Rafał Klunder EUROPA, EUROPA 1 Minęło dziesięć lat. Jakże zmieniła się ta stara, konserwatywna Europa, która tak bardzo nie lubi zmian. Przyjechaliśmy do Freiburga, miasteczko tonęło w popołudniowym słońcu. Środkiem uśpionej, wšskiej Fridrich Hölderlin Strasse leniwie toczył się żółty tramwaj, którego koła dudniły na złšczach szyn. Po obu stronach stały wiekowe kamienice o różowych, seledynowych, błękitnych frontonach, zdobione złotymi płaskorzeźbami laurowych liści i smoczych głów, zwieńczone czerwonymi, skośnymi dachami, na których sterczały zabawne kominy, z kominów dobywał się dym. W małych, poćwiartowanych drewnianymi ramami oknach bieliły się firanki o drobnych oczkach i pyszniły kwiaty w doniczkach: pelargonie i wiosenne bzy; w jednym paradowała kolekcja krasnali ustawionych według wzrostu w jednakowych odstępach. Trotuarem wyścielonym równiutkš, białokremowš cegłš, spacerował barwny tłum, starzy i młodzi, chłopak całował dziewczynę, hippis w kwiecistej tunice przyglšdał się mosiężnej statui, punk w fioletowym pióropuszu zatrzymał się przed wystawš sklepu z pamištkami. Na murku klombu, w cieniu biało-brunatnej brzózki, która sypnęła zielonymi listkami, siedział grajek w czerwonoarmijnym mundurze i akompaniujšc na bałałajce, śpiewał rosyjskie pieśni, jego czapka leżała pomiędzy stopami, odwrócona daszkiem do góry, w środku srebrzyły się monety. "Rybak rozwiesił sieci nad brzegiem Oki" - próbowałem odgadnšć znaczenie znajomych niegdyś słów. Podgórski wiatr przyjemnie owiewał nasze twarze. Szliśmy w pięcioro: Sean obejmował Martę, obok ospale wycišgał swe długie nogi Kurt, za nimi Maria i ja. Jak bardzo różniliśmy się pomiędzy sobš. Kurt był rosły, potężny, tryskał zdrowiem i optymizmem - mimowolnie ubrałem go w myślach w wojskowy mundur. Marta, młodziutka, ledwie dwudziestoletnia warszawianka, której świadomość kształtowała się u schyłku absurdalnej rzeczywistości Polski robotniczo-chłopskiej, wśród szarzyzny peerelowskich blokowisk, kilometrowych kolejek do prawie pustych sklepów i wśród ponurych, zrezygnowanych, oszukanych przez życie ludzi. Bojaźliwa, niepewna siebie, lecz wolna już od wielu fobii, w których ja wyrosłem. I Maria, starsza od Marty o osiem, może dziewięć lat, również wychowana w Polsce, lecz jakże innej. Wielkie nadzieje Sierpnia, których nie rozumiała, lecz których podniosłość czuła na co dzień i potem nagły zwrot Grudnia, dekada beznadziei, masowa ucieczka Polaków do normalności, na owiany baśniowymi mitami Zachód. I Sean, Sean, wrażliwy człowiek o duszy artysty; jakże mu zazdrościłem, że urodził się w normalnym kraju. Od lat mieszkaliśmy z Mariš w normalnych krajach, lecz co z tego, gdy wcišż odzywało się nienormalne dzieciństwo, nienormalna młodość, gdy znormalnieliśmy tylko na tyle, by zdać sobie z tego sprawę, nic więcej. Kurt bezbłędnie odnalazł dom pod numerem czternastym. Przez rzeźbionš bramę weszliśmy do środka, zachowujšc się dość swobodnie, w starych murach rozlegało się echo naszych głosów. Panował tu półmrok i chłód, roztaczał się ten szczególny zapach historii, który sprawia, że jedno krótkie życie wydaje się nic nie znaczšcym epizodem. Kamienica liczyła trzysta, może czterysta lat. Ile w tych murach wydarzyło się tragedii, ile doznano szczęścia, ile powitano narodzin, jak często witała tu śmierć? Przetoczyły się tędy losy dziwnych ludzi, których nikt już nie pamięta. Co kryjš te ciemne piwnice i rozgrzane wiosennym słońcem strychy? Może przezorny kupiec ukrył przed nadcišgajšcym wojskiem złote monety, lecz zginšł i zabrał do grobu swš tajemnicę? Tak pewnie bywało często, gdy cišgnęły przez miasteczko wojska, jak przez wszystkie inne miasta i wioski w Europie. Europę budowano i niszczono, budowano i niszczono, ktoś nazwał jej losy historiš prywatnych awantur ksišżšt i królów, w których winę za wszystko i karę, niezmiennie od stuleci, ponosili zwykli, prości ludzie pragnšcy tylko żyć i cieszyć się każdš chwilš życia. Właściwie było nas sześcioro - Marta spodziewała się dziecka. Sean, na ogół powścišgliwy w swych emocjach, teraz nie ukrywał zachwytu; mógłby całymi godzinami przytulać twarz do okršgłego brzucha i słuchać, i dotykać rękš napiętej skóry, i czuć ciepło, i czekać, i cieszyć się, i niecierpliwić. Nagrał dla Marty płytę, tak jš zatytułował, po prostu: "For Marta". Ostatniš balladę śpiewajš we troje: Sean po angielsku, Kurt po niemiecku i Marta po polsku; powtarza się refren, który w głosach mężczyzn brzmi miękko i dziecinnie: "Nie jest za póśno, jeście szistko da siem odmienić". Ballada nosi tytuł "From London to Warsaw" i opowiada o pewnym zwyczajnym życiu. Marta zastanawiała się często, jak podoła wychowaniu dziecka, kim ono będzie, jaka czeka je przyszłość. Seana poznała w Warszawie, w pubie, w którym raz w miesišcu dawał koncerty. Specjalnie w tym celu przyjeżdżał z Kolonii, zatrzymywał się w mieszkaniu jednego z przyjaciół i śpiewał dla gości w pubie. Nauczył się nawet trochę po polsku i gdy zobaczył Martę siadajšcš przy stoliku obok sceny, przerwał występ i powiedział do mikrofonu: "Next song bendzie dla dziewczina z bronzowe wlosami". Poczuła, że goreje jej twarz, odwróciły się w jej stronę wszystkie głowy, chciała coś odpowiedzieć, lecz zanim w myślach ułożyła słowa, Sean zaśpiewał: "This girl from across the channel". W przerwie przysiadł się do stolika, był bezczelny i pewny siebie, lecz gdzieś, w głębi kryło się w nim ciepło. Był brzydki, niski, krępy i stary - o dziesięć lat starszy od niej, ostrzyżony na jeżyka, mocno już wyłysiał, na warszawskiej ulicy z pewnościš nie zwróciłaby na niego uwagi, w Londynie wyglšdałby jak przeciętny Anglik. Oburzył się, gdy to powiedziała. Nie jest Anglikiem! Jest Kornwalijczykiem, to wielka różnica! Spotykali się co miesišc, czasami jeździła do niego do Niemiec, lecz im dłużej to trwało, tym bardziej się męczyła. Sean nie chciał zamieszkać w Warszawie, Marta za żadne skarby nie wyjechałaby z Polski. Zmieniła się Polska, Polska daje teraz nadzieję i przyszłość, coraz więcej młodych, jak Marta, ludzi żyje coraz normalniej. Zwolna rozwiewajš się kompleksy i pryskajš mity. Rozstali się w przyjaźni. Poznała innego mężczyznę, Francuza ze Szwajcarii, lecz szybko zauważyła, że nie był on taki jak Sean, nie miał tych samych czułych ršk, nie mówił takim samym ciepłym głosem, to dziwne, ale drażniło jš nawet, że nie łysiał. Gdy po raz pierwszy uświadomiła to sobie, zrozumiała, że inaczej być nie może. Któregoś dnia usłyszała w radiu piosenkę "I wish I had one more chance" - zdało jej się, że był to głos Seana. W nocy zatelefonowała do niego, przyjechał dwa dni później i został cały miesišc, był to najpiękniejszy miesišc w jej życiu. Gdy znów wyjechał, zapisała się na kurs języka niemieckiego. Gdy skończyła szkołę, zamieszkali razem w Kolonii, wkrótce odbył się ślub. W domu porozumiewali się zwykle po angielsku, lecz gdy przychodzili znajomi, rozmowa toczyła się często w dwu językach jednocześnie. Sean mieszkał w Niemczech od dziesięciu lat, zarabiał lepiej niż w Anglii, a ponadto fascynowało go śpiewanie dla nie-brytyjskiej publiczności. Marta myślała o dziecku. Uważała, że jeśli zostanš w Niemczech, dziecko pójdzie do szkoły, zacznie mówić, myśleć i żyć po niemiecku. Nie wyobrażała sobie, aby nie znało języka polskiego, będzie uparta, będzie mówić do małego Polaka po polsku. Sean oczywiście był innego zdania, ale po co zawracać sobie głowę odległš przyszłościš. Kurt natomiast, który od czasu ich ślubu czuł się członkiem rodziny, sšdził, że oboje sš fantastami, bo dziecko, cokolwiek zrobiš, i tak będzie niemieckie. Przysłuchiwaliśmy się z Mariš ich rozmowom i zerkaliśmy na siebie. Ten problem dotyczył także nas. Nasze dzieci były właściwie międzynarodowe, starsze urodziło się w Australii, młodsze w Ameryce, oboje uczyły się w australijskiej szkole, oboje myślały i żyły po australijsku. W domu rozmawialiśmy w ojczystym języku, lecz nie był to ten sam język, którym mówilibyśmy w kraju, był to nasz prywatny język, zwyczajny, pozbawiony swej ojczystej świętości, narzędzie komunikacji, pełen skrótów i znaczeń, które rozumieliśmy tylko we czworo i który zrodził się z wszystkich naszych wspólnych doświadczeń. Gdy wrócimy do kraju, będš Polakami, lecz gdy wrócimy do Stanów, będš Amerykanami. Tak naprawdę nigdy nie miały domu, nigdy nie należały do jakiejś wyraźnie sprecyzowanej nacji, do jakiegoś obszaru na ziemi, zwanego państwem. Cóż znaczy macierzyństwo i ojcostwo, ojczyzna, tożsamość, całe to, tak zwane wychowanie - rodzinne, społeczne, obywatelskie, gdy nasze dzieci tak bardzo różniš się od nas. Zatrzymaliśmy się przed oszklonymi witrażem, dwuskrzydłowymi drzwiami do mieszkania na parterze. Zrobiło się cicho, staliśmy jak trupa przebierańców, którzy mieli rozpoczšć przedstawienie, lecz zapomnieli roli, nie wiedzš, kto i od czego ma zaczšć. Kurt, najbardziej w miasteczku obyty, wysunšł się naprzód i nacisnšł złocony guzik dzwonka. Rozległ się nieznośny dźwięk, który przeszył cały dom. Za progiem słychać było wołanie po niemiecku i zbliżajšce się kroki, rosła zniekształcona w kryształkach szyby postać. Tutaj, w tym mieszkaniu ukrywała się wraz z siostrš i matkš Sara. Kim jest Sara? Sumieniem Europy, australijskš Żydówkš, a może żydowskš Australijkš, jeszcze jednym pnšczem odwiecznego szaleństwa. Kochała nas z Mariš jak własne dzieci, może dlatego, że byliśmy w tym kraju tak bardzo samotni. Z poczštku traktowała nas nieufnie, wśród Żydów wcišż pokutuje ten bolesny stereotyp Polaka-antysemity, lecz z czasem przekonała się, że jesteśmy nowymi Polakami, wolnymi przynajmniej od tej jednej fobii. Czułość, jakiej nie mogła okazać nam, gdyż się wstydziła, okazywała naszym dzieciom, rozpieszczała je, ilekroć przychodziliśmy z wizytš. Najpiękniejsze lata swojego dzieciństwa oglšdała przez szparę w podłodze pod łóżkiem, skulona w glinianej, wilgotnej klatce, którš mogła opuścić tylko raz dziennie, po zmierzchu, tylko na parę minut, by napić się wody, by odprężyć swe spragnione ruchu i słońca ciało. Hilda, która całš trójkę ukrywała, pewnie już nie żyje, bo od roku nie odpisuje na listy, ale może uda się odszukać jej krewnych, pisała o swoim synu. Sara, gdzieś w okruchach pamięci, przypominała sobie małego chłopca, który kładł się na podłodze pod łóżkiem i zaglšdał do środka. Hilda przeganiała go natychmiast, bała się sšsiadów i gestapo. Może mieszka on w tym samym domu, może wiedzš coś o nim sšsiedzi? Sara nigdy nie wróciła do Europy. Choć urodziła się w Niemczech i pozostał jej silny bawarski akcent, nigdy nie cišgnęło jej do rodzinnych stron. Zaraz po wojnie wyjechały do Anglii, ojciec już nie żył, nawet nie wiedziały, gdzie został; któregoś dnia aresztowała go w Monachium policja i więcej nie wrócił. W Anglii mieszkały przez kilka lat w Londynie, lecz obie z siostrš były wštłego zdrowia, wilgotny klimat na Wyspach nie służył im najlepiej; po latach odnalazł się stryj Aaron, mieszkał w Australii, niezwłocznie sprowadził je do siebie. We czworo byli jedynymi z wielkiej rodziny, którzy przetrwali te barbarzyńskie czasy. Sara nie czuła do Niemców nienawiści, Hilda także była Niemkš, jej mšż zginšł na froncie, dzięki niej przeżyły, choć nie musiała i, jako lojalna obywatelka państwa niemieckiego, nie powinna była im pomagać. A jednak poczucie człowieczeństwa było w niej silniejsze niż lojalność wobec ojczyzny. Obiecaliśmy Sarze, że odszukamy ten dom. Rozległ się chrzęst zamka i przez szparę w cišgle zabezpieczonych łańcuchem drzwiach wyjrzało oko, pół twarzy, kawałek pomarszczonego czoła, siwe włosy, wielki nos i usta, z których wypadły krótkie niemieckie słowa. Kurt wyjaśnił, kim jesteśmy i po co przyszliśmy. 2 Usiedliśmy przy długim owalnym stole. Filiżanki z miśnieńskiej porcelany, herbata z imbryka, politurowany blat z wiśniowego drewna. Pod ścianš kredens, na nim figurki tańczšcych barokowych par, kobiet w balowych sukniach z głębokim dekoltem, kawalerów w bryczesach. Pod sufitem gipsowe aniołki i kryształowy żyrandol, żarówki w kształcie świec, blade światło. Wnętrze tego domu przypomniało mi dom rodzinny, ten w Polsce. Czy jestem Niemcem? Któreś wakacje spędziłem w Wartburgu. Miałem czternaście lat, długie do ramion włosy, dziewczęcš urodę. Od paru dni przyglšdał mi się mężczyzna, Johann Schreder, opiekun naszej grupy. Już wtedy miałem za sobš przykre doświadczenia - ta dziewczęca uroda sprawiała, że czasem stawałem się obiektem cudzych fantazji, niekiedy ratowałem się ucieczkš. Ilekroć widziałem te spojrzenia, instynktownie nabierałem ostrożności. Teraz także starałem się go unikać. Pewnego razu podszedł do mnie i uśmiechajšc się serdecznie, poprowadził na ubocze, usiedliśmy na ławce, na wszelki wypadek odsunšłem się na bezpiecznš odległość. Przez chwilę patrzył na mnie w milczeniu, po czym zapytał po rosyjsku, czy moja matka nazywa się z domu Strogow. Oniemiałem zupełnie, gdyż była to prawda. Dlaczego się tym interesował? Może przejrzał wcześniej mojš kartotekę, lecz był to tylko jakiś wymyślony pretekst? Poczułem się nieswojo, rozejrzałem się dookoła, szukajšc pomocy, nieopodal grała w piłkę grupa chłopców. Milczałem, lecz widać, domyślił się, bo w jego oczach błysnęła radość, po czym wymienił imię mojej matki. Ile ma lat? Czy wojnę spędziła w Gdańsku? Czy jej ojciec jest Rosjaninem? - posypała się seria pytań, a ja czułem się coraz bardziej zagubiony. Faktycznie, mój dziadek był Rosjaninem, urodził się w Moskwie i jeszcze przed rewolucjš wstšpił do wojska, dosłużył się stopnia starszyny. Później, jako znienawidzony przez ludowe państwo mienszewik, trafił na krótko na Syberię, lecz państwu bardziej niż ludzki trup potrzebne było ludzkie mięso na froncie - przywrócono mu stopień i wysłano na polskš wojnę, pod Warszawę. Tam dostał się do niewoli, znów był ludzkim trupem - w obozie dla bolszewików pod Tucholš. Polacy nie zamordowali go jak innych, nie umarł z głodu ani od tyfusu; był w agonii, gdy zarzšdzono wymianę jeńców, koszty transportu żywego trupa przewyższały cenę życia, komisarz ludowy odhaczył jego nazwisko na liście umarłych. Przeżył jednak, wyszedł na wolność i z czasem ożenił się z polskš Niemkš, której rodzina od wielu pokoleń mieszkała na Pomorzu. W domu babci mówiono w dwu językach, był to dom prawdziwie religijny, prawdziwie katolicki, w którym obsesyjnie przestrzegano dziesięciorga przykazań. Moja matka urodziła się pierwsza z czworga rosyjsko-niemieckich dzieci, od pierwszych lat uczyła się trzech języków. Pomorzanie w miasteczku, zarówno polscy jak i niemieccy, od wieków żyjšcy w układnych stosunkach sšsiedzkich, nauczeni wzajemnej dla siebie tolerancji, z trudem jakoś akceptowali obecność przybłędy ze Wschodu. Dziadek szybko nauczył się języka polskiego i niemieckiego, lecz zacišgał po rusku, myślał po rusku, zimš kšpał się idiota w śniegu, ludzie pukali się palcem w czoło. Ponadto nie chodził do kościoła, ani do katolickiego, ani do protestanckiego, cerkwi nigdzie nie było, i uparcie krytykował polski rzšd sanacyjny, jak to bolszewik. Podobno też chodził wieczorami do Żydów na koszernš wódkę, był, jak oni, antypolskim bezpaństwowcem. Siłš rzeczy interesowała się nim policja państwowa - wszak pisał listy do krewnych. Wybuchła trzecia za jego życia wojna. Miasteczko wcielono do Rzeszy, Żydów wywieziono, Polaków zapędzono do roboty u bauera, od polskich Niemców zażšdano deklaracji lojalności, dziadkowi dano wybór: obóz albo lista. Podpisał listę, zniemczył swe rosyjskie nazwisko, wywiózł rodzinę do Gdańska i do końca wojny służył hitlerowskiej machinie wojennej, pracujšc w drukarni. Po wojnie ukrywał się przez kilka miesięcy, po czym schwytany przez milicję, trafił do obozu dla volksdeutchów, a następnie oddany NKWD, wrócił do ojczyzny, zaginšł na zawsze. Zaginęło jego marne, nic nie znaczšce, bezsensowne życie. Opowiedziałem tę historię Johannowi Schrederowi. Zgadzało się wszystko, znał mojš matkę, rozpoznał we mnie uderzajšce podobieństwo - podczas wojny miała tyle lat co ja teraz. Chodzili razem do gimnazjum, był od niej starszy, podkochiwał się, był w wieku mojego ojca. Moja matka musiała być jego pierwszš młodzieńczš miłościš, gdyż patrzył na mnie z tak wielkš czułościš, opowiadajšc, jak to było w wojennym Gdańsku, gdy spacerowali razem przybrzeżnym bulwarem, gdy bronił jej przed natrętnymi włoskimi marynarzami, którzy dawno temu zostawili swe kochanki i żony w ojczyźnie; przed niemieckimi żandarmami, którzy nieufnie traktowali volksdeutchów i przed Polakami, którzy domyślali się, że ta Niemka jest Polkš. Pod koniec wojny został wcielony do oddziałów spadochronowych, lecz podczas pierwszego skoku na wschodnim froncie trafił do niewoli. Miał szczęście, że nie zginšł, Rosjanie nienawidzili Niemców, miał szczęście, że był młody i silny, przeżył Syberię, miał szczęście, że po ośmiu latach pozwolono mu wrócić do Wschodnich Niemiec, choć jego miejscem na ziemi był Gdańsk, a rodzice uciekli za Łabę. Dał mi na koniec, gdy wyjeżdżałem do Polski, list dla mojej matki. Parę lat później, pewnego wieczora usłyszałem krzyk ojca: "Jesteś volksdeutchkš!". Matka płakała. Ojciec także. Siedzieliśmy z Mariš wsłuchujšc się w obce słowa. Naprzemian Kurt, Sean i Marta tłumaczyli nam treść rozmowy, dodajšc własny komentarz. Helga nie pamiętała wojny, nic nie wiedziała o Sarze, jej syn odwiedzał jš rzadko, nie mogła sobie przypomnieć gdzie mieszka. Tak, mieszka we Freiburgu, ma gdzieś zapisany adres w notesie i numer telefonu, ale zgubiła notes, powinien leżeć w kuchni, lecz nie ma go tam, nie wiadomo dlaczego. Podałem jej grubš kopertę od Sary, w środku znajdował się list i plik kolorowych fotografii. Helga sięgnęła do kieszeni fartucha po okulary. - Jakie piękne zdjęcia - powtórzył za niš Kurt. Zatrzymała wzrok na jednym, zrobionym przed synagogš w Caulfield. Była na nim Sara z mężem i trzema dorosłymi synami. Sara w srebrzonej, świštecznej sukni, mężczyźni w białych ozdobnych jarmułkach. Na twarzy Helgi pojawił się rys ogromnego wysiłku. - To jest Sara - powiedziałem do Kurta, patrzšc na niš. Bezzwłocznie przetłumaczył. - Podczas wojny uratowała jej pani życie. Spojrzała najpierw na Kurta, potem na mnie i znów zawiesiła wzrok na zdjęciu. Po chwili wstała, podeszła do szafy i długo manipulowała kluczykiem w zamku, po czym wydobyła zniszczony album. Podszedłem do niej i poprzez ramię przeglšdałem pożółkłe fotografie. Dzieci w drewnianych wózeczkach na śmiesznych, chudych kółkach, kobiety z chustami na głowach, mężczyźni w kapelusikach z piórkiem i w krótkich zamszowych spodenkach. Mężczyzna w wojskowym mundurze. Ruiny jakiegoś domu. Nogi wystajšce spod płachty. Cmentarne krzyże... Rafał Klunder, Gold Coast, wrzesień 1999.