkach Zielonej Doliny, i tak samo odświeżała ciało. Gruck nie poszedł za nimi do strumienia, tylko wyjął z jednej z licznych pętli u swego pasa przedmiot, który okazał się otwieranym grzebieniem. Zanurzywszy go w wodzie, zaczął rozczesywać swoje gęste włosy. Keris, który właśnie wyszedł na brzeg i wycierał się podkoszulkiem, obserwował przez chwilę toaletę olbrzyma. Później ostrożnie podszedł do niego. Wskazał najpierw na migający grzebień, a potem na plecy i barki Grucka, których ten zdołałby dosięgnąć tylko wtedy, gdyby wił się jak wąż. Gigant skinął głową i podał grzebień Kerisowi, który zaraz 155 zabrał się do pracy. Miał wrażenie, że oporządza torgiańczyka, a przecież rozczesywane grubymi metalowymi zębami uwłosienie znacznie bardziej przypominało futro niż końską sierść. Od Grucka bił słaby zapach piżma, lecz słabszy niż koński zapach przy czyszczeniu wierzchowca. Kiedy Keris wciągnął się do pracy, olbrzym sięgnął do stosu roślinek, które najwyraźniej zerwał przed toaletą. Odpiąwszy ozdobną klamrę, ostrożnie rozłożył na trawie ciężki pas ze wszystkimi przyczepionymi doń przedmiotami, potem zaś zmiażdżył w dłoni listki i zaczął nacierać nimi ciało jak mydłem. Ośmielony Keris szturchnął go w ramię i sięgnął po roślinną miazgę, by następnie starannie wetrzeć ją w rozczesane miejsca na plecach Strażnika z Alataru. - Dobrze jest być czystym. Syn Kyllana był przyzwyczajony do porozumiewania się za pomocą myśli, choć to przesłanie nadano na innym poziomie, mimo to słowa Grucka nieco go zaskoczyły. - Bardzo dobrze - zgodził się szybko. - Świetnie sobie z tym radzisz, pisklaku! - Keris podniósł wzrok na Krispina, który potrząsał pogniecioną, choć czystą koszulą, usiłując rozprostować największe zagniecenia. Naciągnąwszy ją przez głowę i włożywszy mokre od kąpieli w strumieniu spodnie, usiadł przed dziwaczną parą i utkwił spojrzenie w pasie Grucka. - Masz dziwny oręż, towarzyszu broni - powiedział do olbrzyma. - Wydaje mi się bowiem, że niektóre z rzeczy, które nosisz, są orężem. Keris znów odebrał myśl nieco oddaloną od skali, do której przywykł: - Noszę ekwipunek Strażnika - oświadczył Gruck, ale nie udzielił dalszych wyjaśnień. Krispin zawahał się, nadal wpatrując się w pas, potem jednak wzruszył ramionami. Jeżeli ich nowy towarzysz podróży woli nie wyjawiać swoich sekretów, to jego sprawa. Każdemu wolno mówić albo milczeć. Wędrowcy zgromadzili się przy otwartych sakwach i zabrali się do pakowania. Nie mieli już jucznych kuców, a Keris dobrze wiedział, iż nie należy nadmiernie obciążać układanych do walki torgiańczyków. Co zaś do Keplianów i Renthana, nie mógł sobie wyobrazić, żeby zgodzili się na coś podobnego. Kapłanka Gunnory i Myszka odeszły na bok, a po chwili przyłączyła się do nich Eleeri oraz Keplianica Theela i Wódz. Zwrócili się w stronę skraju płaskowyżu o kształcie skierowanego na południe klina. Wprawdzie Keris nie widział, by coś do siebie mówiły, mogły jednak porozumiewać się za pomocą myśli w jakichś sprawach dotyczących Mocy. - To coś nas wzywa - Destree nie musiała wypowiadać się w myślach. Jej towarzysze równie dobrze jak ona wyczuwali, iż przyciąga ich coraz mocniej nieznana siła. - I mamy coraz mniej czasu. - Myszka trzymała w dłoniach swój Klejnot, jakby chciała go ukryć przed światłem dnia. - Musimy jechać w tę stronę. Dlatego niechętnie ruszyli w drogę - i jak się później okazało, mieli rację. Kiedy bowiem opuścili pełną spokoju dolinę, znów owładnęła nimi potrzeba pośpiechu, a złe przeczucia stawały się coraz silniejsze w miarę, jak się zbliżali do ostrego krańca płaskowyżu. Strażnicy Graniczni i Sokolnicy mocno trzymali wodze swych wierzchowców, podczas gdy Kepliany i Renthan kroczyły swobodnie. Na sygnał Sokolników ptaki poszybowały w powietrze kierując się na południe, gdyż z góry najlepiej widziały okolicę i szybciej mknęły niż wędrowcy w dole. Podróżni resztkami skóry załatali buty Liary, która nie odstępowała Grucka, nalegając, by pozwolono jej nieść sakwę. Destree zgodziła się po długich wahaniach. Krispin nagle potrząsnął głową tak gwałtownie, że aż się poruszył sokół na jego hełmie. - W dole jest ziemia i ogromny las - przekazał meldunek Dalekosiężnego Skrzydła. Wkrótce potem dotarli na skraj płaskowyżu. Tak, rzeczywiście, w dole była nizina, którą, jak wskazywała intensywnie zielona barwa, całkowicie porastał las. Ale... stali na szczycie wysokiego skalnego urwiska. Nie czekały tam na nich wykute w kamieniu stopnie, tylko strome skały, a pomiędzy nimi i równiną poniżej unosiły się pasma mgły, które mogły być płynącymi nisko chmurami. Vorick zaklął głośno. - Nie mamy skrzydeł! - wykrzyknął to, co dla wszystkich było oczywiste. - Ale tam czeka na nas droga w dół! - Młody Keplian Janner nagle przepchnął się przed Strażnika Granicznego i pokłusował do przodu... 157 W powietrzu! A przecież nie upadł, tylko posuwał się równolegle do klifu, jakby mknął po trakcie równie dobrze utrzymanym jak estcarpiańskie drogi. Koń Voricka zarżał i podrzucił głowę, napinając wodze, które zaskoczony Sokolnik trzymał krótko. - Przecież tam nic nie ma! - zaprotestował Krispin, starając się zatrzymać swojego wierzchowca. Keris zrzucił sakwę. Może dla człowieka, przyzwyczajonego do niespodzianek, od których roiło się w Escore, nie powinno być w tym nic zaskakującego, z trudem jednak zatrzymał spojrzenie na Jannerze, Wodzu oraz Theeli i Sebrze, którzy harcowali nie mając nic pod nogami. Jasta zbliżył się teraz do niego i młodzieniec wyciągnął ramię, by powstrzymać Renthana, który od dawna był jego towarzyszem broni. - Co widzisz? - zapytał. Otaczający go wędrowcy z trudem utrzymywali w miejscu torgiańczyki pragnące ruszyć śladem Keplianów, mimo że zwykle oba gatunki trzymały się od siebie z daleka. - Drogę - odparł Jasta po chwili wahania. Keris położył się na brzuchu i zmusił się, by podpełznąć do pozornie ostrej jak nóż krawędzi monstrualnego klifu. Przywarłszy do głazu, na którym leżał, zamachnął się prawą ręką. Zamiast przeciąć powietrze, jego dłoń uderzyła boleśnie w coś twardego, choć wzrok zapewniał, że nic tam nie ma. Nie tylko on badał teren po omacku. Wprawdzie większość podróżnych usiłowała odciągnąć konie do tyłu, ale Myszka i Destree poczołgały się do przodu i wyciągnęły przed siebie ręce. Później Czarownicy i kapłance GunHory najwyraźniej przyszła do głowy ta sama myśl, zamachnęły się bowiem swymi magicznymi wisiorami nad pozornie pustą przestrzenią. Oba przedmioty ze szczękiem uderzyły w jakąś twardą powierzchnię, nie odpowiedział im jednak wypływ Mocy, gdyż żaden z kamieni się nie zaświecił. - Tam coś jest, ale nasze oczy tego nie widzą. - Myszka odpełzła od krawędzi klifu. Eleeri wstała i zagwizdała przeciągle. Znajdująca się poniżej Theela zastrzygła uszami. To, na czym stała, najwyraźniej prowadziło w dół, przebyła już bowiem dwie trzecie wysokości urwiska. Teraz jednak odwróciła się i pokłusowała z powrotem. Reszta jej klanu wraz z Jastą poszła za nią. Wódz jednak nie posłuchał wezwania, które, jak najwyraźniej uznał, jego nie dotyczyło. Romar podniósł jakiś kamyk i rzucił go przed siebie. Kamyk uderzył o skałę, a potem spadł w przepaść. Patrzący uświadomili sobie, co może ich spotkać, jeśli wejdą na niewidzialną drogę. Wyglądało na to, że tak jak wspięli się po kamiennych schodach z drugiej strony płaskowyżu, tak teraz muszą zejść w dół, nic jednak nie widząc. Wówczas jeźdźcy ponaglali torgiańczyki, oblani potem ze strachu na myśl, że ich wierzchowce mogą się potknąć, obecnie zaś tak samo przywarli do końskich grzbietów, starając się nie patrzeć w dół na drogę, której nie powinno tutaj być. Kepliany uznały swoją przewagę nad końmi w tej materii jako hołd należny ich gatunkowi i zaopiekowały się czwórką podróżniczek. Stąpały ostrożnie krok za krokiem tuż przy ścianie, prawie muskając ją barkami. Kroplisty pot wystąpił na czoło Voricka pod zwieńczonym figurką sokoła hełmem-maską, kiedy postąpił krok do przodu, z twardej skały w nicość, i zaczął powoli schodzić w dół. Pozostali ruszyli za nim gęsiego. Keris ponownie zarzucił swoją sakwę na ramiona. Jasta czekał już na niego. Ale młodzieniec odwrócił głowę, szukając spojrzeniem Grucka. Olbrzym nie pochodził z tego świata: czy takie czary mogły go pokonać? Jasta może w tym pomóc, choć obaj niewiele zdziałają, jeśli przybysz zrobi fałszywy krok. - Czy... czy coś widzisz? - zapytał Keris, lękając się odpowiedzi - i słusznie, jak się okazało, gdyż Gruck pokręcił przecząco głową. Sięgnął wszakże do kieszeni pasa i wyjął z niej zwój linki, niewiele cieńszej od nitki, która wyglądała jak spleciona z czystego srebra. Przez chwilę lub dwie olbrzym stał nieruchomo, trzymając linkę w dłoni. Keris dwukrotnie przełknął ślinę i przekonał się, że jest w stanie powiedzieć to, co trzeba. - Jeżeli zarzucisz Renthanowi na szyję pętlę z tego - wskazał na drut - a ja również będę go trzymać, czy będziemy mogli ruszyć w ślad za innymi? Jasta widzi drogę. Gruck spojrzał na Renthana. - Zgadzasz się na to, czworonożny bracie? - zapytał w myśli z wahaniem. - Nałóż mi pętlę na szyję - Renthan podszedł tak blisko, że olbrzym znalazł się obok siodła. - Później obaj będziecie szli tuż przy ścianie skalnej - ciągnął bezgłośnie. - Jeżeli zauważę jakąś przeszkodę, dam wam znać. Szli prawie na końcu, gdyż większość towarzyszy podróży znacznie ich wyprzedziła. Keris miał wielką ochotę zamknąć 159 oczy, ale uparcie wpatrywał się w powierzchnię, której nie było. Nie mógł sobie wyobrazić, po co zbudowano taką drogę, chyba że miała to być znacznie skuteczniejsza zapora od tych, które kiedykolwiek widział w życiu. Schodzących w dół wędrowców ocalił tylko fakt, że ich wierzchowce przenikały wzrokiem czarodziejską zasłonę. Niewidoczna droga była przejawem tak wielkiej Mocy, jakiej nawet Keris, który wyrósł w otoczeniu ludzi w różnym stopniu obdarzonych talentem magicznym, nigdy nie widział. Najwyraźniej muszą zejść zaczarowaną ścieżką, której nie dostrzegli nawet władcy i władczynie Mocy. Syn Kyllana nie zapomniał, że czary Myszki i Destree okazały się bezsilne. Kiedy wreszcie zeszli do podnóża klifu, ich wierzchowce były tak wypoczęte, jakby przegalopowały króciutki odcinek gładkiej drogi. Jeźdźcy jednak, począwszy od Myszki, a skończywszy na olbrzymie Grucku, osunęli się nagle na ziemię, jakby nogi odmówiły im posłuszeństwa. Stanowczym ruchem odwrócili się plecami do zaklętego traktu. Keris bardzo szybko uświadomił sobie jedno: zmęczenie i spowodowane niebezpieczną wędrówką napięcie nie przygniotły go tak nieoczekiwanie ciężkim brzemieniem jak przesycone wilgocią gorące powietrze. Wyglądało na to, że opuścili świat, który uważali za normalny, i znaleźli się w nieznanej, upalnej okolicy. Usłyszawszy radosny okrzyk, młodzieniec odwrócił głowę. Wielki czarny kot, którego Destree nazywała Wodzem, nadbiegał wielkimi skokami. Syn Kyllana wzdrygnął się mimowolnie, gdyż zdążył prawie zapomnieć o kocie, który polował dla urozmaicenia sobie racji żywnościowych (choć te w zupełności wystarczały innym podróżnikom). Odbiwszy się od ziemi po raz ostatni, Wódz dosłownie wpadł w ramiona Destree, ta zaś przytuliła go do piersi tak mocno, jak utracony i nieoczekiwanie odnaleziony skarb. Powrót kota wyrwał ich z osłupienia. Wstawali po kolei i zwracali się na południe. Znajdowali się przed tak gęstą ścianą krzaków i niskich drzew, jakiej Keris nigdy dotąd nie widział. Biły stamtąd niezdrowe wonie gnijącej od wieków roślinności. Wśród pnączy i gałęzi wędrowcy dostrzegli ruch wskazujący na obecność żywych stworzeń, niczego jednak nie zobaczyli. Destree poczuła, że Gruck poruszył się obok niej. Stał, trzymając ręce w pobliżu pasa, z uniesioną głową i rozdętymi nozdrzami, jakby samym węchem próbował określić, co może się czaić w gęstwinie. Rozdział 12 Wędrówki przez dżunglę i nieznane południe No, cóż... - Vorick stał z rękami na biodrach, badając wzrokiem roślinny mur - ...nie przedrzemy się przez to bez dobrej siekiery. - W dodatku nie mamy pojęcia, co się kryje w tej okolicy, a może nie być zachwycone naszym wtargnięciem. Jednakże nie widzieli teraz ruchu listowia, jak w chwili, gdy znaleźli się na wąskiej przestrzeni u podnóża klifu. Dyszeli ciężko w przesyconym wilgocią powietrzu, pełnym obcego, zgniłego odoru. Destree z Wodzem, który znów ocierał się o jej nogi, zrobiła kilka kroków w stronę żywej ściany, oddalając się nieco od swoich towarzyszy. Na wąskim pasie pomiędzy podnóżem klifu i dżunglą podróżni mieli niewielką swobodę ruchów, a podniecone torgiańczyki otwarcie dawały do zrozumienia, że nie ufają tej osłoniętej zielonym płaszczem krainie, która okryła w swym mroku każdego, kto w nią wstąpił. Dziewczyna dotknęła swego amuletu, ten jednak nie dał oznak życia. Jeśli Jantarowa Pani znała sposób na rozwiązanie problemu, przed którym stanęli, nie była jeszcze gotowa podzielić się z nimi swą wiedzą. Musieli więc pokładać nadzieję tylko w sokołach, które ponownie wyruszyły na wschód i na zachód lecąc wzdłuż krawędzi klifu, z którego dopiero co zeszli. Jeżeli istnieje jakaś droga, jakaś możliwość przedarcia się przez gęsto zarośnięty teren, jedynie ptaki mogą ją dostrzec. Destree wzięła na ręce Wodza, by poczuć znów jego przyjazną bliskość. Kot pośpiesznie ulokował się na jej ramionach; jego nastroszona sierść na uszach muskała warkocze 161 kapłanki. Nie mruczał jednak, co dodałoby jej otuchy. Liara prześlizgnęła się pomiędzy wierzchowcami i przyłączyła się do Destree. - To nie jest kraj przeznaczony dla nas! - powiedziała. - A jednak musimy stawić mu czoło - odparła stanowczo kapłanka Gunnory. Rozejrzała się wokoło. Ich ułożone w stos sakwy tkwiły u podnóża skalnej ściany i Eleeri właśnie wyjmowała skąpe zapasy żywności. Możliwe, że w zielonym mroku kryje się wszystko, czego potrzebują do zaspokojenia głodu, lecz choć Destree, jako Głos Jantarowej Pani, umiała się wyżywić w każdym terenie, nie zdołała jednak z oddali dostrzec jakiejkolwiek rośliny, którą mogłaby bezpiecznie włączyć do swego jadłospisu. Gruck minął obie kobiety. Szedł powoli w stronę zielonego gąszczu niczym zwiadowca badający terytorium wroga. Zatrzymał się na odległość ręki od roślinnego muru, rozstawiwszy lekko nogi dla zachowania równowagi, jakby zaraz miał toczyć bój z nieznanym przeciwnikiem. Później błyskawicznie podniósł rękę i coś, co Destree dostrzegła tylko jako błysk, pomknęło w stronę osadzonej na grubej łodydze kuli. Mógł to być albo ogromny pąk kwiatu, albo ciasno zwinięty pęk liści. Metalowa linka okręciła się wokół tego czegoś i olbrzym szarpnął ją ku sobie. Cienki, niemal niewidoczny drut napiął się na moment. Potem rozległ się głośny trzask i zdobycz poszybowała w powietrze. Gruck uchylił się zręcznie, tak że roślinne zawiniątko wylądowało na kamieniu, przyciągając uwagę pozostałych wędrowców, którzy otoczyli je kołem. Nikt, nawet Gruck, nie próbował tego dotknąć. Po pierwsze, było tak duże jak najpiękniejsze melony, które Destree oglądała u rolnika Wukina ubiegłej jesieni. Miało zielony kolor jak większość drzew, krzewów i lian tworzących nieprzebytą gęstwinę. Gdy jednak spoczęło na kamieniu, zaczęło zmieniać barwę. Na zielonej powierzchni pojawiły się grube, wyraźne, podobne do żył linie. Początkowo były różowe, potem ściemniały jak rozcieńczona wodą krew. Wódz prychnął nagle i wrzasnął Destree prosto w ucho, ogłuszając ją na chwilę. Vorick zaś wycelował w dziwaczny owoc włócznię, którą przypadkiem trzymał w dłoni. Destree usłyszała tętent kopyt: trzy Kepliany i Jasta przepychały się teraz między widzami. Gruck skomplikowanym ruchem przegubu zsunął z kokonu cienką metalową linkę. Wszyscy dostrzegli we wnętrzu jakieś poruszenie. Jeden koniec pąka podzielił się, rozwierając się coraz szerzej i szerzej. Powiew kwaskowatego odoru z domieszką piżma buchnął, gdy dwa segmenty na szczycie owalu wyprostowały się nagle. Znów coś się poruszyło i spod resztek kokonu niepewnym ruchem wypełzło coś, co początkowo wydało się Destree wężem skalnym, miało jednak wybrzuszenie pośrodku pokrytego łuskami ciała tak samo zielonego jak drzewa w górze. Stwór podniósł wężową głowę. Niewielkie owalne wypukłości zapewne były oczami. Otworzył paszczę tak szeroko, iż wydawało się, że jego łeb niemal się rozdwoił. Ukazały się ostre zęby. Z dwóch wielkich kłów na przodzie kapał czerwonawy płyn. Opuściwszy resztki jaja, nieznane stworzenie przez krótki czas leżało na kamieniu. Nikt z patrzących nie zbliżył się ku niemu. Następnie garb na jego grzbiecie rozwarł się i zamienił w skrzydła tak przezroczyste, że widoczne były jedynie żyły. Keris rozpoznał w świeżo wyklutym stworze jeden z cieni zamieszkujących zieloną gęstwinę - była to latająca jaszczurka. Wódz bez ostrzeżenia zeskoczył z barków Destree, pozostawiając głębokie zadrapania. Przycupnął w groźnej postawie, gotów do walki. Jaszczurka musiała mieć wspaniały wzrok, gdyż błyskawicznie odwróciła się frontem do kota. - Nie! - Destree rzuciła się ku ulubieńcowi, ale Liara, stojąca nieco bliżej, okazała się szybsza. Chwyciła Wodza, który skręcił się gwałtownie, próbując teraz wywrzeć na niej swój gniew. - Nie! - niemal wrzasnęła Destree. - Zostaw go! Zamachnęła się amuletem pomiędzy walczącym kotem i latającą jaszczurką. Ta ostatnia uniosła wyżej głowę. Później z kłapnięciem zamknęła pysk i zamachała skrzydłami. Poruszając się z szybkością, którą jeszcze przed chwilą widzowie uznaliby za niemożliwą, uciekła do dżungli. Uniosła się w powietrze i po chwili zniknęła za kłębowiskiem pnączy. Destree wskazała na czerwonawe krople wciąż połyskujące na głazie obok resztek jaja. - To trucizna - ostrzegła. - A więc mamy teraz do czynienia z drzewami, które rodzą latające, jadowite stwory - odezwał się Krispin. Podniósł z ziemi kamień i przykrył nim trujące piętno, a potem docisnął go nogą. - Skąd o tym wiedziałeś? - zwrócił się bezpośrednio do Grucka. - A może tylko przypadkiem pokazałeś nam to nowe niebezpieczeństwo? 163 - Ono mnie wezwało - odpowiedział po prostu olbrzym i mówił dalej bezgłośnie: - Nadszedł czas, by się uwolniło, ale tego mi nie powiedziało. Wezwało mnie tylko na pomoc. Romar roześmiał się ochryple. - Musimy pamiętać, aby więcej nie odpowiadać na takie wezwania, przyjacielu. Oprócz tego - spojrzał znowu na dżunglę - kto wie, co jeszcze tam czyha na nieostrożnych wędrowców? Nikt mu nie odpowiedział, gdyż powietrze przeszył skwir powracających sokołów. Vorick zameldował pierwszy. - Na wschodzie nie ma żadnego przejścia przez dżunglę przynajmniej przez dwa dni drogi albo jeszcze dłużej. Jednakże sokół Dalekosiężne Skrzydło miał lepsze wieści, gdyż o kilka godzin drogi na wschód tryskała z klifu nieznana rzeka. Może wypływała z jeziora położonego w bezpiecznej dolinie, którą rano opuścili. Pogrążała się bezpośrednio w dżungli i dałoby się nią popłynąć. W takim wypadku wędrowcy nie musieliby wyrąbywać sobie drogi, gdyż wody rzeki zrobiły to już za nich. W dodatku bezimienna rzeka kierowała się na południe, a więc tam, dokąd i tak musieli się udać. Wąskie, nie zarośnięte pasmo u podnóża klifu nie nadawało się do jazdy, wędrowcy rozdzielili więc sakwy również pomiędzy torgiańczyki. Nawet Sokolnicy nie jechali wierzchem, tylko ich ptaki siedziały na łękach siodeł. Przed odejściem jeszcze raz przejrzano zapasy, które Eleeri z pomocą Keplianów zgromadziła w jednym miejscu. Jasta odszukał Kerisa. - Towarzyszu broni - pozdrowił go - musimy podzielić się po równo. Ty niesiesz jedną sakwę, czyż ja mogę uczynić mniej od ciebie? Obaj jesteśmy przecież wojownikami. Najwidoczniej Kepliany podjęły podobną decyzję, pozwoliły bowiem Eleeri i Komarowi, ale tylko im, umocować sobie juki na grzbietach. Ruszyli w dalszą drogę. Kryspin szedł na czele, mając do pomocy swego sokoła, Dalekosiężne Skrzydło, który wynajdywał w terenie punkty orientacyjne. Poruszali się powoli, gdyż jeszcze nikt nie otrząsnął się ze skutków niesamowitej wędrówki niewidzialną drogą. Może nie zmęczyli się fizycznie, ale kosztowało ich to wiele nerwów. Pas nagiej skały u podnóża klifu rozszerzał się powoli, tak że w końcu mogli iść podwójnym lub potrójnym szeregiem. Nie widzieli jednak nic poza wysokim urwiskiem z prawej i groźną zieloną ścianą z lewej. Dotarli do obiecanej rzeki dopiero późnym wieczorem. W zapadłym zmroku wypływająca ze skały woda wydawała się czysta i napili się jej wszyscy, ludzie i zwierzęta. W miarę jak rzeka zbliżała się do dżungli, jej nurty mętniały, na powierzchni tańczyły zielone plamki niczym krzesane przez ogień iskry. Rozbili prowizoryczny obóz i rozdzielili coraz bardziej skąpe racje żywnościowe. Ich czworonożnym towarzyszom podróży wiodło się znacznie lepiej, gdyż wszystkie Kepliany, Renthan oraz torgiańczyki skubały łapczywie trawę porastającą brzegi rzeki. - Pani - Romar podszedł do Myszki, która stała nieco na uboczu, zaciskając mocno dłonie na swym Klejnocie Czarownicy. - Co nam radzisz? - Panie Romarze, ty również masz talent magiczny - odpowiedziała nie patrząc na niego - który wypróbowałeś w niejednej rozpaczliwej sytuacji. Teraz spoczywa na tobie to samo brzemię, co na nas wszystkich. - Musimy iść dalej - odrzekł cichym głosem. - Ale nawet głupiec bałby się przejść przez te niebezpieczne wody. - Znajdziemy jakieś wyjście z tej trudnej sytuacji - powiedziała Myszka z wielką pewnością siebie. - Siła, która chce nas schwytać, nie dopuści, by zmarnował się jej łup. Stojącego niedaleko Kerisa przeniknął strach, jak każdego wojownika przed bitwą. Więc to tak... Jeśli ta młoda Czarownica uważa, że wróg pomoże im w tej podróży, nie wolno im dać się złapać w pułapkę, którą byłby ofiarowany przezeń dar. Na przykład łódź - sama jej obecność tutaj byłaby podejrzana. Tej nocy wystawili warty. Wilgotne, odbierające siły gorąco nie zniknęło wraz z ostatnimi promieniami słońca i podróżni natychmiast zdali sobie sprawę, że zaatakował ich nowy, zjadliwy wróg. Muchy i inne owady podczas poprzednich przerw w wędrówce zamieniły ich życie w piekło. Okazały się jednak niczym w porównaniu z chmarą skrzydlatych i pełzających dręczycieli, którzy się teraz na nich rzucili. Destree otworzyła torbę z ziołami i rozdała wszystkim suszone liście o ostrym zapachu, usiłując w ten sposób powstrzymać napastników. Lecz jej zapasy szybko się skończyły, a to, co otrzymali, niewiele pomogło. Poszła więc nad rzekę i zatrzymała 165 się na brzegu. Tej nocy księżyc stał wysoko na niebie. W jego poświacie wodna toń wyglądała jak żywe srebro. Dziewczyna zdjęła z szyi amulet i podniosła go do góry. Srebrzyste promienie otuliły Magiczny Kamień tak szczelnie, że świecił jak lampka. Destree zaczęła śpiewać. Gruck wynurzył się z mroku, przykucnął za nią i mrucząc powtarzał nuconą przez nią bez słów pieśń. Po krótkim czasie ogromna cisza zapanowała w całym obozie, gdyż wszyscy podróżni, oprócz tych dwojga, leżeli w milczeniu. Nawet zwierzęta, które dotąd opędzały się od latających krwiopijców, potrząsając głowami i wymachując ogonami, uspokoiły się i stały nieruchomo jak skamieniałe. A potem... - Ouuuaach! - Ten głośny okrzyk mógłby wydać prężący się do skoku dziki pies, ale wydarł się z piersi smukłej dziewczyny, która stała teraz z ręką na ramieniu Grucka. W tym przeraźliwym wołaniu nie było nic uspokajającego, nie była to też prośba, tylko ostrzeżenie. Powiał lekki wietrzyk. Na pewno nie od strony dżungli, gdyż nie przyniósł słodkawej woni zgnilizny. Keris zdał sobie sprawę, że otaczająca go dotąd chmara zgłodniałych krwiopijców nagle gdzieś zniknęła. Pieśń bez słów ucichła, lecz echo donośnego okrzyku jakby krążyło wokół wędrowców jeszcze przez jakiś czas. Nie mieli pojęcia, co się stało, wiedzieli tylko, iż skrzydlaci i pełzający napastnicy rozproszyli się i nocną ciszę znowu przerywał tylko plusk wody. Liara odwróciła się twarzą do swoich towarzyszy. Odnieśli wrażenie, że księżycowa poświata uwięziła w jej krótkich, srebrzystych włosach. Alizonka miała wyzywający wyraz twarzy. - Wiedza Psów z Alizonu również coś znaczy! - warknęła. - Nawet tutaj. Wydaje się wam, że pozwalamy, by nasze sfory cierpiały od ataków pcheł, kleszczy czy much w okresie rui?! Nie wiem, jak je przeganiać, gdyż nasze prawa zabraniają udostępniania tej wiedzy kobietom, ale można się wiele nauczyć, jeśli nadstawia się uszy i milczy w towarzystwie mężczyzn. Mój stryj Volorian znał okrzyk alizońskiej sfory i ja także go poznałam! - Wszystko, co dobre, wywodzi się ze Światła. Jeśli służy żywym istotom, łączy się z Mocą, gdy ta zostaje wezwana - odparła Myszka. - Nie jest to moja siła, lecz energia ziemi i zwierząt, które na niej żyją, ale chroni tak skutecznie jak magiczny kamień. Tę noc spędzili zatem spokojnie. Nieoczekiwane zwycięstwo podniosło wędrowców na duchu: zejście z klifu niewidzialną drogą było prawdziwym sukcesem, a teraz pokonali jeszcze jedną przeciwność losu. Z nową nadzieją energicznie szykowali się do drogi. Gruck jako pierwszy odważył się zapuścić w głąb dżungli. Bez jakichkolwiek wyjaśnień wszedł do rzeki; trzymał się blisko brzegu, a woda wirowała poniżej jego pasa. I choć Destree posłała za nim rozpaczliwy myślowy zew, olbrzym nawet nie odwrócił głowy. Stojąc przed wejściem do roślinnej pieczary patrzyli, jak wychodzi na brzeg. Postawiwszy wielką stopę na trawie, smagnął metalową linką gąszcz. Usłyszeli skrzeki, wrzaski i szelest liści. Destree czuła, że musi iść za nim, nie wiedziała jednak, jak może mu pomóc. Po chwili dostrzegła, jak potężne muskuły giganta zesztywniały pod kosmatym futrem. Gruck z wielkim wysiłkiem wydobył z ukrycia kłodę tak grubą, że nawet on nie mógł objąć jej ramionami. Pień wysunął mu się z rąk, ale szczęściem upadł tuż przy wodzie i z pluskiem wpadł do rzeki. Zaraz potem olbrzym oderwał uwagę od swojej pierwszej zdobyczy; zgiął się niemal we dwoje, wpatrując się poprzez kłębowisko rozerwanych pnączy w miejsce, z którego wydobył kłodę. Ponownie wytężył wszystkie siły, lecz tym razem wyszedł wyżej na brzeg. Później zniknął wędrowcom z oczu, ale gwałtowny ruch liści i gałęzi wskazywał, gdzie się trudzi. Nagle cofnął się o dwa kroki w stronę towarzyszy, którzy patrzyli na niego, nie pojmując czego chce lub potrzebuje. - Sznury... - powiedział bezgłośnie. Destree odwróciła się błyskawicznie, sięgając po liny, które Sabra niosła na grzbiecie. Krispin i Denever właśnie je zdejmowali. O dziwo, Kepliany, które zazwyczaj trzymały się na uboczu, teraz ruszyły do przodu. Theela parskając z niesmakiem pierwsza weszła do rzeki. Machnęła głową i chwyciła w zęby koniec sznura. Wyszarpnąwszy go z rąk Krispina, skierowała się w stronę Grucka. Woda lizała jej gładkie boki. Przez chwilę lub dwie olbrzym z innego świata i Keplianica stali naprzeciw siebie. Destree uznała, że rozmawiają ze sobą, ale jeśli tak było, porozumiewali się na niedostępnej dla niej myślowej płaszczyźnie. Gruck wziął linę i szybko zawiązał na niej pętlę. Później, 167 zdumiewając nawet Eleeri, narzucił ją na szyję Theeli, która stała nieruchomo, akceptując tę zaimprowizowaną uprząż. Jasta minął Kerisa, chwytając po drodze inny zwój rzemienia. Za Renthanem pokłusowały pozostałe Kepliany. - Ach, więc to tak się robi! - Romar nie tracił czasu na zdjęcie pasa czy kolczugi, ale od razu wszedł do rzeki. Kręgi na wzburzonej przez Kepliany i Renthana wodzie sięgały mu do barków. Lecz nawet uderzające weń fale nie przeszkodziły mu w zawiązaniu trzech pętli wzdłuż rzemienia. Później skierował się do miejsca, w którym zniknął Gruck, niosąc zwiniętą luźno resztę liny. Mijając Theelę, która stała w wodzie nieruchomo jak skała, obejrzał się za siebie. - Będziemy potrzebowali więcej rąk do pomocy! - zawołał. Najwidoczniej odebrał jakieś przesłanie od Keplianicy. Keris wszedł do wody słysząc za sobą chlupot świadczący, że Sokolnicy i Strażnicy Graniczni poszli jego śladem. Później Destree minęła go szybkim krokiem i, zanim zdołał ją powstrzymać, poczęła wdrapywać się na kruszącą się skałę, z której olbrzym strącił wielką kłodę. Rzemienna sieć połączyła ludzi, Kepliany, Renthana i dwa najlepiej ułożone torgiańczyki. Destree, stojąca wysoko na brzegu, zwróciła ku nim ogorzałą od słońca twarz. - Na mój sygnał pociągnijcie z całej siły! - zawołała. Keris nie umiał sobie wyobrazić pnia tak wielkiego, by wyciągnięcie go wymagało wysiłku ich wszystkich. Stanął jednak w lekkim rozkroku i czekał. Początkowo wydawało się im, że usiłują ruszyć z posad którąś z gór, które pozostawili za sobą, skałę tak wrośniętą w ziemię, iż nigdy nie zdołają jej stamtąd wyrwać. A potem... Stojący szeregiem ludzie i zwierzęta omal nie wpadli do rzeki, kiedy rozluźnili mięśnie. Rzemienie jednak pozostały napięte. Po kilku sekundach ponownie zaczęli szarpać coś, co tkwiło w gliniastym gruncie równie mocno jak przedtem. Woda zbryzgała policzek Kerisa. Eleeri z zaciętą twarzą prowadziła Myszkę. Musiała podtrzymywać młodą Czarownicę, tak niewysoką, że fale lizały jej podbródek. Za nią z determinacją kroczyła Liara. Jej twarz także stężała niczym maska. Wdrapały się na brzeg, brudząc gliną ręce i nogi. Później zniknęły w miejscu, w którym kilka chwil temu stała Destree. Tymczasem zanurzeni w nurtach rzeki ludzie i zwierzęta, trzymając napięte liny, czekali na drugi sygnał. Keris słyszał nie tylko szmer strumienia, lecz także ich ciężkie oddechy. Jednakże w dżungli przed nimi panowała cisza. Młodzieniec wyczuwał ruchy, których nie mógł dostrzec, gdyż zarośla na brzegu rzeki zasłaniały Grucka i jego pomocnice; wszystkie szarpnięcia i pociągnięcia, do których instynktownie dostosowywał uchwyt dłoni trzymających rzemień. Destree pojawiła się jeszcze raz. Była tak wymazana jakimś sokiem i błotem, że wyglądała jak straszydło. - Ciągnijcie! Włożyli w to wszystkie siły. Początkowo nie dostrzegli żadnego rezultatu. Dopiero po chwili coś poruszyło się niechętnie w odpowiedzi na ich wysiłki. Keris słyszał trzask łamanych gałęzi. Łamane pnącza smagnęły powietrze, a zerwane liście jak deszcz spadły na otwartą przestrzeń, przywierając do ciał ludzi i zwierząt. Nieco na lewo od Destree wynurzyła się niska zapora oblepiona liśćmi i zwisającymi pnączami. Znów się zatrzymali, patrząc na swój łup. Eleeri przepchnęła się na bok i oparła zabłoconą rękę na szczycie przeszkody. - Cofnijcie się! Szybko! - myślami i głosem niemal wykrzyczała te rozkazy, a potem nachyliła się i z rozmachem cięła mieczem najbliższy rzemienny węzeł. Wszyscy oddalili się szybko, niektórzy cofnęli się w wodzie, nie tracąc czasu, by się odwrócić. Zapora zadrżała. Eleeri pośpiesznie uskoczyła w bok, całym ciałem uderzając w opleciony lianą krzak, i uczepiła się go co sił w dłoniach. Tym razem nie wydobyli wielkiego pnia. Z gęstwiny wysuwała się powoli platforma pokryta warstwą liści i gliny. Gałęzie zdrapały ją w kilku miejscach, odsłaniając gładką powierzchnię. Już na pierwszy rzut oka widać było, że nie wykonano jej z drewna. Platforma zachwiała się na moment na skraju brzegu, a potem, tracąc równowagę, spadła w dół, wzbijając fale i wiry, przed którymi pozostali jeszcze w rzece ludzie i zwierzęta uciekli nie bez trudu. Keris, który wrócił na brzeg, ocierając mętną wodę z oczu pomyślał, że wylądowała przed nimi latająca nie wiedzieć jak zwykła chata. Przyjrzawszy się jednak uważniej znalezisku uznał, iż bardziej przypomina ono kupiecką barkę, jakie widywał na rzece Es. Łódź ciężko osiadła w wodzie, a małe fale omywały ją raz po 169 raz, przelewając się przez burty. Wydawała się płaska tylko dlatego, że jej dno wypełniały gnijące roślinne szczątki. Nie mogła być z drewna, już dawno bowiem by zgniła. Podróżni ostrożnie zbliżyli się do barki, a potem linami przyholowali ją do podnóża klifu. Destree skuliła się w zagłębieniu, w którym tak niedawno ukryta była łódź. Liara przykucnęła obok niej z jednego boku, a Myszka, w zmoczonej sukni lepiącej się do ciała, z drugiego. Głowa Grucka spoczywała na kolanach kapłanki. Jego głęboko osadzone oczy były zamknięte; oddychał nierówno. Owłosione barki olbrzyma przecinały krwawe bruzdy, a całym ciałem wstrząsały dreszcze, jakby leżał nagi na śniegu w mroźny zimowy dzień. Destree wiedziała, że nigdy nie zrozumie, skąd jej przyjaciel znalazł siły, żeby wyrwać barkę z ziemi, zdawała sobie jednak sprawę z jego całkowitego wyczerpania. Nachyliła się więc nad nim i nie zdejmując amuletu, by nie stracić z nim kontaktu, położyła go na czole Grucka. Porośnięta futrem smukła sylwetka, niemal równie ciemna jak ciało olbrzyma, skoczyła na jego szeroką pierś. Wódz rozłożył się wygodnie na potężnej klatce piersiowej Grucka. Liara poruszyła się z wahaniem. Mała, chuda Alizonka położyła się obok Grucka, osłaniając sobą mniej niż dwie trzecie jego ciała, objęła go ramionami i przytuliła do siebie. Wysunąwszy język spomiędzy zbyt ostrych zębów, polizała pierś przybysza z innego świata w miejscu, w którym z widocznym trudem biło jego serce. Myszka padła na kolana. Podniosła wysoko swój Klejnot. Ten rozbłysł, choć nie oświetlały go promienie słońca. Eleeri ulokowała się za Czarownicą, położyła dłonie na jej szczupłych barkach, całą siłą woli dodając swoją energię do gromadzącej się Mocy. Ten olbrzym o łagodnym charakterze nie należał do ich gatunku. Możliwe, że nie zdołają go uratować, ale spróbują dać z siebie wszystko. Czarodziejski Klejnot rozjarzył się jaskrawym blaskiem. Jego światło napływało falami, a każda następna fala muskała coraz dalej długie ciało Grucka, aż wreszcie zalały go całego. Magiczny talent Eleeri zareagował na obecność Mocy. Dziewczyna spróbowała więc przywołać go z najgłębszych zakamarków swej jaźni. Skierowała do Myszki całą wiedzę swego dziadka, wiedzę szamana, której korzenie sięgały początków rodzaju ludzkiego. To, co się działo nad rzeką, nic dla niej nie znaczyło, liczył się tylko cudzoziemiec, który stał się częścią ich grupy, którego musiały ocalić od śmierci. - Jego serce bije mocniej. - Liara podniosła głowę, a potem znów zaczęła lizać pierś Grucka niczym suka walcząca o życie rannego szczenięcia. Myszka zgarbiła się, wyraźnie słabła, ale jeszcze dwukrotnie się wyprostowała. Ręce i ramiona Eleeri bolały tak bardzo, jakby przez wiele dni dźwigała jakiś ogromny ciężar. Zajęte ratowaniem olbrzyma kobiety nie zauważyły, że otoczyli je towarzysze podróży. Początkowo wahali się, nie wiedząc, czy mogą się zbliżyć, wiedzieli bowiem, iż przywołana przez nie Moc osiągnęła szczyt. Później czyjeś ręce dotknęły ramion Eleeri; napłynęły w nią nowe siły. Z kolei pod jej dotknięciem Myszka ponownie się wyprostowała, a jej magiczny wisior rozbłysł niczym spadająca gwiazda. Gruck odwrócił lekko głowę, która wciąż leżała na kolanach Destree. Wprawdzie nadal miał zasłonięte oczy, ale zaczął wydawać dziwaczne chrząknięcia, najwyraźniej mówiąc coś w języku, którego kapłanka nie rozumiała. Pod wpływem nagłego impulsu nachyliła się jeszcze niżej nad olbrzymem. - Strażnicy Alataru, wracajcie! Droga wciąż na nas czeka! - wołał. Destree zrozumiała wypowiadane przezeń słowa dopiero wtedy, gdy zapuściła myślową sondę do umysłu, który jeszcze kilka chwil temu był przed nią zamknięty. Gruck otworzył oczy. - Przybywam... - rzekł bezgłośnie, jakby w odpowiedzi na jej wołanie. To właśnie na grzbiecie Theeli zawieźli giganta z powrotem do obozu. A tam, choć nie oczyszczona ze śmieci, kołysała się na falach łódź, którą dla nich zdobył. Oparli Grucka o stos tobołów. Wypiwszy napój wzmacniający, który podała mu Destree, cudzoziemiec spojrzał na swoją zdobycz. - To rodzaj statku, nasz środek transportu. - Romar usiadł obok niego. - Ale skąd wiedziałeś, gdzie się znajduje? Gruck powoli pokręcił głową, a potem uśmiechnął się szeroko, oblizując językiem grube wargi. - On... on mnie przywołał - powiedział w myśli. - To - machnięciem ręki wskazał czekającą na nich dżunglę - wygląda 171 jak cząstka mojej ojczyzny. My zawsze wiemy, kiedy drzewo umiera, a nawet kiedy jajo varcha pęka w gnieździe. - Dotknął czoła palcem. - Wiedziałem, że coś tam jest, coś nie zakorzenionego, nie należącego do tego miejsca, martwego. Wy wszyscy władacie wielką mocą. Ale istnieją różne jej rodzaje. My, strażnicy, stanowimy jedność z naszymi lasami, lecz w waszym świecie to, co jest naturalne, nikogo nie przyzywa. - Powiedziałeś, że tamta jaszczurka cię wezwała. - Romar potarł ręką podbródek. - Czyżby nie wiedziały instynktownie, jak rozbić swoje kokony? - Nic nie wiem o takich stworzeniach. - Gruck wzruszył ramionami. - Wyczułem tylko, że ta potrzebowała pomocy. Ktokolwiek pozostawił dziwaczną barkę, musiał to zrobić bardzo dawno temu. Im dłużej wędrowcy oczyszczali ją z nagromadzonych śmieci, tym więcej czekało ich pracy. Destree odnalazła Myszkę, zanim młoda Czarownica nawiązała kontakt z Mewą. - Nie wydaje ci się, że los za bardzo nam sprzyja? - spytała. - Wiem, że zostaliśmy wezwani, że na nas czekają - odparła spokojnie Myszka. - Ale Światło może równie dobrze zaspokoić nasze potrzeby jak Ciemność. Romar mówi, iż prąd na środku rzeki jest wystarczająco silny, żebyśmy mogli popłynąć tą łodzią. Nasi towarzysze podróży wycięli też w dżungli długie drągi, by popychać ją nimi. Tak naprawdę wiem tylko jedno: wędrujemy na spotkanie siły, której nie możemy się oprzeć, i przed którą nie potrafimy się ukryć. Owej nocy podróżni niewiele rozmawiali, byli bowiem zbyt zmęczeni. Liara długo nie mogła zasnąć i leżała wpatrując się w gwiazdy. Miała wrażenie, że jej działania, jako cząstki tego dziwnego zbiorowiska władców i władczyń Mocy, otworzyły w niej jedną z tych Bram, na których punkcie wszyscy wariowali. Strażniczka Domowego Ogniska Linii Kervonela szybko w niej znikała i może w końcu nikomu nie będzie na tym zależeć - nawet jej samej. Rozdział 13 Zapomniane przez wszystkich miasto na dalekim południu Na szczęście los okazał się dla nich łaskawy, choć tylko pod pewnymi względami. Keris otarł ramieniem spoconą twarz i mocniej ścisnął długi drąg. Wprawdzie prąd im sprzyjał, musieli jednak odpychać się zaimprowizowanymi bosakami od pływających skupisk wodorostów i zatopionych drzew. Był to trzeci dzień podróży od opuszczenia podnóża klifu. Nikt nie potrafił określić, z czego zbudowano barkę. Uwolniona od nagromadzonych przez lata szczątków, wyglądała jak połówka gigantycznej muszli lub kokonu. Jej gładkie boki błyszczały, gdy starannie je wyczyścili. Na pewno nie wykonano tajemniczej łodzi z żadnego znanego im drzewa, gdyż dawno już by zgniła. Uderzona, nie dźwięczała też jak metal. Lecz żaden, nawet obdarzony niezwykle bujną wyobraźnią wędrowiec, nie uznałby jej za konchę pozostawioną przez nieznanego potwora. Nigdy nie dowiedzą się, kto ją tam ukrył na brzegu bezimiennej rzeki i dlaczego, ale Gruck upierał się, iż nie pochodziła z krainy, w której ją znaleźli. Barka była zatłoczona; zwierzęta ulokowano na samym środku, a ludzi, którzy mieli zmieniać się przy bosakach, na obrzeżach. Co się zaś tyczy pożywienia, uzależnieni byli całkowicie od rzeki. Gruck chętnie wyławiał kępy niektórych wodorostów. Kryły się w nich małe skorupiaki nadające się do zjedzenia, jeśli komuś zbytnio doskwierał głód - a wszyscy byli głodni. Niezbyt przesiąknięte wodą rośliny podano wierzchowcom, które początkowo obwąchiwały je pogardliwie, potem jednak je zjadły. Raz przepłynęli pod lianą kołyszącą się nad wodą tuż nad ich 173 głowami, obciążoną okrągłymi, podobnymi do melonów naroślami. To ognisty bicz Kerisa ściął owo pnącze. Gruck chwycił spadającą lianę i szybko wciągnął do barki. Mając w pamięci obraz plujących trucizną latających jaszczurek, pozostali wędrowcy cofnęli się jak najdalej. Kiedy jednak olbrzym rozciął nożem najbliższą kulę i wszyscy poczuli świeży zapach soku, który z niej trysnął, zaniechali ostrożności. Zjedli połowę zdobyczy; ludzie wyskrobali kruchy miąższ, a wierzchowce z zapałem spożyły twardsze łupiny. Pozostałe cztery "melony" wsadzili pomiędzy podróżne sakwy. Kilkakrotnie przeleciały nad nimi latające jaszczurki i za każdym razem sokoły omal nie oszalały. Ich dwunożni bracia musieli je szybko uspokajać. Jednakże żadna jaszczurka nie zbliżyła się, by ich zaatakować. Od chwili, gdy podróżni znaleźli się na barce, ani razu nie wysiedli na brzeg, za powszechną zgodą trzymając się rzeki w dzień i w nocy. Nie wiedzieli, co mogło się czaić za splątaną zieloną ścianą dżungli. Ponadto na wodzie wiał lekki wietrzyk, łagodząc nieco duszący, wilgotny upał. Pomimo ostrożności, której uczono ich od najwcześniejszych lat, zarówno Sokolnicy, Strażnicy Graniczni, jak i Romar musieli zdjąć hełmy, kolczugi, a nawet skórzane, watowane kaftany, i pracowali przy bosakach prawie nadzy. Rankiem czwartego dnia nieoczekiwanie dotarli do pierwszego wyłomu w roślinnym murze. Słońce przygrzewało, a głośne brzęczenie brzmiało jak oddech wielkiej istoty. Na znak Romara mężczyźni skierowali łódź do przeciwległego brzegu i sięgnęli po odrzucone zbroje i oręż. Liara pierwsza ruszyła do przodu z głuchym warczeniem. Destree i Eleeri szły tuż za nią. Tak, wszyscy ujrzeli ruch po drugiej stronie rzeki - ruch, życie i biesiadę! Alizonka zauważyła, że bezwładne, szare ramię podniosło się w górę, kiedy dwie latające jaszczurki usiłowały lepiej uchwycić gnijące zwłoki. Cztery wzgórki drżały pod atakami jaszczurek lub mniejszych od nich stworzeń, które tak szybko starały się oderwać kawałek ciała, że ledwie można było je dostrzec. O dziwo, szczątki były rozmieszczone w równej od siebie odległości, a krwawa biesiada miała miejsce na bruku. Nad makabryczną sceną górowała wysoka postać przedstawiona w pozycji, jakiej długo nie zdołałby utrzymać żaden człowiek: na ostro zakończonych, przygiętych kolanach spoczywały szponiaste przednie kończyny, plecy zaś były lekko zgarbione. Pochylona do przodu owalna głowa zdawała się obserwować to, co działo się w dole, krytycznie, lecz z uznaniem. Rzeźbę wykonano z takiej samej czerwonobrązowej substancji jak łódź, którą płynęli, i prawdopodobnie uczyniły to te same ręce. Rzeźbę otaczała aura szaleństwa i okrucieństwa, zdająca się nakłaniać koszmarnych biesiadników do zwiększonego wysiłku. - To Wilkołaki. - Liara zidentyfikowała zabitych. - Słudzy Najgęstszego Mroku! - głos Myszki zagłuszył słowa Alizonki. Czarownica poruszyła ręką, jakby chciała sięgnąć po swój Klejnot, ale zamiast tego pokręciła głową. - Czasami takie zwłoki są pułapką zastawioną na nieostrożnych przybyszów - powiedziała. - Jeśli nie tli się w nich życie, niech nie obudzi ich najlżejsze dotknięcie Mocy. Wszyscy się z nią zgodzili i energicznie używając bosaków, skierowali barkę na środek rzeki, gdzie prąd był najszybszy. - Więc Wilkołaki nadal tu przebywają - odezwała się Eleeri. - Ale przecież służą Ciemności, czemu więc spotkał ich taki los? - Dlatego że potężni Władcy Mroku nie odpłacają lojalnością tym, którzy im służą - odpowiedziała jej Destree. - Może to, co czai się za tym posągiem, potrzebuje cierpienia i krwi do zgromadzenia swej mocy, czerpie je więc od tych, którzy odpowiadają na jego wezwanie. Liara zadrżała. - Ten Ciemny Adept - mruknęła. - Co uzyskałby od nas, gdyby posłużył się nami w ten sam sposób? - Dlatego właśnie wyruszyliśmy na tę wyprawę. - Myszka odwróciła głowę, by nie widzieć nawet skraju przesieki w murze dżungli. Milczały, kiedy łódź kołysząc się płynęła do przodu, a mężczyźni odpychali ją bosakami. Wszyscy mieli blizny po wygranych bitwach i wspomnienia, które czasami zamieniały się w nocne koszmary, ale ten niesamowity posąg patronujący przerażającej uczcie posiał w nich ziarna nowego strachu. Nic podobnego koszmarnej biesiadzie nie przerwało ich dalszej podróży, choć większość z nich w głębi duszy spodziewała się nowych śladów rzezi. Musieli jak najprędzej zakończyć tę wyczerpującą żeglugę. Ich wierzchowce cierpiały od marnej karmy, a oni sami dusili się w wilgotnym powietrzu. Tak długo 175 jak baldachim z gałęzi wysokich drzew zwisał tuż nad ich głowami, żaden Sokolnik nie chciał wysłać swego ptaka na zwiady. Jednakże o świcie drugiego dnia od tamtej makabrycznej polany wędrowcy dostrzegli wyrwę w zielonym dachu i Krispin wypuścił Dalekosiężne Skrzydło. Ptak poderwał się do lotu, pofrunął prosto do majaczącego w górze skrawka nieba. Pozostali na łodzi ludzie i zwierzęta płynęli dalej bezimienną rzeką, niecierpliwie oczekując na jego powrót. Później Gruck nagle z całej siły wbił swój drąg w dno rzeki, tak że barka zatrzymała się na chwilę. - Szybsza woda... - zaczął w myśli, lecz przerwała mu Theela, która przepchnęła się między czworonożnymi pasażerami do burty. - Otwarta przestrzeń... ale rzeka... spada! Romar i Eleeri, doświadczeni podróżnicy, spojrzeli po brzegach. Jeżeli mieli przed sobą jakiś wodospad, barka nie zapewni im bezpieczeństwa. Z prawej zielona gęstwina dochodziła do samej wody, ale na lewo jakiś czas temu burza wyrwała z korzeniami kilka leśnych olbrzymów, które zmiażdżyły mniejsze drzewa, otwierając przejście w żywym murze. Sokół Dalekosiężne Skrzydło wrócił z szumem skrzydeł. Krispin głaskał ptaka, gdy porozumiewali się bezgłośnie, a potem powiedział szybko: - To prawda. Dżungla kończy się niedaleko stąd. Jest tam inny klif, ale nie tak wysoki jak tamten. Jednak rzeka zwęża się w wodospad i wpada do jakiegoś jeziora. Musieli więc zapuścić się w dżunglę, nawet jeśli był to tylko jej skraj. Wierzchowce ponownie zgodziły się wziąć bagaże na swoje grzbiety, ludzie zaś mieli iść pierwsi. Wyciągnięte miecze były lepkie od różnobarwnego soku wycinanych krzewów i wyrąbujący drogę starali się unikać gałęzi, które, choć rozchylane ostrożnie, ze świstem smagały powietrze, wracając do poprzedniej pozycji. Zielony gąszcz nie sięgał na skraj klifu, gdyż znajdowała się tam dawna droga. Jej powierzchni nie przecinało żadne pęknięcie ani szczelina, była tak gładka, jakby położono ją wczoraj. Destree jednak, która pierwsza odważyła się postawić stopę na czerwonobrązowej jak barka i rzeźba powierzchni, zdawała sobie sprawę z jej niewiarygodnej starości. Wszyscy znieruchomieli na chwilę i w milczeniu wpatrywali się w rozciągający się w dole widok. Podobne do rampy zbocze opadało łagodnie na falistą równinę pokrytą roślinnym kobiercem, lecz wśród gęsto rosnących krzaków nie było drzew. To tu, to tam draperie z takich samych pnączy, jakie widzieli podczas podróży przez dżunglę, przysłaniały niskie pagórki. - Ależ to miasto! - zawołała Eleeri w tej samej chwili, gdy Zręczny Szpon wzbił się w powietrze i uniósł nad równiną. Tak, to były budynki zamienione w pagórki; w miejscach nie osłoniętych przez roślinny kobierzec przezierały kamienne bloki. Wędrowcy ze zdziwieniem i lękiem zorientowali się, że znajdują się jedynie na samym skraju pradawnej metropolii. Destree, która pływała na sulkarskich statkach, odwiedziła większość najokazalszych miast na wschodnim brzegu morza, nigdy jednak nie widziała takiego ogromnego zgrupowania starożytnych ani nowych budowli. Za kamiennymi domostwami, z którymi walczyła dżungla, strzelały w górę wolne od roślinności wysokie wieże. Eleeri pomyślała, że mogłyby one rywalizować z samą Cytadelą w Mieście Es. Nie były to wszakże ani zamki, ani jakiekolwiek znane jej ludzkie siedziby, gdyż choć wieże miały sześć lub nawet siedem pięter, nie dostrzegła w ich gładkich ścianach ciemnych otworów okiennych. Wydawało się, iż ktoś ustawił rzędami dziecinne klocki, albowiem nawet z tej odległości widać było dzielące je ulice, też zbudowane ze znanego im już materiału, rzucającego wyzwanie czasowi i przyrodzie. Coś połyskiwało na horyzoncie i Zręczny Szpon zameldował po powrocie, że na przeciwległym krańcu miasta musiał niegdyś znajdować się port, ponieważ rozpościera się tam szeroko rozlana toń. Sokół nie dostrzegł żadnych żywych stworzeń oprócz ptaków. Podróżni mimo to wahali się jakiś czas, nie mając ochoty na wędrówkę starożytną drogą do opustoszałego miasta. Albowiem w Estcarpie, Escore i Arvonie zachowały się starożytne ruiny i mieszkańcy tych krajów mieli zwyczaj omijać każdą budowlę, która mogłaby mieć jakiekolwiek powiązania z Ciemnością. Wprawdzie łódź, która tak dobrze im służyła, wykonano z takiej samej nieznanej substancji, nie mogli wszakże zapomnieć budzącego przerażenie posągu w dżungli. Wreszcie postanowili rozbić obóz nad jeziorkiem, do którego wpadała bezimienna rzeka. Należało ruszyć też na polowanie, gdyż wszyscy wychudli podczas podróży rzeką i zapinali pasy już na ostatnią dziurkę. Później zbada się otoczenie stopniowo, 177 z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Sokoły będą nieocenioną pomocą, a Eleeri twierdziła, że Kepliany łatwo wyczuwają niebezpieczeństwo. Nikt jednak nie wiedział, jakie zdolności w razie potrzeby okaże Gruck. Destree nabrała otuchy, gdy zszedłszy ze zbocza ujrzała wysoką kępę ilbany, najwyższą, jaką kiedykolwiek widziała w życiu. Wiatr niósł woń bladożółtych kwiatów. Kapłanka Gunnory orientowała się, iż jest to niezwykle kosztowne, trudne do znalezienia ziele. Jeśli dawni mieszkańcy ogromnego miasta uprawiali ilbanę, na pewno nie służyli Ciemności, ponieważ była to potężna broń przeciw siłom Wiecznego Mroku. Dostrzegła też inne, znane od dawna rośliny, które bujnie rosły na tej ziemi. Pozostawili już za sobą straszliwy, duszny upał dżungli, szli zatem szybszym krokiem i niebawem dotarli do miejsca, które wybrał dla nich wysłany na zwiady Denever. Wierzchowce z radością powitały rozległe pola, zarośnięte sięgającą do pasa trawą i zdziczałym zbożem. Uwolnione od ciężaru jeźdźców i juków, wytarzały się z rozkoszą, a potem zabrały się do jedzenia. Sokolnicy dostarczyli wypłoszone z łąki cztery polne gęsi, które stały się łatwą zdobyczą dla ich ptaków, a Wódz przyciągnął podrośniętego heepera. Keris i Denever, trzymając się z dala od obrośniętych pnączami budowli, wyruszyli na polowanie. Niebawem musieli przywołać Jastę, żeby pomógł im przetransportować niewielkie zwierzę, którego dalekimi przodkami mogło być bydło domowe. Kobiety wybrały się na poszukiwanie ziół, a Gruck udał się nad jeziorko i wkrótce złowił dziesięć tłustych ryb. Po długotrwałym niedojadaniu, prawie poście, ucztowali tej nocy. Mieszkańcy Lormtu zgromadzili się w jednej z bocznych komnat. Zbliżała się jesień, robiło się już chłodno, zwłaszcza po zachodzie słońca. Przenośne piecyki dawały nieco ciepła, wydzielały też słodką woń kadzidła, która miała rozjaśniać umysł. Potrzebowali teraz bardzo jasnych myśli. Tym razem nie tylko Mewa i Mereth wzięły udział w naradzie, Wiklina, druga pomocnica Mewy, stała jak cień obok swojej zwierzchniczki. Przyszły też Jaelithe, jej córka Kaththea, Nolar oraz Dahaun z Zielonej Doliny. Chrapliwy głos Mewy przerwał ciszę: - Słyszałyście - wskazała gestem na stojący nieco na uboczu stolik, na którym leżał blok zapisanych ciemnych atramentem kartek papieru sporządzonego z liści - co nam zameldowano o interferencji z południa. Czasami myśli Myszki docierają do nas wyraźnie, kiedy indziej zaś wcale ich nie odbieramy. - Czy to oddziaływanie sił Ciemności? - podsunęła Jaelithe. - Nie, wyczułybyśmy to natychmiast. Otrzymałyśmy trzy meldunki od sulkarskiej wyprawy: Panowie Morza zawarli rozejm z barbarzyńcami zamieszkującymi tamte tereny i dotarli na skraj Arvonu, na poły baśniowej krainy. Czy to wszystko pozwala nam żywić najmniejszą choćby nadzieję? Mewa nachyliła się nieco bardziej do przodu i spojrzała prosto w oczy Kaththei, marszcząc krzaczaste brwi. - Hilarion ciężko pracuje, ale jak dotąd nie może nawiązać kontaktu. A tamto coś - Kaththea niemal odwarknęła Czarownicy, jakby broniąc swego małżonka - na pewno należy do sił Mroku. Dlatego nie mamy odwagi zapuszczać myślowych sond zbyt głęboko, żeby nie zwrócić na siebie uwagi tego, z czym teraz nasi pobratymcy muszą się zmierzyć. "Usłyszeliśmy wieść o jakimś mieście. - Mereth szybko pisała na swojej tabliczce. - Czyż Myszka nie opowiedziała o tym szczegółowo?" - Nie tylko o mieście, ale i... - Mewa zawahała się. - Dowiedziałyśmy się też, że słudzy Ciemności ciągną na południe. Wydaje się, że szukają właśnie tego grodu. Wprawdzie obserwujemy ich, ale mamy za mało zwiadowców, by zaryzykować otwarte spotkanie. - Miasto - odważyła się powiedzieć Nolar. - A może również i jakaś Brama? Mewa nie odpowiadała przez długą chwilę, a potem skinęła głową. - Brama - powiedziała kwaśno, jakby ugryzła niedojrzały owoc. - Utrzymujemy funkcje tej, którą wcześniej znaleziono, jednak bardzo wyczerpuje to nasze siostry. Zapewnić funkcjonowanie dwóch Bram... - urwała, a potem zwróciła się do Mereth, rumieniąc się lekko z gniewu: - Pomimo długich poszukiwań, nie dowiedziałaś się niczego o magicznych strażnikach. Możemy utrzymać jedną Bramę, może dwie, jeżeli Myszka zdąży dostarczyć nam na to dowody. A ile magicznych drzwi może znajdować się gdzie indziej? Ale powiadam ci, że 179 nawet dysponując taką mocą, z jaką w przeszłości ruszyłyśmy góry z posad w obronie naszego kraju, nie zdołamy utrzymać więcej niż to, z czym już mamy do czynienia! - Mędrzec Morew odkrył wczoraj zawiniątko z pieczęcią Maga Arscro - wtrąciła Nolar. Mereth poruszyła się w krześle. Ktoś wciągnął powietrze. To Wiklina, która po raz pierwszy odważyła się zabrać głos: - Arscro jest legendą - stwierdziła takim tonem, jakby miała nadzieję, że to prawda. - Ostatnio legendy mają zwyczaj ożywać - odparła Kaththea. - Ale kim był ów Arscro? - Jednym z Pradawnych Wielkich Adeptów, pierwszych, którzy otworzyli Bramy - wyjaśniła Nolar ku widocznemu zaskoczeniu Mewy. - Kiedy byłam uczennicą Mędrca Ostbora, dysponował on dokumentem zawierającym wzmiankę o Arscro. Wspomniano tam tylko, że na podstawie jego eksperymentów otwarto pierwsze Bramy. - Miejmy więc nadzieję, pani Mereth, że znalezisko owego mędrca dostarczy nam przynajmniej kilka tak potrzebnych odpowiedzi na nurtujące nas pytania - warknęła Mewa. -A tymczasem... - Zawahała się, jakby nienawidząc słów, które zaraz wypowiedziała: - Będziemy przez jakiś czas strzegły najlepiej jak umiemy naszych wysłanników i dodawały im sił, zarówno towarzyszom Myszki, jak i tym, którzy zawędrowali znacznie dalej. Myszka przykucnęła wśród gałęzi słodko pachnącego krzewu, którego woń zdawała się uspokajać jej zaniepokojony umysł. Wpatrywała się w widoczną ze szczytu pagórka część groteskowej metropolii. Wędrowcy przypuszczali, że w rzeczywistości jedno miasto wyrosło na ruinach poprzedniego, a nowi mieszkańcy nie starali się oczyścić go z zachłannej roślinności. Zniszczone przez czas, zarośnięte kamienne wzgórza tak ostro kontrastowały z górującymi nad okolicą pozbawionymi okien i drzwi, prostymi jak włócznie budowlami, że mimo woli budziło to niepokój patrzącego. Sokoły, a potem Kepliany i Renthan, pierwsze zbadały skraj zrujnowanego grodu; szczypiąc trawę zbliżały się bowiem coraz bardziej do zatłoczonego ruinami centrum miasta. Jak dotąd nie meldowały o obecności żywych stworzeń poza ptakami i zwierzętami. Sprawiało to wrażenie, że ludzie nigdy nie zamieszkiwali tej zapomnianej przez wszystkich krainy. O świcie i zmierzchu trójki zwiadowców opuściły obozowisko, ostentacyjnie wyruszając na polowanie, a w istocie przemykając coraz dalej do stłoczonych ciasno budynków. Ale... Myszka przycisnęła pięść do ust, gryząc kłykcie i nie czując bólu. Ale tam było... Ugryzła mocniej. Tu powinna być Mewa, jedna ze Starszych Sióstr. Ona sama nie wiedziała, co kryło się jak cień za jej plecami. To coś... czekało! Ponieważ jednak nie miała pewności, co mogło im zagrażać, nie mogła kontaktować się za często z Strażniczkami w Lormcie, musiałaby bowiem zbyt wiele im wyjaśniać. Przecież nieznana siła równie dobrze może właśnie czekać chwili, aż młoda Czarownica w jakiś sposób wyjawi swą Moc. Dlatego jeszcze nie podzieliła się swym niepokojem z towarzyszami podróży. Zastanowiła się wszakże, czy i Destree niepokoiła się tym, co mogło czaić się w zasadzce. Osłaniający Myszkę krzew zadrżał, zasypując ją pachnącymi płatkami kwiatów. Liara uklękła przed nim; jej zielone oczy błyszczały, zaciśnięte mocno wargi osłaniały ostre zęby. - Tam są Wilkołaki - powiedziała nie budzącym sprzeciwu tonem. - I jacyś jeźdźcy, ale ich wierzchowce to nie takie porządne zwierzęta jak nasze. Gruck ich śledzi. Słowa Alizonki zmniejszyły nieco niepokój dręczący młodą Czarownicę. Myszka wiedziała teraz, jakby Mewa potwierdziła to podczas spotkania w Cytadeli, że zbłąkani słudzy Ciemności podążali wbrew swej woli ku ostatecznemu spotkaniu, przyciągani przez siłę przekraczającą ich zrozumienie. - Przenosimy nasz obóz - ciągnęła Liara. - Vorick znalazł ruinę niezupełnie wchłoniętą przez pnącza, która zapewni nam tymczasowe schronienie, a pani Eleeri wysłała myślowy zew do Theeli. Keplianica zaprowadzi tam inne zwierzęta. Tylko zwiadowcy są poza obozem, ale przyrzekli dziś dotrzeć prosto do morza, jeśli to jest morze. Czy możesz ich zawołać, pani Myszko? Czarownica przypomniała sobie, iż choć była głęboko zamyślona, widziała wyjeżdżających z obozu późnym popołudniem Denevera, Krispina i Kerisa. Na pewno Jasta odbierze ostrzeżenie Keplianicy. Ale ludzie... Ścisnęła mocno swój Klejnot i po kolei stworzyła w myśli obraz każdego zwiadowcy: Krispina hełwmie-masce, Denevera i Kerisa, który pochodził z Zielonej Doliny, a przecież jakby do niej nie należał. Utrzymała ich wizerunki w swym umyśle i przywołała energię Magicznego Klejnotu. Po chwili odebrała odpowiedź Renthana. Myszka była już spokojna, że zwiadowcy w powrotnej drodze będą bardziej ostrożni i będą wypatrywać pułapek, które mogli zastawić nowo przybyli wrogowie. Wędrowcy zgromadzili się w odkrytym przez Voricka tymczasowym schronieniu. Albo budynek ten zbudowali lepsi kamieniarze, albo atakujące go rośliny nie zapuszczały tu tak głęboko korzeni jak w innych minach. Przybysze zdołali bowiem odsunąć na bok zasłonę z lian i wejść do dużej sali. Wypróbowali włóczniami jej dach, który wydawał się nie tknięty przez czas. Było tam dość miejsca, by mogli wprowadzić swoje wierzchowce, które nie miały nic przeciwko temu. Podróżne latarnie dawały dużo światła i w wielkiej komnacie zrobiło się jasno. Każdy jednak wyczuwał rosnące napięcie. Najwidoczniej wszyscy poznali przyniesione przez Liarę wieści, gdyż pilnie krzątali się przy swoich sakwach, wyjmując z nich dodatkowe strzały, groty włóczni i osełki do ostrzenia noży i mieczy. Keris siedział z boku, trzymając swój ognisty bicz. Wpatrywał się uważnie w jego koniec. Może coś zmniejszyło wydajność niezwykłego oręża, gdyż jego właściciel ponuro zmarszczył brwi. - Gromadzą się słudzy Mroku - zauważyła Destree. - Jest ich niewielu. Może dżungla pochłonęła więcej niż przypuszczaliśmy. Są wśród nich jednak Sarneńscy Jeźdźcy, a z tymi niełatwo jest się zmierzyć. Co z rasti? Spojrzała pytająco na Voricka, którego sokół poleciał tego dnia na zwiady. - Nie zauważono ich. A Zręczny Szpon może wyśledzić skoczka na łące tylko dzięki ruchowi trawy. Wtem Myszka poczuła mocne uderzenie, którego jednak nie zadała żadna ręka. Przyłożyła najpierw swój Klejnot do drżących warg, a potem do czoła. Wstrząsnęły nią ujrzane zniekształcone obrazy, zgniecione jak gobelin. Niejasno czuła, że czyjeś dłonie obejmują ją mocno, podtrzymując, by nie upadła. Wezwawszy na pomoc cały swój talent, młoda Czarownica usiłowała zrozumieć sens falujących widziadeł. Miała wrażenie, że wirująca bez przerwy mgła na przemian to odsłania myślowe obrazy, to zaraz szybko je zasłania. A później - możliwe, że przyjęła od podtrzymujących ją rąk dostatecznie dużo energii, żeby mogła kontrolować swoje zdolności i skoncentrować je - zobaczyła wszystko i zrozumiała. Ujrzała jakieś miasto, a przynajmniej zbiorowisko identycznych, wysokich, pozbawionych okien budowli. Ale to miasto żyło. Na ulicach wyraźnie zobaczyła poruszające się człekopodobne postacie: małe, wychudzone, ledwie okryte podartymi, brudnymi łachmanami. Na tle czerwonobrązowych wież wyglądały blado, wydawały się tak wyblakłe, jakby przez większą część życia były pogrzebane pod ziemią. Ciężkie łańcuchy łączyły ich w grupy. Rozróżniła wśród nich mężczyzn, kobiety i dzieci, zrozpaczonych i zdesperowanych. Wyglądali jak prowadzone na rzeź zwierzęta, gdyż inne istoty, większe, o brutalnych twarzach, jednolicie odziane w czerń, kroczyły po obu stronach tej budzącej litość gromady, wymachując biczami, które zbyt często pozostawiały krwawiące pręgi na gołej skórze ofiar, najwidoczniej w zależności od kaprysu dozorców. Strażnicy poganiali więźniów, którzy wychodzili teraz z miasta na otwartą przestrzeń. Na specjalnie zbudowanym podium ustawiono krzesła. Zasiadali na nich nie tylko odziani w czarne stroje (bogato przy tym ozdobione łańcuszkami, na których umocowano drogie kamienie) mężczyźni, lecz także kobiety spożywające łakocie z przekazywanych z rąk do rąk pudełek. Niewiasty śmiały się i rozmawiały z podnieceniem. Jeden z mężczyzn na podium stał, pochylony nieco do przodu, aby lepiej przyjrzeć się więźniom. Zrobił jakiś gest i z tłumu jego podwładnych, ustawionych rzędami w dole, wyszła kobieta, która głęboko ukłoniła się wzywającemu. Miała na sobie taki sam mundur, którego ponurą czerń rozjaśniał sięgający aż na piersi zielony łańcuch z wisiorem. Wprawdzie złożyła głęboki ukłon swemu zwierzchnikowi, jednak w jej zachowaniu wyczuwało się lekką drwinę. Wyprostowała się i czekała. Mężczyzna na podium ponownie wykonał jakiś ruch. Przed kobietą zatrzymał się jadący bez koni pojazd. Umundurowana niewiasta wsiadła doń, okrążyła grupę więźniów i pojechała w stronę otwartej przestrzeni, gdzie stały dwie kolumny. Za jej pojazdem podążyły inne, wioząc kobiety w mundurach. Prowadząca tę procesję wysiadła i podeszła do kolumn. Z jednego z dziwnych wehikułów wybiegły dwie niewiasty, niosąc niski i szeroki przedmiot, który ustawiły dokładnie 183 naprzeciw wysokich filarów. Ich przywódczyni zajęła miejsce za owym przedmiotem, a pozostałe wojowniczki, uzbrojone w podobną do rur broń, ustawiły się w dwuszeregu. Kobieta-oficer oparła dłonie na drążkach umieszczonych w górnej części nieznanej machiny. Wystrzelił stamtąd strumień czarnoszarej mgły, która wkrótce zasłoniła całą przestrzeń. Później spoza brudnej zasłony wyłoniła się para Sarneńskich Jeźdźców. Ich monstrualne wierzchowce chwiały się na nogach jakby oślepły; następnie wychynęły Wilkołaki, wpadając na siebie; z rozwartych pysków ludzi-wilków zwisały długie nici żółtawej substancji. Z rur, które trzymały czekające spokojnie wojowniczki, buchnęły płomienie. Sarneńscy Jeźdźcy i Wilkołaki runęli na ziemię. Nadal jednak żyli, gdy niesamowita mgła się rozwiała. Wbito w nich wielkie haki, zaciągnięto pomiędzy kolumny i rozszarpano na kawałki. Krew ofiar zamieniła suchy grunt w cuchnące błoto. Później najwyższa rangą wojowniczka zbadała wzrokiem miejsce między filarami, wróciła w dziwnym pojeździe przed podium i złożyła jakiś meldunek. Przywódca zareagował gniewnie na jej słowa. Otworzył szeroko usta, jakby ryczał na podwładną, która stanowczym ruchem pokręciła głową. A potem... Myszka szlochała, łkała i jęczała z głową opartą o bark Destree. Dobrze wiedziała, co zobaczyła. Ci słudzy Zła usiłowali otworzyć gdzieś magiczne przejście w czasie i przestrzeni. Nie miała najmniejszej wątpliwości, że działo się to właśnie tutaj. Rozdział 14 Krwawa magia, zaginione miasto Myszka usłyszała ciche nucenie, poczuła ciepło, jakby spoczywała na piersi jakiejś kochającej istoty. Nadal miała w pamięci okropności, które ujrzała "okiem swego umysłu", ale nie przerażały jej już tak bardzo; nie czuła w ustach goryczy żółci. - Siostrzyczko. - Tak nie nazwałaby jej ani Mewa, ani żadna z sióstr-Czarownic, które poznała; to słowo było częścią aury ciepła i troski, jaka ją otaczała. Uniosła powoli powieki, podnosząc wzrok na Destree i inną kobietę, która również ją podtrzymywała. Bardzo potrzebowała takiej pomocy, zdała sobie bowiem sprawę, że opuściły ją siły i że jest bardzo słaba. To Eleeri nuciła cicho, gładząc policzek Myszki, pozostawiając w jej sercu spokój i poczucie bezpieczeństwa... Bezpieczeństwa! Na chwilę wróciła myślą do tamtego strasznego miejsca i znów ujrzała ohydny obrzęd. - Myszko! - dobiegł z oddali znany głos. To była Mewa! Musi odpowiedzieć, złożyć meldunek. Spróbowała uwolnić się z objęć Destree. - Zobaczyłyśmy to, siostro - przemówił teraz tamten obojętny głos. - Zobaczyłyśmy za pośrednictwem twoich oczu. Odpocznij w bezpiecznym miejscu, zanim Ciemność nie powstanie. Głos Mewy zamilkł, może sprawiła to dzieląca je wielka odległość, ale Destree, pani Eleeri, Liara, Gruck, wszyscy, kogo Myszka czuła wokół siebie, nie byli tak oddaleni. A gdyby tamta 185 brama cierpienia i śmierci otwarła się i wciągnęła ich w swoją paszczę?! - Proszę. - Czuła, że nadal ściska w dłoniach swój klejnot. Był zimny, bo opuściła go Moc. - Posłuchajcie! Pragnienie ostrzeżenia garstki towarzyszy przed grożącym im niebezpieczeństwem, a może brak czasu, dodały jej sił. Znalazła potrzebne słowa, by opisać to, co zobaczyła, choć mówiła z wahaniem, urywanymi zdaniami. I chociaż brakowało jej energii, żeby oprzeć się nieco wyżej o pierś Destree, choć miała w zasięgu wzroku tylko część lica Eleeri i raczej wyczuwała niż widziała jaśniejszą plamę, która mogła być twarzą Liary, była całkowicie przekonana, iż mówi do wszystkich i że ją słyszą. - Krwawa Brama! - Keris pierwszy zawołał z cieni, których wyczerpana Czarownica nie mogła przebić wzrokiem. Myszka czuła, że syn Kyllana zrozumiał więcej niż pozostali z jej opowiadania. Nic dziwnego, pochodził przecież z Escore, ojczyzny Starej Rasy, gdzie trwały wciąż najodleglejsze wspomnienia. - Krwawa Brama? - To zapytał Krispin. - Błysk, który zobaczyliśmy, pochodził znad morza! - przerwał mu Vorick. - A przecież nie otworzył żadnej Bramy. - Nie - odrzekł powoli pan Romar. - Zapłacili bowiem tylko połowę ceny. Pani Myszko, ty na pewno znasz postępowanie sług Zła. Miała wrażenie, że słowa Romara były kluczem, który otworzył drzwi do kryjących starożytną wiedzę zakamarków jej umysłu. Nauka wypełniała Myszce dni do chwili, gdy wezwano ją do Miasta Es. - Krwawa Brama... - młoda Czarownica poczuła ucisk w gardle; musiała urwać i odchrząknąć - ...całkowicie należy do Ciemności i używają jej jedynie słudzy Wiecznego Mroku. Taka jak ta, przez którą spadło na nas przekleństwo Kolderu. Kolderczycy wszakże dokonali tego w swojej ojczyźnie, posłużyli się nie znaną nam wiedzą. Ale ci... ci... czerpią z największego Zła, jakie kiedykolwiek znał nasz świat. Myśleliśmy, że jakaś ohydna Moc wzywa sługi Ciemności z Escore, by jej służyli. I tak było, ale w inny sposób niż przypuszczali Sarneńscy Jeźdźcy i Wilkołaki. Wezwani przez Bramę, zostali zabici w najokrutniejszy sposób, jaki tamte istoty zdołały wymyślić, a ich cierpienie miało otworzyć drogę do naszego świata. Jednakże tam okrutnicy tylko w połowie przeprowadzili swoje zamiary. Sądzę, że mogą teraz wejść do swojej Bramy. Nie zdołają wszakże przez nią przejść, dopóki krew mieszkańców tamtego świata nie zostanie równie bezlitośnie przelana z naszej strony. Dlatego sprowadzili zakutych w kajdany więźniów. - Mimo woli zaczęła drżeć. Myszka już raz stawiła czoło złu. Pomogła zniszczyć groźne starożytne pułapki i to tylko dzięki instynktowi, nie była bowiem wtedy odpowiednio przeszkolona. Lecz tylko armia najbardziej utalentowanych władców i władczyń Mocy mogłaby pokonać to zagrożenie. Mewa! Potem młoda Czarownica przypomniała sobie, że Mewa wie już o wszystkim. Wysiłek Myszki był tak wielki, że jej myśli dotarły do starszej Strażniczki, która ujrzała wszystko oczami swej wysłanniczki. Ile upłynie czasu, zanim tłum nieszczęśników zostanie wymordowany? A tamci cudzoziemcy, podobnie jak Kolderczycy, mają broń przekraczającą zrozumienie mieszkańców jej świata. - Będziemy obserwowali - Eleeri odezwała się pierwsza. - A ty, Córo Czarownic, kiedy odzyskasz siły, zapytaj, jak idą poszukiwania w Lormcie. Ponieważ od dawien dawna w naszym świecie znano Krwawe Bramy, na pewno jakieś informacje o nich znajdują się w starożytnych kronikach, a może nawet odpowiedzi na pytanie, jak działają te przejścia i jak się je zamyka. Teraz zaś... -jeszcze raz pogładziła policzek Myszki -pozwól, by Destree zwróciła się do swojej Jantarowej Pani o pomoc w wyleczeniu ciebie. Widzimy bowiem wszyscy, że odniosłaś jakąś ranę, choć nie na ciele, lecz w duszy. Myszka zaprotestowałaby, gdyby miała dość sił, ale odniosła wrażenie, iż kapłanka Gunnory wsiąkła w jej ciało. Powieki same jej się zamknęły i opadła na dno otchłani snów, dokąd zaprowadził ją cichy śpiew. Była ich tylko garstka. Keris powiódł wzrokiem po zgromadzonych w zrujnowanej sali towarzyszach. Mieli przeciw sobie całą armię, bez wątpienia równie groźną jak kolderskie zastępy. Dysponowali wprawdzie całym wachlarzem magicznych zdolności, lecz to Myszka kontrolowała największą Moc. Jej ogromne wyczerpanie źle wróżyło im na przyszłość. Mogli uciec, jednak żadne z nich, ani człowiek, ani zwierzę, nie zrobiłoby tego. Jeżeli Krwawa Brama zostanie otwarta, wtedy zrobią to, co będą musieli. - To kolderskie sztuczki - rzekł powoli pan Romar. -Latami prowadzili z nami wojnę. To twój dziadek - spojrzał 187 teraz na Kerisa - i pani Jaelithe położyli jej kres. Nie wierzę jednak, że ta Brama prowadzi do świata Kolderczyków. To, co nam zagraża, jest całkiem innym rodzajem Mocy. Destree ulokowała wygodnie Myszkę w jej śpiworze, ale zanim odeszła, ujrzała, że wielkie ciało Grucka niemal całkowicie zasłoniło wejście do wnętrza ruiny. Za nim kroczyła szybko trójka Keplianów i Renthan. Kiedy stojący najbliżej dwaj Strażnicy Graniczni i Sokolnicy pośpieszyli za olbrzymem, ten rozejrzał się wokoło i potrząsnął przecząco głową. Eleeri, która dogoniła mężczyzn, przytaknęła nagle. - On chce zainstalować urządzenie alarmowe - powiedziała, a Theela zarżała niecierpliwie, chcąc wyruszyć jak najszybciej. Keris prześlizgnął się pomiędzy nimi, aż musnął ramieniem bark Jasty. Gruck odwrócił się i utkwił głęboko osadzone oczy w młodym Escorianinie. Potem skinął lekko głową i ruszył w dół łąką w stronę zrujnowanego miasta. Keris wskoczył na Renthana, gdyż zwykły człowiek tylko biegnąc zdołałby wytrzymać narzucone przez olbrzyma tempo. Syn Kyllana już trzykrotnie wyprawił się na zwiady do starożytnej metropolii. Uważał, że można się dostać do wnętrza szczelnie zamkniętych wież tylko wysadzając ich mury. Kluczyli teraz pomiędzy tymi tajemniczymi budowlami: Gruck prowadził, a Kepliany kłusowały za nim w stronę widocznego z oddali morza. Wizja Myszki sugerowała, że słudzy Zła, których ujrzała w akcji, musieli niegdyś znać tę krainę. Dlaczegóż bowiem znajdowały się tutaj, zbudowane z taką precyzją, ich czerwono-brązowe wieże? Escorianin spodziewał się, że Gruck zaprowadzi ich do samego portu, którego jeszcze nie zbadali. Jednakże gigant, zatrzymawszy się dwukrotnie, by węszyć, (Theela szła tuż za nim, jakby podzielała jego zdanie), skręcił w jedną z pustych ulic, gdzie nawet odgłosy ich kroków zostały natychmiast wchłonięte przez wszechobecną ciszę. Grupka zwiadowców zatrzymała się na skraju otwartej przestrzeni, wybrukowanej tym samym niezwykle wytrzymałym materiałem co ulice miasta. Tu także stały dwie kolumny. Ujrzawszy je, Keris nie wątpił, że dotarli do celu. Plac i kolumny były bardzo podobne do opisanych przez Myszkę, ale opustoszałe. Szli teraz wolniej, gdyż Gruck stawiał mniejsze kroki i kręcił głową na wszystkie strony, ciągle obserwując okolicę. Theela opuściła ich kłusem, a pozostałe Kepliany pomknęły za nią. Okrążyły kolumny, choć trzymały się z dala od tych złowrogich kamieni. - Staną na straży. - Myśl Jasty dotarła do umysłu Kerisa. - Ten wielki może potrzebować naszej pomocy. - Renthan, nadal niosąc na grzbiecie przyjaciela, przeszedł w cwał. Gruck pracowicie szukał czegoś w zawieszonych przy pasie sakiewkach. Wyjął z jednej z nich ten sam srebrzysty drut, którym złowił kokon latającej jaszczurki wiele dni temu. Przywołał gestem Kerisa, który szybko przyłączył się do niego. Wcisnąwszy jeden koniec metalowej linki w dłoń młodzieńca, skinieniem ręki polecił mu podejść do pierwszej kolumny. Choć Keris drżał cały z lęku, czy Krwawa Brama go nie wessie, posłuchał jednak nie wypowiedzianego na głos rozkazu. Tymczasem olbrzym, rozwinąwszy drut zamaszystym ruchem, kierował się do drugiego filaru. Dwukrotnie zatrzymał się, by węszyć, ale zaraz potem ruszył dalej pewnym krokiem. Teraz wyciągnął przed siebie prawą dłoń, trzymając dwoma palcami drut, i przycisnął jego lekko zgięty koniec do kolumny. Ku zaskoczeniu Kerisa, linka przywarła do kamienia. Dzierżąc w ręku luźne zwoje, Gruck podszedł do młodzieńca, rozwijając po drodze drut na wysokości ramienia rosłego mężczyzny. Po dotarciu na miejsce wziął od Kerisa drugi koniec linki i tym razem wcisnął go w kamień, a nie przyłożył do powierzchni kolumny. Metalowa nić była tak cienka, że tylko promienie zachodzącego słońca czyniły ją widoczną. Gruck chwycił ją i pociągnął na próbę. Odpowiedział mu cichy brzęk. A mimo to wydawało się, iż nie skończył tego, co zamierzał zrobić. Theela i jej towarzysze ponownie pokłusowali do niego, a Jasta tym razem natychmiast przetłumaczył ich myśli. - Potrzeba lian i trawy. Kepliany i Renthan zaczęły wyrywać rośliny z najbliższej kupy gruzu. Nóż Kerisa ciął równo, a młodzieniec nie zwracał uwagi na lepki sok, który pokrywał większą część brzeszczotu, gdy skończyli. Przynieśli zebrany plon olbrzymowi. Gruck nie wziął udziału w bezlitosnym obnażaniu starożytnych kamieni, lecz klęcząc posuwał się cal za calem od jednej kolumny do drugiej. W ręku trzymał prosto przed sobą jakiś pręt. Czerwonawy blask oświecał bruk, kiedy olbrzym przesuwał nad kamiennymi blokami nieznany przyrząd, pozostawiając w nich głęboką bruzdę. 189 Keris, nie mogąc się powstrzymać, raz po raz zerkał niespokojnie na złowrogie filary. Nie miał żadnych magicznych zdolności, które ostrzegłyby go na wypadek, gdyby widziani przez Myszkę słudzy Mroku przeszli przez Krwawą Bramę. Ile czasu mieli do chwili, gdy rozpocznie się inwazja z innego świata? Gruck zaczął selekcjonować stertę szybko więdnących roślin. Jedne niedbale odrzucał na bok, z drugimi zaś obchodził się bardzo ostrożnie. Wybrawszy te, których potrzebował, ponownie zabrał się do pracy. Wsadził do wyżłobionej w bruku bruzdy kawałki pewnego pnącza, posypując je proszkiem z fiolki wydobytej z którejś sakiewki u pasa. Pracował tak dokładnie i uważnie niczym ogrodnik, który ma cały dzień na wykonanie swego zadania. Wreszcie wstał, oparł ręce na biodrach, a następnie powiódł spojrzeniem z prawa na lewo i z powrotem. Wypalony w bruku rowek był pełny. Później olbrzym odwrócił się i wielkimi krokami ruszył w stronę kupy gruzu, z której narwali pnączy. Ukląkłszy, nabrał pełne garście ziemi, wilgotnej i ciemniejszej w tym miejscu. Widząc, co trzeba zrobić, Keris również zabrał się do kopania. Ujrzawszy, że Gruck przeniósł bryły błota do umieszczonych w rowku kawałków pnączy, poszedł w jego ślady. Wtem olbrzym ruchem głowy polecił mu się oddalić. Trójka Keplianów stanęła obok siebie, Renthan zaś nieco z boku. Gruck zajął miejsce przed środkiem ledwie widocznej linki rozciągniętej pomiędzy kolumnami. Odchylił do tyłu głowę i z jego ust wyrwał się podobny do grzmotu dźwięk, jakby piorun trzasnął w dalekie górskie szczyty. Dźwięk ów rozbrzmiewał bez przerwy, jakby olbrzym nie musiał oddychać, by kontynuować wołanie. Bruk pociemniał wzdłuż bruzdy, w której Gruck zakopał kawałki liany. Później z zasypanego rowka wysunęły się niewielkie kiełki. Rosły coraz wyżej i wyżej, aż, szukając na oślep, trafiły na rozciągniętą między kolumnami metalową nić. Nie tylko uczepiły się jej, ale stawały się coraz grubsze, rozgałęziały się, wysuwając wielkie kolce z prędkością strzały wystrzelonej przez doborowego łucznika. Na rozrastających się z fantastyczną szybkością pnączach pojawiły się okrągłe, grube pąki, powiększające się z każdą chwilą. Gruck milczał. Zrobił dwa wielkie kroki, chwycił Kerisa za ramię i odciągnął do tyłu w chwili, kiedy pąki zabarwiły się i rozwarły w wielkie kwiaty, z których buchnęły kłęby żółtawego pyłku. - To śmierć! - ostrzegł bezgłośnie olbrzym. Mając w pamięci słowa cudzoziemca, Keris skierował się z powrotem do obozu. Nikt nie wiedział, na ile efektywne będą moce olbrzyma przeciwko broni z innego świata. To okaże się dopiero w praktyce. Może nie znaleźli właściwego klucza do Krwawej Bramy, ale na pewno to, co zrobili, da im trochę czasu, którego tak bardzo potrzebowali. Wszyscy odczuwali potrzebę porozumienia się z tymi, którzy ich wysłali, zdawali sobie jednak sprawę, że blada jak płótno Myszka, skulona w sobie tak, że wyglądała jeszcze bardziej dziecinnie niż zwykle, nie ma dość sił, żeby przesłać wieści do Lormtu. Zgasili małe ognisko. Renthan i Kepliany znowu oddaliły się na otwartą przestrzeń - w tej sytuacji najlepiej nadawały się do roli zwiadowców i obserwatorów. Ich towarzysze mieli nadzieję, że cudzoziemcy zza Bramy nie wiedzą, iż ludzie i zwierzęta mogą się porozumiewać za pomocą myśli. Tylko Myszka spała tej nocy, jeśli to był sen, a nie uzdrawiający trans. Pozostali wędrowcy siedzieli wokół gasnących popiołów ogniska. Pan Romar przerwał milczenie, które ciążyło im coraz bardziej w miarę jak zapadała noc. - Gruck - ruchem głowy wskazał na olbrzyma, ciemniejszą bryłę majaczącą na tle ściany - zrobił wszystko, co mógł, byśmy zyskali na czasie. Nie wiemy, czy jego zapora wytrzyma to, co tamci cudzoziemcy mogą zwrócić przeciw nam. Ale... - powiódł spojrzeniem po towarzyszach, jakby mógł w ciemności wyraźnie widzieć ich twarze - ...powinniśmy zamknąć to przejście na zawsze... Jest nas jedenaścioro. Może jedenaście tysięcy lepiej poradziłoby sobie z takim zadaniem. Podsumujmy teraz to, czym dysponujemy. Wprawdzie wielu ludzi z mojej rasy ma wrodzony talent magiczny, siłę, którą może czerpać w razie potrzeby, ja jednak nie władam tak wielką Mocą jak oni, mogę nią kierować w bitwie w ograniczonym stopniu. Moja pani -zerknął na Eleeri, która usadowiła się obok niego - włada siłą zrodzoną w innym świecie i z innej wiedzy. Wyzwolenie Keplianów z mocy Zła było tak wielkim wyczynem, jakiego nikt nigdy nie próbował dokonać. Deneverowi powierzono tajemniczą broń znalezioną w Lormcie. - Tak jest, panie. Ale ja nie należę do Starej Rasy, a moje zdolności ograniczają się do znajomości żołnierskiego rzemiosła. - Ja również - burknął Vutch. - Walczyłem z żywymi 191 trupami na Gorrnie i broniłem granicy przed wrogami tam, dokąd mnie posłano. Lecz umiem tylko posługiwać się orężem. Krispin odchrząknął, jego sokół wydał podobny dźwięk. - Sokolnicy rodzą się do miecza, tarczy i do braterstwa ze swymi ptakami. Nie władamy Mocą, jakkolwiek walczyliśmy w bitwach, w których jej używano. Ale nie my to czyniliśmy. Kerisowi nagle zaschło w ustach. - Jak wiecie, jestem mieszańcem, synem pani Dahaun i pana Kyllana Tregartha. Pochodzę z Escore, które uważa się za źródło Mocy zarówno Światła, jak i Ciemności. Tylko że ja... nie mam żadnych magicznych zdolności - powiedział to wyraźnie, starając się, by jego głos brzmiał stanowczo. Nagle ogarnęło go niesamowite uczucie. Wydało mu się, że jest owadem, któremu krytycznie przygląda się jeden z uczonych z Lormtu (a byli wśród nich ludzie interesujący się takimi sprawami). Odwrócił głowę i spojrzał prosto w oczy alizońskiej dziewczyny, które świeciły zielonym blaskiem nawet wtedy, gdy w pobliżu nie było żadnego źródła światła. - Nikt nie wie, kim jest, dopóki nie nauczy się ostatniej lekcji - zabrzmiał w ciemności jej głos, a przemówiła w języku kupców z cudzoziemskim akcentem. - Byłam Liarą, Opiekunką Domowego Ogniska, Piastunką Szczeniąt z Kervonelu. Wśród nas magia, którą nazywacie Mocą, uważana jest za coś tak złego, że nawet nie możecie wyobrazić sobie uczuć, jakie w nas budzi, gdy znajdziemy się w jej pobliżu. A przecież przekonałam się, iż mój brat zaakceptował pewne czary i zamierza się nimi posłużyć. Potem odkryłam, że moja rasa ma własne sztuczki magiczne: czyż nie przyciągnęłam Wilkołaków? Teraz zaś usiłuję wymazać z pamięci błędne poglądy, których uczono mnie niemal od urodzenia, i wciąż dowiaduję się na nowo, że Liara nie jest taką, za jaką zawsze się uważała. Nie myśl o sobie, towarzyszu broni, jak o kalece - zwróciła się do Kerisa. - Szukaj raczej nowych ścieżek nie ocienionych przez dawne wydarzenia. Twierdzisz, że nie masz talentu - czy on mówi prawdę? - spytała w myśli, o dziwo, tym razem skupiając uwagę na Grucku. - Będzie władał tym, co ma, gdy nadejdzie taka potrzeba - odparł szybko olbrzym. - Jako Strażnik także mam pewne zdolności, które mogą wydawać się dziwaczne w waszym świecie, ale w mojej ojczyźnie długo uczyłem się nimi posługiwać. Ponieważ nie mogę służyć Alatarowi, któremu złożyłem przysięgę, pomagam wam w realizacji waszych celów. Destree odsunęła się nieco od śpiwora Myszki. Przez jakiś czas trzymała maleńką dłoń śpiącej dziewczyny, a teraz delikatnie położyła ją na jej piersi. Potem chwyciła amulet. - Jest to bitwa Jantarowej Pani. Przyszła mi do głowy myśl, która może okazać się pożyteczna. Powiedz mi - zwróciła się bezpośrednio do Eleeri - wiem, że Czarownice utrzymują łączność z Lormtem. Czy jest tam ktoś, kto czci Gunnorę? Eleeri nie odpowiedziała od razu; to Liara wymówiła pewne imię: - Pani Nolar. Jest uzdrowicielką i widziałam, jak zapalała lampę Gunnory. - Stwórz w swoim umyśle jej wizerunek, Liaro, tak bym wyraźnie widziała jej rysy, a nawet ujrzała ją przy jakichś codziennych zajęciach! - W głosie Destree zabrzmiało wyraźne podniecenie. Siedzieli w milczeniu. Keris uświadomił sobie, że również przywołuje wspomnienia o towarzyszce życia marszałka Duratana. Każdy, kto choć raz zobaczył panią Nolar, nigdy jej nie zapomni, gdyż natura okrutnie napiętnowała ją ciemnoczerwonym znamieniem na policzku, którego nic nie mogło usunąć. - Tak... - szepnęła Destree. - Tak... widzę ją. A teraz, jeśli Jantarowa Pani okaże mi łaskę - zdawała się mówić do wszystkich obecnych - zajmę się tym, co powinnam uczynić jedynie w jej ulubionej świątyni. Wy zaś - zwróciła się do pana Romara, potem skinieniem głowy wskazała na Grucka, a w końcu na panią Eleeri - musicie strzec mnie tej nocy, gdyż jeśli łączące nas więzi zostaną zerwane, możemy spodziewać się najgorszego. Będę leżała w transie, pod osłoną Mocy, którą przywołacie, by mnie chronić. Powinna to wszakże być Moc Ziemi, którą Jantarowa Pani dobrze zna, a nie wyuczona człowiecza magia. Denever zapalił jedną z maleńkich obozowych latarenek w odległym kącie zrujnowanej sali, a Destree już rozwijała swój śpiwór. Później sięgnęła po sakwę z medykamentami i zaczęła starannie selekcjonować zioła, wąchając je, odrzucając, od czasu do czasu wlewając kilka kropel wyciągu ziołowego do miseczki tak małej, że mieściła się w jej dłoni. Kiedy skończyła, sięgnęła do wspólnego zapasu wody i umyła twarz i ręce. Następnie 193 skinieniem dłoni przywołała trójkę wybranych przez siebie strażników. Gruck usiadł z jednej strony śpiwora, Eleeri w głowach, a Romar w nogach. Trzymając wysoko miseczkę, Destree wypowiedziała półgłosem swoją prośbę: - Pani, potrzebujemy Twojej pomocy. Jestem jednym z twoich mniej wartościowych stworzeń, o Ty, Która sprawiłaś, że na naszym świecie pojawiło się życie. Nie proszę jednak o nic dla siebie, lecz dla życia, które umiłowałaś, gdyż Ciemność urosła w siłę i jej cień pada na nas. Jednym haustem wypiła zawartość miseczki, a potem ułożyła się na posłaniu, zamknęła oczy i leżała tak spokojnie jak Myszka, skrzyżowawszy dłonie na amulecie. W słabym blasku podróżnej latarki wydawało się, iż stopiła się w jedną całość ze śpiworem i kamieniami, na których spoczywała. Najpierw otoczyła ją nicość, potem zaś poczuła podmuch wiatru, który jednak nie smagnął jej zimowym chłodem, lecz niósł ciepło lata i woń kwiatów. Mogłaby odpoczywać w łożu... Nie! Gdzieś, w głębi jej istoty, coś się zaiskrzyło. Nie ma czasu na odpoczynek. Nie o to prosiła, lecz o coś tak wielkiego, iż obawiała się, że nie starczy jej talentu, by przyjąć ten dar. Znaleźć... musi tego poszukać i znaleźć! Ciepły wiatr ucichł i, jakby w odpowiedzi na wyrzuty sumienia, nieznana siła poniosła Destree tak szybko, że zaparło jej dech w piersi. Znaleźć! Musi stale o tym pamiętać. Oczami duszy kapłanka ujrzała teraz jaskrawy blask, jaskrawszy od wszystkiego, co widziała, odkąd opuściła Świątynię Gunnory, gdyż na stole stały dwie lampy, podkręcone tak, by dawały jak najwięcej światła, a na półkach inne. Natychmiast zrozumiała, gdzie się znalazła w odpowiedzi na swoją prośbę: w pracowni zielarki, uzdrowicielki. Nieznajoma niewiasta siedziała przy oświetlonym stole, przytrzymując jedną dłonią dokument tak starożytny, że wyryto go na miedzianej blasze, a palcami drugiej wodząc po linijkach i wymawiając szeptem słowo po słowie. Nagle podniosła głowę i utkwiła wzrok w miejscu, w którym stałaby Destree, gdyby była obecna ciałem, a nie duchem. Zielarka otworzyła szeroko oczy i patrzyła z niedowierzaniem. - Ty... ty jesteś wysłanniczką - powiedziała, wstając szybko ze stołka. - A przecież nie szukasz którejś z Czarownic. - Jestem wybranką Jantarowej Pani - odparła w myśli Destree. Nolar przesunęła dłonią po naznaczonym krwawym piętnem policzku, może nieświadomie powtarzając gest, którym niegdyś próbowała zasłaniać szpecące ją znamię. - Potrójna w Jedności, Strażniczka wszystkiego, co żyje, niech zawsze będzie z nami - wypowiedziała rozpoznawczą formułę czcicielek Gunnory. - Jak mogę usłużyć Tej, która cię tu przysłała? - Naszą Czarownicę przytłoczyło to, czego się dowiedziała. Dlatego muszę zamiast niej przekazać złe wieści. - Szybko, gdyż nie miała pojęcia, jak długo potrwa trans, opisała Nolar najnowsze odkrycie Myszki i wyłuszczyła, czego w związku z tym potrzebują. - Jeżeli odkryliście jakiegoś magicznego strażnika - zakończyła - potrzebujemy go teraz za wszelką cenę. Obawiamy się, że na nasz świat mogą napaść istoty po stokroć gorsze od Kolderczyków. Ja... - Zawahała się; budziła się z transu, nigdy dotąd bowiem nie poddawała swego talentu tak ciężkiej próbie. - Pomocy... wsparcia... - z największym trudem wymówiła bezgłośnie dwa ostatnie słowa. Potem kapłankę ponownie otoczyła bezdenna pustka i poczuła, że unosi ją ten sam nieziemski wiatr. Nolar stała tylko chwilę, gdyż nadal przepełniało ją zdumienie i lęk. Później szybko podeszła do półki, na której stał mały gong. Uderzyła weń pośpiesznie, a jego dźwięk napełnił nie tylko pracownię, lecz dotarł również do pobliskich korytarzy i komnat. - Nolar! - zawołał dobrze znany głos. Czuła, że Duratan odpowie pierwszy. Zawsze tak było; kiedy go potrzebowała, niezwłocznie zjawiał się u jej boku. Marszałek nie miał na sobie zbroi, nosił jednak miecz u pasa i wszyscy wiedzieli, że dobrze włada brzeszczotem, którego używał od wielu lat. Czy zdoła jednak stawić czoło armii uzbrojonej w dziwny, straszny oręż, tak oddanej Ciemności, iż jej dowódcy mogli otworzyć Krwawą Bramę? Małżonek tymczasem już objął ją ramieniem. - Zwołaliśmy naradę. Jesteśmy wszakże silniejsi niż dotychczas: Hilarion powrócił. Dlatego wszyscy zostali wezwani. - Na południu - szepnęła cichutko. - Och, Duratanie, to tak daleko! Rozdział 15 Lormt, południe, zapomniane miasto Nie było to tak wielkie zgromadzenie jak to, które zebrało się wiele miesięcy temu w Mieście Es, ale jego decyzje mogły na zawsze zmienić losy świata. Simon Tregarth i Jaelithe (Simon właśnie przybył do domu ze zwiadu przeprowadzonego na północy Escore), Dahaun i Kyllan, mędrzec Morew, i, o dziwo, pani Mereth, po bokach której usiadły Mewa i Wiklina (jakby zjednoczyła je teraz wspólnota interesów). Kaththea zaś siedziała, zmuszając się do spokoju, mięśnie jej ciała były napięte: przypominała wielkiego kota szykującego się do ataku na zdobycz, którą zręcznie wytropił. - Wyjaśnij przyczynę alarmu. - To Simon Tregarth, a nie Mewa zdawał się w tej chwili przewodniczyć naradzie. Nolar ruszyła do przodu i stanęła za najbliższym pustym krzesłem, lecz nie usiadła. Zerknąwszy ostrożnie na dwie Czarownice, zaczęła szybko meldować. Dahaun zacisnęła przed sobą palce; jasne loki Pani Zielonych Przestworzy pociemniały na modłę jej rasy, aż stały się czarne jak najciemniejsza noc, skóra zaś przybrała barwę kredy. Adept Hilarion, który dotychczas chodził po komnacie, zatrzymał się nagle i wpatrywał się w Nolar w taki sposób, jakby chciał wydobyć z niej słowa szybciej niż mogła je wypowiedzieć. - No więc? - Mewa spojrzała na Adepta. - Jakiego czarodziejskiego majstersztyku możesz teraz dokonać? Kolderska noc trwała wiele lat i o mało nas nie zniszczyła. Czy czekamy na drugą taką katastrofę? Dotykała swego Klejnotu i mrużąc oczy nie odrywała wzroku od Hilariona. Estcarpiańskie Czarownice od bardzo dawna nie spotkały mężczyzny, który twierdził, że włada Mocą. Lecz Hilarion pochodził z odległej epoki, żył na długo przed powstaniem ich organizacji. - Przybyłem z pewnymi informacjami - odrzekł szorstko Adept. - Sięgaliśmy jeszcze przed położeniem kamienia węgielnego do tej skarbnicy wiedzy. Bramy będące naszymi zabawkami - och, ja również się nimi zabawiałem, zanim wpadłem w pułapkę z powodu własnej lekkomyślności - zrodziła ciekawość jednego człowieka: Arscro. A tutaj, w Lormcie, za pozwoleniem twoim i twoich sióstr - pochylił głowę w stronę Mewy - przeprowadzono poszukiwania wszelkich wzmianek o nim i o jego czynach wśród bogactwa zapisanych legend i kronik historycznych. Nie mamy pojęcia, co może znajdować się gdzie indziej w naszym świecie - w Arvonie lub nie znanych nam krajach. Lecz zrodzony w umyśle jednego Adepta plan konstrukcji magicznych przejść w czasie i przestrzeni z entuzjazmem podchwycili inni władcy Mocy, wprowadzili w życie i udoskonalili. - A co to wszystko ma wspólnego z cudzoziemcami, którym teraz musimy stawić czoło? - zapytała kwaśno Mewa. - Można zrekonstruować wiedzę zrodzoną w umyśle jednego człowieka. Sto lat szukalibyśmy tego, czego dostarczył nam mędrzec Morew. W połączeniu z moją znajomością Bram dysponujemy teraz pewnymi informacjami, które spróbujemy wykorzystać w praktyce. A czy nam się powiedzie... - wzruszył ramionami. - Tak to już jest z najwyższą magią: nigdy nie można przewidzieć jej skutków, można tylko spekulować na jej temat albo próbować działać w desperacji. - Otrzymaliśmy wieści od naszych wysłanników, którzy wyruszyli na południe - wtrącił głębokim głosem Simon. Ręka Jaelithe spoczywała na jej kolanie. Simon zacisnął na niej dłoń, jakby za wszelką cenę pragnął zatrzymać to, co do niego należy. - Nie mają dość czasu. Kapłanka, która przemawia w imieniu Gunnory, Destree n'Regnant - w przeszłości stawiła czoło potężnemu Złu, a my również wzięliśmy udział w tamtej bitwie - powiada, że ich Czarownica jest wyczerpana. A ile mil wrogiego terytorium, nie mówiąc już o górach, dzieli nas od nich? Jeśli znaleźlibyśmy rozwiązanie tego problemu, klucz do 197 Krwawej Bramy, jak moglibyśmy dać go najbardziej potrzebującym? A gdyby nawet poznali ów czar, czy zdołaliby się nim posłużyć? Przecież działoby się to z daleka od miejsca, w którym go utkano. Hilarion powoli pokiwał głową. - Wydaje ci się, że nie zadaliśmy już sobie każdego z tych pytań, choć dopiero teraz zrozumiałem, w jak rozpaczliwej sytuacji się znaleźliśmy? Z jakiegoś powodu Nolar oderwała swoją uwagę od dyskutujących mężczyzn i jeszcze raz skupiła ją na Dahaun. Pani Zielonej Doliny, jedna z tych, którzy stawiali opór siłom Ciemności dłużej niż uzdrowicielka i mogłaby policzyć te wszystkie lata, ponownie zmieniała wygląd. Jej czarne włosy przybrały srebrzystą barwę, jakby naznaczył je czas, twarz zaś ściągnęła się i wychudła. Kyllan również musiał zauważyć tę przemianę, gdyż podniósł się, odsuwając krzesło, i stanął nad Dahaun, jakby samą swą obecnością mógł odegnać grożące jej niebezpieczeństwo. Jego małżonka zwróciła się bezpośrednio do Hilariona. Mogłoby się wydawać, że są zupełnie sami w komnacie. - Wiesz, co można zrobić. - Co mogę spróbować zrobić - poprawił ją. - Tylko ty? - Teraz tylko ja. Długo musielibyśmy szukać kogoś obdarzonego dostatecznie wielkim talentem magicznym i jeszcze dłużej uczyć go tego wszystkiego. Wyraz zmęczenia i zawodu jakby stężał na twarzy Pani Zielonych Przestworzy, która przestała się zmieniać. - W takim razie jest tylko jeden sposób! - Dahaun wstała i zdając się nie widzieć wyciągniętej ręki Kyllana, podeszła do Hilariona tak blisko, iż mogłaby go dotknąć. Oblicze Adepta zmieniło się teraz: między brwiami pojawiła się zmarszczka bólu. - Kto miałby to zrobić? Młodziutka Czarownica nie zdołałaby tego uczynić. Nie sądzę też, by można oderwać kapłankę Gunnory od jej pani. Jest wprawdzie Romar ze Starej Rasy... który ma talent magiczny, ale... - Hilarion powoli pokręcił głową. - Któryś z Sokolników? Ich umysły pracują inaczej niż nasze. Strażnicy Graniczni... Dahaun odpowiedziała tylko jednym słowem: - Keris. - Twój syn?! - Zastanów się, Hilarionie. W jego żyłach płynie krew Starej Rasy zmieszana z krwią przybysza z innego świata - a urodził się w Escore. Nie ma też żadnych magicznych zdolności, które mogłyby się przebudzić i uniemożliwić wymianę. - Kto wie, co może wyniknąć z takiego wtrącania się w ludzkie życie? - sprzeciwił się Adept. Maska starości powoli znikała z lica Dahaun. - Wszyscy członkowie naszej rasy zrodzeni są do walki z Ciemnością. Keris zwalczał sługi zła od chwili, gdy mógł zadać cios ognistym biczem i utrzymać miecz w dłoni. - Wybór... - zaczął Hilarion. Jaelithe skinęła głową, domyślając się, co zamierzał powiedzieć. - Wybór należy do niego, musi też wiedzieć, że może drogo za to zapłacić. Kyllan w tym czasie podszedł do Hilariona i Dahaun. Teraz Simon wstał z ponurą miną. - Co zamierzasz uczynić? - Kyllan zapytał pierwszy. - Wiedza niezbędna do zamknięcia Krwawej Bramy kryje się tutaj - Adept dotknął swego czoła. - I tylko ja jeden umiem się nią posłużyć. Później mogłoby być inaczej, ale na południu liczy się każda chwila. Nie zdołam osobiście dotrzeć na czas do tamtego miasta. Dlatego... - Zawahał się, a potem ciągnął: - Potrzebuję ciała i umysłu, do którego będę mógł wejść. Jeśli Keris się zgodzi, zrobi to, co zrobiłbym sam, gdybym tam się znalazł. - Za jaką cenę? - Kyllan dołączył do Dahaun. Wprawdzie nauczył się panować nad sobą w większości sytuacji, teraz jednak jego twarz spochmurniała i zagościł na niej martwy spokój, tak jak na obliczu Simona Tregartha. - Cena jest wielka. - Ku zaskoczeniu Nolar to Czarownica zwana Mewą wtrąciła się do rozmowy. - Kiedy Adept wycofa swą jaźń z chłopca, może zeń pozostać tylko bezmyślna powłoka, której nikt nie przywróci do dawnego stanu. Nie ma on bowiem talentu magicznego, by zakorzenić swoją osobowość. - Nie! - Nolar nie zdołała powstrzymać okrzyku protestu. Keris... Przypomniała sobie chłopca, który tak się cieszył z perspektywy dalekiej wyprawy, gdy się dowiedział, że ma być jednym ze zwiadowców. Ona miała zniszczoną twarz, on zaś wewnętrzne piętno: był przecież mieszańcem pozbawionym daru 199 władania czarodziejską Mocą. A jednak, choć w pełni zdawał sobie z tego sprawę, nie stał się zgorzkniałym odludkiem. Twarz Simona poszarzała tak, jak nieco wcześniej lico Dahaun. Kyllan walnął pięścią w rozwartą dłoń; jego oczy błysnęły gniewnie. W zapadłej nagle, pełnej napięcia ciszy usłyszeli zgrzyt kredy pani Mereth, która odwróciła teraz swoją tabliczkę i trzymała ją w górze, żeby wszyscy mogli odczytać to, co napisała wielkimi literami: "Każdy ma prawo wyboru. Nie poniżajcie go, odmawiając mu tego. Powinniście go o to zapytać". Pomimo tego kategorycznego stwierdzenia łza spłynęła z kącika jej oka. Simon wyciągnął przed siebie rękę, jakby szukał oparcia i znalazł je szybko, gdyż Jaelithe zaraz podeszła do niego. - Jest z rodu Tregarthów. Nie podziękowałby wam za to, że nie daliście mu możliwości wyboru. - Jak to zrobimy? - po raz pierwszy zabrzmiał cichy głos mędrca Morewa. - Jeżeli zamierzacie skontaktować się z Kerisem i wyjaśnić mu, co do niego należy, powinniście uczynić to wkrótce. Włosy Dahaun miały teraz barwę zwiędłych liści i tylko oczy zdawały się żyć w jej zmartwiałej twarzy. - Jest krwią z naszej krwi. - Nie patrząc chwyciła dłoń Kyllana. - Musimy go odnaleźć. W takim razie zróbmy to zaraz! Oczywiście był to sen, ale wydawał się taki prawdziwy. Keris leżał w łożu w swojej komnacie pałacu Dahaun w Zielonej Dolinie, który zawsze był jego prawdziwym domem. Z boku widział żywe ściany z kwitnących pnączy, w górze strzecha z ptasich piór szeleściła cicho na wietrze. Czuł się niezwykle zadowolony, złączony w jedną całość ze wszystkim, co go otaczało, a zdarzyło mu się to tylko kilka razy w życiu. Podobne uczucie sprawiło, iż wierzył, że ma jednak głęboko ukryte magiczne zdolności i że niebawem je odkryje. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch i odwróciwszy lekko głowę zobaczył swoich rodziców siedzących na matach i obserwujących go w zamyśleniu. Może był chory. - Kerisie. - Wyciągnięta dłoń matki nie dotknęła jego czoła. - Zapamiętaj. Jak tu się znalazł? To była Dolina Zielonych Przestworzy, a nie dziwne, zrujnowane miasto. Dahaun nie dała mu jednak czasu na zadawanie pytań. - Ty i twoi towarzysze potrzebujecie pomocy. Macie tak mało czasu. Musisz dokonać pewnego wyboru, synu. Teraz Kyllan uśmiechnął się do Kerisa, ale jakoś krzywo, jakby całą siłą woli zmuszał się do uśmiechu. - Hilarion - ciągnęła Dahaun - znalazł magiczny klucz, lecz wyłącznie on może go użyć. Tylko w jeden sposób zdoła dostarczyć go do Krwawej Bramy, zanim wtargnie przez nią Zło. Ponieważ nie jest w stanie przebyć dzielącej was odległości, potrzebuje ciała, którym będzie mógł się posłużyć. Lodowaty dreszcz wstrząsnął Kerisem. - Za rzucanie wielkich czarów zawsze płaci się pewną cenę. - Może nie pytał na głos, tylko w myśli. - Jaka będzie tym razem? - Wszystko zależy od wyboru, jakiego dokonasz, synu. Jeżeli z własnej woli zgodzisz się zostać narzędziem Hilariona... to możliwe, że... - zagryzła wargi. Kyllan trzymał ręce w pobliżu broni, jakby usłyszał sygnał do walki. - Możliwe, że po wycofaniu się Hilariona... - ...umrę - dokończył spokojnie Keris. - Twoja osobowość może umrzeć. Ciało zaś - może żyć jeszcze jakiś czas. Keris zamknął oczy. Owładnął nim strach. Słowa ojca były straszniejsze niż wyrok śmierci. Milczał długą chwilę. - Wybór należy do ciebie! - Głos Kyllana przeszył go jak stalowy brzeszczot. Keris spojrzał na ojca, a potem na matkę. Był mieszańcem dwóch różnych ras, ale wyglądało na to, iż jest coś wart, jeśli... - Jestem z rodu Tregarthów - powtórzył te słowa na głos, jak często wypowiadał je w myśli w ostatnich latach. - Służę tam, gdzie mogę okazać się najbardziej użyteczny. Jeżeli zginę w służbie Światła, czyż mógłbym pragnąć piękniejszej śmierci? Powiedzcie Hilarionowi... że moje ciało czeka na niego. I że mamy bardzo mało czasu. Dostrzegł wokół siebie jakiś błysk, migotanie barw. Zadrżał. Co... co takiego obiecał? Ale może takie było jego przeznaczenie, może urodził się bez talentu magicznego właśnie po to, by 201 dokonać takiego wyboru? Całą siłą woli walczył z paraliżującym go przerażeniem. Jak długo pozostanie sobą? Kiedy Hilarion przybędzie, aby odebrać mu to, co dotąd należało tylko do niego? Widział teraz blade światło zbliżające się od strony wejścia do zrujnowanej sali. Usłyszał też żałosny jęk; nie, to nie on jęczał, i podziękował za to w duchu Wielkim Mocom. Dostrzegł wokół siebie jakiś ruch, wiedział jednak, że musi pozostać właśnie w tym miejscu, trwać i czekać. Stał się małym, słabym stworzonkiem uciekającym zacienioną stroną szarej drogi, aż wreszcie skulił się pod ścianą, której nie zdołał ominąć. Prześladowca dogonił go. Jaskrawy błysk oślepił na chwilę wędrowców, których oczy przyzwyczaiły się do półmroku panującego we wnętrzu zrujnowanej budowli. Myszka usiadła prosto. Nie dotknęła swego Klejnotu, który jednak płonął tak jasno, jakby przywołała jego Moc. Amulet Destree rozgrzał się i parzył jej dłonie. Otaczała ich Moc tak wielka, że przenikała aż do szpiku kości, że czuło się jej smak. Kiedy kapłanka odzyskała wzrok zobaczyła, iż Keris stoi, patrząc ponad nimi w stronę wejścia. Keris...? Nie! Gdy bardzo uważnie mu się przyjrzała, wydało się jej, iż jego ciało zafalowało, rozdwoiło się w dziwny sposób. - To Hilarion! - Myszka zerwała się na równe nogi. Ten, który jeszcze nie tak dawno był Kerisem, spojrzał na nią. - Powierzono mi pewne zadanie i muszę wykonać je... teraz! Nie zwracając więcej uwagi na nikogo z obecnych, ruszył prosto w stronę drzwi. Widząc to Liara chwyciła Myszkę za rękaw tak mocno, że Czarownica nie mogła się poruszyć. - Co się stało? - zapytała Alizonka. Pozostali szemrali coraz głośniej, choć niektórzy odeszli na bok, by zrobić przejście Adeptowi. - Przybył Hilarion! Klucz - on musi mieć klucz! - A Keris? - zapytał nerwowo pan Romar. - Dokonał wyboru. Odda usługę w ten sposób - odpowiedziała Myszka. Wszyscy byli już na nogach i szli za Kerisem na zewnątrz. Właśnie wschodziło słońce. Liara zwróciła się teraz do Destree. - Nie rozumiem. - Keris otworzył pewną Bramę, która jest nim samym, pozwalając wejść w nią Hilarionowi. - Kapłanka bezradnie ściskała w dłoniach swój amulet. To była jej wina... - Więc ten tam jest teraz waszym wielkim magiem? -wskazała ręką Alizonka. - A gdzie Keris? - Może nigdy się nie dowiemy - Destree pokręciła powoli głową. Usłyszała zduszony okrzyk protestu Liary. Nie odpowiedziała, skupiając całą uwagę na tym, który ich prowadził, choć może nie zdawał sobie sprawy, że ktoś mu towarzyszy. Miał gołą głowę, nie nosił ani hełmu, ani misiurki, jego dłonie zwisały swobodnie po bokach, lecz z dala od broni. Poranny wiatr uniósł jego ciemny lok, a potem ucichł, jakby nawet on nie mógł już dłużej dotykać maga. Tak weszli do ogromnego miasta. Ci, którzy byli uzbrojeni, zachowali oręż; spomiędzy czerwonobrunatnych wież wyszły Kepliany i Jasta, ale Renthan nie podszedł jak zwykle do Kerisa. Destree słyszała głosy wokół siebie, lecz nie próbowała rozróżnić słów. Hilarion przywoływał tak wielką Moc, że kapłanka Gunnory nawet nie mogła sobie tego wyobrazić. Podejrzewała jednak, że może Myszka ma pewne pojęcie o tym, co się stanie. Starożytne ulice przepływały obok nich jak woda. Keris nie spoglądał na boki, ale skręcał raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby dobrze znał drogę. Potem dotarli do pola z wizji Myszki. Gruck w jakiś sposób znalazł się tuż za Kerisem, jak towarzysz broni w boju. Stworzona przezeń zapora nadal istniała, pnącza nie zwiędły. Wielkie ciernie nie opadły, a złowieszcze kwiaty wyglądały jak czerwone i żółte spodki. Na pewno żaden mieszkaniec opanowanego przez Ciemność świata nie próbował wtargnąć przez Krwawą Bramę. Ciało Kerisa wydawało się teraz bardziej mgliste, jakby w jego wnętrzu toczyła się walka o zachowanie pionowej postawy i równego kroku. Keris stanął... jego ciało stanęło... pomiędzy kolumnami. Towarzyszący mu ludzie i zwierzęta ustawili się półkolem poza nim. Tylko Gruck nie odstępował Adepta. Usłyszeli grzmot. Olbrzym położył podobną do łapy rękę na ramieniu tego, który tak niedawno był Kerisem, i mocnym szarpnięciem odciągnął go do tyłu. Destree przycisnęła dłoń do nosa. Blada, bliska mdłości Myszka tuliła się do Liary, a pani Eleeri, nałożywszy strzałę na cięciwę łuku, stanęła obok nich, by je chronić. To była krew, smród krwi powiększony przez złe moce... 203 Od strony wzniesionej przez Grucka zapory dobiegł ich głośny trzask. Przez roślinny mur przedarł się szeroki przód jednego z pojazdów, które Myszka ujrzała w wizji. Rozerwawszy pnącza, obrócił się i skręcił w lewo, najwyraźniej przez nikogo nie kontrolowany. Lecz była to tylko pierwsza dziwaczna maszyna z obcego świata. Czekający przed kolumnami wędrowcy musieli się pośpiesznie rozproszyć, zrozumieli bowiem, że nikt nie kieruje metalowymi potworami. Wychylone na zewnątrz innego pojazdu ciało musnęło bruk tuż obok Destree. Jeszcze inny żelazny czołg przebił się przez wyłom w roślinnym murze. Strzała Eleeri zaśpiewała pieśń śmierci: jakiś mężczyzna na poły uniósł się konwulsyjnym ruchem, wypadł z pojazdu i nabił się na wielki kolec, który jeszcze nie oderwał się całkowicie od łodygi. Coś szarpnęło maszyną, która zakołysała się gwałtownie. Może próbowała zawrócić, ale uniemożliwiła jej to moc Krwawej Bramy. Ten, kto przedtem był Kerisem poruszył się, lecz nie sięgnął po broń. Podniósł głos tak, że zdawał się odbijać echem od nieba. - Pochodzimy z tej ziemi. To, co się tutaj dzieje, zrodziło się z niej i tylko z niej. Wyciągnął przed siebie dłonie. Pojawiły się na nich kule fioletowego ognia, które rozjarzyły się jaskrawym światłem. Zdawało się, że chciwie żywią się ciałem człowieka, dającego im oparcie. - Arscro! - zawołał dźwięcznym głosem Adept, jakby imię starożytnego maga było zawołaniem bojowym. - Ponieważ równowaga istnieje zawsze i wszędzie, niech więc teraz sama wróci do poprzedniego stanu. Stojący za Hilarionem ludzie i zwierzęta przestraszyli się mimo woli, przywoływał bowiem Najstarszych Wielkich Adeptów i Adeptki. Z każdym wypowiedzianym imieniem fioletowy ogień potężniał i piął się coraz wyżej. Pojazd, który wytoczył się przez resztki Bramy, znieruchomiał. Nikt z niego jednak nie wysiadł. Nie pokazała się też za nim żadna groźna metalowa maska. - Rammono, Lethe, Neave, Gunnoro, Matki Ziemi, Stworzycielki wszystkiego, co żyje. - Hilarion mówił wyraźnie i głos mu nie drżał jak wtedy, kiedy zaczął, lecz ciało, w którym teraz przebywał, kołysało się coraz mocniej. - To nie są nasze drzwi. Uczyńcie nam tę łaskę, o Wielkie Władczynie Mocy, i zniszczcie je! Niech rozpłyną się w nicość! Ostatnie słowo zadźwięczało jak dzwon. Płomień gorejący dotąd w dłoniach Adepta oderwał się od nich, uderzył w kolumny Krwawej Bramy i wszystko, co się między nimi znajdowało. Filary same stały się pochodniami, zmieniając barwę z fioletowej na purpurową. Myszka rozpoznała w tej przemianie szczyty Mocy, jakiej może nikt dotąd nie przywołał. Purpurowe języki ognia sięgały wysoko, lecz nie bił od nich żar. Smród krwi rozwiał się, a kolumny kurczyły się coraz bardziej, nie pozostawiając po sobie nawet popiołu. Wraz z nimi zniknęły resztki zbudowanej przez Grucka zapory i czołg, który znieruchomiał w przejściu z jednego świata do drugiego. Maszyny, które go poprzedziły, roztrzaskały się o ruiny i pozbawione okien wieże. Zerwał się silny wiatr. Wędrowcy musieli trzymać się siebie wzajemnie, aby nie zwalił ich z nóg. A potem... potem zobaczyli, że wielka równina jest pusta, zaś gładki dotąd bruk zaczął pękać i rozpadać się na kawałki. Dłonie Kerisa już nie trzymały magicznego ognia; zwisały bezwładnie po bokach. Gruck poruszył się tak zręcznie i szybko, jak to tylko on potrafił, i pochwycił Escorianina w chwili, gdy ten potknął się i zachwiał. Niesamowite falowanie konturów jego ciała ustało. Był znów materialny, ponownie stał się sobą. Czy rzeczywiście? Instynkt uzdrawiaczki kazał Destree podbiec do Kerisa. Gruck pochwycił ciało młodzieńca, jakby nic nie ważyło, zaniósł je do jednej z kęp trawy i ułożył na niej w oczekiwaniu na pomoc kapłanki Gunnory. Keris żył, przekonała się o tym sprawdziwszy jego puls. Jednakże jego serce biło wolno i nierówno. Zrozumiała, że Hilarion odszedł. Mogli tylko mieć nadzieję, że ceną ocalenia ich świata nie będzie unicestwienie osobowości młodzieńca. Gruck ujął w dłonie głowę Kerisa i zamknął oczy. Destree wyczuła, że szuka życia, starając się odnaleźć je w jakimś zakamarku umysłu, i uwolnić. Wydawało się, że syn Kyllana śpi, nie, nie śpi, ale jego osobowość jakby odeszła... by nigdy nie wrócić? Destree nie mogła się z tym pogodzić. Myszka uklękła z drugiej strony. Łzy płynęły jej po policzkach, gdy powiedziała: - Siostro, estcarpiańskie Czarownice już dawno oddzieliły swoją Moc od tej, którą znali i której używali dawni Adepci. Ja... ja już nic nie mogę dla niego zrobić... - I otwarcie wybuchnęła płaczem, a Klejnot Czarownicy spoczywający na jej piersi był matowy i pozbawiony życia. Destree przypomniała sobie imiona, które wypowiedział Hilarion. Wzywał Neave, która zawsze kroczyła drogą prawdy, Lethe, strzegącą bramy narodzin życia, oraz Gunnorę - jej własną umiłowaną Jantarową Panią. Nie musiała przywoływać Ich głosem, wiedziały przecież, co kryje się w jej sercu. Nie obawiając się już niczego, gdyż załogi metalowych pojazdów zginęły, a ich Krwawa Brama została zniszczona, wędrowcy opuścili dolne miasto. Gruck niósł Kerisa. To, co się tu wydarzyło, pozbawiło sił ich wszystkich. Nawet Kepliany szły z pochylonymi głowami, jakby biegły przez cały dzień. Destree, Myszka i pozostali wędrowcy zwinęli obóz, nie chcąc dłużej ukrywać się wśród wilgotnych murów. Liara skuliła się u stóp Kerisa. - Słyszałam, jak pan Romar powiedział, że jego ciało może żyć, ale dusza je opuściła - przemówiła cicho, po czym splotła dłonie i ciągnęła: - Wszystkie ludy mają swoich bohaterów. Mój Dom dodał swych synów do listy herosów Alizonu. Ale zaryzykować utratę duszy... Nie rozumiem tego, tak wielu rzeczy nie rozumiem. Wiem tylko, że muszę się ich nauczyć! - Wszyscy uczymy się przez całe życie. - Myszka uśmiechnęła się smutno. - Jeśli nie, to nie stajemy się tym, kim powinniśmy być od urodzenia. Keris uważał się za gorszego, ponieważ nie miał magicznego talentu. A przecież obdarzona nim osoba nie zdołałaby przyjąć w swoim ciele Hilariona. Siostro - zwróciła się do Destree. - Czy jest dla niego jakaś nadzieja? - Nie wiem, gdyż nigdy nie widziałam czegoś takiego, choć o tym słyszałam - odrzekła kapłanka. - Możemy tylko mieć nadzieję, że się obudzi. A jednak, choć po kolei czuwały przy nim, nie odzyskał przytomności. O zmierzchu Myszka odeszła dość daleko od nieprzytomnego Kerisa, żeby echo działań Hilariona nie osłabiło jej niemego wołania, i przekazała Mewie ostatnie wieści. - A co z tym Tregarthem? - spytała na końcu Strażniczka. - Nie wiem, wygląda jakby spał. Mewa nie skomentowała tego stwierdzenia Myszki. Zadawniona nieufność do obdarzonych magicznymi zdolnościami mężczyzn nadal trwała w umysłach niektórych Czarownic, choć powinna była już zniknąć. Strażniczki ruszyły z posad góry, by ocalić swoją ojczyznę, a przecież przybyły tutaj z odległej przeszłości Adept dokonał czegoś więcej. Świt rozlewał się po niebie. Destree odstawiła kubeczek z dzióbkiem, z którego kropla po kropli wlała Kerisowi do ust swój najsilniejszy lek wzmacniający. Napój utrzyma ciało młodzieńca przy życiu, ale nie przywoła duszy, która je opuściła. Poranny wiatr przyniósł słony zapach pobliskiego morza. Kapłanka wysłuchała posłania z Lormtu: mieli wracać, zakończyli poszukiwania. Znalezione w czasie i przestrzeni Bramy zostały zamknięte i zniszczone. Ich Bramę najtrudniej było unieszkodliwić, z powodu krwi, którą przelano dla jej otworzenia. Destree wyczuła w pobliżu jakiś ruch. Jasta stanął nad nieprzytomnym Kerisem. - Nadal żarzy się w nim iskierka życia - powiedział w myśli. Kapłanka szybko odwróciła się do Renthana: - Jak można do niej dotrzeć? - Kto daje życie, Głosie Gunnory? Kto ocaliłby bohatera, który oddał życie za jej ziemię? - W takim razie - położyła dłoń na sakwie z medykamentami - poszukam tej iskierki. Będzie to inna wyprawa niż wtedy, gdy znalazła Nolar, nie wyruszy bowiem na poszukiwania w czasie lub przestrzeni, ale poza nimi. Opowiedziała o swoich zamiarach Myszce i Eleeri, zaskoczył ją jednak fakt, że najpierw przyłączyła się do nich Theela, a potem, bez słowa, również Gruck. Wypiła napój, który miał jej dopomóc w wędrówce, po czym wyciągnęła się obok nieruchomego ciała Kerisa. Do jej wnętrza napłynęła siła, którą współtowarzysze mogli jej ofiarować. Ogarnęły ją ciemności i zrozumiała, że podąża śladem kogoś, kto wcześniej uciekł tą drogą. Fale strachu biły w nią jak morskie bałwany o skalisty brzeg. Całą siłą woli utrzymywała w myśli obraz Kerisa; nie bezsilnie leżącego na ziemi, ale młodzieńca w pełni sił fizycznych i umysłowych. Mknęła czarnym traktem w dół, czując, iż niewidzialna moc pochłania jej siły. Później dostrzegła szarawą smużkę. Ta smętna pozostałość duszy rozpaczliwie przywarła do muru, który ją więził. Tylko smużka? Nie, nie wierzyła w to. Destree zaczęła przekazywać do duszy młodego Tregartha obraz, który zachowała w pamięci. Tam - i tam - i tam! Bezgłośnie poprosiła o wsparcie; siły napłynęły i trwały, gdy budowała nowe ciało z żałosnego szarego strzępu. - Kerisie! - zawołała w myśli. Później, otworzywszy oczy, zobaczyła nad sobą słońce i swoich 207 towarzyszy, tak połączonych więzami przyjaźni, że nic nigdy ich już nie zerwie. Odwróciła głowę. Młodzieniec powoli uniósł powieki. Na jego twarzy malowało się zdumienie. Nie, nie stał się kretynem, lecz dzięki łasce Jantarowej Pani tym, kim był przedtem, inteligentnym młodym mężczyzną. - Kerisie! - zawołała z radością na cały głos. - Nie musisz mnie ogłuszać, pani - odparł z uśmiechem. - Jestem tutaj. Interludium: Lormt Pierwszy poranny deszcz spadł w nocy, zamieniając zrujnowaną część Lormtu w niebezpieczny stos kamieni, które w każdej chwili mogły runąć w dół. Ponieważ Wielkie Poruszenie zniszczyło jedną wieżę i spore fragmenty dwóch sąsiadujących z nią murów, mędrcy zrobili wszystko, co mogli, żeby nie dopuścić do kolejnej wielkiej katastrofy (Ouen stwierdził bowiem, że w czasie budowy tej twierdzy Światła rzucono dostatecznie dużo czarów zatrzymania, by uspokoić szalejącą nawałnicę), jednakże kamienne ściany wciąż niszczały, choć w znacznie wolniejszym tempie. A mimo tego wiekowi uczeni i ci, których zdołali zwerbować do pomocy, nadal zajmowali się wyłącznie poszukiwaniami w archiwach, odsłoniętych przez trzęsienie ziemi, gdy Czarownice ruszyły z posad góry na granicy Kerstenu z Estcarpem. Teraz wszakże ci, którzy zwykle pozostawali w bliższej styczności ze światem zewnętrznym, mieli na głowie inne, chwilowo ważniejsze sprawy. Nadal spotykali się w wielkiej sali i nikt nie zdjął z długiego stołu pergaminowej mapy ich świata, którą tam wcześniej przybito. Na przedstawiony na niej wschodni kontynent naniesiono wiele nowych szczegółów, ale bardzo mało na zachodni, niemal nie zbadany ląd. Tego ranka jednak to nie wielka mapa skupiła uwagę zgromadzonych, którzy przysunęli do stołu ławki, krzesła i taborety, tworząc nieregularny krąg. Przewodniczący naradzie mężczyzna odchylił się do tyłu, jakby był śmiertelnie zmęczony, i odezwał się pierwszy. 209 - Dokonało się. Odpowiedziało mu głośne westchnienie pozostałych. Ich napięte w oczekiwaniu ciała nagle zwiotczały, tak że czuli się równie wyczerpani jak ich towarzysz. Jedno pytanie nie dawało wszystkim spokoju, nie pozwalając odejść. - Co z Kerisem? Ręce Dahaun i Kyllana były tak mocno zaciśnięte, że wydawało się, iż złączyli się na zawsze w jedną istotę, tak jak stało się to w ciele ich syna. Hilarion zasłonił rękami twarz i powiedział przytłumionym głosem: - Nie wiem. Usłyszeli zgrzyt kredy na kamiennej tabliczce, kiedy siedząca w fotelu na kółkach staruszka napisała na niej zwięzłe przesłanie, a następnie podała je swojej sąsiadce, czarownicy zwanej Mewą. Mewa dotknęła swego Klejnotu, spojrzała z ukosa na siedzącą obok niej Wiklinę. Później odezwała się monotonnym głosem, który wydał się równie zgrzytliwy jak kreda Mereth. - Będą walczyć posługując się wszystkimi swymi talentami; nie odważymy się teraz wtrącić. Jeżeli można go uratować, uczynią to jego towarzysze. - Niewielka to pociecha, Mewo - odparła Jaelithe Tregarth. - Ale Brama została zniszczona, Hilarionie. Adept, nadal zasłaniając twarz rękami, skinął głową. Kaththea podeszła doń i zaczęła rozmasowywać mu mięśnie barków i karku. - Więc to tak. Możemy zamknąć również inne Bramy - odezwała się Mewa. - Czy musisz wędrować do każdej z nich, skoro mamy więcej czasu? Większości obecnych wydało się, że Czarownica przestała myśleć o ratunku dla Kerisa, jakby odziedziczyła po swych poprzedniczkach oziębłe, lodowate serce. - Te, które w tej chwili nie działają, możemy zamknąć z daleka - Hilarion podniósł teraz głowę i powiedział otwarcie: - A co do tej, którą tymczasowo zamknął czar rzucony przez Myszkę i której pilnują twoje siostry... - Na jego ustach zaigrał krzywy uśmieszek. - To wasza Moc musi zaprowadzić do niej moją. Nolar zgięła palce poplamione napojem, który warzyła, zanim ją wezwano do refektarza. Pradawna, głęboko zakorzeniona nieufność estcarpiańskich Strażniczek do władających Mocą mężczyzn powinna była już stopnieć! Gdyby Czarownica i Adept podzielili się swoją bardzo różną, ale rozległą wiedzą, byłby to przewrót tak wielki, jak ruszenie z posad gór. - Najwyższa Matka zgodziła się wyświadczyć wszelkie usługi, jakie będą konieczne. - Cienkie wargi Mewy zacisnęły się, jakby to stwierdzenie miało gorzki smak. - Świerszcz, Ćma i Jesion utrzymują teraz blokadę. Musisz działać za ich pośrednictwem. - Najlepiej zrobić to teraz. - Hilarion wstał z krzesła, podpierając się rękami. Kaththea natychmiast znalazła się u jego boku, a instynkt uzdrowicielki kazał Nolar podejść do nich obojga. Pani Mereth nie próbowała użyć swojej tabliczki, ale chwyciła dłoń Dahaun i spojrzała w zmieniającą się bez przerwy twarz Pani Zielonych Przestworzy. Na licu Dahaun malował się zadziwiający spokój, gdy przemówiła do wszystkich obecnych: - Keris nie przeszedł przez Ostatnią Bramę, gdyż gdyby tak się stało, my, którzy daliśmy mu życie, dowiedzielibyśmy się o tym. Możemy więc mieć nadzieję. Nachyliła się, pocałowała Mereth w policzek i wyszła z sali z Kyllanem. Zgromadzeni rozeszli się; niektórzy wrócili do mapy ich świata. To Duratan pierwszy uderzył pięścią w skraj pomalowanej skóry: - Arvon. Tym jednym słowem określił drugi problem, który ich połączył. Hilarion, pomimo wielkich wysiłków, nie zdołał jeszcze raz skontaktować się z Arvonem. Wreszcie zameldował, że to nie wina stożka ich Mocy, tylko nieznanej siły, która stworzyła potężną zaporę, a z tym trudniej było im się pogodzić. Marszałek Koris wysłał flotę złożoną z trzech najszybszych sulkarskich statków do Krainy Dolin. Była to jednak pora burz i podróż, która zwykle trwała około trzech tygodni, mogła wydłużyć się dwukrotnie, gdyby wiatry i fale zniosły korabie z kursu. - Jeżeli będą jakieś wieści - Simon czeka i wszystkiego się dowiemy. - Jaelithe nie wątpiła, że więź łącząca ją i małżonka jest tak silna, iż nie osłabi jej nawet największa odległość. - Terlach... - powiedział z roztargnieniem Duratan, jakby myślał na głos. - To Sokolnik, twój towarzysz broni - podchwyciła żywo Jaelithe - to on założył Gniazdo w Krainie Dolin, prawda? - Sokolnicy nie posługują się Mocą... - zaczął Duratan, 211 a potem nagle odwrócił się i usiadł na ławce. Wyjął zza pazuchy niewielki mieszek i wysypał z niego garść kamieni o tak żywych barwach, że połyskiwały nawet w panującym w wielkiej sali półmroku. Zamknąwszy oczy wyciągnął dłoń tuż nad nimi i trzymał ją tak długą chwilę. Kamienie poruszyły się, rozdzieliły, a następnie znowu połączyły. Jaelithe nie rozumiała, co on robi, wiedziała jednak, iż Marszałek Lormtu mógł łatwo zdobyć niedostępne dla innych strzępy pradawnej wiedzy, którymi tylko on umiał się posłużyć. Zauważyła teraz, że kamienie ułożyły się w kształt strzały: za czarnym znalazły się dwa białe, dalej trzy czerwone jak krew, reszta zaś za nimi równym rzędem. Twarz Duratana sposępniała. - Zło! - zawołał. - Zważcie, że strzała wskazuje na zachód. Ktokolwiek przeszkadza nam w Arvonie, służy Ciemności! Ponownie zebrał kamienie, potrząsnął nimi mocno, rozrzucił je, a następnie przykrył dłonią. Układ barw nieco się zmienił. Czubek strzały tworzył teraz szary kamień, a trzy brązowe oddzielały go od czarnych i ciemnych. - Jak dotąd Terlachowi i Nadmorskiej Twierdzy nie dzieje się nic złego, ale jej mieszkańcy znaleźli się na skraju pola działania Wiecznego Mroku. Pani - zwrócił się do Jaelithe. - A co ze Stanicą Howell? Czy zamieszkujący ją władcy Mocy są równie potężni jak estcarpiańskie Czarownice? Małżonka Simona Tregartha poszukała w pamięci, starając się przypomnieć sobie choć odrobinę tego, co wiedziała w czasach, gdy i ona nosiła szarą szatę i Klejnot Czarownicy. - Kiedy Strażniczki władały Estcarpem, powiedziano nam, że również w Arvonie rządzą władczynie Mocy. Po Wielkiej Wojnie nie utrzymywałyśmy jednak z nimi kontaktów. Wśród Arvonian byli także Adepci, którzy sprawili, że większa część władzy przeszła w ręce mężczyzn. Mówiono również, że eksperymentowali oni z wiedzą, która była niebezpieczna dla innych. Arvońscy magowie ze Stanicy Howell mają własną gwardię, przypominającą nieco Sarneńskich Jeźdźców, ale nikt nigdy nie wspomniał, iż są całkowicie oddani Ciemności. Od pokoleń pozostają w swoich granicach i prawie nie kontaktują się ze światem zewnętrznym oprócz swych wasali. Podobnie jak uczeni z Lormtu sprawiają wrażenie, że całkowicie poświęcili się poszukiwaniu wiedzy. - Ale tak naprawdę nie służą Światłu? - Nazywałyśmy ich zacienionymi. Możliwe, iż tamten wielki wybuch Mocy zmienił układ sił. Jeśli tak się stało, czy możemy snuć przypuszczenia o tym, co potrafią i jak postąpią? Dom Gryfa jest ich przeciwnikiem, a nasze jasnowidzące wiele nam po nim obiecują. Niewykluczone, że już szykuje się do boju. Myślę, iż nie powinniśmy werbować armii władców i władczyń Mocy, gdyż do niczego dobrego to nie doprowadzi. Możemy tylko kontynuować tutaj poszukiwania i odkryć zachowane pozostałości tego, czego niegdyś używano skutecznie i efektywnie. Marszałek Lormtu zebrał kamienie i ponownie schował je do mieszka. - Wydaje się, że nic w tych dniach nie doda nam otuchy - stwierdził. - Zawsze tak się dzieje, gdy Moc puszczona jest samopas, Duratanie. Rozeszli się na cały dzień, który wielu z nich wydał się najdłuższym w życiu. Wszyscy zabrali się do pracy z nadzieją, że powierzone każdemu zadanie jest naprawdę ważne. Jednakże kiedy zadźwięczał wielki gong, natychmiast porzucili to, co robili, i ponownie zebrali się w wielkiej sali. Powitała ich Dahaun. Jej włosy płonęły łuną, odzyskała dawne kolory, przedtem przytłumione przez smutek i lęk. Stała obok Mewy, która nie miała tak ponurej miny jak zwykle. - Keris... Keris znów jest z nami! - Dahaun zaćwierkała niczym ptak z jej ukochanej Zielonej Doliny. - Krwawa Brama została zniszczona, a nasz syn znowu stał się sobą! Kyllan podszedł do niej wielkimi krokami i mocno przytulił ją do piersi. Pozostałym wydało się, że ściany Lormtu zniknęły i że stoją w promieniach słońca oświetlającego krainę, w której panuje trwały pokój. Nie minęło wiele czasu, a Jaelithe także odebrała meldunek. Kapitan Hilbec dotarł do Miasta Es z wieściami z Arvonu: jakieś złe moce najechały Krainę Dolin i tak otumaniły tamtejszych wielmożów, że kilku z nich toczy ze sobą otwartą wojnę. Dotarły też pogłoski o groźnych niepokojach na Wielkim Pustkowiu, a wszelkie kontakty z Arvonem całkowicie ustały. Usłyszawszy to Hilarion zaklął głośno. Jeszcze raz przyniósł na naradę swój przyrząd do komunikowania się na duże odległości, postawił go na stojącym z boku stoliku, a teraz spojrzał nań ze 213 złością. Obecni wiedzieli, że rankiem tego samego dnia, wsparty utrzymywaną przez Czarownice blokadą, zniszczył złą, zastawioną przez Ropuchy pułapkę, którą znaleźli wysłani na południe zwiadowcy. Jeśli jednak nie zdoła skontaktować się z Arvonem, jak przekaże Alonowi tę wiadomość, która może mieć dla niego kapitalne znaczenie? - Więc tak to wygląda - odezwał się Kyllan. - Możliwe, że oczyściliśmy naszą część świata, ale jeśli drugą połowę wchłonęła Ciemność... Nie musiał dokończyć tego stwierdzenia. Wszyscy mogli uczynić to sami. Rozdział 16 Arvon, Kraj Gryfa, północny zachód Musi utrzymać myślowe zapory, pogrubić je, jeśli zdoła, sprawić, by ci, którzy go otaczają, wyczuwali tylko jego strach, głód i ogromne zmęczenie. Nabrał zwyczaju jeżdżenia w stroju Kiogów i na jednym z ich wytrzymałych koni, używanych w wyprawach zwiadowczych, co dawało mu niewielką przewagę. Napastnicy nie mogą dowiedzieć się, kim jest naprawdę: Firdunem z Domu Gryfa. Gdyby nie tamten gwałtowny wybuch Mocy, nigdy by go nie schwytali. Wytężył wówczas maksymalnie swoje magiczne zmysły i siła nie kontrolowanej eksplozji magicznej energii sprawiła, że na jakiś czas otępiał, tracąc kontakt ze światem. Nie miał pojęcia, kto wywołał teraz chaos w Arvonie. Był jednak pewny, że ten ktoś jest potężniejszy niż Firdun mógł sobie wyobrazić. Wszystko zostało dobrze zaplanowane. Nadal trzymał się swojej oceny sytuacji, która zaprowadziła go tak daleko od domu. Guret z plemienia Kiogów zameldował o dużym ruchu wokół Stanicy Howell. Tamto gniazdo żmij od dawna gnuśniało, zadowalając się czerpaniem z zapasów starożytnych czarów i uroków. Przybywali tam mężczyźni i kobiety, przyciągnięci pragnieniem zdobycia władzy, zbyt często jednak zwracali się w stronę Cienia; Arvonianie byli też głęboko przekonani, że najwięksi magowie Stanicy Howell kroczyli Ciemną Drogą. Nagłe szarpnięcie przygięło go do łęku siodła tak gwałtownie, że wyparło mu powietrze z płuc. Nawet nie próbował powstrzymać okrzyku bólu. Prześladowcy zarzucili mu na szyję długą linę 215 i związali ręce za plecami, musieli jednak trzymać się w pewnej odległości od więźnia, gdyż jego ogier wpadał w szał przy bliskim kontakcie z ich pokrytymi łuską monstrualnymi wierzchowcami, karykaturami koni. Było ich pięciu: dobrze uzbrojony przywódca i jego czterej ludzie (jeśli można tak nazwać jadące za nim zniekształcone istoty). Firdun znał swoje magiczne zdolności; lecz nawet teraz nie był pewien, czy poznał ich granice. Jednakże zbyt silne więzy łączyły go z Gniazdem Gryfa, by wezwać na pomoc swych krewnych i przyjaciół, zanim nie dowie się, dokąd napastnicy go zabierają i dlaczego. Moc działa na dwa sposoby: posłanie może równie dobrze sprowadzić odwet, którego wołający się nie spodziewa i do odparcia którego nie jest przygotowany. Dlatego młodzieniec zgarbił się w siodle, kurczowo starając się opanować strach i ból, i próbując odgadnąć, dokąd się kierują i w jakim celu. Prześladowcy nie porozumiewali się za pomocą słów. Firdun nie ośmielił się wszakże wysłać myślowej sondy i sprawdzić, czy komunikują się telepatycznie, czy też po prostu wykonują rozkazy wydane przed jego schwytaniem. Jednak podczas trwającej tydzień wyprawy zwiadowczej zapamiętał wiele punktów orientacyjnych i domyślił się, że podążają w stronę wysokiego wzgórza zwanego Smoczym Grzebieniem. Zdawał sobie sprawę, że przed nim i za nim do grupki tych, którzy go pojmali, podjeżdżają coraz to nowi przybysze, że przyłączają się do nich całe oddziały obcych wojowników. Niektórzy nosili usiane runami szaty magów albo płowe kaftany nowicjuszy. Wyglądało na to, że Stanica Howell po raz pierwszy od wieków wysyła swoich podopiecznych do świata zewnętrznego. Resztki oszołomienia wywołanego wybuchem wielkiej Mocy zniknęły, lecz Firdun postanowił nadal udawać bezbronnego Kiogę, na jakiego wyglądał; w tym towarzystwie było to najmądrzejsze posunięcie. W górze zabrzmiał ochrypły krzyk i nad jeźdźcami zanurkowało w powietrzu stado wielkich, czarnych ptaków o czerwonych oczach i zakrzywionych dziobach, pozwalających przypuszczać, że niełatwo jest je pokonać. Wyczuwszy nagłe poruszenie wokół siebie, Firdun zorientował się, iż podążające w tym samym kierunku oddziały wykonują identyczny manewr, pozostawiając wolną przestrzeń dla nowego przybysza. Musiał nadal trzymać pochyloną głowę jak pozbawiony własnej woli jeniec, nie mógł się więc odwrócić, by zobaczyć, co mknęło z południowego zachodu. Zerknął jednak kątem oka. To, co zobaczył, zaskoczyło go bardzo. Ta istota najwyraźniej była płci żeńskiej i znacznie przewyższała wzrostem jego prześladowców. Nie biegła, lecz pędziła wielkimi skokami; rozpościerając gęsto upierzone ramiona i utrzymując się w powietrzu przebywała w ten sposób duże odległości. Kępki piór porastały też jej chude ciało, na głowie tkwił nastroszony pióropusz, a cztery palce, które można by nazwać "rękami", zakończone były długimi szponami. Stado czarnych ptaków nadal krążyło w górze i Firdun, odważywszy się unieść nieco głowę zauważył, iż jego obecni towarzysze podróży wyraźnie unikali bliższego kontaktu z ptakokształtnym stworem. Kobieta-ptak zapewne pochodziła z Wielkiego Pustkowia zwanego też Ziemiami Spustoszonymi, gdyż podobnych do niej istot nie widział nikt z Gniazda Gryfa, choć jego mieszkańcy zawędrowali tak daleko, jak prowadzący koczowniczy tryb życia Kiogowie, którzy wciąż szukali nowych pastwisk dla swoich stad. Młodzieniec dobrze znał stare opowieści o tym, że po pradawnych wojnach Wielkich Adeptów, które niemal wytrzebiły życie na tym świecie, pozostały dziwaczne istoty, jedne oddane Światłu, drugie zaś służące Ciemności. Nowo przybyła najwidoczniej była wojowniczką Wiecznego Mroku. Nie musiał odwoływać się do swego talentu, by się o tym przekonać, gdyż powiew wiatru w chwili, gdy ptakopodobna niewiasta wykonała kolejny skok, przyniósł do nozdrzy Firduna tak ohydny smród, że każdego prawdziwego człowieka musiały chwycić mdłości. Wojownicy ze Stanicy Howell znów zwarli szeregi. Jeniec zaś dostrzegł wyraźnie szczyt Smoczego Grzebienia, dokąd bez wątpienia zmierzała również kobieta-ptak. Jeszcze raz oddział zjechał na pobocze, by tym razem pokornie zejść z drogi znacznie większej grupie jeźdźców. Zewnętrzny szereg orszaku tworzyli rycerze, dziwacznie ukształtowane hełmy zasłaniały ich twarze. Okrążali trzech magów w długich, pokrytych runami szatach. Nieznane symbole połyskiwały w promieniach słońca jak drogie kamienie. Dwóch magów było starcami. Firdun nigdy nie widział kogoś równie wiekowego, gdyż u ludzi z jego rasy oznaki starości pojawiały się dopiero na krótko przed przejściem przez Ostatnią Bramę. Trzeci, który jechał między nimi, nieco 217 z przodu, jakby przewyższał ich rangą, wydawał się niewiele starszy od Firduna. Jego gładkiej twarzy nie przecinała żadna zmarszczka, a lekko pucołowate policzki zachowały świeżość dzieciństwa, W przeciwieństwie do swoich towarzyszy odziany był w szatę o barwie świeżo przelanej krwi, z którą ostro kontrastowały czarne runy. Te magiczne znaki najwyraźniej nie zostały wyhaftowane, ale przesuwały się po tkaninie w górę i w dół. Nieznajomy nosił na szyi łańcuch z czarnego metalu z matowoczarnym wisiorem w kształcie kuli tak dużej, że zmieściłaby mu się w dłoni, gdyby zechciał ją chwycić. Opaska z takiego samego metalu przyciskała do czaszki jego krótko obcięte włosy. W rysach maga nie było nic potwornego czy brzydkiego. Można by go nazwać urodziwym, gdyby nie ciężkie powieki, które opadały tak nisko, że jechał niemal z zamkniętymi oczami. Tak jak przedtem Firdun wyczuł służkę Zła w kobiecie-ptaku, tak teraz rozpoznał w przywódcy magów władcę Mocy. Odkrycie to wstrząsnęło nim do głębi. Wprawdzie sam miał wrodzone magiczne zdolności, nauczył się nimi posługiwać i był spokrewniony z mieszkańcami Gniazda Gryfa, ale silna emanacja Mocy, którą odebrał, wskazywała, iż młody jeździec to przeciwnik, którego nie można lekceważyć. Orszak magów również ich wyprzedził i Firdun dostrzegł jakiś ruch na szczycie Smoczego Grzebienia. Zanim jednak jego grupa zbliżyła się do podnóża góry, dogonił ich równie nieliczny oddział otaczający innego związanego więźnia. Widać było, że wrogowie bardzo źle się z nim obchodzili, gdyż mocno przywiązali go do siodła jego niespokojnego konia. Głowę miał lekko zwróconą w stronę Firduna i młodzieniec przelotnie dostrzegł zbryzganą krwią twarz. To był Hagar! Najodważniejszy i najzaradniejszy z kupców z Krainy Dolin, który zapuszczał się wysoko w góry albo na Wielkie Pustkowie w poszukiwaniu pozostałości z dawnych dni. W Gnieździe Gryfa oczekiwano jego przybycia, znał bowiem wszystkie najnowsze wieści i zazwyczaj nawet przywiezione przezeń pogłoski miały w sobie ziarno prawdy. Wjechali na zbocze. Było strome. Giętki bat nie tylko smagnął konia Firduna, lecz pozostawił krwawą pręgę na jego skórze, przeciął mu bowiem spodnie, jakby były cienkie niczym pajęczyna. Młody mag i jego orszak musieli już dotrzeć na szczyt, lecz oddziały z więźniami pozostały w tyle, gdyż konie, których dosiadali pojmani, oszalały ze strachu. Wreszcie kilku wrogów musiało zsiąść z łuskowatych wierzchowców, użyć dodatkowych sznurów i siłą zmusić do dalszej jazdy przerażone zwierzęta. Firdun nie musiał nawet udawać, że jest przestraszony. Od wczesnego dzieciństwa dosiadał kiogańskich rumaków i dobrze wiedział, że jego ogier bliski jest obłędu. Wreszcie zmuszeni byli się zatrzymać. Dwóch wojowników rozcięło wpijające się boleśnie w ciało więźnia sznury, którymi przedtem przywiązali go do siodła, szarpnięciem ściągnęli na ziemię i zarzucili mu pętlę na szyję, tak że musiał albo biec za jednym z wierzchowców, albo się udusić. Nie widział teraz Hagara, miał jednak nadzieję, iż kupiec nadąży. Smoczy Grzebień pochodził z czasów Zaginionych Wielkich Adeptów. Może miał być świątynią zbudowaną dla jakiejś upostaciowanej Mocy. Teraz był to plac wyłożony czarnymi kamiennymi blokami. Patrząc nań odnosiło się wrażenie, że ten, kto na niego wejdzie, zacznie spadać bez końca w otchłań, w której czai się jakieś zapomniane niebezpieczeństwo. Dwaj żołnierze pomogli rycerzowi uwolnić Firduna z więzów. Odwinęli zeń liny i popchnęli go tak mocno, iż potoczył się po gładkiej czarnej powierzchni. Ślizgał się chwilę, z policzkiem przyciśniętym do kamieni. Później został przewrócony gwałtownie, gdy rzucono za nim na czarny bruk następnego więźnia. Czy Hagar go zdradzi? W tej chwili i w tym miejscu nie mógł utkać iluzji, by zmienić swoje rysy. W jego ograniczonym polu widzenia pojawił się brzeg czerwonej jak krew szaty. Później ktoś podszedł do młodzieńca z drugiej strony i kopniakiem przewrócił go na plecy. Leżał zwrócony twarzą ku niebu, na którym chmury gromadziły się niezwykle szybko. Patrzył również w twarz młodego maga. Tak, było to naprawdę urodziwe oblicze, a usta wykrzywiał uśmieszek, który mógłby oczarować każdego, gdyby nie zimne spojrzenie pozbawionych źrenic, srebrzystostalowych oczu. Firduna ogarnęły mdłości, jakby wepchnięto mu do gardła coś ohydnego, czego nie chciało przyjąć jego ciało. Później młody mag skinął głową i odszedł. Firdun odprowadził go wzrokiem, choć starał się panować nad sobą. Teraz mag badawczo przyglądał się Hagarowi, ale kupiec nie otworzył oczu, tylko jęknął cicho. 219 Firdun usłyszał jakiś odgłos, w jego nozdrza uderzył znajomy smród. Kobieta-ptak zajęła miejsce maga i wpatrywała się w młodzieńca kręcąc głową, jakby za każdym razem mogła ujrzeć go wyraźnie tylko jednym okiem. - Przygotujcie ich. Czyjeś ręce chwyciły Firduna pod pachy i postawiły go na nogi. Rozluźnił mięśnie najbardziej jak mógł, kiedy ciągnięto go po czarnym bruku do miejsca, w którym ułożono metalową kratę, a potem rzucono na nią, zatrzaskując kajdany na rękach i nogach. Miał być złożony w ofierze... Świadomość czekającego go strasznego losu sprawiła, że wreszcie się rozbudził. Może za długo udawał bezsilnego więźnia, musiał jednak tak postąpić, by się dowiedzieć, dlaczego mieszkańcy Stanicy Howell opuścili swoją siedzibę. Nie wierzył, żeby zgromadzeni na szczycie Smoczego Grzebienia magowie byli odpowiedzialni za czarodziejską burzę, która rozszalała się poprzedniego dnia; miał wrażenie, iż część z nich była nią przerażona. Mógłby teraz wezwać na pomoc krewnych i przyjaciół z Gniazda Gryfa, ale naraziłby ich w ten sposób na niebezpieczeństwo. Wiedział, że ma wielki talent magiczny, nigdy jednak, pomimo uporczywych wysiłków, nie udało mu się współdziałać z innymi władcami i władczyniami Mocy. Jego bliscy pogodzili się w końcu z faktem, iż w przyszłości zapewne odegra jakąś inną rolę - ale na pewno nie złożonej Ciemności ofiary! Wrogowie przygotowywali ognisko, podkładając suchą trawę i słomę pod kratę, na której leżał. Firdun jednak nie mógł wykrzyczeć żadnego czaru. Coraz ciemniejsze chmury przesłaniały niebo, a czarne ptaki, sługi potwora z Ziem Spustoszonych, latały tam i z powrotem. Nie, to nie chmury gromadziły się w górze, ale worki, szare worki pęczniejące wilgocią. Więzień przypomniał sobie czar deszczu, który należało nieco wzmocnić, aby spowodować oberwanie chmury. Usłyszał wokół siebie ruch i z determinacją odwrócił uwagę od otoczenia, powtarzając w myślach: chmury - woda - woda - chmury. Ogień rozbłysł koło jego głowy, osmalając mu włosy i omal nie przypalając oka. Chmury i skrzydła... skrzydła były nożami, które potną chmury i spuszczą na ziemię ulewę. Czarne ptaki, wrzeszcząc głośno, kierowały się to tu, to tam, jakby już nie mogły wybierać kierunku lotu. Płomień liznął policzek Firduna; jego odzież dymiła. - Rozetnijcie je! - krzyknął w myśli. Ptaki wykonały dziwne manewry wśród chmur i stało się tak, jakby rzeczywiście rozcięły ogromny wór z wodą, którego zawartość wylała się raptownie. Spadła ulewa tak obfita, że nie można było nic zobaczyć poprzez strugi wody, które uderzyły w platformę. Firdun usłyszał jakieś krzyki, ale skoncentrował się na czymś innym. Metal, z którego zrobiono kajdany, przyciągał wodę; płatki rdzy uniosły się na nich jak zmuszone do kiełkowania ziarno. Młodzieniec wytężył całą swoją moc i obręcze pękły. Zerwał się na nogi błyskawicznym ruchem, którego nauczył się od Jervona z Gniazda Gryfa. Wokół niego zbrojni i magowie zostali przygnieceni do ziemi, dosłownie zepchnięci z platformy, gdyż ulewny deszcz przyciągał wichurę. Firdun nie widział maga w czerwonej szacie, w spadających z nieba potokach wody wszyscy zamienili się w podobne do siebie ciemne sylwetki, dojrzał wszakże drugą związaną postać, w rzeczy samej omal na nią nie upadł. Pociągając za sobą Hagara, położył się na śliskim, błotnistym teraz zboczu góry i zsunął aż do podnóża Smoczego Grzebienia. Wprawdzie dwa monstrualne wierzchowce jeźdźców ze Stanicy Howell przebiegły niezdarnie obok nich w strugach deszczu, lecz Firdun nie chwycił zwisających wodzy żadnego z nich. Hagar poruszył się i jego wybawca zdołał postawić kupca na nogi. Mieszkaniec Krainy Dolin zaszamotał się słabo w objęciach młodzieńca, nie zdołał się jednak uwolnić. Oblepiony błotem, które przywarło tak mocno do ciała, że nie zdołały go zmyć potoki wody, Firdun chwiejnym krokiem wlókł się, aby jak najdalej odejść od Smoczego Grzebienia. Miał tylko nadzieję, że nawałnica smaga jego wrogów równie mocno jak niego samego. Potrzebował jakiegoś przewodnika, ruszył więc z biegiem spływającego po zboczu strumyczka licząc, iż uchroni to go od błądzenia w kółko. Wywołując burzę, poważnie naruszył swoje zapasy magicznej energii. W owej chwili pragnął tylko jednego: paść w błoto i zasnąć. Dobrze, że chociaż Hagar odzyskał przytomność i stawiał kroki bez pomocy. Pomimo szalejącej wichury i ulewnego deszczu młody czarodziej drgnął, gdy jego towarzysz zagwizdał przeraźliwie. Zamierzał zatkać kupcowi usta ręką, kiedy dostrzegł jakiś ruch wśród wodnych zasłon 221 i w chwilę później podbiegł do nich Sansah, kiogański rumak Firduna, w towarzystwie mniejszego, wronego konia. - Wsiadaj! - Hagar otrząsnął się i ku zdumieniu młodzieńca więzy opasujące jeszcze ramiona kupca odpadły jak przecięte, a on sam wskoczył na siodło. Firdun poszedł w jego ślady, i nie zdążył nawet zebrać wodzy Sansaha, gdy kiogański rumak mknął już susami obok wierzchowca Hagara, który siedział teraz prosto, jakby niewola była tylko złym snem. Na pewno zbliżali się do skraju obszaru, nad którym szalała nawałnica. Wiatr, który dął im w plecy odkąd opuścili podnóże Smoczego Grzebienia, ucichł, a ulewa zamieniła się w deszcz, jaki mógłby towarzyszyć każdej jesiennej burzy. Hagar zdawał się wiedzieć, dokąd zmierzają. Firdun zatem oddał mu przywództwo na jakiś czas. Zastanawiał się właśnie w duchu, czy nie powinien nawiązać myślowego kontaktu z kimś z Gniazda Gryfa, kiedy kupiec zatrzymał swego wierzchowca i czekał, aż towarzysz podróży przyłączy się do niego. Deszcz zamienił się w zwyczajną mżawkę. Firdun wpatrzył się w mężczyznę odzianego w porwany, brudny strój kupca z Wielkiego Pustkowia. Jakby chcąc ułatwić mu rozeznanie, tamten zsunął z głowy skórzany kaptur. - Ty nie jesteś Hagarem! - zawołał zdumiony młodzieniec. Twarz, która teraz zwróciła się ku niemu, w niczym nie przypominała ogorzałego, raczej chudego oblicza kupca. To był... Firdun rozpoznał władcę Mocy w ludzkiej postaci. Dzielił przecież swój dom z Adeptem i istotami, które nie w pełni były ludźmi, a wszystkich ich łączył tylko wspólny cel. W jego własnych żyłach płynęła nieczłowiecza krew. Podobne rozpoznaje podobne, ale młodzieniec zrozumiał, że na pewno nie dorównuje byłemu współwięźniowi. Tak jak u ludzi ze Starej Rasy, wygląd nieznajomego nie miał nic wspólnego z jego prawdziwym wiekiem, sprawiał on wrażenie mężczyzny średnich lat, lecz jego oczy... Firdun podniósł oblepione gliną palce i nakreślił w powietrzu symbol, który znał od wczesnego dzieciństwa. Słabo widoczne linie rozjarzyły się na moment niebieskim blaskiem. Nieznajomy uśmiechnął się łagodnie, jak życzliwy nauczyciel do pojętnego ucznia. - Nie, nie jestem Hagarem, choć na jakiś czas przybrałem jego postać, tak jak ty wdziałeś kiogański strój, żeby podróżować w miarę niezauważalnie przez ogarnięty zamętem obszar. Gdyby nie tamten wybuch nie kontrolowanej Mocy... - Zmarszczył brwi i mówił dalej: - Na Najstarsze Moce, kto go na nas ściągnął? W innym wypadku nie stałbym się tak słaby jak ten, kogo udawałem, i nie dałbym się schwytać. - Skąd się wzięła ta Moc? - ponaglił go Firdun. Na pewno nieznajomy mężczyzna, potężniejszy od wszystkich znanych mu sług Światła, zna odpowiedź na to pytanie. - Czy była to moc Ciemności? - Ani Światła, ani Ciemności, po prostu wyzwolona na chwilę magiczna energia, której nie można było kontrolować. A tego, skąd się wzięła, nie umiem wyjaśnić. Wiem tylko, że nie przywołano jej w odległości kilku mil od miejsca, w którym się teraz znajdujemy. Musiała porazić na jakiś czas umysł każdej obdarzonej talentem magicznym istoty. - Ze Stanicy Howell... - Ach, tak, Stanica Howell. Nie, tam nikt nie zdołałby przywołać tak wielkiej Mocy, chociaż, jak się zdaje, mają nowego utalentowanego maga, który zgodził się służyć Cieniowi i płacić krwawymi ofiarami za naukę. Ty jesteś Firdun z rodu Gryfa. Co do mnie, znano mnie pod kilkoma imionami. Twój ojciec, gdy się spotkamy, nazwie mnie Neevorem. Musimy teraz pośpieszyć na to spotkanie, wydaje się bowiem, że czekają nas wydarzenia przekraczające nasze wyobrażenie. Chociaż koń nieznajomego wyglądał nędznie, ruszył równym kłusem, a potem przeszedł w wyciągnięty galop. Mknął tak szybko, że słynny z siły kiogański ogier z trudem dotrzymywał mu kroku. Kiedy ktoś taki jak Neevor powiedział, że muszą wracać do Gniazda Gryfa, Firdun mógł tylko zaakceptować jego decyzję. Zapadał zmierzch, kiedy wjechali na rampę prowadzącą do pierwszego dziedzińca Kar Garudwyn. Czekano już na nich. Sam Kerovan, pan Gniazda Gryfa, podszedł, by zgodnie z dworską etykietą pomóc Neevorowi zsiąść z konia. Za nim stała pani Joisan z czarą wina, którym częstowano gości, a pani Eydryth trzymała tacę z chlebem, solą i garścią jagód, jakby witały bliskiego krewnego. Firdun zsunął się z Sansaha. Czuł na sobie pełne wyrzutu spojrzenie Gureta, zamkowego koniuszego, gdyż ogier wyglądał żałośnie. Wszyscy do tego stopnia skupili uwagę na Neevorze, że nikt nie zapytał o nic młodzieńca, z czego ten bardzo się ucieszył. 223 Udał się do swojej kwatery, spędził jakiś czas w wannie z wodą, do której dodano wywary z różnych ziół, a potem się ubrał. Głowę miał nabitą myślami, choć i jego palce nie próżnowały. Z ulgą zauważył, że Gniazdo Gryfa nie ucierpiało od wybuchu nie kontrolowanej magicznej energii. Mając w swych murach tylu władców Mocy, równie dobrze mogłoby przyjąć na siebie całą siłę uderzenia. Nikomu jednak nie powiedział o swoich planach szpiegowania Stanicy Howell, a zrodziły się one w jego głowie w kilka minut po otrzymaniu od pewnego kiogańskiego pasterza informacji o tym, że kilka grup jeźdźców wyjechało z tej twierdzy o wątpliwej reputacji w kierunku Gniazda Gryfa. Dlatego popadł w nieszczęście, z powodu własnej nieostrożności. Skończył czesać włosy i spojrzał w wiszące na ścianie zwierciadło, lecz nie zobaczył swego odbicia, tylko pewną scenę sprzed lat, która na zawsze oddzieliła go od innych i naznaczyła swym piętnem, za co będzie musiał płacić do końca życia. Ujrzał bardzo wyraźnie chłopczyka rozgniewanego na Eydryth, będącą wtedy młodą dziewczyną. Postanowił wówczas w swej dziecinnej zuchwałości dać jej nauczkę. Znajdowali się przed wejściem oplecionym gałązkami zaczarowanej jarzębiny i ilbany, które miały chronić zbliżający się poród. Firdun własnoręcznie zerwał tę osłonę, myśląc tylko o przysporzeniu kłopotów Eydryth, a w rzeczywistości dając dostęp Złu, które dręczyło ich wiele lat: Jervon oszalał, a Eydryth popłynęła nawet za morze wiedząc, że jej ojcu grozi śmierć. Był wtedy nierozsądny i bezmyślny; kto wie, może przetrwała w nim ta wada. Świadczyłby o tym choćby jego brawurowy wyjazd z zamiarem szpiegowania wroga, którego potęgi nikt z nich nie umiał ocenić. Powiadano, że Gniazdo Gryfa obroniłoby sam Arvon przed nieszczęściem, ale on, Firdun, był jak obcy wśród jego mieszkańców, nie mógł bowiem z nimi współdziałać. Każda moc, którą przywoła, będzie tylko jemu posłuszna. Teraz zaś pojawiła się nie wiadomo skąd owa nie kontrolowana, dzika magia. Co będzie, jeśli jest to tylko pierwsza taka burza, która ma sprowadzić chaos na wszystkich, którzy służą Światłu? Zgromadzili się w wielkiej sali Kar Garudwyn. Kerovan z ukłonem wskazał Neevorowi miejsce pana zamku pośrodku stołu. Firdun spojrzał na twarze siedzących. Byli tam wszyscy - Kerovan i jego małżonka Joisan, oboje potężni władcy Mocy (w żyłach Kerovana płynęła nieczłowiecza krew). Później Alon, urodzony mag, niegdyś uczeń ostatniego z wielkich Adeptów Przeszłości; obok niego pani jego serca, Eydryth, Czarownica Pieśni, poza nią zaś Elys, matka Eydryth, również Czarownica z urodzenia, później zaś wojowniczka, która sama obudziła w sobie swój talent magiczny, a jeszcze dalej Jervon, żołnierz, który zdobył jej serce. Za Jervonem siedziała Hyana, kapłanka księżyca, która ucząc się, nadal poznawała granice swych zdolności; na samym końcu przycupnął Trevor, jeszcze dziecko, ale wszyscy jego krewni i przyjaciele nie wątpili, że jest ogniskiem Mocy, do którego będą mogli odwołać się w razie potrzeby, grotem włóczni, którą dzierżyli dla Światła. Neevor podniósł rękę, dając znak Firdunowi, żeby opowiedział, co się wydarzyło tego dnia. Kiedy młodzian zaczął opisywać spotkanie z młodym magiem, gość powstrzymał go i zaczął szczegółowo wypytywać o to, czego się dowiedział o nowym słudze Wiecznego Mroku. - Koło losu wciąż się obraca - podsumował Neevor. - Ty, Alonie, jesteś urodzonym Adeptem, mimo że nie znasz swoich krewnych. Jednakże oprócz wywodzącego się z odległej przeszłości Hilariona tylko ty władasz tak wielką Mocą. Jeżeli przyjmiemy, że teraz Światło stara się dostarczyć nam wojowników, Ciemność robi to samo dla zachowania równowagi. I jeśli taki człowiek urodził się wśród sług Mroku i w tej krainie, na pewno by odnalazł Stanicę Howell i rozwinął tam swój talent. Nie wierzę jednak, że to on przywołał tamtą magiczną wichurę. Powinniśmy poszukać informacji w naszym własnym źródle wiedzy, w leżącym za morzem Lormcie, i może w ten sposób dowiedzieć się, czemu musimy stawić czoło. Wiem tylko jedno: podobna do sępa kobieta, którą widział Firdun, na pewno pochodzi z Ziem Spustoszonych. Ona i jej skrzydlaci słudzy są całkowicie oddani Ciemności, ale Wielkie Pustkowie leży przecież daleko na południu. Powiedz mi, Kerovanie, co słychać u Czterech Wielkich Panów? Czy pokój nadal panuje na ziemiach ich klanów - Srebrnych, Niebieskich i Złotych Płaszczy? Włości tych pierwszych sąsiadują przecież z Ziemiami Spustoszonymi. Kerovan, marszcząc brwi, obracał w dłoni swoją czarę. - Nie mam żadnych pewnych wiadomości. Myśliwi nie zapuszczali się na południe od kilku miesięcy, mimo że zwykle 225 o tej porze szlachetnie urodzeni młodzieńcy wyruszają na łowy. Nie odwiedził nas też żaden kupiec. Kiogowie zauważyli to. - Tak, znane są tylko pogłoski - przytaknął Neevor - ale czasami są one odbiciem prawdziwych kłopotów. Czterej Wielcy Panowie nie zawsze żyli w doskonałej zgodzie, podobnie jak większość wielmożów z Krainy Dolin, którzy często spoglądają łakomie na jakiś skrawek posiadłości sąsiada. Czy próbowałaś wykorzystać swój dar jasnowidzenia? - Teraz zwrócił się do Hyany. Wyraźnie zaskoczyło ją to wyróżnienie. - Nie, panie, nie sądziłam, że jest to potrzebne. Zresztą nie znam nikogo na dworach Czterech Wielkich Panów. - Jutro skontaktujemy się z Gwiezdną Wieżą. - Neevor wypił łyk ze stojącej przed nim czary i mówił dalej: - Silne więzi łączą mieszkańców Reeth z samą ziemią, dlatego często dowiadują się oni o czymś, czego my nie możemy ani dostrzec, ani usłyszeć. Chciałbym jednak w jakiś sposób porozumieć się z uczonymi z Lormtu, gdyż w archiwach tej skarbnicy wiedzy może kryć się odpowiedź na niejedno pytanie. Dzieli nas zbyt wielka odległość, abyśmy mogli skorzystać z dalekowidzenia, a morze toczy bój z każdą mocą. - Może jest pewien sposób - zabrał głos Alon. - Mój mistrz, pan Hilarion, często zastanawiał się nad problemem komunikowania się na odległość. Razem - choć znajdowaliśmy się daleko od siebie - przez jakiś czas pracowaliśmy nad metodą przesyłania myśli. Wystarczy niewielkie dostrojenie przyrządu, abyśmy mogli się nim tutaj posłużyć, choć nie wiem, jak pan Hilarion poradzi sobie z drugiej strony. Oczy Neevora jakby się rozjarzyły. - Tak, starożytni Adepci znali takie sposoby, a kiedy raz już coś się wynajdzie, możliwe, iż uda się zrobić to powtórnie. Oprócz tego Hilarion dysponuje całą wiedzą Lormtu. Miejmy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli wypróbować to urządzenie. - Nie zapominajmy też o Krainie Dolin - wtrącił Jervon, który niegdyś tam walczył, nie w wojnie jednego wielmoży z drugim wielmożą, lecz przeciwko Psom z Alizonu. - Czekaliśmy, aż Hagar przyniesie nam wieści o tym, co tam się dzieje, jakkolwiek wiemy, że jedna grupa Sokolników osiedliła się na wybrzeżu i buduje Gniazdo. Wygrali walną bitwę z najeźdźcami z innej przeklętej Bramy otwartej przez sługi Ciemności. - Obawiam się, że nie powinniśmy oczekiwać Hagara tej jesieni - odparł Neevor. - Leży w Opactwie Norseby, gdzie damy usiłują wyleczyć jego chory umysł. Wrócił bowiem dwa miesiące temu z Wielkiego Pustkowia, chwiejąc się na nogach, mamrocząc dziwaczne słowa i zachowując się tak, jakby miał nocne koszmary na jawie. Dama Rutha, która ostatnio została mistrzynią-uzdrowicielką, podejrzewa opętanie jakiegoś rodzaju. A Wielkie Moce wiedzą, że na Ziemiach Spustoszonych kryje się dostatecznie dużo głodnych duchów, by mogły zawładnąć nieostrożnym człowiekiem. Nie umiemy powiedzieć, czy kiedykolwiek znów będzie wolny. Możemy nawiązać kontakt z Krainą Dolin. Wprawdzie Córy Płomienia nie interesują się nami i, jak sądzę, niewiele by nam pomogły, są jednak inne mieszkanki tego kraju, zwane Mądrymi Kobietami, które oddają cześć Gunnorze i sympatyzują z naszymi obyczajami. Tak, mamy wiele do zrobienia. Jesteśmy jak myśliwi, którzy widzą sieć tropów i nie wiedzą, którym pójść, aby zyskać największą zdobycz. Musimy dokonać wyboru - i to już wkrótce. Nie wiemy, jak bardzo pokrzyżowałeś plany magom ze Stanicy Howell, gdy zwróciłeś przeciwko nim siły natury, Firdunie. Myślę jednak, że tracąc dwie ofiary nie ponieśli wielkiej straty. Wszelako sam fakt, iż chcą przelać krew, jest dla nas poważnym ostrzeżeniem i musimy wystawić przeciw nim strażników. Neevor powiódł spojrzeniem po siedzących przy stole, choć nie sięgnął wzrokiem Firduna, który znajdował się na samym końcu, gdyż po prostu było to niemożliwe. - Pojawienie się spadkobierców Gryfa zostało przepowiedziane - mówił dalej. - A teraz powiadam wam: wzmocnijcie wszystkie wasze fortyfikacje i jednocześnie szukajcie nowych sposobów zastosowania waszych zdolności. Przybędą do was mieszkańcy Reeth oraz wielu innych sprzymierzeńców i w końcu razem stawicie zacięty opór siłom Wiecznego Mroku. Ale czy to wystarczy, by powstrzymać magów ze Stanicy Howell, aby zamienić ją z powrotem w skarbnicę wiedzy, którą była tak długo? Firdun zbyt dobrze zapamiętał urodziwe oblicze młodego maga, który zwrócił na niego złe spojrzenie, i grubą otoczkę Mocy otulającej go szczelniej niż jego czerwona szata. Rozdział 17 Arvon, Reeth, Gniazdo Gryfa Zerwane struny opadły z ręcznej harfy i Aylinn potarła zmęczone palce o drugą dłoń. Nie miała nawet pewności, że znajduje się w tej samej komnacie co poprzednio, gdyż pomieszczenie to wypełniała masa najróżniejszych szczątków: rozbite butelki, potłuczone dzbany. Duszący dym unosił się z miejsca, w którym przewrócił się przenośny piecyk, a języki ognia, wijąc się i miotając iskry, już lizały rozrzucone na wszystkie strony suszące się zioła. Bolała ją głowa i miała wrażenie, że podniosła ją i rzuciła na bok jakaś siła nie mająca nic wspólnego z ludźmi. Rozejrzawszy się dookoła po zniszczonej pracy wielu miesięcy, najpierw poczuła w sercu gniew, a potem bezsilną frustrację. Na pewno nie mogła winić siebie za otaczający ją chaos. Spowodował go wybuch Mocy tak wielkiej, że nie potrafiłaby jej sobie wyobrazić, gdyby nie uderzyła w jej pracownię. Kto to zrobił? Gdzie? - Aylinn, Aylinn, nic ci się nie stało? Dziewczyna przeniosła wzrok na drzwi. Stał w nich, chwiejąc się lekko, Kethan, jej przybrany brat. Z rany na czole krew spływała krętym strumykiem po policzku młodzieńca. Aylinn przycisnęła dłonie do symbolu Księżyca na piersi, z którym nigdy się nie rozstawała. W jakiś sposób zdołała uwolnić swój umysł z oszałamiającego wiru, który zaatakował ją bez ostrzeżenia. - Co to było? Kto to zrobił? - zapytała. Kethan wszedł do trójkątnej komnaty Gwiezdnej Wieży i oparł się plecami o ścianę, jakby potrzebował podpory. - To nieposkromiona magia - odparł ochryple. - Przez nikogo nie kontrolowana! - Aylinn! Kethanie! - Kobieta, która stanęła przed nimi, ledwie spojrzała na ogrom zniszczenia. Przycisnęła dłonie do ust, jakby chciała powstrzymać jęk przerażenia. Aylinn z trudem się podniosła. - Ja... ja właśnie próbowałam zagrać na harfie i wtedy... Kto to zrobił?! - Ten wybuch nie miał nic wspólnego z naszą wiedzą - niemal warknął mężczyzna, który położył ręce na ramionach kobiety, by ją podtrzymać. - I nie był zwrócony przeciw nam. Gdyby tak się stało, myślę, że Reeth przestałoby istnieć. - Przez chwilę kontury jego ciała zafalowały i wydało im się, że wielki śnieżny lampart stojący na tylnych łapach trzyma w objęciach ich matkę. Lecz Herrel z plemienia Zwierzołaków szybko opanował miotającą nim głuchą wściekłość. Kethan podniósł miseczkę, która cudem ocalała, gdy wybuch cisnął ją na środek komnaty. - Dzika Moc - powiedział powoli. - Czy to - nieznacznym gestem wskazał na panujący w pomieszczeniu chaos - zostało... przywołane? - Gillan? - Herrel spojrzał na swoją żonę. Wstrząs wywołany utratą medykamentów, nad którymi pracowała wiele miesięcy, znikał z jej twarzy. - To prawda, że Moc przyciąga Moc. Ale tutaj wszystko jest zrodzoną z ziemi Zieloną Magią, która nie powinna spowodować takich zniszczeń. Nachyliła się i zaczęła zbierać ułożone szeregami zioła, szybkimi ruchami odsuwając je od miejsc, gdzie kruche listki zaczęły dymić. Aylinn prędko odłożyła zniszczoną harfę i zabrała się do sprzątania pokrytej szczątkami podłogi z drugiej strony komnaty. Kethan minął ją, by z powrotem ustawić pod ścianą opustoszałe teraz półki. Jednakże Herrel krążył po komnacie, wychodząc za drzwi i wracając, cichymi krokami, jak uwięzione w klatce dzikie zwierzę. Każda z obecnych tam osób kontrolowała swoją formę Mocy i dość dobrze znała jej granice. O ile Herrel wiedział, nie mieli żadnych wrogów. To prawda, że opuścił swych braci-Zwierzołaków odchodząc wraz z Gillan, którą tamci w swej niewiedzy uznali za "czarownicę". Kiedy jednak zostali zaprowadzeni do Reeth - oboje bowiem byli tego pewni, że 229 uczyniły to jakieś siły w celu, którego jeszcze nie znali - Moc Herrela uległa przemianie i odtąd Zwierzołak chronił życie zamiast siać śmierć. Gillan zaś na jego oczach coraz bardziej upodabniała się do legendarnych Zielonych Dam, które niegdyś zamieszkiwały Wielki Las Arvonu. Aylinn, która była i jednocześnie nie była ich córką, gdyż została bez ich wiedzy podrzucona im po urodzeniu, bez trudu zwróciła się do Magii Księżycowej i dwukrotnie wyruszyła do ukrytych świątyń, by tam pobierać naukę. Kethan odziedziczył krew Zwierzołaka, a choć został porwany i wychowany na wielmożę, to przecież gdy nadeszła odpowiednia chwila odnalazł swoich rodziców w miejscu, w którym kryło się niebezpieczeństwo tak starożytne, że mogło istnieć już wtedy, kiedy Arvonem władała Pierwsza Rasa. Cała czwórka wykorzystywała swoje zdolności ostrożnie i dla dobra innych, uzdrawiając, dodając sił Światłu. Reeth nie tylko ich powitało, ale w miarę upływu lat obdarzyło wiedzą dziwnie pokrewną ich wrodzonym zdolnościom. Może stali się zbyt ufni wierząc, że mieszkańcom świata zewnętrznego żyło się tak dobrze jak im samym. Herrel warknął. Kiedyś walczył mieczem i pazurami. Jeżeli Ciemność znów zaatakuje, przypomni sobie swe dawne umiejętności. Sprzątnięcie pracowni Gillan i ponowne umieszczenie na półkach ocalałych zbiorów zabrało im trzy dni. Była jesień i już nie zdążą nazbierać niektórych utraconych ziół. Kilka lat zajmie im odnowienie zapasów, które zniszczył wybuch. Herrel i Kethan na zmianę krążyli nocami w zwierzęcej postaci wokół Reeth. Nawiązali kontakt z Hyronem z Szarych Wież, ojcem Herrela, który sam podjął taką próbę, ale nie mógł nic dodać do przypuszczeń, które wszyscy wypowiadali od czasu do czasu. Wraz z Gillan i Aylinn uparcie spędzali całe dnie w lesie w poszukiwaniu rzadkich ziół, które jeszcze mogły rosnąć. Gillan ponadto dokładnie przejrzała swój ogród zielny, by tylko z westchnieniem sortować liście, łodygi i kwiaty. Przebywali wszyscy razem w nocnym mroku, kiedy otrzymali pierwszą odpowiedź na dręczące ich pytania. Nie zapalili lamp, gdyż była pełnia księżyca i Aylinn siedziała w zewnętrznych drzwiach, odchyliwszy do tyłu głowę, wystawiając prawie nagie ciało na jego promienie. Na najbliższej ścieżce ogrodu pojawił się jakby snopek światła. Widząc to zerwali się na równe nogi, mimo że nie poczuli żadnego wewnętrznego ostrzeżenia. Mogli więc mieć nadzieję, iż to niezwykłe zjawisko należy do mocy Dobra. Kethan rozróżnił zarys jakiejś postaci, która zdawała się wchłaniać światło, jakby się materializując. Lecz w końcu dostrzegli wyraźnie tylko jej twarz. - Ibycusie! - Kethan nigdy nie zapomniał kupca, który dał mu jego pas ze skóry lamparta. Przecież dzięki temu podarunkowi odzyskał wolność i stał się tym, kim się urodził: Zwierzołakiem z rodu Zwierzołaków, a może nawet kimś większym, gdy zdołał się wydostać z pułapki zastawionej przez jego wrogów. Twarz w świecącej mgiełce uśmiechnęła się, głowa skinęła na powitanie. - Pozdrawiam krewnych z Reeth. - Głos przybysza był niemal tak melodyjny jak dźwięki harfy Aylinn. Herrel zrobił krok do przodu. - Rozumiem, Wielki Przodku, że dzieje się coś złego. - Zmierzasz prosto do celu jak zawsze, Herrelu - zachichotał cicho Ibycus. - A nasz świat nigdy nie jest wolny od kłopotów. Jeszcze nie wiemy, czemu mamy się przeciwstawić, poza jednym: że obudziło się wiele sił, które, jak liczyliśmy, pozostaną uśpione. To były czary... daleko na wschodzie... - W Krainie Dolin? - spytała Gillan. Spędziła tam wiele lat, które wydawały się jej długie i nudne, spotkała jednak ludzi, którzy byli dla niej dobrzy, i nie życzyła im źle. - Dalej... Może Estcarp znowu prowadzi jakąś wojnę. Ale to, co do nas dotarło, nie przypomina posłania Czarownic. Usiłujemy teraz skontaktować się a Adeptem Hilarionem, gdyż Alon z Gniazda Gryfa był jego uczniem i razem zajmowali się nową wiedzą. Mieszkańcy Zamku Gryfa szukają informacji wśród czterech głównych klanów Arvonu... dostrzegli tam bowiem źródło potencjalnego konfliktu. I... - zawahał się, jakby chciał położyć nacisk na to, co zamierzał dodać: - Stanica Howell otworzyła swoje bramy, by wziąć udział w jakiejś podejrzanej grze. - A my z Reeth? - zapytał szybko Herrel. - Czego od nas oczekujesz, Wielki Przodku? - Ich! - Pasmo mgły oderwało się od niewyraźnej sylwetki i rozdwoiło, wskazując na Aylinn i Kethana. - Pani Sylvya, która wiele wycierpiała podczas polowania urządzonego na nią przez złe moce i odzyskała wolność dzięki naszej pomocy, 231 zwróciła się do Głosów zamieszkujących wzgórza na północy Arvonu. Jak zwykle odpowiedzą niejasno, pokrętnie, a my będziemy musieli znaleźć drogę w tym labiryncie słów. Dowiedzieliśmy się jednak czegoś. Zgromadzimy się w Gnieździe Gryfa i najpierw rozprawimy się ze Stanicą Howell, a później czeka nas inne, równie wielkie zadanie. I to nie my wybierzemy tych, którym zostanie ono powierzone. Aylinn, Księżycowa Córko i Uzdrowicielko, weźmiesz w tym udział. I ty, Kethanie, Zwierzołaku i wojowniku. Wzywam was, żebyście przybyli do Gniazda Gryfa, gdyż jesteście tam potrzebni. - A co my mamy zrobić? - warknął gniewnie Herrel. - Bronić Reeth, jak nigdy nie było bronione, całą mocą, którą zdołacie przywołać. Kiedy wyruszymy przeciwko Stanicy Howell, bardzo będziemy potrzebowali takich źródeł siły, a teraz Reeth jest wami, tak jak wy nim jesteście. Ibycus - a może jego apodyktyczny cień - nie dał im czasu na dalsze pytania. Świecąca mgła zawirowała i rozwiała się, pozostawiając czwórkę mieszkańców Gwiezdnej Wieży w blasku księżyca, otoczonych wonią ziół. I choć w ich siedzibie pozostały jeszcze ślady zniszczeń spowodowanych przez tajemniczy wybuch magicznej energii, panował tam głęboki spokój. A może tylko jego pozory, gdyż ostrzegawcze słowa Ibycusa zawisły nad nimi jak chmura gradowa. Aylinn wyciągnęła przed siebie ramiona i uniosła wyżej głowę, żeby księżycowa poświata oblała ją całą. Nurtował ją bowiem rosnący niepokój, i musiała nad nim zapanować. Z lewej rozległ się przerażający ryk, promienie miesiąca zalśniły na gładkim białym futrze i przerażających kłach, kiedy wielki śnieżny kot uniósł głowę i jeszcze raz ryknął gniewnie. Z prawej Gillan znalazła się w polu widzenia przybranej córki; resztki niemal zniszczonych medykamentów i ziół poplamiły jej palce i suknię. Obok Zielonej Czarownicy stał warczący lampart. Taki był garnizon Reeth i wszystkich łączyła nierozerwalna więź, jakby tworzyli jedną istotę. Jak jednak pokonać Stanicę Howell, wroga, o którym nic nie wiedzieli? Aylinn znała to miejsce tylko ze słyszenia. Nie przyjmowano tam tych, którzy mieli takie jak ona zdolności, nigdy zresztą nie chciałaby tego uczynić. A jaką rolę miała odegrać wraz z Kethanem w akcji, o której Ibycus tylko wspomniał? Razem, tak jak stali gotowi do boju, powrócili do wewnętrznej twierdzy, wieży w kształcie gwiazdy, zwanej Reeth. Umieszczone wzdłuż jej ścian zaczarowane pręty nadal świeciły równym, niebieskawym światłem, co świadczyło, że ich fortyfikacje pozostały nie tknięte. Nie śnieżny kot i nie lampart, ale dwaj mężczyźni przysunęli swoje krzesła. Herrel chciał, żeby i Gillan usiadła, ale Zielona Czarownica pokręciła głową i zaczęła przemierzać szeroki koniec trapezoidalnej komnaty. Aylinn zaś ulokowała się przy dymiącym ognisku, dotykając różdżki zwieńczonej księżycowym kwiatem, który ogniskował jej talent magiczny. - Kar Garudwyn jest w odległości trzech dni jazdy - Herrel przerwał milczenie, które zapadło na krótko. - Weźmiecie konie Zwierzołaków. Mówiąc to nie patrzył ani na syna, ani na przybraną córkę. - Powinniśmy chyba przygotować się do drogi, prawda? - odpowiedziała Aylinn. Gillan zatrzymała się. Usta miała zaciśnięte, a jej twarz stężała jak wtedy, gdy musiała rozwiązać jakiś problem związany z magią. - Dlaczego Aylinn, Kethanie? - Mimo że pytanie było skierowane do syna, zwróciła się do wszystkich obecnych w komnacie. - Ibycus mówi zagadkami, tak jak Wielcy Przodkowie mają we zwyczaju. Wiem jedno... - nieznacznym gestem wskazała na drzwi pomieszczenia, które jeszcze niedawno było jej własną, teraz zniszczoną, twierdzą. - Moc przyciąga Moc. Ten chaos wykazał już, jak słabe są nasze fortyfikacje. A przecież Ibycus nazywa Reeth fortecą. Chciałabym, żeby zobaczył to, co tu się stało, a potem zapytał, ile są warte nasze zabezpieczenia. Ale on prosi o... - pokręciła głową - ...o posiłki do ataku na Stanicę Howell. Czy ten Wielki Przodek oszalał albo zapomniał ze starości, jak się rzeczy mają? W dodatku wspomina o jeszcze ważniejszym zadaniu! Oczy jej płonęły, kiedy stanęła przed Herrelem, jakby to na niego się uskarżała. - Jesteśmy tym, kim jesteśmy - niemal warknął Herrel takim tonem, jakby był w zwierzęcej postaci. - A skoro tak jest, czyż mamy wybór? Jeżeli moce Ciemności atakują, Światło musi sposobić się do obrony. Gillan załamała ręce, a potem odwróciła się do Aylinn. - Córko, choć nasze zapasy zostały poważnie uszczuplone, przygotujemy wszystko, co może okazać się pomocne w podróży. 233 Dziewczyna pośpiesznie poszła za przybraną matką do zdewastowanej pracowni, ale Kethan, przywołany przez ojca, ruszył w inną stronę. - Możemy walczyć albo jako ludzie, albo jako zwierzęta - powiedział Herrel, podnosząc ciężkie wieko wielkiej skrzyni. - W odpowiedniej chwili będziesz wiedział, jakiego dokonać wyboru. Pojedziesz jednak jako człowiek i pozostaniesz w ludzkiej postaci najdłużej jak będziesz mógł, gdyż niewielu mieszkańców Arvonu toleruje dziedzictwo i zdolności Zwierzołaków. Wyjął z kufra duży worek, rozwiązał go, odsłaniając kolczugę, która zalśniła niebieskozielonym blaskiem w półmroku. Herrel potrząsnął metalową koszulą i podszedł do syna, by ją przyłożyć do jego ramion. - Wykuto ją z quanstali, odziedziczyliśmy ją po poprzednich mieszkańcach Reeth. Tak, myślę, że będzie dobrze na tobie leżała. Oprócz kolczugi w worku był hełm bez grzebienia, ale z zasłaniającą całkowicie twarz przyłbicą. Tylko otwory na oczy ziały w gładkiej powierzchni. Spoczywał tam też miecz w zniszczonej pochwie. - Podaj mi swój pas. Kethan rozpiął klamrę. Dotknięcie chłodnej, wyrzeźbionej dawno temu w cyrkonie klamry zaniepokoiło go trochę. Wychowano go na wojownika i wiedział, że nie powinien stawać do walki w postaci lamparta, gdyż narazi go to na większe niebezpieczeństwo niż ciosy nieprzyjaciół. Zawsze bowiem, kiedy budził się jego talent, musiał toczyć wewnętrzny bój pomiędzy człowiekiem i zwierzęciem. Kiedy Herrel, przymocowawszy miecz do pasa, oddał go Kethanowi, ten doznał dziwnej ulgi poczuwszy na ciele znajomy ucisk, choć nie przywykł do ciężaru broni. Żaden normalny koń nie poniesie na swym grzbiecie Zwierzołaka, co więcej, bystrzy wojownicy spośród jego krewnych zorientowali się, że ta nienawiść sama w sobie może stać się dla nich orężem. Wyhodowali dla siebie specjalne wierzchowce i choć Herrel opuścił Szare Wieże, miał do dyspozycji dwa konie z tej rasy. Kiedy następnego dnia Aylinn i Kethan wyjechali z Reeth, zabrali ze sobą pełne sakwy przy siodłach i błogosławieństwo tych, którzy ich najbardziej kochali. O tej samej porze w Kar Garudwyn odbyło się inne zgromadzenie. Śmiały kiogański zwiadowca wypił chciwie zawartość gościnnej czary, patrząc ponad jej krawędzią, jak pan Kerovan rozkłada cienką pergaminową mapę, a Firdun mocno przyciska jeden z jej rogów. Pani Joisan oparła łokcie na stole, podpierając dłońmi podbródek i badając wzrokiem wypalone w skórze linie. - Władco Koni, na wschodzie Stanicy Howell jedna z wysokich kopuł została spłaszczona - zameldował zwiadowca. - Massar pojechał z nami i dobrze poznał teren; zawsze miał nosa do złych mocy i nie spodobało mu się, że ostatnio panował tam taki ruch. Wszyscy mamy swoje czary, Władco Koni, ale czy możemy stwierdzić, które są potężniejsze, zanim je sobie przeciwstawimy? Tego ranka sygnały świetlne zawiadomiły nas, że Stanicę opuściła jakaś grupa jeźdźców. Zamierzali odbyć długą podróż, gdyż zabrali juczne kuce. Zauważyliśmy wśród nich rycerzy i piechurów oraz co najmniej trzech magów jadących w samym środku, jakby byli skarbem, którego zbrojni strzegli przed rozbójnikami z gór. - Jakiego koloru były ich szaty, Hasso? Kioga odstawił pustą czarę. - Tego nam nie powiedziano. Kerovan nie przestawał wygładzać palcem mapy. - Ale pojechali na południowy zachód? - Tak jest, Władco Koni. - Czy ptakopodobny stwór również udał się z nimi? - spytał Firdun. - Nie otrzymaliśmy żadnych meldunków o tym stworzeniu. Czy mogli mieć nadzieję, że monstrualna kobieta-ptak w jakiś sposób ucierpiała na szczycie Smoczego Grzebienia? - zastanowił się Firdun. Dostawał mdłości na samo wspomnienie o dziwacznej istocie z Wielkiego Pustkowia. - Sylvya... - zaczęła Joisan, a potem pokręciła głową, jakby zaprzeczając temu, co zamierzała powiedzieć. - Jedzie do klanu Srebrnych Płaszczy - Jervon podszedł do stołu, na którym leżała mapa. - Ich tereny leżą znacznie dalej na zachód... Przerwała im Elys. Za nią, lżejszym krokiem, jakby musiał chronić to, co niósł, przyszedł Alon. Ostrożnie położył swoje brzemię na stole. Obecni ujrzeli przedmiot, którego żadne z nich nie umiałoby nazwać. Były tam stojące w pewnej odległości od 235 siebie piramidy, połączone metalową podstawą. Podniecenie rozpromieniło twarz młodego Adepta. - Oto dzieło mocy i wiedzy Hilariona. Z jego pomocą skontaktujemy się z zamorskimi krajami. - Stanął przed dziwacznym urządzeniem i wyciągnął ręce. Eydryth już chwyciła jedną dłoń Alona, a Joisan drugą, łącząc się z kolei z Hyaną oraz Jervonem. W tej samej chwili Firduna przeszył znany od dawna ból: nawet mały Trevor podbiegł, by włączyć się do kręgu Mocy. Ze szczytów piramid uniosła się mgiełka. Zastygła w górze, a pośrodku odległości między nimi zgęstniała, tworząc falującą sylwetkę. Siła uwolnionej magicznej energii była tak wielka, że wszyscy poczuli mrowienie na skórze. Ujrzeli miniaturową podobiznę mężczyzny, którego Firdun nigdy nie widział, a którego Alon powitał z radością jako Hilariona. Dowiedzieli się wtedy o źródle dzikiej magii, która sięgnęła tak daleko, o utracie Magicznego Kamienia, który mógłby nadal trzymać w ryzach Bramy, i o tym, co trzeba teraz zrobić: odnaleźć owe wrota w czasie i przestrzeni, a wraz z poszukiwaniem Bram szukać do nich klucza. Rozmowa trwała tak krótko, że nie zdołali zadać więcej pytań. Alon doniósł o nagłej zmianie, jaka zaszła w Stanicy Howell, i o uwięzieniu Firduna przez tamtejszych magów. Hilarion zakończył rozmowę, zwracając uwagę na konieczność odnalezienia każdych takich magicznych drzwi, których mogliby użyć słudzy Ciemności, a potem zniknął. Zgromadzeni stali, słabi i drżący z wysiłku, gdyż kontakt z Lormtem wyczerpał ich Moc. Elys chwyciła Trevora w ramiona i obejrzała go z niepokojem, Firdun zaś podparł ramieniem siostrę, czując w duszy ból, że nie potrafił jej pomóc w inny sposób. Mógł jednak coś zrobić: nie tylko wzmocnić czarodziejskie fortyfikacje Gniazda Gryfa, lecz także otoczyć takimi samymi zabezpieczeniami Dolinę, którą Kiogowie uważali za swoją ojczyznę. Pracował nad tym przez cały dzień aż do zmroku. Tej nocy spożył wieczerzę w namiocie Jonki, wodza koczowników, wraz z najważniejszymi wojownikami, którzy zebrali się, by posłuchać przyniesionych przezeń wieści. - Wyślemy naszych zwiadowców. Powiedz to panu Kerovanowi. Będziemy też nadal obserwować Stanicę Howell, to gniazdo Ciemności. Ciągle ktoś do niej przyjeżdża lub z niej wyjeżdża, lecz nasi ludzie ani razu nie widzieli żadnego z rycerzy, odkąd cała ich gromada odjechała na zachód. - Wodzu, ostrzeż twych obserwatorów. Każdy lud ma własne moce, ale Stanica Howell gromadziła je od tak dawna, że nikt nie jest w stanie podać liczby lat. Na pewno zastawili jakieś pułapki. - Urwał, aby napić się jagodowego wina z czary. - Nasza Mądra Kobieta gra na swoim bębnie. Posiadła już więcej umiejętności niż kiedykolwiek okazała stara Nidu. Potrafi też wywęszyć Zło - dodał z dumą Jonka. - Nie mieliśmy takiej jak ona od kilku pokoleń. Może jest wielką Sheetą, która powtórnie się narodziła. Albowiem to właśnie Sheeta zaprowadziła nas do tej krainy. - A więc Kiogowie również przybyli przez jakąś Bramę? -spytał z napięciem w głosie Firdun. - Tak mówią nasze głosicielki wiedzy przodków. Podobno uciekaliśmy przed wielkim niebezpieczeństwem i wodzowie zwrócili się o pomoc do Największego Władcy Koni, który mieszka wśród gwiazd. On zaś włożył do umysłu Sheety wiedzę o tym, co należy uczynić, i w ten sposób przybyliśmy do tego świata. Ale działo się to bardzo dawno temu i Sheeta, dobrze znając swoje obowiązki, zamknęła owo przejście pieczęcią Końskiej Gwiazdy. Możemy pokazać to miejsce mieszkańcom Gniazda, jeśli uznają to za konieczne. Jedna Brama, przypuszczalnie zamknięta, z jak wielu? - zapytał się w duchu Firdun. Dobrze wiedział, że mieszkańcy Krainy Dolin również dotarli do swej nowej ojczyzny przez jakąś Bramę. Czy jego świat był niegdyś całkiem pusty? Czy zamieszkiwali go tylko Adepci, którzy może dla zabawy chwytali w pułapkę obcych, aby ich badać, i mimo woli posłużyli się nimi do realizacji swych problematycznych planów? - A zatem trzeba teraz szukać innych Bram - ciągnął Jonka. - Kto wyruszy na poszukiwania i dokąd? - O tym wiem tyle, co ty, Władco Koni. - Firdun pokręcił głową. - Może tylko twoja Wielka Klacz pokaże nam drogę. - Na pewno będziemy gotowi, gdy zajdzie taka potrzeba. -Wódz z aprobatą skinął głową. - Ale co z wielmożami z północy Arvonu? Zawsze trzymali się i trzymają z dala od nas. Na pewno nie wszyscy dostali się pod wpływ Cienia. - To również musimy zbadać. Doszły nas wieści o kłótniach, które mogą przerodzić się w wojnę. Moce Ciemności mogą 237 osłabić każde plemię i każdy Dom, podstępnie zaćmiewając ludzkie umysły. Jonka spochmurniał i by odegnać zło, splunął dwukrotnie do ogniska, jak nakazywał zwyczaj. - Tak... słyszeliśmy o takich sztuczkach. O świcie zwrócimy się do naszej Mądrej Kobiety, by powiedziała nam, co wie na ten temat. Spędzisz z nami tę noc, paniczu? Firdun podniósł się powoli, całym sercem pragnąc skorzystać z tej propozycji. - Nie, dziękuję za zaproszenie, Władco Koni. Powinienem jednak wrócić do Gniazda. Pamiętaj, że trzy razy po trzy rzuciłem potężne czary. Jeśli wyślesz do nas posłańca, niech zagra na rogu na początku drogi do zamku. Słyszał, że jeśli człowiek bardzo się zmęczy, może zasnąć w siodle i w miarę jak mijała noc, zaczął wierzyć, iż dowiedzie prawdziwości tego twierdzenia. Ciemne chmury zaciągnęły niebo i ziemię otulał gęsty mrok z wyjątkiem miejsc, w których rosły nocne rośliny. Ich trujące kwiaty świeciły jasno, wabiąc owady, którymi się żywiły. To pasmo terenu jeszcze nie zostało oczyszczone, ale kiogańskie stada pasły się w Dolinie, a konie same unikały takich roślin. Niebawem okazało się, że nie jest sam. Wyczuł czyjąś obecność zaraz po opuszczeniu obozu Kiogów. Nie zagrażało mu jednak żadne niebezpieczeństwo, wręcz przeciwnie, czuł się równie swobodnie jak we wczesnym dzieciństwie. Ściągnął wodze i po chwili zagwizdał jak ptak. Jeśli ptakopodobna kobieta z Wielkiego Pustkowia była ucieleśnieniem wszelkiego zła, tę, która biegła ku niemu lekkim krokiem, otoczona przejrzystą mgiełką, mógł nazwać wcielonym Światłem. Firdun zeskoczył z konia i przyglądał się jej uważnie. - Pani Sylvyo, czemu biegasz po nocy? Uniosła nieco zwieńczoną piórami głowę i zaćwierkała śpiewnie w odpowiedzi: - Biegnę z własnej woli, Firdunie, ponieważ nie jestem już więźniem Ciemności i Czarnego Łowcy. Wyczuwam jednak złowróżbne poruszenie, a płynąca w naszych żyłach krew dawnych władców Arvonu ostrzega nas przed Wiecznym Mrokiem. Tej nocy wszakże przybyłam, by cię nakłonić do pośpiechu. Neevor, Wielki Przodek, wymaga obecności nas wszystkich. Firdun zagryzł wargi. - Ja nie mogę się łączyć... Sylvya podbiegła do niego. Otaczająca ją jak obłok woń księżycowych kwiatów oczyszczała po drodze powietrze. - Dzisiaj świetnie się spisałeś, Firdunie. Nawet Neevor - choć nie chciałabym mówić o tym bez potrzeby - nie umiałby umieścić potężniejszych zabezpieczeń. My wszyscy w jakiś sposób stoimy z boku. Czyż nie jestem ostatnią z mojej rasy? - Jej uśmiech zgasł. - A przecież znalazłam miejsce wśród was w Gnieździe Gryfa. Nigdy nie oglądaj się za siebie i nie szukaj winy w przeszłości, Firdunie, gdyż nie jest to godne ciebie. Ponieważ jako dziecko zniszczyłeś czarodziejskich strażników, wydając Elys na pastwę Wiecznego Mroku, wydaje ci się, że zawsze musisz udowadniać swoją przydatność? Ja sama wpadłam w pułapkę Zła, a teraz jestem wolna. Ty, jako mały chłopczyk, nie dostrzegałeś niestosowności w swoim figlu. Wszyscy postępujemy według pewnego planu. Gdyby twój bezmyślny czyn nie oddał Elys i jej nie narodzonego syna w ręce sług Zła, czyż Eydryth wyruszyłaby na poszukiwanie ratunku i w ten sposób zdobyła dla nas Alona? Czy wtedy uwolniłaby Gniazdo od szalonej niewiasty, która ściągnęłaby na nas zagładę? - Nie możemy zwalać na los naszych błędów - odrzekł spokojnie młodzieniec. - Nie domagam się innego wyroku oprócz tego, na jaki zasługuję. Dotknęła palcem jego policzka, a potem musnęła lekko wargami jak piórkiem. - Nie myśl o przeszłości, Firdunie. Przyszłość może okazać się znacznie lepsza niż nam się teraz wydaje. Ale nie każmy czekać Neevorowi. Wydaje się, że ma dla nas inne zadanie - dla mnie też. Muszę dalej biec, żeby przyprowadzić tych, którzy powiększą nasze szeregi. Powiedziawszy to zniknęła znów w nocnym mroku, a zmęczony młodzieniec ponownie wsiadł na konia i ruszył w dalszą drogę. Czy miała rację? Czy rozmyślnie chował w sercu poczucie winy i pozwolił, żeby podbiło jego duszę? Czy jego dziecinny wybryk rzeczywiście przyniósł im korzyść, a nie stratę? Nie, każdy człowiek musi odpowiadać za swoje czyny i nie przypisywać ich działaniu sił, o których nie ma pojęcia. Wiedział tylko jedno: nawet nie znał jeszcze granic swojego talentu. Najbardziej drażniło go to, że niewidzialna przegroda dzieliła go od innych mieszkańców Gniazda Gryfa. Może jednak 239 nauczyć się, jak, gdzie i kiedy okaże się przydatny. Wyglądało na to, że Neevor miał teraz dla niego zadanie, które zdoła wykonać. Puściwszy konia galopem, podniósł oczy na ciemne niebo. Ujrzał z oddali słabą poświatę najwyższej wieży Kar Garudwyn i wysłał przed siebie myślowe sondy. Tak, umieścił swoje zabezpieczenia w odpowiednich miejscach. Są gotowe do odparcia ataku. Rozdział 18 Arvon, Gniazdo Gryfa, ziemie Klanu Srebrnych Płaszczy Firdun leżał na kamiennej ławie na wewnętrznym dziedzińcu Kar Garudwyn, gdzie od czasu do czasu spryskiwała go woda z fontanny. Skupił w sobie całą wolę i wytężył zmysły, strzegąc Gniazda przed Ciemnością dopóty, dopóki nie wykona zadania. Aby utrzymać magiczne fortyfikacje całą Mocą, którą przywoływał Ibycus, musiał odbyć podróż nie ciałem, lecz wysłać wewnętrzną energię, dotykając po kolei każdego strażnika, sprawiając, że kumulacja sił Światła nie przyciągnie siły Wiecznego Mroku. Możliwe, że w odległej przeszłości, kiedy Kar Garudwyn był siedzibą Wielkiego Landisla, zgromadzono w nim i posłano w bój takie zastępy. Nie, nie może pozwolić, by jego myśl zboczyła z drogi, którą miała odbyć. W tej godzinie wszystkie siły Gniazda Gryfa oraz pradawna Moc samego Neevora zajęte były wykonywaniem jednego zadania. Cztery klany Arvonu słuchały Głosów Wielkich Mocy, lecz owi kapłani nigdy nie udzielali jasnych odpowiedzi na zadane im pytania. Teraz wszakże, po otrzymaniu ostrzeżenia zza morza, może uda się ich nakłonić do roztoczenia opieki przynajmniej nad tymi, którzy zawsze składali im hołd. Dzięki temu do każdego poszukiwacza czy poszukiwaczki we wszystkich włościach dotrze posłanie ostrzegające przed niebezpiecznymi Bramami, ten zaś lub ta zamelduje swemu seniorowi o tym, co wyśnił(ła) w transie. Firdun nie sprawdzał myślą swych zabezpieczeń raz po raz; gdyby ustanowił jakąś prawidłowość, mogłoby to zwrócić uwagę 241 jednego z licznych sług Ciemności, który nie omieszkałby wykorzystać najmniejszego osłabienia czujności. Wyraźnie zobaczył wzgórza w pobliżu Smoczego Grzebienia, gdzie umieścił silniejszego od wielu innych zaczarowanego wartownika. Później szybko przeniósł się w dolinę Kiogów. Tam dotknął Mocy, lecz stało się to zgodnie z obietnicą Jonki. Mądra Kobieta Kiogów biła w bęben, przywołując duchy. Na południu wyczuł słaby zapach: czy umysł mógł wąchać? Ale to była Sylvya w towarzystwie dwojga obdarzonych talentem magicznym nieznajomych, tak jak ona oddanych Światłu. Młodzieniec dostrzegł przelotnie mającego się na baczności lamparta. Wejrzał na wschód, do Krainy Dolin. Były tam trzy pradawne źródła niepokojów, lecz ich moc tak osłabła, że ledwie można było w nich wyczuć charakterystyczny smród Zła. Ten, kto niegdyś nimi władał, dawno stamtąd odszedł, pozostała po nim tylko złowroga aura, lecz nawet połączone siły tych miejsc nie zdołałyby uszkodzić zapory umieszczonej tam przez Firduna. Na północy, przed ziemiami Czterech Klanów, rozciągał się szerokim pasem dziki, niegościnny teren, który jednak dawno temu został oczyszczony ze wszelkich niebezpieczeństw oprócz zagrożenia ze strony drapieżników lub zdesperowanych banitów. A teraz... Firdun skupił wszystkie siły w myślową sondę... teraz do Stanicy Howell. Wszyscy obecni w Gnieździe władcy i władczynie Mocy usiłowali w przeszłości dojrzeć coś poza jej murami, ale nigdy nie wytężyli w tym celu całej mocy swego talentu... i byłoby to niebezpieczne dla ich połączonych umysłów... Spoczywające na ławie ciało młodzieńca nagle zesztywniało. Dostrzegł jakąś szczelinę w murze wrogiej twierdzy - czy była to pułapka? Nieprzyjaciele na pewno mieli własnych magicznych wartowników i fortyfikacje, ale pokusa była wielka. Zbadał to przejście, a potem ruszył do przodu, wykorzystując najmniejszą cząstkę swych zdolności. Zobaczył cienie, które na pewno były mieszkańcami Stanicy, dostrzegł jednak również ruiny, zawaloną wewnętrzną ścianę, kopulasty dach, który wykoślawił się, rozgniatając przynajmniej jedno piętro, a może i więcej. I owe cienie krzątały się wśród oznak katastrofy. Tamta nie kontrolowana, dzika moc na pewno spowodowała w twierdzy wroga spore zniszczenia. Spłaszczony dach mógł przykrywać pracownie magów, jeśli przebywali oni tam w chwili, gdy na Stanicę spadł nieoczekiwany cios. A potem... Twarz kobiety-sępa mignęła pomiędzy Firdunem, a tym, co tak bardzo chciał zobaczyć, i młodzieniec natychmiast wycofał swoją sondę myślową. Od razu rozpoznał poczwarę z Wielkiego Pustkowia. Czy i ona wyczuła jego obecność, a może nawet go zidentyfikowała? Jeszcze raz lekkomyślność Firduna mogła narazić wszystkich na niebezpieczeństwo... Szybko przebiegł myślą od jednego umocnienia do drugiego. Wszystkie trzymały się dobrze. Nie może znów samowolnie zapuścić się na terytorium wroga; musi wykonywać powierzone mu tu i teraz zadania. W wielkiej sali Kar Garudwyn Neevor wyprostował się w swym krześle. Jego dłonie spoczywały na stole, a między nimi leżał jakiś pierścień. Ten srebrny krążek pociemniał ze starości, a osadzony w nim duży kamień miał matową, szarą barwę, równie ciemną jak podtrzymujący go metal. Eydryth przebiegła palcami po strunach leżącej na kolanach harfy. Grała cichą melodię, która miała skupić uwagę wszystkich obecnych. Kerovan przemówił w chwili, gdy ucichła ostatnia nuta: - Kłopoty. - Tak, członkowie Czterech Klanów chcą zająć się swoimi sprawami. - Neevor próbował po kolei włożyć pierścień na palce prawej ręki, aż wreszcie umieścił go na palcu wskazującym. Metal zasłaniał palec od kłykcia do pierwszego stawu. - Zbyt dobrze pamiętają Drogę Smutku i nie chcą odbyć jeszcze jednej takiej podróży. Mimo że udzielą tylko ograniczonej pomocy, będą patrolować swoje ziemie i gdyby przyszły wieści z Lormtu o tym, że można całkowicie zamknąć Bramy, zrobią to. Nie osądzaj ich pochopnie, Kerovanie. Przypomnij sobie noc, kiedy obozowałeś przy tamtej drodze, i co wtedy usłyszałeś i wyczułeś. Tak, Kerovan bardzo dobrze pamiętał tamtą noc na Wielkim Pustkowiu. Zapuścił się tam wraz z Raillem, którego wtedy uważał za swego jedynego przyjaciela, i obudził się czując, jak przytłacza go brzemię niezrozumiałej rozpaczy. - Co to ma znaczyć? - Joisan wskazała na srebrny pierścień. Neevor wyciągnął rękę, spojrzał z zadowoleniem na klejnot i odrzekł: - To przewodnik. Ostrzeże nas o obecności Bramy, zarówno 243 aktywnej jak i uśpionej. Zaprowadzi nas tam, dokąd musimy pójść. Jest także orężem. A teraz... - szybko omiótł wzrokiem ich twarze - ...Gniazdo Gryfa jest twierdzą, którą musicie utrzymać. Bez względu na to, czy wam się to podoba, czy nie, musicie chronić też ziemie Czterech Klanów. Tutaj znajduje się prawdziwe serce waszej Mocy i nie możecie jej osłabiać opuszczając Kar Garudwyn. Nie obawiajcie się, znajdą się tacy, którzy wykonają zlecone przeze mnie zadanie. Nie pomaszerujemy całą armią na Ziemie Spustoszone ani na położone dalej na wschód tereny; poślemy tylko tych, którzy mają pewne wrodzone zdolności i każdy z nich znajdzie swoje miejsce w moim planie. Z Gniazda wyruszy Firdun... Wymieniony właśnie wszedł do komnaty, przyciągnięty melodią Eydryth, i stał nie odrywając spojrzenia od wielkiego maga. Czyżby to on był słabym ogniwem łańcucha obrońców Kar Garudwyn? Oczy Neevora zabłysły, a upierścieniony palec wskazał prosto na młodzieńca. Kiedy mag to uczynił, szary kamień ożył w wybuchu fioletowego światła i zaraz potem zgasł. - Tak przemawia ten, który, wedle słów Głosów Wielkich Mocy, będzie naszym przewodnikiem. Twoje zdolności bardzo się nam przydadzą, znacznie bardziej niż tutaj. Teraz zaś... - odsunął krzesło i wstał - ...przybywają dwaj inni członkowie naszej wyprawy. Sylvya przeprowadziła ich przez wasze umocnienia. Przez wychodzące na zewnętrzny dziedziniec okno dobiegł ich tętent końskich kopyt. Firdun pierwszy wybiegł przez drzwi, którymi przed chwilą wszedł, a reszta tuż za nim. Sylvya osunęła się na brzeg fontanny i zanurzyła palce w wodzie. Jej słodki uśmiech przynosił wielki spokój. Obok niej stało dwoje obcych. Był tam młody mężczyzna, który niedawno przestał być chłopcem. Towarzyszyła mu dziewczyna o ciemnych włosach, na których spoczywał srebrny diadem ozdobiony półksiężycem z tego samego metalu. Przybysz miał płowe kędziory i nosił zbroję, na jaką mógł sobie pozwolić tylko najpotężniejszy wielmoża: kolczugę i hełm z quanstali. Jedyną bronią przybysza wydawał się miecz zawieszony u pasa z płowego futra tej samej barwy, co jego włosy. Klamrze nadano kształt głowy szczerzącego kły lamparta. Dziewczyna w diademie była ubrana w matowozielony podróżny strój z grubej, wytrzymałej tkaniny, która zdawała się zmieniać kolor z każdym jej poruszeniem. Drugi, również srebrny, dysk księżyca spoczywał na piersi nieznajomej. Na kolanach, gdyż siedziała w siodle, trzymała krótki kij, niewiele dłuższy od różdżki. Jego górną część spowijały księżycowe kwiaty, które miały kwitnąć tylko w nocy, a przecież rozsiewały słodką woń za dnia. Wierzchowce nowo przybyłych różniły się od wszystkich koni, jakie Firdun kiedykolwiek w życiu widział. Były nieco większe od kiogańskiej rasy, którą tak lubił młody władca Mocy, jabłkowitej maści, o różnych odcieniach szarości. Oczy rumaka, który zwrócił ku niemu głowę, by mu się przyjrzeć, miały jasnozieloną barwę i wydawało się, iż są pozbawione źrenic. - Ibycusie! - Mężczyzna z zadowoleniem powitał Neevora. - Jak sam widzisz, jesteśmy dobrymi i posłusznymi dziećmi. - Nie wątpię, że Aylinn jest właśnie taka! - roześmiał się mag. - Ale co do ciebie, Kethanie, czasami miałbym poważne wątpliwości. Pozwólcie, że przedstawię wam - na wpół odwrócił się do mieszkańców Kar Garudwyn - naszych nowych towarzyszy broni. - To jest Aylinn, Księżycowa Panna i Uzdrowicielka, a to jej przybrany brat Kethan, Zwierzołak i wojownik. Zwierzołak! Ta wiadomość zaskoczyła Firduna. Wszyscy słyszeli o Zwierzołakach z Szarych Wież, którzy odparli atak Ciemności, ale zawsze wyobrażali ich sobie w zwierzęcej postaci. Ten Kethan wyglądał jak każdy młody mężczyzna, wyróżniał go tylko kolor włosów i oczu oraz pas z lamparciej skóry, od którego Firdun nie mógł oderwać oczu. - Nasze wierzchowce unikają innych koni - mówiąc to Kethan zeskoczył z siodła. - Nie przysporzą nikomu kłopotów, ale lepiej umieścić je w oddzielnej stajni. Mimo że Neevor (którego przybysze nazywali Ibycusem) wymienił Moce, jakimi władali, mieszkańcy Gniazda Gryfa przekonali się, że nowi rekruci nie różnią się wcale od innych podróżnych, którzy od lat gościli w ich zamku. Nie byli podobni do Kiogów, ale przynajmniej Kethan mógłby uchodzić za syna wielmoży z któregoś z Czterech Klanów. Joisan, Eydryth, Elys i Hyanie już po kilku minutach po powitaniu Aylinn wydało się, że znały ją całe życie. Miała w sobie coś, co upodabniało ją do pani Sylvyi: samą swą obecnością wnosiła spokój i otuchę. Trevor poszedł od razu do dwóch szarych jak cienie koni, 245 górujących nad nim niczym wysokie drzewa, i wyciągnął do nich ręce. Każdy wierzchowiec kolejno pochylił głowę i powąchał jego palce. Kethan zbliżył się do koni tuż za chłopcem i powiedział do niego: - To jest Trussant, a to Morna. To wierzchowce Zwierzołaków. Trevor odwrócił lekko głowę, by przyjrzeć się wysokiemu wojownikowi. - Czy one... stają się ludźmi? - Nie, nie zmieniają postaci - roześmiał się Kethan - tylko towarzyszą nam, Zwierzołakom, i godzą się dzielić nasze życie. Zwykli ludzie nie wiedzieliby, co zrobić z takimi końmi. - Czy... Trussant pozwoli mi na sobie pojeździć? - zapytał chłopiec. Trevor zawsze miał bzika na punkcie koni, pomyślała Eydryth, podchodząc szybko do tej dwójki. - Malcowi nic się nie stanie, pani - powiedział z uśmiechem przybysz. - Jeśli chce, niech wsiądzie i pokaże nam, gdzie możemy je zostawić. Przebyły szybko długą drogę i potrzebują wypoczynku jak wszyscy strudzeni wędrowcy. Kethan zdjął kolczugę, hełm, nawet przewiesił przez ściankę przegrody płowy pas z mieczem, i czyścił oba wierzchowce, odpowiadając na pytania Trevora. Chłopczyk nalegał, by pozwolono mu nałożyć świeżego siana do żłobu i przyglądał się z żywym zainteresowaniem, jak Kethan dodał do każdej porcji dwie garście brązowych, podobnych do bobu ziaren. - Co ty tu robisz, paniczu? - spytał Guret marszcząc brwi. Stał tuż za wrotami stajni. - Gurecie, chodź, zobacz... to są konie Zwierzołaków - przywołał go malec ruchem ręki. Kethan odwrócił się i spojrzał na młodego Kiogę. Guret wszedł z miną człowieka, który znajduje się na swoim miejscu i zamierza kwestionować obecność innych. - Jesteś Panem Koni? - Kethan uśmiechnął się i podniósł do góry prawą dłoń przyjaznym gestem wojownika witającego przyjaciela. - Nie znaczy to, iż nie ufam, że twoi chłopcy dobrze oporządzą nasze konie, ale należą one do innej rasy niż te, które znają. Wprawdzie szybko uczą się odróżniać przyjaciół od wrogów, ale zanim tak się stanie, lepiej będzie, jeśli sam się nimi zajmę. Guret nie rozchmurzył się, niemal nie zwracając uwagi na Trevora, który teraz wyciągnął do niego rączkę, zachęcając, by podszedł bliżej. - Konie Zwierzołaków - powiedział sztywno Kioga. - Słyszałem o nich od kupców. - Można je znaleźć tylko w Szarych Wieżach i w Reeth - odparł uprzejmie Kethan. - Są rumakami bojowymi, wyćwiczonymi wojownikami. Nie próbował zmienić nieprzychylnego nastawienia Gureta. Zwierzołacy bardzo dobrze wiedzieli, jak reagują na ich obecność ludzie uważający, że zmiennokształtni żyją w cieniu Wiecznego Mroku. - Tego - dotknął butem jednej z sakw, które zdjął z siodeł - dodajemy do obroku, gdy nasze wierzchowce przebywają w stajni. Są to zioła z ogrodu pani Gillan, które służą jako ziarno. Powiedziawszy to Kethan zaczął ponownie wkładać kolczugę i pas, Guret zaś przyglądał mu się w milczeniu, mrużąc oczy. Później Zwierzołak przerzucił przez ramię pierwszą parę sakw, a potem drugą. Były naprawdę ciężkie, niemal wgniatały mu kolczugę w ciało, ale Kioga nawet nie zaproponował, że pomoże. Odwrócił się nagłym ruchem, minął Trevora i skierował się w stronę zewnętrznego dziedzińca. Nie było go widać, gdy Kethan dotarł do wrót stajni. Zwierzołak westchnął. Widać było, że ten koniuszy ma tu dużą władzę. Czyżby miał teraz spotkać się z członkami zamkowego garnizonu, którzy będą patrzeć na niego równie podejrzliwie'jak Guret? Lecz to Firdun wyszedł mu na spotkanie. Wydawszy głośny okrzyk zaskoczenia, nalegał, by gość oddał mu połowę brzemienia. Tak więc Kethan dotarł do wielkiej sali, w której wokół Ibycusa zgromadzili się mieszkańcy zamku. Wzięto odeń drugą parę sakw, a panna imieniem Hyana podała mu gościnną czarę z winem. Niebawem przekonał się, że nikt z obecnych nie żywi żadnych uprzedzeń wobec jego rasy. Wyczuwał, iż wszyscy mają wielkie zdolności magiczne. A władcy i władczynie Mocy, jeśli służyli Światłu, zawsze odnosili się do siebie z życzliwością. Przybysze z Reeth naprawdę świetnie się czuli w gościnie w Gnieździe Gryfa. Mieli całe dwa dni na wymianę opowieści: Kethan 247 i Aylinn poznali wieści zza morza i wszystko, czego mogli się dowiedzieć o Stanicy Howell. Ibycus-Neevor spędził wiele czasu z czarującą kobietą, która ich tutaj przyprowadziła. Widać było, iż nie należy do rodzaju ludzkiego, ale że inni mieszkańcy Kar Garudwyn uważają ją za bliską krewną. Nie powiadomili wszystkich o wynikach wielogodzinnej narady, ale pozostali tak byli zajęci przygotowaniami do wyprawy, że mieli niewiele czasu na zadawanie sobie pytań. Zdecydowali, iż grupa zwiadowców wyruszy na południowy zachód przez ziemie Klanu Srebrnych Płaszczy do Wielkiego Pustkowia. Ibycus-Neevor (który używał teraz pierwszego imienia) uznał, że skoro orszak ze Stanicy Howell pojechał niemal tą samą drogą, wysłannicy Gniazda Gryfa powinni podążyć za nimi. Firdun dwukrotnie opowiedział o spotkaniu z dziwnym magiem i Kethan za każdym razem czuł, że ów sługa Ciemności może okazać się niezwykle groźnym przeciwnikiem. Zwierzołak sam oporządzał swoje wierzchowce oraz konie, które Kiogowie przyprowadzili z Doliny; jedne były zapasowymi rumakami, inne zaś jucznymi końmi. Początkowo Guret i stajenni nie chcieli, by Kethan i jego rumaki zbliżały się do ich własnych koni, które tak wysoko cenili. Aylinn pojawiła się drugiego dnia rano i wraz ze swym przybranym bratem zaprowadziła ich wierzchowce do Doliny, gdzie Kiogowie zgromadzili wybrane przez siebie rumaki. Był tam wódz Jonka z grupą starszych wojowników i wysoką kobietą odzianą w szatę, na której namalowano dziwaczne wzory, trzymającą mały bębenek. Aylinn chwyciła wodze Morny. Klacz od czasu do czasu szturchała ją nosem, podczas gdy Kethan prowadził jabłkowitego ogiera. Na ich widok kiogańskie konie zaczęły rżeć, parskać, na wszystkie sposoby okazując swoje zaniepokojenie. Ludzie daremnie starali się je uspokoić. Wtedy Aylinn podniosła do góry różdżkę. Na oczach niespokojnych wierzchowców z Doliny ostrożnie przesunęła nią ponad głowami Morny i Trussanta. Zapach księżycowych kwiatów był silny, zagłuszał odór kurzu i potu kiogańskich koni. Gdy stojąca spokojnie para znalazła się pod różdżką Aylinn, nagle zarżała znacznie głośniej niż rumaki koczowników. Wówczas konie z Doliny uspokoiły się i choć nadal stały zwrócone przodem do wierzchowców Zwierzołaków, już nie przewracały oczami i nie potrząsały głowami. Aylinn skinęła głową Jonce i powiedziała z uśmiechem: - Władco Koni z Kiogańskich Stad, wasze dobre wierzchowce nie będą niepokojone. Wiedz, że w Trussancie i w Mornie nie ma nawet cienia zła i że staną się one wiernymi towarzyszami waszych koni. Piątego dnia, licząc od przybycia gości z Reeth, wszyscy wstali bardzo wcześnie i o świcie byli już gotowi wyruszyć na wybrany przez Ibycusa szlak. Firdun po raz ostatni sprawdził swoje zabezpieczenia. Doszły ich też wieści, że podobno Stanica Howell znów odgrodziła się od świata zewnętrznego. Alon próbował ponownie skontaktować się z Hilarionem, ale bez powodzenia. Wreszcie postanowili, że odtąd będą polegać tylko na swojej własnej wiedzy i umiejętnościach. Quert oraz dwaj inni młodzi Kiogowie, Obred i Lero, zgłosili się na ochotnika, a kiedy zostali poddani próbie pierścienia Ibycusa, ten ich zaakceptował. Jest nas bardzo mało, pomyślał Firdun, poprawiając hełm. Dostrzegł wtedy różową wstążkę świtu na niebie. Jego bliscy wraz z Sylvyą pozostali, by bronić Gniazda Gryfa. Ibycus wyjawił mu, że czarodziejski pierścień miał też inne właściwości oprócz dokonywania wyboru i wskazywania drogi. Okazało się, że Adept będzie mógł z jego pomocą od czasu do czasu kontaktować się z Alonem. Utrzymają w ten sposób słabą więź z tymi, którzy stali po tej samej stronie w czekającej ich bitwie. Mag wspomniał też, że może po drodze znajdą innych sojuszników, ale jak dotąd nikt poza wysłannikami Reeth nie przybył na ziemie Kar Garudwyn. Nie wiedzieli, co się dzieje w Krainie Dolin ani na terytoriach Czterech Klanów. Przynajmniej przesłali wieść o grożącym im niebezpieczeństwie. W pierwszym dniu podróży wędrowcy posuwali się równym krokiem przez tereny dobrze znane zarówno Firdunowi, jak i Kiogom. Nie zobaczyli innych śladów oprócz tropów kiogańskich pasterzy, a mimo to wystawili nocą warty. Kiedy księżyca znów zaczęło przybywać, Aylinn wbiła swoją laskę pośrodku obozu i w odpowiedni sposób zwróciła się o pomoc w poszukiwaniach. Piątego dnia Firdun obudził się dziwnie niespokojny, coś kazało mu ostrożnie okrążać obozowisko. Wydawało mu się, że kłuje go cierń z przydrożnego krzewu. I w ten sposób spotkał się twarzą w twarz z Kethanem. - Moce Cienia cię przebudziły - powiedział Zwierzołak. - Nie są jednak na tyle silne, żebym mógł je zlokalizować. Chyba że ty to potrafisz, panie Firdunie. 249 - Ale czy takie poszukiwania nie byłyby nieostrożnością z naszej strony? Gdybyśmy to zrobili... - Nie wiedział, czemu o tym pomyślał, ani dlaczego wypowiedział głośno tę myśl. - Sądzę, że to miejsce znajduje się przed nami w tym kierunku. - Skinieniem głowy wskazał na zachód, gdzie nadal trwała szarość przedświtu. - Ziemie Czterech Klanów rozciągają się na północy. Musimy przebyć terytorium Srebrnych Płaszczy, by dotrzeć do Wielkiego Pustkowia. Jeżeli jesteśmy teraz dostatecznie blisko granicy... Ale to Ibycus musi podjąć decyzję. - Firdun odwrócił się szybko i ruszył na poszukiwanie maga. Jednak choć przez całą drogę wytężał swe magiczne zmysły, wyczuł tylko ślad Mocy, która jednak na pewno nie była skażona Złem. Musieli to być czarodziejscy strażnicy, których umieszczono tu po to, by ostrzegali przybyszów, ale im się nie przeciwstawiali, chyba że służyli oni Ciemności. Jechali przez dzikie pustkowia, gdzie nie było żadnych ludzkich osad, nie mówiąc już o zamkach. Jedynymi żywymi istotami, które zauważyli, były niewielkie stadka antylop oraz gęsi stepowych. Raz spostrzegli zwierzę, które wycofało się pośpiesznie pomiędzy skupiska głazów, ale warknęło ostrzegawczo, gdy mijali je w pewnej odległości. Kethan szybko odwrócił głowę, a Firdun, otworzywszy swój umysł, przechwycił część niewyraźnego posłania nieznanego mieszkańca tych ziem. - Uspokój się, futrzasty bracie, nie zabierzemy ci twoich terenów łowieckich. Firdun zobaczył w myśli plamistego kota stepowego, który wprawdzie ukrył się przed nimi, ale poczuł się urażony wtargnięciem obcych na jego terytorium. Ibycus polecił im zatrzymać się w południe nad źródłem, gdzie spożyli kilka sucharów podróżnych i napili się wody. Aylinn wrzuciła do dużego wspólnego naczynia kilka czerwonych nasionek, które dodały źródlanej wodzie smaku i sprawiły, że orzeźwiła pijących bardziej niż mogli się spodziewać. - Za tym wzgórzem - mag wskazał na wzniesienie, u podnóża którego tryskało źródło - leżą tereny Srebrnych Płaszczy. Firdunie, potrafisz nie tylko umieścić magiczne straże, lecz także przebić wzrokiem ich osłonę w razie potrzeby. Przekaż mi, co widzisz. - Podszedł od tyłu do siedzącego na ziemi młodzieńca i położył mu ręce na barkach. Firdun posłusznie zamknął oczy i wyobraził sobie czarodziejską zaporę, a potem posłał ku niej fioletowy płomień jak celnie rzuconą włócznię. Ogień dotknął muru i przebił go. Młody czarownik czekał chwilę, a potem... Ibycus podniósł głowę do góry, tak że wpatrywał się w niebo. - Z woli Głosów Wielkich Mocy... przybywamy w pokoju, w sprawach, które ich dotyczą. Przeczytajcie, co kryje się w naszych sercach i przekonajcie się, że mówię prawdę. Zapora zniknęła. Firdun podniósł powieki. Ibycus podszedł do Gureta, który trzymał jego konia. - W porządku. Pozwolono nam przejść. Nie dostrzegli niemal żadnych różnic w otaczającym ich terenie, kiedy wjechali na szczyt wzgórza i znaleźli wydeptaną przez zwierzęta ścieżkę prowadzącą w dół. Jeśli w pobliżu była jakaś stanica albo wieża strażnicza, nic nie wskazywało na istnienie drogi lub nawet ścieżki, którą mogliby tam dotrzeć. Kiedy rozbili obóz tej nocy, nadal znajdowali się na bezludziu, ale skierowali się nieco dalej na południe. Firdun podszedł, by otoczyć miejsce postoju magicznymi zabezpieczeniami, nigdy wszakże nie zakończył wędrówki po kręgu, który sam naszkicował w myśli. Mijając kępę drzew zatrzymał się nagle, jakby poraził go strzegący granicy czar. Po chwili zorientował się, że rzeczywiście znalazł się w polu działania magicznej energii. Lecz chociaż wytężył cały swój talent, by się uwolnić, wszystkie znane sposoby zawiodły. Wbrew swej woli szedł teraz wielkimi krokami w linii prostej, oddalając się od obozowiska. Przekonał się też, że nie może przesłać myślą ani ostrzeżenia, ani prośby o pomoc. Kroczył po nierównym terenie. Poślizgnął się, wpadł do jakiejś szczeliny, podrapał się o stojące mu na drodze krzewy, a potem wyszedł na otwartą, całkowicie pustą równinę, porośniętą wysoką trawą... Nie, nie pustą! Dostrzegł jakieś migotanie wśród nocy. W górze nad jego głową, tam, gdzie zgromadziły się i zgęstniały posrebrzone blaskiem księżyca chmury, pojawiły się najpierw wieże, a potem zamek, z którego wystrzelały ku niebu. Teraz cała ogromna budowla zaświeciła zielonym blaskiem, w którym przebiegały srebrne fale, jakby zbudowano ją z nieznanego gatunku kamienia. A potem zamek zmaterializował się, przestał falować. To były czary, potężne czary. Firdun zrozumiał, co widzi, ale nawet wtedy nie zdołał się od tego uwolnić. Niewidzialna siła znów pociągnęła go do przodu, do wysokiej bramy 251 pomiędzy dwiema wieżami. Miał wrażenie, że znalazł się w sieci, w środku której siedzi niewidoczny pająk, lecz choć walczył ze wszystkich sił, nie udało mu się zniszczyć czaru, który go więził. Brama zamku była otwarta. Co czekało wewnątrz? O dziwo, nie wyczuł wpływu zła ani piętna Ciemności. Ale jeśli tak było, dlaczego schwytano go w pułapkę? - Wróciłaś do dawnych zabaw, Elysho? - Ktoś prawie krzyknął mu w ucho. Ibycus minął go szybkim krokiem. Jego twarz wykrzywiał grymas gniewu. - Zabaw, których ty mnie nauczyłeś. Pamiętasz tamte wspaniałe dni, panie magu? - odpowiedział z rozbawieniem na myślowy okrzyk Adepta głosik tak srebrzysty, jak linie na murach widmowego zamczyska. - Elysho... - gniew brzmiał coraz wyraźniej w głosie Ibycusa. - Elysho... - przerwała mu jak echo. - Zawsze Elysho zrób to, Elysho zrób tamto. Nauczyłam się wielu rzeczy wbrew tobie, mimo że nigdy nie zechciałeś uczynić mnie maginią. Myślę, że teraz po prostu zabawię się z tym młodzieńcem. On ma duże możliwości. W otwartej bramie stała jakaś kobieta. Czarne jak noc włosy spadały wokół niej jak chmura. W pociągłej twarzy błyszczały wielkie, ciemnofiołkowe oczy; fiołkową barwę miał też jej sięgający ud kaftan, obcisłe spodnie i buty. Błyszczące purpurowe kamienie służyły jako guziki kaftana i takie same bransoletki połyskiwały na przegubach nieznajomej, gdy podniosła ręce, przywołując gestem Firduna. Lecz lewe ramię Ibycusa zagrodziło drogę młodzieńcowi niczym żelazna sztaba, której nic nie ruszy z miejsca. Druga ręka maga, z czarodziejskim pierścieniem na palcu wskazującym, celowała prosto w nieznajomą. Zabłysło światło tak jaskrawe, że Firdun oślepł na kilka chwil. Zamek zniknął. Ale kobieta stała, uśmiechając się chytrze. Całą uwagę skupiła na pierścieniu, który jarzył się fioletem jak jej oczy. - Sam widzisz, mój drogi panie, którego nigdy nie zapomniałam, że mnie potrzebujesz i że musisz mnie odpowiednio powitać, gdyż długo się nie widzieliśmy. Teraz więzi mnie twoja własna moc i nie możesz temu zaprzeczyć. Ibycus stał, przenosząc spojrzenie ze świecącego wciąż kamienia na nieznajomą i z powrotem. Czarodziejka roześmiała się jak młoda niewiasta na święcie plonów. Rozdział 19 Na południowy zachód w głąb Wielkiego Pustkowia On nie może... ja nie chcę... Firdun nigdy nie słyszał takiego tonu w głosie Ibycusa, jakby zawsze opanowany mag stracił nad sobą kontrolę. - Ale on właśnie może, najdroższy przyjacielu - ciągnął srebrzysty głos. - Twoje własne narzędzie zapewnia cię teraz, że tym razem nie możesz mnie porzucić. Moce Ciemności przebudziły się i znów pójdziemy razem, by je powstrzymać. A teraz, skoro pozbawiłeś mnie dachu nad głową i domu, chodźmy do schronienia, które wskażesz na tę noc. Niewidzialna nić, która przyciągnęła tu Firduna, pękła. Pani zamku, który teraz zniknął, zwróciła ku niemu uśmiechniętą twarz. Jej uśmiech nie był już chytry i szyderczy, ale całkiem szczery. - Ktoś z Domu Gryfa. To dobra wróżba; jesteś Firdun z rodu Landisla. Ach, tak, Landisl zawsze był niezwykle uprzejmy, nawet wtedy, gdy odmawiał tego, czego pragnąłeś. Tak wiele zaginęło, ale zawsze można znaleźć jeszcze więcej, a niektóre znaleziska mogą być naprawdę interesujące. Skoro mój drogi mistrz... - skinieniem głowy wskazała na Ibycusa - ...nie uznał za stosowne przedstawić nas sobie jak należy... Jestem jedną z tajemnic jego przeszłości, Elyshą, która przychodziła, spragniona okruchów wiedzy, które raczył mi rzucić. O ile pamiętam, nasze rozstanie było burzliwe. Jednakże bardzo dobrze wykorzystałam czas, jaki upłynął od tego dnia, Ibycusie, jak sam się przekonasz. 253 Wydawało się, że unosi ich potokiem słów, prowadzi do przodu, jakby dokładnie wiedziała dokąd. W jakiś sposób zarówno Firdun jak i Ibycus ruszyli za nią. Jednakże młodzieniec wyczuwał głuchą wściekłość, która zdawała się promieniować przez szczeliny w zbroi opanowania i wymuszonego spokoju, z którą nie rozstawał się starszy mężczyzna. Młodzieńcowi wydawało się, że nawet ognisko w środku obozu zapłonęło jaśniej, kiedy Elysha znalazła się w zasięgu jego blasku. Podróżni znieruchomieli, porzucając to, co akurat robili, i wpatrzyli się w nowo przybyłą. A mimo to Firdun mógłby przysiąc, że nie nosiła ona skazy Wiecznego Mroku, choć Ibycus wyraźnie nie cierpiał jej towarzystwa. Elysha przemówiła pierwsza. - Ponieważ mamy być towarzyszami podróży, postąpmy wedle obyczaju. Nie mogę pobłogosławić waszego domu, gdyż macie tylko niebo nad głową, ale życzę pomyślności wszystkim obecnym. Aylinn zareagowała jako pierwsza. Trzymała czarę w dłoniach; podeszła więc do czarodziejki i podała jej naczynie. - Witamy cię... - zaczęła i zawahała się, jakby usiłując znaleźć słowa odpowiednie do nowej formy powitania. - Jestem Elysha, Księżycowa Panna. - Purpurowe bransolety wokół jej nadgarstków zabłysły, kiedy przyjęła czarę i wypiła łyk, jak nakazywał obyczaj. - A co do tego, kim jestem... na ten temat istnieją różne poglądy. Przekonałabyś się jednak, że nie zatrzymałaby mnie żadna z zapór prawdy w Reeth. Kethan szybko podszedł do przybranej siostry. Elysha powitała go skinieniem głowy. - Od dawna znam twoich współplemieńców i nigdy nie byliśmy wrogami. Ty jesteś Kethan, w którego żyłach płynie krew dwóch ras, dlatego urodziłeś się zarazem potężniejszy i słabszy od każdej z nich. Lecz nikt nie uważa twoich umiejętności za godne pogardy. Trzej Kiogowie zbliżyli się do siebie. Guret trzymał dłoń obok rękojeści miecza. - Kiogowie - ciągnęła Elysha powitawszy ich skinieniem. - Wojownicy i Władcy Koni. Nie pochodzicie z tego świata, ale przynieśliście ze sobą siłę waszych ramion i tarcz, by walczyć w obronie Światła. Pamiętam wodza Ranfara. To dopiero był wojownik! Wyruszył przeciwko Quaganom i przeżył... choć Quaganowie nie. Guret zdziwił się w widoczny sposób, a jego towarzysze omal nie otwarli ust ze zdumienia. Wydawało się teraz, iż Elysha uznała, że zostali już sobie odpowiednio przedstawieni, gdyż jej głos zmienił się i pojawiła się w nim ostrzejsza nuta. - Wyczytałam wszystko we wróżebnej misie, Ibycusie. Wiem zatem, co kieruje tobą i twoimi towarzyszami. Tak, w naszym świecie istnieje wiele Bram. A gdyby któreś z nich zostały otwarte, możliwe, iż popędzono by nas jak barany na rzeź. Oprócz tego, kilka dni temu inny myśliwy przybył tu przed tobą, a ma on prawdziwego przewodnika, Ibycusie. Ibycusie, jak mogłeś ty, tak potężny, pozwolić, by długo przez nikogo nie kontrolowana Stanica Howell podążyła swoją własną ohydną drogą, drogą sług Ciemności?! Dziwna rzecz, ale to Kethan chwycił ją za słowo. - Ktoś tu był przed nami, pani? Masz na myśli maga ze Stanicy Howell? - A kogóż by innego? No, tak, wyprzedził was może o dwa dni drogi, ale my z kolei nim się posłużymy. Myślę bowiem, że dobrze wie, dokąd jedzie, a jego trop stanie się naszym przewodnikiem. Otaczająca ją dotąd potężna czarodziejska osłona nagle zniknęła i gdyby nie bogaty strój, Elysha nie różniłaby się niczym od Gillan czy Eydryth. Na pewno była mniej obca niż Sylvya, która przecież zawsze stanowiła część życia Firduna. Wyglądało na to, że pragnie, by taką ją właśnie zaakceptowano, mimo że Ibycus ulokował się najdalej od niej jak mógł, kiedy wieczorem dzielili między siebie prowiant. W owej chwili, gdy już ochłonęli ze zdumienia, ich jedynym zmartwieniem był trop, którym mieli ruszyć następnego dnia. Albowiem jeden z kiogańskich zwiadowców zapewnił ich, że po sześciu godzinach jazdy z taką samą prędkością jak zwykle, dotrą do granicy terytoriów Czterech Klanów i znajdą się na słusznie budzącym przerażenie Wielkim Pustkowiu. I chociaż kupcy wielokrotnie zapewniali ich, że można tam znaleźć oazy, nie widzieli ani wody, ani trawy dla swych zwierząt na żółtawej ziemi, którą mieli przed sobą. Dwa juczne kuce niosły tyle siana dla ich wierzchowców, ile mogły udźwignąć. Muszą wszakże znaleźć dodatkowe pożywienie. Wszyscy słyszeli, że Wielkie Pustkowie było niegdyś bogatą i piękną krainą, która została zniszczona w ostatnich dniach wojen magów, zupełnie 255 niepotrzebnie, gdyż wielu z nich oszalało i nie próbowało dłużej kontrolować swoich mocy. Życie jednak przetrwało. Można tam było spotkać nie tylko kupców-poszukiwaczy, którzy od czasu do czasu przywozili stamtąd dziwaczne przedmioty, lecz także niesamowite istoty, może zrodzone z tej samej klęski, która spustoszyła wybrzeże morza. Siedzący wokół ogniska podróżni zamilkli na jakiś czas. Później to Kethan przerwał milczenie. - Pani - zwrócił się do Elyshy - powiedziałaś nam, że mieszkańcy Stanicy Howell już przejechali tą drogą. Czy na pewno wiesz, dokąd się udali? Czarodziejka, nieelegancko zlizując okruszyny z palców, zwróciła ku niemu wielkie fiołkowe oczy. - Mogę zaprowadzić was tam, dokąd zdawali się jechać, kiedy mijali mój zamek. Wypróbowujesz inne swoje zmysły na tym szlaku, młody Zwierzołaku? - Lamparty mają bardziej wyostrzone zmysły niż ludzie - odrzekł na to Kethan. - Przynajmniej mogę spróbować. Wiem też na pewno, że zazwyczaj można znaleźć wodę na terenach, które ludzie uznaliby za wysuszone na pieprz. Odnieśli wrażenie, że Ibycus przegnał wreszcie z serca rozdrażnienie i wściekłość, gdyż skinął twierdząco głową. - To dobra myśl. Warto ją sprawdzić. Następnego ranka odjechali w takim szyku jak zwykle. Elysha, której dano jednego z kiogańskich luzaków, objęła prowadzenie. Ibycus nie podjechał, by jej towarzyszyć. Kethan jednak ponaglił swego jabłkowitego wierzchowca i zrównał się z czarodziejką, gdy wjechali do bezimiennej doliny. Przezornie podczas postoju napełnili wodą wszystkie bukłaki i garnki. Teraz zaś, już w podróży, Kiogowie ustrzelili z procy dwie pary gęsi stepowych. Lecz nawet tak mało gościnna ziemia ustąpiła miejsca pustyni, kiedy zbliżyli się do końca doliny i znaleźli się przed kilkoma niskimi wzgórzami o zbyt regularnym kształcie, żeby stworzyła je natura. Widząc rozrzucone to tu, to tam zwietrzałe głazy, Kethan odgadł, że niegdyś stał tu zamek albo wieś. Wszystko jednak dawno temu powróciło w objęcia ziemi. Elysha ściągnęła wodze, kiedy pozostawili za sobą te relikty przeszłości, i wskazała przed siebie: - Jechali w tę stronę. Wskazała bardziej na zachód niż na południe, ale wydawała się bardzo pewna siebie. Aylinn podprowadziła bliżej swoją klacz, kiedy jej przybrany brat zeskoczył ze swego ogiera. Zdjął kolczugę, hełm i odpiął miecz od pasa. Szybko owinął to wszystko opończą, którą wiózł zwiniętą za siodłem. Później lekkim krokiem pomknął pomiędzy pagórki. Minęło zaledwie kilka chwil od jego odejścia. Firdun odetchnął głęboko, gdy smukły płowy kształt wymknął się spoza ostatniego wzniesienia i skierował we wskazanym przez Elyshę kierunku. Wprawdzie był duży jak na lamparta, lecz nic nie wskazywało, że jest czymś innym niż się wydaje. Kethan wciągnął w nozdrza mnóstwo zapachów, których jego człowieczy nos nigdy nie potrafił rozdzielić i zidentyfikować. Brązowawa ziemia miała woń suchego kurzu. Zwierzołak uchwycił zapach przechodzącej gęsi i natknął się na świeży trop skoczka, którym chciało pobiec jego obecne wcielenie. Jednak to człowiek kontrolował zwierzę, dlatego Kethan ruszył dalej. Pokonując następne wyniesienie, powiódł spojrzeniem po pokrytej twardą, żółtą gliną równinie, pełnej szczelin i bruzd. Monotonię krajobrazu przerywała od czasu do czasu grupa skał. Wydawało się, że pustynia sięga aż po horyzont. Pod gorącymi promieniami słońca nad ziemią unosiła się żółtawa mgiełka. Widząc ją, Kethan zmrużył oczy. Nie wybiegł bezpośrednio na otwartą przestrzeń, ale okrążył u podnóża ostatnie wzgórze. Koty polują posługując się raczej wzrokiem niż węchem, lecz młody Zwierzołak uznał, że na pustkowiu łatwiej wywęszy niż dostrzeże ślady wysłanników Stanicy Howell, nawet jeśli mieli oni parę dni przewagi. Jednak biegnąc wśród bijących o ziemię fal upału, nie zdołał znaleźć żadnego obiecującego tropu. Zbliżył się do końca wzgórza, gdy nagle poczuł ohydny smród przemieszany z kilkoma innymi zapachami, a wszystkie bardzo drażniły zarówno jego nos jak i duszę, która teraz zamieszkiwała zwierzęce ciało. Ślad na pewno prowadził na Wielkie Pustkowie. Po kilku krokach Kethan nabrał przekonania, że istotnie znalazł to, czego szukał. Zawróciwszy, pomknął skokami na szczyt wzgórza. Jego towarzysze czekali opodal. Nie chciał śmiertelnie przerazić ich wierzchowców głośnym rykiem, warknął więc najgłośniej jak mógł i zobaczył, że Aylinn w odpowiedzi machnęła ręką. Na razie nie musiał wracać do ludzkiej postaci. Zmysły lamparta 257 okażą się bardziej przydatne. Aylinn podążała ku niemu, prowadząc Trussanta. W razie potrzeby ogier poniesie go na grzbiecie nawet w obecnym kształcie, gdyż do tego go wyhodowano i ułożono. Kethan wolał jednak trzymać się tropu pieszo tak długo, jak będzie to konieczne. Przypuszczał, że Kiogowie i ich konie uznają tę okolicę za pustynię. Mógł mieć tylko nadzieję, iż za pomocą swych lamparcich zmysłów zaprowadzi ich do mniej dzikich stron. Jechali pod palącym słońcem. Kopyta koni wzniecały miniaturowe burze piaskowe w żółtej mgiełce. Kethan nadal wyczuwał słaby, ohydny smród gromady sług Zła, której śladami biegł, a podążały one równym szeregiem, jakby wysłannicy Stanicy dobrze wiedzieli, dokąd się udają. Ominął stos delikatnych kości, wszystko, co pozostało po podróżniku, który nie miał szczęścia. Dwukrotnie zauważył węże skalne, ale wibracje wywołane uderzeniami końskich kopyt przegnały je precz. Nie dostrzegł żadnych innych śladów życia. Nawet na niebie nie unosił się ani jeden ptak. Ibycus polecił im zatrzymać się w południe. Ukryli się przed słońcem pod jedyną możliwą osłoną, wieżyczką skalną. Aylinn podeszła do Kethana, który przezornie trzymał się w bezpiecznej odległości od reszty wędrowców, przynosząc mu jedzenie i nieco wody w bukłaku. - Trop biegnie dalej? - Jak na razie - odparł w myśli. - Nie jestem jednak całkowicie pewny, że jedziemy za tymi, których chcemy obserwować. Przebyli niewielką odległość i nadal widzieli wysoką skałę, która użyczyła im swego cienia, kiedy w umyśle Kethana zadźwięczał rozkaz Ibycusa. - Na wschód - ale ostrożnie. Lampart posłusznie skręcił z drogi, którą biegł. Dostrzegł wówczas, że mag trzyma w górze rękę i że pierścień na jego palcu płonie jaskrawym blaskiem. Teraz prowadził ich ten przedmiot Mocy. I doprowadził do czegoś, czego się nie spodziewali, gdyż nie było widoczne z oddali. Wprawdzie gliniasty grunt pokrywała sieć szczelin, ale natknęli się nie na szczelinę, lecz na głęboki wykop. Zwierzołak stanął, stulił uszy, warknął i skulony poczołgał się w tę stronę. Ściany wykopu były z żółtej gliny (jakby ta warstwa sięgała daleko pod powierzchnię ziemi) i wyglądały na nierówne. Kethan słyszał jednak o tym miejscu, choć dawno zamieniło się w ruinę. Oglądał też kiedyś przedmioty przywiezione stąd przez kupców narażających życie dla zdobycia niezwykłych znalezisk, gdy czasami nawet zwykłe dotknięcie mogło okazać się śmiertelne. Widział urządzenia podobne do artefaktu, który Gillan przechowywała w Reeth; był to dziwny przyrząd złożony z czterech stojących obok siebie piramidek. Zapewne wykonano je z metalu, w którym umieszczono też światełka błyszczące jak drogie kamienie. Lecz przedmioty leżące w wykopie były okazalsze niż ciekawostka z Gwiezdnej Wieży. Niektóre wyglądały na większe niż jego lamparcia czaszka, a światełka przebiegały między nimi tam i z powrotem, jakby piramidy wymieniały się miniaturowymi tęczami, grając w jakąś nieznaną grę. Lecz choć dziwaczne urządzenia tkwiły w ścianach wykopu, były niczym w porównaniu do masy zaściełającej jego dno. Spoczywało tam mnóstwo takich samych, lecz znacznie większych trójkątnych bloków, tworząc nierówną powierzchnię, po której nikt nie mógłby stąpać. Oszołomieni tym, co znaleźli, ustawili się szeregiem na skraju wielkiego zagłębienia, patrząc w dół. Ibycus opuścił rękę, jakby ściągnęła ją nieznana siła, i jego palec z rozjarzonym pierścieniem wskazywał prosto na masę jaskrawo ubarwionych szczątków. Przyjrzawszy się uważniej szczelinie zauważyli, że jej dno, ukryte pod brzemieniem fragmentów nieznanych urządzeń, wypiętrzyło się w środku w niewielki pagórek. - To Yastar... - Elysha podniosła jakiś szczątek leżący na samym skraju wykopu. - A może powiesz, że się mylę, panie magu? - Spojrzała na Ibycusa. Na jej ustach błąkał się cień tego samego chytrego uśmieszku, z którym zawsze się do niego zwracała. Słowo to nic nie znaczyło dla pozostałych wędrowców, aż nagle Aylinn krzyknęła cicho i cofnęła się o krok. - Czy była to siedziba tych, którzy skonstruowali maszyny z gwiezdnego metalu? - Wygląda na to, że zajmowali się również Bramami - przytaknęła Elysha -jeśli twój przewodnik prawdziwie wskazuje drogę swym blaskiem, Ibycusie. Mag nie spojrzał na nikogo, ale stał wpatrując się w nierówne dno szczeliny. Świecący wciąż pierścień na jego palcu wskazywał, że kryje się tam jakieś źródło Mocy. 259 - Liny! - wykrzyknął nagle. - Czy wasze konie - zapytał Kiogów - będą stały nieruchomo i utrzymają ciężar człowieka spuszczającego się w dół po przywiązanym do siodeł rzemieniu? Guret ostrożnie podszedł na skraj wykopu. - Jeśli znajdziemy miejsce, w którym liny nie będą się o to ocierać. - Wskazał palcem na wystające ostre metalowe odłamki. - Poszukajmy go więc. - Odkąd Elysha przyłączyła się do wyprawy, Ibycus z trudem panował nad sobą. Wydawało się, że trzyma się nieco z boku od towarzyszy podróży. Firdun szedł powoli skrajem szczeliny, mierząc odległość wielkimi krokami. - Tutaj! - zawołał. I rzeczywiście, znalazł miejsce, w którym z grubej warstwy suchej jak wiór gliny wystawały tylko nieliczne fragmenty. Każdy, kto tędy zejdzie na dół, nie stanie na szczycie sterty metalowych szczątków, ale naprzeciwko krańca szczeliny, na którym się znajdowali. Kethan oddalił się na chwilę, a potem wrócił już w ludzkiej postaci. Jako lampart nie zdołałby pomóc, gdyż była to praca dla człowieka. Później przekonali się, że Ibycus postanowił, iż tylko on tam się opuści i to zupełnie sam. Wydawane lodowatym tonem rozkazy podkreślały fakt, że pozostali na nic mu się nie przydadzą. Cztery kiogańskie wierzchowce stały już na miejscu, a ich panowie, z kunsztem właściwym koczownikom, szybko powiązali rzemienie od sakw w jedną długą linę. Ibycus przewiązał się rzemieniem w pasie i ruszył skrajem klifu, zwrócony twarzą w stronę glinianej ściany. Wyglądało na to, że nierówna powierzchnia stromego, prawie prostopadłego zbocza raczej pomagała niż przeszkadzała w schodzeniu. Firdun, mrużąc oczy, nadal mierzył spojrzeniem masę różnokolorowych szczątków. Uważał, że wykop za bardzo przypomina pułapkę z wbitymi w dno zaostrzonymi kołkami. Mag poruszał się szybko, jakby wiele razy uprawiał w przeszłości takie ćwiczenia. Kiedy jednak jego buty dotknęły nierównego podłoża, zachwiał się i chwycił mocno linę, by odzyskać równowagę. Potem powoli odwrócił się w stronę stosu metalowych odłamków, kilkakrotnie od niego wyższego. W miarę jak się obracał, fragmenty nieznanych urządzeń świeciły coraz jaśniej. Snop światła bijący z pierścienia Ibycusa przesuwał się, zdając się igrać blaskiem ponad tą bezładną masą. Firdun napiął mięśnie, gdy poczuł wypływ niewidzialnej Mocy, która strzeliła w górę. Aylinn przesunęła w powietrzu swoją różdżkę, Kethan warknął, a Kiogowie krzyknęli ze zdumienia w swoim języku. Albowiem szczyt sterty poruszał się powoli. Jedne fragmenty odłamały się i stoczyły w dół, drugie zaś zdawały się celować w Ibycusa, który nawet nie drgnął, i w ostatniej chwili, omijając go, spadały na lewo lub na prawo. Jeden z obserwatorów poruszył się szybko. Była to Elysha, która wyciągnęła przed siebie ramiona. Jej szerokie ametystowe bransolety świeciły niemal równie jasno, jak stos szczątków w dole. - Nie zabieramy waszych skarbów, mieszkańcy Yastaru, którzy kuliście gwiezdny metal i wydobywaliście go z głębi ziemi. Wasz dzień przeminął: zapadliście w głęboki sen i nadal śpicie. Wiecie, że to prawda! - zawołała głośno. I otrzymała odpowiedź. Nie od stojącego na dnie wykopu maga ani od pozostałych wędrowców, ale z ruin usypanych dawno temu przez jakąś katastrofę. Był to jęk podobny do wycia wichury, gdy zrywa się burza, choć chmury nie zgromadziły się na niebie. Pagórek metalowych szczątków nie przestawał drżeć. Odłamki unosiły się z miejsc, w których spoczywały, wirowały i spadały na zewnątrz. Jak dotąd żaden nie uderzył bezpośrednio w Ibycusa, ale być może wkrótce los przestanie mu sprzyjać. Firdun odwrócił się do Gureta z poleceniem, by odciągnął maga poza zasięg spadających odłamków. - Odeszliście, zniknęliście w popiołach czasu - ciągnęła dźwięcznym głosem Elysha. - Każda epoka ma swoje pokolenia, które potem znikają w niebycie. Ze sterty metalu uniósł się teraz odłamek w kształcie piramidy, nie połączony z innymi identycznymi bryłami. Tańczyły na nim żółte plamy przechodzące w jaskrawą czerwień. Stawał się coraz większy. Okazało się, iż wspiera się na czterech kwadratowych podporach, które wciąż się wydłużały. Wreszcie przypominał dach wsparty na kolumnach. - Ibycusie! - Elysha krzyknęła do maga. - Na Moc Wielkich Przodków, Zapomnianych Królów i Tego, Co Niegdyś Kroczyło w Dalekich Górach, zrób to, co musisz zrobić! Ibycus nie potrzebował tej zachęty. Uniósł wysoko rękę z czarodziejskim pierścieniem, potem machnął nim z prawa na lewo, a następnie w odwrotną stronę, pozostawiając w powietrzu 261 krzyż z linii świecących kolorem, który był zbliżony do fioletu najwyższej i najczystszej Mocy. Krzyż, obracając się w koło, wzniósł się w powietrze, wirując coraz szybciej, aż czekający na skraju szczeliny ludzie nie mogli dostrzec jego ramion. Zwrócony ukośnie, poleciał ku podtrzymującym piramidę filarom. Niebo pociemniało, a dochodzący z dołu jęk stał się tak głośny, że obecni musieli zatkać palcami udręczone uszy. Jednakże świetlny krąg wciąż ciął glinę tak łatwo jak najostrzejszy nóż. A piramida... Firdun chwycił rękojeść miecza. Z boku dobiegło go warknięcie Kethana. Czy zobaczył w ostatniej chwili, zanim trójkątna bryła runęła w masę metalowych szczątków, z których powstała, parę żarzących się ogniem oczu? A może tylko poniosła go bujna wyobraźnia? To, co zobaczył w dole, szybko przegnało wspomnienie o ognistych oczach. Ibycus już nie stał, lecz leżał wśród ostrych kamieni, które wciąż się poruszały. I żaden już go nie omijał, uderzając tak mocno, że jego nieruchome ciało nie przestawało drżeć. - Do góry! Do góry! - zawołali jednocześnie Guret z Firdunem. Kethan chwycił napiętą linę, a Firdun przyłączył się do niego, kiedy Kiogowie pognali konie, każąc im oddalić się od wykopu. - Zaczekajcie! - Aylinn podbiegła do przybranego brata. - Skały, których nie może ominąć, poszarpią go na strzępy! -Wyciągnąwszy przed siebie różdżkę, potrząsnęła nią energicznie. Ze środka spowijających czubek różdżki księżycowych kwiatów posypał się biały, opalizujący pył, który opadł wokół Ibycusa. Wydawało się, że mag spoczywa teraz w kokonie jakiegoś wielkiego owada. Pył ów nie osypał się, gdy ratownicy ostrożnie podnieśli Ibycusa z dna wykopu. Chociaż sterta kolorowych odłamków przesunęła się, nie rozpadła się jednak, tylko jakby głębiej osiadła w glinie. Jaskrawe dotąd barwy matowiały i gasły. Później wędrowcy ostrożnie wyciągnęli maga na skraj parowu. Nadal leżał bezwładnie, z zamkniętymi oczami. Pierścień na jego wyciągniętej dłoni był ciemny i sprawiał wrażenie martwego. Aylinn przyniosła swoją torbę z lekarstwami, a Elysha usiadła i wzięła na kolana głowę rannego mężczyzny. Aylinn przy pomocy Kethana zdołała wlać magowi do gardła jakiś napój z niewielkiej butelki. - Jego moc wyczerpała się - orzekła Księżycowa Panna. - Musi odpocząć, by odzyskać siły. Firdun rozejrzał się po bezludnej okolicy. - Gdzie miałby tutaj odpoczywać? - zapytał. Z własnego doświadczenia wiedział, jak męczące jest posługiwanie się talentem magicznym. Zresztą widział przecież, że Ibycus niedawno stawił czoło czemuś, co było tak otulone starożytną magią, iż zagroziło jego życiu. - Czy możemy jakoś zawiesić go między dwoma końmi? - zapytała Gureta Aylinn. - Są dobrze ułożone, a ponieważ należycie do koczowniczego plemienia, mogliście już ich do tego używać. - Tak, to można zrobić, pani - zapewnił ją Kioga. - A dokąd potem się udamy? - spytał jeden z jego towarzyszy. Potrzebowali wody, schronienia i pokarmu dla zwierząt. Kethan przypuszczał, że trop, którym przedtem biegł, mógł zaprowadzić ich w takie miejsce. Była to niewielka, ale zawsze szansa. - Masz rację - Elysha odpowiedziała na jego myśl. - Nie całe Wielkie Pustkowie jest takie niegościnne jak te strony. A ci, których śladem ruszymy, nie wędrują przecież bez celu. Prowadź nas, Zwierzołaku. Ty jeden z nas wszystkich możesz odnaleźć to, czego potrzebujemy. Musieli podróżować powoli. Na szczęście zbliżała się noc i już wkrótce przestaną im dokuczać palące promienie słońca. Kethan w postaci lamparta wrócił do tropu, od którego wcześniej oderwał go Ibycus. Ślad okazał się mniej wyraźny niż przedtem, a może wybuch Mocy w wykopie wywarł jakiś wpływ na zmysły Zwierzołaka. Nadal jednak był pewny, iż ma rację podążając tym tropem. Zapadał zmierzch, kiedy zauważył zmianę w otoczeniu. Jaskrawożółta glina nabrała nieco innego, różowawego odcienia. Dostrzegł też w niektórych miejscach małe roślinki o czerwonych liściach. Rosły coraz gęściej, aż wreszcie lampart stąpał po nich jak po miękkim kobiercu. Podniósł wtedy głowę i zaczął węszyć. Lamparcie zmysły nie myliły go: gdzieś niedaleko była woda! Przekazał w myśli tę nowinę Aylinn, biegnąc coraz szybciej. Wśród podobnych do mchu roślin pokazały się krzewy obsypane czerwonymi jak róże kwiatami, których płatki zdobiły ostro kontrastujące z nimi czarne znaki. Powietrze przesycone było lekkim, niezbyt przyjemnym zapachem, i każdy kwiat otaczał rój skrzydlatych istotek, które na szczęście nie zainteresowały się samotnym biegaczem. Kethan dotarł do krańca zielonej równiny i zaczekał tam, aby jeszcze raz skontaktować się z przybraną siostrą. Aylinn jechała na przedzie, prowadząc Trussanta objuczonego ekwipunkiem Zwierzołaka. Ku zaskoczeniu Kethana przyłączyła się do niej Elysha, choć jej wierzchowiec okazywał na wszystkie sposoby, że źle się czuje w towarzystwie zwierzołackich koni. - Droga wiedzie w dół, ale zbocze opada łagodnie - zameldował bezgłośnie Kethan. - Powinniśmy wkrótce znaleźć jakieś miejsce na odpoczynek - odparła w taki sam sposób Aylinn. - Ibycus jeszcze nie przyszedł do siebie. Dziś w nocy muszę zaśpiewać księżycową pieśń. Zwierzołak spojrzał w szare, jakby zakurzone niebo. To, co jego siostra zamierzała uczynić, także wyczerpie jej siły, ale jeśli postanowiła, że coś zrobi, to tak się stanie. Ruszył w dół zbocza, biegnąc po miękkim, czerwonym mchu, otoczony zewsząd kwitnącymi krzewami. Z przodu dolatywał zapach wody. Musi jednak zachować ostrożność. Ci, których tropem jechali, mogli także rozbić w pobliżu obóz. Nadał więc błyskawicznie jeszcze jedno ostrzeżenie do Aylinn. Rozdział 20 Mocą księżyca na Wielkim Pustkowiu Nieprzyjemny zapach krzewów, przez które musiał się przedzierać, i podobna woń bijąca od miękkich porostów pod łapami lamparta, przyprawiały go o mdłości. Na pewno, choć wychwytywał teraz woń znajdującej się niedaleko wody, dziwne rośliny nie okażą się odpowiednią karmą dla ich wierzchowców, a skąpe zapasy ziarna, które zdołali zabrać, wystarczą tylko na wydzielenie jednej lub dwóch garści każdemu. Później poczuł pod nogami twardszą powierzchnię i zatrzymał się, by zbadać otoczenie. Jako kot lepiej widział w nocy niż ludzie, bez trudu więc zauważył, że dotarł do drogi wyłożonej gładkimi kamiennymi płytami. Jednak w półmroku dostrzegł tylko, że miały one ciemną barwę. W tym samym czasie woń wody stłumiły inne zapachy: ogniska, zwierząt - i ludzi! Szybko ostrzegł myślą siostrę, ale ona miała już dla niego wiadomość. - Firdun mówi, że tutaj są magiczne zabezpieczenia... Kethan szybko opuścił drogę. Na prawo rosły gęste zarośla. Zawrócił pośpiesznie i ukrył się za nimi. Później skulił się tak, że niemal sunął brzuchem po mchu, i poczołgał się niezwykle ostrożnie, jakby tropił bardzo czujnego samca antylopy. Wykorzystując swoje łowieckie umiejętności, dotarł do drugiej kępy krzaków. W tym miejscu zapach wody był bardzo silny, przyciągał go tak, że wola zwierzęcia i człowieka o mało nie zaczęły ze sobą walczyć. Dostrzegł wówczas inną oznakę niebezpieczeństwa: blask ogniska. Chwilę później przykucnął za zasłoną obsypanych 265 kwiatami roślin wokół zbiornika wodnego - a zasłona ta nie była dziełem natury. Czyjeś ręce otoczyły sadzawkę przerywanym murem, żeby dać lepszy dostęp do wody. Ognisko paliło się na prawo od Kethana i bez wątpienia stanowiło centrum obozowiska. Zmysły lamparta mogły mu dostarczyć pewnych informacji, ale syn Herrela dobrze wiedział, że w niektórych przypadkach ludzka wiedza i spontaniczność reakcji przewyższała zwierzęcą. Nie ruszając się z miejsca, zamienił się w człowieka. Widział teraz gorzej i z większym trudem łowił zapachy, rozróżniał jednak wyraźnie siedzących przy ognisku ludzi, którzy przestali być w jego oczach podobnymi do siebie przedstawicielami jednego gatunku. Niektórzy z nieznajomych, choć było jeszcze wcześnie, już okręcili się śpiworami. Kethan nigdzie nie dostrzegł niezgrabnych wierzchowców ze Stanicy Howell. Równie dobrze mogły jednak stać uwiązane gdzieś dalej. Przynajmniej teraz nie zaalarmuje ich zapach lamparta - jeśli było to możliwe. Przy ognisku siedziały dwie postacie w pełnym uzbrojeniu, jakby w każdej chwili oczekiwały ataku. Przypuszczał, że są to rycerze, o których mu wspomniano. Naprzeciwko nich ulokowały się trzy inne. Dwie nosiły brunatne podróżne szaty magów, a naciągnięte kaptury całkowicie zasłaniały ich twarze. Trzeci mag nie próbował się ukrywać. Kethan, mając w pamięci opowieść Firduna o przygodzie na Smoczym Grzebieniu, nie wątpił, iż jest to przywódca tej bandy. Jednak na urodziwej twarzy czarnoksiężnika malował się spokój, a blask ognia skupiał się na niej od czasu do czasu, jakby chciał ukazać światu, że ktoś taki przy nim odpoczywa. Sługa Ciemności wyglądał młodo, lecz ludzie ze Starej Rasy (jeśli do niej należał) starzeją się bardzo późno. Na pewno sprawiał wrażenie przyzwyczajonego do bezwzględnego posłuszeństwa ze strony otoczenia, które musiało spełniać wszystkie jego, nawet najbłahsze, życzenia. Nic teraz nie mówił, tylko wpatrywał się w ogień, albo, w jakiś dziwny sposób, poniżej niego, bawiąc się różdżką, krótszą niż używane zazwyczaj przez mędrców, lecz wykonaną ze znacznie cenniejszego materiału. Nagle, z szybkością atakującego sokoła, uderzył prętem w ognisko. Płomienie jakby skuliły się na chwilę, a siedzący przy ogniu rycerze i magowie pośpiesznie się cofnęli. Kethan mógł tylko próbować odgadnąć zamiary nieznajomego, ale ostrożność kazała mu ostrzec Aylinn. - Magiczna osłona! 266 Płomienie zaczęły krążyć, zwijać się w spiralę, jednocześnie zbliżając się do siebie tak, że utworzyły kolumnę. Kethan wyczuł teraz rytm pieśni śpiewanej bardzo cicho, niemal szeptem, tak że nie mógł rozróżnić słów. Zaniepokoił się nie na żarty. Potem języki ognia zesztywniały i znieruchomiały; to Moc tak je ukształtowała. Następnie ognista kolumna rozwarła się, ale Kethan, ku swej rozpaczy, nie mógł zobaczyć jej drugiej strony. Nie miał pojęcia, co znajdowało się teraz naprzeciw maga Ciemności. Przez kilka bardzo długich chwil nie odważył się poruszyć, by lepiej widzieć, co się dzieje przy ognisku. Lecz malująca się dotąd na twarzy sługi Ciemności spokojna arogancja zniknęła, jakby starła ją niewidzialna ręka, a oczy zapłonęły morderczym blaskiem, gdy zaklęta kolumna rozpadła się na pląsające znów płomienie. Jednym ruchem stanął na nogach, wydając rozkazy. Obudzono śpiących. Wysłannicy Stanicy Howell przypuszczalnie zamierzali zwinąć obóz. Czyżby dowiedzieli się, że ktoś podąża ich tropem, i szykowali się do ataku? Kethan, najzwięźlej jak mógł, pośpiesznie poinformował Aylinn o wszystkim, co zobaczył. Wrogowie prowadzili swoje podobne do koni jaszczury rodem z Wiecznego Mroku, zaglądali do juków, które niosła na grzbietach para ohydnych wierzchowców. A młody mag zaczął kreślić różdżką w powietrzu jakieś znaki. Zwierzołak nigdy nie dowiedział się, skąd dotarło do niego nieoczekiwane ostrzeżenie, chyba że było ono częścią jego starożytnego dziedzictwa. Szybko zmienił postać i lampart leżał tam, gdzie przed chwilą kulił się człowiek. Nakreślone przez maga Ciemności symbole wirowały coraz szybciej w powietrzu, krzesząc iskry, które unosiły się w zapadającym mroku jakby miały skrzydła. Trzy wystrzeliły z przeciwległego krańca sadzawki w stronę Kethana. Nie zatrzymały się wszakże, tylko przemknęły ponad nim i wreszcie zgasły w pewnej odległości od niego. Jeżeli czarnoksiężnik ze Stanicy Howell zamierzał w ten sposób wykryć podpatrującego ich szpiega, nie skierował swej mocy przeciw Zwierzołakom. Czarnoksiężnik jako ostatni wsiadł na monstrualnego wierzchowca i rozejrzał się uważnie, badając wzrokiem sadzawkę i jej otoczenie, poczynając od północnej strony, gdzie jeszcze kilka minut wcześniej znajdował się ich obóz. Kethan, nie ruszając się z miejsca, zameldował bezgłośnie Aylinn: 267 - Pojadą na północ. Zatoczą krąg i wrócą z południa. Niech Firdun to sprawdzi, ja nie mogę wyczuć żadnych czarodziejskich zabezpieczeń. Słudzy Ciemności pozostawili palące się ognisko. Kethan pragnął zapuścić myślową sondę w tę stronę, ale wiedział, że nie zdoła obronić się przed żadnym magiem, a tym bardziej magiem ze Stanicy Howell. Ostrożnie zbliżył się do jednego z otworów w murze otaczającym sadzawkę, by powąchać toń. Wyczuł, że jest to prawdziwa woda, całkiem świeża, a nie stojąca, jak można by się spodziewać. Uznał jednak, iż zaczeka na decyzję swej przybranej siostry, gdyż uzdrawiaczka nigdy się nie myli w takich sprawach. Usłyszał jakiś ruch w ciemnościach za sobą. Lepiej zamieni się w człowieka teraz, zanim kiogańskie konie go zwęszą. Wstał ze zgniecionego mchu i zniknął w krzakach. Księżyc stał już wysoko na niebie. Kethan dostrzegł srebrzyste błyski kierujące się w jego stronę. Aylinn zapewne próbowała ukryć swoje srebrne, przepełnione Mocą ozdoby, które jednak od czasu do czasu połyskiwały podczas jazdy w poświacie miesiąca. Szybko znalazł się u jej boku. - Ibycus? - Nie odzyskał przytomności. Muszę szybko przywołać Moc, żeby go obudzić. - Ale wysłannicy Stanicy Howell... ich przywódca-mag... Moc przyzywa Moc. Dowiedzą się o wszystkim. - Firdun otoczy nas magiczną zaporą, Elysha również. Jest potężniejsza niż przypuszczamy, Kethanie. Przez długi czas była uczennicą Ibycusa i myślę, że prawie dorównuje mu Mocą. Zaskoczył ich widok południowego krańca polany, gdyż na brzegu sadzawki ujrzeli smukłe kolumny, z których każdą pokrywały wyryte głęboko symbole. Aylinn trzymała wysoko swoją różdżkę, kiedy przyłączyli się do nich pozostali wędrowcy. Nieruchome ciało Adepta nadal spoczywało na płaszczu pomiędzy końmi, prowadzonymi bardzo ostrożnie przez Kiogów. Żadna Moc nie zareagowała na gest Aylinn. Sam Kethan nie wyczuł obecności magicznej energii. Bez względu na to, jaką rolę pełniło to miejsce w przeszłości, nie było teraz świątynią żadnej siły potężniejszej od jego budowniczych. Podróżni nie zamierzali rozpalać ogniska. Ibycusa ułożono na grubej macie między dwiema kolumnami. Ponieważ Aylinn oświadczyła, że woda nadaje się do picia, Kiogowie po kolei zaprowadzili konie na brzeg sadzawki, uważając, by nie wypiły za dużo. Reszta wędrowców zgromadziła się wokół nieprzytomnego Adepta, oprócz Firduna i Elyshy, którzy szybko zniknęli w ciemnościach, by otoczyć obóz czarodziejskimi zaporami, zapewniającymi osłonę przed wrogami. Dopiero po ich powrocie Aylinn zrzuciła opończę i stanęła w krótkiej spódniczce z nanizanych na łańcuszki srebrnych dysków księżyca, które brzęczały cicho przy każdym ruchu jej smukłego ciała. Półksiężyc we włosach i księżyc w pełni spoczywający między piersiami Księżycowej Panny zdawały się roztaczać wokół niej zimne, czyste światło. Później Aylinn skinieniem ręki wezwała Elyshę. - Z nas wszystkich, pani, znałaś go najdłużej i dlatego może odpowiedzieć ci najwcześniej. Skinąwszy tylko głową czarodziejka osunęła się na ziemię obok maga i ostrożnie położyła dłonie na jego ciele: jedną na czole, drugą zaś na piersi, na wysokości serca. Aylinn śpiewnie wypowiadała słowa zaklęcia. Miesiąc pokonał już połowę swego niebiańskiego szlaku, ale jego promienie nadal się na niej ogniskowały. Słodka woń płynęła z kwiatów oplatających różdżkę, gdyż w nocy rozwierały płatki. Język, w którym wypowiedziała swą prośbę Księżycowa Panna, był chyba bardzo stary, musiał wywodzić się z niemal całkowicie zapomnianej gałęzi wiedzy, którą poznała w Linark, gdyż Kethan nic nie rozumiał; spośród obecnych może tylko Elysha to potrafiła. Kiogowie i Firdun cofnęli się na skraj otoczonej kolumnami brukowanej płaszczyzny. Kethan poszedł ich śladem. Tamten obrzęd oparty był na kobiecej mocy, mężczyźni nie powinni się wtrącać. Zwierzołak opisał to, co zobaczył przy ognisku wysłanników ze Stanicy Howell, oraz niesamowitą konfrontację młodego czarnoksiężnika z zaklętymi przezeń płomieniami. Kethan zdawał sobie sprawę, iż powinien wyruszyć dalej tropem zaczynającym się na północ od jeziorka, ale wyczerpał niemal wszystkie siły, zarówno człowiecze jak i lamparcie. Idąc chwiejnym krokiem, kiedy powinien wytężyć wszystkie zmysły, niczego nie dokona. Wreszcie po naradzie postanowili, że Obred i Lero okrążą polanę pieszo, nie oddalając się od niej zbytnio, by poszukać śladów wrogów, którzy opuścili ją w takim pośpiechu. - Nie chce mi się wierzyć, że ostrzeżenie, które czarnoksiężnik dostrzegł w płomieniach, jeśli to w ogóle było ostrzeżenie, dotyczyło nas - powiedział Firdun. - Tamten mag na pewno 269 ma wysoką rangę wśród swoich, a skoro wszyscy mówią teraz o otwieraniu Bram, musiał wyruszyć na poszukiwanie takich wrót w czasie i przestrzeni. Cichy, łagodny śpiew ucichł, gdyż księżyc był już za nisko, żeby Aylinn mogła czerpać z jego mocy. Elysha jednak uniosła głowę z triumfującą miną. - Ibycusie-Neevorze - wypowiedziała oba imiona, których używał przez lata. - Obudź się. Bitwa skończona. W szarym świetle świtu Firdun zobaczył, że blady jak płótno Adept otworzył oczy i wbił spojrzenie w nachyloną nad nim niewiastę. - Elysha? - zapytał cicho, jakby ciążące na nim brzemię lat przygniotło go tak, iż głos uwiązł mu w gardle. - Ta sama, panie magu. Znów jesteś z nami, bezpieczny, gdyż Księżycowa Córa swą pieśnią przyprowadziła cię do nas. Ibycus przeniósł wzrok na Aylinn i uśmiechnął się do niej. - Silna jest twoja Moc, Córko Gwiezdnej Wieży Reeth. Rzeczywiście byłem daleko, zanim mnie obudziłaś. Było już na tyle jasno, że zobaczyli, iż zarówno bruk pod ich stopami, jak i kolumny miały różowy kolor, kontrastujący z otaczającym je kobiercem z mchów i murem rozkwitłych krzewów, które wydawały się nieco ciemniejsze, zachowując wszakże tę samą barwę. Elysha pomogła Ibycusowi usiąść. Potem Adept odsunął się od niej, zdecydowany nie korzystać więcej z jej pomocy. Powiódłszy spojrzeniem wokół sadzawki i po rozciągającej się obok niej kolumnadzie, wyciągnął przed siebie rękę i wpatrzył się w czarodziejski pierścień. Ale duże oko znów było martwe, bez śladu życia. Mimo to Ibycus podniósł głowę, wziął głęboki oddech i zwrócił się ku północy. - Słudzy Wiecznego Cienia! - powiedział gromko. - Uspokój się i odpocznij! - Elysha zacisnęła mocno dłoń na barku Adepta, starając się zmusić go, by znów się położył na macie. - Nie udawaj głupiej, Elysho, gdyż wcale taka nie jesteś. Zło, nawet jeśli odeszło, pozostawiło tutaj swój śluzowaty trop. Kim byli ci słudzy Ciemności? - Z każdym słowem jego głos stawał się coraz głębszy, nabierał pewności siebie. Widać było, że Ibycus naprawdę do nich powrócił. Kethan podszedł do maga i opowiedział mu o wszystkim, co się wydarzyło. Adept nie odrywał odeń wzroku, jakby chciał się upewnić, iż Zwierzołak nie pominął żadnego szczegółu. - Ogień... - powiedział powoli, gdy Kethan skończył. - Ogień może oczyszczać, ogień może zabić, może reagować zarówno na moce Światła jak i Ciemności. Bez względu na to, co przywołał tamten młody mag, jest on potężniejszy niż sądziliśmy. Mieszkańcy Stanicy Howell prowadzili poszukiwania w dziwacznych miejscach, by zdobyć taką wiedzę, co nie znaczy, że w końcu dobrze na tym wyjdą. - Może nie powinniśmy tak deptać im po piętach - wtrącił Firdun. - Mówisz jak przystało na syna twego ojca. - Ibycus podrapał się po krótko przystrzyżonej bródce. - Synowie Gryfa zawsze byli wojownikami i częściej zwycięzcami niż zwyciężonymi. Tak, damy Im dzień, może dwa. Myślę, że nadal są daleko od tego, czego szukają. To... - Rozejrzał się wokół siebie. -Ach, zastanawiam się, gdzie teraz jesteś, Gweytho? Twoja siedziba dobrze oparła się naporowi czasu, mimo że już tu nie rządzisz. Nie pozostał po tobie nawet cień... możemy pić i jeść, korzystając ze szczodrości tej, która już dawno temu opuściła to miejsce. Kethan zasnął, mimo że nie zamierzał długo odpoczywać. Wyczuwał, iż Aylinn również oddała się we władzę snu, skulona wśród fałd podróżnej opończy, którą Elysha okryła ją po posiłku. Do prawie pozbawionych smaku sucharów dodali jagody, ciemnoczerwone, słodkie i soczyste... Aylinn i Ibycus zapewnili ich, że są nieszkodliwe. Konie zaś żwawo szczypały miękki mech. O wschodzie słońca pojawiły się ptaki o niespotykanych barwach i bez lęku skakały wokół podróżnych odpoczywających wśród kolumn. Firdun obudził się, czując, że ktoś dotyka jego ramienia. Podniósł oczy i zobaczył Gureta. - Zwiadowcy wrócili, panie. Wysłannicy ze Stanicy Howell nie usiłowali zatrzeć swych śladów, ale jechali szybko, jakby dotarcie do celu było dla nich ważniejsze niż strach przed pościgiem. - To znaczy, że uważają, iż nie muszą się nas obawiać. - Powiedziawszy to Firdun szerokim ziewnięciem odegnał senność. A może, dodał ponuro w myśli, tam, dokąd się udają, oczekują takiego powitania, które skutecznie wybawi ich od wszystkich tropicieli. Zobaczył teraz Ibycusa stojącego nad sadzawką. Maga otaczało 271 stado różnorodnego ptactwa. Były tu wysokie ptaki o sztywnych nogach, które spędzały całe dnie brodząc po wodzie w poszukiwaniu żeru. Kontrastowały z wyglądającymi jak pęczki piórek maleństwami, które zmieściłyby się w jego dłoni. Przeważał kolor różowy, choć nieliczni skrzydlaci wędrowcy byli olśniewająco biali. O dziwo, w promieniach słońca z bruku, wody i kolumn obok miejsca, gdzie Firdun spędził noc, unosiła się różowawa mgiełka, jakby zachodząca gwiazda dzienna zmieniła barwę nieba. Nakładając kolczugę, zastanawiał się nad przeznaczeniem tej oazy. Wprawdzie wyczuwał w niej bardzo słaby szept Mocy, był jednak pewny, że nic nie zdoła przywołać jej tu z powrotem. Siła, która zaopatrywała to ustronie w energię, dawno stąd odeszła. Wtem drgnął z zaskoczenia, a chwilę później zaczął śmiać się z samego siebie. Nic w tym dziwnego, że zobaczył wędrującego między smukłymi filarami lamparta. Kethan zapewne także się obudził i zmienił postać. Jednakże Zwierzołak równym krokiem oddalał się od towarzyszy podróży i nie skręcał na północ, dokąd powinien się udać, gdyby zamierzał sprawdzić nieprzyjacielski trop. Wyglądało na to, że ma co innego na myśli. Dlatego Firdun również spojrzał na południe. Zetknęli się już z dwoma niesamowitymi miejscami na Wielkim Pustkowiu. Dokładne meldunki, tak samo jak plotki, głosiły, że jest ich nieskończenie dużo. Czy Kethan wypełniał teraz rozkazy Ibycusa, czy też sam zamierzał dokonać jakiegoś odkrycia? Nikt nie wspomniał o odejściu Zwierzołaka, gdy wędrowcy zebrali się na śniadaniu, a Firdun, sam się sobie dziwiąc w duchu, nie miał ochoty o nic pytać. Aylinn obudziła się późno i nie przyłączyła się do nich, nadal gromadząc siły; najbliższa noc powinna jej to w pełni umożliwić. Słyszał ogólnie o księżycowej nocy, choć żadna z czterech kobiet z Domu Gryfa nie kroczyła tą drogą. Był to jeden z najstarszych talentów, obecnie rzadko spotykany, gdyż coraz mniej dzieci rodziło się z tym darem. Wprawdzie ziemie Czterech Klanów zamieszkiwali ludzie ze Starej Rasy, ale choć można było znaleźć wśród nich uzdrowicielki, Mądre Kobiety, a nawet maginie i niewiasty-mędrców, niechętnie odnoszono się tam do takich zdolności. Kobiety, które się z nimi urodziły, z czasem odłączały się od swoich klanów i zrywały więzy pokrewieństwa, żyjąc tylko dla Mocy. A przecież Firdun nie wyczuł takiej postawy w dziewczynie z Reeth, którą łączyły z mieszkańcami Gwiezdnej Wieży równie silne więzy, jak jego samego z Domem Gryfa. Elysha bardziej odpowiadała jego pojęciu o Wielkim Talencie, ale przecież w jakiś sposób była uzależniona od Ibycusa, bez względu na to, czy Adept pragnął tego, czy też nie. Pod wpływem nagłego impulsu młodzieniec podniósł jeden z wielkich liści służących im jako talerze. Leżało na nim jeszcze dość jagód. Zaniósł je więc Aylinn. Księżycowa Panna podniosła głowę, spojrzała na niego-z zaskoczeniem, a potem się uśmiechnęła. - Witam cię, panie, i dziękuję ci za twoją troskliwość. To prawda, że ten, kto wzywa Moc, budzi się później bardzo głodny. - Nazywam się Firdun. - Nagle zdał sobie sprawę, że chce zapomnieć o tytułach i zaszczytach. Przecież w tym towarzystwie wszyscy byli sobie równi i każdy miał swoje obowiązki. Aylinn zachichotała cicho, tak jak zrobiłaby to Hyana, zanim zarzuciłaby mu, że jest nadęty i wynosi się nad innych. Wepchnęła do ust sporą garść jagód, jakby pod wpływem głodu zapomniała o wytwornych manierach. Strumyczek soku pociekł w kąciku jej ust, zlizała go szybko. - Niech więc będzie Firdun, tak jak ja jestem Aylinn. Czyż wszyscy nie jesteśmy krewnymi w służbie Światła? Jej lekki gest potraktował jak zaproszenie. Usiadł na piętach (jak mieli to w zwyczaju Kiogowie), żeby znaleźć się bliżej Księżycowej Panny. - Nie znam waszej odmiany Mocy - zaczął z wahaniem, sam niezbyt dobrze wiedząc, dlaczego tak się do niej zwraca. - Zdziwiłabym się, gdyby tak było. - Aylinn znów wybuchnęła śmiechem. - To kobieca Moc, tak jak nauki Gunnory. Czyż twoja siostra Hyana nie jest jej wyznawczynią i uzdrowicielką? - Tak, ale wiele się nauczyła od pani Sylvyi, która nie... - Nie pochodzi ani z naszej krwi, ani z naszej rasy. - Aylinn skinęła głową. - Moja matka uzdrawia, a w jej żyłach płynie krew zamorskich czarownic. Mój ojciec jest Zwierzołakiem. Albo raczej wierzyliśmy w to do dnia, w którym przybył do nas Kethan i dowiedzieliśmy się, że podczas naszych wspólnych narodzin popełniono zły uczynek, zamieniając nas. Tak naprawdę jestem bowiem córką jednego z wielmożów, a on synem moich przybranych rodziców. Później staliśmy się bratem i siostrą. Mój talent objawił się, gdy'byłam bardzo mała. Moja matka rozwinęła go, posyłając mnie na naukę do Linardu, gdzie kształcą się uzdrowicielki. Lecz ich Pierwsza Dama odkryła, iż mam w sobie Moc Księżyca, dlatego... - Dziewczyna upuściła na ziemię poplamiony sokiem jagód liść, z którego jadła wraz z Elyshą, i wykonała niewielki gest. - Jestem tym, kim jestem, i bardzo mnie to cieszy. Utkwiła spojrzenie w twarzy Firduna. Za dnia myślał, że ma szare oczy, teraz jednak dostrzegł w nich księżycowy odblask. Te oczy zajrzały mu w głąb duszy! Chciał się odwrócić, by nie odkryła jego tajemnicy. - Uważasz, że masz wielką wadę - powiedziała otwarcie. - Wadę można zamienić w zaletę, jeśli się ją uważnie zbada. Syn Kerovana chciał przerwać ten kontakt wzrokowy, oprzeć się urokowi szarych oczu Aylinn, ale nie mógł - mimo że nie więziła go czarami, jak zrobiła to Elysha. - Tworzę magiczne zapory, ponieważ odrzuciłem szansę złączenia się z innymi - rzekł powoli. - Moi krewni i przyjaciele z Domu Gryfa mogą to czynić... lecz ja nie. Byłem tylko dzieckiem, ale otworzyłem drogę dla Złych Mocy. Wszyscy drogo za to zapłaciliśmy, a ja najbardziej. - Ty jesteś... - zaczęła i urwała, otwierając szerzej oczy, które już się w niego nie wpatrywały. Z całej siły ścisnęła go za ramię. - ...Kethan! Chociaż wymówiła to imię niemal szeptem, Firdunowi wydało się, że je wykrzyczała. Zerwał się na nogi, jakby zaalarmował go kiogański róg bojowy, podnosząc dziewczynę z ziemi. Na chwilę lub dwie przytuliła się do niego. - Kethan! - powtórzyła. Jeżeli dotarło do niej jakieś myślowe przesłanie, Firdun go nie odebrał. Potem Aylinn puściła go i nie zwracając uwagi na rozrzucony wokół ekwipunek, gwizdnęła głośno. Między kolumnami rozległ się tętent kopyt, gdy zwierzołacze wierzchowce odpowiedziały na jej wezwanie. - Co się... - zaczął, ale nie zdążył sformułować pytania. Ich towarzysze podróży drgnęli, ale żaden z nich nie siedział dostatecznie blisko, żeby zatrzymać dziewczynę, zanim wskoczyła na nie osiodłaną klacz, która odwróciła się błyskawicznie i pomknęła na południe. Ogier biegł obok niej z taką samą szybkością. Ibycus stuknął laską w bruk. - Młody głupiec! - warknął. - Nie, nie możemy go tak nazywać, gdyż jego postępek wynika z odziedziczonej po przodkach natury, nawet jeśli wykorzystał to ktoś inny. - Jedziemy za nimi? - Guret mógł równie dobrze zwracać się albo do Firduna, albo do maga. W obozie panował wielki ruch, wszyscy szybko się pakowali. - Nie mamy wyboru, nawet jeśli odciągnie to nas od naszego szlaku - odparł Ibycus. Firdun już biegł, by osiodłać swego wierzchowca. Uzbroił się, żałując każdej straconej na to chwili. Przywołał też skinieniem ręki Obreda i polecił mu, by przyłączył się do niego. Wiele razy wyruszał na zwiady z Kiogami, by jechać tropem, którego Aylinn na pewno nie próbowała zatrzeć. Pozostawił już za sobą kolumnadę nad sadzawką i wypatrywał odciśniętych w mchu śladów końskich kopyt. Był pewien, że jakieś nieszczęście spotkało Zwierzołaka. Nie miał wszakże pojęcia, jakich zdolności oprócz zmiany postaci Kethan mógł użyć do obrony. Jako lampart stałby się zdobyczą dla każdego myśliwego, mimo że okolica wydawała się całkowicie pozbawiona nawet drobnej zwierzyny. Minął kępę drzew, za którymi rozciągała się równina. Ziemia zmieniała kolor z dziwnego czerwonego odcienia na żółtą barwę spieczonej słońcem gliny, po której przedtem jechali. Nie była to jednak otwarta przestrzeń, lecz prawdziwy labirynt rozrzuconych na wszystkie strony skalnych wieżyczek, śliskich od odchodów ogromnego stada wielkich czarnych ptaków, które, podnosząc coraz głośniejszą wrzawę, wyciągały na całą długość szyje, równie nagie i czerwone jak ich głowy. Aylinn jeździła tam i z powrotem przed zaporą z roztrzaskanych skał. Ogier Kethana wiernie towarzyszył klaczy dziewczyny z Reeth. Wydawało się, że Aylinn próbuje sforsować niewidzialną ścianę... Magiczna zapora! Wysłana przez Firduna myślowa sonda napotkała tak mocną barierę woli, że cofając się sprawiła mu lekki ból. Nigdy nie uderzył w coś podobnego, choć nigdy też nie próbował przebić się przez czarodziejskie osłony do serca Stanicy Howell. Podjechał teraz do Aylinn, zawracając swego wierzchowca w taki sposób, że dziewczyna musiała powściągnąć Mornę. - Tam jest zapora... - Przecież wiem! - Niemal warknęła na Firduna, jakby i w jej żyłach płynęła krew Zwierzołaków. - Ale popatrz tam... 275 Wskazała na żółty grunt i Firdun dostrzegł wyraźne ślady. Kot... lampart... Kethan musiał tędy biec. Czarne ptaki, które nie przestawały krążyć nad nimi z wrzaskiem, zaczęły teraz zwracać się w stronę Firduna, Aylinn i reszty podróżnych, którzy przyjechali ich śladem. - Rusy - prychnęła Elysha. - To ich gniazdowisko. Ale dlaczego? - Wychyliła się z siodła i dostrzegła tropy lamparta. Później cofnęła nieco swego konia, a jej towarzysze wycofali się jeszcze dalej, dając jej miejsce. Puściła wodze; jej wierzchowiec stał nieruchomo jak kamień. Unosząc do góry ręce - w promieniach słońca ametystowe bransolety na jej przegubach zapłonęły purpurowym ogniem - zaczęła wymachiwać nimi, jakby odsuwała niewidoczną zasłonę. Skalne wieżyczki otoczyła lekka mgiełka. Czarne ptaszyska uciekły wrzeszcząc jak szalone i prawdopodobnie gdzieś usiadły, gdyż już nie unosiły się w powietrzu. Ruchy Elyshy były coraz bardziej zamaszyste, aż w końcu wyciągnęła ramiona najdalej jak mogła. Jeżeli usiłowała rozproszyć mgiełkę, jej wysiłki osiągnęły przeciwny skutek. Mgła gęstniała coraz bardziej, tak że wędrowcy nie widzieli już skalanych odchodami skalnych wieżyczek, ani nawet żółtej gliny w dole. Czarodziejka wymówiła jedno słowo, nie znane Firdunowi. Patrzyli na zupełnie inny krajobraz, jakby pustynia nigdy nie istniała. Rozciągała się przed nimi porośnięta trawą łąka, ozdobiona żółtymi i czerwonymi kwiatami błyszczącymi w blasku słońca. Środkiem łąki biegła żwirowa ścieżka, srebrzystobiała niczym księżycowa poświata. Dróżka wiła się tam i z powrotem, zawracała, by w końcu dotrzeć nie do groźnych murów zamku, ale otynkowanych drewnianych ścian budynku, który wyglądał jak najlepszy zajazd z Krainy Dolin. Odrzwia oplatało pnącze o czerwonych jak krew kwiatach. Z tej pięknej zielonej okolicy płynęła ku nim fala życzliwości, która z każdą chwilą stawała się coraz silniejsza, aż wreszcie Firdun wyczuł niebezpieczeństwo. - To czary! - zawołał. Była to pułapka, która przyciągała go tak bardzo, jak przedtem zamek Elyshy. Firdun obrócił konia i ustawił go pomiędzy przynętą a swymi towarzyszami, napierając nawet na klacz Aylinn i zmuszając ją, by się cofnęła. Elysha opuściła ręce. Piękna kraina zniknęła i znów widzieli plugawe gniazdowisko rusów, które poderwały się z ziemi, by znów krążyć nad nimi z głośnym wrzaskiem. Rozdział 21 Siedziba Sassfant, Wielkie Pustkowie, na południu Lampart podniósł wyżej głowę, przedzierając się niecierpliwie przez kwitnące krzewy. Płatki lgnęły do jego sierści, gdyż wydawały się mokre od porannej rosy. Zapach kwiatów był słaby, ale nie na tyle, by Kethan nie mógł go wyczuć. Przyciągał go tak bardzo, jak żadna woń, z którą zetknął się w życiu. Kiedy biegł tym tropem, człowiek pogrążał się coraz głębiej w otchłani jego umysłu, a dominowało zwierzę. Zapach coś obiecywał. Kethan nie był pewny, co dokładnie, ale wiedział, że nie może zignorować takiej pokusy. Później wybiegł poza wysłaną kobiercem z mchu krainę i stanął przed... Lampart zamrugał oczami, przyglądając się temu, co się przed nim rozciągało. Był tak zdumiony, że nawet woń, która go tu przyciągnęła, straciła swój powab. Człowiek podniósł się z ziemi, zwierzę zniknęło. Kethan stał na początku pięknie utrzymanej, żwirowanej, dziwnie wijącej się ścieżki prowadzącej do budynku, którego nigdy nie spodziewał się zobaczyć na Ziemiach Spustoszonych. Zwierzołak słyszał od kupców, że doliny, w których odbywały się coroczne jarmarki, miały takie schronienia dla przyjezdnych. Nie zamki czy zagrody, w których każdy spokojny wędrowiec mógł poprosić o nocleg, ale tak zwane zajazdy lub karczmy, zbudowane tylko dla wygody podróżnych. Nie było tu murów obronnych ani żadnych śladów wskazujących, że mieszkańcy kiedykolwiek musieli się bronić przed napastnikami. Nawet szerokie drzwi stały otworem. Dym wił się z kominów umieszczonych na przeciwległych krańcach budynku. Wiatr przyniósł woń świeżego chleba: nie twardych podróżnych sucharów, lecz ciepłych jeszcze bochenków. Takich, jakie Kethan jadał w Reeth, kiedy stara wdowa Zentha jeszcze rządziła w tamtejszej kuchni, zanim odeszła, żeby zająć się osieroconymi przez matkę wnukami. Zentha tutaj była! Stała w drzwiach, jak zwykle szeroko uśmiechnięta; miała nawet smużkę mąki na okrągłym niczym jabłko policzku. Jakaś cząstka jaźni Kethana usiłowała się obudzić, ale kiedy Zentha przywołała go skinieniem ręki, wspomnienia przytłumiły to odczucie. - Zentho! - Wydało mu się, że wrócił do czasów dzieciństwa, choć Zentha nie odegrała wtedy żadnej roli w jego życiu. Pobiegł ku niej po dziwacznie wijącej się dróżce, nie zważając na nic. - O jejku! - usłyszał jej znajomy głos. - Czyż nie przeczułam, że będę miała przy stole głodnego mężczyznę, który wyciągnie rękę po najbliższy talerz? Znów poczuł wewnętrzny niepokój, silniejsze niż przedtem ukłucie, ale się nie zatrzymał. Zentha cofała się w otwarte drzwi zajazdu, nadal zwrócona twarzą do Kethana. Zwierzołak postawił stopę na szerokim stopniu, zamierzając wejść za kucharką do środka. Wtedy poczuł ból: to uderzyła go jej ręka - nie, nie ręka, raczej ostre jak nóż szpony. Zanim młodzieniec ocknął się z czaru, który otumanił jego umysł (z czego nie zdawał sobie sprawy), szpony chwyciły za rzeźbioną klamrę pasa ze skóry lamparta, jakby potrafiły go rozpiąć. Zerwano zeń pas z taką siłą, że omal nie zawirował jak bąk. Zajazd zniknął. Zentha również... Cofnął się chwiejnym krokiem i zderzył się z wysoką skałą, osłaniając rękami twarz i oczy przed atakami rusów. Zewsząd otaczała go żółta pustynia. Uciekając przed ptakami (a krew sączyła się już z głębokiego draśnięcia na jego policzku), uderzył się boleśnie o skalny filar, odbił się od niego i walnął o następny. Rusy gromadziły się i nurkowały w powietrzu, rozdzierając szponami i dziobami odzież Zwierzołaka tam, gdzie nie mogły dosięgnąć ciała, choć już nieźle go poraniły. Potykając się, trafił na oślep w rodzaj szczeliny pomiędzy dwiema skałami. Zmieszany i oszołomiony, resztką przytomności wcisnął się najgłębiej jak mógł w niewielki otwór. Przynajmniej na chwilę lub dwie uniknął ataku skrzydlatych napastników. Nie miał jednak broni, a już dwukrotnie widział na własne oczy, co takie latające potwory mogły zrobić z ofiarą: po ich uczcie pozostawały tylko strzępy odzieży i oczyszczone z mięsa kości. Usłyszawszy ochrypły śmiech, wyjrzał z kryjówki. Oczywiście nie było tu Zenthy. Zamiast niej stała istota, którą Firdun opisał kiedyś w jego obecności: kobieta-ptak. Może nawet ta, która odwiedziła Stanicę Howell, a przynajmniej należąca do tego samego gatunku. Wydawało się, że patrząc wprost na niego nie może go zobaczyć, gdyż jej duże oczy były zbyt szeroko rozstawione. Kręciła więc na wszystkie strony brzydką twarzą, pośrodku której sterczał ostry dziób. Od czasu do czasu chichotała złośliwie, a rusy bez przerwy krążyły wokół niej. W szponiastych rękach trzymała pas Kethana, wymachując nim jak zdobytym w bitwie trofeum. Aylinn... nie... Natychmiast odsunął od siebie chęć skontaktowania się z towarzyszami podróży. Wiedział, że zwabiono go w pułapkę czarami. Nikt inny nie może w nią wpaść. Albowiem wytrawni łowcy mogli wyczarować każdą scenę najbliższą pragnieniom zdobyczy i przyciągnąć ją wbrew jej woli. Ukryty w szczelinie, miał ograniczone pole widzenia, dostrzegł jednak, że otacza go prawdziwy kamienny las wielkich, nierównych skalnych monolitów, upstrzonych pasmami ptasich odchodów. Bił od nich tak straszny smród, że zbierało mu się na wymioty. Ptaki, które zapędziły go do tego więzienia, usiadły na skałach. Zwracały jednak na niego złe oczy połyskujące w jaskrawoczerwonych głowach. Ich władczyni ponownie machnęła pasem, który przemknął w powietrzu i zniknął z pola widzenia prawowitego właściciela. Później pcakopodobna kobieta przykucnęła, sięgnęła szponiastymi rękami do innej szczeliny i wyciągnęła stamtąd pokryty zakrzepłą krwią kawał mięsa. Siedzące bliżej ptaki poruszyły się żywo. Rzucała im w górę kąski, które łapały zręcznie, jakby już wielokrotnie praktykowały tę sztuczkę. Oddziobawszy nieliczne pozostałe strzępy od kawałka złamanej kości, wyciągnęła długi, wąski, purpurowy język i oblizała swoje szpony. Później jeszcze raz przechyliła głowę, by prawym okiem przyjrzeć się więźniowi. - Nieee... uciekać... nie pobiec... - Słowa były tak zniekształcone, że z trudem je zrozumiał, lecz w jakiś sposób dopowiedział sobie w myśli, to, co chciała powiedzieć. Stał się 279 jej zdobyczą, ponieważ jako Zwierzołak mógłby ponownie ruszyć tropem wysłanników ze Stanicy Howell. Co ta istota i ci, którym towarzyszyła, wiedzieli o celu podróży jego grupy? Kethan nie próbował odpowiedzieć na to pytanie. Zadane mu przez rusy rany, choć płytkie, piekły i bolały. Zastanowił się też, jaki brud ptasie pazury mogły pozostawić w jego podziurawionej skórze. Ptakopodobna niewiasta oparła się o najbliższą skałę. Wprawdzie przymknęła oczy, ale więzień nie łudził się nadzieją, że zasnęła. A jeśli nawet tak się stało, rusy pełniące rolę jej straży czuwały. Kethan nie mógł pozostać w skalnym więzieniu bez walki. Nie leżało to w jego naturze. Wiedział też, że nie może liczyć na ratunek. Oparł więc zakrwawioną głowę na ramionach, którymi objął podciągnięte kolana, i otoczył swój umysł magiczną zasłoną. Przedtem jednak odważył się wypuścić myślową sondę i przekonał się jeszcze raz, że to miejsce jest dobrze strzeżone. Firdun znał klucze do czarodziejskich zapór, ale Zwierzołaki nie miały takich zdolności. Nagle Kethan ujrzał wizję: z różowawej mgiełki wyjechała Aylinn na nie osiodłanej Mornie, jakby dosiadła klaczy w pośpiechu. Trussant kłusował, by dotrzymać jej kroku Za nimi jechały inne postacie, bez wątpienia jego towarzysze podróży. Nie spróbował jednak porozumieć się ze swoją przybraną siostrą, z obawy, że władający tym miejscem potwór odczyta jego myśli i zaatakuje Aylinn. Nie miał daru dalekowidzenia. Źle się stało, pomyślał uśmiechając się krzywo, że nie można wybierać zdolności tak, by zawsze miało się do dyspozycji te, których najbardziej się potrzebuje. Miał za to inny dar. Mięśnie skulonego ciała napięły się mimo woli. Więc tamto wołanie, ten dziwny zew, który wywabił go z obozu, wcale nie był związany ze skalną pułapką! Może jest to tylko kolejna sztuczka ptakopodobnego stwora? Spróbował dotrzeć do zwierzęcej części swej istoty. Nie mógł zmienić postaci, wiedział, że bez pasa jest to niemożliwe. Ale czy potrafi myśleć jak Zwierzołak? Kethan zaczął robić to, na co nigdy dotąd się nie odważył. Miał wrażenie, iż kroczy bardzo wąską ścieżką, po obu stronach której otwierały się przepaście. Zawsze walczył o to, by utrzymać lamparta pod kontrolą, aby zapewnić przewagę człowiekowi. Nigdy w ludzkiej postaci nie próbował myśleć jak zwierzę. Teraz jednak wyglądało na to, że musi użyć każdego dostępnego mu sposobu. Może tak właśnie znajdzie odpowiednią broń. Dlatego poszedł tamtą ścieżką. Starał się myśleć o sobie jako o czworonogu, którego wzrok, słuch i węch znacznie przewyższają ludzkie zmysły. I prawie... prawie... Znalazł! Okazał się na tyle czujny, że uchwycił nieznany zapach, ten, który go wtedy przyciągał. Na pewno nie miał on nic wspólnego z tym przerażającym miejscem. Tamta istota, tak jak on, była więźniem. Czy los zetknął go z innym wielkim kotem... może ze Zwierzołakiem? Nie, nie, odparło tamto stworzenie na tę sugestię. Nie miał do czynienia ze Zwierzołakiem, ale nie było to też całkowicie zwierzę, choć poruszało się na czterech łapach. Dostrzegł przelotnie w myśli błyszczące czarne futro, poczuł zapach... woń przestraszonej samicy, która jednak się nie poddała, pozostała wojowniczką. Na przesłanie jego myśli nieznana istota zareagowała natychmiastowym zerwaniem kontaktu. Czekał cierpliwie, nie podejmując kolejnej próby. Niech sama nawiąże łączność, niech zrozumie, kim on jest, pojmie, że jej nie zagraża, i nagle zobaczył jakiś obraz, dziwnie wyraźnie, jak wtedy, gdy zamieniał się w lamparta, ale tym razem nie patrzył swoimi oczami. Ujrzał las skalnych wieżyczek; czarne ptaki coraz to zrywały się z nich lub na nich siadały. Była tam szczelina, jeszcze mniejsza niż ta, w której się schronił. Nie znajdowała się na poziomie ziemi, ale w połowie któregoś pinakla. Później w jakiś sposób znalazł się w tej szczelinie i wyglądał z niej na zewnątrz. Targała nim głucha wściekłość na agresywne ptaszyska. Zauważył na skale krew i unoszone przez wiatr pióra. Nieznana istota dobrze się spisała. Było jednak dla niego jasne, że nie widzi ona możliwości ucieczki i postanowiła umrzeć, przysporzywszy przedtem wrogom tak wielu kłopotów, jak tylko zdoła. Teraz, gdy spojrzał na świat oczami współwięźniarki, ukryty w jego umyśle lampart pokazał jej, co znajduje się wokół nich. - Walczyć! - zabrzmiało w jego myśli tak głośno, jakby syknęła mu to do ucha. - Walczyć? Broń... pas... - przetłumaczył na język obrazów, mając nadzieję, że go zrozumie. Tylko po odzyskaniu pasa miał szansę pokonania rusów i zrodzonego na Wielkim Pustkowiu potwora. 281 - Pas? - odebrał bezgłośne pytanie. Szybko postarał się zbudować w myśli jego obraz. Poszło mu to łatwo, gdyż nosił go od wielu lat. Zapanowało milczenie, kotka wycofała się z jego umysłu. Może udzielone przez Kethana informacje wydały się jej bezsensowne. Kobieta-ptak otworzyła oczy, z kłapnięciem zamknęła dziób i wstała. Patrzyła ponad głową więźnia, najwidoczniej pochłonięta tym, co ją obudziło. Nawet nie spojrzawszy w stronę Kethana, oddaliła się dziwacznymi susami, pozostawiając rusy na straży. - Ona przywołuje stado - dotarła do niego myśl współwięźniarki. - Nie tutaj - odparł szybko, gdyż żaden z siedzących w pobliżu ptaków nie ruszył się z miejsca. - Tutaj. Woda, pokarm... muszę znaleźć... Przesłanie obudziło w nim głód i pragnienie. Na zewnątrz słońce wisiało nisko nad horyzontem, wkrótce zajdzie. Mimo że Kethan nie miał teraz wzroku lamparta, pozwalającego doskonale widzieć w nocy, odejście dnia w jakiś sposób dodało mu otuchy. Nie odrywał oczu od skrzydlatych strażników. Kilka rusów poderwało się w górę i odleciało. Czyżby ich władczyni umieściła w pobliżu szczeliny, w której schronił się Zwierzołak, jakąś magiczną zaporę? Myślową sondą ostrożnie zbadał otoczenie. Nic wszakże nie wyczuł. - Woda... pokarm... - Znów odebrał te słowa na myślowej fali lamparta. - Ptaki obserwują - ostrzegł w odpowiedzi. - Jeszcze nie czas śmierci... ona tego nie powiedziała. One pozwalają na wodę... pokarm... Szczelina była tak ciasna, że z trudem się z niej wydostał. Ku swemu zaskoczeniu spostrzegł, że znajdujące się w jego polu widzenia rusy siedziały na szczytach skałek i żaden z nich nawet nie drgnął. W jakiś sposób Kethan wstał na nogi. Woda i pokarm... tak, ale oprócz tego pragnął znaleźć pas, który upierzone monstrum gdzieś wyrzuciło. Ostrożnie, trzymając się blisko skał, wyszedł na otwartą przestrzeń. Stał długą chwilę. Było mu niedobrze i mdliło go od smrodu otaczającego to miejsce. - Woda... - odebrał bezgłośne wezwanie, lecz dla niego znacznie ważniejszą rzeczą było odnalezienie pasa. Kobieta-ptak stała w takiej właśnie pozie jak on teraz. Scena ta bardzo dobrze wryła mu się w pamięć. Rzuciła pas w... tamtą stronę! Walcząc z bólem przeszywającym zdrętwiałe nogi, odważył się podejść chwiejnym krokiem do następnego kamiennego filaru i uczepił się mocno jego nierównej powierzchni, żeby nie upaść. Nie przestawał się zdumiewać tym, że żaden z siedzących teraz na skalnych grzędach ptaków nic nie zrobił, wszystkie patrzyły tylko na niego z góry. - Chodź... woda! - ponaglił go ostro myślowy przekaz. Kethan jednak, nie zwracając uwagi na te słowa, powiódł powoli spojrzeniem po usianym grubą warstwą ptasich odchodów gruncie i przeniósł je na pobliskie pinakle. Pas... Ściemniało się szybko. Chmury gromadziły się, by zetrzeć z nieba ostatnie barwy zachodzącego słońca, a cienie łączące skalne wieżyczki tak pociemniały, że Kethan pomyślał z rozpaczą, iż może nie dojrzeć tego, czego szuka, nawet jeśli będzie leżało tuż przed nim. Pas na pewno spadł w tamtym kierunku... nie mógł się mylić. Zbadał wzrokiem ziemię, później powiódł nim od podstawy każdego pinakla aż po jego szczyt, na którym siedziały rusy, obserwując go uważnie. Nic. Oparł się plecami o najbliższy chropawy filar. Smród odchodów, które poruszył idąc po pokrytym grubą warstwą guana gruncie, mógłby udusić człowieka. A potem... --OjTto więź łącząca go z pasem sprawiła, że poszukiwany przedmiot lekko się zakołysał? Był tego pewny, choć nie widział wyraźnie, że pas wisiał poza zasięgiem jego ręki w połowie jednej ze skałek, okręcony wokół kamiennego występu. Widok ten dodał Kethanowi otuchy. Szybko, choć nadal chwiał się na nogach, stanął przed pinaklem. Lecz pas wisiał wysoko ponad jego głową i choć zbadał wzrokiem grunt wokół siebie, czując jak rośnie w nim zawód i gniew, nigdzie nie dostrzegł głazu, który mógłby przystawić do kamiennej wieżyczki, aby chwycić upragniony rzemień. Może powinien wspiąć się na skałkę? Kiedy jednak oparł na niej posiniaczone i poranione ręce, nie znalazł żadnego występu, który mógłby stać się oparciem dla jego nóg i rąk. Rusy w górze stawały się coraz bardziej niespokojne. Jeżeli zaatakuje go tylko kilka ptaków, poranią go poważnie, on zaś nie zdoła się przed nimi obronić. Dostał ataku gwałtownego kaszlu. Miał wrażenie, że rozedrze sobie płuca. Musiał poruszyć guano. Smród był nie do wytrzymania. Gdyby mógł się czegoś napić... Woda. Tym razem nie było to nieme wołanie, ale raczej jego wspomnienie. Gdyby pozostał tu uwięziony do powrotu upierzonej dręczycielki, postąpi jak ostatni głupiec. Odszukał swój pas, a teraz musi znaleźć sposób, jak go odzyskać. Posłał w ciemność pytanie: - Woda? Odpowiedzią była cienka jak pajęcza nić myślowa więź, tak delikatna, że mógłby ją zerwać jego własny nierówny oddech. W oddali... na wschodzie. Jeśli ohydne ptaszyska w górze przechwyciły tę wymianę myśli, albo nic dla nich nie znaczyła, albo postanowiły posłużyć się przywołującą Zwierzołaka kotką, by wywabić go z ukrycia. Kethan idąc znaczył drogę do wiszącego wysoko na skale pasa. Długie wędrówki zarówno w ludzkiej jak i zwierzęcej postaci wyostrzyły jego zmysły tak dalece, że bez trudu zapamiętywał punkty orientacyjne w terenie. W dodatku skalne wieżyczki bardzo różniły się od siebie, widział więc te, które wskażą mu drogę, gdy będzie wracał. Skurcze w nogach ustały, choć głód i pragnienie bardzo go osłabiły. Kiedy wyszedł na otwartą przestrzeń - jak na polanę w prawdziwym lesie - z trudem zachowywał równowagę. Rosły tam kępami nieznane rośliny o wysokich łodygach zwieńczonych podobnymi do dzwonków kwiatami, które świeciły blado w ciemności. Krążyły wokół nich owady, przyciągnięte smrodem guana. Lecz choć każda kępa roślin była splątana, jakby skulona w sobie, dzieliły je spore odległości. Kethan rozgniótł butem puste skorupy, wszystko, co pozostało po owadach, które padły łupem zaczajonych, lecz trwających nieruchomo myśliwych. W oddali połyskiwała ciemna tafla jeziorka. Na jego brzegu przycupnęła porośnięta futrem istota tak chuda, jakby umierała z głodu. Podniosła głowę i zatopiła spojrzenie dużych, świecących w mroku oczu w oczach Zwierzołaka. Rzeczywiście była to kotka, ale o jedną trzecią większa od tych, które Kethan widział w Arvonie. Jedno ucho miała rozerwane, a kiedy garbiąc się odkuśtykała od wody, okazało się, że jej tylna łapa jest sztywna. A mimo to uniosła głowę z cichym, ostrzegawczym syknięciem. O dziwo, w tej samej chwili przez umysł Zwierzołaka przebiegło tradycyjne powitanie z Krainy Dolin. - Jako wędrowiec dziękuję za powitanie. Oby los sprzyjał temu domowi. Powstrzymała go myśl, która przebiła się przez podświadomą chęć zachowania pradawnych obyczajów. - Pić... jeść... Wyglądało na to, że współwięźniarka myślała tylko o zaspokojeniu głodu i pragnienia. Tak, napić się. Ukląkł nad jeziorkiem i zanurzył w nim rękę. Woda wydawała się gęsta i ciepława. Kiedy podniósł ją do ust, przekonał się, że jej zapach raczej nie da się porównać z wonią soku z najpiękniejszych owoców. Był to jednak płyn, który nawilżył jego wyschnięte usta i gardło. Kethan nabrał wody w obie dłonie i znów się jej napił. W porządku, pomyślał, jest to woda, chyba że przypadkiem zatruło ją coś z Wielkiego Pustkowia. Pozwolił sobie jeszcze na dwa łyki. Teraz pokarm... W widmowym blasku drapieżnych kwiatów zauważył, że jego towarzyszka niedoli oddaliła się od brzegu jeziorka i kulejąc skierowała się w stronę dziwacznie ukształtowanej skały z nawisem tworzącym miniaturową jaskinię. Wyszła z niej ciągnąc tobołek, który wyglądał na nieźle poszarpany. Kethan przyłączył się do niej, i razem ciągnęli dziurawy skórzany worek, który mogły przebje tylko szpony rusów. W worku znajdował się maleńki kawałek suszonego mięsa, które już zaczynało cuchnąć. Zwierzołak dostrzegł na brzegach ochłapu ślady zębów. Mięsa było bardzo mało. Kethan przeniósł wzrok na kotkę, która znów przysiadła, starając się ułożyć wygodniej skaleczoną łapę. Tak, był dostatecznie głodny, by chwycić ofiarowany kawałek mięsa i zjeść go. Jednak całkiem inna myśl przyszła mu do głowy. Dobrze wiedział, że ranne zwierzę nie zdoła się obronić ani przed atakiem stada rusów, ani szybkim skokiem kobiety-ptaka. Jednak jemu, Kethanowi, podstępnie odebrano czarodziejski pas; widocznie lampart był dla nich bardziej niebezpieczny. Oczywiście wszystko to były tylko optymistyczne domysły, ale mógł je potwierdzić lub obalić - jeśli otrzyma pomoc. Wskazał na mięso i na kotkę, i spróbował przekazać myślą: - Niech siostra zje. Potem coś jej pokażę. Tamta nie odrywała od niego oczu. - Nie jeść? - odparła w końcu tak słabo, że ledwie rozróżnił słowa. Kethan pokiwał głową tak energicznie, że niektóre zadrapania zaczęły znów go boleć i piec. 285 Zwierzę spojrzało na ochłap i zaatakowało go łapczywie. Kethan mimo woli oblizał wargi, starając się nie myśleć o brzuchu, który go nagle rozbolał. Zjadłszy ostatni strzęp skąpego posiłku, kotka usiadła i znów popatrzyła na współwięźnia. - Co zrobić? - spytała myślą. - Chodź. - Nie mógł nawet mieć pewności, że rusy pozwolą im odejść, ale był to dla nich obojga pierwszy krok ku wolności. Kethan podniósł zwierzę, starając się nie sprawić bólu jego okaleczonej łapie. Pod zbitą w kłaki sierścią biedactwo było chude jak szkielet. Jak długo tu przebywa? - zastanowił się w duchu. Wrócił po swoich śladach do skałki, na której wisiał jego pas. Przyciskając kotkę do piersi, wskazał na ledwie widoczny pasek futra. - Broń. - Zajrzał głęboko w podniesione na niego oczy i zbudował w myśli obraz lamparta w pełni sił, polującego na rusy, rozdzierającego je na strzępy kłami i pazurami. W jakiś sposób wyczuł, że odebrała tę wizję i zrozumiała, o co mu chodzi. Odwróciła teraz głowę i spojrzała na pas. Kethan podniósł ją tak wysoko, że znalazła się naprzeciw kilku małych zagłębień i występów skalnych. Będzie musiała przebyć dwie długości swego ciała, potem wyciągnąć łapę i ściągnąć pas w dół (miał tylko nadzieję, że nie zaczepił się mocno), a potem zeskoczyć tak, by towarzysz niedoli mógł ją złapać w powietrzu. Koty miały własne tajemnice. Kethan słyszał dostatecznie dużo starożytnych legend, by wiedzieć, że w przeszłości władały mocami innymi niż ludzie. Czy ta okaleczona kotka zdoła to zrobić? Czy zechce? Poruszyła się w jego ramionach, zwróciwszy głowę w stronę skalnego filaru, na który miał ją podsadzić. Rzucił okiem na ledwie teraz widoczne rusy. Żaden się nie poruszył. Czy mogli mieć nadzieję, że wstrętne ptaszyska zasnęły? Stanąwszy na palcach, wyciągnął jak najdalej ręce, w których trzymał kotkę. Mimo że przedtem oszczędzała łapkę, która wyglądała na chorą, użyła jej teraz bez wahania, opierając o skałę. Zwierzołak był pewny, że znalazła jakąś szczelinę w kamiennym filarze. Później odetchnął głębiej i popchnął ją jeszcze ociupinkę dalej. W krótkim czasie znalazła się poza zasięgiem jego rąk. Wyglądała jak czarna plama na żółtoczerwonym kamieniu. Skręciła się i odwróciła grzbietem do skały. Kethanowi zaparło dech w piersiach na myśl, że jego przyjaciółka runie w dół Podszedł więc do pinakla najbliżej jak mógł. Lecz kotka wyciągnęła łapę i uderzyła w rzeźbioną w cyrkonie klamrę pasa, który zakołysał się gwałtownie, a potem stracił równowagę i spadł ze skały. Kethan nie sięgnął jednak po ten strzęp futra, ale z niepokojem czekał na powrót współwięźniarki i atak rusów. Los okazał się dla nich łaskawy: Zwierzołak zdołał pochwycić kotkę. Przytulił ją do piersi, czując szybkie bicie jej serduszka na swoim większym sercu. Potem postawił ją ostrożnie na ziemi między swymi nogami, a następnie chwycił pas i zapiął go szybko. Przemiana nastąpiła błyskawicznie: znów stał się lampartem. Kotka wyprostowała się, by dotknąć noskiem jego nosa, który zwrócił w jej stronę. Jak dotąd wszystko im się udało. Teraz muszą wydostać się ze skalnego więzienia. Jeśli weźmie przyjaciółkę na plecy i rusy ich zaatakują, nie zdoła jej obronić, gdyż porwą ją i rozerwą na strzępy. Dlatego delikatnie polizał jej głowę, a potem ostrożnie chwycił za skórę na karku, jak kocia matka niosąca swe dziecko. Wrócili do szczeliny, w której się przedtem ukrywał. Wtedy jednak okazało się, że okrutny los włączył się do gry. Usłyszeli głośny wrzask. Kilka rusów wzleciało w powietrze i zanurkowało w ich stronę. Kethan nosem wepchnął kotkę do szczeliny, sam zaś ulokował się przed wejściem do kryjówki. Pomimo głodu i zmęczenia zdołał przywołać siły i zręczność swojej rasy. Z rykiem stanął na tylnych łapach, zamachnął się przednimi, wysuwając wielkie szpony, tak że chwycił i roztrzaskał o skały kilku napastników. Dobrze wybrał pozycję; nie zajdą go od tyłu. Jeszcze dwukrotnie próbowały atakować, ale w postaci lamparta Kethan dobrze widział w nocy i wypatrzył je na czas. Był gotów do walki. Jednego rusa chwycił w zęby, a potem z obrzydzeniem wypluł martwe ciało ptaka o śmierdzących kurzem piórach. Później najpierw jedną, a potem drugą łapą odpędził i zabił tylu napastników, że ptaszyska trzymały się odeń z daleka, wrzeszcząc głośno w nocnym mroku. Wreszcie przyszła ta, którą wołały, a raczej nadbiegła wielkimi susami spomiędzy wieżyczek swej twierdzy. Otworzywszy szeroko dziób, syczała z wściekłości. Rusy nie zbliżały się teraz do więźniów, najwidoczniej ustępując pola swej pani, która kiwała głową na boki, przyglądając się Kethanowi najpierw jednym czerwonym jak rozżarzony węgiel okiem, a potem drugim. Zwierzołak wiedział, że to jego ostatnia szansa. Zmobilizował więc wszystkie siły i skoczył. Zraniła go dziobem w czubek głowy, gdy uchylił się, by nie wydziobała mu oka. Przednimi łapami z całej siły stuknął w pierś monstrum, tak że uderzyło o skałę. Usłyszał okrzyk bólu i gniewu oraz trzask łamanych kości. Później kobieta-ptak osunęła się na ziemię i znieruchomiała. Przynajmniej na razie unieszkodliwił przeciwniczkę. Nie wiedział, czy zadał jej śmiertelny cios, czy też nie. Odwrócił się błyskawicznie, znowu chwycił kotkę za kark i wielkimi skokami wybiegł spomiędzy skalnych filarów na otwartą przestrzeń. Za nimi powietrze drżało od podniesionej przez rusy wrzawy, chociaż, o dziwo, żaden nie próbował ich ścigać poza granicami gniazdowiska, które było ich twierdzą.