Krzysztof Kąkolewski Wańkowicz Krzepi wywiad rzeka Czytelnik Warszawa 1977 Okładkę i kartę tytułową projektował WŁADYSŁAW BRYKCZYŃSKI Monstrualny wywiad na sto stron? Nie podoba mi się to... (fot. A. Jałosiński) KĄKOLEWSKI: Mistrzu, czy pozwoli Pan, że od razu, w czasie pierwszego posiedzenia przystąpimy do pracy? WAŃKOWICZ: Proszę. Ma Pan do dyspozycji moje archiwum. K.: Ale przede wszystkim potrzebują Pana. Chcę tą książką zbudować z dialogu między nami. W.: Czyli monstrualny wywiad na 100 stron? Nie podoba mi się to. Udzieliłem w życiu tylu wywiadów, obawiam się, że nic nie mam Panu dopowiedzenia. K.: Czy w żadnej mierze to, że te pytania będę stawiał ja, nie usprawiedliwi choćby próby? W.: Obawiam się, że właśnie Pan jest mało powołany do pisania o mnie. Wie Pan, co o Panu myślę: jest Pan niezmiernie dociekliwy, czasem aż bierze mnie zazdrość. Ale gdy mówię o Panu jako o piszącym o mnie, wydaje mi się, że jest Pan pisarzem za mało społecznym, żeby wyczuć klimat mojego pisarstwa. Pańskie zainteresowania idą w stronę psychologizmu. Inny na Pana miejscu zobaczyłby o wiele mniej, ale ja czytając o Pańskich bohaterach nie wiem, czy to święci, czy szuje. Nie uznaje Pan syntez. Stanowi to nawet swoisty wdzięk Pańskiego pisarstwa. Ale to, co uważałem za swoją wartość, jest dalekie od Pana. K.: Tak jest. Ja też tak myślą. Ale czy to właśnie nie jest warunkiem takiego dialogu? W.: Wszelakoż chce Pan przyjąć jakąś myśl przewodnią? K.: Nie mam żadnej. W.: O! Właśnie! K.: Pan mnie interesuje, chcą zrobić z Pana jednego z moich bohaterów. Żadnemu jeszcze nie poświącilem całej książki. Jest Pan Osobą, Postacią. W.: Znajdę się więc pomiędzy innymi Pańskimi bohaterami, a ponieważ wiem, jakich Pan sobie wybiera, to brr. K.: Chciałbym też Panu powiedzieć o niesłuszności Pana teorii pisarstwa. W.: Teorie mnie nie obchodzą. K.: To dlaczego Pan tyle o nich pisze? W.: Już chciałem Panu przyznać, że to nieuczciwie, ale cofnąłem się. Chodzi mi o to, że „W prosto od krowy" mogłem napisać coś odwrotnego, niż napisałem, i nie byłoby żadnej różnicy. Bo mnie do tego zmuszają nieporozumienia z krytyką, która żąda w reportażu prawdy tylko dokumentalnej ze szkodą prawdy esen-cjonalnej. K.: W ten sposób, być może, stracił Pan szansą odkrycia tajemnicy niefikcji. W.: Pańskie analizy doprowadzają do zdobycia ciekawego materiału, z którego nic nie wynika, nie wiadomo, co czytelnik ma sądzić. Pointylista Seurat, aby uzyskać kolor zielony, kładł na obrazie maleńkie kropeczki niebieskie i żółte. Pan też tak robi, tylko nie uzyskuje Pan efektu „zieloności". Pańskie kropeczki pozostają niebieskie i żółte. Czy i w pisaniu o mnie zamierza Pan naprószyć kropel nie powiązanych ze sobą? Jeśli Pan nie upora się z syntezą, to już bym wolał ostry reflektor naświetlający choćby Jednostronnie, ale wyraziście. Mam obszerną tekę ataków na mnie, złośliwych recenzji, szyderstw, chętnie je Panu udostępnią. K.: Nie, dziękują. Jeśli będą pisać tą książką, muszą z Pana wyrwać to, co Pan powie dla mnie. Sytuacja jest ze swojej istoty trudna i konfliktowa. Gdy pan Georges Charbonier przeprowadził cykl wywiadów z Levi Straussem, układ był między nimi taki: dziennikarz i uczony. Tu, w naszym wypadku, jest dwu autorów uprawiających podobny gatunek. Nie wiem, czy Pan nie jest zbyt zepsuty przez swe osiągnięcia. Zna się Pan jak nikt w Polsce na rzemiośle, które uprawiam— na reportażu. Widzi Pan człowieka, który wykonuje podobną pracę co Pan, tylko inaczej, niż Pan to robi. Może to Pana drażni? To jest sytuacja lusterka naprzeciw lustra. Postawiłem Pana w sytuacji, w której Pan stawia innych. Dlatego od pierwszej chwili chce Pan nadać mojej książce taki kierunek, jaki się. panu podoba, nie udzielając mi jednocześnie niezbędnej pomocy. W.: To znaczy, że mam wystękać całą książkę, a Pan ją przypstrzy? K.: Pan sam to spowodował. Przyzwyczaił Pan wszystkich do autokomentarzy, do samoanalizy, do mówienia o swojej twórczości, metodach, tajemnicach. Odslonil Pan zbyt wiele i niewiele Pan zostawił innym. Mimo wszystko książką, w której będzie Pan występował osobiście jako bohater, a nie poprzez literaturoznawcze opisy, uważam za ważniejszą dla czytelnika. W.: Dobra, pytaj Pan. K.: Dlaczego zaczął Pan pisać tak późno, po czterdziestce? W.: O, widzi Pan, na to pytanie odpowiadałem wiele razy. Mam jeszcze raz powtarzać? Dobrze. Chciałem być niezależny materialnie, żeby pisać, co chcę. Pochodziłem z bogatego ziemiaństwa. Mój najstarszy brat stracił majątek na polowaniach w Afryce, Azji itd. W tych czasach „stracić majątek" to były straszne słowa, które wymawiało się szeptem. Dwory były pełne rezydentów, nie było ubezpieczeń społecznych dla tych dawnych dziedziców, a byli to ludzie szlachetnych klejnotów, więc zapełniali oficyny. Ożeniłem się akurat, kiedy przez rewolucję straciłem majątek. Czułem się jak ślimak, któremu zdarto skorupę. Musiałem się upewnić, że potrafię płynąć rzucony na wodę. To był handicap w stosunku do rówieśników nie mających tych obaw. K.: W takim razie nie była to tylko obawa o niezależność pisarską? W.: Tu mnie Pan przyłapał. Dotąd może sam sobie tworzyłem taką piękną legendę, gdy tymczasem nie chodzito o przygotowanie się do pisarstwa, tylko o trwogę przed życiem. Pierwszy punkt dla Pana. K.: Pan jest niespełnionym bełetrystą? W.: Ależ mi się Pan dobiera do skóry... K.: W wielu Pańskich utworach fabuła dąży do granic fikcji, ałe nie przekracza Pan jej. Wydaje mi się, że wielu ludzi uprawiających nie-fikcję boi się tej granicy. Ich zmyślenia wydają się im szmirowate w porównaniu ze zmyśleniami życia, wstydzą się samych siebie i wolą chować się za wielkiego demiurga i autora, mówiąc: to nie ja pisałem, tylko Ono i nie ważcie się Go krytykować. Jest tu jeszcze nadmierne zdziwienie życiem, które hamuje rozwój wyobraźni. Życie jawi się jako baśń. Prawie wszyscy twórcy, którzy debiutowali około czterdziestki — jak Proust, Musil, Conrad — tworzyli gigantyczne i bardzo precyzyjne maszyny powieściowe; właśnie ta aż podejrzana doskonałość wskazuje na to, że się bali. Pan nie przeszedł granicy, pracował Pan w faktach, tylko to już nie byly kosztorysy, inwestycje, bilanse. Ja jednak boję się, że Pan mnie całkiem znielubi z powodu tej książki. W.: Ależ to ma wielki urok takie dogryzanie się prawdy. Tylko że Pan widzi kogo innego niż ten, który przed Panem siedzi. K.: Czyli książka, która by powstała, nie byłaby o Panu? To znaczy lepiej, żebym takiej książki nie napisał. W.: Jak Pan uważa. d K.: Proponuję, przerwijmy seans, wyślę Panu zapis i Pan zadecyduje. W.: Może spróbujmy dalej, tylko niech Pan jakoś łagodzi moje wypowiedzi. Nawracając do Pana pytania z ostatniego seansu (czy jestem niespełnionym beletrystą?) — znowuż punkt dla Pana: nie jestem beletrystą. Nie próbowałem, bo mam pełną świadomość swoich możliwości. Po, prostu nie umiem wymyślać. Moja wyobraźnia bez faktów jest martwa. K.: Proszę określić to bliżej. W.: Dopiero gdy dostanę fakt, on obrasta, rozkwita w syntezy, porównania, analogie. Fakt jest dla mnie katalizatorem dla wyobraźni. Wańkowłcz przerywa nagle tok myśli i mówi z rozdrażnieniem: Rzuciłem Panu okiem przez ramię, Pan wszystko notuje, nie stosując skrótów. Ja mam swój szyfr, swoją stenografię, aż czasem sam nie mogę tego odcyfrować, Pańska metoda rozciąga sprawę, muszę czekać, aż Pan wszystko popisze. Włączymy magnetofon. K.: W rozmowach wstępnych byliśmy zgodni, że człowiek mówi inaczej do mikrofonu. Poza tym ja już w trakcie notowania selekcjonuję, ksztaltuję materiał, on już „przechodzi przeze mnie", a nie przez maszynę. Niechże Pan mówi o sobie naprawdę źle, bo „rozkwitanie faktu" to przecież dobrze! W.: Niech Pan nie myśli, że analizuję siebie i piszę według tego. Analizuję siebie potem. Wtedy dowiaduję się (nie bez pomocy takich jak Pan), że mam metody pisarskie. K.: Dowiaduje się Pan, kim Pan jest, od sie- bie? Można to rozszerzyć. Są pisarze, którzy urodziwszy się mają już całe „dzieło" zapisane w sobie. Poszczególne książki są elementami całości, której oni sami nie znają, a która zamknie się pod koniec. W.: Myśli Pan o zaprogramowaniu biologicznym? Drzewo rośnie i ono nie nakreśliło sobie kształtów, a potem okazało się, że jest „najlepsze dla siebie" w tym kształcie. K.: Program całego drzewa jest w nasienn. Do kogo Pan siebie odnosi, o jakim przodku myśli Pan jako o ostatnim z tych, którzy odczulali się w Panu? W.: Nie o przodku, a o przodkach. Słowacki pisał o kolumnie duchów, które jeden drugiemu stoją na ramionach. Genetyk mówi, że można przeskoczyć ojca, dziadka i wdać się w pradziadka. Bo ja wiem, może wdałem się w tego wskazuje portret Walentego' Wańkowicza malarza. To był brat Karola, mego dziada, autora memoriału domagającego się uwolnienia chłopów. A może wprost pochodzę od ojca, zesłańca na Sybir? A może coś przerzuciło się, z Leliwy--Wańkowicza, zastępcy Traugutta? Ej, nie grzebmy się dalej, bo dogrzebiemy się do Melchiora pradziadka, ojca Walentego i Karola, o którym pozostała tradycja, że jeździł na białym koniu po wsiach i dziewki psował. K.: Miał Pan białego konia? W.: Białego konia nie miałem, ale co do reszty, to nieładnie jest sprzeniewierzać się dziedzictwu po przodkach. Bobym musiał zaprzeć się i pradziadka po kądzieli, Baczyżmalskiego z Ta- 10 tarów (niech Pan zobaczy, mam tzw. mongolską powiekę), którego, kiedy rozwścieczony wracał do domu, prababka witała wychodząc na ganek i niosąc przed sobą obraz święty do pocałowania, a domownicy się chowali. K.: Teraz mam trzy wymiary Pańskiego tworzenia. Słowo jest negatywem rzeczy, która powinna odbić się w wyobraźni czytającego, i ta rzecz musi być wypukła jak rzeźba, którą można zajść od tyłu. Jest więc Pan i rzeźbiarzem. W.: Straszliwe jest ubóstwo języka, każdego. Oko ma kilka milionów receptorów... K.: Stwórzmy język z pięcioma milionami słów... W.: Ba! Kiedyż słowa nagminnie wymierają. W dodatku każdy inaczej rozumie sens słów. Jest tyle języków, ilu ludzi. Niech Pan przypomni, jak przychodziły do Pana słowa. Dam przykład: dostałem na gwiazdkę rowerek, mój starszy brat — przybory ślusarskie. Zaczął je wypróbo-wywać na moim rowerze. Podniosłem wrzask, brat powiedział: „egoista". „Egoista — myślałem — to człowiek, który broni swego. Kościuszko to egoista." K.: Ja w tym wieku zacząłem już tracić pierwsze słowa. Pierwsze rozpadło się i straciło sens słowo „Belweder". Tyle razy powtórzyłem, pamiętam, jako dźwięczne, iż nagłe przeraziłem się, że znikło i nie odzyskałem go do dziś. A zużycie i śmierć przymiotników? W.: Tak, słownik kompletuje się dramatycznie. „Strzelaj kulą, nie śrutem."Mój brat polował nawet na zające kulą. Tak powinny być dobierane słowa, szczególnie przymiotniki. K.: Nienawidzę przymiotników, przymiotnik 12 to nic innego jak umarły czasownik. Najpierw coś „bielało", aż jest „białe". Oznacza bezruch. Czy możliwa jest książka bez przymiotników? W.: Nie. A cóż by to było za ubóstwo! K.: Jeśliby umownie określić wartości informacyjne (nie mylić z ilością informacji), to rzeczownik oznaczałbym jako 10, czasownik i przymiotnik — proporcjonalnie — 5 i 2. Tylko że książka z samych rzeczowników byłaby spisem inwentarza. W.: Będę Pana przekonywał o ważności przymiotników. Może na moim tekście dokonamy wiwisekcji? K.: Dobrze. Wybór tekstu przez losowanie. Bierzemy „Ziele na kraterze", dokonuję losowania tekstu przez zamknięcie oczu i otworzenie książki, i przypadkowe dotknięcie wiersza. Jest to wiersz 16 od góry na str. 151, Wańkowicz bierze książkę , i czyta: W.: „Za tymi wodami dyszał kraj — ląd nieznany, piaskowy albo błotny, polny albo leśny, pocięty drogami polskimi uciekającymi w głąb, poznaczony odległymi punktami świateł, zapalających się w nieznanych domach, po których pulsowały nieznane życia, dzwoniący na nieszpory dzwonami wieżyczek nieznanych kościołów, szumiący jarmarkami, zasklepiały w szuwarach, zajezgły w chałupach, hurczący w powstających fabrykach, przykisły po puszczach kresowych". K.: Mamy zdanie, w którym jest szesnaście przymiotników. Czując ich ciężar wplata Pan niepostrzeżenie formę imiesłowową. W.: Najpierw używam przymiotników do'malowania tła, „gruntu": piaskowy, błotny, polny. Melchior Wańkowicz, ojciec Melchiora Wańkowi-cza, gdy wychodził do Powstania 1863 r. (jot. z archiwum M. Wańkowicza) To krajobraz. Wmalowuję w to detale: drogi, którymi tnę ten obraz. Potem przymiotnik zaczyna oznaczać dźwięk (hurczący). Wchodzę w obszar innego zmysłu, potem idę w dalsze: dotyku (zajezgły) i smaku (przykisły). K.: Jest to malarstwo słuchowo-smakowo-wę-chowe. To jest ta przestrzenność, gdzie wysokością jest zapach, a długością dotyk. Dlaczego jednak pojawia sią aż cztery razy słowo „nieznany"? W.: Nasila nieznaność. Kiedyś jako młody 15 14 chłopak jechałem pociągiem, który zatrzymał się na maleńkiej stacyjce wśród pól. Zobaczyłem gdzieś żółtawe, dalekie światełko. Wyskoczyłem z, pociągu i brnąłem polami po podorywkach aż do chałupiny, która dawała to światełko. Nie wiedziałem, co tym ludziom powiedzieć, jak wytłumaczyć im tę wizytę. Przenocowali mnie w stodole i odjechałem następnym pociągiem. K.: Oj!... W.: Właśnie! Pan również jest tropicielem faktu. K.: Do dziewiątego roku nie czytywałem książek, bo nie lubiłem bajek. Matka była zaniepokojona, pocieszało ją, że — jak sią jej wydawało — moją wyobraźnią paraliżowało zdziwienie widzialnym światem. W.: Ja też wolałem sam tworzyć bajki. Tak dziewczynki wolą lalki nie wykończone, z gał-ganków. Lalka, w której wszystko jest wykończone, nie zostawia pola dla wyobraźni. W wielkim salonie, który był dżunglą, na krzesłach, które były końmi, wędrowaliśmy bez końca, konaliśmy z pragnienia, zabijaliśmy lwy i tygrysy, niewidoczne dla innych oczu. K. Opowiedział Pan bajkę, tworząc ją, realizując ją? A zobaczywszy dżunglą, pustynią, lwy rozczarował sią Pan? Ten sam kraj stworzony przez Pana i rzeczywisty. Jak wyglądała konfrontacja? W.: To był inny kraj. K.: W Pańskiej twórczości przewija sią ciągle motyw polowania. Jak Pan to skomentuje? W.: Chyba atawizmem. Polowanie tkwi w genach. Miałem osiem lat, kiedy dostałem pierwszą strzelbę. Popędziłem w las. Babka przerażała się, Ze Szwoynickich Melchiorowa Wankowiczowa, matka pisarza Cfot. z archiwum M. Wańkowicza) że się postrzelę. Na szczycie wysokiego świerka coś się ruchnęło. Strzeliłem pionowo. Spadła wiewiórka. Na białej piersi zobaczyłem dwie krwawe plamki od dwu śrucin. Poczułem nieopisaną radość. 2 — Wańkowicz krzepi 16 K.: Opowiada to Pan w 64 lata potem. W naszych czasach brzmi to okrutnie. W.: No, proszę... Takie słowa z ust piewcy Mansona! Okrutnie? „Naturalia non sunt tur-pia." Kiedy miałem dziewięć lat, zastrzeliłem spod gonu pierwszego zająca. Przyjechałem po raz pierwszy z macierzyńskich Nowotrzeb do ojcowskich Kalużyc, nie byłem nigdy na polowaniach, nikt mnie nie pouczał, jak się zachować po ustrzeleniu zwierza, i cóż się stało? — podniosłem głowę i wydałem przeciągły okrzyk tryumfu, który powiadamia dojeżdżaczy o zakończeniu gonu i zwołuje ogary, które jeszcze nie doszlusowały. Skąd utrafiłem w okrzyk, którym zwoływano się od prawieków? A czy w naszych czasach nie rządzi nami przemożna podświadomość? Po „Smętku", który zyskał mi popularność, jak zwykle postanowiłem z tego powodzenia coś podinwestować w opinię — napisałem broszurkę („Odpowiadam Cywińskim") pod włos, byłem nie doświadczony, przeholowałem, miałem ogół opinii przeciw sobie, rozszalała się nagonka anonimowo, tylko jeden człowiek miał odwagę się podpisać i tego wyzwałem. Było to w ujeżdżalni szwoleżerów* Strzeliłem, trafiłem, ten człowiek padł i odczułem znów to samo, co z wiewiórką, nieopisany tryumf, a przecież gdyby ten człowiek podzielił jej losy, byłoby to moją tragedią, która rzuciłaby cień na całe moje życie. Myślistwo uczy faktu dokonanego, naprawdę, namacalnie. K.: A zarazem nieodwracalnie, bo jeśli Pan pożałuje przepiórki, nie ubłaga Pan jej, żeby odżyła. W.: Jeśli nie wiem, do czego strzeliłem na Zofia Małagowska, późniejsza żona Melchiora Wańkowicza (fot. z archiwum M. Wańkowiczd) czubku drzewa, to nie wiem nawet, kogo błagać. Po strzale dowiaduję się, co zabiłem. K.: Atawizm, ten ktoś, kto w nas nam rozka- 19 18 żuje, pchnąl Pana do tego, że Pan jest myśliwym. Powtarza Pan w pełni postać jakiegoś przodka, który z tego żył, tylko w warunkach cywiłizacji XX wieku. Pan jest łowcą faktów. Jest to specjalna dziedzina łowów, specjalny rodzaj nieustannej czujności, w którym nigdy nie przestaje się być myśliwym, ponieważ nie ma granicy przestrzennej łowiska ani czasowej. Ale nie jest to krwawe polowanie. Ofiarom nie grozi nic poza opisaniem, pozornie nic więcej. Raczej to przypomina podchody dawnych Słowian, ich technikę,, polegającą na zasadzce, podbieraniu nie opierzonych ptaków, zakładaniu wnyków, samołówek, podchodzeniu i łapaniu w rękę., wabieniu, tropieniu. Pańską zwierzyną są ludzie. Pan ich nie zabija. Pan ich chwyta i dekompo-nuje. W.: Co to znaczy? K.: Pan zostawia bohaterowi jego nazwisko, imię, tożsamość, ale prawie wszystko w nim Pan wymienia i wypuszcza Pan w świat innego człowieka. Tak było z Hubalem. Po Panu wydano broszurki, książki, napisano setki artykułów prostujących, ale Hubal po Pańskiej operacji nigdy nie będzie taki jak przedtem, jakim pewnie był naprawdę. Pan go przekomponował według swojego projektu. To okrutna praktyka. Dla mnie istnieje tylko twór: pół Hubala — pół Wańko-wicza. W.: Przecież to pisarstwo. K.: Nie, fabularzysta napisałby powieść o pułkowniku — czołgiście Hanuszu, walczącym do roku 1942 w lasach rzeszowskich. Znawcy domyśliliby się, że prototypem był Hubal. W.: To niech Pan się przyzna, że Pan podej- Pani Zofia Wańkowiczowa w okresie, kiedy była bohaterką licznych książek męża (fot. z archiwum M. Wańkowicza) 20 Córka pisarza, słynny Tirliporek, Tili — czyli Marta (f ot. z archiwum M. Wańkowicza) rzewa samego siebie o to „okrucieństwo" i przerzuca to na mnie. Ale wybaczam to Panu, bo ze mną jest jeszcze gorzej. Ja robię z dziesięciu ludzi jednego, a z jednego dwóch. K.: Odbiera Pan własne życie jednemu człowiekowi i obdarza Pan innego? Co z jego czynami? Z jego tożsamością? W.: To mnie g.... obchodzi Mnie nie interesują nazwiska. Moim bohaterem jest epoka. Piszę we współczesności o LOSIE ZBIOROWYM i dla niego poświęcam losy pojedyncze. K.: Przypisuje sobie Pan wielkie prawa. W.: I to odpowiada palącej potrzebie czytelnika. Mnie interesuje prawda syntetyczna, a nie Córka pisarza Krysia,, pseudonim „Anna", poległa w Powstaniu Warszawskim (fot. z archiwum M. Wańkowicza) dokumentalna. Z każdego losu biorę, co w nim jest szczególnego, to „wyjątkowe", „gęste", „mocne", inaczej byłoby to szare, nijakie, musielibyśmy mieć kolejny opis, jak, powiedzmy, bohater chodził do szkoły, żenił się, zarobkował, a tymczasem w tym szarym paśmie błyszczy tylko jeden fakt i ja go biorę. Nie ma takich ludzi, którym tyle by się zdarzyło, ile ja potrzebuję. K.: Nie musi to być przyjemne. Bierze Pan do ręki książkę o sobie i orientuje się Pan, że został Pan połączony w jedną postać z innym pisarzem. W.: Jeśli to będzie postać dopełniająca, to pod innym nazwiskiem — bardzo proszę. Już sam 22 23 siebie próbowałem zlepić z Francem Fiszerem w osobie Haukego w „Tworzywie". K.: To było w „Drodze do Urzędowa". W.: Dzięki Bogu, że są znawcy mojej twórczości, którzy sprostują moje pomyłki. K.: W porządku. Ale Pan jako bohater chce sobie zarezerwować prawo decyzji, z kim Pan chce być połączony. Swoich bohaterów Pan o to nie pyta. W.: Pytam czytelników. K.: Jakie są prawa tych zbitek, połączeń? Kogo z kim Pan łączy? W.: Nazwisk tego surowca ludzkiego nie pamiętam. Przecież nie kolibra z hipopotamem. Jest jakaś linia wspólnoty losu, podobny zawód. K.: Technicznie, w jakich miejscach Pan tych łudzi łączy? W.: W pewnych przesileniach ich losu. K.: Czy mogę prosić o analizą „anatomiczną" jednego takiego bohatera, wskazanie „szwów"? W.: Stary Pasik. Powstał z siedmiu ludzi. W dodatku jego syn w mojej powieści odziedziczył tę brzydką, jak się Panu wydaje, cechę po ojcu: też nie jest w pełni jego synem, choć podobny do niego, bo też jest zbitka. Więc stary Pasik: 1. Ze mnie samego, z moich przygód w pociągu pancernym pod Lwowem. W pewnym momencie, zagrożony przez Ukraińców, ukrywa się u dziewczyny w stogu siana, tu już wychodzimy poza moje losy. (Dziewczyna się nim opiekuje, stało się między nimi to, co się miało stać, pobierają się.) 2. Historia osardnika, byłego legionisty, który miał kłopoty z sanacją, bo bronił ukraińskiej kooperatywy jako lepiej pracującej od polskiej, pozbawiono go wójtostwa i przyszy- to łatkę „komunisty". 3. Losy emigranta, który przybywa do Kanady do kopalni miedzi w okresie najostrzejszego kryzysu i bezrobocia. Korzysta z zupy dla bezrobotnych. 4. Po wybuchu wojny stara się o przyjęcie do wojska kanadyjskiego, nie przyjęli go. 5. Emigrant z Polski, który dorobił się na dostawach wojskowych do ZSRR. Najpierw miał traktor, piasecznicę, buldożer, potem staje się bogaczem. 6. Przyjazd z Polski, już po wojnie, żony jednego emigranta i córki zgwałconej przez Ukraińców, chorej psychicznie. Obie nędzarki obdarte, w chuścinach, nowo wzbogacony jedzie po nie wspaniałym samochodem. Jest jeszcze syn, o którym nie mówiłem. Powstał on w następujący sposób: kiedyś „znalazłem" przy drodze pastuszka, którego umieściłem w Zakładach Cegielskiego. Tego pastuszka rozdzieliłem potem: na mojego szofera w „Tędy i owędy" i na początek, osnowę postaci syna Pa-sika. Tej części pastuszka dodaję opowieść o pewnej ucieczce na Zachód, którą mi opowiedziano. Trzecia część tej postaci to przeżycia pewnego żołnierka pod Tobrukiem, który po wojnie zostaje we Włoszech, zdaje maturę, robi dyplom inżyniera i jedzie do ojca do Kanady — i tam spotyka pewną hrabiankę, która pomogła mu w ucieczce z Polski, teraz jej matka jest sprzątaczką u ojca, a ona sama sprzedawczynią. Ojciec więc składa się z siedmiu, a syn z pięciu kawałków. K.: Dziękuję za drzewo genealogiczne zbitek. Stosuje Pan przeszczepy, jak doktor Barnard. W.: Nic nie jest zełgane. K.: W sumie to skłejenie różnych prawd w jedną fikcję. Pan nie przekracza, jak mówiłi- 25 24 Jej siostra, Ewa (fot. 2 archiwum M. Wańkowicza) Wnuczka Wańkowicza córka Marty i Jana Erdmanów, nazwana Anną Krystyną na pamiątką imienia i pseudonimu Krystyny (/ot. 2 archiwum M. Wańkowicza) śmy, granicy -fikcji definitywnie, trzymając sią ubezpieczenia, kola ratunkowego, którym są te „niezełgane" elementy, z których montuje Pan postaci. Daje to twór hybrydalny. W.: Niech to będzie jakie chce, aby było dobre. Prawda esencjonalna, mimo że się różni od prawdy dokumentalnej, nie jest prawdą drugiej sorty. K.: Jednak Pana obchodzi to, żeby byla metryczka prawdy dokumentalnej. 27 W.: Po prawdzie mówiąc, to do tej teorii o poszerzeniu reportażu zmusiły mię okoliczności. Moje nie zaaprobowane pisarstwo leży w dużej części na „Powązkach", od czasu do czasu wybieram poszczególne części, jak się w Ameryce wybiera części na cmentarzu samochodów, aby całość sklecić ponownie. Naturalnie, taki samochód, w którym klamka jest z „Forda", drzwi z ,,Chevroleta", kierownica z „Dodge'a", a sprzęgło z „Cadillaca", jest jakimś dziwowiskiem. Do pewnego też stopnia są dziwowiskiem książki powstałe z części powybieranych z tego cmentarzyska maszynopisów. Posklejałem w „Zupie na gwoździu" felietony i rozprawy, w „Czterech klimatach" eseje i publicystykę, w „Od Stołpców po Kair" opowiadania i reportaże. W tym ostatnim wypadku, aby ocalić książkę, napisałem właśnie ten wstęp o poszerzeniu konwencji reportażu, w którym usiłowałem urównouprawnić prawdę dokumentalną. Być może, że moje wywody były podyktowane chciejstwem. K.: Przejdę teraz do moich największych wątpliwości. Pan dlatego bierze z tych ludzi po kawałku, bo żaden z nich nie jest wielkim bohaterem wartym książki. Mam obawę, że w czasie kiedy Pan zlepial, zamiast czekać na wielkiego bohatera, on Panu uszedł nie zauważony. Pan go stracił. Powiedzmy, zbił Pan wielu lotników w jednego niezwykłego i to uspokoiło Pana, odwiodło od szukania Urbanowicza, który tam gdzieś był, dla Pana przeznaczony. I on sam musiał napisać książki o sobie, które należałyby do Pana. W.: Urbanowicz przed podjęciem pisania książki zaprosił mnie do siebie na obiad. Uwa- żam, że dobrze zrobił, nie powierzając pisania komu innemu. Jeśli to pisze Urbanowicz, to ma ten plus, że tchnie autentyzmem. Wówczas bardziej szare partie z jego życiorysu czyta się z ciekawością, a gdybym ja toi pisał, wytchłby „fla-vour". Ale z drugiej strony jeżeli jakiś fragment tej lotniczej kariery (np. przedostanie się do Francji) u innego lotnika był bardziej barwny, to dlaczegóż czytelnik w moim pisaniu nie ma mieć połączonych tych dwóch autentycznych lotników plus trzeci, plus czwarty w osobie jednego fikcyjnego bohatera? Iluż miałem ludzi o wspaniałych fragmentach! Czy miałem ich brakować z tej racji, że już inne partie (np. pobyt w obozie jenieckim) były mgławe? Cóż innego mogłem robić, jak nie to, że brałem ten motyw główny? K.: Wyrzucić ich i czekać na tego wielkiego bohatera, którego Pan nie musiałby sztukować, jak Pan znalazł Hubala czy Sucharskiego. Pan pierwszy ich postacie odkrył, są z jednej bryły, choć w toku obróbki nazbyt przetworzone przez Pana, to są ogromne postaci, na których może wesprzeć się historia, i kiedyś, nie daj Boże, w jakiejś przyszłej wojnie będą bataliony czy pułki ich imienia. W.: A oddziały różnych Kmiciców, Jurandów? Fikcyjnych postaci? Pan się myli. To są samobójcze pomysły. Co ja bym robił tak czekając na zjawienie się tego bohatera? Kazałby mi Pan milczeć? Nie mogę jechać tylko na najwyższym diapazonie. Muszą być rozgęszczenia — jak w recytacji nuży trzymanie na forte bez odprężającego piano. Życie nie idzie po najwyższych szczeblach. 29 28 Karta z egzemplarza przedwojennego wydania „Na tropach Smętka", ukrywanego w czasie okupacji na strychu w Suchedniowie przez rodzinę Kąko-lewskiego. Wańkowicz „wieszczy" w 1936 r. przebieg kampanii wrześniowej K.: Ale Hubal byl jeden i Pan był jeden. Jest to ten układ między autorem i prawdziwym bohaterem, w którym autor nie ma przewagi nad bohaterem, stara mu się dorównać oddając jego postać i to jest miarą jego wielkości. Wybrał Pan Hubala, mimo że byli inni wielcy, jak „Ponury", o których śpiewa się pieśni, ale Hubal — jako ostatni żołnierz regularny i pierwszy partyzant II wojny — jest najlepiej wybrany. Reportaż to mitotwórstwo dwudziestego wieku. Ale mit musi mieć żer, postać. W.: Pan dla siebie bierze szczytowych, dziwnych, skrajnych ludzi. Pańscy hippies, Pańscy konfidenci Gestapo, Pańscy biskupi z sekty. W ten sposób Pan jest dalszy od prawdy, mimo drobiazgowych dociekań, bo odchodzi Pan od życia. K.: Wielu chce odejść od życia współczesnego, jakie jest, ci moi bohaterowie też. Pańscy bohaterowie po prostu szli w odwrotnym kierunku: ku życiu, wyzywając je. W.: Dla mnie Hubal, Sucharski to tylko ścięgna, muskuły, żyły narodu. Ja widzę las tych postaci, las kolumn, pylonów. K.: Nazywają Pana wieszczem. Jest w tym domieszka żartobliwości, która, nie wiemy, czy nie zaniknie z czasem. W. milczy, śmieje się K.: W „Na tropach Smętka" przecież wieszczy Pan — przepowiada Pan w tej książce wybuch wojny na wrzesień, Pańskimi bohaterami jest Koch i rodzina Kalksteinów, oni jeszcze nie wiedzieli, a Pan przeczuł, jak ważną rolę odegrają. Koch jako największy kat Polaków, a Kalk- 31 stein jako największy zdrajca. Potem umieszcza Pan grafik z zegarkami odtwarzający trzy lata wcześniej to, co miało zdarzyć się we wrześniu: przebieg ataku z morza, lądu i powietrza. Wreszcie zwrócenie się zdecydowane ku ziemi, która miała być niebawem odzyskana. I jeszcze jedna rzecz — ocena, września napisana natychmiast, wtedy, w miesiąc po klęsce, wbrew powszechnemu samooskarżeniu, a nawet samoponiżeniu. I jeszcze rzecz osobista. Doznałem wstrząsu, kiedy przeczytałem, że w 1939 roku napisał Pan o mnie, że jako jeden z wielu byłem Pana bohaterem. „O Warszawie — z dalekości" — „nie wiem czemu, ale ile razy myślę o Warszawie, straszno mi się robi nie wtedy, kiedy pomyślę o zburzonych domach, ale wówczas, kiedy wspomnę tę pioseneczkę dzieci szczęśliwych" (które widział Wańkowicz przed wojną w Łazienkach), które nie wiem, co teraz robią. To właśnie ja bawiłem się w Łazienkach najpierw z matką, potem z kłasą II i III. Przeniknął Pan los dzieci, dla których często pierwszym umarłym, jakiego widziały, była matka zabita przez bomby czy poległy ojciec. W.: Będę cieszył się, kiedy zrobi Pan ze mnie druida. Ale to Pańska fantazja. Pisałem o tym, reszta była kwestią przypadku. Wielu ludzi twierdzi, że o nich piszę, ale to wcale nie o nich. a o losie, którego są cząstką. K.: Jestem czcicielem przypadku, to moje jedyne bóstwo, ale jest antybóstwo: wola, która może zmienić obszar działania przypadku: ograniczyć lub rozszerzyć. To jest metafizyka przy- 32 padku: intuicja, nagromadzenie doświadczeń w podświadomości podsuwa nam: tu coś ma się, zdarzyć. W.: Pan ma wnikliwe spostrzeżenia. , K.: No to chcę Panu coś dodać: oto po wyjściu „Na tropach Smętka" rodzina potomków Kalksteina, mieszkająca w Warszawie przy ul. Kieleckiej, z dumą czytała słowa przez Pana napisane. Dramat ich przodka sprzed 300 lat uznali za swoją sprawę. Kiedy w 1963 roku pisałem o historii Ludwika Kalksteina, zastanowiło mnie, czy fakt, że przeszłość jego rodziny została wydobyta z niepamięci i zyskała sławę w społeczeństwie — dzięki Panu — nie zaważył na wzmocnieniu jego postawy patriotycznej, nie pomógł mu w awansie w konspiracji, a potem przez dogłębne uświadomienie związków z niemieckością, dwoistością ich rodu — nie dostarczył argumentów, aby iść drogą odwrotną niż przodek, na cześć którego nosił imię, „okupić jego błąd", i stał się gestapowcem. W.: Pan więcej wie o dalszym ciągu historii rodu Kalksteinów. K.: Przejąłem ją od Pana. „Smętka" czytałem, w czasie okupacji mając dwanaście lat. Był ukrywany na strychu, na dole ukrywali się ludzie. W.: Ja zaś wygrzebałem ją od XIX-wiecznego! historyka Jarochowskiego. ! K.: Jest więc Pan wieszczem, który wrócił z emigracji? - W.: Wrócił Tuwim, Parnicki, Słonimski, Cho-romański, Kuncewiczowa. K.: Co byłoby, gdyby ongi wrócili Mickiewicz, Słowacki i Norwid? W.: Wszyscy oni staraliby się znaleźć sens ist- 3 — Wańkowicz krzepi 33 Portret współczesny Albrechta v. Kalksteina, który jest bohaterem „Na tropach Smętka", jego potomek zaś — książki Kąkolewskiego „Trzy złote za słowo" (jot. z archiwum K. Kąkolewskiego) nienia tego narodu. Gdyby Adam pożył dłużej, myślę głośno, na pewno znalazłby jakąś wiarą czy po stronie czerwonych, czy u boku Wielopol-skiego — to jest podrzędne, nieważne. Może dożyłby czasów pozytywizmu? Ale wydaje mi się, że przede wszystkim byłby degoute: królestwo, państwo urzędnicze, nie podobałoby mu się. Może i kolej by mu się nie podobała. Byłby może przeciw przemysłowi; ale co powiedziałby na Szkołę Główną? To podobałoby mu się. W każdym razie szukałby idei nadrzędnej dla narodu, realniejszej niż ta, którą głosił na emigracji, bo wynikałaby z bliskości narodu. K.: Myślą, że Mickiewicz mieszkałby w pala-cyku, jak potem Sienkiewicz w Oblęgorku. Dziś jest już nie do pomyślenia zbiórka na azyl dla pisarza. Przepraszam, nawet dla Pana. Znam na Kielecczyźnie resztówkę, dwór i park 5 ha w rakach prywatnych... W.: Niech Pan sobie nie pokpiwa. K.: Czy ma Pan jakąś miarą wartości człowieka? W.: Nie wiem, czy zrozumiałem Pańskie pytanie. K.: Chodzi o uniwersalną, miarą, która pasowałaby do polityka, intelektualisty, rolnika, bu-sinessmana. W.: Jaka jest u Pana ta miara? K.: Moją miarą jest stopień niezależności, jaki osiągnęła jednostka. W.: Idę nawet dalej. Czy ten człowiek jest pasjonatem? Czy stać go na to? Czy jest na tyle jednolity? K.: Czyli — czy ze wszystkich stron wygląda jednakowo? 35 W.: Ale Boże zachowaj! Pasjonat nie ma być jednolity w przemyśleniach, jest tylko jednolity w decyzjach. Wolno mu zmieniać poglądy. Szczególnie pisarzowi. Ale nie tyle chodzi o kwalifikacje człowieka, tylko że taki pasjonat, jednolity, najbardziej mnie pociąga. Zresztą każdy kształt życia kocham. Nie lubię ludzi, którzy nie lubią kotów. Goździki czy róże? Jak można lubić czy kochać coś nad coś? Wszystko jest samo w sobie piękne. Nawet ropucha ma idealnie funkcjonalny kształt. Gdy byłem w Ameryce, parzyłem sobie palce krótkimi zapałkami, w Anglii raziło mnie cienkie piwo, ale potem zakochałem się w pewnych formach tych narodów. Wszędzie trzeba odkrywać funkcjonalność, starać się akceptować. K.: Bo i tak to, co wartościowe, nie dba o naszą akceptacją. Nasz brak akceptacji zżera nas samych. Ale czy można nastarczyć wszystkim formom? Ja nie nastarczyłem nawet ukochanym. Nawet to jest dla mnie tajemnicze, niejasne. W.: Panu się zdaje, że Pan wybiera. Nie ma wyboru. Wybór to tylko to, „czego dżentelmen nie robi". K.: Jeśli się chce zbliżyć do czegokolwiek, trzeba to wybrać, a inne odrzucić — nie przez nietolerancję, brak akceptacji — ale przez brak czasu. W.: Ponieważ Pan jest analitykiem, Ja jestem syntetykiem. K.: Tak, Pan ogarnia przestrzenie, ja drążę studzienki. Moją obsesją jest eksploatowanie tematu człowieka do jego możliwej granicy, ni-wet poza jego samowiedzą} lub rozszerzenie mu jego samowiedzy po to, by pójść z nim samym w niego głębiej tub zmienić go 10 trakcie pracy nad nim. Pan, gdy czegoś brakuje, przeszczepia to z innego bytu. W.: Przypomnę mój pogląd, który już wielokrotnie wypowiadałem. Były dwie kultury w Polsce: syntetyczno-szlachecka i analityczno--chłopska. Chłop budował drogę od wsi i tak dochodził, drogą dedukcji, powolnego posuwania się do świata. Szlachcic budował pomnik, syntetyzujący. Teraz w Polsce Ludowej dochodzi do połączenia tych obu dróg, choć wiele jest małpowania szlachetczyzny. Pomnikowania i bankietowania. Szlacheckie widzenie — wierzchołkami, chłopskie — dnem. K.: Przypisał mnie pan do kultury chłopskiej. W.: Pan jest niewierzącym mistykiem. W nowych warunkach ustrojowych znalazł się Pan przez swoją „obcość klasową" w sytuacji dawnego chłopa, który dochodził do świata mozolną drogą analizy, indukcji. K.: Rzeczywiście, za swoją wewnętrzną ojczyznę uważam Świętokrzyskie, gdzie byłem na wsi w czasie okupacji. Chciałbym temat, jak mówi Konwicki, „bycia skądś" odłożyć na koniec naszej rozmowy, teraz prosiłbym o objaśnienie pojęcia „niewierzący mistyk". W.: Bo racjonalizm hamuje w Panu przyrodzony popęd do irracjonalizmu. K.: W młodości, przy konfesjonale powiedziałem księdzu: „Jestem niewierzący". Ksiądz próbował to obrócić w żart: „Jesteś leń". „Jestem niewierzący" — upierałem się. — „Niech ksiądz mnie nie uczy, wiem, co mówię". Czekała na mnie na skwerku przed kościołem moja dziewczyna i najbliższy przyjaciel. Kiedy wyszedłem, 37 przyjaciel spytał mnie: „Jeśli nie wierzysz, to dlaczego mówisz to księdzu? Zachowujesz się, jak gdybyś w gruncie rzeczy wierzył". W.: Ano widzi Pan, jedziemy na jednym wózku. Pociąga mnie nabożeństwo majowe jako melodia naszej' kultury; pociąga mnie otchłań mistyczna jakichś sekciarzy. Ale u nas obu to nie jest fideizm. Nie ma dowodu na nieistnienie Boga jak i istnienie... Nie zamierzam więc ani nikomu odbierać Boga, ani go narzucać. Moje przeciwstawienie się było raczej przeciw formie społecznej. Przeprowadziłem akcję przeciw kartkom, które trzeba było w szkole dostarczać katechecie. To była wielka akcja. Kiedy przyszedł moment na lekcji religii, kiedy katecheta zapytał o spowiedź pierwszego' na liście ucznia, pamiętam do dziś, to był Adamski, on wstał i powiedział: „To rzecz mojego sumienia". Potem był na liście Bo-żęcki, wstał i powiedział: „To rzecz mojego sumienia", tak było do „zet". Tylko paru się wyłamało. Zwyciężyliśmy. Niedawno Sadkowski zaliczył mnie do pisarzy katolickich. To nieprawda, tyłem pisarz katolicki, co ewangelicki czy judaj-ski. Ale żal by mi było utraty obyczaju religijnego. Tak strasznie świat wypłukuje się, wyjaławia. Tak wszyscy stają się jednakowi. Niech dalej płacze obowiązkowo na weselu panna młoda. Przecież na wsi czeka ją ciężkie życie, poniewierka w pracy. W obyczajach jest logika, to, co wydaje się dziwne i ciemne, ma swój sens tak zatajony, że aż mistyczny. Ekscesy, sekty, eks-centryczność, półwariactwo Ameryki, także przez Pana natrafione w „W brzuchu potwora", to obrona przed wyjałowieniem, tylko Pan tego nie dopowiedział. Widziałem w Chicago w rzeźni ociemniałego przy taśmie. Nadjeżdżająca rozcięta tusza trącała go w lewą rękę, on prawą wyrywał nerkę i wrzucał do miseczki. Ślepota nie przeszkadzała mu. Mógłby ogłuchnąć, stracić powonienie, smak i chyba tylko by pracował lepiej, im bardziej byłby zdegradowany. K.: Telewizja przenosi do domu to odczlowie-czenie przy taśmie technokratycznej. Ona nie jest złodziejem czasu, jak się mówi, ale mordercą. Zabija indywidualności ludzkie, odbiera ludziom ich osobowość, niepowtarzalność: jednego wieczoru miliony przeżywają identycznie to samo i tak ciągnie to się latami. W.: Nie oglądam telewizji nie przez swego rodzaju snobizm, tylko że to, co bym chciał oglądać, zwykle koliduje z mymi zajęciami. K.: Wątkowi m.yślistwa towarzyszy u Pana i jest z nim, moim zdaniem, związany wątek kuchni. Są to dwa etapy: złowienia i przyrządzenia, są jeszcze jednym niewiadomym samo-określeniem pisarskim. Występujący w Pana książkach motyw menu, przepisów kulinarnych i trunków, geografii, socjologii, psychologii kuchni — szczególnie litewskich, jak kołduny i trisz-dimnis — to odbicie podświadome problemów Pańskiej kuchni literackiej, przetwarzanie tej dzikiej, złowionej zwierzyny w posiekane na drobno i przyprawione specjalnie danie. W.: Coś w tym jest. Jak tonie — wzmacniacz do ginu, potęgujący smak i działanie, jest taki proszek, który dodaje smaku każdej potrawie, wzmaga jej właściwy smak. Mam go w szafie kuchennej. Przepraszam, wyjmę. O, nazywa się Glutamat. „Dodatek uniwersalny do sosów, zup, mięsa i ryb." Przetrawienie się w smak różnych 38 ingrediencji — to istota przyprawy pisarskiej. K.: Trzeci etap, po kuchni, to motyw uczt, obiadów, przyjąć, jedzenia, żarcia, obżarstwa, ćpania, wyraża w nim Pan pragnienie, aby Pana czytano, aby Panu pożerano, połykano Pana książki, to jest zaproszenie do uczty. W.: Pan jest kontrowersyjnym literaturoznaw-cą. Odpowiedź zacznę od tego: to nas, pisarzy, pożerają książki. Pożerają nas czytelnicy. A teraz pytanie. Chyba nie będzie Pan ukrywał w tej książce, jak próbują to robić inni, że „Mistrz pracował dla reklamy". Pewien wybitny twórca, którego bardzo cenię, niedawno, podpiwszy na przyjęciu u mnie, i to mocno, powie-dąiał: „Panie Melu, przed wojną to był Pan prawie hochsztaplerem, geszefciarzem, i co to z Pana wyrosło". A przecież ja w reklamie uczyłem się wagi słów. Pisze Pan w swojej książce „Trzy złote za słowo" o ascezie słowa: ja dostałem, jak przypuszczam, najwyższe honorarium na świecie za dwa słowa: „Cukier krzepi" — pięć tysięcy złotych przedwojennych, czyli naówczas pięćset również przedwojennych dolarów za słowo, tak cenne mogą być trafne słowa. Ja nawet, kiedy zaczynaliśmy pracę z Panem, myślałem: niech będzie zła książka, aby była. To mi zostało z czasów reklamy. Pan zaczynał jako reporter kryminalny, a ja jako reklamowiec. Niechże wolno będzie człowiekowi wyzwolić się także z fałszywego wstydu i reklamować to z siebie, co uważa za dobre. Owszem, chcę być czytany, zabiegam o to, zależy mi na czytelnikach i nie wstydzę się tego. Uważam za zakłamanych tych, którzy mówią: „Mnie nie zależy na czytelnikach, nie zależy, żeby o mnie pisano". Zgoda, niech mnie rozszarpują, pożerają, ale czytają. Obym był wl ich smaku. Wielu jest zwolenników smaków jednolitych. Ja lubię jajka, ale z przysmażoną cebulką, szynką, pomidorami, na to rzucam jajka, a kiedy się pokryją bielmem, posypuję serem, pieprzem, papryką. Glutamatem. Jestem i smakosz, i obżartuch. K.: A wobec tego czyta Pan, co inni piszą? W.: Tylko profesjonalnie. Od dawna przestałem czytać bezinteresownie, dla przyjemności. Mam już osiemdziesiąt lat i żadne inwestycje w siebie mi się nie opłacają, nie uczę się nowych języków, nowych stylów myślenia, nowych konwencji literackich. Niech Pan spojrzy za siebie. Tam jest wielka półka polskiej literatury faktu. Zamiast czytać Prousta, Joyce'a, przeczytałem to, bo jest mi potrzebne w pracy. Wiem, że tam jest mnóstwo śmiecia, ale tak właśnie postąpiłem. Odczuwam jednak kłujący żal, że odejdę, nigdy nie poznawszy tego, co wam młodym i nowoczesnym daje tyle satysfakcji. Jestem tak szalenie nie oczytany. K.: Przepraszam, ale nie wierzę Panu. Uważam, że Pan pogardza nowoczesną literaturą, uważa ją Pan za nicość, która przeminie. Przyznanie się, do tego, że Pan nie czyta najmodniejszych i najważniejszych dziel XX wieku, daje Panu ukrytą satysfakcją. W.: Chyba to zbyt perwersyjny komentarz. Na przykład teraz z dużym przejęciem czytałem Kafkę. K.: Co Pan woli: „Zamek" czy „Proces''? A Camusa: „Dżumę" czy „Upadek"? To jest test. W.: Czytałem, tylko „Proces" i „Dżumę". K.: A woli Pan „Iliadę" czy „Odyseję"? 41 40 W.: „Odyseję". K.: Podobno są dwie linie: „Proces" — „Dżuma" — „Iliada" i „Zamek" — „Upadek" — „Odyseja", które idą przez Dostojewskiego, Czechowa, Tołstoja. Pierwsza to ci, którzy lubią literaturę wokól jednostki, drudzy — wyjaśniając sprawy spoza niej — idą ku społeczeństwu. W.: To może ci inni na mnie się krzywią z Kijowskim na czele, który napisał, że uważa „Monte Cassino" za próbkę złego smaku literackiego, tani sentymentalizm, rzewny humorek. K.: Umie Pan to na pamięć? Przypuszczam, że podświadomie Pan laknie nagan, potępień. Pan wie, że pochwały, zachwyt, w czasie gdy pisarz działa, są mane-tekel-fares, zapowiedzią milczenia, gdy on umrze. Obaj mamy encyklopedie Orgelbranda z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Cała jest pełna poetów epickich „wielkich", genialnych. To kwatera poetów z Bródna. Boi się Pan miejsca w encyklopedii, w akademii, niepokoi Pana uznanie? W.: Tak. Każda pochwała jest dla mnie dzwonkiem ostrzegawczym. Odbiera się pochwały, nie widzi się np. korespondencji, wieczorów autorskich kolegów, którzy doświadczają tego samego. Stąd łatwo powziąć mylne wyobrażenie o sobie. I znowuż zbyt głośne pochwały rodzą niesłuszne zawiści, którym pisarz jest gotów niepostrzeżenie zawierzyć. Dlatego w tym roku nie przyjąłem nagrody „Widnokręgów", nagrody dorocznej MON-u, nagrody „Ekranu". Wdzięczny serdecznie byłem Ministrowi Kultury, który zaproponował mi jubileuszowy bankiet, order i nagrodę pieniężną, ale prosiłem, by tego nie robić. Eo poza tym bardzo uważnie i podejrzliwie przy- glądają mi się czytelnicy. Mecenaty się zmieniają. Kolejno byli Kościół, królowie, mecenasi renesansu, plutokraci, w wieku XIX mecenat przejęły rządy, w wieku XX przechodzi w ręce czytelników. Licząc się z tym mecenatem nie otrzymałem żadnej nagrody ani przed wojną, ani na emigracji, ani w Rzeczypospolitej Ludowej i jakoś nie krzywduję sobie, aczkolwiek mój me-cenas-czytelnik jest bezsilny, bo nakłady są tylko w pewnej mierze zależne od poczytności. K.: Po Rimbaudzie, którego los jest odwróceniem w czasie losu Prousta, ale w swej istocie identyczny, i po Kafce z rozkazem palenia rękopisów, każdy pisarz po dwudziestym roku życia piszący zawodowo, w dodatku opromieniony sławą, wydaje się trochę urzędnikiem. Pan jednak znalazł wyjście: uprawia Pan literaturę -faktu. Tu profesjonalizm jest usprawiedliwiony, ponieważ literatura faktu jest rzemiosłem artystycznym. W.: Chciałbym na moim grobie zainstalować fotokomórkę; kiedy ktoś się zbliży, fotokomórka będzie włączała magnetofon i będzie rozlegał się z głębin mój głos: „Czego się gapisz, idź dalej". Tyle myślę o nieśmiertelności. Nie, jeszcze jedno, jak Pańska książka ukaże się po mojej śmierci, będzie druga kwestia z grobu: „Krzysztof wszystko zełgał". K.: Mistrzu, wrócę do przerwanego wątku. Mówiliśmy o żarciu, jak się to mówi w dzisiejszym slangu Warszawy „padlinie", czyli „ciele", czyli mięsie — pomówmy o wódce. Tyle Pan pisze o swoich pijańskich bibkach, całych pijackich podróżach, a w jednym miejscu sypie się Pan w „Tędy i owędy", że Pan nie lubi pić. Tym- 43 czasem mogę świadczyć o niewąskim popijaniu, choćby i teraz. W.: Właściwie mocnych napoi nie lubię. Ale lubię gości pod rauszem. Wtedy ludzie są łatwiejsi do odcyfrowania, alkohol jest papierkiem lakmusowym. Sam lekko nabieram rauszu, do tego stopnia, że wystarczy mi być bez picia w towarzystwie podchmielonym, abym sam nie pijąc, czuł się podchmielony. Inna rzecz, to ciężkie pijaństwa, że tak powiem, służbowe. Na przykład, kiedy na Kubie wykryłem zamachowca, który uciekł po rzuceniu bomby na prezydenta Wojciechowskiego, piliśmy z nim łeb w łeb wódkę ryżową, potem koniak z trzciny cukrowej. Zostawiłem go pod stołem, sam dobrnąłem do taksówki, która odwiozła mnie na okręt, gdzie sam wlazłem po schodni, sam spełzłem do kabiny, ale potem nie pokazywałem się przez dobę. Byłem więc zapewne nie mniej pijany niż on, mogłem nie mieć mocniejszej głowy, ale świadomość najprzód, że muszę zdobyć materiał (występowałem jako dziennikarz litewski), a potem — że muszę dobrnąć na okręt, gdzie już zabierano się do podnoszenia schodni — trzymały mnie w gorsecie opanowania. To samo byto z wywiadowczynią Gestapo w Prusach Wschodnich, o której już przez dżentel-menerię nie powiem, w jakim ją stanie zostawiłem. Nie pamiętam, bym coś niepotrzebnego po pijanemu powiedział, czego bym żałował, choć na trzeźwo, mea culpa, to mi się zdarzało. Bywało, że w tym stanie strzeliłem w pysk, ale wytrzeźwiawszy nie żałowałem tego. Tak że, miły Panie Krzysztofie, niech mi Pan tu nie zaiwania od pijaków. Prosit! A czy Pan nie raczy wreszcie zauważyć, czym do Pana już piąty raz przepijam? (Mówiąc to chlusnął mi w twarz kieliszkiem, do jednej ćwierci napełnionym koniakiem. Cofnąłem się gwałtownie, ale nie poczułem płynu na twarzy. Płyn zawarty w kieliszku był zasklepiony szklanym drugim denkiem. i W.: Widzi Pan, to jest taka atrapa, która mi pozwala swobodnie symulować popijanie. K.: Bohater jest dla Pana mięsem, zagrychą? W.: Żona zarzucała mi, że jak Indianie z bizonów, wycinam ozór, najlepszy, a resztę ścierwa wyrzucam i ono gnije. Mówiła mi: „Dla ciebie każdy człowiek jest na raz — jesteś miły, czarujący, a potem drugi raz stajesz się zimny". „Ale ja wszystko już z niego wytrząsłem". Każdy człowiek jest ciekawy, ale kiedy go się wyssie, co z nim robić? Jak szparag trzeba go odrzucić i brać nowy. Szanowny Pan zadowolony? Tyle rozmawiamy, że może byśmy sobie wierzyli? Skąd jest gwarancja mojej szczerości? Że nie będę się fatygował kłamstwami wobec Pana — bo jeśli siebie może szanuję jako człowieka, to mniej jako pisarza. Wydaje mi się, że wywołałem Pańskie zaskoczenie? K.: Tak. W.: Gdy mi Pan mówi, że jestem ceniony jako pisarz, to mnie niepokoi. K.: W uznaniu społecznym, można chyba tak określić: narodowym dla Pana jest wiele z tego, czego Pan, słyszą, pragnie. Powszechny podziw ludzki, wydaje mi się, powoduje pełna samorealizacja człowieka. Jest wielu ludzi niepospolicie utalentowanych, którzy eksploatują swój ta- 44 45 Li P lertt nie do końca, jakby z wahaniem. Ci, którzy doszli do granic swoich możliwości, dowiedzieli się do końca, kim są, wyzwolili z siebie cala energią, wszystkie potencjalne możliwości, sprzedali wszystko, osiągają znacznie więcej. Weźmy Braque'a i Picassa. Braąue wydaje mi się o wiele bardziej utalentowany, ale Picasso poszedl ze sobą na całego do oporu, ze średniego zrobił coś ogromnego, przeszedł przez wszystko. Pan jest w tym podobny. Jest Pan takim starym Panem, człowiekiem, który nie zna chyba rozmyślań nocnych: „wtedy mogłem zrobić jeszcze to i to". Pan zrobił ze sobą wszystko. Nawet napisał Pan wszystko o sobie nie zostawiając mi literalnie nic. W.: Cóż Pan może wiedzieć o moich rozmyślaniach nocnych? K.: Właśnie nic nie wiem. W.: Dobrze sypiam. K.: Czy miał. Pan jakiś wczesny znak, o którym mówi się w biografiach pisarzy? Czy napisał Pan wypracowanie, które zwróciło na Pana uwagę? W.: Było takie wypracowanie, kiedy miałem dwanaście lat, o noweli „Starodawni ziemianie" Gogola. Nauczyciel pochwalił mnie, że potraktowałem utwór artystyczny jako uogólnienie, jako obraz życia szlachty rosyjskiej, i dał piątkę. Napisałem zachęcony drugie wypracowanie i dostałem dwóję: „Poszedłeś za daleko" — powiedział nauczyciel. K.: O czym ono było? W.: Nie pamiętam. Pamiętam za to, że na maturę przyniosłem walizeczkę książek o Słowackim i wniosłem na salę. Wywiązała się dyskusja między nauczycielami, że przecież to nie dozwo- lone, ale w końcu pozwolono mi korzystać z tych materiałów i dostałem piątkę. A Julek Ejsmond na tymże egzaminie napisał cały temat — wierszem. I dostał celujący. Mają swój urok te liberalne czasy. Pańskie pytanie o ten „wczesny znak" jest bardzo ważkie. Nieraz zastanawiałem się czytając najwcześniejsze dzieła pisarzy, jaką też drogę przeszli. Czasem okazuje się, że z punktu była to eksplozja talentu, od razu osiągnięta meta, której już nie prześcignęli. Czy po szerokim echu, jakiego pośmiertnie doczekała się dzięki Mochnackiemu „Maria" Malczewskiego, ktokolwiek poznał pozostałe po nim poezje? Czasem mnie niepokoją nader liczne opinie, że najlepszym moim utworem są moje najwcześniejsze „Szczenięce lata". Pocieszam się jednak „si par-va magnis componere licet", że Mniszkówna napisała „Trędowatą" mając lat dziewiętnaście, że ta powieść pozostała jej największym sukcesem. „Ordynat Michorowski" był już tylko pokłosiem, a o osiemnastu jej dalszych powieściach, które napisała w ciągu 65-letniego żywota, nikt nie wie. Ale, mój Boże, miał to być wywiad odbiegający od rutyny. Tymczasem lada chwila Pan zapyta, co mam na warsztacie. K.: Wytrwale mi Pan tłumaczy, że te najważniejsze sprawy są poza zasięgiem mego odczuwania. W.: Niech mi Pan wybaczy. Szorstkim językiem można mówić tylko; z przyjaciółmi. Chyba możemy się za takich uważać, skoro dwukrotnie Pan mi powierzył poprzedzenie swoich wieczorów autorskich i skoro 46 47 f tu Wańkowicz sięga po indeks I tomu swojej „Karafki La Fontaine'a" figuruje tu Pan aż w trzynastu miejscach. K.: Jak się poczęły sprawy, które Pan uważa za ważne dla siebie? W.: To się zaczęło od czasów sztubackich. Już jako uczniowie wskutek bojkotu uniwersytetu rosyjskiego stanowiliśmy czynnik mający ciężar gatunkowy ponad nasze lata. Nasza konspiracja była trójzaborowa, kilkustopniowa, z przysięgami do coraz wyższych stopni wtajemniczenia na wzór masoński. Wyższe — kierowały niższymi przez emisariuszy. Karność, odpowiedzialność, to zaważyło na moim pisarstwie. Cóż, ale Pana interesują sprawy formalne, warsztatowe. Niepokoi mnie ta książka. Zmusza mnie Pan, żebym mówił własnymi słowami o sobie — o kimś, kogo nie znam, kim nie' jestem. Bardzo mnie to niepokoi. Czy Pan przedstawi w tej książce te nasze trudności? Pan chciałby mnie zapytać, czuję to wprost, kiedy straciłem cnotę, a tu w moim życiu nie mam żadnych romansów. K.: Jest, z Pańską żoną. W.: To nie romans, chyba coś więcej. To — życie. Ale są dni, kiedy idzie nam szczególnie trudno. K.: Bywa, że Pan odrzuca moje pytanie, dając odpowiedź na pytanie, którego ja nie zadałem, ale ono mnie zachwyca. Na dzisiejszym seansie nie odpowiadają Panu moje pytania, a mnie Pańskie odpowiedzi. Jest sprzężenie zwrotne negatywne, a przecież Pański udział w ruchu młodzieżowym to prawzór kontestacji, przecież historia ze spowiedzią, sprzeciwianie się nauczycie- lowi najważniejszego przedmiotu — religii — to w owych czasach, w dodatku tak patriotycznych, było rewolucją w tego słowa znaczeniu, jakiego używa Pańska wnuczka Ania, amerykańska kontestatorka. Dobrze, ale to jest inna wersja Pańskiego losu. Gdyby Pan dalej szedł tą drogą, mielibyśmy przed wojną Pana ministrem. W.: Może byłbym dobrym aktorem, kaznodzieją, w ogóle tam, gdzie ludziom trzeba coś przekazać. Kiedy przemawiam, wydaje mi się, że widzę każdego słuchacza z osobna. Choć oni do mnie nie mówią, tylko ja do nich, a odbieram, co oni „nadają" do* mnie, i wiem po kwadransie, do kogo mówię. Nie mam instynktu politycznego. Otrzymując wysokie stanowiska nie utrzymywałem się na nich. W rozgrywkach byłem dzieckiem. I nudno mi było. K.: Wydaje mi się, że pisząc Pan stylizuje swój język na „mówiony". I sam Pan już w „Szczenięcych latach" się ubezpiecza: „Nie systematyzowaliśmy życia, po co mam systematyzować książkę. Gadam, co chcę, kąpię się w czasie toków. Przypomniał mi się pierwszy zając, a teraz wracam do Micheja — o ile gdzie nie utkną". Ja obliczyłem, że Pan tam na jedną stronę druku robi 3—7 zwrotów narracyjnych: zmian tematu, dygresji nawrotów, wtrętów. Teraz zrobię dygresję: Pan pisząc to w środku międzywoj-ny opisywał dawno minione, przepadłe czasy, a ja czytając powtórnie teraz „Szczenięce lata" odczułem to jak opis tych czasów, w których Pan to pisał jako książkę nie o pierwszej przedwoj-nie, a o drugiej przedwojnie, jakby coś z mojego dzieciństwa. W.: To mnie przejmuje, skoro Pan tak odczuł, 4 — Wańkowicz krzepi 48 jest widać w tej książce nie tylko egzotyczna dokumentacja obyczajowa, ale i „wieczny człowiek". K.: Gdy Pan pisał „Szczeniące lata", myślal Pan: już tak wielki kawał życia. Czy myślał Pan, że to było preludium, początek, czy miał Pan przeczucie, jak wielki kawał życia, twórczości jest przed Panem? W.: Ta książka jest punktem zwrotnym, osią, wokół której obróciło się moje życie. To był środek życia. Ja bym wcześniej nie mógł tego napisać, przypominała mi coś gorzkiego, bałem się tej przeszłości, dopiero kiedy czegoś dokonałem, lęk przed minioną szczęśliwością ustąpił, wszystko się otwarło, samo wyszło, wyzwoliło. Nie bałem się tkliwości. Gdy przyszłość się otwarła, wyzwoliła się przeszłość. Tak urodziłem się jako pisarz. Wydałem jednocześnie, jak Panu wiadomo, „Opierzoną rewolucję" i od razu dostałem recenzję od jednego z przywódców rewolucji radzieckiej, Radka, syntetyzującą te dwie książki: „Można stracić majątek, a nie stracić rozumu". K.: Ałe czy tak późno zaczynając, nie pozostał Pan trochę niepisarzem, czy raczej pisarzem niedzielnym, hobbystą? W.: Tak. I dopiero po sukcesie tych dwu, tak sprzecznych książek postanowiłem, że pisarstwo będzie moim zawodem, i przystąpiłem „resear-cherką" do przygotowania „Na tropach Smętka" K.: Cały jest Pan w pisarstwie? Łącznie z wywiadami, jak Pan wstaje, wypija szklanką mleka, pracuje od — do, je, idzie na spacer i znów pracuje od — do? W.: Dawałem i takie wywiady. Niesłusznie r Pan to wyśmiewa. Pisarz to talent + praca + osobowość. Nie ma tu działania jednej przyczyny, ale zabrać jedną z nich — i pojawi się coś podrzędnego. K.: Zgoda, talent to może wynik szczególnie umiejętnej i ukierunkowanej pracy? Co Pan stawia na pierwszym miejscu? W.: Osobowość, potem pracę, na końcu talent. „Niech Pani zamyka go na klucz, niech siedzi nad pustą kartką, niech nic nie napisze, ale niech się męczy" — mówił Kaden do mojej' żony. Byłem też kiedyś wydawcą, powszechnie znane są wypadki presji wydawców na pisarzy. Doping, przymus, jeśli nie przychodzi od wewnątrz, a talent jest, trzeba stworzyć od zewnątrz. K.: Pan znajdował talenty. Sergiusz Piasecki na Świętym Krzyżu, Urke Nachalnik, klasyk szkoły przestępczej. W.: Kiedy uwolniłem Piaseckiego z więzienia, on, nędzarz, przysłał mi depeszę: „Za zdjęcie z Krzyża dziękuję, dziękuję, dziękuję". Nie liczył słów. Język mu grał. Opowiadał mi, jak podsłuchiwano więźniów. Nie było mikrofonów: inspektorzy podkradali się pod drzwi bez butów i stali tam bez ruchu. Kiedy spotkaliśmy się z Piaseckim na emigracji, to był już pisarz tłumaczony na osiem języków. Twierdził, że za pięć lat zaprosi mnie do własnej willi nad Amazonką, a za siedem otrzyma Nobla. Niestety, ze swoją zmanierowaną tezą, że tylko przestępcy są coś warci, nie pozyskał rynku księgarskiego i zmarł w Londynie. Napisał gdzieś, że uważa mnie za wroga nr 1. K.: Proszą opowiedzieć genezę „Na tropach Smętka". 50 51 W.: To był drugi punkt zwrotny mojego życia. Pierwszym, jak mówiłem, było stracenie majątku. Teraz następował drugi — przejścia na pisarstwo zawodowe po powodzeniu „Szczenięcych lat" i „Opierzonej rewolucji". Nigdy i w przeszłej i w późniejszej twórczości nie zastanawiałem się nad wyborem tematu. Brałem ten, który mnie interesuje, szukałem odpowiedzi. Okazywało się potem, żq akurat te same pytania drążyły czytelników. Na wstępie wywiadu nie na próżno dopominałem się, by Pan nie ograniczał się do zagadnień formalnych, by brał Pan pod rozwagę moment socjologiczno-historyczny. Dowodziłem, że talent nie jest tak bardzo i jedynie decydującym. Intrygował mnie ten ląd Prus Wschodnich, wiszący jak napęczniały worek nad Polską w odległości 110 km od Warszawy. Zgłosiłem się do kolegi mego z czasów pracy konspiracyjnej, który był konsulem w Olsztynie. Umówiliśmy się, pamiętam, na obiad „Pod Bachusem". Pewnie chciałby Pan znać menu? Na pewno dobre, bo Antek lubił wszelkie powaby życia. Zaczął mi opowiadać o swej pracy w Olsztynie. Że jest nieustannie śledzony, że wewnątrz kasy pancernej zakłada jedwabne niteczki, opowiadał o straszliwym losie Mazurów. Powziąłem postanowienie. Obłożyłem się książkami. Poprzednich książek nie poprzedzałem studiami. Ze względu na możność wścibstwa popłynąłem kajakiem, ze względu na kamuflaż wziąłem dziecko. Żeby pisać, zamieszkałem w klasztorze. To mi dawało skupienie. W trzydzieści lat potem w klasztorze kontemplacyjnym kartuzów; trzy godziny drogi od Londynu znów zobaczyłem Antka już Jako ojca Kazimierza. Osądziwszy, że nie ma po co wracać do Polski, pod wpływem; rozpaczy przyjął święcenia, zamknął się w tym kamiennym worku, z którego ani razu przez ćwierć wieku nie wyszedł. Smakosz, znawca win, nie zakosztował przez ćwierć wieku mięsa. Causeur, spożywał trapezy w milczeniu, wolno mu było przyjąć spoza klasztoru za zezwoleniem przełożonego tylko dwie osoby rocznie, wyczerpałem więc 50% jego limitu. Różnymi drogami wyładowuje się tensja ludzkiej duszy. U jednego w pisarstwie, u innego w kontemplacji. A w gruncie rzeczy — to ten sam głód. K.: A jak Pan trafil na wątek Westerplatte i majora Sucharskiego i jak Pan odtworzył tą historią? W.: Byłem w Rzymie zajęty pisaniem „Monte Cassino". Pojechałem do Ankony, gdzie był sztab korpusu. Przede wszystkim miałem zebrać poprawki do III tomu z kartek rozdanych uczestnikom bitwy. W sześciu odbitkach krążyły one, pisane z marginesem na pół strony, żeby było miejsce na dopiski. Chodziło mi nie tylko o u-zgodnienie ostatecznej wersji przebiegu bitwy, ale o uzupełnienia, pobudzenie pamięci, dodatkowy napęd dla książki. Po kolejny zbiór tych kartek jechałem znad Morza Tyrreńskiego nad Adriatyk, przez całe Apeniny. W kasynie miałem umówione spotkanie z poprawiaczami, których ustawiła się cała kolejka. Żona tymczasem zaczęła grać w szachy z jakimś majorem. Grała bardzo słabo, więc poczułem się zobowiązany i chcąc zrekompensować, zapytałem z ziewnięciem: — Czy pan uczestniczył w kampanii wrześniowej? — Tak, ale tylko dziesięć dni — odparł major. 52 53 — Jakaż dywizja? — ciągnąłem udręczony (znowu zacznie się piła). — To był wydzielony oddział. — Jaki? Gdzie? — Westerplatte. — Co pan tam robił? — Byłem komendantem. Zgorzałem! Pamiętałem jeszcze z radia w 1939 roku: „Westerplatte się broni!" Zgłosiłem się do sztabu z prośbą o urlop dla Sucharskiego i przysiadłem go na wiele dni. I to była nasza ostatnia rozmowa. Nigdy go więcej nie widziałem, bo wkróce potem zmarł. K.: A jak Pan trafił na temat hubalczyków i jak Pan odtworzył tę historię? W.: A jak Pan trafił na mnie jako temat? K.: Nie można, było nie napisać książki o Panu. Pan jako temat łeżał na ulicy. W.: Do licha. Na Puławskiej leżałem? Wróćmy lepiej do hubalczyków. To było też we Włoszech. Zatelefonowała do mnie ambasadorowa Papee, że przyjechał żołnierz jej brata. Ona była Dobrzańska z domu. Ta był wachmistrz Rodzie-wicz. Wplotło to się w łańcuch: znałem dworek Rodziewiczów na kresach z wyprawy reporterskiej. Całą historię zawdzięczam Rodziewiczowi. Gdy u państwa Papee czytałem fragment tej książki, pani Papee wybiegła z salonu. K.: Następne pytanie brzmi: jak Pan zbierał materiały do „Ziela na kraterze"? W.: Wcale nie zbierałem. To są moje wspomnienia. K.: Chwileczką, w połowie jest Pan cały czas obecny, w połowie nieobecny. W.: Tę drugą połowę żona mi opowiedziała. K.: Niech mi Pan opowie, jak opowiadała. W.: Naprawdę nic w tym nie ma. Ona mi opowiedziała czas, kiedy nie byliśmy razem. K.: Ale czy w czasie, kiedy nie byliście razem, nie myślała już o tej opowieści, czy nie układała jej w myślach? Czy nie była instrumentem, nieświadomie może pracowała dla Pana, zbierała: „A nuż się to Melowi przyda?" Nie mogla nie pomyśleć o tym, że to musi być zapisane. W.: Nie. To byłoby mniej cenne. Opowiadała nie jako pisarzowi, ale jako człowiekowi, którego kocha i chce mu to przekazać. Musiała się ze mną naszą stratą podzielić. To było jeszcze świeże. Pierwszym pocieszeniem mogła być tylko ta opowieść. Zaraz po przekroczeniu granicy zaczęła opowiadać. Patrzę na jej buty z twardej skóry, grube, wykrzywione. „Co ty za buciska masz?" — pytam. Jest zdumiona: „Takie dobre buty! Pieszo szłam przez Czechosłowację". Wzruszyły mnie te buty. Przedmioty biorą coś z człowieka. Mam w szafie błękitną wstążeczkę po córce Krysi. Materialne tylko to zostało. Mało kto rozumie funkcję mojej żony. Najlepiej to uwidacznia się w trylogii amerykańskiej: ja prowadzę wóz, używam magnetofonu itd., badam kraj najbardziej technokratyczny. Ona jest opozycją, wyrazem kultury organicznej. Ona jest świeżą łąką. O zwierzątkach mówiła w formie ludzkiej': „Oni poszli", uludzczała je. U niej nawet kwiat myślał. Było to wszechobejmowanie. To była świeżość. Czteromiesięczne dziecko to był mały człowieczek: też myśli, też chce. Pies, kot, dziecko — wszystkie istoty ogarnięte rozume"fn. Stapiała się ze wszystkim. Rozprostowywała pognieciony papier, bo o-bawiała się, że on się męczy, że mu niewygodnie. K.: Wiać stapiała się z Panem przede wszystkim. A więc patrzyła Pana oczami i widziała także i to, co Pan by zobaczył. W.: To były nasze wspólne oczy i dzieci oczy. Ja tylko bardziej byłem sceptyczny, byłem bardziej głuchy czy ślepy, nie wiem. K.: Ona stanowiła Pana dodatkowy zmysł? W.: Tak. Rodzina była dla mnie papierkiem lakmusowym, żona, córki, wnuczki, przykładałem do nich: temat, sprawę, człowieka, i patrzyłem, jak się barwią. K.: Czyli bliscy byłi nie tylko bohaterami Pana książek, ale i narzędziami, których Pan używał w swoim pisarstwie. Np. Tirliporek. Ona stanowiła w Pańskiej podróży tropami Smętka kamuflaż dla władz niemieckich: dobry tata zabrał córeczkę na spływ kajakowy. W.: Ale tłumaczenie niemieckie przeznaczone dla użytku wewnętrznego dla hitlerowskiej kontrpropagandy zawiera wszystkie przekomarzania się dziecięce. Dziecko było Sancho Pansą, jego reakcje miały znaczenie dla głównego wątku, jego beztroska miała dodawać otuchy, jego reakcje miały być wyrazem lekceważenia czy zaznaczenia odwagi wobec grozy narastającej tamtej rzeczywistości. Tirliporek po latach, już jako osoba dojrzała, przyznała mi się, że wtedy kiedy płynęła z wyspy o ponurej scenerii, bała się, ale nie chciała się do tego przyznać. K.: Kiedy poznałem bohaterkę „Na tropach Smętka" w jej waszyngtońskim domu, nie mogłem ani na chwilę zapomnieć, kim jest. W.: Moje obydwie córki miały zadatki na dobre pisarki. Pisały jako dzieci, napisały pięknie reportaże o podróży rowerowej po Francji. Tili była świetną researcherką. K.: Pan więcej o tym napisał niż one same. Wiele pisano o losie dzieci ludzi sławnych, w szczególności jeśli chcą kontynuować ich zawód. Dlatego Ania, Pańska wnuczka, która jest indywidualnością równie silną jak Pan, wybrała nauki przyrodnicze i nienawidzi ludzi, którzy traktują ją nie jako osobę, tylko jako Pańską wnuczkę i bohaterkę Pańskich książek. W.: Niektórzy, i Pan zdaje się też, mają mi za złe, że uczyniłem najbliższych bohaterami. Ale o kim miałem pisać? Moim bohaterem jest każdy człowiek, z którym się stykam. Ich znałem najlepiej, oni byli najbliżej. Tak robią wszyscy pisarze. K.: Ale tu nie zastosował Pan zabiegu, którego dokonują fikcjonaliści: kamuflażu, przesunięć, zbitek. Wyraźna jest tożsamość osób i osóbek. Czy one wyraziły pełną zgodę, czy Panu tylko uległy? W.: Dwunastoletni Tirliporek tak to sformułował: „Żłobiłeś ze mnie dułnia, ale to dla Mazu-łów i dla litełatuły". I ta atmosfera pozostała w naszej rodzinie. K.: Ale wydaje mi się, że Pan jest mniej śmieszny niż Królik czy Tirliporek. W.: Może nie umiałem siebie opisać, ale starałem się w tylu miejscach samego siebie ośmieszyć. Z powodu np. gruntownego ośmieszenia siebie jako lenia (w „Tędy i owędy") miałem rozgoryczone listy czytelników. K.: Żyje Pan, nawet teraz, wśród postaci przez siebie uczynionych literackimi, choćby jedna z bohaterek „Ziela", gosposia, pani Marta, która przyszła do Państwa jako dziewiętnastolatka i jest obecnie z Panem. Jakież ma Pan przy tym 56 57 szczęście, że życie Pana zachowuje tyle ciągłości, mimo wojny, zmiany ustroju, przemian w świecie. W.: Marta od czasu „Ziela na kraterze" wyszła za mąż. Męża bardzo kocha, ma dwoje dzieci. Okres naszej rozłąki nie wpłynął na nasze stosunki. Łączą nas wspólne tradycje i pojęcia. Już jako matka dorosłych dzieci, w Jakże odmiennych warunkach, prosiła, by jej mówić „ty". Ona też jest książką, tylko nie wydrukowaną. Przeżyła całą wojnę z moją żoną. Angielscy spadochroniarze, niemieccy dezerterzy, Żydzi, akowcy i alowcy. Wszystko to przewinęło się przez do-meczek. Ona to potem przeczytała, bo czytała wszystkie moje książki. Widzi Pan, „Ziele" szło od środka życia, od drobiazgów, weszło przez kuchnię. Przy czym Poe pisywał swoje książki od końca, ja „Ziele" zacząłem pisać od środka. Od psów. Miała to być historia psów. Potem doszły koty. Potem ludzie. Potem miała to być historia domeczku. Potem doszła „lewa" strona, poprzedzająca ten kawałek i „prawa" strona, późniejszy czas. Przypomina to rozrastanie się ojczystego domu w Kalużycach. Dawnyj dwór spalił się, została oficyna, do której dobudowano prostopadle dwie oficyny, potem do jednej z nich jeszcze jedną. Tak rozrastał się dom jak książka. Wańkowicz wyjmuje mi z ręki zeszyt i flamaster i zaczyna rysować. Tu był ekonomski domek, który był fasadą całości i wprowadzał gościa w błąd, a tak szedł rozwój domu, i szło się tą drogą jego rozwoju, chcąc go przejść: przez dwa salony, buduar, stołowy i tak dalej, i tak można wędrować i wędrować... Rysunek wykonany pr*zez Wańkowicza w czasie rozmowy z Kąkolewskim stał się osobliwym wynurzeniem 58 nie ma tego domu... Tu jeszcze ganek, kółko to podjazd. Ma Pan obraz tego domu. A to obraz książki „Ziele na kraterze", o, biegnie lekko w górę: dzieciństwo małych, ciężki okres, potem jest lepiej, powstaje domeczek, wszystko idzie w górę i w górę, punkt kulminacyjny, pełnia szczęścia, i o czerwona kreska flamastru spada! prostopadle — wojna, powstanie, śmierć córki, tu gdzieś koniec książki. K.: To jest piękny obraz, fotografia części Pańskiej duszy. W.: Cóż to? Seans u psychoanalityka? K.: Narysował mi Pan struktury dwóch swoich okresów życia i dwóch autobiograficznych utworów, powiązał je Pan ze sobą, jeden jest projekcją drugiego, prawie, nakładają się na sie^ bie. Daje Pan trzy opisy domów: w „Szczenięcych łatach" — domów w Kałużycach i Nowc-trzebach, opis domeczku w „Zielu na kraterze" i domknięcie tryptyku: „W naszej kamienicy"; opis domu powojennego na Puławskiej, po powrocie z emigracji. Pierwszy wprowadza w Pańską twórczość, jest jej początkiem, poprzez ten opis odtwarza Pan świat, który Pan zastał, potem świat jest mniejszy, ale całkowicie przez Pana stworzony, świat „Ziela", i wreszcie czynszowa kamienica, zstąpienie jeszcze niżej, w nowy okres. Przyłączył Pan do swojego mieszkania cały dom, do szlacheckich włości przygarnął Pan cały proletariacki wszechświat. Z degradacją domów Pańskie życie wstępuje ku górze. Domy mają znaczenie symboliczne w Pana twórczości, sam Pan przed chwilą jeden z nich wyjaśnił: dom to książka. Domy we snach symbolizują życia, podróże — śmierć czy lęk przed śmiercią. Ale nowe domy według niektórych, nowe nasze mieszkania nie znane nam, w których niby mieszkamy, ukazujące się we snach, to oznaka łęku przed życiem. Oto nagłe potem dom przechodzi do -jawy: kiedy zajmujemy nowe mieszkania, odczuwamy lęk, obawę, to jest domofobia. Czy Pan doświadczył tego? W.: Tylko przejściowo. Jestem filodomem. Zasiedlam każdy nowy kąt sobą, swoją atmosferą, moimi fluidami, które ze mną przychodzą i z latami nabierają aromatu. Siadywałem w więzieniach, od pierwszego dnia zaczynałem zagospodarowywać celę, aż stawała się z oporami moim domem. Aleksander Wat, w swoim czasie futurysta, co trzy miesiące pri.-3malowywał swoje meble, wymyślił nawet po temu termin: „Var--meb". Mówiliśmy z nim, że to odzywał się w nim głęboki instynkt semickich koczowników. Nie namiot nad nimi górował, ale oni władali namiotami, żyli w wiecznym prowizorium. Nasze zasiedzenie bierze się już nią ze szlachetczyzny, ale jeszcze z czasów kmiecych. Każdy dom, do którego rzuciły mię losy, musi zrastać się ze mną. Wiozę nie tylko walizki ze sobą, ale niewidoczne walizki mojej1 psychiki. K.: Ta Unia domów, to odradzanie się domów, najpierw przez dobudowanie po pożarach, potem w innych wcieleniach, ta Unia domów, które Pan zamieszkiwał, budował, które Pan opuszczał i które burzono — ta ulica domów kończy się zaułkiem, zamknięciem, impasem, epilogiem, są to dwa słowa w „Naszej kamienicy": „Dom płacze". Ale przedtem w chronologii Pańskiej sagi 6Q 61 rodu i domu jest największa scena wszystkich Pańskich książek: Ona wlaśnie jest pokrewna wstrząsającej scenie Żeromskiego, rozkopywania grobu ojca. Wydaje się zgęszczoną, oczyszczoną, krystaliczną polskością: „Pojechałem na ruiny mego byłego domu, w którym wzrosły moje dzieci, z którego poszła do powstania Krystyna, jej koledzy, i polegli. Kiedy szukałem — w którym że tu miejscu rosło drzewko zasadzone ongiś dziecinnymi rączkami, rozległ się za mną rozdrażniony głos starej kobiety: — Zdaje się, że pan jest starszy człowiek i nie ma zrozumienia, żeby nie chodzić po zasianym. Istotnie, na miejscu, na którym kiedyś był dom, wschodziła nikła trawa. Usunąłem się jej pospiesznie i powiedziałem: — Ja tu kiedyś mieszkałem. Ale broń Boże, nie chcę niszczyć trawy, którą zasieliście na odgruzowanym". K.: Wyszydzał Pan dzieci, kiedy dostawały dobre stopnie. W.: (podejrzliwie) To i Pan może zechce szukać tylko anegdoty? Widzi Pan, obruszam się na to czyhanie w moim pisaniu li tylko na anegdotę. Bardzo się cieszę, kiedy „podkreślają moje gawędziarstwo". Ale zapomina się, jaki w dobrej gawędzie jest wkład pracy. I nade wszystko — pochlebiam sobie, że we wszystkim, co piszę, jest głębszy sens, tyle że nie narzucany czytelnikowi. Tak samo z tym pytaniem Pana o „Ziele na kraterze". Ach, jakaż zabawna anegdota z tym wyszydzaniem stopni! A tymczasem w tym zabawnym wychowaniu czaił się strach przed przeczu- Domeczek Wańkowiczów w 1945, zburzony w Powstaniu (fot. z archiwum M. Wańkowicza) wanym kataklizmem, kiedy człowiek stanie obnażony z dóbr materialnych, z doświadczeń, których się dopracował, z uzyskanych dyplomów, z pojęć etycznych, które staną się niefunkcjonalne. Szykując dzieci na ten straszliwy los, zabiegałem o jedno: aby, kiedy zjawią się nagle w nadciągającej1 międzyepoce, miały w sobie dostateczną elastyczność i zdolność przystosowania. Złe przeczucie mną kierowało. Trwoga, że za chwilę to wszystko, czego się uczą, może się okazać nic nie warte. Może je tylko przykuć w niedobrym momencie do konwenansu. K.: Jaką Pan miał wizję — wtedy? Co Pan przewidywał? 62 63 W.: Tak czy tak upadek tej formy rządów, które były przed wrześniem, i to rychły. Sanacja była w przededniu upadku i to zapewne nie bez rozlewu krwi na rzecz ruchów radykalno--chłopskich, wspartych przez robotnicze. Dzieci rosły! w tym przeczuciu moim, trosce o nie. Rok dziecka to jest pięć lat czterdziestolatka, a dziesięć lat sześćdziesięciolatka. Chciałem, żeby nie traciły ani chwili, bo nauka odbywała się szablonami kosztem wchłaniania życia. Pewnego dnia mówię Tirliporkowi: „Jedziemy kajakiem", a ona mi na to; „Nie mogę, muszę się uczyć". Tak dawniej odpowiadały ojcu dzieci! A ja mówiłem: „Byłeś wyszła na trójkę". K.: Przygotował Pan je do ciosów, zaskoczeń, zmienności, niepewności, podcinał Pan stałość, ciągłość, czyli tworzył model życia trudnego, żeby się na nim uczyły. W.: W emigracyjnej recenzji Grubińskiego zostało powiedziane, że „Ziele" nie powinno się ukazać, bo uczy okrucieństwa, a chodziło o „szczyp z zakrętasem". W Polsce Ludowej w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Opolu poświęcono metodom pedagogicznym w „Zielu na kraterze" seminarium. Stwierdzono, że są to ciekawe metody, ale w hurcie nie do zastosowania. K.: Był założony podział ról między Panem a Pana żoną? W.: Oczywiście. Ona była czynnikiem ładu, ja zaś podkopującego ten ład — łibertynizmu. K.: Ten podział ról przeszedł, przetworzony, do literatury? W.: Czy to znaczy plus, czy też minus? K.: Ja na Pana patrzą inaczej niż Pan na siebie. W.: Lubię być w kontrowersji czasem dla samej zabawy. K.: Bo pisanie książek jest zabawą, grą, też teraz bawimy się w książkę i gramy między sobą partią specjałnej gry. W.: Której reguły pozostają mętne. Coś Panu pokażę. Wańkowicz wyjmuje cztery kolorowe sześciany, ściany każdego z nich pomalowane są na catery kolory. Daję Panu pół godziny czasu, żeby Pan ułożył je tak, by — kiedy zestawi się sześciany — kolory nie powtarzały się po żadnej, stronie. Jeśli Pan ułoży, płacę 1000 zł, jeśli nie — płaci Pan mi 100 zł. Po dwudziestu minutach układania biorę flamaster, robię obliczenia i mówię: K.: Przegrałem. Szansa jest l : 9216. Ułożenie tych kombinacji Pańskich piekielnych klocków zajęłoby mi więc, w wypadku gdybym nawet zapamiętał, jakie już ułożyłem, z dziesięć godzin, w wypadku pomyłek to może trwać i całe życie. W: Zakład jest nieważny, bo wiedziałem z góry. K.: Podobnie jest z książką? Pan wie z góry, co mnie czeka? W.: Nie. Przecież Pan ma nieograniczoną możliwość kombinacji. K.: Chciałbym, żeby topografia, którą Pan narysował, znalazła się na okładce. Kiedyś, kiedy Pana zapytano, jaką książkę Pan wziąłby na bezludną wyspę czy do więzienia, na dożywocie, powiedział Pan, że atlas. Dlaczego nie było tam Biblii? 5 — Wańkowicz krzepi 64 65 T W.: No, ma Pan rację, bo Biblia jest moją ulu bioną lekturą. ; K.: Jest pan pod tym wzglądem protestancki, jak pod innymi prawosławny. Czy pozwoli mi Pan zajrzeć do Pańskiego egzemplarza Pisma świętego? Chcę przekonać się, która księga jest najwięcej czytana, jakie są podkreślenia. W.: Proszę. Biorę z półki oprawny w skórę, zużyty dość tom. K.: Pozwoli Pan, że przeczytam pierwszy podkreślony cytat. Tak przecież poznajemy naszych przodków, tak Żydzi poznawali swoich, tak Arabowie z kart Koranu czytali pośrednio wyznania dziadów. Mam! Jer. 4, 5 § 8: „Niewolnicy panują nad nami, nie masz, kto by nas wybawil z ręki ich". W.: Poza atlasem świata wymieniłem także „Pana Tadeusza". K.: Ma Pan kompleks. Mickiewicza i Sienkiewicza? W „Tędy i owędy" przytoczono głosy na skrzydełkach porównując Pana z Sienkiewiczem, gdzie indziej przypisują pokrewieństwo z „Panem Tadeuszem". Łączy się to z nazywaniem Pana wieszczem. Ludzie Pana rzeczywiście stawiają na tej linii pisarstwa, ale czy to nie szkodzi? W.: Sienkiewicza nazywa się dziś westernowym pisarzem... K,: ...Ponieważ nie zna się w Polsce stories westernowych. Pan jednak z niebezpiecznej igraszki z tymi dwoma nazwiskami świetnie wybrnął w „Tędy i owędy" porównując się z Zaglobą. W.: Tak? K.: Tafc. Zagłobę wolę od Kmicica, Wołody- jowskiego, Skrzetuskiego. On rozwija się od opo-ja do regimentarza, uczy się przezwyciężać strach przez podwajanie niebezpieczeństw, uczy się rzemiosła wojennego, wreszcie uczy się kochać. On nadaje jednolitość Trylogii na zasadzie świetnego pomysłu: że ktoś, kto na początku był najstarszy, żyje najdłużej. W.: Ta konkluzja jest dwuznaczna. K.: Dlaczego? W.: Chodzi o eksploatowanie starości. K.: Dlaczego, tworząc panoramę losów Polski i budując obraz wielkiej wojny: Westerplatte, Hubal, Powstanie, Monte Cassino, wyrzekł się Pan jedynej tylko sprawy: bitwy pod Lenino? W.: Nienawidzę takich pytań. Nie powiem Panu, jakiej kategorii czytelnicy zadają pytanie: ,,A dlaczego Pan nie napisał o tym albo o tamtym?" Bo nie! K.: Ta odpowiedź mnie nie zadowala. W.: Ja tam nie byłem, pod Lenino. K,: Ale w oddziale Hubala też Pan nie był, na Westerplatte, w czasie Powstania też nie. Bitwa pod Lenino była jedną z tych wielkich bitew polskich jak Somosierra. Obliczyłem wg danych z Mariana Brandysa: straty wyniosły tam 54,6°/o. Pod Lenino, jak podaje Włodzimierz Sokorski — około 50°/o. Tylko że Somosierra nie prowadziła do Polski, a ku Atlantykowi, w końcu aż za Atlantyk, na Haiti, ku nicości. Brak Pańskiej książki, bo jak zwrócił uwagę Aleksander Jac-kiewicz, to nowa wersja Polskich Legionów dążących do Ziemi Polskiej. W.: Przede wszystkim Monte Cassino nie prowadziło donikąd. Poza tym nie wiem, czy moja 67 66 wizja bitwy pod Lenino byłaby zaakceptowana. K.: Nie był Pan w czasie wojny w Polsce, a jest Pan jednym z najlepszych piewców tego okresu. Pański przykład podważa raz na zawsze wymóg naoczności w reportażu. W.: Ciągnie Pan znów na teren doktryny. To jest jałowe. K.: Są obecnie pisarze, którzy są nimi przez to, że opisują, jak nimi są. Znów się Pan wypiera tendencji do samoanalizy. W.: Chciałem Panu pomóc. K: A przeszkadza Pan. Jest Pan największą przeszkodą przy pisaniu tej książki. W.: A ja myślę, że w swoim pisarstwie jest Pan największą przeszkodą dla siebie, Panie Krzysztofie. Pan uważa, zdaje się, że dochodzi się do dzieła przede wszystkim przez temat wyizolowany z życia. K.: Piękno reportażu zależy od jego wartości informacyjnej. W.: Przez to widzi Pan moje książki oddzielnie i nie traktuje Pan ich jako jednego dzieła, jednej pracy. Jest to panorama czy wielki pamiętnik. Można iść tą książką, czyli wszystkim, co napisałem, geograficznie („Opierzona rewolucja" — wschód, „Sztafeta" — środek, „Smętek" — zachód) czy chronologicznie jak w czasie wojny („Westerplatte", „Wrzesień żagwiący", „Hubalczycy", „Monte Cassino"), ale zawsze to będzie jedna książka. To będzie zewnętrzna strona panoramy, wewnętrzną będzie ciąg „Szczenięce lata", „Ziele na kraterze", „Tędy i owędy". K.: Ile stron ma cala Pana książka? W.: ..... K.: Ile liczą lączne nakłady tych książek? W.: Półtora miliona. K.: Czy mógłbym zajrzeć do notatek i rękopisów „Hubalczyków" i „Westerplatte"? W.: Nie ma tego. Przepadło na Zachodzie. Inne zaś brudnopisy zakupiło Ossolineum. K.: Wspomniał Pan o „Sztafecie". Ta książka najostrzej z Pańskich książek atakowana w latach 49—55 była prekursorską w stosunku do literatury produkcyjnej. Jest Pan ojcem polskiego realizmu socjalistycznego. W gruncie rzeczy wszyscy w latach 49—55 chcieli stworzyć podobne dzielo. W.: Był taki pomysł w 1961, padła taka propozycja w stosunku do mnie. Żebym na 1965 r., to znaczy na dwudziestolecie PRL, napisał drugą „Sztafetę" o osiągnięciach Polski Ludowej. K.: Wspaniałe potwierdzenie trafności tytulu. I co było dalej? W.: Bardzo mnie to pociągało. Cóż za wspaniała szansa — ten sam człowiek napisałby na ten sam temat o dwu dwudziestoleciach tak odmiennego ustroju. Zażądałem lokalu dwupoko-jowego, sekretarki, współpracownika poważnie zaangażowanego w sprawy ekonomiczne oraz auta dla niego, bo swoje miałem. Nie oponowano. Pobiegłem jak na skrzydłach do Eugeniusza Kwiatkowskiego, twórcy COP. Też się zapalił do tego projektu. — Wie pan — zwierzałem się — mam dwie obawy. Jedna — to żebym mógł pisać swobodnie. Jak będę coś oglądał, to nie tylko od fasady. Przecież przed wojną mojej „Sztafety" zabroniono w wojsku ze względu na krytycyzm. Ale chyba będzie tyle materiału konstruktywnego, 68 że zziajam się po różnych instancjach, ale mi puszczą. Druga jednak obawa to ta, że już nie jestem debiutującym reporterem, który będzie omdlewał z zachwytu: ach, tyle ton stali, o jej! tyleset metrów cementu! Chciałbym porównywać. Wszędzie na świecie coś się buduje, nie o absolutne cyfry chodzi, tylko o stosunek. Nawet nie o stosunek do krajów kapitalistycznych, które mają łatwiejszy start. Ale o porównanie z blokiem socjalistycznym, o wymierzenie tempa inwestycyjnego, o oszczędność, celowość, opłacalność. Tymczasem: sprzedali, pytam, ile na tym zarobili, nie wiedzą, odsyłają mnie gdzie indziej po informacje, pielgrzymuję do tego gdzie indziej, mówią mi, że to chytra sprawa, bo przecie nic się nie sprzedaje za „bares gełd", że wszystko w wymianie handlowej, a nadto w przeliczeniu dewizowym, a nadto... Zatknąłem się. Pan Eugeniusz pokiwał głową i mruknął: — No tak, trudno stawiać diagnozę, jeśli się nie założy termometru. Ustrachałem się, aby się nie wykierować na entuzjastycznego gówniarza, i wycofałem się. K.: Uważam to za wielką stratę. W.: Pan też mnie atakował, w 54 roku dostałem w USA wycinek Pańskiego reportażu. Wtedy zetknąłem się z'Pańskim nazwiskiem i wkleiłem ten tekst do specjalnego albumu ataków. Najostrzejsze były Mrożka, Bratnego i Pana. K.: Jak Pan to przyjmował? W.: Jak objawy przyrody: burzę, ujewę czy grad. Wiedziałem, że w kraju toczy się proces rewolucyjny. Jakaż rewolucja będzie łagodna, bezstronna? Nie wiedziałem nawet, do jakiego Wańkowicz nieustannie zaskakuje swoich bliskich i znajomych. W czasie rozmowy z Kąkolewskim nagle bierze pistolet i ostrzeliwuje piłeczkami pingpongowymi swojego piewcę (fot. A. Jalosiński) stopnia była tu rewolucja ostra, dopiero po powrocie dowiedziałem się, że sam rząd stracił 30 70 tysięcy ludzi, a jego przeciwnicy jako słabsi musieli stracić więcej. Kiedy spełniają się /pewne rzeczy, muszą być ofiary. Jakież znaczenie przy tym może mieć los książek? Ataki na siebie brałem jako maleńką, część jakiejś rzeczy. Dlatego moim krytykom pokazałem album i przypomniałem o tym, traktując to bez rozżaleń. A jak Pan to traktuje? K.: Ja najmniej z Pana książek lubię „Sztafetę". A sam w latach pięćdziesiątych pisywałem produkcyjniaki, wydawało misie, że z chęcią, a pewnie to sobie wmawiałem. Atak na Pana był podświadomie atakiem przeciw produk-cyjniakom, tylko nie przeciw sobie czy innym współczesnym, a z przeniesieniem na Pana, który nie mógł odpowiedzieć mi w prasie, i to jest rzecz, której nie lubię. Poza tym podówczas byłem bardzo przeciwko emigracji i przeciw tym, którzy nie włączyli się w sprawy kraju, tylko byli na emigracji wewnętrznej. Polska poniosła na tym stratę, która doskwiera do dziś. W.: Zabawnie nie udało się Mrozkowi, który napisał, że dla takich, jak ja, nie znajdzie się miejsce w kraju. I nagle zatańczyliśmy figurę chasse-croise z kontredansa. K.: Pan wrócił. Jaka była technika, mechanizm czy filozofia tego powrotu? W.: Pisarz musi szukać najżyźniejszego gruntu. Sam Pan opowiedział: jak trudno było w. o-wych czasach plonować pisarstwu. Owszem, próbowałem, wystąpiłem z Emigracyjnego Związku Pisarzy, gdy wzbronił pisać dla kraju. Na samym początku 1945 i 1946 drukował mnie „Przekrój" i „Tygodnik Powszechny", jesienią 1949 przyjechał do Londynu Jerzy Borejsza z zapro- szeniem do powrotu i szerokim wachlarzem propozycji. Przyszło sześciolecie, w którym nie było mowy o powrocie. W połowie lat pięćdziesiątych opublikowałem „Klub Trzeciego Miejsca". Oto idea tej książki najkrócej podana: Polska leży w orbicie kultury zachodniej, ale ma położenie geopolityczne wschodnie. Gdy się chce być niepokalanym, trzeba siedzieć na kanapie z założonymi rękami. K.: To było szalenie ostre. Tam są takie zdania: „Odcięliśmy duszę emigracji od myślenia", dla mnie największą wartością tej broszury je to, co nazywamy Pańskim „wieszczeniem". Znów trafnie ujrzał Pan, odcięty od kraju, sytuacją. W.: W konsekwencji więc musiał nastąpić powrót. Pytano mnie, ile osób liczy Klub Trzeciego Miejsca, odpowiadałem, że jedną. W 1955 roku zaczęli zjawiać się u mnie przedstawiciele kraju: ambasador Spasowski, D. Horodyński, K. Łu-bieński, J. Putrament i inni. Nalegali, żebym przyjechał i zobaczył, jak jest w Polsce. Wtedy zaczęły się pomstowania z drugiej strony, zarzut zdrady. Pojechałem w czerwcu 1956 roku do Polski, nie uprzedzając nikogo, nawet rodziny. Chciałem przywitać się z Polską bez pośredników. Natychmiast ruszyłem kajakiem po Wiernej Rzece i Nidzie, nocowałem po wiejskich szkołach. Następnie pojechałem zobaczyć olbrzymi zjazd w Częstochowie, fotografowałem pielgrzymki. Tam mnie aresztowali, potem przepraszali. Wcale się nie obraziłem. To było tuż przed październikiem. Byłem świadkiem października, mieszkałem w „Polonii". W dzień wiecu z Gomułką przed Pałacem Kultury wyszedłem w kajakowym dre- 72 73 się koloru fioletowego. Jakaś kobiecina poczęła wznosić histeryczne okrzyki: „Najdostojniejszy pasterzu!" Wzięła mnie za kardynała Wy-szyńskiego i zaczęła całować po rękach. Potem zanurzyłem się w ludziach, miałem odczyty, przychodziły tłumy, interweniowała policja. Nieraz trudno mi było przepchać się na własny odczyt, K.: Tych właśnie łudzi chciała ukarać emigracja za to, że żyją w kraju, nie zdążyli wyjechać do Anglii. Kazimierz Dziewanowski w fe-lieionie na temat Pańskiej książki „Przez cztery klimaty" wypowiada szczególną uwagą o Pańskiej wielkiej podróży przez czas. Ja chcę rozszerzyć formułę Dziewanowskiego i prosiłbym, aby Pan zastanowił się nad swoją czasoprzestrzenią, nad Pańską podróżą z popańszczyźnianej Białorusi, przez cały świat, dwie wojny, dwie rewolucje, emigracje, do tej chwiłi, w której rozmawiamy. W.: Żałuję, że nie dałem książce „Od Stołp-ców po Kair" tytułu „Przez cztery kontynenty", bo tylko Australii mi brakuje, i to byłoby tą „osią przestrzenną" krzyżującą się z „osią czasową". Przecież zacząłem od świata, gdzie zdarzało się jeszcze panowanie feudalnego „ius pii-mae noctis". K.: Ale w każdym z tych czasów żył Pan dogłębnie, wmieszany we wszystko, co najważniejsze. W iłu krajach był Pan przez całe życie? Wańkowicz wymienia, ja notuję i podliczam. K.: Wypada mi, że był Pan w 31 krajach. W.: Rozświetlę Panu dwa momenty z takiego odległego czasu i miejsca. Rosja, rok 1917, sie- dzę na dachu stacji telefonicznej z karabinem. Waham się w myśli między caratem a rewolucją. Nawiązuję kontakt z komitetem bolszewickim. Najpierw podejrzewają mnie, potem tłumaczę im, że nasze oddziały strzegą wyłącznie polskich instytucji. Kończy się na tym, że z patrolem bolszewickim obchodzę nasze posterunki. Drugi moment. Jadę pisać „Opierzoną rewolucję". W pociągu spotykam człowieka z moich stron. Mówi mi, że w Kalużycach jest kołchoz. Podróż zarówno w czasie, jak i w przestrzeni to jest przyjmowanie coraz nowych kryteriów. Każdy nowy czas i każdy nowy kraj przynosi nowe prawidła, które są inne niż poprzednie, wydawałoby się, niezmienne. O tym człowieku, co opowiadał mi o kołchozie w Kalużycach, napisałem ciepło. Cat-Mackiewicz nie uwierzył mi, że przebolałem Kalużyce, i nazwał mnie kabotynem. Kiedy napisałem ciepło o Ameryce, „Kultura", paryska skrytykowała mnie, że pisałem za dobrze. K.: Zrobiłem spis ludzi, których Pan znał, o których Pan pisał. Najsłynniejsi przestępcy, jak Urke Nachalnik i Sergiusz Piasecki, święci, jak O. Kolbe, bohaterowie, jak Sucharski, Urba-nowicz, politycy, jak Dmowski, Piłsudski, Śmig-ły-Rydz, Beck, Anders, Sikorski, Gomułka. W.: Zapomniał Pan o Wandzie Wasilewskiej, Radku, Kiereńskim, Pilniaku, Ilfie i Pietrowie, Jasieńskim. Można dodać z Polaków też Sosn-kowskiego, Składkowskiego, Eugeniusza Kwiat-kowskiego, Arciszewskiego, dwu prezydentów: Raczkiewicza i Wojciechowskiego i zamachowca na prezydenta Wojciechowskiego, Olszańskiego; też ciekawych ludzi jak ambasador Łukasiewicz, 75 74 „Grzegorz" (Pełczyński). A iluż Panu mogę dodać bohaterów? Iluż pomniejszych z pól bitewnych? Niech Pan pozwoli, choćby bohater z Gdyni, z 39 roku, porucznik rezerwy Kąkolewski. Jest jego kwestia, o ile pamiętam, kiedy niepokoi się, czy jego ludzie pójdą do ataku. K.: Tlum wyłaniający się z przeszłości. Ten Kąkolewski to stryjeczno-stryjeczny stryj mój. Porównując rozmowy Pana z Rydzem-Smigłym i Beckiem, odniosłem wrażenie, że Śmigły bardziej poddał sią Panu. Od Becka wyrwał Pan jedno bezcenne zdanie: że jeszcze w lutym 39 roku sądził, że agresja niemiecka może pójść Dunajem, na południowy wschód Europy. W rozmowie z Rydzem dominuje nastrój jego rozpaczy, załamuje mu się głos, a Pan okrutnawo: „Czując, że uchodzą ostatnie chwile, opuściłem wzrok skupiając się na najbardziej celowe pytanie". I analizuje Pan ruchy dłoni marszalka, ściskającej poręcz fotela. Przychodzi mi dziwne skojarzenie: ten sam ruch obserwowałem u Ni-xona w telewizji amerykańskiej, kiedy udzielał trudnych wywiadów na temat wojny wietnamskiej czy sytuacji wewnętrznej. Jakby był w samolocie, który nurkuje czy spada. W.: Pan wsławił się cyklem „W brzuchu potwora" i teraz we mnie widzi Pan Mansona. Najbardziej by Pana ucieszyło, gdyby Pan zmusił mnie do przyznania się, że jestem pederastą czy kokainistą. K.: Z tej odpowiedzi wnoszę, że nie brał Pan narkotyków. W.: Owszem, próbowałem każdego z nich. K.: Chciałbym, żeby Pan opowiedział mi o Radku-Sobelsohnie i Kiereńskim, dwóch akto- rach wielkiego wydarzenia XX wieku, jakim była Rewolucja Październikowa. W.: Z Radkiem głębszych spraw nie poruszaliśmy. Opowiadał mi kawały polityczne, z tych, których opowiadacze zbudowali kanał „anegdot-czyków". Dzięki temu było możliwe oglądanie „opierzania się" rewolucji. Radek zaprosił mnie na obiad do hotelu Metropol. Byli zebrani czołowi ludzie. Przedstawił mnie tym bolszewikom: „Obywatel Wańkowicz, wielki właściciel ihu-meńskiego powiatu". Z Kiereńskim to jest bardziej splątane i to właśnie z późniejszym prezydentem Wojciechowskim, Obu prezydentów późniejszych z dwu epok Polski: międzywojennej i emigracyjnej (Wojciechowskiego i Raczkiewi-cza) spotkałem właśnie w samym środku rewolucji. Należeliśmy do Komendy Naczelnej Organizacji Niepodległościowej składającej się z sześciu osób. Było akurat wieczorne jej posiedzenie, kiedy zaczął się atak Korniłowa na Piotrogród. Reflektory, pożary, wybuchy rozjaśniały noc. Wojciechowski podszedł do okna. „No, proszę panów, to początek końca" — powiedział, odwracając się od szyby; jeszcze widzę jego sylwetkę na tle jasnego okna. Kiedy w czterdzieści lat potem odwied/iłem Kiereńskiego, Aleksander Fiodorówicz dowodził, że właśnie atak Korniłowa był początkiem końca, ale nie bolszewików; tylko Starej Rosji, że Korniłow odebrał mu poparcie lewicy i ułatwił zwycięstwo bolszewikom. I dalej dokończenie: ma Pan wątek Wojciechowskiego — kiedy na Kubie odnalazłem ukraińskiego nacjonalistę Olszańskiego, który rzucił na niego bombę, dalszy ciąg jest już w „Tędy i owędy". 76 77 K.: Nabrał go Pan prezentując się jako litewski dziennikarz Auksztilajtis. W.: Ale rozmowa z rzeczywistym zamachowcem ostatecznie odwróciła podejrzenie od niewinnego człowieka, którego sądzono — Żyda Steigera. K.: A teraz dwaj wielcy przeciwnicy: Dmow-ski i Piłsudski? W.: Z Dmowskim po raz pierwszy rozmawiałem, kiedy jako jeden z przywódców ruchu uczniowskiego, o którym już Panu opowiadałem, zostałem zaproszony w celu wysondowania, czy upieramy się przy podtrzymywaniu bojkotu szkoły rosyjskiej. Dmowski chcąc podkreślić, że traktuje mnie jako dorosłego (byłem wówczas w siódmej gimnazjalnej) i że jest to rozmowa „między politykami", proponował mi papierosa, a potem powiedział, że „miałbym Watykan w dupie, gdybym miał sto tysięcy rubli". K..: A z Pilsudskim? W.: Zabawny bezpośredni kontakt z nim miałem w 1925 roku, kiedy nie był u władzy, w majątku Lechnickich. Podczas obiadu opowiedziałem historię, jak byłem w „Strzelcu" i przyjechał na inspekcję ćwiczeń Smigły-Rydz. Śmigły patrzył, jak kto kryje się w terenie. Wyrwałem chojak i ukryłem się za nim, trzymając go przed sobą, w miarę jak posuwaliśmy się. Śmigły powiedział do mnie: „Obywatel zawsze dobrze się maskuje", i wtedy spostrzegł fortel. Piłsudski roześmiał się. Potem pozwoliłem sobie jeszcze i na to, że wspomniałem, jak wystąpiłem ze Związku Strzeleckiego. Piłsudski fuknął i od wrócił się ode mnie. Niedługo przed śmiercią Piłsudskiego zadzwonił Miedzijiski, że komen- dant zaśmiewał się czytając „Szczenięce lata" i że chciałby mnie widzieć. Ale nie zostałem zaproszony. K.: Pańskie życie zawiera jeszcze jedną para-bolę, dwa bieguny: od XIX-wiecznej Białorusi do współczesnej Ameryki, która była przez pewien czas Pana ojczyzną. Nałeży Pan do plemienia Polaków, którzy przyszli do środka Polski ze wschodu/a potem, jak wielu innych, wybitnych, poszedł jeszcze dalej na zachód. W.: Psychologia kresowego ziemiaństwa wyprowadziła się z tego, że do I wojny były tam tradycje Wielkiego Księstwa Litewskiego. Hipolit Milewski miał prywatną wyspę na Morzu Śródziemnym, on mówił: „My jesteśmy Księstwo Litewskie". Weźmy Mickiewicza — w nastroju psychicznym był o wiele bliższy Rosjanina niż Polaka z Galicji i Lodomerii. Istniał klasowy związek z tronem. Dawaliśmy szamb e-lanów, kamerjunkrów. Była niechęć do koronia-rzy, do Korony. A byliśmy kulturą śródziemnomorską zaszczepioną w areale bizantyjskim u Bramy Smoleńskiej. Wszystkie wojny tędy szły. Dwadzieścia osiem wielkich bitew. Szlak Napoleona. W pięciowłókowym naszym fol-warczku nad Berezyną było sto osiemdziesiąt kurhanów. Dlatego tak nie lubię u Żeromskiego sceny rozkopywania grobu ojca. Nieprawdopodobne, sztuczne, czy wyobraża sobie Pan po zziajaniu kopaniem całowanie spróchniałych kości. Erupcja talentu i nieprawdy ten Żeromski, jazda na superlatywach, wywindowanie za wysoko przymiotnikami. Coi Pan zapisał? Przecież mówiłem nie na temat. K.: Zapisałem q Zęromskim. Znalazł tam ja- 78 kies sprzączki metalowe, zaśniedziałe szczątki. Tak było u nas po II wojnie, kiedy ekshumowano ludzi. W.: Do rzeczy. W skrócie: kiedy pociąg się spóźniał, w owych czasach człowiek zaznajamiał się z naczelnikiem stacji i on zapraszał na herbatkę. Było to życie „au ralenti" i nauka kon-taktu z człowiekiem. Była bezpośredniość. Gdybym miał nie wrócić do Polski, w Ameryce czułbym się bardzo źle, chociaż cieszyłem się z ułatwień, jakie daje Ameryka. I śmiałem się w duchu z tego, że tam nikomu nie przychodzi do głowy, że ja mogę marzyć o czym innym niż o zostaniu tam. Byłem cały czas w Polsce. Nie przez tęsknotę, ale przez pracę. Ameryka nie jest narodem, jest kontynentem. Amerykaninem zostaje się przez akt prawny. I od razu jest Pan traktowany jako Amerykanin. W Anglii podobny proces trwa pokolenia. To jest wkorzenianie. W Ameryce potrzebna jest tylko część naziemna, zewnętrzna: prestiż, pieniądze. Nie potrzebna jest autentyczność. K.: Pańską trylogią amerykańską cenią za to, że jest zrobiona z niczego. Może nie wszyscy czytelnicy to widzą, ale fachowiec musi podziwiać ten popis wirtuozerii. To ta książka powinna nosić tytuł „Zupa na gwoździu". W.: Chytrze Pan to wyspekulował. Istotnie: dwoje staruszków jedzie szablonowymi szosami, zatrzymuje się w szablonowych kawiarenkach po drodze i z tego raptem... trzy tomy. Ale człowiek człowieka nie dosyć ciekawy. Pamiętam taki moment w fundacji dla ptaków i artystów. Roje kardynałów, błękitnych sujek, egzotycznych ptaków, kolibrów, przepiórki czubate. I ja, świnia, zrobiłem deseczkę, wywierciłem w niej dziurki, założyłem druciki i posypałem ziarnem, zrobiłem, słowem, pułapkę. Kiedy przepiórka złapała się, oskubałem ją, upiekłem i zjadłem. Ale niech Pan tego nie notuje. Ja nigdy się do tego nie przyznałem, przecież to kłusownictwo. Moi przodkowie przewróciliby się w grobie. K.: Czy to była kontestacja przeciw temu rezerwatowi, połączeniu ptaków i pisarzy, psota, happening czy atak atawizmu, pragnienia polowania? W.: Wie Pan, jest taka anegdota o dwóch emigrantach rosyjskich, których chwyciła taka chandra, że postanowili — zbić lustro w restauracji. Chandrowiec od drugiego stolika, usłyszawszy tę rozmowę, dołączył z ożywieniem: „Dawajcie na współkę". Na co jeszcze inny z innego końca sali z melancholią w głosie: „Dajcie spokój. Te Szwaby tego nie zrozumieją". To i Pan tego mego wyskoku nie zrozumie. Pan spod Suchedniowa, prawda? K.: (puszczając zaczepką mimo ucha): Jeszcze powinien Pan złapać i zjeść jakiegoś pisarza z tego rezerwatu. W.: Panie Krzysztofie, po tym, ile pracowaliśmy, po moich spowiedziach, gdyby zadać Panu pytanie i dać minutę czasu do zastanowienia: kim ja jestem? K.: Jest mi szalenie trudno. Czas mija. Zamkną oczy i dam pierwsze skojarzenie jak w tekście uzupełnień: jest Pan jednym z wybitnych Polaków XX wieku. W.: Czyli definiuje mnie Pan nie od Pańskiej strony pisarskiej, ale od społecznej, narodowej. 6 — Wańkowiez krzepi 81 Bo Wiesław Górnicki twierdzi to samo, tylko u niego jest „pisarz", u Pana „Polak". K.: To Pan zawdzięcza Polsce, czyli tematowi, który Pan wybrał. W.: Temat mnie wybrał. Nie ma od niego ucieczki. Byłem w Ameryce, a pisałem „Ziele" i „Tworzywo", żyłem tematyką polską. To napływały jeszcze soki polskie. Nieorganiczna, wyjałowiona materia jeszcze mnie nie zdusiła. Tam nie ma soków. Przynajmniej dla mnie. K.: Jafc objawiała się Panu Polska w chwilach tęsknoty? Jaki obraz napływal przed oczy? K.: Jakaś polna droga nad rowem zarośniętym rzęsą. K.: Tak, ale to są soki, to jest wątek. Gdzie jest osnowa? Dotąd to tylko jajko, nie ma zapłodnienia, zawęźlenia. W.: Nie wiem, czy to będzie jasne dla czytelników tej książki: moment uświadomienia sobie swoich ograniczeń. K.: Czyli samookreślenie? Przewrotne przeciwstawienie się formule „wyjścia z siebie" — przekroczenia własnych granic. W.: Odpowiem Panu nie na Pański sposób, ale na swój. Uświadomienie sobie swoich ograniczeń — ale tych większych, poważniejszych niż własne: ograniczeń warstwy, klasy, która nas wydała. Będę mówić górnolotnie, niech Pan nałoży tłumik. Mieszczanin, a w szczególności drobnomieszczanin, który zaczyna walkę o swoją pozycję, nie ma żadnego zaplecza, o co si( wesprzeć. Jest zamknięty przede wszystkim z zewnątrz, nastawiony na samoobronę, wrogo nastawiony do wszystkiego, co nie jest nim. Stąd jest gruntem urodzajnym dla wszelkich „anty". Wańkowicz jako działacz niepodległościowy przed I wojną światową (jot. z archiwum M. Wańkowicza) wszelkich zaciekłości. Przeciwnie było z warstwą, z której się wywodzę. Było to otwarcie na wszystko, wynikające może z poczucia zabezpieczenia materialnego. Ale historia nadchodziła, trzeba było opuścić zasiedziałości. Tak zrobił połowicznie Piłsudski, Żeromski czy skrajnie Aleksy Tołstoj, Dzierżyński, Cziczerin, Skriabin-Mo-łotow. 82 83 K.: Przekwalifikował się? W.: Niech będzie. K.: Myślę, że Pańska siła pisarska i biologiczna, wędrówka przez kontynenty i klimaty, wielka podróż nawet bez poważnego kataru —- jest tryumfem zasady „trzeciego miejsca". Każdy pisarz, który związał się z jakimś układem, reżymem — albo umierał razem z nim, albo musiał się go wyrzekać — a razem z tym swoich dokonań, samego siebie. Według moich danych co najmniej dziesięć razy wyrzekał się Pan tego, co Pan osiągnął, w imię niezależności, opuszczał Pan przetartą drogę. 1. Wystąpienie z najwyższych władz niepodległościowych organizacji ZET. 2. Wystąpienie ze „Strzelca". 3. Sąd polowy Dowbora-Muśnickiego. 4. Opuszczenie redakcji „Kuriera Porannego". 5. Ustąpienie ze stanowiska kierownika Wydziału Prasowego, kiedy zdjęto bez Pana wiedzy wywiad z Piłsudskirn przed przewrotem majowym. 6. Niepowrócenie na to stanowisko, gdy Piłsudski zwyciężył, i odrzucenie ofert sanacji. 8. Nieprzyjęcie linii ideowej i propagandowej korpusu Andersa. 9. Odmowa podpisania uchwały pisarzy emigracyjnych o tym, że nie będą publikować w kraju — i ostateczne sformułowanie zasady „trzeciego miejsca". Był pan w centrum wydarzeń, najbliżej środka ciężkości polskości. Stąd — przy nieustannych zmianach i katastrofach w Pańskim życiu — taka stabilność, trwałość Pańskiej linii życia. Dziś za siłę bierze się brutalność. Ale ci pozujący na silnych, którzy depczą po głowach i tak pragną władzy — są w gruncie rzeczy słabeuszami, szukającymi protekcji, ochrony, rozkazodawców, drżą przed samodziełnością i wol- nością. Pan jest człowiekiem prawdziwie silnym, bo taki wybór skazywał Pana na samotność. Pan Stefan Kisiełewski nazwał Pana „człowiekiem wiernym sobie". W.: Bardzo to piękny obrazek. Ale niech go Pan poda wraz z ramką: Kisiełewski zalicza mnie do grupy passeistów wraz z Parandowskim i Iwaszkiewiczem, dodając dla osłody: „Choć samemu Wańkowiczowi się wydaje, że jest aktywny". Niebywale celna obserwacja — bo istotnie tak mi się wydaje. I to wbrew wysokiemu autorytetowi K. Brandysa, który pisząc o Niemcewiczu, tak oto o mnie zacumowuje: „Niemcewicz, jeśli idzie o autorytet moralny, był Marią Dąbrowską swej epoki. Niestety, miał również coś z Melchiora Wańkowicza. Brakowało mu namiętnego spojrzenia na fakty, na ludzi, na siebie. Jest poczciwy, zaradny i dosyć przeciętny". K.: Czy pokazałby mi Pan wnętrze swojej lewej dłoni, żebym mógł zobaczyć linię życia? W.: To Pan jest też chiromantą? Nieraz tego chwytu zażywałem z powodzeniem z babkami. Niechże Pan mnie tym nie częstuje! K.: Jednak, kiedy jesteśmy na biegunie, w przeciwnym od „poczwórnego matriarchatu" Nowotrzeb, których mężczyźni byli zabici albo na zesłaniu — w nowym systemie orientacji, płynącym nie od rodziny, ale od świata, a którego uogólnieniem jest teoria informacji, Pan odwraca się od niej ze wstrętem. Już nawet zgodził się Pan kiedyś wysłuchać kilku lekcji propedeutyki cybernetyki i informatyki, ale przerwał Pan. Jestem przeciwny temu w Panu. W.: Bo to jest Pana pożywienie. Pan to lubi. Ze mną "odwrotnie. To jakby ptaka uczono nut. 85 84 Niech Pan weźmie Nikifora: to prostak, szaleniec, idzie bezpośrednio wprost do tego, co inni osiągają po długiej wędrówce. Owszem, kiedy uświadamiają mnie co do mojego pisarstwa, nieraz nagle uświadamiam sobie, że mają rację. Czasem otworzę jakąś swoją książeczkę, czytam, zapomniałem zupełnie, że to kiedyś pisałem, czytam jakby nieznanego autora. Uprawiam PISARSKIE ZIELARSTWO. Zbieram żywokost, rumianek, chodzę o świcie po rosie, jeszcze przy księżycu. To moje farby, kolory, zapachy. To rzeczy zewu krwi, pożywienia, tradycji. A potem ktoś jak Pan przychodzi z próbką chemiczną i ma gotową formułkę, której ja nie znałem. K.: Nawet teraz w tak późnym wieku obawia się Pan utracić tę świeżość? Teraz pisze Pan książką o pisarstwie. W.: Jestem „Herbapol", firma zielarska, Pan zaś to „Polfa" — pracująca na formułach, z tym wszystkim sformował się w Pańskiej postaci dziwny produkt: polski barok połączony z marihuaną. Pan mnie portretuje, a ja też nie mogę nie zajmować się Panem i nie tworzyć jakiegoś Pana portretu w myśli. K.: Portretując Pana i będąc tak długo z Panem przez te seanse stworzyłem topografią Pańskich uczuć. Pan darzy uczuciem tylko na najbliższy i najdalszy dystans. Kocha Pan najbliższą rodziną i — naród, społeczeństwo, nierozróż-nialnych ludzi. Nie przyjaźni sią Pan z nikim naprawdą. Przykład z naszych rozmów: powiedział Pan, że jesteśmy przyjaciółmi. Piąkny moment — dla mnie. Ale zaraz dodaje Pan uzasadnienie — i to w dodatku z płaszczyzny zawodowej. Przyjaźń, jaką dla Pana czują, nie ma uzasadnie- Wańkowicz fotografuje: dzieci eksploatowane przed wojną przez żebraków (jot. z archiwum M. Wańkowicza) nią, nie obchodzi mnie, że jest Pan Wańkowiczem. W.: Wezmę tak wielkiego pisarza jak Sienkiewicza na obronę. On ściągnął tyle ataków, że też widział tylko te dwa plany: miał siebie i naród dla pokrzepienia serc. Nie miał planu średniego. Ileż nacierpiał się z tego powodu. Nie należał do żadnej grupy, nie miał otoczki. Zarzucano mu, że wszyscy bohaterowie jego są podobni: że Winicjusz to Zbyszko z Bogdańca, Skrzetuski czy nawet Staś Tarkowski, czy Kmicic to ten sam człowiek, że Petroniusz to Bogusław Radziwiłł, Ligia to Danusia itd. Ale był to wykładnik polskiej duszy, polskiej historii i kultury. 86 87 K.: OboJc Kochanowskiego i wczesnego Mickiewicza Sienkiewicz jest moim najukochańszym polskim klasykiem, ale naprawdę on wszystko buduje na dwóch schematach: zewnętrznym — wielka wojna lub rewolucja; wewnętrznym — miłość szlachetnego rycerza, któremu porywają siły zewnętrzne ukochaną. Pięć razy się to powtarza: trzy razy w Trylogii, w „Krzyżakach" i „W pustyni i w puszczy". W.: Dlaczego więc Pan aż tak ceni Sienkiewicza? K.: Ponieważ on jeden za pokrzepienie serc nie zapłacił formą. Nasza literatura nawracając lud, naród, na doskonałość sama przez to jest niedoskonała, nie dorobiona,, amatorska i to jest jej wielka sprzeczność. W.: To są często nieuniknione koszta służby społecznej. K.: Uważam, że Polacy powinni się perfek-cjonizować w nowoczesnym świecie. Nie mogą już tylko zwyczajnie kochać swojej ojczyzny, bo to już za mało, muszą być czujni, wyczuleni na niuanse. Literatura zaś musi zejść z koturnów, z cokołów, mównic, bo cena, którą płaci za to podwyższenie, jest ogromna. W dodatku w ostatnich latach na wywodzących się z minionego wieku tradycjach „budzicielki sumień" nabudo-wała się funkcja „inżyniera dusz". W.: Jeśli Pan do mnie pije, to wywala Pan drzwi otwarte. Na zachodzie jest zwrot do społecznej rewolucyjnej roli literatury. K.: Czy można powiedzieć, że powstaje „wań-kowiczologia"? Mieczysław Kurzyna i ja piszemy książki. Rozprawy o Pana słowotwórstwie,, języku weszły do dorobku filologii polskiej, słyszę o pracach magisterskich i doktorskich. W.: Tak, ciągle mnie odwiedzają magistranci. Chcę im pomóc, ale to trudne, bo te prace są źle pomyślane. O Wańkowiczu w ogóle, wszystko-izm, wszystkiego po trochu. Pytania nasuwane przez profesora, który Jest promotorem jednej z prac, brzmią: „Jakie reportaże i reporterów czytał Wańkowicz przedtem?" Wpływologia, brak wyobraźni, kompletne oderwanie od tematu. K.: I niewiedza. Kisch ma wobec Pana tylko nieznaczne wyprzedzenie, a największą swoją książkę „Jarmark sensacji" wydał w 1942 r. Prawie jednocześnie Pan i Kisch nazwali siebie reporterami, co zapoczątkowało nobilitację gatun- ' ku, przy czym Kisch ma znaczenie międzynarodowe, a Pan jest zbyt nasz, polski. Ale proszę wybaczyć, ciągle najważniejszym „wańkowiczo-logiem" jest sam Wańkowicz. Czy dlatego, że tak trudno o Panu pisać? Że nie umieją tego krytycy i literaturoznawcy? Krytyka milczy o literaturze faktu, ponieważ inne są jej prawa, a inne literatury fikcji. Jesteśmy jak ongi komedianci, muzykusi i kantorzy. Jesteśmy barbarzyńcami literatury, jesteśmy literaturą brzydką. Ale ona daje niezwykłą rzecz: przygodę nie dla przygody, wywoływaną sztucznie jak alpinizm, ani abstrakcyjną, czystą przygodę duchową, ale syntezę tych obu! Przygodę eksploracyjną. Pan jest właśnie bohaterem takiej przygody, głównym bohaterem swojej literatury. W.: U Pana jest twórczość połączona z przygodą? Dla mnie to zbyt szerokie i jednocześnie zbyt wąskie. Może dlatego tak mało jestem tłumaczony, że to zbyt homogeniczne. 89 Wańkowicz w okresie pracy nad „Hubalczykami", „Monte Cassino" i „Westerplatte" (fot. z archiwum M. Wańkowicza) K.: Światową sławę mają pisarze wielkich obszarów językowych. Kisch pisał po niemiecku jak Kajka. Gdyby pisali po czesku — podobnie gdyby Joyce, tak irlandzki, pisał po irlandzku — nie wiedzielibyśmy, że istnieli. W.: Dałem Panu maszynopis „Karafki La Fon-taine'a" i coś Pan wykręca się od uwag, a przecież tam o tym wszystkim jest. Właściwie przez całe moje życie nawarstwiała się ta książka. K.: Wyrzekł się Pan w niej, pewnie celowo, nowoczesnego sztafażu lingwistyki, socjologii, psychologii twórczości, psychiatrii pisarskiej", W części o literaturze -faktu brak tego. Brak wspólnego mianownika z literaturą fikcji. Ale dzięki temu stworzył Pan książkę o pisarstwie dostępną dla „mas telewizyjnych". Piękna jest część o języku. Język jako wielowarstwowa gleba ziemska, jako skóra, jako część życia. Pańskie językoznawstwo to dział biologii. Sprzeciwia się Pan skłonności obecnej do traktowania jązyka jako maszyny. Może staje się on maszyną, skażeniem, polucją (że wezmę z angielskiego to wieloznaczne słowo). Ale jest to, jak Pan pisze, „źle się napisało", to jakby „źle wyrosło". Ja też odczuwam fizyczność języka. Kiedy przechodzą na wyuczony, czuję, że język jest ciałem, mięśniem, który pracuje, męczy się jak biceps od zbyt wielkiego ciężaru i kiedy czasem jem ozór w chrzanie, wydaje mi się, że odebrano temu zwierzęciu szansę przemówienia. Ale Pan, Mistrzu, w końcu w poczuciu sprawiedliwości przechodzi na podwórze ultranowoczesne: daje Pan definicję, że częstotliwość używania zwrotów decyduje o ich poprawności, czyli składa Pan hołd statystyce. W.: Nie, nic z izmów. Pan to tak zrozumiał. W rękach każdego czytelnika każdy egzemplarz książki jest inny, nie ma jednolitego odbioru. Jest tyle książek, ilu czytelników. K.: Chciałbym kiedyś należeć do komitetu wydającego słownik słów wańkowiczowskich. Za najlepsze uważam te, które wyłowił Pan z dziecinnego gaworzenia, ze slangu swoich córek i wnuczek. Najlepsze bodaj Pańskie słowo, które weszło do polskiego slangu studenckiego, „siądź-ka", jest klasycznym przykładem. W.: Wzruszam się, kiedy z któregoś z milio- nów jaj w żabim skrzeku wylęgnie się kijanka. K.: Ja też stworzyłem nowe słowo: „melchio- \7 rzyć", czyli robić coś jak Wańkowicz. W.: Idzie Pan w ślady jednej z czytelniczek, której córeczka ulegając wpływom otoczenia nazwała Jasiek Melchiorkiem i podobno przyjemnie z nim sypia. Niestety, ma osiem latek, K.: Był Pan wszędzie i robił Pan wszystko? Był Pan komisarzem Ligi Narodów do spraw pornografii, był Pan dziennikarzem. W książce Jadwigi Radomińskiej, w świetnym wywiadzie z Panem, wyczytałem, że i Pan przeprowadzał wywiady. Proszę udzielić mi wywiadu, jak Pan przeprowadzał wywiady. • W.: Napisałem wywiad z Witosem nie rozmawiając z nim w ogóle. Wymyśliłem wszystko, nawet to, że się uśmiechał, zmarszczył się itd. Witos autoryzował wywiad. Ciągle jednak myślę o tym, czego nie robiłem, jak ogromny jest świat, a ja go prawie nie widziałem. Skoro Pan ma taki rekolekcyjny sposób prowadzenia tej rozmowy, to najbardziej mi brakuje nie tego, czego doznałem, ale tych dziedzin, które jako pisarzowi były dla mnie niedostępne. K.rBoję się powiedzieć, ale tak właśnie potraktował Pan Adamskiego. W.: To spekulant bez wyobraźni. Opisywał, co jest na innych planetach; wszystko! super cudowne: i kobiety, i jedzenie, i mieszkania. Niechby mieli trzy oczy, siedem rąk, czułki i pili jakąś ambrozję, kochali się błyskami czół... K.: Nie mogę się z Panem w pełni zgodzić. Adamski jest autorem koncepcji przyjętej potem przez „Czcicieli spodków", że ludzkość pochodzi z innej planety, która przeszła przez katastrofą atomową czy kosmiczną. Ludzie uciekli na Ziemią, wybraną z góry na azyl. A gdyby Pan zrobił założenie odwrotne: że on naprawdę ich widział, tylko nie umie tego oddać, bo ma ogra- ' niczony zasób słów, spostrzegawczości? A jeśli spotka Pan przybysza z innych obszarów wszechświata i nie rozpozna go Pan? W.: Będę żałował. Jestem pokorny wobec życia. Nie zamykam uszu na to, czego nie mogę sprawdzić. Jestem przesądnym. Białorusinem, zabobonnym poganinem. Opowiem Panu coś bardzo osobistego. Moja żona straciła w wojnie w 1919 roku obu braci w jednym miesiącu. Przez długi czas nieustannie o nich myślała. Było to pod Saratogą w Kalifornii. Był rok 1961. Nagle auto staje. Ona mówi: — Stasiek (jej poległy w 1919 roku brat) tu jest, on mnie wziął za ramiona. — Co ci? Co ci? — zacząłem ją pytać. — Tu był Stasiek. — Jakże ty wiesz, że to Stasiek? Widziałaś go? — Nie. — To skąd wiesz, że to on? Nie umiała na to odpowiedzieć. Czyli coś poważnego, niewytłumaczalnego i dla mnie, bo motor istotnie na krótką chwilę stanął. Pamiętam też słynne ongi medium. Guzika, którego wynająłem na seans w gmachu Zamoyskich, gdzie mówiono1, że ukazuje się Andrzej Zamoyski. I wszyscy widzieli bladą, mżącą w ciemności sylwetkę Zamoyskiego. Potem kosmate zwierzę wspięło się po mnie i zaczęło lizać mnie po ręce. 92 931 To była stara zabawa po dworach zimą, wywoływać duchy. Taka telewizja astralna. K.: Tam można było wzywać, kogo się chciało, tu są ci, kogo dają. Mistrzu, żyjemy w czasach, kiedy pokolenia odwracają się od siebie. Dzieci odwracają się od swoich rodziców, chyba dlatego, że zostały przez nich, żywych, osierocone w dziwny, jeszcze trudny do określenia sposób. Pan przeżył całe życie w konwencjonalnym, klasycznym sieroctwie, nie znał Pan rodziców. Czy Pan czuł się dzięki temu wolny? Jaki to miało wpływ na Pana rozwój? W.: Miałem dwa i pół miesiąca, kiedy straciłem ojca, dwa i pół roku, kiedy umarła matka. Toteż nie umiałem docenić straty. K.: Miał Pan tylko swoje dzieci. Wydaje mi się, że miłość do nich była kompensacją miłości Pana do nieznanych rodziców. W.: Miałem wątek matczyny żeński w Nowo-trzebach — matriarchat — i wątek ojcowski w Kalużycach. W wieku postrzyżyn przeszedłem z jednego do drugiego. Ale żyłem po pogańsku. Nikt mnie nie ograniczał. Nie mam modnych kompleksów, bo nie było presji. K.: Nie było presji ojca. W.: Ojciec wymaga przedwcześnie męskości, matka uwielbia za długo. Ale teraz nie poświęcam czasu na rozmyślanie o początkach życia, tylko o fajnym jego końcu. Chciałbym umrzeć w kulbace. K.: W pełnym galopie? Ja umrę przed Panem. W.: Nie zgłaszam sprzeciwu. Ale niech Pan nie zacieśnia tego do problemu śmierci. Ponad tym góruje problemat warsztatu. Nie chciałbym zostawić po sobie rozpyskanych, półskończonych, ćwierćpoczętych utworów. '-^Zamykam sklepik w grudniu 1973 roku. K.: Jestem w innej fazie życia, jeszcze nie doświadczyłem tego, co Pan. Pójdę więc linią wskazaną przez Pana, zadam pytanie, które Pan by zadał na moim miejscu: czy Pan wyznaczył nawet dzień? W.: Pan w rozmowie wyłamuje w bok jak na-rowisty koń. Mimo moich zastrzeżeń zaprasza mnie Pan do jakiegoś tańca szkieletów. O dzień Pan pyta? To znaczy o termin, kiedy się za-strzplę? Żąda Pan jakiejś mistycznej bzdury. Niech będzie — ułatwię Panu zadanie. Ktoś mnie pytał, z jakim uczuciem spotkam śmierć. Odpowiedziałem: „Z żalem, że nie przeczytam jutrzejszej poczty". Otóż owa data grudniowa, toi nie data śmierci, tylko data zakończenia pisarstwa. Byłoby bardzo szykownie, aby łącznie z, tym był koniec ze mną, ale czy to się uda? Żarliwie bym tłumaczył Prozerpinie, aby mnie wzięła do Hadesu z kawiarnianej kanapki zaraz w pierwszy dzień, kiedy na niej zasiądę, aby grać w szachy z emerytami — ale czy to się uda? A w dodatku wplątałem się w casus pascude-us — bardzo miła pani wytłumaczyła mi, że po-żyjemy jeszcze trochę, wobec czego podpisałem umowę na nową książkę. Dlatego, Prozer-pińciu! Zapomnij, co tam bajdurzyłem ci o grudniu, zróbmy coś pospołu na przekór Kąkolew-skiemu, który chciałby akurat zsynchronizować ukazanie się swego wywiadu z pogrzebem. K.: A więc z tą obawą starości to strachy na Lachy? 95 94 W.: Bynajmniej. Najgorszy pracodawca dba o swego pracownika, a Bóg za co karze? To jest wielka i niezasłużona krzywda, kiedy z człowieka odpada listek po listku. Przychodzi jakiś rok u początku lat starszych, w którym człowiek przestaje grać w tenisa. W następnym przestaje konno jeździć. W trzecim roku degrengolady przestaje tańczyć. W czwartym przestaje kajakować (w 1956 r., wróciwszy do Polski, na złość latom, na powitanie z przeszłością niemal wprost z dworca ruszyłem na wyprawę kajakową). I tak rok po roku opada zieleń, zostaje ogołocony pień. Jeszcze dwa lata temu obiecano mi zasadzić głuszca i nie zdecydowałem się. Wreszcie odpadła ostatnia pasja, samochodowa (miałem w życiu jedenaście samochodów). Mam kilka aparatów, ale niemal nie fotografuję. Bardzo rzadko tylko przyjmuję zaproszenia na odczyty. Nawet spokojnych pasji, jak magnetofon, ponie-chuję zdając je coraz bardziej na sekretarkę... Trzymam się jeszcze jakoś z Bożą pomocą tego, co ja wiem, a Pan rozumie, ale przecież nie jednym chlebem człowiek żyje. Tak, że nie są to strachy na Lachy, oj, nie są... Jeden jest tylko plus, jedno jest pewne: już niczego się nie boję. Nie ma przyszłości, więc nic mnie złego w niej nie może spotkać. To jest wielki plus mego wieku: brak lęku młodości. Jednego się obawiam, jak jest z moją pamięcią? K.: Co panu potrzebne, to Pan pamięta. Zapomnienie w naszej epoce jest samoobroną przed niszczącym bombardowaniem informacji. A jeszcze przy Pańskim sposobie życia? Jak mógłby Pan zapamiętać np. wszystkich ludzi, których Pan poznał. Są ich dziesiątki tysięcy, setki? W.: Więc nie mówią o mnie, że zdziadziałem? K.: Jeśli mówią to tak modnie, jak o tym, że Kalina Jędrusik rozbiera się do naga w SPA-TiF-ie. Jesteście na oczach ludzkich, ona gra role lekkomyślnych pań, więc publiczność przypisuje jej cechy, które ona buduje sztuką aktorską. Pan, że tak powiem, zgrywa się na, starca z tym swoim grudniem 1973 roku. Więc co mają robić? W.: Jest Pan przesadnie uprzejmy. Po co? Ja nigdy nie miałem pamięci. Sam ją zniszczyłem. Jeszcze ucząc się notowałem wszystko. Potem nigdy nie czytałem bez ołówka, nawet kiedy czytałem bez określonego celu. A nuż coś się przyda? I przenosiłem to do notatek. Zepchnąłem wszystko na kartoteki, archiwum, bibliotekę, sekretarkę, gosposię. Mieszkając w Jerozolimie przez dwa lata obfitej korespondencji za każdym razem, pisząc adres nadawcy, zaglądałem do słownika, nie wiedząc, czy się pisze „Jerusalem" przez „z". I teraz nie wiem, czy się pisze „wziąść" czy „wziąć". Kiedy napiszę list na maszynie, prosząc, żeby go podpisała sekretarka* nią zdarzało się, żeby jako magister polonistyki zgodziła się podpisać list z błędami ortograficznymi i za każdym razem przepisuje go od nowa. K.: Pamięć uważa Pan za cechę trochę ple-bejską, którą wielki pan pozostawia służbie? W.: Z konieczności. Chcę, żeby każda rzecz była przeze mnie wchłonięta, weszła we mnie, a nie tkwiła oddzielnie wydzielona jako synteza. K.: Jednak jesteśmy tylko pamięcią. To, co pamiętamy, odróżnia nas od innych, ta suma w nas, zapamiętana, nas tworzy. Każdy pamięta co innego i przez to jest inny. Większość ludzi nie steruje pamięcią, stara się pamiętać wszyst- 97 1 — wańkowicz krzepi 96 ko. Niektóre rzeczy należy sobie wręcz nakazywać zapomnieć: żeby zatrzeć źle wspomnienia, uwolnić się od śmiecia, od rzeczy nieważnych. W.: Ani jedno wydarzenie nie jest nieważne, jeśli zdarzyło się. K.: Myślę raczej o ogromnym balaście np. wiadomości naukowych, które należy pamiętać. Ja lepiej pamiętam panowanie Jagiellonów, które wkuwałem do matury, niż historię wielkiej miłości, którą przeżywalem równocześnie. Nie mogę tego odżałować. Chyba nieprawda, że młodość jest najszczęśliwszym okresem. Raczej przeklętym, który trzeba przeżyć jako chorobę. A nie, jak się wmawia młodym, w co oni uwierzyli, iż jest okresem zwycięskim. W.: To jest historycznie zmienne. Przy wy-kluwaniu się niepodległości młodzież czuła się zwycięską. Teraz z tym jest trudniej. Wiek XX zatruty jest niepewnością. Konwulsje trwogi ogarniają całe narody, społeczeństwa, części świata, upadek fideizmu, co pięć lat wszystko się zmienia, przychodzą nowe sformułowania, których trzeba się uczyć, inaczej się odpadnie. Brak odpowiedzi na większość pytań, przerost specjalizacji utrudniający syntezę, przytłoczenie informatyką., Takie życie może budzić lęk. Pan chyba nie wspomina z cielęcym zachwytem swojej młodości? K.: Tak. Lubię raczej swoje dzieciństwo. W.: Wszystko takie inne w nas. Mówiłem Panu o planie mojego życia, jak na początku „Przez cztery klimaty". Wańkowicz bierze flamaster, mój zeszyt i rysuje w mm. Jest to jakby wieża triangulacyjna: wchodzi się skosem na pierwszą kondygnację: widzi się tylko las. Skosem w odwrotnym kierunku wchodzę na następne piętro, widzę zupełnie co innego: pola. Znów zmieniam kierunek i idę w górę. Widzę wierzchołki lasu. Jeszcze jedno odwrócenie. Widzę horyzont. Jeszcze jeden wysiłek i dosięgam szczytu: znad lasów widzą Wisłę. Wisła dla mnie to szerszy symbol, to mój naród, to Polska sprawa. Po to wchodziłem, żeby ją ujrzeć. Miałem 18 lat, kiedy to' narysowałem. K.: Pański plan życia spełnił się. Pierwsze piętro to działalność patriotyczna młodości, drugie piętro to biznes, trzecie to twórczość. Jest to w gruncie rzeczy spirala. W.: Domyślam się Pańskiej spirali, idzie ku górze, ale by spojrzeć do wnętrza, nie żeby ujrzeć Wisłę, ale siebie. To mi nie odpowiada. Wańkowicz rysuje „moją" spiralę. K.: Tak jest. W.: Ale nade mną pisarstwo nie panuje. Ono mi służy. K.: Czy pozwoli Pan na ujawnienie dwóch faktów z ostatnich tygodni i czy Pan pomoże mi, opowiadając je? W.: Co ja mam do stracenia po tym, co pan napisze? Ano pierwszy fakt: stoi kolejka do taksówek. Podjeżdża taksówka, a tu jakiś facet podbiega z boku i chce wskoczyć. W kolejce' same kobiety, staruszkowie, więc ja do niego: „Panie, do kolejki", on nie słucha, tylko wsiada, ja go zatrzymuję, on mnie odpycha, chce uderzyć, wyciągam pistolet gazowy, chcę siknąć, 98 a tu niewypał, facet daje mi jeden prosty. Robi się awantura, on wysiadł, ale ja miałem podbite limono. Druga przygoda: urządziłem kolację na cześć pewnej damy, postanowiłem zaimponować jej i wypić mocną wódkę, zapaloną. Biorę haust w gębę, zapalam, a tu zamiast być przełknięta, wódka wypływa mi na twarz i parzy. Nowa blizna. I zaraz potem zjawia się pani malarka i każe mi pozować do portretu. Mówię jej: „Niech pani przygotowuje farbę cytrynową i fioletową". Kilka seansów było podwójnych: pani Jonkaytis--Sołtanowa malowała, a ja notowałem. K.: Mówil Pan, że dobrze Pan sypia. Czy nie zgodziłby sią Pan opisać mi paru swoich snów? W.: Proszę. Mój typowy sen, który ostatnio mnie prześladuje — to różne sytuacje bez wyjścia. Mam odczyt, jest pełna sala, entuzjazm, wchodzę na mównicę i nie mogę powiedzieć ani słowa. Nie dlatego, że straciłem głos, ale dlatego, że zabrakło mi słów. Ludzie czekają, chcę wypełnić tę próżnię uśmiechami, gestami. Ale ten sen nie kończy się wyraźnie, sen niknie. W jakiś czas pojawia się nowa wersja: chcę fotografować kogoś odjeżdżającego, kręcę „Leicą" i nie mogę opanować odległości, światłomierza i w tej chwili pociąg odjeżdża. Mam w bibliotece i Freuda, dzieło o snach, i dwa senniki, ale jak to wyjaśnić. Może sny wywołują tkwiące w podświadomości stany lękowe o zmniejszające się sprawności fizyczne nie nadążające za wciąż nie zmniejszonym potencjałem wyobraźni. K.: Czy nie powinna z tego powstać książka? Byłaby przedłużeniem wątku: „Szczeniące la- Pisarz ze swoim „babstwem": gosposią Martą, sekretarką Alą i wnuczką Anią (iot. A. Jałosiński) ta" — „Ziele na kraterze"—„Tądy i owady"— od opisu domu zaczynająca się, przez ostatnie tryumfy i nieszczęścia osobiste, samotność, to co Pan nazywa starością, przez nową strukturę domu: Pańskie „babstwo", to jak • Pan otoczony trzema kobietami: wnuczką, sekretarką i gosposią. To jest mały dwór. Podobno ten dwór ma własny hymn. To są osoby oddziełnej książki, po prostu widzę jej Unie fabularne. 100 101 W.: Może i tak. Matka Ani była już w „Smętku", Ania w trzech książkach, Maria w dwóch, Ala teraz dopiero dopracowuje się nieśmiertelności. K.: Czy Pan wie, że czasem się Pan myli mówiąc o Ani „moja córka"? W.: Ania skończyła w Stanach biologię i przyjechała do Polski studiować medycynę. To jest ciekawa indywidualność. Chce być lekarzem, żeby leczyć biednych. Podobnie jak ja ongiś — zbuntowana. Podobnie jak ja — „kajdaniara". Za demonstracje przeciw wojnie wietnamskiej złapała wyrok w Ameryce. Była kierowcą taksówki w Nowym Jorku, zrzekła się poważnej pozycji, by za nędzarską płacę uczyć w szkole, stanowiącej komunę. K.: Rozmawiałem przez telefon w USA z guru tej komuny. Teraz poświęcili się leczeniu młodych narkomanów. Pański dom jest dziś cieniem Kalużyc, Nowotrzeb, domeczku. Nawet Pańska sypialnia przypomina dworską alkowę. „Z całej okolicy" ze wszystkich środowisk Warszawy gości Pan najznakomitszych ludzi dzisiejszej Polski — przeróżnych światopoglądów, postaw, ugrupowań. Mity o przedziwnych potrawach, którymi raczy Pan gości: o wielorybim mięsie, żabach, ośmiornicach, wędzonych ostrygach, o czym tak fajnie napisała Barbara Seidler — wywołały nawet atak na Pana w prasie emigracyjnej. A Pańskie strusie jajo, na które Pan nabrał łudzi wytrawnych i bywałych w świecie? Wie Pan, że nabrani szykowali zemstę? Kiedy Pan był na łetnisku w Oborach, pod dom pracy twórczej miały zajechać dwa samochody pełne Gestapo i żandarmerii. Po otoczeniu budynku mieli wkroczyć do środka wołając: „Wo ist Wań-kowicz", aresztować Pana i wywieźć w nieznanym kierunku (czyli na wódkę do Konstancina). Kostiumy i samochody miała wypożyczyć wytwórnia filmowa. Ale była obawa — że nie Pan, ale inne osoby mogą przejąć się tym widokiem, zachorować itd. Ja mam informacje, że Pan ma cztery kategorie gości i w zależności od tego, jak Pan gościa zakwalifikuje, wydaje Pan pani Marcie polecenie, że przyjęcie ma być „żelazne", „srebrne", „złote" czy „brylantowe". Jakie są różnice? W.: Litości. Niech to. zostanie tajemnicą, inaczej Pan mnie zrujnuje, bo będę musiał wydawać tylko brylantowe przyjęcia. Tak... Dużo przyjmuję ludzi. Zwykle mam cztery osoby na obiedzie, ale jutro sześć, przedwczoraj pięć. Nigdy nie jem sam. To zaczyna się od prozaicznych rzeczy. Nigdy nie myślałem, ile co kosztuje, a szczególnie jedzenie. Ono rosło! Pan Bóg dawał jaja, drób, zboże za darmo i jeszcze dziś mam poczucie darmowości. Koniak chyba leci u mnie ze skały. K.: A więc Melchior: ten, który podążył z darami. Ale również Pan jest Melchiorem, któremu składa się dary. Wczoraj dostał Pan beret od sekretarza Ojca Kolbego, kronikarza jego żywota, który dowiedziawszy się, że nie może Pan dostać beretu, przysłał Panu jeden z beretów fabrykowanych w Gdańsku dla braciszków na okoliczność, gdy chodzą po cywilnemu. Pana strój: szerokie spodnie i kurtka wojskowego kroju z pięcioma guzikami, przypomina strój noszony przez Mao Tse-tunga. W.: To wygoda, ta moja podomka, w której 103 102 Wańkowicz w czasie dorocznego przyjęcia, które wydaje dla pisarzy i intelektualistów, prezentuje „strusie jajo", na które nabrali się wszyscy goście. Obok — wnuczka pisarza — Ania (jot. z archiwum M. Wańkowicza) mogę się zdrzemnąć, i drogiego Pana przyjąć. K.: I z tego mogłaby być pierwsza strona książki. W.: Materiał do tej książki przychodzi codziennie. Ale ona nie będzie napisana. Kiedy wychodzę na ulicę, wchodzę w falę ciepła i życzliwości. Miewam dziwne przygody — taksów- 104 karze wiozą mnie za darmo, jacyś dyrektorzy na łebka. To przychodzi też tu. Pokażę Panu tylko dziś: butelka. Byłem w aptece po leki, babstwo mnie wysłało, żebym się ruszał. Pakują tego stosy, a tu jeszcze jakaś wielka butelka. W domu patrzę: a tu etykietka: „Qui bene bibit, bene dormit, qui bene dormit, non peccat. Qui bene bibit non peccat, ergo, sanctus est. Stosować według lekarza specjalisty. Wykonano w laboratorium domowym mgr A. S., W-wa 86, ul. Chocim-ska nr... Termin ważności 1.10.72". Czyli czas wypicia jest krótki, bo to jest przednia nalewka śliwkowa. Niech nam towarzyszy w dzisiejszej rozmowie. A tu w dzisiejszej poczcie fotografia drużyny harcerskiej im. „Anny" — Krystyny Wańkowiczówny. Dwadzieścia dziewczynek około trzynastu lat, wpatrzonych w obiektyw, w środku puste krzesło, na nim bukiet gerberów. To już dziewiąta drużyna imienia „Anny". Chciałbym codziennie innej z tych dziewcząt wysłać kartkę mówiąc jej coś o niej na podstawie jej fizjonomii: „jesteś roztrzepana", innej: „nie przejmuj się byle czym, zmartwienia miną", a tej tutaj: „jesteś wścibska". K.: Panie Melchiorze, Pan wie, jak cenią „Smętka". Ale czy ta książka nie naraziła Pańskich informatorów? W.: Boże, jak ta plotka za mną idzie. Panie Krzysztofie, niech pan wyjmie z ostatniego regału, trzecia półka od góry, powojenne wydanie „Smętka". Tam mogłem dopiero ujawnić pewne fakty. Tam jest wyjaśnienie. 105 Czytam, po chwili Wańkowicz: Zauważył Pan . główne punkty tej sprawy?D Przed wydaniem książki daję maszynopis organizacjom polskim w Niemczech i wszystkim osobom zainteresowanym, rozpatrujemy komisyjnie z zainteresowanymi każde nazwisko, nieraz każde sformułowanie dotyczące jakiejś osoby. Szereg nazwisk skreślamy. Tę część pracy nad książką, fakt, że współodpowiedzialność wzięły polskie organizacje w Niemczech, musi być utrzymany w tajemnicy przed Niemcami. „Żadna pośród kilkuset spraw sądowych przeciw działaczom — ani jedna nie opierała się o książkę Wań-kowicza!" To jest zdanie kluczowe, napisane przez byłego kierownika naczelnego Związku Polaków w Niemczech, Jana Kaczmarka, już po wojnie. I jeszcze jedno, że Rada Naczelna Związku Polaków w Niemczech wyraziła podówczas życzenie, żeby napisano podobne książki o Pograniczu, Górnym Śląsku itp. Jeszcze to, że Komisja stwierdziła, iż autor „wykazał maksimum odpowiedzialności obywatelskiej"... Po wojnie nazwano główną ulicę w Ostródzie moim imieniem, kiedy wróciłem do kraju, Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Olsztynie wystosowało do mnie adres z wyrazami uznania za napisanie tej książki, a potem byłem zaproszony na mówcę przy odsłonięciu pomnika Kajki, na dwudziesto-pięciolecie przyłączenia Mazurów itd. Poza tym otrzymywałem z terenu ogromne ilości listów pisanych pod wrażeniem lektury „Smętka". Walczyłem w 55 PAL'u III Dyon 6 bateria na szlaku od Kielc do Tomaszowa Lubelskiego. W miejscowości Łagów wśród porzuconych przez jakiegoś uciekiniera stosu książek na drodze polnej znalazłem „Na tropach Smętka". Pokazałem koledze, ówczesnemu pchor. plut. Rypyściwo, ten znów następnemu koledze i tak czytali ją prawie wszyscy w baterii łącznie z dowódcą Dywizjonu mjrem Cypryszewskim, Książka maszerowała razem z nami, brała udział w trudach wojennych, zagrzewała nas do walki, stanowiła rozrywkę. Niespodzianie stała się ona moim serdecznym przyjacielem. W przeddzień kapitulacji pod Tomaszowem Lubelskim powstał problem, bo takiej książki nie mogę wziąć z sobą do niewoli niemieckiej, gdyż naraziłoby mię to na szykany, a może i coś gorszego. Koniec końcem postanowiłem złożyć książkę razem z poległym żołnierzem do grobu wojennego. Książka została pochowana razem z poległym na posterunku bohaterem we wspólnej mogile, nie opodal leśniczówki. -B. Grzesik, Gliwice, ul. Styczyńskiego 44 m. 6 Jeszcze Panu pokażę tę wzruszającą dedykację na książce „Wspomnienia wędrownego kramarza", której autor pisze: Panu Melchiorowi Wańkowiczowi w podzięce za twórczość głównie za napisanie książki „Na tropach Smętka", dzięki której znalazł się człowiek nazwiskiem Kazimierz Kazimur Ledóchowski gdzieś w dalekiej Północy, w tajdze głuchej, wielbiciel Pańskiego talentu i w ciężkich warunkach 1941 roku, w erze głodu i napaści hitlerowskiej na ZSRR oraz ewakuacji lagru z Republiki Karelsko-Fińskiej do obłaści archangielskiej, wykazał on bezprzykładny hart ducha i szlachetności serca dzieląc się ze mną pajdą razowego na wagę złota cenionego chleba pod 107 106 warunkiem, iż po powrocie do Kraju ofiaruję mu Pańską książkę „Na tropach Smętka". W ten właśnie sposób drukowane słowo zamieniło się w chleb... Wdzięczny autor — Edward Kozieł Koszalin, 5 XI 71 Nadużyłem na ten temat może Pańskiego czasu, ale przecie Pan rozumie, jak boli takie oskarżenie. Listy do mnie w tej sprawie nie zachowały się, ale w każdej niemal poczcie jest coś o tym. Albo ta głupia plotka o małżeństwie to druga jakaś głupia historia w moim życiu, która tak uporczywie mnie prześladuje. K.: Bo dociera coraz dalej i dalej prawem fali, kiedy już w centrum, które tą falę wywołało, dano spokój. Pan z tą rozległą korespondencją to cała instytucja. W.: Na wszystkie listy odpisuję, ale nie wszystkie czytam. Na większość odpowiada Ala, ja tylko podpisuję. Nauczyłem ją nawet udzielania za mnie wywiadów, nie mogę sprostać wszystkim. Przypomina mi to kapelana, który mając pełne ręce roboty nauczył rzekomo sanitariusza udzielać ostatnich sakramentów. Teraz Ali zdarza się mówić: „napisaliśmy", „uważamy", „zrobimy" itd. K.: To ją będziemy nazywać Alą-Beatrycze. W.: Oj, przydałaby się Beatrycze. Ale czy Marta, dzięki której mam na czas lekarstwo i dobry obiad, i porządek, nie jest prawdziwym współtwórcą? K.: Runęły światy, a Marta ciągle jest przy Panu jak dawniej na Żoliborzu. Mamy wiać Beatrycze, mamy Martę — czy nie ma na horyzoncie Magdaleny? Listonosz musi się nadźwigać. Sekretarka odpisuje na każdy list. Wańkowicz w życiu polskim jest instytucją (jot. A. Jatosiński) W.: O, w tym miejscu jest granica tej książki. K.: Przepraszam. Pytając myślałem, że uwiel-bienie dla talentu nieraz przetwarza się w inne. W.: W ogóle mam, zapewne przejściowo, pomyślną passę (skręca rozmowę Wańkowicz) i wznowienia sześciu książek na raz, przez ukazujące się w roku przyszłym dalsze trzy, poza tym książki o mnie w „Czytelniku" i PAX-ie, dwie książki po angielsku i francusku w Agencji 108 109 Autorskiej oraz wydanie angielskie „Tworzywa" w Kanadzie. Poza tym wykłady na uniwersytecie, seria dziewięciu audycji, w telewizji na temat: „Polacy i świat" i wreszcie radio. K.: Czy nie za dużo telewizji, czy nie powinien Pan pozostać trochę tajemnicą? Telewizja zmydla, zużywa często występujących, „upowszechnia" ich. Są aktorzy zabici przez postacie, które kreowali w serialach. W.: Jakoś tego się nie obawiam. Mówię do telewidzów, jakbym mówił do grona znajomych, i dobrze nam z tym. Zależy mi na czytelnikach, choć popularności nie uważam za jedyną miarę wartości. Czy Panu też miałem odmówić dla skromności? K.: Może szykuję Panu rodzaj nieśmiertelności... Jesteśmy na szczycie wieży. Jakby summa vitae... Powoli i konsekwentnie realizował Pan tę piękną konstrukcję, którą nazywamy Pańskim życiem. Zakładał Pan, że będzie Pan żył długo? W.: Nigdy nie myślałem o tym. K.: Ale Pan miał swój plan. A jak poradzić •facetowi, który pyta mnie: „Mam 21 lat, skończyłem technikum elektryczne. Ale boję się żyć jak ogół ludzi. Nie chcę być przysłowiowym wołem roboczym wiezionym przez tramwaj, znającym tylko trasę dom — zakład — dom. Czy każdy rodzi się tylko po to, by wykonywać przez 3/4 życia monotonne zajęcia, a jedyna dostępna rozrywka to knajpa, stan upojenia alkoholowego lub, w lepszym wydaniu, znów to, co wszyscy — telewizja? Czy mam się poddać? Być wytrzebionym wołem? Nie chcę tego, boję się". W.: Nie rozumie istoty pracy bez względu na jej szczebel. Każda praca musi być twórcza. Nie może być mechanicznym powtarzaniem. Przykro jest pracować tylko dla pieniędzy. I pieniądze zresztą szybciej przychodzą do tych, co myślą nie o nich, tylko o pracy. K.: Nawet pieniędzy nie robił Pan dla pieniędzy? W.: Na razie dla wyzwolenia, jak Panu już mówiłem, z lęku poszlacheckiego, ale tylko do chwili, kiedy upewniłem się, że daję sobie radę, K.: Poza tym podział na prace i rozrywki. Nie mam nic nudniejszego i nic bardziej męczącego niż odpoczynek. Jedyną rozrywką jest praca. W.: A temu czytelnikowi Pan, mistyk, który na pewno wierzy w reinkarnację, odpowie, żeby się nie martwił, bo odrodzi się w innej postaci: nie wołu, a orła. K.: Wierzę i w taką reinkarnację, że człowiek za jednego życia może przeżyć wiele wcieleń, umierać i rodzić się sam z siebie. Przecież sam Pan mówił o swoich trzech wcieleniach: był Pan paniczykiem, biznesmenem i jest Pan pisarzem. Jedyne ojcostwo, w jakie wierzę, to kiedy człowiek zostaje swoim ojcem, sam siebie wychowuje, karci, tworzy. Mistrzu, często w naszych dawnych rozmowach, nie dowierzał Pan prawdziwości niektórych moich historii. Czy pozwoli Pan na rewanż. W „Zielu na kraterze'" czytamy o Tili: „Malec... podniósł pulchny paluszek i zwierzył się z ogromnego dorobku:—Pałać...'' A w „Zupie na gwoździu" pisze Pan we wspomnieniach z Kuby o przygarniętym przez Murzynów białym dziecku, które podnosi tłustą piąstkę... jakby zwierzało wielkie odkrycie: — „Paląc..." Co Pan na to? Jak Pan to wytłumaczy? 110 111 W.: U wszystkich dzieci identyczny proces poznawczy. K.: Ale tu mamy: tłuste — pulchne, zwierzył sią — zwierzył się; dorobek — odkrycie. I wreszcie dwoje dzieci, w tym jedno na Kubie, mówi to samo słowo, po polsku, „pałać". , W.: Jeśli w obu wypadkach dziecko powiedziało „pałać", to ja leżę. K.: Przypuszczam, że było tak: przed wojną był Pan na Kubie, zobaczył Pan porzucone polskie dziecko, skonstatował, że zna jakieś polskie słowa, i zrekonstruował według obserwacji własnych, dzieci. Kiedy w parą łat potem na emigracji pisał Pan „Ziełe", zapomniał Pan, że ten fragment jest zużyty. W.: Ależ Pan jest dociekliwy. Istotnie, to się mogło zdarzyć. Sam czasem siebie tropię, czy aby coś nie narzuciło mi się tak plastycznie, iż uwierzyłem, że to prawda. Ale świadomie raz tylko zmyśliłem śmierć Podhoreckiego, jak podcinają mu żyły. Ten jeden kamyczek w mozaice jest fałszywy. K.: Brakowało Panu prawdziwej, dobrej i ciekawej śmierci. Chcą teraz wypróbować grupą klasycznych pytań wywiadu, jak to wypadnie w naszej rozmowie. Co Pan uważa za swój największy sukces? Co Pan uważa za swoją największą porażką? Pana największa przygoda? Z czego jest Pan najbardziej niezadowony? Czego Pan w sobie nie lubi? Czego Pan najbardziej żałuje? Co nie ziściło się w Pana życiu? Czego Pan się wstydzi? Największe przeżycie? j W.: Rozumiem. Pan chciałby, robiąc wywiad, zasiąść w konfesjonale, ale jestem bez grzechu. Po prostu, jeśli tylko człowiek walczy z pokusą, to się utytła i jest świntuchem. Ja zaś z punktu ulegam i mam białe piórka. Co się nie ziściło? Nic nie zakładałem. Nie projektowałem, że będę Napoleonem czy Balzakiem. Jedno jest pewne: z tego, co zrobiłem, najbardziej jestem niezado wolony z „Gryfa walczącego" — jedynej mej , książki na zamówienie. Moje największe prze życie? Ja noszę nadzieję na największe przeży cie, które jeszcze mnie czeka. W jakiej dziedzi nie? Bo ja wiem... Tyle jest dziedzin. Ostatnio mnie namawiają na jogizm. Wszystko się może zdarzyć z wyjątkiem jednego: nie liczę na żadne jakieś wyjątkowe przeżycie w dziedzinie lite- - rackiej. '._>/ K.: Ale wiem, że "komuś powiedział Pan, czego Pan najbardziej żałuje. W.: Czego? K.: Powiedział Pan: „Wie pani, czego najbardziej żałuję? Że miałem za mało kobiet w życiu, babom nie poświęcałem czasu. Żałuję tych przeżyć jako człowiek i jako pisarz, czegoś nie zaznałem". W.: Któraż to tak Panu powtarzała? K.: Mistrzu, a więc Pan często to powtarza kobietom? W.: A cóż ja mogę mówić w moim wieku? Że pani zapełniłaby lukę w moim życiu... I jej przyjemnie, i dla mnie daje jaki taki profit. K.: Chciał Pan, żebym przeczytał w archiwum wszystko, co o Panu pisano, a szczególnie tekę ataków na Pana. Uchylałem się od tego, ale teraz wycofują sią z mojego stanowiska. W.: To są niemal wyłącznie napaści podyktowane względami politycznymi. W kształcie 8 — Wańkowicz krzepi 112 118 książki, której domyślam się i, przyznam, trochę się obawiam, nic Panu to nie da. K.: Punkt dla mnie. W.: Punkt dla Pana. W mojej chęci narzucenia Panu pewnej1 linii książki była nie uświadomiona obawa, że Pan będzie mówił o rzeczach zbyt na mój gust wyrafinowanych. Ale skoro Pan nie rzucił tej roboty, tyle się nade mną namęczył, to punkt dla mnie. Właśnie na marginesie myślę jakby: pracuję, kojarzę patrząc na bukiet lewkonii, który dostałem od Żukrowskie-go: lew, koń i ja. A Pan — to pyton, co< za dużo pyta. Aha, Panu powiem w tajemnicy, że nazywam Pana też szakalem, co na taką padlinę jak ja się rzuca. K.: Pragnąłbym z Panem rozmawiać bez końca. Byłby to nie wywiad-rzeka, a wywiad-morze. Ile razy o coś pytałem, otrzymywałem odpowiedź, która skłaniała do zadania nowych pytań. Ale w tym momencie przerywamy. Nie może Pan poświęcać mi więcej czasu, musi go Pan zużyć na ważniejsze sprawy. Pracowaliśmy dokładnie przez cztery miesiące: od 2 marca do 2 lipca. Odbyliśmy dwadzieścia cztery seanse przeciętnie po około dwie godziny każdy, czyli były to dla mnie dwa dni i dwie noce, dwie -pełne doby z Panem. Dla mnie to był piękny okres. Zapisałem jednostronnie trzynaście szesnasto-kartkowych zeszytów, czyli dwieście osiem kartek. Ale nie wszystko włączę, nie będzie to bierny zapis, stenogram naszej rozmowy, ale poddam to wszystko selekcji, wyrzucając nawet niektóre Pana wypowiedzi. Może sam okaleczam tą książkę, pozbawiam czytelników Pańskiego sło- wa, ale chcę, żeby ta rzeka była „wiślana" pod względem treści, ale uregulowana formalnie. W.: Regulowany formalnie, Czuję się fatalnie. Dzięki Panu za wysiłek, za który dostanę w tyłek. jesień 1972 Jeszcze nie ukazała się książka „Wańkowicz krzepi", a była nieaktualna, takie tempo przybrały zmiany w życiu Wańkowicza. Rozmawialiśmy o tym w czasie, gdy zwiedzałem jego nowy dom. Zauważyłem, że Wańkowicz zatrzymał się przy zejściu do piwnic i garażu i poprosił sekretarkę Olę, by mnie oprowadziła. Przy obiedzie gosposia, pani Marta, położyła na talerzyku sporą zakąskę jedenastu różnokolorowych pigułek. Wańkowicz skarżył się, że coś trudno mu łykać. W styczniu 1974 roku książka ukazała się, w trzy dni była wyczerpana. Wydawnictwo robiło nadzieję na wznowienie, wobec tego zdecydowaliśmy, że trzeba ją uaktualnić, i że wystarczy jeden seans. Kilka, dni potem zadzwoniła sekretarka Ola i zawiadomiła mnie, że Wańkowicz jest nieuleczalnie chory. Mimo że Wańkowicz nałożył na pewien czas embargo na tę wiadomość, musiała komuś o tym powiedzieć, porozmawiać o tym. Jednak prawie nie rozmawialiśmy, bo nie mogliśmy wymówić wielu słów. Zadzwoniłem do Wańkowicza. Usłyszałem pogodny, łagodniejszy niż zwykle, głos. Nie wiedział, że ja wiem. Ja wiedziałem, że jest 100 procent pewności, jemu powiedziano że 80 procent, czyli wiedziałem nieco więcej niż on. Był słoneczny przed- 115 U4 wiosenny dzień, zapowiadała się długa pogoda. Wań-kowicz zaproponował, żebyśmy pojechali do lasu, za miasto, w Polskę. „Niech Pan jeszcze kogoś zabierze" — powiedział. Wolał kogoś, kogo nie zna. Ciekaw innych, kazał sobie kiedyś sprowadzić Gro-towskiego, by zbadać odległość biegunów między nimi. Wybrałem malarkę Alicję Wahl i jej męża Krzysztofa Grossmana, zwanego Cyrylem, fotografa. Pojechaliśmy dwoma samochodami w głąb Lasu Kabackiego. Na polanie, tak, żebyśmy byli w słońcu, Grossman rozpalił ognisko. Piekliśmy kiełbaski, odgrzewał się bigos. Wańkowicz cieszył się, że „dziś bez trudu je" i wypił kilka kieliszków mocnej tar-niówki. Mówił mało. Jakaś samotna, niemłoda turystka, chcąc się upewnić, czy widzi przed sobą Wańkowicza, zatrzymała się i zapytała: „czy ten pies to może Dupek?" Wańkowicz śmiał się: „Dupek jest bardziej znany ode mnie". Piesek pobiegł w bok i zaczął zakopywać pieczoną kiełbasę. Wańkowicz powiedział do niego: „czy znajdziesz, jak tu będziesz kiedy indziej?" Alicja Wahl, jakby czując, jaka ma być jej rola opowiadała, bawiła Wańkowicza, odwracała jego uwagę odi sprawy, o której nic nie wiedziała. Opowiadała o obyczajach erotycznych współczesnej Warszawy. Wańkowicz słuchał, jak gdyby rozważał przydatność tej analizy do reportażu. Nikt dziś nie może przypomnieć sobie, o czym jeszcze mówiliśmy, tak wszyscy byli pochłonięci niezwykłością chwili. Wahlówna powiedziała potem, „to wspaniałe zetknąć się z kimś, o kim się wie, że to jest jedyny taki człowiek na świecie". Fotografujemy się. Wańkowicz pisze na książce Wah-lówny dedykację: Kiedy Dupek robił siusi Wysłuchałem świństw od Lusi. Piknik w Lesie Kabackim. Od prawej: A. Ziół- kowska, M. Wańkowicz, A. Walhówna, K. Kąko- lewski, J. Kąkolewska (jot. K. Grossman) Mówi do mnie na pożegnanie: — Jeśli mamy popracować, to w najbliższych dniach. Kiedy przychodzę na seans, Wańkowicz domyśla się, że wiem. 116 117 W.: Nasza rozmowa, jak umówiliśmy się kiedyś, będzie dotyczyła tego, co zmieniło się. Poza to nie wyjdziemy. Woli się upewnić, czy coś patetycznego, niedobry odcień nie wedrze się do naszej rozmowy. K.: Czy pozwoli Pan, że przystąpimy od razu do pracy? Tak zaczynaliśmy wtedy. Minęło dokładnie dwa lata. Co się zmieniło? W.: Przeszedłem osiemdziesiątkę, umknąłem chwała Bogu różnym jubileuszom i umknąłem tak radykalnie, że postanowiłem w błyskawicznym tempie sobie zbudować dom. Myślałem, że może będę hodował gołębie, pieska, kotka. Gołębie, piesek, kotek stały się moim sztandarem życiowym, hasłem, marzeniem. Myślałem, że taki okres na koniec życia — mimo zasiedziałości na Puławskiej w starym mieszkaniu — będzie pełen idylliczności, pełen soków. Krążenie jest wolniejsze, ale nasoczenie jest pełniejsze: człowiek siedząc na ławeczce i karmiąc gołębie może dać ludziom więcej niż stojąc przy pasie napędowym maszyny. Człowiek przestaje poszukiwać ciągle nowych rzeczy, zaczyna pakować swój dorobek w ostatnią podróż. Wtedy powstają pewne syntezy — aczkolwiek już bez pretensji pisarskich. Nie wpadam w trans czekając. Wydawało mi się, że przed idyllą warto podjąć ostatni, ostateczny wielki wysiłek. W ciągu pięciu miesięcy zbudowałem duży siedmiopokojowy dom z trzema tarasami, pergolami, całym labiryntem piwnic. Jak na koniec aktywnego życia, to był dobry wysiłek i dał upragnione wyniki. Mam tu ogród, dziewiętnaście drzew owocowych, kilkanaście krzewów. Zaplanowane są kwietniki. Marzę o przesadzeniu dwóch dorosłych lip z terenów Piknik w Lesie Kabackim. Tym razem nie Tris Divinisz, ale tarniów-ka (fot. K. Grossman) 118 Drugi Domeczek Wańkowicza, stan z roku 1976 (fot. K. Grossman) miejskich — mniej tam będzie lipy. Wreszcie zasiadam w przesłonecznionym domku, w zieleni, na tarasach. Po nawałnicach — spokój. Tak mnie los pobłogosławił, że spokój ten przeżywam w otoczeniu bardzo mi oddanym. Ale karta jeszcze raz się odwraca. Jest się niewolnikiem swojego życia. Prąd na którym płynąłem, nie zatrzymał się na ogrodzeniu willi, tylko przelał się, a pieski, gołąbki, to wszystko wiruje, zalane do stanu nieważkości. Odkorko-wałem zabutelkowane już myśli, zmartwychwstały z cmentarzy rzeczy, jak „Wojna i) pióro" (tu Wańkowicz opowiada o nowych planach wydawniczych, o pierwszych tomach pism wybranych), mój sens życiowy, moich pism, z czym kończę życie, co uważam za zasługę: dwa spojrzenia, dwie prawdy, anoda — katoda, Sucharski — Hu-bal, „Opierzona rewolucja" — „Szczenięce lata"; punkty czerwone i zielone, amarantowe i czerwone, pointylizm — na zakończenie powtórzenie mojego debiutu, gdy te książki stały przy sobie na wystawie, teraz połączą się w jednej. K.: Dwa lata temu mówiliśmy o opisach domów, o symbolicznych znaczeniach domów w Pana twórczości, a domach, które Pan zamieszkiwał, budowal, które Panu burzono, ich odradzaniu się. Jak nowy dom się ma do Domecz-ku? Kiedy pierwszy raz szedłem przez pokoje Pana nowego domu — hali, salonik, sekretariat, gabinet, sypialnie, jadalnię, kuchnią — dołączyłem w myśli tę amfiladę do am-filady pokojów Kalużyc, Nowotrzeb, Domeczku, do pokojów w kamienicy na Puławskiej. W.: Domeczek do Domeczku ma się tak jak marzenie o jednym do marzenia o drugim. K.: Różnice architektoniczne o tym mówią"? W.: Tamten dom był rodzinny, tam chciałem zyskać samotność do pracy, był rozdzielony na cztery poziomy, ten dom, gdy nie mam żony, rodziny, dzieci — zintegrowany jest w jeden poziom. Tam winda przez cztery poziomy, tu płaski bungalow. Trzeci poziom: sypialnię, pracownię wyciągnąłem z tamtego domeczku jak żebro z Adama i to jest ten dom. Jest wspólne, że do książek, ich rozmiarów dostosowane są półki, a do półek biblioteki — kształt pracowni. Jest to zrastanie się biblioteki z domem. Od rozmiarów, wymiaru książek — wymiar domu. A biblioteka znów się rozrosła. K.: Jest jeszecze jedno odniesienie: prawnuk. Czy Pana drażni: „ja już pradziadkiem?" 121 120 W.: Otóż nie. Dawid — nowy pęd. Ania tu przychodzi pieszo z Dawidem na ręku, mówi: „jak trzeba, ja go do szatni oddaję". A ja już poczułem się odcięty, nie odpowiedzialny za rzeczy nowe. Chciałem mieć tylko pieska, kotka, a tu wszystko odwrotnie: jeszcze prawnuk, jeszcze natężenie pracy. Bałem się łóżka, sklerozy i przychodzi cios, który ja podejmuję i napawa mnie ogromną energią. Nic w szufladach, wszy--stko uruchomiłem z wdzięcznością do losu, że odpowiedział na wezwanie. Już się chciałem czołgać, szukałem spokoju, bałem się rozkładu, a tu los zsyła: nowy dom, wybórj dzieł, już pośmiertny — a odebrany choć częściowo za życia. Za czub mnie wziął los i zawrócił. Jednak największe błogosławieństwo to ludzie mi oddani. Historię mojej nowej sekretarki Oleńki — Aleksandry Ziółkowskiej Pan zna: „robiła ze mnie" magisterium. Bardziej dociekliwa, poszła inną drogą, odważyła się na przełamanie konwencji i zażądała rozmowy ze mną. Nie wierzę w te prace, wobec schematu nieszczęsnego niewiele można pomóc, ale ta przebiła się i tak się przejęła, przyjąłem. Tak zaczął się trzeci, nowy wątek mojego życia. Teraz trzymając się wybranego tematu, robi z niego doktorat. Pamięta całe olbrzymie archiwum, ale nade wszystko cenię jej całkowite oddanie tej pracy, tak zupełne, że tego za żadne pieniądze nie można osiągnąć. K.: Mistrzu, proszą potwierdzić: ma Pan kompleks Pigmaliona? Pasjonujące było obserwowanie, jak pani Ola przetworzyła się w ciągu dwu lat w innego człowieka. W.: To raczej inni mają kompleks Galatei? 122 Każdy z nas ma i to, i to w sobie. Szczęście, że plotkarze raz się wyżyli i zmęczyli, bo nie ma nowych plotek o moim małżeństwie. Jeśli, to do najgorzej poinformowanych dochodzą dopiero tamte plotki. Jeden facet nawet widział akt ślubu w Anielinie na własne oczy, że niby tam się postanowiłem ukryć. Pewien wysoko postawiony człowiek mówił mi, że niedawno władze przeprowadziły badania nad plotką. Wzięto na warsztat następujące wydarzenie: w okresie natężonego zainteresowania piłką nożną pod Chęcinami rozbił się jakiś pan z Kielc. Plotka zrobiła z niego piłkarza Lubańskiego i rozszerzała się błyskawicznie. Plotka ma żer w niedoinformowaniu. Zatacza kręgi, wraca do nadawcy. K.: Plotką trzeba wymyślić, potem puścić. Plotka wymyślona jest na miejsce brakującej informacji Musi być na nią zapotrzebowanie, musi być prawdopodobna, a zarazem zaskakująca, „dobrze sią powtarzająca". Plotka to u-wsteczniona forma informacji. Praprzodkiem reportażu, gazety była plotka. W warunkach XX wieku jest zjawiskiem reliktowym, chorobowym. W.: W takich warunkach łatwo rzucić na kogoś potwarz, zaszkodzić komuś, tak konstruować plotki, aby — tylnymi drzwiami — inspirować opinię publiczną. K.: Niesprawiedliwość plotek wobec ich o-biektu wyrasta z fikcyjności, nieformalnego krążenia, narastania przez zniekształcenia („szum") oraz przekształcenia celowe, dokonywane przez pośredników („kawał") dla udrama-tyzowania plotki. W.: Mała jest obecnie wrażliwość, słaba re- 123 akcja na nieprawdę, na kłamstwo. Kłamstwo jest formą kradzieży. Niesprawiedliwa napaść słowna jest chuligaństwem. Jak na ulicy — tak i w życiu publicznym zasypuje nas piasek Eurazji — apatia i cynizm, sprzeczne z naszą kulturą niesprzeciwianie się złu, jakiś zanik społecznego instynktu samozachowawczego. Teraz tak: pies wleci, baby pierdzą. Ja jestem buńczuczny, a nie pieniacz. Z trzech procesów — które mogłyby, gdybym miał inny charakter, przyćmić ostatnie lata — dwa wynikły z tego, że przeczyłem kłamstwom. K.: Basia Wachowicz opowiedziala mi, że jedna z bohaterek jej książki, Pana rówieśniczka, opowiedziała, że wiedziona była ongi w Litwie na bału przez JWPana jako wodzireja. Opisała pas, które wykonała. W.: Byłem wzięty jako wodzirej. Trzeba było mieć siłę fizyczną, mocny głos. Przynosiło się na bal neseser z dwoma koszulami i rękawiczkami glace do zmiany. Koszt takiego balu dla wodzireja to było około 10 rubli. To było jak konferansjerka plastyczna. Scenariusz tworzony na żywo, komponowany z blisko stu figur. Najważniejszymi tańcami były biały walc i błękitny mazur. Była trema debiutantek, przysyłanie im przez wodzireja danserów, które mogło zadecydować o ich losie. Czasem obliczało się tak awansowanie, żeby nam wypadła osoba, która nas interesowała. K.: Wtedy taniec zbliżał do siebie wszystkich tańczących, potem rozbijało się to na pary, teraz i pary tańczą osobno. W.: Była taka figura: za plecami tancerki, siedzącej na fotelu z lusterkiem, przesuwają się tancerze. Każdy zagląda, ona widzi ich w lusterku i ściera ich odbicia chusteczką i oni znikają, aż zjawi się wybrany. K.: Coś z obyczaju wschodniego, mahometan -skiego? I jego odbicie zostaje w lusterku na zawsze? W.: To mój konik: wpływ Wschodu na obyczaje Europy, Polski. K.: Wśród wielu luk książki „Wańkowicz krzepi" była i ta, że nie wypytałem Pana o okres życia, kiedy był Pan urzędnikiem. O psychologią urzędniczego stanu, zawodu najmniej znanego a najpowszechniejszego obecnie. Wszystko urzędniczeje: kelner — to urzędnik do podawania talerzy, sprzedawczyni też urzęduje. Natomiast urzędy stają się coraz bardziej „osobiste", tam się je, pije, chodzi w rannych pantoflach i traktuje petentów według tego, czy są znajomi czy obcy, czy się podobają czy nie budzą sympatii. To jest odrębny gatunek bytu? W.: Tylko trzy lata byłem urzędnikiem, ze względów politycznych. Był okres, gdy rozszalałe podjudzanie, łgarstwo, błoto ciskane w prezydenta skłoniło mnie do objęcia urzędu mającego wpływ na opinię. Od razu dostałem wysoki, piąty stopień, nigdy ani niższego, ani wyższego. Miałem 26 urzędników pod sobą. Ale to byli przeważnie poeci, intelektualiści; wielu potem awansowało, ale nie w urzędniczym sensie; stali się znani. Tylko mój zastępca należał do plemienia urzędników. Kiedy widziałem możliwość uproszczenia procedury, on protestował, wskazując mi, że nie będziemy mieli numerów dziennika pism załatwionych, i poddawałem się. 125 124 K.: Może więc petent lepiej poznaje urzędników? W.: Z lat, gdy częściej bywałem petentem, może też mam fałszywy obraz. W Polsce jest swoisty kult pisarzy, intelektualistów. Ja dostawałem „z tej puli" ustąpienie w kolejce, że to mi się należy, że moje godziny są cenniejsze. K.: To bylo od petentów? W.: Czasem od jednych, czasem od drugich. K.: Zżarliśmy, nadużyliśmy, zbrukaliśmy wiek dwudziesty. Została ostatnia ćwiartka, z którą nie wiadomo co robić. Pańskie świadome życie zaczęło się z początkiem tego wieku. Jaką recenzję by Pan dał Wiekowi? W.: Jak Panu wiadomo, jestem przeciwny iz-mom, skrajnościom, także katastrofizmom, ludzkość przyzwyczaiła się karmić lękami: lęk przed wojną, bombą atomową, teraz przed kryzysem źródeł żywotnych. Jedne zamrą, wytrysną inne. Przedwcześnie oceniać wiek. K.: Czy do książki, do najnowszych wydarzeń, włączymy wątek „Kornelii" i „Urbańskie-go"? W.: Nie za małe, za marginalne sprawy? K.: Dla mnie charakterystyczne dla Pana życia. „Urbański" — autor dzieł komentujących Biblię i listów do Pana, w których komentuje swój komentarz. W.: Nie przeczytałem ani słowa. A Pan? K.: Tak. Powołując się na Pismo św. twierdzi, że od roku 607 p.n.e. „panowały czasy pogan". Skończyły się jesienią 1914 w wyniku niewidzialnej wojny niebios, która odbiła się na Ziemi w postaci ziemskiej wojny, trwającej do dziś. Zapowiedziana w Apokalipsie — zakończy się ustanowieniem nowego Królestwa Bożego. Wątek „Kornelii" będę musiał zreferować czytelnikom: na początku bieżącego roku nadszedł do Pana list nieznanej Panu osoby podpisującej się „Kornelia J.". Zawiadamia ona, że rozporządza pewnymi wiadomościami, które mogą mieć znaczenie w procesie toczonym przez Pana. „Jeśli Pana to interesuje, proszę skomunikować się ze mną. Tak czy inaczej do sądu napiszę". Adres: poste restante. Pan domyślając się szantażu chce list wrzucić do kosza, ja Panu go wyrywam, piszę do „Kornelii". Umawia się ze mną na Poczcie Głównej w pierwszej sali naprzeciw okienka nr 12. To jest jej właściwy adres, tu umawia się z interesantami, korespondentami. Odbiera stosy listów. Tu można się z. nią spotkać co dzień koło południa. Rozpoznajemy się po umówionych znakach. Oświadcza, że mnie nic nie powie, ponieważ jest to informacja dla Pana uszu, i że informacja, która jest korzystana dla Pana. „Dlaczego więc — jak pani pisze — niei zgłosiła jej do sądu? — mówię. — Na warunkach, które pani stawia, Wańkowicz nie skorzysta z niej". „To szkoda, wielka szkoda" — mówi „Kornelia" i opuszcza pocztę. W.: I co z tego wynika? Nic. K.: Postaćipani Kornelii. W.: Toteż dałem ją Panu. K.: Bardzo intensywnie Pan pracuje. W.: Piszę ostatni rozdział drugiego tomu „Karafki La Fontainie'a". K.: Proszę opowiedzieć. W.: Rozdział nosi tytuł „Polska szkoła dziennikarstwa". Każdy może pisać, grać na jakimś instrumencie, malować. Kiedyś tak było, pa- 127 126 nienki bębniły na fortepianie, malowały na jedwabiu, to należało do dobrego wychowania. Jest pewna granica. Znamy to z szachów: znałem kogoś, kto trenował przez osiem lat sześć, osiem godzin dziennie, -ale nigdy wyżej mistrza nie doszedł. Zadecydowały jakieś ukryte w nim możliwości, które okazały się ograniczone. K.: Może nie wychodził poza pewien zestaw kombinacji i intensywny trening mógł go tym mocniej zamykać w tym ograniczeniu. Potrzebne mu było wybicie, dźwignia, „drugi człon rakiety", odbicie od samego siebie. Czasem, jak się to mówi po polsku, trzeba „wyjść z siebie i stanąć obok". W.: Pan jest tu za bardzo woluntarystyczny. Nie można ze sobą robić dowolnych rzeczy. K.: Nie dowolnych. Jest to odczytywanie, dowiedzenie się swoich możliwości. W.: Część, nieliczna, może tak. Innym pozostaje trening, doskonalenie warsztatu. Można się tego uczyć. K.: Można się uczyć od siebie. Pan chyba też jest swoim własnym nauczycielem i uczniem zarazem. Parokrotnie porzucał Pan swoje dokonane rozwiązania i nowe dzieło traktował jako nowe zadanie, rządzące się odmiennymi prawami, które autor musi wykryć. W.: Jeśli tak było, to było nieświadome. K.: Teraz jednak analizuje Pan warsztat. W.: Źle mówią o szkole dziennikarskiej. Pan tam wykłada, Pan jest winien. K.: Staram się nie szkodzić. W.: To zbadam. Będę prowadził ankietę wśród absolwentów. K.: Jest wielu wybitnych. W.: Jeśli wrócę z Manchesteru, wezmę nazwiska także od Pana. Jaką ma Pan główną myśl pedagogiczną jako wykładowca? K.: Obalenie przez uczących się autorytetu wykładowcy. W.: Już mówiliśmy o zagadce talentu przed dwoma laty. Lubię odczyty, wywiady, bo przez to zapalają się mi światełka w głowie. Dziś inaczej patrzę na tę kwestię, doszedłem do przekonania, że kompleksy, ubytki, które spowodowało mi środowisko — a nie to, czym obdarzyło — są głównymi zaczynami talentu. K.: Ja zaś analizuję Pana. Doszedłem do wniosku, że pisarzowi potrzebna jest w uwarunkowaniu genetycznym także siła biologiczna, przejawiająca się w ciągłym odradzaniu, zasilająca przy znoszeniu przeciwności zewnętrznych i wewnętrznych, ale także dająca długi żywot, ponieważ pewne rozwiązania są ukryte, trzeba lata czekać, nim „coś się okaże", W.: Gdybym zmarł na zawał koło czterdziestki, jak to teraz; wielu robi, nic bym nie napisał. Ale ten temat nawet trochę przesadnie wyeksploatowaliśmy. Pan szanowny interesuje się snami, czyż nie? Mam ostatni do Pana kolekcji. Jestem już w Manchesterze, jest po operacji, udaje mi się usłyszeć rozmowę lekarzy, że jest beznadziejnie. Potem jestem już przed Bogiem, który mówi: „byłeś indywidualnością, dobrze się zasłużyłeś, więc będziesz żył dalej, ale jako zwierzę", i czuję, że jestem psem. Zachowałem mój umysł, pamięć, ale mam ciało i sytuację psa, jego instynkty, Jestem traktowany dobrze, gładzą mnie, czuję przyjemność z pieszczoty. Jestem własnością pewnego lekarza, ze strzę- 128 9 — Wańkowicz krzepi 129 pów zasłyszanych rozmów dowiaduję się o przyjaciołach, bliskich. Jako pies spotykam się też z drugim psem Dupkiem, który mnie nie poznaje, nie wie, że jestem jego panem. Wraca ów głos Boga, który zapowiada, że przejdę w nową formę życia, nie wiadomo jaką. Pytam Boga, czy zachowam pamięć, świadomość siebie. Pada odpowiedź, że nie. Na tym rozmowa się kończy, jemy późny, nocny „podranek", na drugi dzień rozmawiamy przez telefon. Wańkowicz prosi, żeby nie odprowadzać go na Okęcie. — Nie chcę pogrzebu na lotnisku — mówi. — To pa, mileńki, to już przed wyjazdem się nie zobaczymy, chyba za jakieś dwa miesiące, po powrocie. Notuję moje sny o Wańkowiczu, żeby mu opowiedzieć. Wiadomości z Manchesteru idą dwoma kanałami: telefonicznie od córki Wańkowicza, „Ti-li" — pani Marty Erdman do swojej córki Ani, pisze też Oleńka. Na odwrocie kartki zaznacza okno w hoteu, gdzie Wańkowicz, Tili i Ola mieszkali. Wańkowicz zniósł operację fenomentalnie, próbował sterroryzować angielskie pielęgniarki i lekarzy i wcześniej niż to było przewidziane wraca do Polski. — Uff — mówi Wańkowicz — wróciłem, znów, z dalszej okolicy niż z emigracji. W Londynie, w przeddzień pójścia do szpitala, zaprosiłem Tili i Oleńkę na kolację pożegnalną. Było to pożegnanie mojego żołądka. Ostatni dzień z żołądkiem. Ostatni i aż jadłem ostrygi, homara, sałatkę z ananasów. Zauważyłem, że na jego małym stoliczku leży „Ogniem i mieczem". Mówiliśmy o tym, jak wielu ludzi czyta tę książkę w ciężkich chwilach. Zasada „pokrzepiania serc" sprawdziła się i w ten sposób. „Czytałem to w więzieniu, czytałem całe życie w chorobach". Otworzyliśmy, gdzie była zakładka: „Na całej Ukrainie i Zadnteprzu poczęły zrywać się jakieś szumy, jakoby zwiastuny burzy bliskiej, jakieś dziwne wieści przelatywały od sioła do sioła, od chutoru do chutoru, na kształt owych roślin, które jesienią wiatr po stepach żenię, a które lud pere-kotypolem zowie". Wańkowicz tłumaczy mi, „człowiekowi z zachodu wschodniej Europy", jaka to roślina, potem wydobywa średnik, użyty przez Sienkiewicza, i wygłasza pochwałę tego niedocenionego znaku przestankowego. — Mówiłem Panu, jak to liść po liściu z człowieka odpada: jak człowiek przestaje grać w tenisa, w następnym roku jeździć konno;, potem przestaje polować, prowadzić samochód, fotografować... Myślałem, że zieleń odpada, ale ginie wszystko, widzę, że zostaje goły pień. — Wtedy też Pan powiedział: „ogołocony pień". Wańkowicz cieszy się, że przewidział, co będzie czuł w tej chwili. Zastanawiamy się, czy nie przyzwyczajony do chorób bardziej nie jest załamany świadomością choroby niż samą chorobą. Mówi: „żeby mi tylko siła organizmu nie spłatała figla, żeby organizm zbyt się nie bronił moim kosztem". Ale „karta raz jeszcze się odwraca". Następują miesiące stabilizacji stanu zdrowia. Przez codzienne wycieczki zostaje anulowane beznadziejnie smutne pożegnanie Polski przed wyjazdem do Manchesteru. Wraca kieliszeczek likieru do kawy, wracają dawne tematy, wszystko wydaje się jak dawniej. Wańkowicz jakby złagodniał, stał się dla wszystkich czulszy, bardziej stęskniony za życiem. Straszliwa siła witalna — która, jak obawiał się, mogła być źródłem jego cierpień — dała mu wspaniały czerwiec, lipiec i sierpień. Był w ogrodzie, czekał zbioru jabłek z drzew jego nowej włości. Na miejscu, gdzie był dawny Domeczek, Ania odnalazła krzak 131 130 bzu, rozrosły i pięknie kwitnący, zasadzony rękami Wańkowiczów. Powstał projekt, by za "zgodą władz tamtego osiedla przesadzić go do ogrodu nowego domu. Wankowicz zjawiał się czasem nieoczekiwanie na jakimś nieciekawym odczycie. Poszedł z Olą i jej synkiem Tomaszkiem do cyrku. Pracował, aż żałowała go gosposia Marta: „nawet teraz tak musi? Dlaczego nie cieszy się życiem?" Ponieważ w jego życiu wiele rzeczy układało się symbolicznie — ostatnią jego ankietą była wielogodzinna rozmowa z młodymi reporterami o polskiej szkole dziennikarstwa. Mieli ostatnią, jedyną szansę poznać go i poddani jego badaniu, przyjrzeć się, jak pracuje. „Dziś w nocy umrę" — powiedział w dzień śmierci. Ci, którzy o piątej rano dnia 10 września telefonowali do redaktora dyżurnego PAP, żeby zawiadomić, że Wankowicz nie żyje, mieli przed sobą na biurku teczkę z materiałem o szkole dziennikarstwa zebranym z celnością snajpera, włącznie z unikalnymi studenckimi gazetkami ściennymi. Legenda krąży już po mieście że „nocni przechodnie pchali zepsutą karetkę przez opustoszałe ulice Warszawy, dowiedziawszy się, że w środku jest chory Wankowicz". Plotka, którą gardził, zmyśla nieistniejące paragrafy jego testamentu, prostego' i jasnego, który skromny majątek dzieli wśród najbliższe osoby, zdecydowane pierwszeństwo dając córce. Na pogrzebie, z tłumów wychodzą ludzie, którzy chcą wyrwać niosącym trumnę, ,.by ją ponieść". Kwiaty, wiązanki wędrują nad głowami, podawane z rąk do rąk. Kilka osób rzucało do otwartego grobu jakieś koperty. Reporter Romuald Karaś podszedł do jednej z nich, starszej kobiety, i zapytał, co jest w kopercie. „Twórczość Wańkowicza towarzyszyła mi przez całe życie — odpowiedziała. — Całe życie chciałam przekazać mu pewne moje myśli. Nie śmiałam, stało się za późno, więc zapisałam je, by były z nim". W książce „Wankowicz krzepi" mówi on: śmierć spotkam z żalem, że nie przeczytam jutrzejszej poczty". Dnia 10 września rano, w kilka godzin po śmierci Wańkowicza listonosz przyniósł jak co dzień pocztę. Nie było w niej żadnego z listów, na które oczekiwał Wankowicz. Było zaproszenie na posiedzenie pewnej organizacji, na które nigdy nie chodził, katalog książek z księgarni wysyłkowej, których Wankowicz by nie kupił, życzenia na wrześniowego Melchiora, w którym to dniu Wankowicz imienin nie obchodził. Nieciekawa była poczta tego dnia. Wycieczki z prowincji już zachodzą nieśmiało na daleką uliczkę, stoją, patrzą przez sztachety, gdzie, według słów pani Marty gosposi, „jeszcze wszystko tak stoi jak było". jesień 1974 132 „Czytelnik". Warszawa 1977. Wydanie II. Nakład 20 290 egz. Ark. wyd. 5; ark. druk. 8,5. Papier ilustr. kl. III, 90 g, 92X114. Oddano do składania 16 X 1976 r. Podpisano do druku 14 III 1977 r. Druk ukończono w kwietniu 1977 r. Zakłady Graficzne w Toruniu Zam. wyd. 35; druk. 2201 Cena zł 17.— Printed in Poland