Gustaw MORCINEK Wyrąbany chodnik Część Druga WydawnictwoSLASK Katowice Tom II Wydanie III Okładkę i obwolutę projektował Krzysztof Lenk Redaktor: Czesław Sleza Redaktor techniczny: Maria Dziubowa Korektor: Jadwiga Radwańska Wszelkie prawa zastrzeżone Wydawnictwo „Śląsk" Katowice 1973 Wyd. III. Nakład 10 281 egz. Ark. wyd. 17,5. Ark. druk. 23,75. Format 123X195 mm. Papier offs. kl. III, 70 g. Oddano do składania 9.10.1972. Podpisano do druku 2. 5.1973. Druk ukończono w maju 1973. Symbol 31405/1. Cena t. I/II zł 65,— Bielskie Zakłady Graficzne, zam. nr 1716/72 — M-01T ROZDZIAŁ PIERWSZY Pociąg wlókł się skroś ciemnej nocy. Kiedy Gustlik wychylił głowę z odsuniętych nieco drzwi i wpatrzył się w rozdeszczone mroki, wyławiał spojrzeniem zarysy uśpionych wagonów, podobnych do ogromnych, czarnych trumien. Gdzieś daleko na przedzie zrywały się na pola rozwiane wiechcie iskier, płynące z ukosa wzdłuż toru. Czasem przewalał się rudy, spętlony, gruby warkocz dymu, opęczniały łuną z rozwartego paleniska lokomotywy. Od ognia w dymach kładły się po oślizłych szkarpach i wądolcach mrące blaski, przysiadały w krzakach, czepiały się najwyższych drzew i stopniowo kończyły żywot. W ich mizernym świetle dostrzegał mijane słupy kilometrowe, ciemne domostwa o czarniejszych aniżeli sama noc oknach, chojary bez-listne, rozwarte kontury ziemi i wędrujące powoli roztrzęsione pęki drutów telegraficznych. Kiedy łuna w dymach zgasła, zgasły i tamte widma. Nad ziemią, tuż pod nogami, pod drewnianą podłogą wagonu, kłębił się turkot kół. Wypełniał noc kulistymi dźwiękami o zszarpanej powierzchni, tłamsił się ciżbą w ciasnych wądolcach lub też zbiegał po stromych stokach szkarpy i błądził po niewidocznych polach, a z przodu czołgał się zduszony charkot maszy^ ny, czarny, również zestrzępiony, rozdzierany czasem przeciągłym gwizdem. I I Noc była czarna, bezgwiezdna, rozdeszczona, przynosząca pod oczy zwidy straszydeł, wywlekanych ze wspomnień dziecięcych lat. I jak wtedy lęk dławił drobne serce, tak i teraz to samo czynić pragnął. Po opuszczonych drogach, wśród bajor i topielisk błądzą nocznice paskudne i diabły rogate, chlastające po roz-kisłym błocie krowimi ogonami, z czerwonymi żużlami — zamiast oczu — w kaprawych łbach, po wyniosłych wydmuchowiskach gżą się poczwarne czarownice, na miotłach z piskiem przelatują, smoki okropne kłapią ognistymi paszczękami, utopce rajcują po topieliskach, a zbójnicy z długimi nożami przysiedli w przydrożnych rowach i czekają w milczeniu... Gustlik otrząsnął się. — A pociągnijże tam, pieronie, te dwierze, bo tu dmucha — posłyszał za sobą czyjeś gniewne mamrotanie. Pociągnął drzwi z wysiłkiem. Ulga zeszła do niego. Noc zniknęła jak zdmuchnięty czarny płomyk, jej majaki przepadły jak kamień w wodzie, a bełkot lokomotywy i wagonów ściszył się nieznacznie. Rozejrzał się. Napotkał obmierzły widok śpiących ludzi w mundurach. Spod rozrzuconych nóg, spod obłoconych butów wyziera żółta słoma, pomięta, rozmierzwiona, bieliły się twarze i dłonie, na gwoździach kołysały się z chrobotem uwieszone karabiny i pasy z ładownicami, a pod obłym dachem kolebała się na drucie zapalona świeca. Przezorny kapral i o niej pomyślał. Z widoku tego wychynęła znienacka koląca myśl: Na front jedziemy. Przebiegła jak mysz wystraszona szelestem, i przepadła. Rad był jej zniknięciu. Nie warto o tym myśleć! I tak przecież nie każdy po śmierć jedzie!... Usiadł na słomie, poprawił tornister u wezgłowia i wyciągnął się. Ramiona podłożył pod głowę. W wa- gonie kołysała się cisza, przetykana od dołu rytmicznym stukotaniem kół. Ktoś chrapał w kącie. Płomyczek świecy chwiał się bez przerwy. Pomiędzy śpiącymi ludźmi skakały drobne cienie. Czasem któryś z leżących przewrócił się na drugi bok, westchnął ciężko i znowu zasypiał. Chwile mijały. Niczym nie płoszone myśli wiodły teraz za ręce minione godziny. Gustlik patrzał w nie jak w książkę z obrazkami. Szeroką ulicą Stefanii maszeruje trzeci batalion. Bruk tętni rytmicznie pod setkami podków, wybija echo między kamienicami, na chodnikach i w oknach mrowie krzyczących ludzi, wiewające chusteczki, a przed oczami długie szeregi luf karabinowych z wetkniętymi w otwór kwiatami i papierowymi chorągiewkami. Kapela na przedzie gra „Radetzkymarsch". Z boku pręży się paradnie młody oficerek, sztywny, wyrzucający nogi jak hrabiowski koń, rozanielony, udający bohatera, — Na wojnę idę! — zdaje się krzyczeć jego nadęta mina. — Na wojnę idę! Patrzcie się, ludzie, na wojnę idę!... Młode dziewczyny wołają coś do niego, krzyczą piskliwie, kwiatami rzucają, a on dziękuje im uśmiechem i błyskotliwą szablą. — Hoch! Hoch! Nieder mit Russen! Hoch Oester-reich!* — wołają brzuchaci mieszczanie, uniesieni radosnym patriotyzmem. Tysiące spojrzeń spływa po żołnierzach jakby cieką- . *Hoch... Hoch (niem.) - Niech żyje! Niech żyje! Śmierć Rosjanom! Niech żyje Austria! we dłonie, obmacujące w zdziwieniu nie widziany dotychczas kształt Radosnej zabawki, a żołnierze i oficerowie, świadomi swego uroku, idą jak chłopi pijani z odpustu. Ulica zgotowała im słodycz zapomnienia śmierci, co ich kędyś w rowie czeka. Troski o zapłakane dzieci i żony, i matkę sczezły w onej chwili, boć je zdusiły krzyki ulicy. — Fur Kaiser und Vaterland*. Hoch, brave Solda-ten! ** Hoch! — kłębi się krzyk między kamienicami. — Heil und Sieg! *** — odpowiada pijane echo z drugiej strony. Papierowe chorągiewki furkocą nad karabinami, muzyka rżnie „Radetzkymarsch", stukot tysiąca butów grzmi hardym rytmem w ścieśnionej ulicy... — Mój Boże, jakie to szumne! — raduje się Gustlik. Na dworcu długi, długi szereg czekających wagonów. Zieją na ludzi czarnymi prostokątami rozwartych drzwi. Po rudych ścianach karykatury jakieś, napisy, gałązki i chorągiewki. — Jeder Tritt ~- ein Brit...**** —- Jeder Schuss — ein RussL. — Jeder Stoss — ein Franzos!... — Hoch Vaterland!... — Hoch DeutschlandL. — Gott strafe England!... Er strafe es!... — Es lebe Kaiser und Oesterreich!... — wołają napisy po wagonach. Kapitan Walde na koniu cwałuje wzdłuż wyprężo- *Fiir Kaiser und Vaterland! (niem.) _ Za cesarza i ojczyznę! ** Hoch, brave... (niem.) - Niech żyją dzielni żołnierze! *** Heil und Sieg! — Powodzenia i zwycięstwa! **** Jeder Tritt... (niem.) - Co krok, to Brytyjczyk (zginie). Co strzał, to Rosjanin (zginie)! Co pchnięcie, to Francuz (zginie)! Niech żyje ojczyzna, niech żyją Niemcy! Boże ukarz Anglię. Niech On ją ukarze! Niech żjrje cesarz i Austria! 3 nych szeregów, okiem ściga wszelką nierówność linii, szablą macha, krzyczy: — Habt acht!...* Chrzęści broń na ramionach, chrzęszczą rzemienie u ciężkich tornistrów, prostują się zgarbione plecy, podnoszą obwisłe głowy. — Meine Sepl!...** — przemawia z konia, a koń tańczy, nogami przebiera i głową rzuca. Woła coś w dziwacznym dialekcie tyrolskim. Trudno go dorozumieć. Rzuca słowami, jak wielkimi, szklanymi, kolorowymi baniami, które się z krzykiem rozpryskują i drobinkami serca wpadają. — Na wojnę jedziemy, pierona jasnego! Zabiją mnie! Zabiją! A za płotem baby płaczą i dziecka skomlą: — Tatulku, tatulku! Nie jedźcie, nie jedźcie! Jakże tu, dziecko, nie jechać, kiedy to „fiir Kaiser und Vaterland"... Za tego starego pierona i jakąś zdechłą Austrię. Ale ja wrócę! Uwidzicie, dzieciaczki, że wrócę. Za miesiąc, za dwa! Wojna dłużej nie potrwa!... — Maul halten!...*** Derżte hubu!...**** — wrzeszczy sierżant. —i Teć pan hejtman mluwi... Ruhig dort, verflucht noch amal!...***** Wagon przechylił się gwałtownie, koła jęły skakać po nierównych zwrotnicach, myśli uciekły spłoszone... Przebudzili się ludzie, kilka głów podniosło się. — Cóż się to robi? — zapytał ktoś, a nie otrzymaw- * Habt acht! (niem.) — Baczność! ** Meine Sepl! (niem. gw.) — Moi chłopcy! *** Maul halten!... (niem.) — Milczeć! **** Derżte hubu! (czesk.) — Milczeć! ***** Ruhig dort!... (niem.) — Cicho tam, do licha! szy odpowiedzi, uspokojony równym już biegiem wagonu, przewrócił się na drugi bok i próbował zasnąć. Gustlik zasłuchał się w turkot. — Na Mo-ska-la... Na Mo-ska-la... — powtarzały koła jednostajnie. Uciekły myśli, zmierzwiły się w bezładną kupę, bo pociąg gwizdnął przeciągle raz i drugi. Szarpnęły się wagony, zadzwoniły łańcuchami, jęły zwalniać biegu. Gustlik zerwał się ze słomy, pobiegł do drzwi, otworzył. Deszcz jeszcze siąpi. Z boku jarzą się przyćmione latarnie. — Nicht aussteigen!... Nicht aussteigen!...* — nawołują czyjeś głosy z mroku. — Gdzie jesteśmy? — pyta się Gustlik przebiegającego kolejarza. — W Kalwarii... — rzuca mu tamten i znika w nocy. Gustlik zatrzasnął drzwi z powrotem. Położył się znowu na słomie. Od jak dawna już jadą?... Liczy w myślach. Od godziny piątej po południu. Pociąg wlecze się jak smoła. A niech się wlecze. Przynajmniej człowiek wypocznie. Bo też to była harówka, była!... Od godziny piątej rano do późnego zmroku, czy deszcz, czy pogoda, trzeba było uganiać się na „Galgenbergu"** za Cieszynem. Musztra, biegi, podchody, znowu musztra i jeszcze raz musztra, gardłem i bokami wyłażąca musztra, przeróżne „Parademarsch" ***, „Einzel-marsch"****, „Auf!", „Nieder!"...***** wyzwiska, przekleństwa, utajona wściekłość, prażenie się w sierpniowym słońcu, mundur ciasno opięty, przepocona bie- * Nicht aussteigen! (niem.) — Nie wysiadać!... ** Galgenbeorg (mieni.) — Góra szubienic (nazwa miejscowości). *** Parademarsch (niem.) — marsz defiladowy. **** Einzelinarsch (wiem.) — marsz w pojedynkę. ***** Auf., Nieder. (niem.) — Powstań! padnij! 10 1 lizną, brud, pył, a wieczorem zmięta słoma z pchłami na podłodze. Ażeby was, jasne pierony!... Leutnant Popowicz świnia!... Żeby kiedy tę bestię pchnąć pod żebra! Och, żeby tak kiedy dostać go na froncie! Oberleutnant Dragon druga świnia!... Z kwaśnym uśmieszkiem na wąskich wargach, wysokiej czapce na wielkiej, kwadratowej głowie, z giętką laseczką w dłoni, patrzał spokojnie, jak człowiek ostatnim tchem przewalał się w bruzdach zziajany, wyczerpany, na wpół przytomny z nieludzkiego wysiłku. — Noch amal!... — skrzeczał brzękliwyrn, spłaszczonym głosem, smagając się laseczką po butach —¦ noch amal!... verfluchter Hurenmist!... Idioten!... Schweinker- le!...* — A, żeby was, pierony!... Ile to czasu trwało? Od początku sierpnia do końca listopada. Blisko cztery miesiące. Skończyło się nareszcie. Niech to diabli wezmą! Przez cały dzień słońce świeciło. Wieczorem niebo zaciągnęło się chmurami i rozpoczęło siąpić. Akurat tak samo siąpi, jak wtedy... Kiedy to było? Z początkiem marca. Wtedy matka zerwała się z łóżka przerażona i budzi go. — Jezus, Maryjko, Gustlik... wstawaj! —¦ Cóż jest? Cóż się stało? — Ktoś do okna puka! Do okna! Idź się podziwać!... Skoczył do okna, otworzył — nikogo! Wybiegł w bie- liźnie na dwór, na deszcz wyleciał, rozglądnął się — * Noch amal.,. (gwar. niem.) ścierwa, idioty, świntuchy!... — Jeszcze rae! przeklęte 11 nikogo! Cisza wszędzie, tylko na kościelnym zegarze powoli druga godzina dzwoni... Wrócił do izby. — Tam nikogo nie było — mówi z wyrzutem do matki. — Ale musiał być... musiał — mówi przerażona matka. — Kto? — Nie wiem, synku! Ja nic nie wiem! Spałam, aż tu naraz słyszę, że ktoś burzy w okno tak powoli, raz... dwa... trzy... a potem woła na mnie: „Ty, Marianna, ja już idę!" — Wyskoczyłam z łóżka, patrzę się do okna, nie ma nikogo. Strach na mnie piznął i ciebie zbudziłam!... Mój Boże, cóż też to mógł być za znak!... Czyby kto umarł? Na drugi dzień przyniósł listonosz telegram, że wuj Wałoszek zastrzelił się. Na pogrzeb trzeba było jechać. Śliczny pogrzeb miał Wałoszek. Prawie cała Łigota była i z okolic zeszło się moc ludzi. Ksiądz proboszcz wygłosił kazanie. Za to kazanie wytoczono mu proces. O Niemcach mówił, co winni śmierci Wałoszka i żandarma Kotha. Ludzie na cmentarzu poturbowali komisarza, bo nie chciał pozwolić proboszczowi dokończyć kazania. Do grobu chcieli go wrzucić. Proboszcz go obronił. I za to był karany, biedaczysko. Niby, że ludzi podburzył swoim kazaniem. Marek w głos pieronował. Na cmentarzu!... Aż go drudzy uciszać musieli. A potem klęknął nad grobem Wałoszka i wołał: — Przysięgam ci, stary, że twoją śmierć pomszczę! Przysięgam ci! Ludzie cofali się i mówili, że Marek zwariował. A Helenka... Eh, raczej o Helence nie myśleć, bo się serce kraje! Józefa nie było na pogrzebie, bo nikt nie wiedział, 12 gdzie się znajduje. Telegram, wysłany do Wiirzburga, wrócił z dopiskiem „Unbekannt"...* Emil nie płakał, tylko pięści gryzł i skomlił. A matka jego... Pociąg szarpnął, wagony zaszczekały, ruszyły. Pod podłogą zaczęły się toczyć krągłe turkoty. — Na Mo-ska-la... Na Mo-ska-la... Myśli rozbiegły się jak gromada wróbli, kiedy w nich kamieniem cisnąć. Została pustka. Gustlik podszedł do drzwi, uchylił nieznacznie i wyjrzał. Ta sama niezgłębiona noc. Latarnie stacyjne znikły. Przez jakiś las jadą. Po ciemnym niebie rysują się ciemniejsze jeszcze kontury wyniosłych gałęzi. Jadą powoli jak duchy. Maszyna sapie i sapie. Rzuca garściami iskier. Iskry tańczą w nocy, miotają się, gasną w roz-kisłej wodzie, co między skibami gnije. Za plecami dogasa ogarek świecy. Na podłodze bieli się kępka stopionej stearyny. Koło nozdrzy przewija się cierpki zaduch idący od tamtych śpiących ludzi. Leżą bezwładnie jak porznięte trupy. Wychylił się teraz. Przed sobą i za sobą dostrzegł kształty wagonów. Nasunęło mu się poprzednie porównanie ich do trumien. Trupy w trumnach na wojnę jadą! — przemknęło mu dziwaczne zestawienie w myślach. Wrócił na swój barłóg. „Już musi być późno!" — pomyślał. Sięgnął po zegarek. Druga po północy! Ułożył się wygodniej, żeby jednak resztę godzin przespać. Nie wiedzieć, jakie marsze ich z rana czekają. Mają gdzieś pójść przerwany front łatać. Wojsko cofa się spod Dęblina. Gdzie ten Dęblin, * Unbekannt (niem.) — nieznany. 13 i nie zastanawiał się wiele. Tyle tylko posłyszał. Teraz już spać należy. Kiedy wyobraził sobie, że na front jedzie, na jakieś nieokreślone miejsce, mające w swym brzmieniu coś z zapachu skórzanego rzemienia u karabina, i że w tamtym miejscu nieznanym człowiek człowieka morduje i nawet grzechu za to nie ma — nie mógł temu uwierzyć. Toć i jego mogą zamordować. Zastrzelą jak psa! — Eh, pieron by was wziął! — mruknął z niechęcią, nie wiedzieć pod czyim adresem. Chwilkę grzebał w myślach i grzebał. Jak dziecko w piasku. Aż przypomniała mu się Bronka. Zadumał się. Na niego czeka Bronka! Kiedy powrócił z Ligoty do Karwiny, dowiedział się, że za mąż nie wychodzi. Tamte wieści były zmyślone. Obecnie znajduje się w jakimś biurze w Opawie. Zakwiliło w nim serce. Przeszła go jej uroda, prowadząca go w świat przedziwnego wzruszenia, ujrzał jej ciemne oczy, radował się jej radością, jej drobne usta całował jak kiedyś, kiedyś w tamtym zbożu... Ujrzał powtórnie jej twarz wyłaniającą się z rozkołysanych mroków wagonu, twarz „mającą w sobie coś z muzyki i poezji, przełożonych na ludzkie rysy", o uroku, doprowadzającym ludzkie oczy do obłędu... Gdzież on to czytał, gdzie słyszał owo porównanie jej urody do muzyki i poezji? Gdzież?... Już wie! U Sienkiewicza... Przesunęła się inna myśl jak miękki cień obłoku po rozkwitłej łące. Już przeszła. Gustlik zacisnął pięści, wtłoczył w usta i gryźć zaczął... — Na, ta?... Cóż to robisz? — opamiętał go suchy, 14 prześmiewny głos. Hy, głupi!... Gustlik rozwarł oczy z gniewem mie stoi Mozołowski. Pościągał w małpi grymas i śmieje się cicho kiego widowiska. Takie chłopisko, stara baba! Hy! hy! hy! Aż pięści Gustlik odwrócił się zły, że go Zrozumiał, że stał się śmieszny. Tak bardzo boisz się wojny; Pod ścianą na sło-zmarszczki twarzy . Raduje się z rzad-a boi się wojny jak gryzie ze strachu!... tamten podpatrzył. Uciszyło się w wagonie. Świeczka zgasła, zaległa ciemność. W mrokach szeleściły zdyszane oddechy ludzi, grube chrapanie kogoś z kąta i rytmiczny turkot kół. Na ścianie chrobotały kolby karabinów. Godziny mijały. Zerwał się z podłogi, otrzeźwiał w okamgnieniu, kiedy drzwi rozwarły się z łoskotem, a do dusznego wnętrza wdarł się świeży, zimny, wilgotny oddech przestrzeni. — Auf!... AufL. Tagwach!... Aussteigen!...* — krzyczał ktoś biegnący wzdłuż wagonów. Rozwierały się drzwi z trzaskiem, zaludniały się tory, gwar trójjęzyczny rozbiegał się naokoło. Pociąg stanął w polu. Daleko majaczyły jakieś rude mury czy dachy omotane szarymi dymami. Gdzieniegdzie wynosiły się pod niskie niebo strzeliste wieże. — To Kraków? — zapytał Gustlik sąsiada, co z wysiłkiem przypinał tornister na plecach. — Tak! — przytaknął tamten. Na pobliskiej drodze stały już gromadki oficerów. Pa-pierzyska jakieś przeglądali i mądrze nad nimi głowami kiwali. Radowali się bezwiednie tej czynności, bo Auf... Auf... (ulem.) - Wstawać! Pobudka! Wysiadać! 15 wiedzieli, że wszyscy żołnierze patrzą na nich i zapewne w cichości podziwiają. Oberleutnant Dragon kołysał wielką głową, skrzeczał coś ostrym, zardzewiałym głosem i wodził szeroko ramieniem w powietrzu. Jak Napoleon. -—¦ Zbiórka!... —¦ zaczęły krzyczeć gwizdki. Ustawił się na drodze rząd ludzi, przeleciały jeszcze ostatnie komendy, rozchlipało się czarne błoto w lepkich bryzgach. Deszcz zacina z boku. Czasem zabieli się w nim płatek śniegu. Zimno gryzie po kościach. Tornister ugniata. Z daleka zerwały się wrony i teraz lecą nad rozmokłymi polami, krzyczą na ludzi, kołują i uciekają w siniejące mgły. Smętek opuszczonych pól cieknie pod powieki, przesącza się w serce, ostatnią drobinę radości gasi. Chrzęszczą tornistry, chwieją się ponad głowami lufy karabinów, błoto mlaszcze, a idąca ława ludzka kołysze się rytmicznie, ciężko, bez życia. -— Singen!* — zaskrzeczał znienacka leutnant Dragon o kwadratowej głowie. Sierżant zahuczał — od „Kaiser — wojacy szablicz-ki pucują..." — lecz urwał jakby zawstydzony. — Scheiss-Dreck!** — mruknął i opuścił głowę. — A kiedy nam żreć dadzą? — mruczy ktoś przed Gustlikiem. Przed oczyma jego chwieje się tornister na schylonym grzbiecie. Cierpki zapach potu przenika nozdrza. Zwiesił głowę i, zapatrzony teraz w umykające obcasy sąsiada-towarzysza, idzie bezmyślnie. Przeszli Kraków bokiem. Wypoczęli na jakiejś wyboistej ulicy, wypili kawę, zakąsili chlebem, zarzucili tornistry i znowu ruszyli. * Singen Onięin.) — śpiewać! ** Scheiss-Dreck! (wulg. nlem.)-- łajno, g...o, błoto. Wyszli na wzgórza. Saperzy wycinali drzewa. — Aha, to na to wycinają, żeby mogli dobrze z kanonów mierzyć! — zauważył ktoś. Koło południa zeszli na główny trakt. Z daleka już widzieli, że zawalony żołnierzami, wozami, końmi i armatami. Wszystko tłoczyło się szeroką drogą, pomieszane, krzyczące, złe. — Widzisz ich, jak się, pieroni, cofają? — mruknął sąsiad Gustlika. Na drodze przystanęli. Zeszli do rowu, oparli się tornistrami o szkarpy. Wygodniej tak. Przed oczyma przewalała się ogromna, szara rzeka ludzka, najeżona ko-piastymi wozami. Wracała w kierunku Krakowa. Żołnierze szli bezładną kupą, obdarci, zbłoceni, patrzący spode łba. Środkiem terkotały schlastane błotem wozy, ciężkie, skrzypiące. Pobok szli żołnierze i biczem, i krzykiem smagali zdrożone konie. Raz wraz czyniła się ogromna wyrwa, a w jądrze jej kulał zgrzytliwy łoskot wleczonych armat. Łańcuchy dzwoniły o nadrożne kamienie, koła mełły je na piasek, a rdzawe lufy ziały w daleki świat. Korowód koni zapierał się w błoto, uprzęże, napięte do ostatnich granic, co raz pękały, a wtedy podnosił się krzyk i klątwy, bo armata rozkraczyła się nieruchomo na drodze, a płynąca rzeka ludzka musiała się przelewać na pola, przez głębokie rowy obchodzić, w rozmokłych skibach po kostki brodzić. Czasem znowu zaryło się jej koło w grząskim wyboju, a wtedy świszczały bicze, rozlatywało się ostro klaskanie rzemieni o końskie grzbiety, a konie stękały ludzkim głosem, rwały się, na kolana padały, podnosiły, przerażone, o przekrwionych oczach, mnogie zaś ramiona zwierały się ze szprychami, podnosiły przeklęty ciężar i pchały przed sobą. A kiedy wyzwolona armata zaszczekała licznymi łań- 2 — Wyrąbany chodnik, t. 2 17 cuchami i jęła się toczyć za końmi jak spętany potwór w niewolę idący, rzeka ludzka ruszała swoim łożyskiem. I znowu ludzie szli i szli, znaczeni przeróżnymi barwami na wyłogach, wynędzniali, zdrożeni, wlokły się wozy, wlokły armaty, a ponad płynącym zbiorowiskiem niosły się rozkrakane stada wron i ciemna rozpacz. Pomieszały się pułki w odwrocie, pogubiły swoich dowódców, gnane od kilku dni po zapadłych drogach, ścigane przerażeniem, głodne, rozbite. Armia wracała w rozsypce. — Jezusku drogi, ale też to narodu wali! — dziwił się Gustlik. —- Dostali w skórę pod Dęblinem, tóż teraz uciekają —- pouczał go sąsiad. —• A my idziemy ich odwrót osłaniać! — dodał Mo-zołowski, siedzący z drugiej strony. Zagrały trąbki. Zbiórka!... Na drodze rosną szeregi. Równe, ciche, ponure. Deszcz już ustał, tylko zimno gryzie. Ciężkie chmurzyska przewalają się nisko nad ziemią. Do ziemi człowieka przygniatają. Szarpnęła ludźmi komenda. Ruszyli. Kołysze się miarowo zwarta ściana ludzka, wybija mlaszczące tętno, idzie naprzeciw tamtej drugiej przewalającej się rzeki ludzkiej. Kiedyż się, u diabła, skończy? Idą i idą, a końca nie widać. Po drodze mar uderzy leżą w błocie jęczący, opuszczeni. Na sanitariuszów muszą czekać. Jeden z nich siedzi skulony, trzyma się oburącz za brzuch i skomli. — Cóż temu? — pyta się Gustlik Mozołowskiego. — Diasek go tam wie! Najadł się jakiegoś plugastwa i może cholery dostał, tóż go teraz w brzuchu żre. Nad drogą wydzierają się w bok tumany białych oddechów. Jakby się droga dymiła. Czarne drzewa trzęsą się z zimna. 18 Mijały godziny przegradzane krótkimi odpoczynkami. — Na, kiedyż nam jeść dadzą? — oburza się ktoś w szeregu. Mroki już z wądolców wyłażą, polami się rozwlekają, z opęczniałych chmur zsypują na ziemię. Zimno, kości bolą, głód doskwiera. Nareszcie!... Rozpromieniła się szeroka dolina ogniskami, dymią kotły zapachem ciepłego jadła. Rozwarły się obłe brzegi kotliny na przyjęcie ludzi, od wiatru zasłoniły, nadzieją odpoczynku przywitały. Drobi się batalion na luźne gromady, wydłużają się na trawie szeregi zrzuconych tornistrów, wyrastają kępki piramid z ustawionych karabinów. Jeść! Jeść! A potem spać!... Ciemność już wszystko zakryła. Wykwitają w niej ruchliwe płomienie spod kotłów, odpędzają daleko mroki, a pobok, z niewidocznej głębi, leje się nieprzerwany bełkot płynącej rzeki ludzkiej. Po widnokręgach zapalają się szerokie wieńce ognistych kuleczek. Mnożą się, rozbiegają, gęstnieją coraz bardziej, migocą jak gwiazdy. To obozowiska tamtych. Noc ciągle bełkoce ludzkim gwarem. Czasem rozedrze ją czyjeś wołanie, czasem wychynie z niej kwik koński, potem rozleci się długi turkot wozów i znowu wraca bełkot. Gustlik wpełznął pod namiot. Wcisnął się między drugich, położył tornister u wezgłowia, nakrył kocem i usnął. Uśpił go tamten gwar sączący się przez płócienne ściany. Jakby za namiotem ogromny kot siedział i mruczał. Na drugi dzień to samo. Spod Słomnik zawrócili w jakieś bezdroża, kołowali, zapuszczali się w głębokie jary o kamienistych ścianach, przez rwący potok dwukrotnie brodzili, potem wznosili 2« 19 \ się krętą ścieżyną na wysokie pola i znowu kołowali. Napotykali biedne chałupy, wystraszonych ludzi na przedprożu, dzieci o konopiastych włosach, patrzące ciekawie na tyle wojska, zapadali w rozkisłe grzęzawiska, spoczywali, klęli, aż w końcu pod wieczór dotarli do jakiegoś lasu. Znowu obiad i wieczerza i słodki odpoczynek utrudzonych kości. Na trzeci dzień ta sama błędna wędrówka. Na czwarty znowu to samo. — Czy końca nie będzie tej włóczędze!... — Gdzie nas ten pieron smyko i smyko, jak noczni-ca?... — Na dyćby już jednego diabli wzięli!... — Maul halten! — sroży się sierżant. Weszli do wsi na wpół spalonej. Napotkali pierwsze okopy. Siedzieli w nich skurczeni honwedzi *. Karabiny wymierzyli w domniemanym kierunku nieprzyjaciela. I znowu obiad i wieczerza, a następnie ciężki bezwładny sen na strychu w słomie. Nazajutrz pobudka o zmroku jeszcze. Pola rozwidniły się śniegiem. Lekki mróz szczypie w policzki. Ciepła kawa i kęs chleba. Potem marsz. Wzgórza jałowe, doliny, zagajniki, lasy, znowu pola, wydmuchowiska, spalone chałupy, rowy, armaty maskowane choinkami, zniszczony tor, mosty wysadzone o splątanych przęsłach, okopy ponakrywane deskami, spod desek wyzierają lufy karabinów, żołnierze, żołnierze... I tak do wieczora. Bezsenna noc na śniegu. Koło głowy końskie kopyta stukocą. Wystarczyłoby ręką sięgnąć poza siebie, by dotknąć ich pęcin. * Honwedzi (węg.) — żołnierze węgieriscy. „Głowę mi rozdepczą!" — myśli ze zgrozą Gustlik, a nie ma woli, by się usunąć. Zmęczenie kamieniem go przywaliło. Jak to dobrze zdrożone nogi wyciągnąć! Jak to dobrze spoczywać na miękkim, topniejącym śniegu! Noc taka ciemna, że człowiekowi wydaje się, iż na oczy czarny puch się zsypał. Noc ciemna jak w tamtym ganku, w starych robotach, kędy Pustecki chadza zamyślony. Sen nie przychodzi. Klei oczy, lecz wszystko w człowieku czuwa. Spoza dziesiątej ściany mroków idą zwę-źlone sznury głosów, przewlekają się przez uszy, czasem smagną dotkliwie, przewalą się krzykiem koło głowy i znowu ucichają w jednostajny, szepleniący szmer. Jakby się woda przelewała z wysoka w ogromnej pustej beczce. Zimno kąsa. Stajany śnieg przenika poza kołnierz, ziębi na karku. To nic!... Wystarczy, że może leżeć wyciągnięty na ziemi i odpoczywać. Ktoś latarnią świeci w oczy. Wwierca się świetlisty świder między zaciśnięte powieki, roztrąca rzęsy, w źrenice dziobie. — Welche Kompagnie?* — pyta się obcy głos znad światła. — Trzecia! — mruczy Gustlik. Światło rozpływa się w nocy. Sen siada na oczy jak płochliwy motyl. Podobny naprawdę do motyla o wielkich, czarnych, aksamitnych skrzydłach. Rozkłada je cichuśko i znowu składa, wachluje bez przerwy, a coraz poderwie się lekko, uniesie w głębię nocy i za chwilkę znowu spływa na oczy. Jak wielki płochliwy motyl nęcony kwiatem. Przez całą noc tak się dzieje. * Welche Kompagnie? (niem.) — Która kompania? 21 Nad ranem dopiero zasnął. Mroki z lekka topniały, niskie niebo przecierało się, kiedy rozkrzyczała się pobudka: — Auf! Auf! Tagwach!* Długo rozcierał skostniałe nogi, zanim uczuł w nich życie. Umył się garścią śniegu. Zziębnięte jelita rozgrzał gorącą kawą. Ciepło rozpłynęło się po ciele. Chleba już nie było. Wczoraj wieczorem zjadł resztę. A nowy?... Diasi wiedzą, gdzie tam wóz z chlebem. Ugrzązł gdzieś w błotach. I znowu marsz. Przez cały dzień. Coraz większe znużenie pętało nogi. W chwili odpoczynku kładli się ludzie na wznak, twarzą do nieba i drzemali. Opodal siedział kapitan Walde i martwił się. Niech się martwi, od tego ma trzy gwiazdki na kołnierzu!... Potem znowu marsz. Zastała ich noc w polu. Ogromna płaszczyzna, daleka, daleka, że aż oczy bolą, kiedy lecą po niej, po śniegu, a nie mogą niczego znaleźć, na czym by odpocząć. Oficerowie rozsypują batalion w linię. Teraz idą ławą w jakimś nieznanym kierunku. Tam podobno czekają Moskale. Wieś trzeba będzie przejść, a za wsią Moskale! Zadzwoniły bagnety utwierdzone na koniuszkach luf. Owinęły się rzemienie koło prawego przedramienia, dłoń obłapia lufę, bagnet leci skośnie w górę, a kolba orze śnieg. Rozciąga się linia, odstęp rozszerza się między każdym żołnierzem na przepisowych pięć kroków. Idzie jakby ogromna nagonka na ludzką zwierzynę. Na widnokręgu zamajaczyły kontury domostw. Za nimi ludzie czatują, trzymający śmierć na smyczy. Każdej chwili wypuszczą ją, poszczują na obławę. * Auf!... (niem.) — Wstawać! Wstawać! Pobudka! 22 Z boku klaskają karabiny. Jak psy naszczekujące się po nocy. Raz zgarną się odgłosy strzałów w postrzępioną chmarę, potem znowu się rozlecą w pojedynkę i szczekają. Z prawej strony lecą po niebie kopulaste linie. Sączy z nich blady płomień. Noc stęka od czasu do czasu zduszonym grzmotem armat. Lecz to tak daleko, że echo ich przybiega do ludzi wyzute z wszelkiej grozy. Znienacka strzeliła pod niebo ogromna wiecha płomieni. Teraz druga... trzecia... A tam czwarta! Wieś się pali! Przystanęli ludzie bez komendy, zapatrzyli się w ogniste mietliska. Płomienie rzucają się wysoko, liżą brzuchy obwisłych chmurzysk, biją w górę prostymi słupami dymów, wyrzucają ogromne garście iskier, że one teraz lecą skroś nocy, jak rój płonących pszczół, po niebie, a na ziemi rozlewa się krwawy potop, do uszu zaś bieży struchlały szelest pękających bierwion i lament ludzki. Coraz większe płomienie buchają pod czarne sklepienie, coraz większe płachciska niosą się z szumem ponad ziemią, stargane, postrzępione, w szalejące fałdy zwijane. Daleki krzyk rośnie, przerażone psy wyją, a śniegi, jak daleko okiem powieść, naciekają płynącą krwią. — Zuriick! Zuruck! — krzyczą oficerowie i szablami wskazują kierunek odwrotu. Po szablach spływa szkarłat pożaru jakby je we krwi po rękojeść umaczali. — Laufschritt! Zuriick!* — mnożą się wylęknione okrzyki. Ława ludzi zawraca, i schylona nisko do ziemi, pędzi z powrotem. Na skłonie ziemi czerni się ściana lasu. Ona udzieli schronienia! Uciekać! Uciekać! Rozszczekały się za plecami karabiny maszynowe, * Laufschritt! wrotem! Zuruck! (niem.) — Biegiem! Z po- 23 rozmłóciły się echa strzałów jak rzęsiste cepy, nad głowami niosą się w płaskich łukach krótkie, ostre wycia. Łamie się linia, miętosi, coraz zaczerni się śnieg nieruchomą plamą, coraz bolesny krzyk rozpruje pomierz-wioną ciszę. Zbliża się las, leci ku ludziom, rozsiewają się po śnieżnym polu czarne postacie, sykają nad głowami obłąkane kule... Uciekać! Uciekać! Co się to dzieje? Co się to dzieje? — Aha, to Moskale dopuścili nas pod wieś, zapalili ją w kilku miejscach, a teraz sypią do nas jak do zajęcy! — przemyka w Gustlikowych myślach. Ścielą się przed zdyszanymi ludźmi długie, rozchy-botane cienie, uciekają razem z nimi, a co który legnie ciężko na śniegu, cień skurczy się i pod konające ciało wpełza. Gustlik obejrzał się. Tchu trochę złapie, a równocześnie zobaczy, co poza nim się dzieje. Ujrzał szeroką ścianę ognia. Daleko już. Zwija się w ogromne tumany, kłębi, straszna, przerażająca... Na śniegu leżą ludzie. Jak czarne tłumoki porzucone w ucieczce. Jedni bez ruchu, drudzy przewracający się w męce konania, inni czołgający się bezradnie. — No, wyrywejmy! — posłyszał koło siebie czyjeś wołanie. Spojrzał — obok niego stoi Mozołowski. Pot błyszczy się na twarzy ognistymi plewami. W osłupiałych, szeroko rozwartych oczach płonie widok tamtej ściany ognistej. W każdym oku jeden. Tak samo bałwani się i rzuca, i na płachty strzępi. Tylko że to wszystko ogromnie maleńkie. Zawrócili i pognali. Grudy śniegu, wyrzucane obcasami, bębnią im po tornistrach, wali serce młotem, a za nimi leci krzyk karabinów. — Ty... spocznij... nie mogę już! — skomli Bozołow-ski. Przystanęli. Koło nich przebiegają ostatki żołnierz^'. Na przedzie dobiegają już niektórzy lasu. — Jezus! — zakwilił znienacka Mozołowski, rozłożył ramiona i runął w śnieg. Jak podcięte drzewo. — To śmierć! to śmierć! — zakrzyczało w Gustliku przerażenie. Spojrzał jeszcze na kamrata. Nogami grzebie śnieg. Koło ust czerwieni się plama. — To śmierć! — zawyło w nim przerażenie. Rzucił się w ucieczkę. Gruchnęły salwy. Daleko, daleko, poza plecami. Jakby ogromne płótno, sięgające pod niebo, w połowę się rozdarło. Zawyło nad głową chichotem. — To śmierć! To śmierć! — skomli w nim przerażenie. W tej samej chwili wyczuł uderzenie w przedramię. Jakby go ktoś żelaznym prętem spoza głowy zdzielił. A równocześnie rozleciał się spiętrzony gruchot drugiej salwy. Gustlik zatoczył się, przyklęknął. — Cóż to?... Patrzy na lewe przedramię. Zwisa bezwładnie, a krew leje się ciurkiem. Chce podnieść. Nie może! — Trafili mnie! — leci przez myśl jasne zrozumienie. Wstaje i ucieka. Ręka się kołysze. Wycie poza głową wzmaga się. Zatacza się w bruzdach zasypanych śniegiem, potyka się coraz częściej, głowa cięży coraz mocniej, kolana uginają się. — Jeszcze do tamtych chojarówL. Jeszcze do nich!... — krztusi zgryzione słowa. Znajdzie bezpieczny schron, odpocznie. Mierzy odległość spojrzeniem. Niedaleko! Ostatkiem sił dobiegł. Pod chojarami kilku żołnierzy. Leżą i przez szpary patrzą w kierunku ognia. Przewali! się na kimś, potoczył i opadł między nich. — Tyś ranny? — słyszy pytanie. — Ranny! — No, pieronie, toś już wojnę wygrał! —odpowiada tamten z nieukrywaną zazdrością. — Zawiążcie mi rękę! — szepce Gustlik. Czuje, że mu rozcinają rękaw płaszcza, potem bluzy, następnie koszuli. Szczypie! — No, sakramencko ci ramię zharatało! Jeżeli ci go nie utną, to dobrze, Ale grunt, synku, żeś już wojnę wygrał! Pójdziesz do chałupy i szlus po wojnie! — mówi tamten i obwija ramię bandażem. — Ale nas, pieroni, dostali! — mówi drugi. — Dostali! — potwierdza ktoś trzeci. — No, z pół batalionu zostało! Podziwej się, jak się to czerni na śniegu. Leży to, jak barany pozarzynane! — Istotnie! Gustlik myśli tylko o jednym. — Jużem wojnę wygrał! A więc koniec udręce i marszom, i zimnu, i śmierci! Już go teraz nie zabiją! Już nie zabiją! Jutro z rana pojedzie na wozie do domu. Nie, do domu nie! Do szpitala. Wypocznie i wygrzeje po wszystkie czasy. I tych pcheł się pozbędzie czy wszy, co go bez przerwy kąsają. A potem, gdy wyzdrowieje... będzie już po wojnie. — Mój Boże święty! — mruknął uszczęśliwiony. — Co to mamrzesz? — nachyla się nad nim czyjaś twarz. — Nic. — No, teraz już pójdziemy. Ogień we wsi gaśnie, te nas te pierony nie uwidzą. Będziesz mógł iść? Gustlik próbuje wstać. Syknął, bo go ukąsiło w ranie. Ramię jest bez siły. Coś ciepłego rozlewa się po brzuchu. 26 „Aha, to krew! — myśli. — Przez bluzę dostała się na brzuch, i teraz się lepi i grzeje". Podniosły go ramiona, ujęły mocno i poprowadziły. Dobrze mu się idzie, tylko że nogi jakieś ciężkie... A w lewym przedramieniu szczypie. Idą, idą... aż rozwarły się przed nimi gałęzie czarnego lasu i zakryły. „Do szpitala pojadę... Jużem wojnę wygrał!" — powtarza w myślach. Uśmiechnął się nieśmiało. ROZDZIAŁ DRUGI Gustlik wrócił do domu. Kiedy go matka ujrzała w progu, rzuciła mu się na szyję, nie mogąc słowa wykrztusić z nadmiernej radości, a łzy jęły się toczyć po zwiędłej twarzy. Ileż to nocy bezsennych spędziła, lękając się o życie swego dziecka. Od tamtej chwili, kiedy za płotem stała, a żandarmi odpędzili ją wespół z innymi matkami i po niemiecku coś groźnie pokrzykiwali, i spode łba srogo patrzyli, a synek jej w szeregu stał, i jakby jej nie widział — a potem, kiedy już do wagonu wszedł, a ona ciągle na palcach stawała i znużonym spojrzeniem dosięgnąć pragnęła, żeby raz ostatni pocieszyć serce widokiem swego dziecka — a następnie, kiedy już pociąg ruszył z krzykiem, kiedy ludzie czapkami machali i wołali, a wagony toczyły się wzdłuż jej oczu, ustrojone papierowymi kwiatami i choinkami, a z każdego wychylały się przeliczne twarze żołnierzy, a ona zaś szukała i szukała twarzy swego synka, aż ją nareszcie dojrzała. A wtedy w głos się rozpłakała, bo jej się wydawało, że go już nigdy nie zobaczy. Od tamtych chwil nastała dla niej jakby ogromna ciemność, w któ- 27 rej najdrobniejsza radość umiera i jedynie plugawe troski się lęgną. Miała w sobie jedyny obraz Gustlikowej dłoni, która żegnała matkę długim skinieniem. Dłoń bieliła się wysoko nad wychylonymi głowami żołnierskimi, podobna do uśmiechu człowieka, co za drobną chwilę skona. Wróciła do domu, a od tej chwili jakby ogromny kamień grobowy przywalił jej serce. Wszystko, co nawet tylko wspomnieniem słońca było, zgasło. Aż nareszcie doczekała się, że Gustlik wrócił do domu. Długo wałęsał się po różnych szpitalach. Najdłużej przebywał gdzieś za Wiedniem, w Wiener-Neustadt. Z pół roku tam się leczył. Lekarz naczelny, Stern, Żyd niemiecki, opiekował się jego ramieniem. Co dnia doglądał i obmacywał, i uśmiechał się łaskawie, i papierosa podsuwał, i cięgiem dogadywał, że ramię będzie zdrowe. Kość łokciowa była strzaskana. Rana się zaogniała, ropiała, wszystkie siły z człowieka wysysała. Zdawało się, że będzie musiał uciec się do ostateczności. Sam był ciekawy, co się stanie, czy mu się uda eksperyment. Udał!,.. Cieszył się jak małe dziecko zabawką. Przywoływał jakieś panie, co czekoladę, papierosy i obrazki święte żołnierzom w szpitalu przynosiły, pokazywał im gojące się przedramię Gustlikowe, głaskał leciuchno palcami, pogadywał coś i uśmiechał się, rozradowany. Zawsze miał dla niego życzliwe słowo i zawsze ten uśmiech, co do uśmiechu małego dziecka podobny. Potem, kiedyś z końcem maja, kiedy gąszcze w szpitalnym ogrodzie rozśpiewały się słowikami w ciepłych, pachnących nocach, aleją zaś koło szpitala wodziły się dziewczyny za ręce lub chłopcy na gitarach słodkie pio- senki wydzwaniali, lub też szły zamyślone dziewczyny ujęte wpół ramieniem chłopca — musiał wyjechać do kadry, do Mahrisch-Neustadt. Żal mu było opuszczać to ciche, stare niemieckie miasteczko. Ludzie byli w nim dobrzy. Nie znalazłby człowiek w ich sercach tej nienawiści, jaką mieli Niemcy do Polaków na Śląsku. Zacni ludziska. A młode Niemki o jasnych włosach i modrych oczach przychodziły z naręczami kwiatów do szpitala, rozchodziły się po długich korytarzach, wstępowały do sal i dzieliły między żołnierzy kwiaty, cukierki, książki z obrazkami, papierosy i życzliwe uśmiechy. A stare Niemczyska, brzuchate i czerwone na gębach, przemycali pod surdutem pękate flachy wina i poili nim spragnionych żołnierzy. Toteż z ich przyjściem wchodziła do sal ogromna radość. Jeden z żołnierzy musiał stać na straży, czy lekarz nie idzie, a reszta przechylała flachy w obszerne gardła, że aż bulgotało i wszyscy głośno cmokali i po żołądkach się głaskali, a Niemczyska zachęcali łagodnie, sami nieraz popijali, pokrzykiwali swoje: Prosit! Prosit* a kiedy już wszystko wino zniknęło, wracali do domu. Przystawali jeszcze na alei, podnosili głowy i słuchali rozanieleni, jak z otwartych okien sali szpitalnej bucha radosny gwar i śpiew we wszystkich językach Monarchii i wesołe pokrzyki. Kiedy już odjeżdżał, odprowadzała go na dworzec cała rodzina Weitzlów. Ojciec, matka, ciotka jakaś, syn 12-letni i córka Mariandl. Spłakała się dziewczyna na dworcu, dłoń jego uściskała i o mało, a byłaby mu się na szyję rzuciła z okrutnej żałości. Napchali mu w kieszenie przeróżnych smakołyków, flachę wina, papierosów, a Mariandl oczy pachnącą chusteczką wycierała i coraz żałośniej popłakiwała. r * Prosit! (łac.) — Pomyślności! Na zdrowie! 2» — Auf Wiedersehen! Auf Wiedersehen! Und sehrei-ben Sie, Herr Gustl! Leben Sie wohl! Und griissen Sie Ihre alte Frau Mutti * — leciały życzliwe pokrzyki za wagonem. A Gustlik stał w oknie i żegnał ich dłonią i myślał o nich dobrze. — Widać, i między Niemcami są porządni ludzie! — szeptał z ulgą. Po drodze patrzał na dalekie Alpy, bodące niebo poszczerbionymi graniami, ciemnofioletowe, groźne jakieś, patrzał na pola kołyszące się młodym zbożem, słuchał rozmów przysiadających się ludzi, dziwił się ich słowom spieszczonym, a kiedy to go znużyło, wydobywał z serca wspominki. „Mariandl miła dzioucha — myślał — gdyby tak co, toby za mnie wyszła". Ale w tej samej chwili zaćmiewał się jej wizerunek, bo dostrzegał Bronkę i Helenkę. Toć przecież Bronka przysłała mu z Opawy srebrny medalik na srebrnym łańcuszku, czekolady i papierosów, kilka książek, a przede wszystkim dobry i serdeczny list. Całował go po nocach, kiedy nikt nie widział. Każde słówko znał już na pamięć. Kiedy list otworzył, wionął z niego zapach fiołków. I tak mu się zdawało, że to jej słowa pachną. Skąd się mogła dowiedzieć, że on w szpitalu? Kto jej powiedział? I dlaczego pisała? Widać, jednak mu życzliwa!... Przesiedział jeszcze kilka miesięcy w kadrze w Mah-risch-Neustadt, kilka razy stawał przed komisją wojskową w Ołomuńcu, no i nadeszło jakieś grube pismo i Gustlik wraz z kilku innymi wracał do Karwiny. Dowiedział się, że go zarząd kopalni wyreklamował. *Auf Wiedersehe n... (niem.) — Do widzenia, a proszę pisać, panie Gustliifau! [Powodzenia! A proszę pozdrowić swoją starą matuchnę! k 30 Pola już pustoszały, kiedy wracał do domu. Ostatek zboża sprowadzano do stodół. Koło Ostrawy powiały pierwsze dymy z kopalni. Z lubością wchłaniał je w nozdrza, bo ich zapach przynosił mu radość. Jakby się z kimś ogromnie bliskim witał po długiej rozłące. Wszystko opowiedział matce. Do późnej nocy siedzieli razem. Nawet o spoczynku zapomnieli. — No, synku — rzekła w końcu matka — idź już spać, bo jutro rano musisz iść na werk zameldować się. Nazajutrz poszedł Gustlik do pracy. Rozsupłały się teraz dni, jednakowe, bez odmiany, jak okrągłe ziarnka grochu. Nie było w nich nic więcej, prócz tej szarej troski i uwiędłej drobnej radości. Nad światem ciążyła cisza. Podobna była do jesiennego zmroku. Czasem odgarniały ją udawane radości, kiedy na domach zawisały długie chorągwie. Gdzieś tam jakieś zwycięstwo było. A niech sobie jest!... Poza tym mijały dni jak płytka struga zamulonej wody. Przychodziły wieści, że ten zginął, że tamten zabity, ów zaś w szpitalu umarł, co dnia mnożyły się, ludzie je powtarzali, z przyzwyczajenia westchnęli żałośnie i znowu w swoje troski wracali. Stępiało ludzkie odczuwanie, wszystkie sprawy życia zszarzały doszczętnie. Każdy wiedział, że gdzieś daleko za widnokręgiem ludzie w męce konają, że domy się palą, że śmierć oszalała i teraz potworne żniwo zbiera, lecz nikt się nie żegnał krzyżem świętym, nikt nie łamał rąk z rozpaczy. Chyba ta matka, kiedy jej doniesiono, że syna już nie ma, lub żona z dziećmi, że ojciec ich już zabity. Załogi górnicze zmilitaryzowano. Nie wolno strajkować, nie wolno się oburzać, nie wolno poprawy zarobku żądać!... Kto by się sprzeciwił — na front! Frontem straszono buntującą się wolę ludzką. 31 I Gustlik spostrzegł, że z jednego piekła wstąpił ~w drugie. I tam źle, i tu źle! Tam nagła śmierć lub nieoczekiwana męka konania, tutaj powolne zmaganie się z parszywą dolą. Ujęła człowieka w karby i trzyma. Do ziemi przygina jak ten strop w chodnikach rozgniatający pokurczone stemple. Pewnego dnia nadeszło go olśnienie. Spadło znienacka jak ptak. Zatrzepotało w nirn serce z radości. — Aha! To jest ta wojna ludów czy narodów, o którą modlił się Mickiewicz!... Po której Polska będzie!... Przypomniały mu się wieczory u wuja w Ligocie. Ciche, skupione, pełne tajemnej nadziei, że Polska będzie. A z nią i wyzwolenie. Mówił o niej Waloszek, mówił Marek i Kaorlik — Boże mu tam dej radość wiekuistą, amen! — wszyscy mówili. Nadchodzące obrazy z minionych chwil wydawały mu się jakby przypomnieniem jednego obrazu, jaki widywał kiedyś w dziecięcych latach. Nie pamięta, gdzie to było. W wieczerniku siedzą apostołowie. Frasują się ciężko, gdyż Pana Jezusa nie ma. Jedni wsparli głowę na dłoniach, drudzy zapatrzyli się przed siebie, inni znowu nachyleni do sąsiada, szepcą jakieś słowa tęskliwe. U powały pali się lampa. Sieje światło po izbie. Cisza jest między nimi, pełna tęsknoty. Z każdego ruchu ich postaci, z każdej myśli, co im ze źrenic patrzy, można ją wyczuwać. A człowiek patrzący, wie, że Pan nadejdzie. I wyobraża sobie, jaka ogromna radość wstąpi w ich progi, jak rozgorzeją ich oczy, ramiona rozciągną, serca weselem oszaleją. Tak samo bywało u Wałoszka. Takie same wieczory, podczas których wszyscy czekali pokornie, skoro Polska nadejdzie. I jeżeli Mickiewicz prawdę mówił, doczekają się!... Tylko Wałoszek już nie! Ani Karlik Szerokiego! Ale Emil, Helenka, Marek, Ściskała i wszyscy tamci, których nie znał po nazwisku, wszyscy się doczekają. 32 O ile jeszcze kogoś z nich na wojnie nie zabiją i o ile Mickiewicz nie kłamał. Ale chyba nie, gdyż i Helenka kiedyś przed laty mówiła, że według sybilijnego proroctwa wtedy ma Polska zmartwychwstać, kiedy na tronie niemieckim będzie cesarz, co ma rękę uschniętą. A to jest obecny Wilhelm II!... Albo z tamtą gruszką czy lipą przy Cieszynie, co to rośnie do góry korzeniami!... Czyż tak nie jest? Przyszło pragnienie odwiedzenia Ligoty i jej ludzi. Matka wprawdzie otrzymywała czasem listy od Helenki, lecz jak to listy — niewiele powiedzą, a człowiek chciałby wszystko słyszeć. A o sprawach, które Gustlika najbardziej zajmowały, nic nie wspominały. Co tam słychać z Niemcami, czy jeszcze tacy zawzięci, co ludzie myślą o wojnie, czy wierzą w zwycięstwo Niemiec, jak się Emilowi powodzi w wojsku, co się dzieje z Markiem, Sojką, Langhorstem i Helmą, i wszystkimi, których pamięta — o tym nie było wzmianki w listach. Postanowił wyjechać. Wypadły dwa święta jedno za drugim, kopalnia musiała świętować z powodu wymiany kół na wieży szybowej, więc Gustlik pojechał. Czekały nań znajome widoki. Witał stary kościół ligocki, wynosił się z radością na stromą kępę, patrzył z niej w obie doliny, wodził spojrzeniem po ich kształtach. Każde drzewo, każda kępa zabudowań, dymy wynoszące się pod niebo i nawet kamień przydrożny, wszystko było mu radością. Tutaj siedział z Helenką, tamtą miedzą szedł z nią do kościoła, a zając wyskoczył z bruzdy, Helenka zaś się przestraszyła, a wtedy ją ucałował; gdzie indziej znów po stokroć przewędrował czarną drogę do huty; tamte 3 — Wyrąbany chodnik, t. 2 33 dymy; łykał i w ich ogniach prażył: się, i słony pot ocierał... Kawał życia zamknęło się w obrębie dwóch dolin. I jak jedną dolina jasna a; druga ciemna, tak i to życie było jasne i ciemne. ¦ . ,'?¦..¦ Posiedział chwilkę pod. topolą. : Znienacka nadeszło wspomnienie, że wuja już nie ma. Jakby słońce pociemniało. Zszedł w ciemną dolinę. Postanowił pójść do Ściskały. Tam dowie się, gdzie teraz jego ciotka, gdzie Helenka i Marek. Poszukał oczami dawnego domostwa wujowego. Nie było go. Na miejscu, gdzie stał dom, stodoła i ogródek z kapustą i kwiatami, wznosi się teraz rude usypisko żużli. Dymią sinym dymem. Sciskałowie uradowali się jego przybyciem. — Nale, synku, jakżeś ty urósł! Chłop z ciebie jak koń i wąsik już ci się pod nosem porządny puszcza. Nale, ludeczkowie złoci! —- dziwiła się Sciskałowa, wycierając ławę fartuchem i zapraszając na nią Gustlika. Siadł za stołem, opowiadał lub słuchał. Najpierw opowiadał o sobie. Obecna tam również stara Bajtkula raz wraz aż w dłonie klasnęła z nadmiernego podziwu, wykrzykiwała imię Boskie, wycierała nos fartuchem i znowu domagała się dalszego opowiadania. Ściskała siedział po drugiej stronie i tylko głową kiwał. Tak, jakby tam był i teraz tylko potwierdza w milczeniu, że to święta prawda. Gustlik, gdy skończył, jął się dopraszać nowin. Wszystkiego się dowiedział. Ściskała rozpoczął od pogrzebu Wałoszka. Przechodził potem zdarzenie po zdarzeniu. Teraz Bajtkula i Sciskałowa kiwały głowami i coraz ciężko wzdychały. Zwłaszcza, kiedy mówił jeszcze o Wałoszku, a potem przeszedł do pierwszych chwil wojny. — A co z Helenką? Nic mi jeszcze o niej nie mówiliście. — Ale też przyjdzie czas, że się dowiesz. Ale najlepiej będzie, jak sami pójdziemy do Wałoszkuli. — To dobrze. A gdzie teraz mieszka? — U Cmoka wynajęła sobie izbę. Helenka przebywa u koprzywnickiej konteski, a Emil już jest w wojsku. Gustlik wybrał się ze Ściskała i Bajtkula do ciotki. — A nie wiecie? — pytał się po drodze Gustlik — będzie Helenka doma? —¦ Myślę, że będzie. Gustlikowi serce waliło niespokojnie, kiedy dochodzili już do zagrody Cmoka. Czy też zastanie Helenkę? Co ona zrobi, gdy go zobaczy? Weszli do izby. Jest Helenka! Siedzi obok matki, podnosi oczy na wchodzących, teraz ujrzała Gustlika! Wstaje i własnym oczom nie wierzy. Śliczna, że nie ma porównania. Znowu tamte jej jasne włosy płoną koło głowy rozemglo-nym słońcem, bo naprzeciwko okna stanęła i teraz ¦wygląda jak święta na obrazku. — Gustlik! — krzyknęła wreszcie i podbiegła do niego. A za nią matka. I znowu otoczyły go słowa idące ze szczerego serca, wierne, miłujące. Usiedli wszyscy na ławie. Helenka naprzeciw Gusfli-ka, a matka zakrzątnęła się koło podwieczorku. I znowu musiał od początku opowiadać Helence to wszystko, co już raz opowiedział Sciskałom. Dziewczyna słuchała jakby urzeczona, a kiedy doszedł do opisu, jak uciekali przed niespodziewanym ogniem Moskali, jak ludzie padali na śniegu i jak w końcu jego raniło — krzyknęła mimo woli i podniosła dłonie do twarzy. — Jezusku! A byliby cię zabili! — dodała po chwilce. — A byliby! 3* 35 Potem musiał odwinąć rękaw i pokazać szeroką szramę na przedramieniu, a ona, dotykając palcami jej brzegów, sykała, jakby jego dawny ból odczuwała. — A bardzo cię bolało, bardzo? -— coraz się dopytywała. ; ;.. , — Eh, nie! Trochę szczypało, ale nie bolało! W oczach jej było tyle współczucia, że aż się zadziwił. „Jakby matka! Jakby to matka była moja!" — myślał patrząc w jej oczy. Bo zdawało mu się, że jedynie matka potrafi się przejmować takimi rzeczami. — A jak tam z tobą, Helenko? — zapytał, kiedy już o sobie nie miał co powiedzieć. — Ze mną? — uśmiechnęła się boleśnie, bo pytanie to przyniosło jej wspomnienie minionych przeżyć. — Ze mną? Dobrze, Gustliczku! Jestem w zamku u kon-teski i dobrze mi tam. To jest dobra dzioucha. A nieszczęśliwa!... — Czemu? Przeca ma dość pieniędzy. — He, głupi! — wtrącił się Ściskała — a czy pieniądze to już wszystko? — Bo jest chora i nigdy już nie wyzdrowieje. Na gruźlicę kości cierpi! Ja jej grywam na fortepianie. ¦:t- To już umiesz grać? A pięknie? — Czy pięknie, nie wiem. Ale biegle już się nauczyłam grać. Wałoszkula przyniosła teraz kawę i chleb z masłem. — No biercie, ludeczkowie, a jedzcie! — zachęcała. I kiedy tamci pojadali powoli, jak zwyczaj każe, Wałoszkula zaczęła teraz opowiadać o swoich troskach. — Synka mi "wzięli na wojnę, już temu będzie z pół roku. Pisze mi, że jeszcze jest w kadrze. Ale że za miesiąc, dwa pojadą w pole. Panie Boże, go też opatruj przed jakim nieszczęściem!... — Nale, dyć nie mówcie tak, Wałoszkulo, ni! — uwa- 36 żał za godziwe pocieszyć Ściskała — wszak wojna nie może długo potrwać, A popatrzcie się na Gustlika. Był, wrócił i wszystko dobrze. To i tak z waszym Emilem będzie. No ni? Wałoszkula westchnęła ciężko. — Tóż powiadacie, ciotko, że o Józefie nie macie żadnej wiadomości? — Nie mam, synku, nie! Jak wtedy poszedł, kiedy go ojciec — Boże mu tam daj radość wieczną!... — wygnał, nie mam o nim wiadomości. Może już nie żyje, biedactwo. — Ale nie mówcie, ni — zaczął ją pocieszać Ściskała. Dojrzał bowiem, że oczy jej zaszły łzami — przecież góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem zawsze się zejdzie. To przyjdzie czas, że i waszego Józefa znowu uwidzicie! — Tak, tak na świecie, na świecie! — westchnęła Bajtkula. — Człowiek tak, a Bóg inak! — Na dyć przecież pisaliście do niego, a on wam odpisał! — zauważył Gustlik. — Prawda, synku, pisałam. Helenka pisała. Ale stary dopadł pismo, co nam Józef posłał z adresą, podarł i teraz już nie wiedziałam, jak pismo adresować. I tak się wszystko skończyło. — Tak, tak! Nieszczęście nie chodzi po górach, jeny po ludziach — rzuciła znów swoje Bajtkula. I tak wyłuskiwali pospólnie swoje bolączki, jakby na dłoni ważyli, każdy czekający na ludzkie pożałowanie. Czas uciekał. Mówili jeszcze o tym, potem zaś o tamtym, raz ten, następnie ktoś drugi, a słowa ich były szare i zatroskane. Helenka jedynie wnosiła w ich tłum barwność dziewczęcej młodości. — A co z Helmą? — przypomniał sobie Gustlik. — Helma jest w domu — powiedziała Helenka. — Często z nią bywam. Dobre dziouszysko. 37 — A jak tam do Emila? — Lubi go! Dzioucha się spłakała, kiedy odjeżdżał, aż mi jej było żal. A gdy tylko z nią się spotkam, to najwięcej o nim mówi. — ...ale to germanka! — wtrącił Gustlik. — Nie Gustliczku! — zaprzeczyła żywo. — Na oko musi udawać Niemkę, bo się boi ojca. Ale ona jest nasza!... — No, to dobrze. — Mnie się też zdaje — wtrąciła Wałoszkula — że oni się mają ku sobie. No, niechby się mieli! Chociaż nie wiem, czyby to pasowało... czyby się kiedy ojciec jej zgodził, żeby taka dzioucha miała się wydać za robotnika. To jedno. A drugie — ojciec zacięty german. Gdzieżby się tam zgodził. No, ale o tym jeszcze czas mówić. Teraz Emila nie ma, dzioucha zapomni, wyjdzie za jakiegoś urzędnika i skończy się cała parada. —- Tak, tak... — westchnęła znowu Bajtkula — szmajster Kowollma słomianą duszę. To nic z tego nie będzie. A co do córki jego — jako mać, tako nać!... Tak to, tak na świecie!... Bo jako stare woły ryczą, tak się też i młode od nich uczą!... Ja już tam nie wierzę, by z niej była Polka, ni!... — A jak w szkole? Już germany popuścili? Jeszcze biją dzieci za polską mowę? — Ale jak było, tak jest! To samo! Teraz już i naukę religii po polsku skasowali. Wszystko po niemiecku. A nikt teraz nie śmie gęby odewrzeć, bo zaraz straszą człowieka frontem i jakimiś sądami polowymi — rzekł Ściskała i splunął. — To już tak na tym świecie! — zabiadoliła Bijtku-la. — Każdy swoją biedę gniecie! Nawet nie chcą te marchy farońskie, żeby dziecka do Pónbócżka po polsku się modliły! Zatracone rokitki. A nie wiedzą, że przecież sam Pón Jezus był Polakiem! — Jak to? • - zadziwił się Gustlik. Wszyscy spoj- 38 rżeli na Bajtkulę. Cóż ta powiada? Że Pan Jezus był Polakiem? Też coś? — A cóż się tak na mnie wszyscy patrzycie? Myślicie, że nie był? Co? —- Eh, nie plećcie, ni! — żachnął się Ściskała. — Bo jeszcze... — Co „jeszcze"? To tak na tym świecie! Mądrzejsze jajko od kury! — rzuciła z przekąsem, bo ją dotknęła niewiara wszystkich. — Przecież dobrze wiem. To wy nie chodzicie do kościoła, czy co? — Na, gdzież to macie w kościele powiedziane, że Pan Jezus był Polakiem? — dopytywał się Ściskała. ¦— Że Polakiem był, to tani prawie nie było powiedziane. Ale że po polsku mówił, to jest prawda. A jeśli sam Pón Jezus po polsku mówił, to już musiał być Polakiem. Wy mi tam nic nie powiecie! — No, dobrze, ale gdzie to słyszeliście? — Na, czy nie chodzicie na kazania? To tacy z was chrześcijanie! Ażeby was gęś zadnią nogą kopła!... Na dyć oto ostatniej niedzieli, gdy księżoszek czytał święto ewangelię, to tak czytał: ,,A wtedy Pan Jezus rzekł: Kto we mnie wierzy, w Boga wierzy!". — Przecież tu nie ma nic powiedziane, że... — Nale, mój Boże, wyście są trąba, Ściskało. Jeśli Pan Jezus powiedział: „Kto we mnie wierzy, w Boga wierzy", to jako to powiedział? Po polsku. Przecież sam księżoszek tak czytali jego święte słowa. Po polsku czytali! Gdyby Pan Jezus był Niemcem, to by księżoszek czytał: „A Pan Jezus powiedział: Wer an mich glaubt"... —: czy jak to tam germany mówią. Albo gdyby był Żydem, to by te słowa Panajezusowe czytał po żydowsku. A on czytał po polsku. Tóż teraz widzicie, że był Polakiem. No, ni?... Roześmiali się wszyscy i przytaknęli jej żywo. — No tóż widzicie! —- uradowała się Bajtkula. 39 1 ROZDZIAŁ TRZECI Już trzeci dzień ryczały armaty. Rozpoczęło się 22 lutego w nocy. Ciemna noc rozgorzała bryzgami płomieni. Wszędzie były płomienie. Na niebie i na ziemi. Rozwlekały się pod chmurami, skroś nieprzejrzanych mroków, olbrzymie błyskawice zmierzały w jednym kierunku, krzyżowały się, kreśliły noc w popękaną skorupę, spadały daleko za ciemniejące sylwetki widnokręgu, wybijały pod niebo olbrzymie słupy ognia, u dołu zwężone, u góry rozcapierzające się w smukłe kielichy, wypełnione rudymi kłębami jadu, wspinały się skokami, miotały kęsami ziemi, betonu, żelaza i ludzkiego mięsa, zlewały się w ścianę, tworzyły ruchomy, rozbeł-tany mur, a ogłuszający ryk, wycie, skowyty i głuche postękiwanie rozkolebanej ziemi splatały się w pie-¦kielny chaos. Już trzeci dzień leciał na Verdun huragan ognia i żelaza. Rozwlekały się po śniegach rude i sine płachciska dymów, podnosiły coraz wyżej, zatapiały kontury pociętych drzew, kryły w sobie ogryzione, szczerbate mury zdruzgotanych domostw, wypełniały leje i rozpadliny ziemi, a w ich jądrze przelewały się ryki pękających granatów i szrapneli, stękała rozbijana ziemia, ludzie marli... Czasem powiał wiatr, a wtedy tumany ciężkich dymów szły na południowy zachód, odkrywały przeoraną ziemię, odsłaniały resztki pni i splątane łany kolczastych drutów, na których krwawiły się strzępy ludzkich ciał. Emil rozpłaszczył się na ziemi. Spod obwisłego hełmu patrzał w tamto ryczące piekło. Obok niego, gdzie okiem powlec, tysiące tych samych,^rozpłaszczających się po- 40 '! staci i tysiące szarych hełmów, spod których obłąkanie ślepi. Już trzeci dzień zrywali się, smagani rozkazem czy gwizdkiem, skakali, potykali, do lejów staczali, znów czołgali po urwistych ścianach, biegli, do ziemi przypadali, ciągle naprzód i naprzód. Przed nimi wyrastały rozczochrane zwoje drutów, rozwierały się wilcze doły, przywalały ich ogromne skiby piachu i rozmokłej gliny, a oni swoje robili. Coraz uderzał granat w ich linie łamał je, szczerbił, a z góry sypały się z wyciem odłamki szrapneli, łuskały po stalowych hełmach, wrzynały się w ludzkie ciała, mlaskały gradem po lepkiej ziemi. Ludzie konali w milczeniu. Nie mieli siły krzyczeć. Ilu ich pomarło, widziało się, kiedy za jazgotał gwizdek. Wtedy podnosiła się fala ludzka, czarna, osmalona, błyskająca przed sobą dziobcami bagnetów i gnała znów kilkadziesiąt kroków. A za nią leżała druga fala ludzka, która już się nie podniosła. Wówczas w nozdrza-wpychał się mdły zapach dymiącej krwi, słodkawy jakiś, o wymioty przyprawiający. Czasem ktoś z biegnących rozchylał ramiona szeroko i kładł się powoli na twarz, inny znowu skręcał się koło siebie i obsuwał na kształt zrzucanego tłumoka, a poniektórzy zaś zwalniali krok, za piersi się łapali, przyklękali, na dłoni wspierali i zwalali w bok, jak znużony człowiek na barłóg. Przerażało milczenie, z jakim konali. Było w tym coś tak okropnego, tak niesamowitego, że się aż włosy pod hełmem jeżyły, a serce truchlało przerażone. A kto wie? Może krzyczeli. Lecz nieustający ryk ognia tłamsił ich wołanie, zanim z ust poleciało. Trzeci dzień trwało już to piekło. Człowiek zapominał, że jest człowiekiem. Wszystka świadomość o jego istnieniu, o tym, że kiedyś żył, że miał swoje troski i radości, że gdzieś tam jego matka czy żona, czy dzieci w tej chwili o nim myślą, wszystko 41 i znikało. Pozostawało tylko uczucie niepojętej przestrzeni, w której wszelka wola ludzka wiotczeje, gdzie jakieś czarne wichry z wyciem przelatują, miotające nim, jak opadłym liściem, że tamten ogień, ryk, burza i wycie a on, to jedna całość, że on sam jest cząstką tego wszystkiego, że tak musi być, bo gdyby było inaczej, to by straszne szaleństwo zwaliło się na jego mózg i w strzępy podarło. W przekrwionych oczach wylęgały się widziane dawno obrazy, pełne krwi, ognia i dymów, w duszy wynosiło się pragnienie mordu i śmierci dla niewidocznego wroga, a cały ten świat przekleństwa ludzkiego skupiał się w zimnych źrenicach i w tym skurczu ramion, trzymających karabin. Dobiegali rowów, 'które według ich myślenia powinny były wzbierać zszarpanymi trupami. Granaty przeorały szczodrze ich wnętrza, zsiekły wszystkie przeszkody, ziemię na opak wywróciły. Dobiegali... A wtedy spod złomów betonu, spod splątanych zasieków wynurzały się okrwawione głowy Francuzów, o wykrzywionych twarzach, wysuwały się karabiny i suchy trzask sypał się w uszy, rozdzierał ich wnętrza, śmigłe strugi ognia rzygały w oczy, a ludzie kładli się znowu w wądolce i pomierzwione skiby, umierający w milczeniu. A ponad głowami leciało wyjące sklepienie pocisków, rozżegały się w oczach widoki wybuchów, wybiegały pod niebo strzeliste kielichy z płomieni, żelaza i ciał ludzkich, a obmierzły zapach krwi wydzierał trzewia. Dobiegali rowów. Wtedy bagnety tonęły ze zgrzytem w ludzkim ciele, wbijały się po rękojeść, wyginały, o żebra zapierały, że trzeba było stopą przytłoczyć leżące piersi i co siły szarpnąć, żeby z drgającego tułowia wydobyć uwięzione ostrze. "¦ 42 Wówczas umierający krzyczeli. W ostatniej chwili, kiedy bagnet wgłębiał się w brzuch lub piersi. A kiedy drapiące ziemię dłonie zastygały powoli, a ostatnie dreszcze gasły, kiedy wywalone oczy powlekały się mgiełką, wtedy usta jeszcze coś szeptały. Inne rzęziły, a inne rzygały bulgoczącą krwią. Zwycięzcy ocierali uznaj one czoła, za piersi się chwytali, bo płuca nie mogły nastarczyć pragnieniu powietrza, w glinie nurzali, żeby je z zastygłej krwi oczyścić, a dłonie w płaszcze wycierali, żeby z nich zetrzeć jej słodkawy odór. Potem znowu wyłazili z rowów na pokryte brzegi i znów spod zsuniętych hełmów ślepili w nowy rozpę-tający się huragan. Już trzeci dzień i trzecia noc, jak człowiek nie był człowiekiem. Emil ocykał się czasami z tamtego szaleństwa, jakby z ciężkiego snu. Próbował ująć myśli. Nie potrafił. Zgarnięte z wysiłkiem rozsypywały się jak suchy piasek ze ściśniętej dłoni. Błąkały się omackiem jakieś strzępy zastanowień, które krzyczały wniebogłosy i do Boga o pomstę wołały za te morderstwa. Lecz rychło przywalał je ryk huraganowego ognia. Przestawał być samym sobą. Znowu przemieniał się w jakiś drobny mizerny ułamek piekła, w strzępek płomiennych szmat, w wycie przelatujących pocisków i w ich wyzwalającą się furię. , Zdawał sobie sprawę, że gdyby go w tej chwili ktoś za ramię porwał i krzyknął mu w uszy: „Ty, jak się nazywasz?" — nie wiedziałby. Rozprężyło się wszystko w nim do ostatniej komórki, wszystko czucie i myślenie skołtuniło się w jakieś mrowisko. Jedynie z chwilą komendy czy gwizdka przybierało kształt bezwolnego pragnienia, żeby mordować tamtych, co się śmierci bronią. W nocy dotarli do głębokiej kotliny, zakrytej szkieletem lasku. Zjadł ostatnie konserwy i ostatni kawał chleba. Po niebie i polach śmigały błyski reflektorów. Przecinały mroki na krzyż, leciały po ziemi, strzeliły z powrotem pod niebo, zakreśliły łuk od jednego krańca po drugi i zapadały w ziemię. Próbował zasnąć. Nie mógł. Przeciągające skowyty pocisków, bezustanny ich ryk, kołysanie się ziemi i walące młoty w skronie pożerały sen. Obok leżeli towarzysze. Zimno kąsało. Godziny mijały. W zamkniętych oczach tłoczyły się widoki, jakie za dnia zbierały. Przemykały się krzykiem ludzi, przerażeniem osłupiałych ócz, czerwienią krwi, błyśnięciami bagnetów.. Koło ich ukrycia przebiegali żołnierze. Wszyscy pod górę. Za nią sterczał na wzniesieniu fort Douaumont. Zanim dopadli doliny, widzieli go spowitego dymami, otoczony wieńcem wybuchów, wznoszący się nieznacznie pod płaszczyznę obłymi sklepieniami pancernych wież, rudych murów i różańcem wytryskających ogni z ukrytych armat. Kiedy pomyślał, że tam mają być ludzie, nie wierzył. Ani jednego człowieka tam nie będzie. A jeżeli się ostał w tym trzydniowym piekle — to zwariował. Kiedy się wychylić ponad urwisko, było można widzieć snopy trupiego światła reflektorów. Wszystkie gromadziły się na przeklętym forcie. Granaty wgryzały się weń bez przerwy. Ogromne słupy ziemi strzelały w górę, rozszczepiały u szczytu w czarną koronę i spadały z powrotem. W słupach tych przebiegały ogniste żyły, rozpryskiwały się w płomienie i miotały iskrami. Przerażone oczy ujmowały na jeden rzut rude, płomieniste słupy, ruchome, znikające, znów wybiegające, gęste, jeden obok drugiego. Emil zsunął się na dawne miejsce. Bezpieczniej w nim. fc 44 Baterie ryczą i ryczą. Kiedyż się skończy to wszystko? Ziemia kołysze się jakby wyważona z posad. Wycie ponad głowami nie ustaje. Sklepienie niebieskie od trzech dni łamie się, pęka na okruchy i stacza w czeluście świata. Żołnierze przebiegają i przebiegają. Z powrotem wloką się sanitariusze z ciężarem bezwładnych, krwawiących ciał na noszach. Rozlegają się dalekie jakieś gwizdy i krzyki komend. Nastawione ponad urwisty brzeg wznoszące się bagnety błyskają ostrymi zębcami. Po hełmach ścieka krwawe światło. Czasem przewali się ktoś na brzegu i spada w dolinę. Noc przedłuża się w nieskończoność. W głowie łupią młoty, krew chrzęści w skroniach. Zimno kąsa. Idzie nowa fala ludzi. Prosto do nich zmierza. Zmieszała się, na ziemi pokładła. — Który pułk? — krzyczy Emil po niemiecku do żołnierza, co koło niego legnął. — Grenadiery... 105 pułk... — odpowiada tamten. — Wiirzburg? — Wurzburg! — Jezusie święty! Przecież to pułk, w którym Józef służył! To ten sam pułk! — Jest między wami Józef Wałoszek? — Co? — Józef Wałoszek jest między wami? — Wałoszek? A jest! Plutonowy! Tam na prawo będzie! Zerwał się Emil, biegnie na prawo. Napotyka obcych żołnierzy. To grenadierzy. Nachyla się i krzyczy, żeby ryk armat przebić. Tamci odpowiadają krzykiem, który dochodzi jego uszu jak szum przelewającej się wody. 45 Wskazują palcami. Każą szukać, Emil podchodzi do następnych. To samo. Jeszcze bardziej na prawo. A może został po drodze. — Jest Wałoszek? — krzyczy przy następnej grupie. Wstaje rosły żołnierz w hełmie, w długim, zabłoconym płaszczu. ¦— Jest! — odpowiada. — Co chcesz, kolego? — Tyś jest? — Ja! — Józef! — krzyczy Emil i za dłonie ściska. Patrzy się tamten, oczy przeciera, poznaje. Obydwaj nie wierzą, czy to złuda. Tyle wojska, tylu ludzi, a spotykają się. Nie wierzą! To prawie śmieszne. Niemożliwe. A jednak możliwe. Nachyla się Józef, podnosi Emilową twarz pod zabłąkany okruch światła i poznaje. Obejmuje za szyję, przygarnia i całuje. Kole szezeciniasta, nie ogolona twarz. To nic. Za to serce pęcznieje radością! Na froncie spotkali się! Po tylu latach! To cud! Emil pociągnął Józefa w głęboką wnękę. Czerniła betonowym otworem w żółtej glinie. Nachylili się. Pod ścianami leżą żołnierze. Cichnie tutaj piekło. Można będzie rozmawiać. Po polsku! Tamci nie zrozumieją! Usiedli na ziemi. Cisną się słowa na usta, garną się ramiona do uścisku. „Na froncie się spotkać! Między tylu żołnierzami! To niepojęte, to niepojęte!" — myślą obydwaj. Szepcą do uszu polskie słowa, mające w sobie ból i piołun. Przesypują się one w serca jak kamuszki o ostrych krawędziach. Zrywają się jakieś nieopanowane szlochy, co po duszy biją. Zapadają jakby w głęboką studnię, zamykają na siedem pieczęci. Emil o ojcu opowiada. Wspomina wszystko, co było. Józef zaciska pięści, zaciska szczęki, żeby nie krzyczeć. Niemcy ojca z ziemi wyrzucili, domu nie pozwolili wystawić, śmierci jego winni, Helenkę zhańbili... Słyszysz bracie? Ci Niemcy, dla których my tu dzisiaj giniemy! Słyszysz, bracie?! Szarpią go Emilowe słowa, dławią. Boli!... Boli!... Teraz mówi o sobie. Margot uciekła od niego z jakimś szubrawcem. Dzieci zostawiła. Ale dzieci obce mu. Naśmiewają się z niego. Najstarsza córka, ledwo umiejąca mówić, polską Świną go nazywa. Od matki to przejęła. Nie wiedzą dzieci, co mówią. Nie rozumieją tego. Matka wiedziała jednak, jak mu zatruć serce. Niech dzieci wypominają mu jego polskie pochodzenie, niech go kopią, plują! — Stało się! — kończy Józef. ¦—¦ Teraz już nie czas narzekać. Za późno. Jutro atak. Wiesz? Na fort Douau-mont! Staraj się, żebyśmy byli razem: Rozeszli się. Emil ciągle nie wierzy, czy to naprawdę z bratem rozmawiał. Ciągle nie wierzy, że go istotnie spotkał. — To dziwne... to dziwne... — szepce. Nad ranem jeszcze raz się spotkali. Józef dał mu swój kawał chleba. Jakiemuś zabitemu Francuzowi z tornistra wydobył. Chleb z boku nasiąknął krwią. To nic. Odkroi się i skończone. — Staraj się być koło mnie! — krzyczy Józef. Krzyczy, bo huragan znowu się rozpoczął. A zdawało się, że nad ranem ustaje. — Bo może... może... — Co? — ...bo może zginę! — Mam takie przeczucie! Po niemiecku teraz rozmawiają, bo Józefowi lepiej się wysłowić. 0 godzinie ósmej atak. Zagrały trąbki. Zerwali się żołnierze. Granaty ręczne kołyszą się u pasa. Nad głowami płyną białe ptaki. Samoloty niemieckie śledzą teren. 1 znowu to opętańcze piekło. Skoki, biegi, krycie się 47 w lejach, czołgania, rzuty granatami, ogłuszające huki, rozlatujące się strzępy ciał ludzkich, ogień, ogień!... Józef biegnie niedaleko. To się podniesie, to do ziemi przypadnie. Raz jest na przodzie, drugi raz daleko za Emilem. Jeszcze kilkaset metrów. Port Douaumont ryczy przeciągle. Jak olbrzymi, legendarny potwór, co zdechnąć nie może. Rzyga ogniem na pełzających ludzi, gasi życia, roznosi zwłoki po przedpolach. Lecz widać, broni się ostatkiem sił. Coraz milkną jego działa. Rozbite czerepy pancernych wieży sterczą ostrymi krawędziami. Sypie się beton zmełłtym gruzem. Przypłaszczyli się ludzie pod zasiekami. Odpocząć trzeba. Tchu nabrać. Na drobną chwileczkę ukryć się przed śmiercią. Brandenburski pułk i zdziesiątkowani grenadierzy czekają rozkazu. Albo się cofnąć, albo naprzód. Porucznik Brandis waży plany. Zerwał się. Atak!... Pędzą za nim ludzie. Przewalają się, giną. Przecinają zasieki, granatami rozszarpują, wyłomy tworzą. Prześlizgują się. Na drutach kołyszą się ciepłe, krwią bluzgające ciała. Teraz głęboki rów. Nad brzegiem stanęli. Pusty. Skaczą, nogi łamią. Tu nie można!... Z boku czerwieni się wyrwana jama w ceglastym brzegu. Tworzy łagodne zejście. Za mną!... Zapadają w rowie. Ponad głowami piętrzy się wycie pocisków. Pękają. Walą się odłamy betonu, wybijają tumany kurzu. Nic nie słychać. Chyba te młoty jeszcze, co biją w skronie. Wypełnił się rów. Teraz po stromej szkarpie. Naprzód! Fiir Kaiser und Vaterland! — Hurra! — krzyczą ludzie i drapią się na wał. Już są pierwsi. Zmiotły ich kule z karabinów maszynowych. Stoczyli się po szkarpie, znacząc^ krwią swą drogę. 48 — Naprzód! Naprzód! — krzyczy porucznik Brandis. Wydziera się, za nim następni. Na wale przypadają do ziemi, czołgają się. Rzednieje ich liczba. Szybko! Szybko! Dopadli brzegu. Pod nogami znowu rów!... Głębszy, niż tamten poprzedni. Urwiste ściany. Miejscami skruszone, rozorane granatami. Tamtymi kamienistymi bruzdami. Rzucają się żołnierze za porucznikiem. Wściekli, krwi spragnieni. W bestie się przemienili. Pryskają rzucane granaty. Skaczą ludzie pod kazamaty. Starli się z Francuzami. Zgrzytnęły bagnety w ludzkich kościach, o kręgosłup się zapierają. Stękają... Wyją... Charkoczą przebijane gardła... dłonie biją rozkrzyczane powietrze. Emil widzi, jak obok pędzi Józef. Oczy straszne, wywalone, szczęki zaciśnięte, górna warga odchylona. Błyskają zęby, jak kły u dzikiej bestii... Nachylony, zgarbiony, skacze przez trupy. Opętany jakiś!... Pod murem broni się reszta francuskich niedobitków. Kłują bagnetami, przebijają na wylot, za gardła łapią, na ziemię zwalają, zębami grdykę przegryzają. Nie chcą się poddać!... Z boku, spoza węgła biegnie im ostatnia pomoc. Te same nieludzkie twarze, wykrzywione wściekłością, co u Niemców i co u Józefa. Zabiega im z boku Józef. Za nim drudzy. Francuzi zatrzymali się. Nadstawili bagnety. Zadzwoniły, za-chrzęściły. Zwierają się, za bary łapią... Józef upatrzył młodego Francuza. Już dwóch Niemców przebił. Odskoczył i pchnął!... Z boku. Zgrzytnął o żebra bagnet, przekręcił, utonął głęboko... — Maryjo święta! — krzyczy przebity Francuz, wypuszcza karabin i wali się w błoto. Przerażenie spadło na Józefa. Straszne, nieoczekiwane przerażenie. — To Polak! — krzyczy w nim sumienie okropnym głosem. 4 — Wyrąbany chodnik, t. 2 49 I ,. Chwycił się za głowę. U nóg tarza się w czerwonym błocie konający Francuz-Polak. Rzęzi. Krew pieni się koło tkwiącego w żebrach bagnetu. ¦— Mamo! mamo! — kwili tamten na ziemi. Jak dziecko skrzywdzone. A w tej samej chwili, kiedy Emil już dobiegał do osłupiałego Józefa, przyskoczył z ginącej gromadki barczysty Francuz. Zaklął strasznie, wyszczerzył zęby, schylił się i co miał siły, wepchnął bagnet w pierś Józefa. — Mamo! — jęknął Józef za swoją ofiarą, wyprostował się, przegiął, w tył odwrócił i opadł na charczącego Francuza-Polaka. Emil oszalał. Opętany furią runął na Francuzów. Rozbija głowy, łupie na ćwierci, że aż mózg białymi, lepkimi plamami bryzga po murze, do ziemi przygważdża. Ostatnich konających dobijał, sam jeden już, kiedy nad zgruchotane sklepienie stalowej wieży wychynęła niemiecka chorągiew. Zaklaskała fałdami, powiała szeroko. Ogień niemieckich baterii skonał ostatnim rykiem. Zobaczyli tamci, że fort Douaumont zdobyty. Ogień ucichał. Pod murem kazamaty zaś siedział skurczony Emil, ukrwawiony, dyszący jeszcze ciężko, trzymał twarz w dłoniach i płakał... ROZDZIAŁ CZWARTY Emil oprzytomniał w szpitalu. Lekarze trochę się dziwili. Nie był ani ranny, ani chory. Czyżby udawał? Ale nie, bo nikt by tego nie potrafił. Nachylali się nad nim, wsuwali termometr pod pachę lub pod język, liczyli kołatanie krwi w przegubie dłoni, naradzali się mądrze i głowami kiwali. Dziwna choroba. Już od dwóch dni, 50 jak go z linii przywieziono do lazaretu, ciągle majaczy, krzyczy i zrywa się. Czasem siada, a wtedy ma oczy błędne. Czyżby naprawdę oszalał? Potem zwala się na łóżko i zasypia. Przyszedł lekarz sztabowy. Stary, siwy, z długą brodą. Posiedział nad nim chwilę i mruknął do otaczających go młodszych lekarzy: — -Nerwy!.... Przeniesiono go na oddział psychiatryczny. Tam dopiero oprzytomniał. Kiedy po raz pierwszy otworzył oczy i rozejrzał się po cichej, białej sali, zdziwił się. Długo patrzył, nie mogąc zrozumieć, gdzie się znajduje. Nachylił się, wlepił oczy w przestrzeń i myślał. Stopniowo poznawał. Obolałe myśli przewlekały się teraz do niego jak zbite psy, cofały się czasem czymś przerażone, potem znów podchodziły, a on je ujmował powoli, ostrożnie, zgarniał do siebie i przeglądał. Supłał je w węzły i przesuwał jak bolesny różaniec w palcach. Przypominały mu się widziane obrazy. Mijały za drobną chwilkę, inne nadchodziły. Tak długo, aż dojrzał w jednym oczy brata. Skurczył się, zakrył twarz dłonią. Oczy ciągle widzi. Patrzą w niebo mętne, powleczone siną mgiełką, okropne w swej martwocie. Podobne do szklanych, wyłupio-nych gałek. W szkliwie ich powtarza się obły, odwrócony -kształt rzeczy znad głowy. Szare niebo, krzywa sylwetka ściany i rozwiana chorągiew na rozbitym bastionie. Dostrzegł powtórnie ostatnią scenę. Krzyknął, wtulił głowę w poduszkę i zaszlochał. Po tygodniu wyblakły wszystkie wspomnienia, zatarły się. Oczy brata utonęły w mroku. Drżał na myśl, że znowu się pojawią, kulił się, wpatrywał uparcie w jakiś ruchliwy punkt, w płynącą chmurę, w skaczącego wróbla pod oknem, w pląsanie śnieżnych płatków czy kołysanie się czarnej gałązki w ogrodzie, czepiał się ich, 51 wierząc, iż nie dopuszczą widoku, co szaleństwem grozi. Nie pojawiły się więcej. Jakby w wodę przepadły. Uciszał się stopniowo. Pobył jeszcze kilka dni, a następnie odesłano go na urlop. Gdyby nie ludzie, płakałby z radości. Toć to całe trzy tygodnie wyzwolin z tamtego piekła!... Zanim dojechał do Ligoty, o wszystkim jakby już zapomniał. Nowe radości i nowe troski przyszły z hałasem i tupotem, silne, mocne, zdusiły do reszty tamte z ostatnich dni. W Ligocie zastał radość matki, garnącej jego głowę do piersi, zastał własną radość, co wstawała ze wszystkich kątów i drzew, i ze znajomych widoków, ludzi spotykał, którzy się cieszyli z jego przybycia, a równocześnie zastąpiły mu drogę troski. Za trzy tygodnie niespełna trzeba będzie wracać, w domu już bieda, chleb wydzielają na kartki, ziemniaki i tłuszcz na kartki, nadzieje na rychłe zakończenie wojny sczezły pod płotem, żałość matki i Helenki z powodu śmierci Józefa, narzekania, płacze po nocach, wspominki śmierci ojca, bezsilność wobec doznawanych krzywd ze strony Niemców, brak wiadomości o Marku, triumfy Niemców i renegatów ligockich z odnoszonych zwycięstw na frontach i Helma, ukradkiem i ze strachem spotykająca się z nim wieczorem. Za dużo tego było. Sposępniał. W bezczynności odmierzonych dni urastały do rozmiarów nieszczęścia, które tak długo potrafią zginać człowieka do ziemi, aż złamią. Nie mógł wytrzymać. — Mamulko, pojadę do Karwiny. Do ciotki... — Jedź, synku, jedź. A wolno ci? — Tak, ale po cywilnemu... — Tóż jedź, synku, jedź! Pojechał. 52 I znowu to samo. Radość i troski. Te same, co w Ligocie. Gustlik umiał go zrozumieć. Zwierzali się nawzajem ze swych przeżyć, nawzajem się pocieszali, szukali zapomnienia w długich rozmowach na przeróżny temat, nie związany niczym z ich bólem, potem znów wracali do zwierzeń, do Gattnara zachodzili, dysputo-wali, kłócili się lub słuchali bajek starej Duroczki, która obok nich mieszkała. Dni mijały. W ostatnim poszli jeszcze do Gattnara. Zastali go na podwórku. Rąbał drzewo. — Na. witejcie! — uradował się Gattnar — a pójdźcie do izby, pójdźcie... Poszli. Przodem szedł Gattnar. Wysoki, chudy, szczupły, trochę przygarbiony, o suchej, kościstej twarzy. W oczach miał życzliwość. Patrząc na człowieka, uśmiechał się z lekka. Kiedy rozmawiał, słowa jego były podobne do rumianych jabłek. Tak się wydawało Gustlikowi, który we wszystkich rzeczach szukał porównania. Nie unosił się, nie gniewał, tylko najwyżej modre jego oczy szarzały. Lecz tylko na małą chwilę. Jego spokój, jakim wypowiadał swoje poglądy, udzielał się słuchaczowi. Chociaż by on był przeciwnego zdania, odchodził przekonany. Zasiedli za stołem. Rozpoczęli od rzeczy błahych. O zarobkach, o Pustec-kim, co się pokazał staremu sztygarowi Ramikowi w kopalni, o wszystkim. — Ten Pustecki, to już się drugi raz pokazuje — napomknął Gustlik. — Pierwszy raz widział go Motyka. A teraz Ramik. A zawsze w Kazimierzu, w starych robotach. —- Słyszałem, że hawierze się lękają, że to jakiś znak! Boją się! — rzekł Gattnar. — Boją się. Powiadają, że to jakieś nieszczęście wróży. — Boże, też opatruj od jakiego nieszczęścio! — westchnął Gattnar. — Bo gdy była eksplozja u Lary-sza, to go też hawierze widywali. — Kiedy to było? — zapytał Emil. — W roku — 94. Tak, wtenczas, to było straszne... A dzisiaj mało nieszczęścia wali się na człowieka, toby jeszcze tego było potrzeba!... Panie Boże, też opatruj!... Gustlikowi przypomniał się ojciec, który wówczas zginął w kopalni, a równocześnie przeżył w gwałtownym skrócie tamtą scenę, kiedy drzemał w diagoneli, a Pustecki odrzucił go pod ścianę na drobny ułamek sekundy przed chwilą, w której kłobuk runął na zajmowane przez niego miejsce. Dziwny to duch. Wierzyć w niego, czy nie wierzyć?... Sztygar Ramik i kopacz Motyka twierdzą, że go widzieli. Przeszedł koło każdego milczący, groźny, jakiś nachmurzony, z siwą brodą, w ubraniu dozorcy, tęgi, barczysty, podniósł lampę, zaświecił w struchlałe oczy czerwonym światłem, nic nie powiedział i zniknął. Tak go opisywali Ramik i Motyka. Obydwóch skarcił naczelny inżynier, że sieją popłoch między górnikami. Wyśmiał się z nich, twierdząc jakoś uczenie, że to złudzenie, coś tam mówił o jakiejś sugestii. Tamci przytakiwali, bo tak wypadało, lecz w duchu wyśmiewali się z niedowiarka.. , , „Poczekaj tylko! — myślał każdy. — Już ty się przekonasz, że to był prawdziwy Pustecki!" Gustlik o wszystkim wiedział, gdyż górnicy szeroko omawiali owo zdarzenie. Każdy przewidywał z trwogą, że to jakieś nieszczęście wróży. Ale jakie — nikt nie umiał powiedzieć. Starzy górnicy, co wówczas, w roku — 94, znajdowali się podczas eksplozji w kopalni, twierdzili, że tak samo pokazywał się ludziom. Kilka razy spotkano go w dziewiętnastym pokładzie, w którym nastąpił wybuch, a z którego żaden górnik nie uszedł, potem kilka razy przeszedł między ludźmi pod szybem. Wtedy również wszyscy się lękali spodziewanego nieszczęścia, lecz nikt nie przypuszczał, że pochłonie ono tyle istnień ludzkich. Teraz dwukrotnie pokazał się w Kazimierzu. Pokład to wysoki, silnie gazujący, kto wie, czy... Otrząsnął się. — Mówmy o czym innym! — zaproponował. — A pewnie — poparł go Gattnar — bo tamte bajdy o duchach, to tylko człowiekowi w głowie przewracają. Słyszeliście, że Łysek poległ na froncie? — Łysek? — zadziwił się Gustlik. — ...i Nardelli Rudek! — dodał Gattnar. — Cóż to za Łysek i Nardelli? — zapytał Emil. — Obydwaj byli nauczycielami. Łysek był naszym poetą śląskim. Bardzo zacny człowiek a mądry. Syn góralski z Jaworzynki, skończył seminarium w Cieszynie. Dzisiaj już był porucznikiem. Profesorowie z Cieszyna, ba nawet z uniwersytetu krakowskiego, mówili,: że ma ogromny talent. Pisał wiersze w gwarze śląskiej. Bardzo dzielny człowiek. Był nauczycielem, ale gdzie, tego już nie wiem. — Kiedy poległ? — zapytał Gustlik. — W listopadzie przeszłego roku. Gdzieś na Polesiu. — A kto to był Nardelli? To jakiś Włoch czy co? — zauważył Emil. — Nardelli Rudek, Boże mu tam dej radość wieczną! — to był też nauczyciel w Dąbrowie. To była dziwna rodzina, ci Nardellowie. Ojciec Włoch, matka Niemka, gdzieś z Tyrolu, a dzieci Polacy. I obydwaj, gdy tylko zaczęło się mieć koło wojny, przygotowywali się do niej. Poszli w sierpniu na front. I obydwaj zginęli!... Tacy zacni, kochani chłopi!... Widzicie, chłopcy, takich ludzi nam trzeba! Tacy ludzie potrafią Polskę wywojować!... Ale chwała Panu Bogu, że ich mamy więcej!... 55 ' — A Nardellego Rudka? Gdzie on zginął? Kiedy? — dopytywał się Gustlik. — Bo ja go znam, a raczej znałem dobrze. Taki szwarny synek był z niego. Czarne oczy, czarne włosy, piękny był jak dzioucha, a mądry i z każdym umiał rozmawiać. — Rudek gdzieś w Karpatach poległ. To jeszcze było jakoś w zimie na początku wojny. Nastała cisza. Każdy zapatrzył się w swoje myśli. — Ale uwidzicie, chłopcy — rzucił teraz twardo Gatt-nar — że ta wojna musi się źle skończyć dla Niemców. Dzisiaj zwyciężają, krzyczą na cały świat, jaka z nich potęga, ale pierony! Co za przekleństwo z tą wojną! Bruździ nam w robocie Kożdoń! — Kto to jest? — A, bo ty nie wiesz. W Skoczowie siedzi. Renegat wstrętny. Z zawodu nauczyciel. Najpierw to on był Polakiem, narodowcem, ale gdy widział, że mu to nie popłaca, przekabacił się na Niemca. Za to płaci mu Komora arcyksiążęca w Cieszynie. — No, takich to u nas może jeszcze więcej się znajdzie! — przerwał mu z uśmiechem Emil. — Być może. Ale takiego, jak ten — to jednak nie! Bo wiesz, co on robi? Wydaje w Skoczowie gazetę „Slą-2ak", pisaną po polsku, w duchu niemieckim. Na wszystko polskie pluje, z błotem miesza, zdechłe psy wiesza. Komora łoży na to pieniądze. Toteż prawie że za darmo świństwo to wszędy wciskają, między tamtejszych ludzi, a ludzie, jak ludzie ¦—- co gorsza — wierzą. W każdym numerze krzyczy wielkimi literami: „Ślązacy, brońcie swego starośląskiego ducha!" Niby to znaczy, żeby pluć na wszystko, co polskie, a łączyć się z Niemcami. — No, dobrze! Ale przecież ludzie... — Ludzie, jako powiadam, wierzą mu. A choćby nie wierzyli, muszą udawać. J3ej, to nie są wasi hawierze czy trzyńczanie!... Gdzie Komora ma swoje dobra, tam pełno jest pieseczfców, przeróżnych ferszterów, gojnych i forwalterów. Ci mają tamtejszych ludzi w garści. Przyjdą wybory do sejmu opawskiego, muszą głosować na niemieckiego kandydata, Kożdonia lub innego piero-na, a nie Londzina czy Michejdę, bo inaczej Komora umie się mścić. Przyjdą wybory do parlamentu wiedeńskiego — to samo. Dzieci muszą posyłać do szkoły niemieckiej w Bielsku, Skoczowie czy Cieszynie, skąd wychodzą w przeważnej części zaprzańcy narodowi. A ci są stokroć gorsi niż sami Niemcy. — Mnie to dziwi— zastanowił się Emil — to u nas tak nas Niemcy gnębią, że nie ma ani opowiedzi, a nie dajemy się, a wy tu, na cesarskiej, macie wolność, o jakiej się nam nigdy ani nie śniło, a tak się dacie bałamucić. Jak to rozumieć? — Tóż, jakom prawił. Komora ma wszystkich w garści. Gdyby tamci ludzie nie chcieli tak tańczyć, jak Komora zagra, to odbiera im paszunek, nie wynajmie pola, z pracy wydali, na każdym kroku ściga, że niejeden se prawi: „A smolę na wszystko, na całą Polskę, żebym tylko miał spokój od Komory!" A po drugie, że tam-. tejsi ludzie są jeszcze mało uświadomieni. Każdemu ta-, kiemu biedakowi wydaje się, że kto umie po niemiecku, to już fajny człowiek, to już pan. Bo to niby każdy urzędnik, każdy feszter i nauczyciel chodzi w kołnierzu i mówi po niemiecku. Tóż tamtejsi ludzie myślą, że człowiek umiejący po niemiecku — to wielki pan. A każdy ojciec chciałby też swojemu synkowi czy dzio-. usze zapewnić lepszy chleb na przyszłość, żeby nie mu-. sieli tak harować jak on. Toteż pcha je do niemieckich szkół. Tam się uczy takie chłopskie dziecko po niemiecku, uzyska posadę w urzędzie czy w Komorze, ale już też przepadł dla 56 Polski. Niemiec z niego bity, że ani, bracie, nie przystępuj do niego. Będzie członkiem Nordmarku*, Turnve-reinu*, Schulvereinu* i innych diabelstw, i Gesangve-reinów*, po polsku nie przemówi, a za ojca, co po niemiecku nie umie, wstydzi się i nieraz znać go nie chce, gdy się spotkają w Cieszynie. Potem ojciec płacze i narzeka na wyrodka syna. To masz, błaźnie pierońskiL. Tak ci się należało! Jeszcze takiemu dziadowi należałoby się porządnie w skórę nabić. To jest tak!... — A to wszystko — zaczął po chwili — a to wszystko tak tych ludzi bałamuci tamten judasz, Kożdoń ze Skoczowa, ze swoim parszywym „Ślązakiem". Ażeby pierón jasny udławił się tymi judaszowskimi pieniądz-mi, co mu Komora płaci, żeby go za życia wszyscy diabli porwali, żeby skonać nie mógł, bydle przeklęte! Uniósł się, był zły jak wszyscy diabli. — A mało, co zatruje swoim robaczywym pluga-stwem, swoją szmatą judaszowską, to jeszcze jeździ po wsiach, zebrania miewa publiczne i mowy wygłasza. Ą na wszystko co polskie to pluje, że mu się aż z pyska pieni. A matka jego i ojciec, to ani po niemiecku nie umieją! Takie bydle przeklęte! — A do was, do Zagłębia, też tu zagląda? — Jezusku! Dyćby go hawierze na miejscu zabili i do gnojówki wciepali. Raz tylko był, to było pełno żandarmów, ale miły pan Kożdoń polękał się i pojechał. Dusza mu do spodni uciekła. A te swoje szmaty, to też tu przysyłał. Nie wiem, skąd dostał adresy. Za darmo je całymi kupami przysyłał. Zwracaliśmy je raz i drugi i poskutkowało. — A jak myślicie, Gattnarze — zapytał Emil — by-dzie kiedy ta Polska? * N o r d m a r k, T u r )¦ ",,-¦,',¦ ¦.. , ;•¦ ; -— Góż im może zrobić? Przecież nie każe do bab strzelać, ani ich. bagnetami żgać! — Kto wie?... Kto wie?... — martwili się inni. -<- Weg! Weg! — krzyczał żandarm i odpędzał ich od kościelnych drzwi. Bo coraz większą gęstwą podchodzili do progów. — Cóż nas, faronie, bydziesz odganioł? — zaczynały już kobiety pokrzykiwać. Odwaga ich rosła, bo tłum gęstniał na drodze przykościelnej, koło płotu i przed drzwiami, i zaczął się burzyć. Ucichli jednak wszyscy, bo z wnętrza kościoła wyleciał nagły krzyk sierżanta, a równocześnie za nim wrzaskliwy jazgot kobiet. — Na schodach są kobiety!... Nie chcą puścić do dzwonów!... Zaraz ich stamtąd wyrzucić! — krzyczał na żołnierzy wybiegający sierżant. . Zaskoczyła ich ta wiadomość. Skąd się tam wzięły? Przecież kościół był zamknięty. Wnet jednak zrozu-mieli,| że już od rana czekały w wieży na ich przybycie.; Kościół zamknęły od środka i teraz nie chcą przepuścić do wieży! Ha, będzie trudna sprawa!... Złożyli narzędzia pod drzwiami i jęli się omackiem drapać po ciemnych schodach na wieżę. Nic nie mogli dojrzeć, bo na dworze było słońce, a,tutaj mrok. Gramolili; się powoli w wąskim korytarzyku, a dłońmi ścian macali. Naraz, tuż przed nimi, wychynął ogromny krzyk, a równocześnie jęły spadać zapalczywe razy. Kobiety z Wałośzkulą na przedzie prały miotłami po uchylających się głowach żołnierzy, łupały drągami po zasłaniających się ramionachj, a reszta ich, nie mogąca 105 J dosięgnąć przeciwników zachęcała do walki jazgotliwym wrzaskiem. Żołnierze zaskoczeni obroną, zaczęli się cofać, uchylać coraz niżej, a coraz jeden i drugi przewracał się na stopnie i podbijał nogi drugim. Kobiety zaś zachęcone zwycięstwem, zapalały się jeszcze mocniej w walce, a jeszcze mocniej napierały i tłukły nieszczęśników, że teraz stopnie wypełniły się okropną wrzawą i klątwami, a żołnierze cofali się coraz niżej. W końcu z kościoła wybiegli pojedynczy żołnierze, bez czapek, z siniakami i podrapani. Witał ich radujący się krzyk ludzi. A kiedy już ostatni stoczył się po schodach w przedsionek, ciemna studnia wieżowa jęła powoli ucichać. I tyle tylko, co te szybkie stukoty kroków uchodzących kobiet na piętro, postękiwanie gramolących się żołnierzy na posadzce i urągliwe krzyki ludzi na dworze. Sierżant krzyczał na ludzi przed kościołem, że ich każe rozstrzelać, wpadał do kościoła, podnosił głowę w kierunku ukrytych kobiet i również krzyczał.' — Skandal! Wstyd! — chrypiał zapieniony. — Bydło przeklęte! Bagnety na karabiny i jazda na wieżę! Żandarm, przypatrujący się w milczeniu całej scenie, z trudem tłumił w sobie śmiech. Jeszcze coś podobnego nie widział, żeby kobiety potrafiły taką łaźnię sprawić żołnierzom!... A kiedy żołnierze parali się z bagnetami, wsuwając je na lufy, podszedł do sierżanta. — Przecież nie będziecie robili jakiegoś ataku na bagnety!... Ośmieszycie się!... Sierżant jakby ocknął się z zapalczywości. Chwileczkę coś poważył w głowie, a potem krzyknął: — Stać! Teraz ja wam pokażę, jak się robi porządek z takimi kanaliami! Poprawił pikielhaubę na głowie, podciągnął pasek 106 pod brodą, zacisnął pięści i skoczył na schody. Posypał się gruchot biegnących kroków w górę. Ustał. W tej samej chwili wyleciał znowu wrzask kobiet, skłębił się w korytarzyku, a za nim ostry, zgrzytliwy głos sierżanta. Nie zważając na dotkliwe razy licznych mioteł i drągów, walących mu się na głowę, uchwycił pierwszą kobietę za suknię i szarpnął. Została mu w dłoni wydarta szmata. Obsunął się o kilka stopni w dół. Skoczył znowu. Rozcapierzył palce, rozciągnął ramiona, żeby ująć najbliższą przeciwniczkę w pół i zrzucić za siebie. Schylił głowę i zaczął się przedzierać przez gęste uderzenia. Ułapił. Lecz równocześnie Wałoszkula stojąca z boku, ujęła miotłę z drugiej strony, zamierzyła się spoza głowy i grzmotnęła go na odlew w twarz. Uderzenie były tak mocne, że sierżant wrzasnął przeraźliwie, puścił kobietę, zatoczył się i runął na wznak. Starał się uchwycić jakiejś podpory, darł pazurami ścianę, lecz na próżno. Stoczył się po schodach, legł ciężko na posadzce jak zrzucony tłumok. Żołnierze spodziewali się ciężkiej przeprawy sierżanta z zapalczywymi kobietami. Lecz tak haniebnego powrotu z wieży — nie przewidzieli. Uradował ich widok porażki. Nie mogli się powstrzymać od śmiechu. Chwilkę mocowali się z pęczniejącym śmiechem. Lecz gdy pierwszy z nich parsknął w głos, drudzy poszli w ślady. Chwytali się za boki, bili dłońmi po udach i zanosili chichotem. Toć bestia stoczył się po schodach jak ulęgałka. Wstał nareszcie. Spojrzał wściekły na żołnierzy. Śmiech zastygnął na ich twarzach. — ...rraus!* — ryknął i wskazał im drzwi. ...Raus! (indem.) — Precz! wynosić się! 107 Wybiegli spłoszeni. Strach na nich padł. — O 'Herr Gott, co teraz?... Co teraz!:.. : Lecz żandarm już przystąpił do pieniącego się Sierżanta. ! — Niech się pan, panie sierżancie, uspokoi! — zaczął do niego przemawiać. — Trudna rada. Pan tu nić nie zrobi. Pan nie zna tutejszych ludzi!... Trzeba ich wziąć albo podstępem, albo odłożyć wszystko na jutro. Niech pan sprowadzi jeszcze jeden pluton, i jutro brać je tam na wieży albo gwałtem, albo głodem. Zresztą 'one i tak pójdą do domu. Niech się pan nie irytuje. To już tak bywa z dewotkami. No... niech pan to na dzisiaj zostawi w spokoju. Jutro pójdzie wszystko inaczej!.;." Sierżant sapał jeszcze, klął z cicha, lecz uznawał słuszność rady żandarma. Gryząc wargi w tłumionej pasji, wyszedł przed kościół. Powitał go drwiący gwar zebranego tłumu. Nic nie mówił. Rzucił tylko komendę, żołnierze ustawili się skwapliwie w dwuszereg, obrócili na piętach i ruszyli w kierunku ligockiej kępy. '•> Żandarm kazał najbliżej stojącemu chłopu, by powrozy i narzędzia przeniósł do przedsionka w kośteiele i ustawił pod ścianą. Następnie uśmiechając się ciągle, nieznacznie, powiódł spojrzeniem po rozradowanym tłumie i poszedł za plutonem. Odprowadzały go również urągliwe uwagi. Nazajutrz wczesnym rankiem przyszły do kościoła dwa plutony żołnierzy. Sierżant kazał znowu otworzyć drzwi wytrychem. Cisza. Kroki żołnierzy rozbiegały się echem po pustym kościele. Wybrał co najtęższych, Ustawił dwójkami, na karabiny nakazał nałożyć bagnety, a na ich końce wsadzić drewniane gałki. Podobnie jak do ćwiczeń w fechtunku. Wszak gdy raz i drugi żgnie taką kulą pod żebra, to wystarczy. — Naprzód! — warknął, kiedy już wszystkim wyjaśnił, co mają robić. Ruszyli. Szli powoli, ostrożnie. Czaili się, a karabiny wysuwali przed siebie. Minęli pierwsze piętro, minęli drugie... Nic!... Nikogo nie ma!... Teraz na trzecie wyszli. Wznosili się coraz wyżej, coraz bardziej czaili. A jeżeli gdzieś zasadzka czeka!... Wysunęli się na pomost... znowu pustka. Kiż diabli?... Jeszcze czwarte piętro!... Ostrożnie... Ostrożnie... Coraz wolniej... Stukot kroków przewala się coraz głośniej, a przestraszone jaskółki i wróble uciekają z lamentem. Jeszcze kilka stopni. Ułapili mocniej karabiny i spod hełmów patrzą podejrzliwie. Doszli. ¦— O, Herr Jesu! Dzwonów nie ma! — krzyknął pierwszy żołnierz. Zostały tylko powrozy i ciężkie dębowe imadła, oraz belki, oblepione czarnym smarem, na których jeszcze wczoraj wisiały... Nie ma dzwonów!... Ulga spłynęła w serca żołnierzy, uśmiechali się zadowoleni z ludzkiej przemyślności. Nie będzie kiedyś sumienie gryzło, że komuś niesłuszną krzywdę zrobili. Jedynie sierżant klął jak wszyscy diabli. ROZDZIAŁ ÓSMY Gustlika znowu nawiedził radosny dzień. Bo oto otrzymał list od Helenki. Te proste słowa w jego nagłówku: „Kochany Gust-liczku!" — radują go jak upragniony gościniec z dalekiej drogi. Powtarza je ustawicznie w myślach, a co spojrzy na świat czy na ludzi, wszystko wydaje mu się odmiennym, a zło u ludzi przemienia się w szczerą dobroć. 109 ¦ Aż się dziwi. Takie proste, naiwne słowo, a tyle ma w sobie mocy. Potem wysupłały się z listu inne radości. Przede wszystkim to, że Niemcy przyszli po dzwony, a najpierw baby zbiły ich miotłami w wieży, a następnie w nocy dzwony zniknęły. Helenka, wie, gdzie są, lecz nie może pisać. A słusznie. -— ...wiesz, a nasze dzwony przez noc uleciały do nieba — pisze -— bo ich rano już nie było. Bajtkula powiado, że „ufyrkły do luftu". Następnie pisze, że Marek wrócił już z wojny. Dziw nad dziwy. Został wyreklamowany. Już chodzi na szychtę i dużo rzeczy opowiada. Coś o komunistach, a jakiejś Róży... Gustlik wie, co to są za rzeczy, o których Marek opowiada. Gdyby Niemiec czytał to zdanie, także zrozumie, o czym mowa. Emil służy przy lotnikach. Już nawet latał z jakimś oficerem nad linią. Samolot wrócił podziurawiony. Ale Emil żyje i zamierza biedzie kark skręcić. To znaczy, że przemyśliwa, jakby wsiąść do samolotu i na francuską stronę przelecieć. Tak sobie tłumaczy Gustlik tamto powiedzenie o biedzie. Helma z domu uciekła. Do swojej babki. Powiada, że nie będzie w domu, bo ją ojciec chce wydać za jakiegoś niemieckiego oficera. A ona kocha Emila i na niego czeka. U Kowolla była straszna wojna. Lecz dziewczyna na swoim postawiła. Ludzie w Ligocie radują się, bo będzie wesele. Wesele? Cóż za wesele?... Aha! Już wie! Bo niezadługo Niemców wszyscy diabli wezmą i Górny Śląsk ożeni się z Polską. O takim weselu chyba pisze Helenka. Tylko jedno. Zawsze musi być w pszenicy kąkol. 110 Helenczyna matka siedzi w więzieniu. Była rozprawa sądowa. Wszystkie kobiety wraz z Hanką Bijokowąr co w wieży żołnierzy i sierżanta miotłami i drągami zbiły, zamknięto do więzienia. Jedne skazano na dwa tygodnie, inne na dwa miesiące, a matką Helenczyna na pół roku. Ale to nic. Pół roku minie, a do tego czasu, kto wie? Może już tamtych diabli wezmą. Zaraz!... Teraz mamy koniec maja... to będzie kiedyś w listopadzie. Bo chyba dłużej już się to nie powlecze. Helenka trochę w liście popłakuje, matka Gustliko-wa także popłakuje, ale to już tak musi być. U kobiet nic się nie może obyć bez płaczu. Od owego dnia, kiedy list przyszedł, wszystko się odmieniło. I świat i ludzie, a przede wszystkim czas. Jakoś szybko uchodzi, a co dzień coś innego przynosi. Ludzie już powoli oswoili się z ostatnim nieszczęściem w kopalni. Pobitym urządzono pogrzeb, a obydwa pokłady „Kazimierza" zamurowano. Postawiono tamy, grube na kilka metrów, u wejścia do przekopu, pobielono je i już po wszystkim. Być może, że tam jeszcze tli się pożar. Sztygar Ramik powiedział, że tamy dopiero za jakie półtora roku otworzą. Aż wszystek ogień zupełnie zdechnie. Oswoili się górnicy z tym, że tamami zamurowana śmierć błąka się po zawaliskach i na ludzi czeka. Niech czeka!... Nie doczeka się. W innych pokładach już znowu tętni praca, już znowu trajkoczą flotmanki i pikwiki, dzwonią perliki, łupią się z chrzęstem ławice węgla, chrapią zdyszane hasple, a w przekopach, w szóstym i piątym poziomie dudnią wózki, pod szybem zaś jazgoce dzwonek sygna- lll łowy, kłębią się nawoływania ludzi, przelatują z szumem czarne windy — a że tam gdzieś w odgrodzonych „Kazimierzach" niebieskie płomyki ściany liżą i pozawalane przestrzenie trującym gazem sycą i że tam jeszcze ośmiu towarzyszy poświęconej ziemi czeka — to nic. Tyle tylko, co u każdego jakoby gorzki osad na dnie serca został, którego nie może się pozbyć. Gustlik odchorował swoje, nastękał się, mleka ciepłego po wszystkie czasy nachlipał, a w końcu kiedy z niemocą i resztki przerażenia odeszły, powrócił do pracy. Myślał, że zaraz z pierwszej szychty ucieknie. Ale gdzie tam! Gdy znalazł się między ludźmi w przodku, i kiedy ujął łopatę i zaczął ciskać węgiel do wózków, jakby upił się pracą i o wszystkich niemrawych majakach zapomniał. Fizyczne zmęczenie pożarło je łakomie. A w chwilach spoczynku nie było czasu o tym myśleć. Były inne ważniejsze sprawy do omawiania. Czasem ktoś wspominał mimochodem o tamtym przeklętym dniu. Wtedy każdy słuchał, jak o czymś, co już było, a więc o czym nie warto myśleć. Było nieszczęście? A, było! Ale teraz już nie jest! Cóż z tego, że było? Człowiek najadł się strachu, nałykał dymu, swoje odleżał i już po wszystkim. Aha, że tamtych ośmiu za ścianą spoczywa? Mój Boże, a cóż im już teraz człowiek pomoże? Czy oni o tym wiedzą? A nich leżą! Byleby nie straszyli, gdy człowiek pójdzie samotny pod szyb, to już wszystko dobrze. Szkoda ich jest! Ale cóż o tym mówić? Nic nie pomoże!... Niech w „Kazimierzach" straszą i chodzą, gdzie im się podoba. Tylko żeby ludziom dali spokój. Każdy ramionami wstrząsnął i chętnie pozbywał się owych wspomnień. Bo dzisiaj ważniejsze rzeczy do omówienia. Głód coraz większy. Czarny chleb jak z sadzy. Mówią, że piekarze mieszają trociny do mąki. W zębach 112 trzeszczy i rozsypuje się, a potem w żołądku żre jak sto;'diabłów. Jakąś połentę na kartki wydzielają zamiast mąki. Przychodziły teraz dni coraz dziwniejsze. Gdzieś z daleka nadlatywały wieści, raz takie, potem zaś owakie, a wszystkie mające w sobie przyczajoną radość i nadzieję. Zrywały się jak nagłe podmuchy wiatru, co nie wiedzieć skąd nadbiega, wpadnie znienacka w gęsty, ciemny las, uderzy o gałęzie, że liście rozszu-mią się szeroko, daleko... zwali się na cichą, głęboką wodę, że ją w liczne skiby rozorze; potem się porwie i leci dalej. I cisza. A zanim szum w lesie ustanie i zanim bełkot wody utonie, nadleci drugi wiatr... Potem trzeci. A następnie już wichry gnają z krańca świata, ogromne, hyrne, radosne. Co dnia prawie nadlatywały więc coraz dziwniejsze wieści. — Foch bije Niemców! Na linię Zygfryda ich wypiera! —! Niemcy pod Marną idą na marne! *4 Na froncie bułgarskim bryja! Cały front bułgarski pękł! Wojsko ucieka jak diabli! — Jezusku święty! Dyć i Turcy już dostali. Już jest po nich. Angliczanie ich dzierżą za pyski! —t; Austria prosi Amerykę, że już się nie chce bić! Słyszeliście ludzie? —i:A na serbskim froncie, Maryjko święto!... Wszystko, ucieka jak pieron! Już nie ma frontu. Puste pole! Czesi już buntują się w kadrach! -n- Bączki z czapek zrzucają! A żołnierze czescy śpiewają na ulicach: „Kde domov muj!"* Ludzie zapominali o pracy. Gorączkowali się. W kopalniach, na drogach zbierały się tłumy górników. Słu- * K d e d o m o v... (czesk.)— Gdzie dom mój... 8 — Wyrąbany chodnik, t. 2 113 i i chali, opowiadali, radzili. Wszyscy widzieli nadchodzący kres wojny. Cały świat się wywraca. O Polsce coraz głośniej i głośniej!... Przyszła największa wiadomość. Spadła na ludzi jak ogromny kamień w wodę. — W Cieszynie tworzy się Rada Narodowa!... — Słyszeliście ludzie? Polska Rada Narodowa w Cieszynie!... — Niech żyje Rada Narodowa!... Nikt nie chciał wierzyć, czy to istotnie prawda. — Wiecie, chłopi — mawiał raz po raz stary Ku-bienka, który się spłakał na wieść o utworzeniu Rady Narodowej w Cieszynie — wiecie, chłopi, tak mi jest teraz na sumieniu, jak wtedy, kiedy nas w filarze zasypało... — Powiedzcie! Powiedzcie! — dopraszali się towarzysze, siedzący w kuczki koło haspla nad pochylnią, a mający w środku Kubienkę. — ...wiecie, to prawie tak samo. Wiedzieli, że Kubienkę raz zasypało z trzema górnikami w filarze. Było to przed pięciu laty. Trzy dni tam siedzieli, odcięci od ludzi. W końcu ich odgrzebano w ten sposób, że wyrąbano do nich niski ganek w węglu. Każdy rad słuchał Kubienkowych wspomnień o tamtym zdarzeniu, które prawie że z cudem graniczyło. — Tóż to było tak — zaczął znowu Kubienka, kiedy ktoś usłużny poczęstował go tytoniem z rozwartego pęcherza, a on nabrał zwitek szeleszczących liści, stoczył w małą gałkę i „na śliwkę" założył. — Kiedy nas zasypało w tym filarze na „Henriecie", myśleliśmy wszyscy: No, już jest po tobie!... Już my są wszyscy kaput!... Tak my se myśleli. Czterech nas było: Kurzejka stary, Kopoczek z Wi-derholca, młody Pultek muzykant i ja. Zawaliskiem nie 114 Iza było przeleźć. Ale powietrze mieliśmy. Tak samo było, jak z tymi hawierzami z „Kazimierza pierwszego". Oto Wałoszek też wie! — i skinął głową na Gustlika, co opodal siedział. — No, wtenczas, to się Wałoszek spisał! — zauważył któryś z gromady. — Ale posłuchajcie!... Tóż było tak. Szła rura z powietrzem koło ściany, tóż my ją kamieniem roztrzaskali i cały czas nam tak fuczało jak sto diabłów. A zimna było od tego, że z nami ipytlowało jak na mrozie. I mieliśmy powietrze i nie zagazowało nas. Bo gdyby nie to — to bylibyśmy już dzisiaj pod darnią. No i dobrze. Jak to gruchło, prawiliśmy se: — Pierona, już jest po nas!... — Ale nic nam nie było. A potem tośmy zaczęli rąbać ścianę. Zaraz zmiarkowałem, że nigdzie indziej, tylko tu a tu będą nasi kamraci szukać... — A jak to bez światła tam siedzieliście? — zapytał Gustlik. — Ale nie! Lampy mieliśmy, bośmy je porwali, jak zaczęło walić. Ale co dalej. Tóż to było tak. Myśmy rąbali w ścianę, że aż się iskrzyło, a co my ustali, to słyszymy, że kamraci z drugiej strony też rąbią. I tak my rąbali we dwie strony. Ścigać to się nóm ścigało!... Bo tu ani wody, ani kąska chleba. I dobrze. I tak trzeci dzień rąbiemy, jużeśmy foremny chodniczek wykopali w węglu, a co se na chwilkę spoczniemy, to tamci też biją. A coraz bliżej. A śmierci nie boliśmy się. I dobrze. Fort kopiemy i kopiemy. Szło to pomału, bo węgiel był twardy jak diabli. Aż jak tu naroz nie słyszymy, że ściana przed nami trzeszczy, a ci tam za nią repocą w nią szramówkami jak sto diabłów... — Wiedzieli kamraci, że żyjecie? — zapytał znowu Gustlik. — Toć wiedzieli, bośmy wciąż po rurze bili i dowali znać im, że żyjemy! Na czym to skończyłem? 8* 115 — Jak tamci z drugiej strony repocili szramówkami w węglu... : ¦' — Ja, rychtyk!... No i dobrze. A jak tu naraz ściana przed nami się nie rozwali, a my się nie patrzymy i; Mary jko święto!... przed nami ludzie stoją z lampami i wrzeszczą na nas: A żyjecie, kamraci?... To mnie wtenczas tak było, jakby mnie coś za serce chwyciło, jak-bych się mocnej gorzoły napił, że mi aż we łbie zakręciło, a to serce, to tak prało w piersiach jak zwariowane. : ' . : ¦¦¦¦:'¦¦"; Jam wyskoczył z dziury, a za mną tamci trzej. A z radości, tom porwał pierwszego z brzegu za kark, óbłapił i tak zaczął ściskać i całować, żem go o mało nie udusił. Aż mnie drudzy musieli hamować. A to był sam dyrektor Wolt On myślał, żem tam w zawalisku oszalał i wrzeszczał na hawierzy, aż go ratują! >>' — No, i co dalej? — Na, nic. Już jest koniec. Ale powiadom: teraz mi tak samo jest na sumieniu jak wtedy, kiedyśmy siedzieli w tym zwalisku i chodnik se rąbali. A potem, kiedyśmy uwidzieli przed sobą wyrąbaną dziurę, a w niej ludzi z lampami i z dobrym słowem. Wtedy mnie. też tak było na sumieniu i na sercu jak teraz... Prawie tak samo! Chwilkę wszyscy ważyli w głowie porównanie Ku-bienki. Podobało się każdemu. — Dobrzeście to powiedzieli, Kubienko, z tym wyrąbanym chodnikiem i z tą Polską — zauważył w końcu stary Szymiczek. — Z nami to jest tak samo. Dobrze to powiedzieliście. My też tak byli, jak zasypani w filarze, a musieliśmy se powoli chodnik wyrębywać.j.: — ...do wolności! — dorzucił z namaszczeniem To-mosz, co dużo książek czytał i umiał to składnie] wyrazić. — Tak!... Do wolności! Dobrześ to powiedział, Tdmo- 116 szu!... I teraz już nam tak, jak było Kubience. Jeszcze raz, drugi prasnąć perlikiem w ścianę, a będziemy na wolności! Będziemy mieli wyrąbany chodnik do Polski!...:' , , .... •<-,! ' ;v;.;i ,, * ;., :,.,¦ ; ¦ ¦ ,. Wszyscy przytakiwali żywo, bo im się podobało tak zręczne ujęcie obecnych przeżyć. Jeszcze kilka dni, a chodnik już będzie wyrąbany i człowiek wyjdzie na świat jakoby z dusznego zawaliska. •¦¦¦.¦¦ Gustlika uderzyło jedno. Kiedyś Gattnar użył podobnego porównania. Mówił wtedy, że Ślązacy muszą sobie do Polski jakoby drogę przez gęsty las wyrąbać. To jest to samo, co Kubienka i Szymiczek powiadają. — Wyrębujemy se chodnik do wolności! — powtórzył bezwiednie za tamtymi. ' '• — Co to mamrzesz? — zapytał go Szymiczek. — No, cieszę się, że już wszystko diabli biorą! — odrzekł Gustlik. — Ja, synku!... My się wszyscy cieszymy! Wszyscy! Teraz już każdy dzień był nabrzmiały radością. Co który górnik z Cieszyna powrócił, skupiał koło siebie tłumy i opowiadał, co się tam dzieje. Dom Narodowy w Cieszynie — to tak, jakby na jarmarku. Ludzi wnim się przewija od rana do wieczora, że drzwi się nie>za-mykają. Rada Narodowa przez cały dzień urzęduje. Niemcy cieszyńscy i starosta wściekają się. Żołnierze zrzucają bączki, a przypinają polskie lub czeskie kokardki. Niektórzy oficerowie to samo robią. Coraz głośniej o końcu wojny, coraz częściej wracają pociągi naładowane po brzegi żołnierzami. Najwięcej wraca ich z frontu serbskiego. Żołnierze krzyczą, śpiewają i radują się, że już po wojnie. W Cieszynie jeszcze dyscyplina w wojsku. Pułkownik Gemdt trzyma ludzi 117 L w garści. Ale wszyscy wiedzą, i on sam chyba wie o tym, że jego panowanie już niedługie. Pewnego dnia rozkrzyczały się ogromne afisze po całej Karwinie, zwołujące wszystkich na wiec do Cieszyna. Rada Narodowa zwołuje. Wołają na cały świat o kończącej się Austrii i o nadchodzącej Polsce. Krzyczą 0 trzynastym punkcie Wilsonowego programu pokojowego, który mówi o wolnej Polsce z dostępem do morza. — Na wiec! Na wiec! — leciały po Karwinie wołania. Ludzie gromadzili się znowu, czytali, nawet liter palcami dotykali, bo jakoś im się wierzyć nie chciało, że to nie złuda. — A więc w niedzielę pójdziemy, hawierze! — wołali górnicy. Zmawiali się na drogach, w przodkach, po domach, 1 na palcach niecierpliwie liczyli, za ile dni będzie niedziela. Całemu światu wtedy pokażą, co to znaczy być Ślązakiem. Baby czyściły ubrania mężów i co starszych synków, chłopcy ojcowe buty już na kilka dni naprzód czernili i szczotką pracowicie w połysk powlekali, górnicy zaś laski swoje oglądali i w dłonie popluwali. Liczyli dni na palcach i palili z niecierpliwości. Przyszła niedziela. Wczoraj jeszcze deszcz siąpił, październikowy chłód dobierał się kąśliwie do kości, po opuszczonych polach brudne mgły się plątały, a z ciężkich, obwisłych chmurzysk sypał się na świat szary mrok. W nocy przyszedł wiatr, chmury porozpędzał, gwiazdy z nieba wyłuskał, a nad ranem, kiedy ludzie przed dom wyjrzeli, słońce wędrowało już po niebie, ciepłe, jasne, uroczyste. Po drogach rozlewały się jeszcze czarne kałuże i rzadkie błoto, w bruzdach zaś kisiały żółte zlewiska deszczu. Od rana wszystkimi drogami szły i szły ogromne procesje ludzi. Od Ostrawy, od Bogumina, potem z tamtej 118 strony Cierlicka, od gór spod Jabłonkowa i Istebnej, Trzyńea i Karwiny, ba, nawet od Skoczowa i Bielska, gdzie renegat Kożdoń włodarzył, gdzie arcyksiążęca Komora ludzi gnębiła. Szły czarne tłumy z wesołym rozhoworem, ze śpiewem, buńczucznie, z rozwianymi chorągwiami, laskami stukali o przydrożne kamienie, radośni, weseli, jakby na wielki odpust idący. Gdzie tylko spojrzeć, wszędy można było widzieć sunące gromady ludzkie, zmierzające w kierunku Cieszyna i zewsząd słychać było gwar i śpiewy. Z daleka już, od Krasnej, od Żukowa, od Trzyńca i z Rajskiego kopca za Frysztatem łowiły oczy mgliste zarysy wież cieszyńskich. Na ich koniuszkach gorzały strzępki słońca, złociły się w błękitniejącej mgle, a szara czworoboczna, zębata wieża Piastowa, stercząca wysoko pod niebo, nad miasto wyrosła, że ludzie tylko na nią patrzyli. Nogami stała we mgle. Toteż każdemu się zdawało, że dzisiaj większa ona niż zazwyczaj, że jakoby na palce się wydziera i pod niebo sięga szczerbatą koroną, żeby tylko nadchodzące tłumy dojrzeć. Tak się wydawało ludziom. I każdy czuł się w owej chwili potomkiem Piastów, co ongiś tutaj szafarzyli, a potem w zapomnienie poszli. Każdy patrzył po szerokiej ziemi, jako na swoje dziedzictwo, sycił oczy widokiem omglonych Beskidów, co na skraju świata wysokimi graniami przystanęły i niebo podparły, radował się urodzie dolin, wzgórzy i kęp niespodziewanych, przelewających się w łagodnych skłonach pod krańce spojrzenia, podobnych w swej krasie do uśmiechu dziewczyny młodej. Radowali się ludzie, patrzący teraz z wyżyn na swoją ojcowiznę, i w oczy brali jej krasę. Toteż serca wszystkich jakoby rzetelnym miodem się napełniły. I to taki cud-ziemię mieliby stracić? Jak żyw nigdy! 119 m Do Polski musi wrócić, bo to jej dziecko rodzone, które kiedyś jakoby matka, biedą przyciśnięta w poniewierkę ludziom obcym oddać musiała, żeby im za pasterkę służyła. Naharowała się chudziątko, naharowała przeróżnym obcoplemieńcom, przez długi czas natrapiła się w obcej służbie, a teraz by znowu miała pójść na nową ciężobę?... Jak żyw nigdy!... Do Polski musi powrócić, bo to jej matka rodzona! A jeżeliby ktoś nie chciał pozwolić!... Maryjko święto!... Tego walić lagą po łbie, a tęgo walić, by im się odniechciało po wsizystkie czasy, amen!... Tak myśleli wszyscy, idący dzisiaj na wiec do Cieszyna, Schodzili z kęp w dolinę Olzy, gdzie się ich miasto rozsiadło, i patrzyli znowu z radością na trzepocące się chorągwie polskie. Zaroiły się w końcu ulice Cieszyna nieprzeliczonym pogłowiem ludzkim, roz tętniły się znowu bruki, rozbeł-tały ogromne krzyki, rozśpiewały polskie pieśni. ,v..Jeszcze Polska nie zginęła!" — leciał śpiew z jednej ulicy, ponad dachy wypływał, w słońcu się złocił. A z drugiej znowu „Czerwony Sztandar", z innej „Płyniesz Olzo po dolinie", i „Nie rzucini ziemi, skąd nasz' ród" i „Boże coś Polskę" i „Oto dziś dzień krwi i chwały"... — mieszały się melodie, śpiewane mocno a hardo, po gazdowsku. Rozśpiewały się ulice, roztętniły się bruki, czarne rzeki płynęły na cieszyński : rynek, zlewały w ogromny tłum,' a ciepły wiatr rozwiewał sztandary nad ich głowami, szumiał nimi, w fałdy rozwijał i daleko w pola pozacieszyńskie niósł ostatki śpiewów ludzkich. , ¦ Jak rynek szeroki i długi, wypełniony po ostatnie miejsce. 'ih • > Kolebie się ogromny tłum, faluje, raz wybuchnie ogromnymi krzykami ó Polsce, drugi raz znowu zahu- 120 czy wezbranym śpiewem, okna zaludniają się głowami, a na ratuszu siedzi starosta, pięści gryzie w wściekłości i po niemiecku pieronuje. Koło ćzyszczarni trybuna się bieli. Wychodzi na nią ksiądz Londzin. — Niech żyje pater Londzin! Niech żyje! —- krzyczy rynek. Przewala się krzyk po mieście, rośnie i rośnie, a na ratuszu, spoza firanki, starosta cieszyński na rynek ślepi i ze złości się pieni. Ksiądz Londzin mówi. Rozwiały mu się siwiejące włosy na ciepłym wietrze, rozgorzały zapadłe lica, w oczach płomienie goreją. Lecą słowa nowe, jeszcze nie słyszane, gołębice białe, a na ludzi tłumem spadają, a ludzie podchwytują je i tamtym, co na ostatnim krańcu rynku uszu nadstawiają, podrzucają szczodrobliwie. I coraz krzyczą: — Niech żyje Polska!... — Precz z Austrią!... ¦— Niech żyje polski Śląsk!... -— Niech żyje Rada Narodowa!... Ksiądz Londzin znowu mówi. O krzywdzie, co tyle lat trwała, o Bogu, co sprawiedliwością szafarzy, o Polsce, co powstaje, o wszystkim, czego tamte serca łakną. Rozpłomienia się drobna postać na trybunie, urasta w oczach ludzkich do rozmiarów proroka biblijnego, co wieść radosną o obiecanej ziemi głosi, swoimi słowami serca wszystkich z piersi wyważa, podnosi, wskrzesza, do siebie zgarnia i wiedzie złocistym szlakiem, cud ogromny czyni, albowiem w onej chwili przebiegają między tłumem jakby płomienie wielkie, rozpalają się w pożary, wszelkie czucia ludzkie na szczere złoto topią... — Tak jest! — zrywają się ogromne wołania. — Tak jest! My chcemy Polski!... — Precz z Austrią!... — Śląsk musi należeć do Polski!... A na ratuszu przez szparę w bramie żandarmi patrzą, a starosta rzuca się po ratuszowej świetlicy, pięśćmi wali po biurku i przemyśliwa, jakby tamtych powystrzelać. Gustlik słucha, a radość w nim pęcznieje. Krzyczy wraz z innymi, unosi się, śpiewa, przytakuje Londzinowym słowom, zapala się, a czuje, że to widomy cud się dzieje, że to Śląsk po sześciuset latach powstaje, ową ścieżkę do reszty wyrębuje, do Polski się garnie, w jej okna tłucze i woła, żeby drzwi otworzyła i do siebie wpuściła. Po księdzu Londzinie wychodzi poseł Reger. Jego słowa, to już żagwie płonące, rzucane spoza głowy, to już kamienie ciężkie a ostre, co spadają gradem na walącą się kalenicę, to uderzenie perlików, tłukących w zapamiętaniu o kruszejącą ławicę węgla. Burza zrywa się na rynku, wyrastają lasy rąk i pięści zaciśniętych, kłębią się krzyki coraz większe, pod niebo lecą ciężkimi bryłami. Na trybunę wydziera się komisarz. — Nie wolno!... Nie wolno!... — bełkocze. — Do czyszczarni z nim! — ryczy tłum i laskami sięga przerażonego urzędnika. — Utopić bestię!... Na latarni powiesić!... Co znaczy, że nie wolno?... Wolno! Już nie ma Austrii! Kobiety zdzierają komisarza z trybuny, pięściami okładają. — A ty potworo!... Jeszcze tu będziesz pyskował!... I znowu tętnią ogromne słowa, ciężkie, podkute, prują zasłuchaną ciszę na strzępy, orzą dziobami w sercach ludzkich, na wierzch odwalają w nich skiby, szarpią, w wichurę porywają i nicsą, i niosą... 122 Skończył ostatnim mocnym zdaniem. Jakby młotem ostatni gwóźdź do trumny wroga wbił. — Niech żyje Polska! Niech żyje polski robotniczy Śląsk! Wystrzeliły pod niebo krzyki, ogromnym tłumem wyleciały nad miasto, w przeciągłe grzmoty zamieniły. Przerażone gołębie wychynęły z okien ratuszowej wieży, zgarnęły się w białą chmurę, rozszumiały mrowiem skrzydeł, i kołując, poleciały daleko. — ...Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród! — śpiewa teraz wielotysięczny tłum na rynku, śpiewają na przyległych ulicach, a słońce niedzielne błogosławi wszystkiemu na ziemi, wiatry niosą się ze śpiewem po świecie, a rozwiane sztandary szumią i łopocą jak tamte skrzydła gołębie. A każdy zamyka w sobie na siedem pieczęci radosną świadomość, że już kres wszystkiemu, że już nareszcie chodnik do wolności wyrąbany. Poszli do domów pijani szczęściem. A kiedy za kilka dni gruchnęła po Śląsku wiadomość, że w Cieszynie nastąpił przewrót, że Polacy objęli władzę, że cały garnizon w ich rękach i że już teraz mamy swoje, prawdziwe wojsko polskie, że na wieży piastowskiej, gdzie dotychczas austriacka chorągiew sterczała, rozłopotał się polski sztandar — kiedy wieść ta poleciała od domu do domu, od przodku do przodku w kopalniach, a karwińskie kościoły rozniosły ją dzwonami, a syreny na kopalniach obwieściły ją swymi rykami — zagościło w sercach ludzkich szumne weselisko. —¦ A teraz, chłopi, pójdźmy Madziarów, co po ha-wiemiach siedzą, rozbrajać — zawołali wszyscy. Wyciągali sztachety z płotów, imali ciężkie sztaby, popluwali złowrogo i szli. A u wrót kopalni mijały ich gromady żołnierzy, witały ich „Eljen!" „Eljen!"... konie, karabiny i wozy oddawali ochotnie, a potem, pokumani 123 już z górnikami, wiedli się kupami po drodze na dworzec kolejowy, ściskali, całowali, dłońmi potrząsali i na migi zapewniali wzajemnie o dozgonnej przyjaźni. Na wieżach szybowych zaś, tuż obok rozmigotanych kół, łopotały chorągwie polskie. ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Emil podciągnął nieco ster ku sobie, ujął gazu, ryczący szum śmigi nieco zrzedniał, a równocześnie wklęsła płaszczyzna ziemi nachyliła się przed nim brzegiem w górę. Biały „Brandenburg" jął opadać skośnym lotem. Ciężki kadłub samolotu, przechylony w przód, ślizgał się teraz w lekko falującej linii, brzeg ziemskiej kotli-. ny wznosił się coraz wyżej w płaszczyznę rozradowanych oczu, a oszalały wicher prał miękkimi dłońmi o duże szkła na Emilowych oczach, ocierał się z krzykiem o jego ciało, dzwonił wysokim, piskliwym tonem w stalowych wiązaniach skrzydeł. Emil doznawał znowu po stokroć wracającą rozkosz swej mocy i woli. Oto w dłoniach trzyma wymyślne rączki, palce obłapiają lśniącą obręcz koła, wyczuwają jej okrągły, zimny kształt, najmniejszym drgnieniem woli i myśli przesuwa ich położenie, a cudowny ptak słucha potulnie, wywija się wyjącą gardzielą pod nie^ bo, zatacza szerokie łuki, na boki kładzie, na wznak przewala, potem zadrze ogon w górę i spada z szumem, w kryształową przepaść, to znów wyrównywa się w locie, bierze pod skrzydła powietrze i leci, i leci, pijany słońcem i przestrzenią. Dzisiaj wraca sam z ćwiczebnego lotu. Inne ptaki już dawno zleciały, Emilów jeszcze wałęsał się samopas nad postrzępionymi chmurami, roztrącał1 je, rzucał szmatami pod siebie, wystrzelał nagłymi jfljfc rzutami coraz wyżej i wyżej, darł się ku słońcu, błąkał się pod najwyższym pułapem, pląsał w miękkich liniach, zrywał się znowu w przestrzeń, opadał spiralami ku ziemi, wymykał się w jakiejś nieoczekiwanej chwili ze zdradzieckiej koleiny, wychynął bokiem i znowu piął się z głośnym metalicznym gęganiem pod niebo. Zataczał kręgi szerokie, rosnące ponad chmury, wypływał z oszalałym krzykiem ponad ich warstwy, nurzał się w nich, charkotał błękitnym dymem i znowu kreślił dalekie, proste, zwiewne drogi. Słońce chyliło się na drugą stronę ziemi, już dotykało rozgrzanym krańcem dalekich ciemnych smug czy dymów, kiedy Emil dojrzał wołanie. Biała, trzęsąca się, wirowata smuga dymu wystrzeliła śmigle od ziemi, leci w jego kierunku, teraz nieznacznie się nachyla, obłym łukiem kreśli błękit, wesprze się wypiętym grzbietem o chmurę i wraca z powrotem. Urywa się nagle i gaśnie jej droga. W rozzłoconym powietrzu wygina się tylko widomy znak jej ścieżki, uczyniony z rzedniejących kłębuszków dymu. Teraz leci druga smuga... teraz trzecia! Emil zrozumiał wołanie. Podciągnął ster lekko ku sobie, „Brandenburg" przechylił się nieznacznie przodem i teraz już sunie w roztańczonych łukach do wklęsłej, czarnej doliny. Wychylił się za burtę. Podnosi się do niego olbrzymia kolista wklęsłość ziemi, brzegi jej opadają z lekka, a środek, dotychczas głęboko zapadnięty, rośnie, wyrównywa się, wydźwiguje coraz wyżej i wyżej, cała ziemia pędzi pod niebo. Źrenice wyławiają z niej poplątane kreski gościńców i dróg, wyłuskują drobne mrowiska miast i wsi, nurzają się z zachwytem w czystej głębinie, czepiają znaków po ziemi rozesłanych, co mu drogę do domu wskazują, a kiedy w końcu dojrzały białe, prostokątne, maluchne 125 I pudełeczka, ustawione w rzędy na żółtawej płaszczyźnie, a z boku równe, do czysta wymiecione pole, skierował tam swego ptaka i teraz opada wymierzonym rzutem. Emil często wymykał się w ten sposób z ziemi i błądził po niebieskich bezdrożach. Wydzierał się pod słońce, dodawał gazu, mocował z pragnieniem powrotu do ziemi, a kiedy już wszystko, co na niej opuścił, rozpływać się zaczęło w szarą zamieć przedziwnych znaków i linii, szalał z radości. Tak długo, aż gryzący mróz jął go kąsać w palce, aż mu nogi poczęły kostnieć w puszystym futrze, a szkła okularów raz po raz zachodziły szronem. Wtedy wracał spiralą w głębiny, by się ich ciepłem ogrzać. Nie dotykał ziemi. Głęboko jeszcze pod nim wyginała się wklęsłą kotliną, daleko jeszcze było do niej. Tutaj nabierał nowego tchu. A Medy ciepło jej rozeszło się po krwi, Medy minęło wspomnienie mrozu, znowu wracał w tamtą krainę. Maszyna rwała pod górę, rzygała dymem, ryczała rozjuszona, trzęsła się, wicher wył w uszach i wiązaniach skrzydeł, a słońce zdawało się rosnąć. A kiedy po godzinach radosnej włóczęgi wrócił na lotnisko, stąpał po nim jak pijany. Miał swoją umiłowaną maszynę. Jeszcze nigdy nie zawiodła. Wszystkie inne już oblatał. Diabła warte. Lecz jega „Aksdar", jak ją wołał po imieniu, ta jedynie była godna podniebnych lotów. W pierwszych chwilach, kiedy już mógł samotnie błądzić na niej w powietrzu, obliczał na mapie, czy uda mu się uciec z nią poza francuski front. Wymierzał drogę, jaka by go czekała z lotniska Neuhammern aż gdzieś za Verdun. Czyby ją przebył jednym skokiem. Wyliczył, że tak. Nęciło go niebezpieczeństwo ucieczki, wyobrażał sobie radosny lot nad frontem, wymykanie ścigającym go białym obłoczkom i samolotom niemiec- 126 kim, i francuskim. Myśl ta przez dłuższy czas nie dawała mu spokoju. Nie chodziło o nic innego, jak tylko o tę radość, idącą z przeświadczenia, że białej śmierci umknął. Piastował ją w sobie jak skradziony skarb. Lecz przyszedł czas, że wyblakła, jak każda rzecz pomyślana, co długo wyzwolenia z myśli czeka. W końcu obmierzła mu doszczętnie. Błąkanie po ^bezdrożach podniebnych zastąpiło mu tamto pragnienie. Jak długo na front nie wyleci, będzie szaleć nad saską ziemią. Co dnia wyfrunie z neuhammerskiego lotniska, przemierzy szlaki niebieskie na wszystkie krańce, zachłyśnie się radością młodego szaleństwa, upije słońcem i przestrzenią, a potem wróci na ziemię. Nazajutrz to samo. A w następne dni znów to samo. Tak długo, aż przyjdzie niewiadomy kres. Wyobrażał go sobie nie jako śmierć, lecz jako koniec wojny. O śmierci nigdy nie myślał. Inni lotnicy spadali z maszynami. Nieraz patrzał na strzaskany kadłub samolotu, na połamane skrzydła, na pogięty motor, zaryty ciężkim łbem w ziemię, i na te bryzgi krwi i ciała ludzkiego, rozchlastane na szczątkach maszyny i na trawie. Lecz nigdy nie zastanawiał się, że i jego to samo może czekać. Znowu się przechylił, rozglądnął po ziemi. Ciągle nachylona śpieszyła bez przerwy pod jego skrzydła. Zakreślił szerokie koło, samolot położył się lekko na prawy bok, zawrócił, rozkołysał nieznacznie, i teraz spuszczał się ze ściszonym brzękiem na lotnisko. Z boku jarzyły się już mnogie lampy łukowe, koło licznych hangarów przebiegali żołnierze. Poza nimi zaś płożyły się w rudych piaskach baraki dymiące ludzkim swędem i kuchennym dymem. W ciasnych ich uliczkach gmera-ły się rojowiska ludzi w mundurach. Emil jeszcze raz się wychylił, wymierzył odległość, 127 ' wyrównał według oka, załopotał mocniej śmiga. „Bran-denburg", kołysząc się teraz, rósł w ludzkich oczach w bestię, co skądś z nieba leci i na ziemi gniazda swego szuka. Ludzie usuwali mu się z drogi, prócz jednego żołnierza, który stanął mu w poprzek lotu na trawie i chorągiewką znaki posyłał. Wicher przewalił się po ziemi, kiedy samolot głasnął ją kołami. Poderwał się znowu nieznacznie, znowu opadł, wsparł powtórnie kołami i teraz toczył się: niezdarnie, chwiejąc skrzydłami jak człowiek wyciągniętymi ramionami, kiedy przez wąziutką kładkę nad głęboką wodą przebiega. Stanął. Przybiegli żołnierze. A kiedy Emil odpiął rzemienie z piersi i brzucha, a potem, kiedy wynurzył się z trudem z głębokiego kadłuba i po skrzydle spełznął na ziemię, żołnierze ułapili samolot, gdzie kto mógł, i poczęli go pchać w rozwarte drzwi hangaru. — Co nowego? — zapytał nadchodzącego sierżanta Schpalka. — Nic. Jak ci się latało?... — Jak zwykle. Maszyna raz mi tylko wysadzała... — Motor! — poprawił Schpalek. — A niech ci będzie motor. Poza tym cudowna bestia. Mówisz, że nic nowego?... — Zrzućcie prędzej te worki z siebie. Hallo! Ger-lich! — zawołał na przebiegającego żołnierza —- pomóżcie rozebrać się panu sierżantowi. Podskoczył Gerlich i jął ściągać z Emilowych nóg futrzane spodnie. ¦— Zanieście mi to do „Aksdara"! — rzucił niedbale Emil. — Włóżcie do kabiny. Klucz przynieść do kasyna! - Nie chciałem ci od razu powiedzieć —- zaczął 128 sierżant Schpalek. — Bo gdy ty wariowałeś nad ziemią, tutaj coś niewyraźnego!... — Co? — Hermann, co po południu z frontu przyleciał... — Hermann przyleciał z frontu? — przerwał mu zdumiony Emil. — ...przyniósł cudaczne wieści — ciągnął dalej Schpalek. — No, mów, mów! —nalegał Emil. ..»; — W Kilonii bunt! — Bunt? — zdziwił się głośno Emil i przystanął. Schpalek chwycił go za ramię i zgniótł. — Ciszej!... Po cóż tak krzyczysz?... To tajemnica jeszcze. Ludzie nic nie wiedzą! Emil rozejrzał się. Niedaleko kilku mechaników toczyło beczki z benzyną. Ale ci nie słyszeli. Albo może tylko udawali. — Marynarze zbuntowali się w Kilonii — wyrzucał szybko, półgłosem i jakby zdyszany. — W Berlinie rozruchy. Na ulicach walki. Wojsko przyłącza się do tłumów. — Niemożliwe!... niemożliwe!... — powtarzał zdumiony Emil. Nie mógł ogarnąć zrozumieniem tamtych słów Schpalkowych. — ...a front zachodni w ostatniej rozsypce. Powtarza się front serbski i włoski! : : — Niemożliwe!... — powtarzał nadal Emil. — ...a cesarz Wilhelm abdykował i uciekł do. Holandii! Emil wybuchnął śmiechem. Urażony nieco Schpalek zamroczył się i zamilkł. Emil uderzał go po ramieniu i zaśmiewał się. Doskonały żart!' Wilhelm abdykował... Też się Schpalkowi zachciało dowcipów!... — Jeśli nie wierzysz teraz, uwierzysz za chwilę. Je- 9 — Wyrąbany chodnik, t. 2 129' » szcze dziś w nocy. Chodź zresztą do kasyna. Tam wszyscy jesteśmy. Umyślnie po ciebie wylazłem, bo mnie tamci posłali. — Kto tamci? — Rada żołnierska! — Co za rada żołnierska? Cóż ty pleciesz? Pijanyś czy kigo diabła? — Nie krzycz! — mruknął Schpalek. — Ludzie słuchają! Emilowi zdawało się, że to sen:. Taki głupi, naiwny sen. Odcięci od świata w zapadłym Neuhammer, zgubieni w tłumie stutysięcznego mrowiska żołnierzy i jeńców, karmieni tylko skąpymi komunikatami wojennymi, nie przypuszczali, że na świecie przewala się już ogromna burza. O porażkach na południowych frontach wiedziano, ale że na froncie zachodnim panika, że w kraju rewolucja kiełkuje, tego nikt nie przypuszczał. — Skąd ma Hermann tamte wieści? — zapytał, kiedy już dochodzili do kasyna podoficerskiego. — Rada żołnierska frontowa przysłała go z poleceniem utworzenia w Neuhammer Naczelnej Rady Żołnierskiej i Robotniczej. — I robotniczej? — Tak! Zmrok już zapadał, kiedy wstępowali w progi kasyna. Emil zatrzymał się na drobną chwilę. A więc to jest ten kres, którego się lękał? Więc już nie poleci na swoim ptaku po niebie? Już wszystko skończone? — Więc chodź, bo na ciebie czekamy! — zawołał Schpalek. — Aha, to wyście mnie wołali rakietami? — przypomniał sobie znienacka Emil. — Tak. — A czego chcecie ode omie? 130 — Do rady robotniczej wybranyśi... Ale choć już, do, diabła! Emil pozwolił się już teraz prowadzić. Nie mógł się otrząść z myśli, co ogarnęła go przedziwnym szumem jak ogromny rój pszczelny. W uszach jeszcze miał krzyk motoru, w oczach jeszcze jarzyła się kryształem ogromna przepaść powietrzna, serce zaś uderzało sercem jego maszyny, opętane rozkoszą nurzania się w błękitach, że mu teraz z trudem przychodziło składać tamte myśli w jakiś zrozumiały sens. Tak mu było wówczas, kiedy po raz pierwszy wpadli z porucznikiem Rotheimem w korkociąg. Na froncie to było. Pękające pobok szrapnele darły powietrze na krótkie urywane klaśnięcia jakby rozpruwane płótna, w oczach kłębiła się ziemia i niebo, mieszały się w jakimś cudacznym, koziołkującym chaosie, w uszach wył skłęjbiony wicher. A kiedy w końcu Rot-heim wyprowadził maszynę z piekielnego wiru i pognał na oślep przed siebie, równo już, spokojnie, to jeszcze długo ulegał Emil złudzeniu, że ziemia i niebo przewalają się i tańczą. Nie mógł przyjść do siebie. Tak długo, aż Rotheim przechylił się wstecz i pchnął go piersią w pierś. Wtedy Emil dojrzał nad sobą dwa francur skie samoloty. Ujął karabin maszynowy i wymierzył, nacisnął i już patrzał spokojnie. Gorączka ogarnęła go tylko na drobną chwilkę, kiedy jeden z nich przechylił się znienacka i jakby prawdziwy ptak postrzelony, runął łbem o ziemię. Drugi zawrócił i uciekł do swoich. Teraz ten sam zamęt w głowie. Bunt, rewolucja, panika, klęska, abdykacja, rady żołnierskie. Co to się dzieje?!... Jakże to wszystko naraz pozbierać, pojąć i zrozumieć?... Wstąpili w progi salki. U drzwi stał posterunek. Na ramieniu czerwona opaska. Obok, za framugą drugi. Również z czerwoną opaską. Obydwaj w hełmach, 131 z granatami u pasa, z rewolwerem za pasem, z karabinem. Odwróciły się do nich rozgorączkowane twarze. Emil ujrzał stojącego na stole lotnika Hermanna, bez czapki, z rozwianą czupryną, a obok niego starego landszturmi-stę z długą, szeroką rudą brodą. Rudy landszturmista urwał w połowie zdania, kiedy ich dojrzał. Pod pułapem mżyło skąpe światełko elektryczne. Z boku na ścianie paliła się mała lampka naftowa. Ciężki swąd potu ludzkiego i dymu z tytoniu zakrztusiły Emila. — Waloszek idzie!... Waloszek idzie!... — przeszły go zadowolone okrzyki. Emil przyjął tamte wołania, jako należną mu daninę. W ciągu tych kilkunastu miesięcy, które spędził w towarzystwie lotników, zjednał sobie ogókiy mir i podziw. Jego brawurowe loty, wycieczki, pościgi, skoki ze spadochronem z płonących maszyn, owo pogardliwe igranie ze śmiercią, szukanie niebezpieczeństw, a równocześnie ostre, pewne siebie, jakoby wielkopańskie występowanie wobec drugich, w końcu szybki awans z szeregowca na sierżanta — wszystko to pozyskało mu ludzi. Lubili go, szanowali i bali się. Zasmakował w wojnie. Pod wpływem codziennych widoków przerodził się w innego człowieka. Nie zdawał sobie sprawy, że strącając samoloty angielskie czy francuskie, gasi równocześnie ludzkie życie. Nie zastanawiał się, że kiedy zrzuca bomby na linie i miasta francuskie, sieje równocześnie śmierć i przekleństwo ludzkie. Upajało go jedynie to przeświadczenie, że w takiej chwili naraża się sam na śmierć. Wyzywał ją po tysiąc razy, a kiedy już, już sięgała po jego życie, umykał jej z triumfującym chichotem. Podobny stawał 132 się do zapaśnika, dufnego w swoje siły i przechytrzałe chwyty, który ze wzgardliwym uśmiechem wyzywa przeciwnika, prowokuje go, drażni do ostatnich granic, a kiedy ten ciska się na niego z rozcapierzonymi dłońmi, uchyla się zręcznie w ostatnim ułamku sekundy, podbija jego uderzenie, trafia w najsłabsze miejsce i zwala na ziemię. Wyzbywał się wszelkiej litości. Dla nikogo jej nie miał. Najwyżej szacunek potrafił wyczuć do kogoś, co potrafił więcej uczynić aniżeli on sam. Był to jednak szacunek zmieszany z zawiścią. Wówczas tak długo podjudzał się nią, aż tamtego prześcignął. Czy to w ilości strąconych samolotów nieprzyjacielskich, czy też w długości lotu, czy w osiągnięciu najwyższego pułapu, gdzie już duszność dławi piersi, oczy powlekają się siną mgłą, omdlałość pęta wolę i siły, a krew wypływa z uszu i z nosa, czy też w najwyszukańszych, w najbardziej zwariowanych łamańcach, w przeróżnych loopin-gach, beczkach, spiralach i zdradzieckich opadach na jednym skrzydle, na kształt zerwanego liścia zeschłego — tak długo zapiekał się w zawziętości, by tamtego prześcignąć, aż swego dopinał. — Der verruckte „Pieron" * — nazywali go koledzy i żołnierze. Wojna przeorała w nim wszystko, co z domu wyniósł. Tworzyła w nim nowe serce. Bezwiednie ulegał przekonaniu, że Wszystko, wszystko, co mu dały dziecięce i pacholęce lata, to tylko balast, który trzeba zrzucić jak łachman zużyty, niepotrzebny już. Bóg, miłość, dziecięce wzruszenie, radość uwielbienia czegoś, wszystko było zlepkiem niezrozumiałych pojęć bez treści i kształtu. Stanął jakby na wyniosłym rozdrożu, skąd daleko może spojrzeć. Za sobą widzi zmurszały świat starych pojęć, które wojna zgruchotała. * Der verriicfcte „Piłeron" (niem.) — Zwariowany pieron. 133 Codziennie widziane morderstwa, wysyłanie tysiąca młodych istnień na śmierć, przemyśliwanie człowieka nad skuteczniejszym zniszczeniem drugiego człowieka, co tylko rozkopanym rowem odgrodzony, zaprzeczenie całej moralności, ba — zaprzeczenie samego Boga, fałsz i obłuda tych, co sami zabezpieczeni, czy wiekiem, czy stanowiskiem, prawili szumne a głupie w swej istocie kazania i nawoływania, którzy kupczyli haniebnie takimi pojęciami, jak Bóg, ojczyzna, braterstwo — wszystko to wywróciło w nim dawny świat pojęć i wzruszeń na ręby, Kiedy jednak spojrzał przed siebie, trafił na pustkę. Nic w niej nie było. Wtedy jakby ręką machnął i rzucał się w nowe szaleństwo. Upajał się wszystkim, co mu życie przygodnie podawało. Kobietą, wódką, a przede wszystkim radością igrania ze śmiercią. Wówczas szalał pod niebem na swoim „Aksdarze". Ryk motoru był mu krzykiem rosnącej radości, wycie wichru w linkach i wiązaniach maszyny — krzykiem ujarzmionej bestii, którą spętał i teraz słuchać go musi pokornie. Kiedy wychynął ponad wszystkie maszyny tak wysoko, że ludzie z ziemi go wypatrujący tracili wszelki ślad „Aksdarowych" skrzydeł na błękicie, a ziemia rozłożyła się pod nim w postać ogromnej misy, kiedy uczuł się sam w przestrzeni, daleko od ludzi i wszelkich ich spraw — krzyczał wtedy i ramiona wyciągał i znowu krzyczał z nieopisanej rozkoszy. A potem jednym rzutem spadał w przepaść, ciskał się naprzód głową, że aż kadłub „Aksdara" stękał, prężył się i zerwaniem skrzydeł groził... Dzisiaj ujrzał, że nadszedł kres. Skończyły się błędne radości, trzeba będzie odejść, dłonią poklepać biały kadłub „Aksdara", ucałować skrzydła po kryjomu, ostatni raz źrenicami upieścić wdzięczny kształt swego towarzysza i pójść w niewiadome. 134 Stanął jak nad olbrzymią wyrwą. Zrozumiał, że trzeba się poddać nowym wypadkom. I znowu ująć je w garść i pokierować nimi jak swoim ptakiem. Trudno inaczej! W przeciwnym razie wchłoną go, zżują, i na drodze porzucą. Odezwał się instynkt młodego, mocnego życia. Radzili do godziny dziesiątej —- Nie, pan Wałoszek zawsze taki! — wtrącił Gattnar. Jak długo znam łego człowieka, to on zawsze taki. Chyba za księdza powinien był pójść!... • -..-, — No, niech pan zaczeka. Jak tylko skończą grać, zaraz pana zapoznam z moją Wandą. Ona już pana rozrusza! Ale to panu powiadam! Aż mi jej pan głowy nie zawraca! — i pogroził Gustlikowi. Odwrócili się teraz wszyscy trzej i zaczęli jej szukać. —¦ Tam jest... przy oknie! — zawołał Gattnar, który ją pierwszy spostrzegł. , . : Gustlik wstał z krzesła. Dojrzał ją. Emil tańczy, trzyma ją w ramionach i garnie drapieżnie do piersi. Coś do niej mówi z przymilnym uśmiechem. Wanda odsuwa się od niego, odwraca głowę. Na ustach już nie ma tamtego uśmiechu. Ciemne brwi ściągnęła w ledwo widocznym gniewie. Teraz usta zacisnęła i milczy, chociaż Emil jakby nalegał, żeby odpowiedziała. Pojął, o czym jej mówi. .'., — Pieron jasny!... — warknął mściwie i w tej samej chwili zakrył usta dłonią. Żeby tamci nie słyszeli. Uspokoił się, bo muzyka zbyt głośno grała. A równocześnie wyczuwał, że w serce wsącza się niechęć do Emila. Lecz i o tym rychło przepomniał, bo muzyka skończyła, a kiedy Emil odprowadził Wandę, Niedoba wstał i przywołał ją. — Oto — jął przedstawiać z udaną powagą — oto, Wando, pan Wałoszek, a to jest moja dzioucha, co mnie nie chce słuchać!... 153 ew-H Ale, tato! — rzekła z wyrzutem Wanda i zapłoniła się; — Wiesz, Wanda — wtrącił teraz Gattnar — to ten pan Wałoszek, co z panem Ramikiem załogę z „Kazimierza" uratowali w czasie eksplozji. ' — Tak, to on. Nieraz o nim mówiliśmy w domu — dodał Niedoba. ;.i*i* Jej, to pan?... — zawołała dziewczyna i zaklaskała w dłonie. Lecz już się połapała, że przecież nie wypada okazywać radości z czyjegoś poznania. Chwilkę myślała, co teraz uczynić, a potem roześmiała się swobodnie, dygnęła, podała Gustlikowi dłoń i rzekła: *— Wanda Niedobianka! — Gustaw Wałoszek! — odpowiedział Gustlik, podając dłoń z ukłonem. ; — Wiesz, Wanda, musisz nam tego synka rozruszać, bo tu siedzi jak pustelnik i skarży się, że nie ma z kim tańczyć! — roześmiał się Gattnar. — Toć nam go wytańcuj! — dodał z maskowaną powagą Niedoba — bo synek tu siedzi i siedzi, i wzdycha ze zmartwienia, że żadna dzioucha go nie chce... — Tóż dobrze! — zawołała Wanda — a umie pan tańczyć? — Widzisz? Tegom zapomniał się spytać pana Wało-szka — zmartwił się śmiesznie Niedoba. — Umie pan tańczyć? -Gustlik w pierwszej chwili onieśmielony obecnością dziewczyny, teraz już przejął jej niefrasobliwość. Rozbroiła go jej szczerość i prostota. — Umiem, proszę pani... ale... •-—- Ale co? — Ale czy potrafię z panią tańczyć, nie wiem. — Niech się pan nie martwi! Już ja pana nauczę! — roześmiała się i spojarzała mu w oczy. Ujrzał w nich tyle: życzliwości, że aż się. zadziwił. Rozmawiał już te- 154 raz z nią swobodnie, jakby się, Bóg wie, odkąd znali, przekomarzali się, a ona każde słowo stroiła w swój uśmiech, że wyglądało, jakby sama była owym słowem. Patrzał z zachwytem na jej postać mającą w sobie tyle wdzięku i radości młodego życia, że nie mógł tego myr ślami ogarnąć. — Cóż się tak pan na mnie zapatrzył? — zapytała i zakryła się przekornie dłońmi. Spomiędzy palców śmiały się oczy i usta. Gustlik się uśmiechnął i nic nie powiedział. Nie zna^ lazł wymijającej odpowiedzi, a prawdy nie chciał powiedzieć, bo się jej lękał. Objął dziewczynę spojrzeniem. I znowu zrodziło się w nim zuchwałe pragnienie, żeby ująć ją w ramiona i przygarnąć mocno do siebie. * Muzyka zagrała. Wanda spojrzała na niego. Gustlik wstał i ukłonił się niezgrabnie. Odpowiedziała mu lekkim uśmiechem. Gdy ją obejmował i gdy pod dłonią wyczuł jej jędrne, żywą krwią pulsujące ciało, gdy na-swych nogach wyczuł kształt jej smukłych nóg, a na piersiach jej piersi, olśniło go nagłe a radosne odkrycie: Odurzył go zapach jej ciała, ogarnęła go drapieżność. Bezwiednie roześmiał się głośno. Dziewczyna spojrzała zdumiona, zauważyła jego przemianę. Oto przed chwilą jeszcze stał przed nią onieśmielony i trochę śmieszny w swym nie ukrywanym, zachwycie nad jej urodą, a teraz taki inny!... Podobał się jej. Odsunęła się lekko, bo i na nią uderzyły ognie. i — Pan się śmieje ze mnie? — zapytała jakby urażona. — Broń Boże! — Więc co? — nalegała. . — Ja tylko rad jestem, bo... — Bo co? — napierała przymilnie. Przechyliła gło- 155 t wę, w jej oczach zamigotały przekorne ogniki, usta rozchyliły się kusząco. *— Bo mi dobrze z panią, panno Wando! — szepnął. Teraz dziewczyna prychnęła śmiechem. Pozwoliła się znowu przygarnąć, Gustlik zaś dostrzegł w jej poddawaniu się, że mu życzliwa, że jej się po prostu podoba. Wyczuł do niej bezimienną wdzięczność. Nie umiałby jej określić słowami. Zdumiony spostrzegł, że to pierwsza dziewczyna, co zdejmuje z niego ową ckliwą nieśmiałość, z której dworowali jego koledzy w kopalni i Emil, i że w jej obecności nabywa wiary w swoją męską wartość. Tańczył zapatrzony tylko w jej oczy, pijany radością. w Nie tak mocno! — szepnęła Wanda, odsuwając się znowu od niego. Roześmiała się szelmowsko i dodała: — Bo ludzie się patrzą!... Podczas tańca odczuł na sobie spojrzenie Emila. Oglądnął się. Widział, że stoi na uboczu i ściga ich drwiącym uśmieszkiem. Wanda również go zauważyła. — Panno Wando — zapytał — pani tańczyła z tamtym sierżantem? Pytanie to zdmuchnęło z jej twarzy uśmiech. — Tak! — szepnęła twardo. — I co pani o nim myśli? Popatrzyła mu w oczy szczerze. Zdziwienie było w jej źrenicach. **- Nie cierpię go! — rzuciła znowu z niechęcią. — Dlaczego? — Tak myślę!... To musi być... — i zawahała się. •*+- No, proszę dokończyć! — Eh, nic!... Mówmy o czym innym. — A wie pani, że ów sierżant, to mój krewny? — zapytał znienacka. — Ach! — rzekła zmieszana -— bardzo przepraszam. Ja się tak źle o nim wyrażałam. A mogłam się mylić! 166 Chciał jej powiedzieć, że się nie myli. Lecz nie powiedział. Lękał się, że wzbudzi u niej podejrzenie, iż czyni to z zazdrości. Żegnał się z nią z żalem. W pewnej chwili, gdy mu się zdawało, że nikt nie widzi, nachylił się szybko, ujął jej dłoń i ucałował. Wanda uśmiechnęła się nieznacznie. Nie umiał w inny sposób wyrazić swej wdzięczr-ności za tamtą radość, jaką mu darowała. — A proszę też czasem do nas zaglądnąć — rzekł jeszcze jej ojciec, kiedy się żegnali. —• Dziękuję za zaproszenie! — odparł Gustlik. — Jeżeli znajdę chwilkę czasu, to przyjdę. Lecz nie przyrzekam!... Odprowadził ich jeszcze do bramy, potem wrócił do sali. Wydawała mu się opustoszałą, chociaż jeszcze tętniła zabawą. Postał chwilkę zapatrzony przed siebie. W oczach miał jeszcze jej osobę i jej uśmiech. W myślach powtarzał cichnący rytm tańca. Ocknął się, kiedy go Emil uderzył z lekka po ramieniu. — Ale fajnieś to zrobił! — rzucił i roześmiał się rubasznie. — Co? — zapytał Gustlik. — Jakżeś ją mucnął po ręce. Dzioucha o mało żeby aż zapiszczała z uciechy! Gustlik spojrzał na niego spode łba. -*- Ja już idę do domu!... — rzucił oschle i zawrócił. ; — Poczekaj! ja też idę... Cóż tu będę sam robił? —• zawołał za nim Emil. Wyszli. Chwilkę szli w milczeniu. Sndeg skrzypiał pod nogami. Emil świstał przez zęby jakąś zabłąkaną melodię taneczną. — Ale fajnieś to zrobił — rzekł znowu po chwili. — 157 m Trochę jestem zły na ciebie, boś mi ją odbił. Miałem na nią pieroński szmak. Fajno dzioucha! — Ty, Emil! — rzucił z niechęcią Gustlik. — Dajmy temu spokój! — Cóż tak naraz? Bąk cię uszczypił, czy co?... Dyć się miała ku tobie. No, nie? Teraz tylko wziąć się do niej fest, a będzie dobrze!... — Ty, Emil! Mówię ci, daj temu spokój. Nie mów o tym! — przerwał mu Gustlik. Głos jego dygotał. — Na, pieronie głupi, cóżeś taki upebliwy? O cóż ci idzie? Przecież ci nie polezę do kapusty, ni! Nie miej strachu! Bo chociaż to dzioucha, że się aż prosi przynajmniej na jedną noc do łóżka... Nie skończył, bo w tej chwili Gustlik trzasnął go co siły w twarz. W ciszę wystrzeliło ciche klaśnięcie, Emil chwycił się za policzek i zatoczył. Gustlik, zaś dygocąc z gniewu, warknął przez zaciśnięte zęby: — Pieronie jasny!... ROZDZIAŁ JEDENASTY Śmieszna to była wojna. Na Emilu robiła wrażenie, że spotkały się dwa ledwie że ledwie opierzone koguciki, które z ogromnym szumem i trzepotaniem skrzydeł, z nastroszonymi grzebieniami na głowach, z groźnie zakrzywionymi dziobami rzuciły się na siebie. Z jednej strony jakieś niedobitki czeskich legionarzy, z drugiej niedobitki ułanów i legionistów zaczęły do siebie strzelać, podchodzić się, ubiegać, wykręcać sianem z opresji, gadać szumnymi słowami o „klidze i porządku" * oraz *Klid i porządek (czesk.) — ład i porządek. 158 o piastowskiej ziemi, ginęli niepotrzebnie. Wzrastała nienawiść narodowa. ^— Wszyscy gadają, i ci z czeskiej strony, i ci z polskiej strony o odwiecznych prawach do cieszyńskiej ziemi i w sumie pieron by się połapał w tym rozgardiaszu! — dowodził Emil Gustlikowi. — Cicho bądź! — uciszył go, gdyż Gustlik zerwał się z gwałtownym protestem. — Głupiś! Tu chodzi nie 0 „rize czeskou zeme" *, jak głoszą czescy nacjonaliści 1 nie o piastowską ziemię, jak głoszą z polskiej strony, lecz o węgiel... — Tyś głupi! — cisnął mu Gustlik. — Szarpiesz się jak wróbel na nici! — zakpił z niego Emil. — Mówię ci, że tu chodzi nie o ludzi, lecz tylko 0 węgiel. A baroni węglowi nie dłubią w nosie i nie czekają, co im z nieba spadnie! Oni robią swoje! Tym wszystkim Gutmannom i Rotschildom we Wiedniu, La-rischowi w Kar winie, i tym tysiącom akcjonariuszy zależy na tym by ich kopalnie były w obrębie granic Czech czy Czechosłowacji. — Dlaczego? Bo nie wierzą, żeby ich kopalnie i huty mogły dawać im krociowe zyski pod rządami Polski... Nasłuchali się dosyć o „polnische Wirtschaft".** — Więc co teraz? -~ Niech rozstrzyga jakaś tam Komisja Koalicyjna! 1 ta będzie diabła warta, bo znowu decyduje interes kapitalistów... ' — To znaczy... -— ...że przegramy w walce z kapitalizmem. : — Mamy opuścić ręce? — Nie! Przyśpieszyć nadejście komunizmu! *Rize czesk a... (czesk.) — rdzennie czeska ziemia. ** „Polnische Wirtschaft" (niem.) — „polskie gospodarstwo" (wyrażenie złośliwe). 159 \ Potem zawieruszył mu się gdzieś, gdy czescy legiona-rze jęli zajmować Karwinę, a słabiutkie oddziały polskie jęły się wycofywać na Cieszyn i Skoczów; Emil klął jak wszyscy diabli, bo uwłaczało to jego żołnierskiej godności, że musi uchodzić przed tak groteskowymi legionarzami. Oparł się ze sztabem generała Latinika aż w Skoczowie, niepokojąc się o Gustlika, który pobiegł z karabinem, by strzelać do legionarzy. Gustlik tymczasem przewędrował polne drogi od Kar-winy do Piotrowie. Kołował po bezdrożach, żeby się nie spotkać z czeskimi żołnierzami lub żandarmami. Nad ranem zapukał do nlieszkania Kocżwary tuż nad granicą. Kiedy znalazł się w izbie, teraz dopiero nadeszło go znużenie. Koczwara, stary emeryt górniczy ze szybu Głębina, zakrzątał się żywo, żeby Gustlikowi było dobrze. Nawet wiele się nie wypytywał, skąd się tu wziął. Sam raczej opowiadał o ostatnich zdarzeniach. Tu się dopiero Gustlik dowiedział, że wojska polskie wycofały się nad Wisłę, że w Kopczyńcach były walki, w których poległ brat generała Hallera, i że czeski pociąg pancerny dobija się na most nad Wisłą w Drogomyślu. Gustlik już zasnął, a stary Koczwara ciągle opowiadał. ¦ Spał do południa. Przesiedział jeszcze u niego-do zmroku, a następnie wymknął się tajemną ścieżką przemytniczą na Górny Śląsk. Poprowadził go młody Rych-lik, syn sąsiada. ' Za granicą czuł się już bezpieczny. i Późnym wieczorem zapukał do okna pierwszej napotkanej chałupy. Przyjęto go, przenocowano i nakarmiono. Nazajutrz puścił się wzdłuż granicy do Pawłowic. Stamtąd przeszedł na Śląsk Cieszyński do Strumienia, a następnie już wzdłuż Wisły do Skoczowa. Tu spotkał się z Emilem. 160 — Myślałem, żeś tam oberwał guza. A tyś im uciekł! — powiedział. I już było po zdziwieniu. Jakby to była rzecz całkiem naturalna. Gustlik początkowo odnosił się do niego z nieufnością, podejrzewając, że żywi ciągle do niego urazę za tamtą scenę z powodu Wandy. W końcu nie wytrzymał i zapytał: — Ty, Emil... już się nie gniewasz na mnie? — Za co? — Za tamto... wiesz?... z powodu Wandy... — Głupiś, faronie, i głupi będziesz nadal! — roześmiał się rubasznie Emil. Wiem, dzioucha zajechała ci w głowę, no... bo była szwarno. A ty zawsze w każdej chcesz widzieć jakiegoś niebieskiego anioła, a to wszystko głupstwa. Jaka jedna dzioucha, taka drugo. Każda tylko myśli o tym, żeby dopaść chłopca, a morowego... Żadnego zawarczucha. Bo co jej po takim chłopie!... A ty se myślisz, że jej wystarczy, jak będziesz ręce przed nią składał, a wzdychał, a oczami przewracał i po rękach lizał!... Wyśmieje się z ciebie i zbyte. A tyś zaraz taki potrzeszczony. Gdzie tylko uwidzisz szwar-niejszą gębulkę, już widzisz całe niebo. Jak się, synku, nie odmienisz, to kiedyś będzie cię baba pięknie sławić i chwalić!... Gustlik skrzywił się, lecz milczał. Emila śmieszyło trochę, że Gustlik zamiast lamentować, iż Czesi zajęli jego Karwinę, wywleka głupiutką sprawę nieporozumienia z powodu Wandy. Nic jednak nie powiedział. Gdy po trzech dniach nastąpiło zawieszenie broni, Emil zaczął się niecierpliwić. — Kiegoż diabła tu będę siedział? — (mruczał. — Tu już po wojnie, bo się jakoś farońsko koalicja do tego kramu przymieszała, a tam na Górnym Śląsku robota się gotuje! Pódźmy do pułkownika, niech nas puści! Zwolnienie zyskali. Gustlik był milicjantem, nie pod- 11 — Wyrąbany chodnik, t. 2 161 legającym bezpośredni0 władzy wojskowej. Emil zaś Górnoślązakiem, który miał zagwarantowane odejście na Górny Śląsk. Zanim opuścili Skoczów, Gustlik polazł jeszcze na wysoką kępę za miasteczkiem. Za lasem rozlegała się ogromna, pofalowana dolina. Kiedy się mocno wpatrzeć w daleki widnokrąg, można było dojrzeć ciężką chmurę dymów, płożącą się pod nawisłym niebem, a poniżej zamazane kontury kominów i wież szybowych. To była Karwina. Nabrał jej widoku w oczy i poszedł. Na Górnym Śląsku zastali piekło. Gdy z Emilem przekroczył granicę, na pierwszych stodołach w Ruptawie znaleźli jeszcze strzępy czerwonych ogłoszeń z dnia 31 grudnia 1918 roku, podpisanych przez prezydenta rejencji opolskiej. Groziły, że każdy, kto będzie dążył w jakikolwiek sposób do odłączenia Górnego Śląska od Rzeszy Niemieckiej, karany będzie za zdradę stanu. Gustlik i Emil zatrzymali się na drodze i przeczytali je. — Widzisz tych pieronów? — zauważył Emil. — Widzę — odrzekł Gustlik. — Ale jak to rozumieć? — Nie wiesz?... To znaczy, że nic nie wolno robić. Ani pisać, ani mówić, ani zgromadzeń zwoływać, ani nic. — Eh, żeby nawet tego?... — No, uwidzisz!... Pójdź, bo tam idą jakieś dziady! Gustlik spojrzał. Drogą szło dwóch żołnierzy z karabinami. Kroczyli powoli, rozglądając się po okolicy. Gustlik z Emilem skręcili w bok na miedzę, weszli w gęsty las i pośpieszyli. — Ty! — przypomniał sobie znienacka Gustlik — a jak ciebie złapią? 162 — Cóżby mieli mnie łapać? — Za tę ucieczkę z samolotem do Krakowa? — Eh!... To kiedyś dawniej groziłoby mi. Teraz już nie. Wiem, że nie ma im co wierzyć, ale od tego czasu, to się musiało tyle zmienić, żeby to był cud, jakby mnie za to mieli jeszcze na oku. Któż mi to udowodni?... Rewolucja wszystkich rozmiotła... wiesz, tych ludzi, którzy by mogli mi coś zarzucić. Po drodze spotykali ciągle czerwieniejące się strzępy tamtych ogłoszeń. Na każdym parkanie, na murach, na szczytach stodół, wszędzie krzyczały na nich i śmierć obiecywały. Spotykani ludzie patrzyli na nich spode łba. Patrole Grenzsehutzu zaś odprowadzały ich podejrzliwym spojrzeniem. — Wiesz, jakby się ktoś pytał, kto jesteśmy, powiedz, że wracamy z niewoli ze wschodniego frontu. A zresztą nie mów nic. Ja już będę za siebie i za ciebie mówił. ; — Ale kiedy obydwaj jesteśmy po cywilnemu. %en byśmy mieli przynajmniej niemieckie płaszcze wojskowe lub czapki — (zauważył Gustlik: — To nam wszystko zabrali Rusini albo Polacy koło Lwowa. Wiesz?.;. Gustlik uśmiechnął się. — Dobrze tak będzie!— potwierdził uspokojony. W Ligocie byli nad wieczorem. Poszli o zmroku do Marka. Tam dowiedzieli się wszystkiego. Rewolucja, która: rozlała się po Niemczech, dotarła i na Górny Śląsk. Nie przybrała tych rozmiarów, co w Berlinie czy Kilonii, lecz sprowadziła dyktaturę ,,Volksratu"* we Wrocławiu, mieniącego się organem * Volksrat (mieni.) — Radia Ludowa. ii* 163 rządu Republiki Rad w Berlinie. Nic się nie zmieniło. To, co było za dawnych rządów, było i obecnie. Nawet gorzej. Stan oblężenia, ogłoszony w dniu dziesiątego stycznia tłumił w zarodku wszelki odruch polskiego robotnika i chłopa na Śląsku. Najwyższą władzę posiadał prezydent rejencji opolskiej Bitt oraz komisarz Horsing, jej organem wykonawczym był Grenzschutz * stworzony przez Horsinga. Gustlik i Emil trafili na okres, w którym wzburzenie górników i hutników ligockich pęczniało. To samo działo się na całym Śląsku. Rady Ludowe, założone w polskich miejscowościach po klęsce Niemiec, krępowano obostrzeniami, aresztowano wybitniejszych przywódców ruchu narodowego, nie pozwalano na żadne zebrania, a równocześnie zawieszano lub ograniczano wydawanie polskich gazet, konfiskowano je na pocztach i kolejach, karano za ich kolportaż. Grenzschutz co nocy wpadał do niieszkań i urządzał rewizje, wywlekał podejrzanych górników czy hutników do więzień, siał postrach i przerażenie. O to właśnie chodziło Hórsingowi. Wywoływało to skutek przeciwny. Nienawiść ludzka stawała się coraz większa. Dzisiaj krył się jeszcze z nią każdy. Schodzili się znowu po kryjomu po domach, schodzili się w przodkach, w podziemiu po pracy i naradzali się, có robić. Co niedzielę zwozili Niemcy tłumy swoich do Katowic, Bytomia, Opola i innych miast, urządzali pochody, krzyczeli, że żądają, aby Śląsk pozostał przy Rzeszy, po wsiach i koloniach robotniczych rozbiegali się agitatorzy niemieccy, którzy już to za pieniądze, już postra- * Grenzschutz (niem.) — Organizacja wojskowa, której celem było zwalczanie ruchu wyzwoleńczego na Śląsku przed plebiscytem. 164 chem usiłowali uzyskać podpisy na protestach przeciwko pierwotnej koncepcji przydzielenia Górnego Śląska do Polski; dyrektorowie kopalni i hut zmuszali robotników do podpisywań się, ci zaś wzbraniali się, coraz częstszym strajkiem odpowiadali na wzmagający się terror, agitatorów znów przepędzali i łby rozbijali. Wówczas Niemcy postanowili rozsadzić zwartą masę górników. Najbardziej zacietrzewionych i opornych wydalano z pracy, równocześnie ściągano nowych robotników z całych Niemiec, a gdzie strajk powstał, na miejsce strajkujących zjeżdżały nowe tłumy zdemobilizowanych żołnierzy niemieckich, a robotnikom polskim wypowiadano pracę. Langhorst, który był powrócił z wojny, objął z powrotem urzędowanie jako amtowy. Dobrał sobie do pomocy Sojkę oraz kierownika szkoły, Kowolla. Poza tym wszyscy prawie urzędnicy kopalni i huty oraz kilkunastu renegatów stanowiło jego awangardę. Triumwirat ligocki — jak Kowoll, lubiący się popisywać tego rodzaju patetycznymi wyrażeniami, nazwał Langhorsta, siebie i Sojkę — triumwirat ten trząsł Li-gotą. Sojka bowiem, obdarzony pełnomocnictwem ze strony dyrektora Langhorsta i porucznika Kokoscha, komendanta ligockiego Grenzschutzu, pełnił skuteczną służbę wywiadowczą. Pieniędzy nie żałował tym, którzy mogli mu donieść jakikolwiek szczegół o robotnikach kwalifikujący się na miano zdrady stanu. On wskazywał, kogo trzeba aresztować, kogo z pracy wydalić, on tylko potrafił wyszperać, gdzie się odbyło tajne zgromadzenie, co na nim omawiano. Przekupił kilku robotników, kazał im najbardziej krzyczeć, najbardziej złorzeczyć na Horsinga, udawać największych patriotów polskich, a przy tej sposobności wszystkiego się dowiadywać, co Sojce było potrzebne. Robotnicy przez dłuższy czas nie mogli się spostrzec, 165 kto ich zdradza. Dopiero Marek zdołał jednego i drugiego wyśledzić. Byli to Buła i Schmidt. W ciągu tygodnia w tajemniczy sposób zniknęli. Nikt nie wiedział, co się z nimi stało. Marek również udawał, że go to dziwi. W rzeczywistości on jednak tylko mógłby coś powiedzieć o ich losie. Wyjawił swą krwawą tajemnicę Emilowi i Gustli-kowi. ¦ — Ziemię gryzą, pierony — powiedział zamroczony — ziemię gryzą, a raczej muł w czarnym stawie. Gustlika obeszło przerażenie. — Jak to? — zawołał — zabiliście ich? Marek spojrzał na niego z boku, uśmiechnął się wzgardliwie i mruknął. ¦—¦ Któż tu mówi o zabiciu?... Tylko tyle mówię, że ziemię gryzą w czarnym stawie i szlus. To wystarczy! — A na Sojkę też przyjdzie kolej! — dodał jeszcze. — Tak! Tego dziada renegackiego pierwszego należałoby unieszkodliwić! — dodał mściwie Emil. —¦ To się zrobi! — mruknął zimno Marek. A po chwili dorzucił: — Czy ty, Emil, i ty, Gustlik... czy wy wiecie, kto był winien, że Helenka została zhańbiona? —- Willich! — rzucił Emil. — Tak. Willich też!... Ten już ma dawno za swoje. Ale nie wiecie, że do tego przyczynił się Sojka. — Sojka?...— zerwał się Emil, a za nim Gustlik. — Cóż wy mówicie? Sojka? — Tak, Sojka! Ta świnia przeklęta! On umożliwił Willichowi, że dostał w pazury Helenkę. — Cóż wy mówicie? — wołał wzburzony Gustlik. Emil zaś zacisnął pieści i zgrzytał zębami. Jakby ktoś skruszone szkło żelazem rozcierał. — On to sam powiedział. Przede mną to mówił. Siedzieliśmy w gospodzie* Przyszedł Sojka. Był siebie 166 pewny, bo w izbie 'byli żołnierze z Grenzschutzu. Zaczęliśmy się wadzić, a kiedy już był wściekły, bom mu pierońsko dojechał,, to wtedy wszystko wyśpiewał. Bestia aż się pienił!... Wrzeszczał, że to jest zemsta za to, że go kiedyś zdradziła, kiedyśmy z Wałoszkiem, twoim ojcem, Emilku, i ze Ściskała w hałdzie przysięgali, a ja go potem zbiłem. Bestia aż wył z nienawiści. Mówił, że Wałoszek już skończył za tę jego jakoby krzywdę, a Helenka też ma za swoje. I tu wszystko wyśpiewał. Mówił, że za to, że kiedyś musiał pod ławą odszczekać, co na nią mówił, też na mnie przyjdzie kolej... Byłbym go, psiakrew, w ten pysk parszywy trzasnął, ale on, bestia, wlazł za plecy tamtych Grenzschutzów i jak pies wściekły szczekał. A żołnierze czekali na zwadę. Widziałem, jak poniektórzy dzierżyli przygotowane karabiny między kolanami, ci co siedzieli, drudzy zaś powoli zdejmowali je z ramion i w łapy ujmowali. Sierżant zaś, Kirschner, jakiś hamburczyk, trzymał rękę w kieszeni. Rewolwer ściskał w pazurach. Zrozumiałem, że to umyślna prowokacja Sojki, żeby mnie tamci mogli zastrzelić. I wiedziałem, jak tylko strugnę kuflem w tamten pysk plugawy, to już po mnie!... Wstrzymałem się, bom co miał robić?... Żeby z powodu takiego cha-chara swe życie narażać... To nie! Jeśli kiedy mnie dostaną i zastrzelą, to ich to będzie drogo kosztować!... — Więc to on?... A to bestia przeklęta! — mruczał Emil. — No, teraz to już będę miał czyste sumienie, co do niego!... Mojej ręki już nie ujdzie. Nie teraz, to później! Chwilkę zalegała cisza. Gustlik wyczuł, że koło niego unosi się jakoby swąd okropnej nienawiści, tak strasznej, że jej w słowa niesposób ująć. — A Helenka wie o tym? — zapytał po chwili. — Wie. — I co prawi? 167 — No, mój Boże!... Jako Helenka!... Głupia dziou-cha!... Żadna baba nie jest mądra. Mówi, że już mu to zapomniała... że niech mu to Bóg przebaczy... — Ale powiedzcie mi, Marku, to już w Ligocie aresztowali Mockę i Szołdrę, i Kuczatego, a was jeszcze nie? Jak to rozumieć? — zapytał Emil. — Ja, synku, to cała historia! — odpowiedział Marek. — Znacie Hammermanna? Teraz jest już naczelnym inżynierem naszej kopalni. To jest to samo, co dyrektor. Otóż, gdy byłem na froncie... — Wyście też byli na froncie? — przerwał mu zdziwiony Gustlik. — Z początku tłukłem się w hinterlandzie*, ale potem przerzucili mnie na front rumuński. Nie byłem tam długo, bom zaniemógł na malarię. Tak się zdarzyło, że nasza kompania leżała obok kompanii, którą dowodził inżynier Hammermann. Kapitanem już był, ale że było mało oficerów, tóż on ją w ten dzień prowadził do ataku. I dobrze. Nic o tym nie wiedziałem, bo to był obcy regiment. Atakujemy! Pierona, ludzie legają jak muchy. Tamci Rumuni dobrze bili. No i dobrze. Ale co tu wiele opowiadać!... Dosyć na tym, że gdyśmy potem uciekali, bo tamci nas ścigali, patrzę się, a tu na ziemi leży oficer niemiecki. Gdy mnie uwidział, podnosi głowę i jęczy: „Kamerad, hilf mir!"....** Myślę se: „Całuj psa w nos, pieronie germański!"... Ale coś mnie tknęło, wracam się i biorę go na plecy i uciekam jak diabli. A on nic tylko jęczy i jęczy. Na Hilfsplatzu*** patrzę się, czy jeszcze żyje. Bo już mi przestał jęczeć. Zdzieram mu hełm z głowy i Maryjko święto!... dyć to inżynier Hammermann! I teraz, chociaż * Himter land (niem.) — tyły frontu. ** Kamerad, hilf mir. (niem.) — Pomóż mi, kolego! *** Hilfsplatz (miem.) — punkt opatrunkowy. się Langhorst wścieka i już dawno wpakowałby mnie przed sąd wojenny, to nic mi nie może zrobić, bo mnie inżynier Hammermann broni. Tóż taki to jest!... To jest jedyny porządny german, com w życiu spotkał. A ponieważ ma znaczenie, a Langhorst jest jego kamratem, tóż mi nic nie mogą te dziady zrobić. On mi to sam mówił. Gdy mnie uwidział przy maszynie, dał mi rękę i powiedział: — Kamerad, ich werde es dir nie vergessen! Mein Ehrenwort!...* — To on nie trzyma z Langhorstem? — wtrącił Emil. — Nie! On mówi, że mu to wszystko obojętne, że każdy chce żyć, i Niemcy i Polacy, a kto się broni, gdy mu się krzywdę robi, to dobrze robi. — A co ze Ściskała? — spytał znowu Gustlik. — Ściskała też jeszcze siedzi na kopalni, choć już miał być aresztowany. Już były u niego dwie rewizje w nocy. Nic nie znaleźli. — No, to dobrze! — westchnął Gustlik. — A co z Helenką? — To nie wiesz? Dalej siedzi na koprzywnickim zamku. Dzioucha teraz strasznie wypiękniała. Ani byś jej nie poznał. — Ale jest naszą? — zapytał nachmurzony Emil. — Jezusku święty, synku! To możesz wiedzieć! A nawet konteskę koprzywnicką na naszą stronę przekręciła. — A co z Helmą Kowollową? — Mój Boże, Emilku, to ci jest dziwna dzioucha. Staremu uciekła z domu jeszcze w czasie wojny. To wiesz. A teraz jeszcze siedzi u babki i do domu nie chce wracać. Powiada, że nie będzie nigdy germanką, że ona jest 16S • Kamerad, i c h... (miem.) — Kolego, nie zapomnę ci tego nigdy! Słowo honoru! 169 Polką. Stary tam był po nią, nawet ją pono zbił, ale dzioucha nic. Nie pójdzie i nie pójdzie. Teraz stary się martwi, bo nie może z nią końca przewieść. Dziwno dzioucha! Jaki stary Kowoll zaklęty german, tako jego Helma zaciekło Polka. Aż się człowiek dziwi, skąd się to może stać!... Ja, ale czy ty, Emil, wiesz, czemu ona taka? — zapytał teraz z tajemniczym uśmiechem. — Helenka ją przerobiła — odrzekł Emil. — Być może. Ale to wszystkiemu tyś winien! — Eh, nie mówcie!... Cóż znowu? — żachnął się Emil. — Powiadam ci, synku! Helenka z nią często bywa, to wie. Ona mi to mówiła. Dzioucha jest w tobie rozmiłowana, że aż strach. Toś o tym nie wiedział? — Nie! — No, to teraz wiesz! Ona z tego powodu zerwała z ojcem, bo chce być dla ciebie Polką. Co teraz zrobisz? — Czy ja wiem? — rzucił niechętnie Emil. —¦ A czy było co między wami? — Broń Boże, nigdy w życiu! Ja się z nią mało spotykałem, a gdy mnie uwidziała, to zaraz uciekała. Zresztą ona mi się nie podobo. -— Ale jeszcze ci się może zapodobać! Gdy dzioucha tyle dla ciebie wycierpi, to musisz być dla niej trochę powdzięczny. — Ja jej nie prosiłem o to! — No wiesz, Emil, tyś jest trochę niesprawiedliwy! I na tym skończono rozmowę o Hełmie. Odtąd Emil z Gustlikiem jęli się pracy. Za wstawiennictwem Marka zostali przyjęci do pracy na kopalni. Hammermann trochę już się krzywił, tłumaczył, że może się narazić na nieprzyjemności ze strony Lang-horsta, lecz w końcu uległ prośbom Marka. Emila przydzielił do śłusarni, Gustlika do wrębiarki w kopalni. 170 Z początku unikali rozgłosu. Radził im to Marek. Obawiali się, że Emilowa sprawa z samolotem może się wyjawić, a wtedy trzeba by było uciekać na Śląsk Cieszyński. Gustlik zaś jako przybysz z Cieszyńskiego, też mógłby się narazić na wydalenie z obrębu Górnego Śląska. Tu już by sam inżynier Hammermann nic nie pomógł. Po kryjomu więc, ostrożnie, jęli działać. Emil rychło zebrał koło siebie niedobitki „Sokoła" ligockiego, ci zaś zwerbowali najbardziej zaufanych ludzi, i zaczęli się schodzić na hałdzie, potem u Marka, czasem gdzieś w lesie, potem u Cmoka w stodole. Lecz nigdy w wielkiej gromadzie. Z końcem marca miał już koło siebie trzydziestu sześciu zapaleńców. Wszyscy wiedzieli o losie tamtych dwóch szpiegów, których jeszcze do dziś śledzi Grenzschutz i nagrody pieniężne obiecuje za wyjawienie sprawcy ich śmierci. I każdy rozumiał, że ten sam los czekałby ich, gdyby któryś słówkiem przed kimś pisnął o ich robocie. Emil i Marek stykali się teraz z ludźmi w Rybniku i Bytomiu. Stamtąd przynieśli wskazówki do dalszej pracy, broń i pieniądze na jej kupno. Z broni posiadali już trzynaście karabinów, pięćdziesiąt małych ręcznych granatów, drugie pięćdziesiąt dużych i trzydzieści rewolwerów. Wszystko to było odkupione od Grenzschu-tzu przez tamtych ludzi o cudacznych, zmyślonych nazwiskach. Resztę karabinów mieli sami zakupić, gdzie by się dało. W każdym razie nie w Ligocie, lecz po okolicznych wsiach, gdzie przebywają mniejsze oddziałki Grenzschutzu. Tymczasem między ludźmi wrzało. Coraz częściej aresztowano wybitniejszych robotników i księży, coraz częściej wpadano do mieszkań, szukano najmniejszego świstka papieru, który mógł rzucić podejrzenie na upatrzonych ludzi, że „myślą o oderwaniu Górnego Śląska 171 od Rzeszy Niemieckiej" — jak brzmiały raporty. Strajki wybuchały już teraz bez przerwy, kończące się coraz większym bezrobociem, nędza zaglądała do domów, a równocześnie z załóg robotniczych i urzędów wydalano tych, którzy oświadczyli, że nie będą służyć w „Freiwilligenverbandzie".* Wywoływało to tym większe rozgoryczenie wśród robotników, bo tamci otrzymywali pełne dniówki z dyrekcji kopalni oraz żywność tę samą, co żołnierze. A napływ obcych robotników z głębi Niemiec nie ustawał. Zajmowali oni miejsca wyrzuconych, a przede wszystkim stanowili falangę wojującego germanizmu w Zagłębiu. Mnożyły się odruchy rozpaczy, porywano się miejscami do czynnego buntu. Wtedy zaczęły pracować sądy polowe. Dwóch cywilnych sędziów i trzech oficerów Grenzschutzu decydowało o życiu zbuntowanego. Ludzie, aresztowani po nocach w obrębie kopalni czy na drogach, nie wracali już więcej. Rozstrzeliwani kończyli żywot pod murem. Terror wzmagał się. Każdy przemykał chyłkiem do domów, unikał spotkania przyjaciela czy towarzysza na otwartej drodze, gdyż nieraz i to wystarczyło, żeby ich nadchodzący oddział Grenzschutzu aresztował. Po godzinie dziewiątej nie było wolno nikomu wychodzić z domów. Kogo patrole spotkały na drodze, i kto na ich krzyk „Strasse frei!** nie chronił się natychmiast w sień najbliższego domu, czy nie przepadał w polu, ginął na miejscu. Po nocach rozlegały się nagłe salwy i krzyki ludzkie. Potem znowu nastawała cisza. Coraz porywał się jakiś śmiałek i, przyczajony za węgłem domu, śledził nadchodzący patrol Grenzschutzu. Potem rozlegał się krótki, urywany ryk pękającego granatu. * F r e i w i 11 i g e m v e r b a n d (iniem.) — bojówka niemiecka. ** Strasse frei (miem.) — Droga wolna! 172 Wówczas na ludzi padał strach, bo wiedziano, że znów kilku niewinnych stanie pod murem. I jakby woda zaskórna, ściekająca czarnymi strużkami bez przerwy w filary i stare wyrobiska, wzbiera stopniowo i wzbiera tak długo, aż kiedyś nadejdzie czas, że zerwie ostatnie spojenia ścian, wywali je i z rykiem rzuci się w labirynt podziemnego świata —¦ tak działo się i między czarnym pogłowiem górnośląskim. Wzbierała w nim nienawiść coraz większa i czekała niespokojnie, skoro pękną ostatnie jej hamulce, żeby wylecieć z krzykiem na świat i swe straszne żniwo pozbierać. Dziś jeszcze starali się utaić swój gniew i pragnienie pomsty. Tymczasem aresztowania stawały się już teraz codzienną rzeczą. Urządzano polowania na człowieka. Ścigano każdego śmielszego, otaczano szpiegami, wpadano znienacka do mieszkań, w których obradowały zarządy Rad Ludowych czy Związków Wojackich, i pędzono ich kolbami do więzień. Więźniów bito celem uzyskania potrzebnych wiadomości, bito i małe dzieci, i kobiety w domach, by wymusić na nich zeznania o ukrytych papierach czy schowkach amunicji i broni. Ludzie przepadali wśród nocy, a zmasakrowane ich zwłoki, skłute bagnetami, po-przebijane na wylot, o rozłupanych głowach, kryły głębokie wądolce leśne, zasypane zeschłym liściem, lub stawy i sitowie. Każdy wiedział, że to robota Grenzschutzu. Rożpasały się zwierzęce instynkty. W odwet znikali pojedynczy żołnierze Grenzschutzu, coraz częściej pękały granaty ręczne rzucane z ukryć na przechodzące patrole, człowiek stawał się człowiekowi wilkiem. Równocześnie podziemne życie rozrastało się. Garnęli się ludzie w tajne organizacje P.O.W., zdobywali broń 173 w przeróżny sposób, odkupowali ją od żołnierzy Grenz-schutzu, napadali na ich magazyny z amunicją, zbroili się po kryjomu. Emil wraz z Gustlikiem wdrożyli się z pasją w tę pracę. Zwołali wszystkich trzydziestu sześciu towarzyszy na niedzielę wieczór do odległego lasu. Przyszli pojedynczo, ze wszystkich stron. Chyłkiem, by nikt nie zauważył. Zmrok już zapadał, kiedy przedzierali się chojarami do starego, zapadłego szybu. Deszcz lał, a wicher przewalał się górą w gałęziach i łopotał w nich jakby ogromnymi, namokłymi skrzydłami. Z boku, gdzie najgęstsza kępa płożących się krzewów, czekał na nich Emil. Odchylał gałęzie i wpuszczał w niski, zarośnięty zielskiem, miejscami załamany ganek sklepiony. Kiedy już wszyscy weszli, na straży stanął Marek i Ściskała. Emil pośpieszył do szybu. Ludzie czekali. W szerokiej wnęce, gdzie kiedyś przed laty stała pompa, otoczyli wysoki betonowy próg. Na nim paliły się dwie świece. Po ścianach ściekała woda, a gdzieś wysoko nad głowami, w głębi czarnego, prostokątnego otworu szybowego przewalała się wichura jednostajnym szumem. Lepki, wilgotny chłód przejmował każdego. Emil, wybrany na zebraniu w „Ulu" w Bytomiu komendantem ligockiego P.O.W., odebrał od Gustlika raport. Wyjął z kieszeni krzyż, ten sam, na który kiedyś jego ojciec z Markiem i Ściskała w hałdzie przysięgali. Z drugiej kieszeni rewolwer. Przemówił do ludzi krótko, twardo. O znaczeniu przysięgi, o jej potrzebie, o rychłej godzinie, w której zmierzyć się przyjdzie z wrogiem, i o karze śmierci za zdradę. Nachylili się wszyscy, wyciągnięte dwa palce prawych rąk dotknęły krzyża, palce lewych rąk rewolweru. Pomiędzy nimi pełgały płomyki świec. Na ścianach kołysały się cienie. Woda 174 dzwoniła szklanym brzękiem, a nad głowami szumiała wichura. Poza tym cisza była. — A teraz wszyscy przysięgamy! — rzucił twardo. Podniosły się odkryte głowy, wpatrzyły się wierne oczy w Emila, każdy jął powtarzać za nim słowa. Zlały się w stłumiony chór. — Przysięgam, że jako członek Polskiej Organizacji Wojskowej na każde zawołanie swych przełożonych pójdę walczyć z germanami, że wszelkimi siłami dążyć będę de ich zniszczenia, i do tego, by nasz Górny Śląsk do Polski należał; że słuchać będę wszelkich rozkazów do tego celu wiodących, że nie ulęknę się śmierci w polskiej sprawie, że nie porzucę broni dobrowolnie; że mnie ani matka, ani ojciec, ani nikt nie skusi, żebym miał kiedy walczących braci opuścić, i że nie zdradzę ani słówkiem naszej sprawy, ani braci swoich, a jeślibym tak miał uczynić, niech mnie śmierć czeka z ręki braci moich, tak mi, Panie Boże, dopomóż i święta Męko Jego", Amen!... Podali sobie wszyscy dłonie, że utworzył się jeden wielki krąg, połączony ramionami jak ogromne ko-lisko, spięte w swym środku szprychami. I znów się rozeszli ukradkiem. Dni znowu mijały. Nic się nie zmieniło. Terror nie ustawał. Ludzie czekali znaku. Nie przychodził... Spodziewali się w drugie święto wielkanocne. Nie przyszedł. Tamci u góry uznali, że jeszcze nie można. Dlaczego?... Przecież wszystko czeka przygotowane?... W Piotrowicach coraz większy obóz tych, co uciekać musieli przed Grenzschutzem. Pomiędzy ludem leci radosna wieść, że koalicja wręczyła warunki pokoju Niemcom. Górny Śląsk powinien należeć do Polski!... W odpowiedzi nowe aresztowania, rewizje, bicia i salwy. 175 * Przyszedł pierwszy dzień maja. Na wieżach szybowych i kominach załopotały czerwone chorągwie. Ulice miast wypełniły się nieprzejrzanym tłumem robotniczym. Obok czerwonych sztandarów rozwiały się ponad morzem głów biało-czerwone chorągwie, i obok „Czerwonego sztandaru" rozśpiewały się ulice radosną pieśnią „Jeszcze Polska nie zginęła!" Po raz pierwszy wyległ polski robotnik w takiej nieprzejrzanej masie na ulice, i po raz pierwszy w życiu jął głośno krzyczeć i domagać się sprawiedliwości. Tego się Niemcy nie spodziewali. Zaskoczyło ich to. Zdumieli się. Toć myśleli, że zdeptali już wszelką myśl buntowniczą, że z niej śladu nie zostało, a tu wyjrzała na świat hyrnie, rozśpiewana, ogromna, dufna w swą siłę. Horsing zawziął się. Na Górny Śląsk jęły przybywać nowe wojska i wzmocniono załogi Grenzschutzu. Nie starczyło już miejsca w Piotrowicach. Chronić musiano się w Oświęcimiu i Sosnowcu, ukradkiem przedzierać przez granicę. Ostatnią placówką, która do świata słała krzyk zrozpaczonego Ślązaka — Podkomisariat Rady Ludowej w Bytomiu, nakazał Horsing rozwiązać. Nie wolno było ogłaszać w prasie czy ulotkach ogłoszeń przywódców polskich. Gazety konfiskowano. Listy i korespondencję cenzurowano. Znikomą inteligencję śląską, księży, redaktorów, lekarzy i nielicznych nauczycieli polskich pozamykano w więzieniach albo zmuszono do opuszczenia Górnego Śląska. Ludzie zostali bez przewodników. Jedynie kilku zapaleńców, igrających z niebezpieczeństwem, przedzierało się przez obsadzone granice na polską stronę, skąd przynosili wskazówki, polecenia, rady, jak nie ustawać w pracy. Czekała ich śmierć na każdym załomie drogi. Ginęli przechodząc w bród Wisłę, Olzę, Odrę i Przemszę. 176 Niemcy zachłysnęli się z radości, kiedy nadeszła wiadomość, że Sprzymierzeni na skutek przedłożonych protestów i na skutek demonstracji, urządzanych po miastach na znak, że jakoby Ślązacy pragną pozostać przy Rzeszy — ogłosili plebiscyt. Ujrzeli, że ich pierwsza batalia przyniosła zwycięstwo. A więc opłaciły się ich starania, skutkowały demonstracje Niemców, zjeżdżających się z całego Śląska do jednego miasta, żeby na drugą niedzielę do następnego pojechać, by krzyczeć przed sprowadzonymi korespondentami angielskich pism i domagać się pozostawienia Górnego Śląska przy Rzeszy, udawający chytrze przed cudzoziemcami rdzenny lud śląski; poskutkowały protesty z sfałszowanymi podpisami, wymuszonymi i przekupionymi. Koalicja przekonała się jakoby, iż byłaby to krzywda dla Niemiec. Niech więc ten protestujący lud sam zadecyduje, do kogo pragnie należeć!... — Hoch Deutschland! Hoch! — ryczały tłumy na ulicach Bytomia i Opola. — Deutschland! Deutschland iiber alles! Siegreich wollen wir die Polen schlagen!* — odpowiadały ulice Katowic, Pszczyny i Rybnika. A robotnik i chłop gryźli pięści z wściekłości. — Powstania pragniemy! Dajcie hasło do powstania! —domagali się głośno. Wrzało między ludźmi. Każdy czekał, kiedy to będzie. Żeby już, już! Nareszcie!... Rozleciały się tajne rozkazy. W dniu 22 czerwca rozpocznie się powstanie!... Ludzie wyciągali karabiny z ukryć, liczyli naboje, fabrykowali na gwałt bomby. Napełniali próżne puszki * Deutschland!... (niem.) — Niech żyją Niemcy! Niemcy ponad wszystkim! Pragniemy bić zwycięsko Polaków! 12 — Wyrąbany chodnik, t. 2 177 W dynamitem, siekańcami, zaopatrywali wymyślnymi zapalnikami. Na palcach liczono godziny. W ostatniej chwili przyszedł rozkaz, że termin powstania odkłada się do nie oznaczonego czasu. — A, żeby was, jasne pierony! — klęli zawiedzeni ludzie. — To zdrada! -— wołali inni. Gdzie rozkazy nie doszły przed wyznaczoną godziną, spiskowcy podjęli się walki. Ulegli rychło przemocy. Pomnożyły się bezimienne mogiły między wądolcami, po polach i piachach. Rozkrzyczały się nowe salwy, miarowe, ostre, spokojne. Zaludniły się obozy w Sosnowcu i Oświęcimiu nowymi przybyszami. Gustlik rozpaczał. Emil wsunął ręce w kieszenie, spluwał i klął bez przerwy. Marek podparł twarz dłońmi i patrzał, niczego nie widząc. — Ha, trudno, chłopi! — zawyrokował w końcu. — Przepadło! Niech ludzie pochowają karabiny i amunicję. Musimy czekać. Nic nie zrobimy!... Rozeszli się wszyscy do domów, źli i ponurzy. Znowu mijały dni. Emil i Gustlik jęli się na nowo pracy. Żeby tamtych utrzymać w wierze. Nie dać im upaść. Odeszła na chwilę troska, kiedy Helenka przybiegła do domu. Przyszła ostrzec Emila i Gustlika. Grenzschutz, zakwaterowany w zamku, często styka się z Sojką. Sojka donosi jakieś szczegóły o P.O.W. Zamyka się w kancelarii porucznika Kokoscha i coś cichaczem konferują. Jeszcze się dowie od hrabianki. Porucznik Kokosch z pewnością jej powie. Potem dowie się o tym Helenka i doniesie. 178 — Ale miejcie się na baczności! — ostrzegła jeszcze raz. — A wiesz co, Emilku? -— dodała, kiedy już się zabierała do odejścia. — Co? — Jutro Helma do mnie przyjeżdża. Będzie razem ze mną. Wiedziałam, że pragnie teraz być w Ligocie z powodu ciebie, a do domu nie może wrócić. Poradziłam jej za wiedzą hrabianki, żeby do mnie przybyła. — No, dobrze! — mruknął Emil. — Mało mnie to Obchodzi. — Eh, ty niedobry! — rzekła z wyrzutem. I znowu minęło kilka dni. W powietrzu zdawała się unosić przyczajona zgroza. Wszyscy ją wyczuwali i każdy rozumiał, że dłużej już nie będzie można wytrzymać. Zachowanie się żołnierzy niemieckich posiadało wyraźne cechy prowokacji. Gustlik zaraz po szychcie obiegł wszystkich podkomendnych. Dzisiaj miało być zebranie. Chodziło o obmyślenie, skąd by wydostać jeszcze amunicji i karabinów. P.O.W. ligocka liczyła już około 150 chłopa. Trzeba było dla nich broni. — Dziś o godzinie dziesiątej wieczorem. U Durczo-ka! — rzucał cichaczem i odchodził. Mieli przyjść Marek, Potempa, Chowaniec, Rduch i Masny. Ściskała będzie na szybie. I znowu chyłkiem, opłotkami, nisko nachyleni przemykali się w kierunku chałupy. Kiedy Gustlik z Emilem wypełzli ukradkiem na pod^-worze i przepadli w mroku, cisza była i ciemność. W żadnym oknie nie było światła. A jeżeli gdzieś pełgało, to przysłonięte grubym kocem. Jedynie wąziutkimi szparami przeciekało w noc. 12* 179 Gustlik i Emil coraz przystawali i śledzili, czy droga wolna. Raz drugi posłyszeli spokojne, miarowe kroki idącego patrolu. ' — Oto tam... — szepnął Emil — widzisz? Tam se tak stanąć, za tym parkanem i wyrżnąć w nich granatem lub bombąl... Byłoby marasu!... — Aha! — przypomniał sobie znienacka i zwrócił się do Gustłika — wziąłeś granaty?.:. — Tak! — Moc? — Pięć! Ale myślę, że ich nie będzie potrzeba. — Nie wiesz. Diabeł nie śpi! Ja też mam pięć. Musimy dać kolegom, jeśli nie będą mieli. Ucichło, bo na niedalekiej drodze przystanęły kroki. — Wer dort?* — bryznął w ciszę ostry krzyk żołnierza. Gustlik i Emil rozpłaszczyli się w bruździe. Obydwaj powzięli te same postanowienia. Jeżeli posłyszą, że kroki skradają się do nich, dopuszczą ich jak najbliżej i rzucą granatem. Tamci jednak albo uważali, że to złudzenie, albo też nie dowierzali ciemnemu polu. Postali chwilkę, potem ktoś z nich zaklął po niemiecku i znów poleciały w ciszę stukoty podkutych butów. Kroki się oddalały. U Durczoka byli pierwsi. Potem przyszedł Marek. A za nim po kolei Chowamec o dziewczęcej twarzy, Rduch o wypalonym oku, Masny o krępej postawie i Potempa o zbójeckiej gębie. Ten był najgroźniejszy dla Grenzschutzu. Już miał ich sporo na sumieniu. Odważny do szaleństwa, urządzał na nich zasadzki. Jego młodszy brat zaczął na nich rzucać obelgami z ukrycia, w czasie bezgwiezdnej nocy, a kiedy tamci biegli w jego kierunku, znienacka pękała im pod nogami puszka po sardynkach, napełniona dynamitem, szkłem, gwoździami i siekańcami. To jego starszy brat takie spusto-* W e r dort? (indem.} — Kto tam? 180 szeńia czynił między nimi. Ciszę rozdzierał huk i krzyk ludzki, a na drobną chwilę oczy ślepiła ogromna, jaskrawa wachlarzowata struga ognia. Potem przez kilka dni był spokój. — To za naszego kolegę Dudę, co nam go w piątek zabili kolbami! — tłumaczył się Potempa przed Emilem. ¦— To za Jewkę Warzechową, co ją wczoraj te świnie zgwałcili! — rzucał mściwe słowa. — To za starego Rolka, co mu rękę złamali i dwa żebra, do krwi pobili, te zbóje przeklęte! Potempa mścił się za krzywdę swych braci. — Ja tak mówię — mawiał między towarzyszami. — Oni nam jednego zabiją czy skrzywdzą, ja najmniej dwóch za to zabiję! Jeśli nie więcej!... Nachylili się teraz nad stołem i słuchali pilnie wywodów Emila. Amunicji mało. Trzeba ją zdobyć. W przyszłym tygodniu urządzi się napad na magazyn Grenzschutzu. Emil pójdzie z dziewczyną i zaprosi żołnierza stojącego na posterunku, do oberży na piwo. Pójdzie — to dobrze. Wtedy inni wyłamią drzwi, ale jak najciszej wyniosą skrzynki z nabojami, ile się da, i skończone. Poukrywa-ją je, gdzie komu wygodniej. Potem dopiero zniosą je do starego szybu w lesie. Jeżeli jednak posterunek nie da się skusić, nadejdą dwaj inni, również wdadzą się z nim w pogawędkę i Emil znienacka pchnie nożem w gardło. Żeby nie mógł krzyczeć. Emil tłumaczył wszystkim, każdy szczególik rozpatrywał. Tamci słuchali. Czasem ktoś rzucił drobną uwagę. Plan był dobry. Udać się musi. Spokój i pewność w Emilowym głosie umacniała każdego w wierze, że zdobycie amunicji musi się powieść. Jego suchy orli nos nadawał mu wyraz twardej woli, której każdy musi ulec. Wąska linia ust i spokojny błysk szarych oczu dopełniły to wrażenie. 181 Prawie przedkładał im, w jaki sposób będą musieli się uporać z ukryciem zdobyczy, kiedy nagle w zasłonięte grubym kocem okno ktoś gwałtownie zabębnił. Zerwali się, wydobyli z kieszeni rewolwery. Co to?... Teraz ktoś do drzwi w sieni gwałtownie kołace! — Uwaga! — rzucił Emil i skoczył w ciemną sień. — Kto tam?... — krzyknął ostro. — Jo... Helma... Emil puść... otwieraj... Grenzschutz! Przekręcił szybko klucz w zamku, szarpnął drzwi lewą dłonią, prawą skurczył do strzału. Palec oparł wyczekująco na cynglu. Do sieni wpadła zdyszana Helma. Emil zaparł drzwi z powrotem i poprowadził ją do izby. — Co jest? — rzucił twardo Emil. — Po coś tu przyszła? Mów!... Wszyscy otoczyli ją kołem i patrzyli na nią niespokojnie. — Emil!... Uciekajcie!... Uciekajcie!... — krzyknęła już prawie, podnosząc rozcapierzone palce do skroni. Grenzschutz za mną idzie... Niedaleko są... Helenka mnie posyła... Ktoś was zdradził... Leutnant Kokosch z nimi idzie... On wszystko wie... Uciekajcie... — Chłopi! — zwrócił się Emil do ludzi spokojnie. — W rozsypkę!... Po jednemu uciekać!... Nie na drogę, lecz w pole. Zbiórka jutro o dziesiątej w lesie w starej grubie. Już! W tej samej jednak chwili zatrzęsły się drzwi od gwałtownych uderzeń kolbami. —¦ Aufmachen!... Aufmachen!... —- krzyczy ktoś za drzwiami. Emil zrozumiał. Spojrzał po ludziach. Rzucił szybko półgłosem: ¦— Granaty!... Na znak zerwać!... Gdy dwierze ode-wrzą, prasnąć nimi do tamtych... Już!... A kiedy towarzysze ujmowali granaty w dłonie, pal- ce zaś wsuwali w oczka zapalnika, potem wśliznęli się w ciemną sień za Emilem — Emil szedł głośno do drzwi i wołał: — Nur Geduld, meine Herren!... Ich mache schon auf!...* — i zaczął udawać, że szuka kluczem otworu w zamku. Tamci chwilkę umilkli. Wnet jednak zniecierpliwieni zaczęli ponownie tłuc kolbami w drzwi i krzyczeć. — Aufmachen! Verfluchte polnische Hunde! Aufmachen! ** — Zapalniki! — syknął Emil półgłosem. Zachrobotały suche, metaliczne szelesty. Każdy teraz trzymał w dłoni granat z płonącym w środku lontem. Każdy odczuł, że w dłoni śmierć trzyma. Wiedzieli, że Emil przeczeka drobny ułamek czasu, a potem otworzy gwałtownie drzwi. Krzyki i uderzenia wzmagały się za drzwiami. Deski trzeszczały. — Już! — krzyknął Emil i szarpnął drzwi. Lunęło w ciemną sień elektryczne światło, a równocześnie świsnęły granaty i wpadły w tamtą gromadę ludzką. Do sieni skoczył pierwszy żołnierz. Gruchnął strzał. Żołnierz runął twarzą na podłogę. Emil zaś kopnął go nogą i zatrzasnął drzwi z powrotem. Wszystko stało się piorunem. — Padnij! ¦— krzyknął. Rzucili się jego ludzie na podłogę. Emil szarpnął Hel-mę za sobą. Rozwalił się ryk pękających granatów za drzwiami. Zerwał się okropny krzyk ludzki. O drzwi prasły pokruszone odłamki, przebiły je i zawyły nad głowami leżących. *Nut G e ci u 1 d... (niem.) — Tylko cierpliwości, pano-wie! Już otwieram! ** Aufmachen! Verf luc hte... (niem.) — Otwierać! Przeklęte psy polskie. Otwierać! 182 183 — Uciekać! — krzyknął znowu Emil, otworzył gwałtownie drzwi, chwycił za rękę Helmę i skoczył w mroki między skowyezące kłębowisko ludzi przed sienią. Za nim reszta. Ktoś zabiegł mu drogę, pod gardło uła-pił. Strzelił na oślep. Tamte dłonie zwiotczały, opadły. Posypały się teraz strzały. Przebiegały im drogę ognistymi długimi bryzgami rudych płomieni. Emil nachylił się nisko i pędził. Nie puścił z dłoni ręki Hełmy. Za sobą słyszał krzyki, strzały, tupot nóg ludzkich. Obejrzał się. — Schyl się! — krzyknął na Helmę i szarpnął ją do ziemi. Wypadli oboje za wrota, skoczyli w wysoki łan zboża. Helma potknęła się i upadła. Podniół ją szybko. Przedarł się przez kilka zagonów, teraz do bruzdy wpadł i pędzi. Obok niego Helma. Ciągle słyszy za sobą krzyki ludzkie, nie ustające strzały i coraz nowe wybuchy granatów. Zrozumiał, że towarzysze jego bronią się. A on ucieka!... — Połóż się na ziemi! —> szepnął do dziewczyny. — Nie uciekaj, aż przyjdę po ciebie! — Emilku!... nie chodź!... Nie chodź!... — zaskomliła dziewczyna. — Cicho!... Połóż się. Zaraz tu będę! — i znikł w zbożu. Helma skurczyła się. Emil zaś popędził w kierunku odgłosów walki. Tuż koło wrót natknął się na pierwszego żołnierza. Strzelił. Tamten przewalił się z krzykiem na wznak. Teraz drugiego. Tam trzeci. Podsunął się, strzelił w plecy. Żeby jeszcze jednego!... Żeby jeszcze! Jezus Maryjo!... Tam kogoś biją na ziemi. Zapaliła się znienacka w kolisku lampka elektryczna. W jej świetle dojrzał gromadę żołnierzy, wznoszących ponad głowy kolby karabinów i bijących w dwie skulone na ziemi postacie. Za każdym uderzeniem wybiega głuche 184 echo. Jakby deską bił po darni. Każdemu uderzeniu towarzyszy zmiętoszony krzyk. Gaśnie, w rzężenie przechodzi. A ci biją, jak młockowie cepami!... I krzyczą!... To koledzy! Sięgnął po granat, wyrwał zapalnik i rzucił! Teraz szybko drugi! Rozwalił się huk. Runęła w górę zamieć ognia. Teraz druga! W błyskach eksplozji dojrzał, że tamten tłum załamuje się, pada na ziemię, wyje z bólu, a poszczególne postacie uciekają w mroki. Emil zawrócił i popędził z powrotem. Pogoniły za nim strzały. Wpadł do zboża. Zaszeleściły roztrącane kłosy. Potknął się. Przewrócił. Znowu się zerwał i teraz już gna znajomą bruzdą. Dojrzał w niej Helmę! — Uciekajmy! — krzyknął, poderwał ją i powlókł za sobą. Dziewczyna słaniała się. Koło głowy przelatują jękliwe, metaliczne świsty. Wybiegł na miedzę. Teraz pędzi w kierunku lasu. Za sobą słyszy krzyki. Strzały nie ustają. Tamte świsty nadal ścigają. „Kiż diabli? — pomyślał już spokojnie — przecież, mnie nie widzą!..." Oglądnął się i zrozumiał. Helma jest w białej sukni. Chyba jest widoczna. Celują do niej. Zerwał marynarkę i zarzucił dziewczynie na ramiona. Teraz ujął ją i zmusił do biegu. Strzały ucichały. Ściana lasu rosła w oczach. Coraz bliżej, coraz bliżej... Helma dyszy, słania się w Emilowych dłoniach... Przez ramiona mu leci. Jeszcze kilka kroków... jeszcze kilka!... Podniosły się czarne gałęzie szumiącym sklepieniem, zamknęły za nimi. — No, uratowani! — szepnął z ulgą i przygarnął do siebie dziewczynę. A w tym samym okamgnieniu, kie^ dy na swojej piersi wyczuł jej piersi, kiedy posłyszał jej spłoszone serce, zrozumiał dopiero jej poświęcenie, — Helmo! — szepnął wzruszony. 183 — Emilku mój złoty, Emilku! — zaszemrał szept dziewczyny. Oplotła go powoli ramionami. Wtedy Emil przytulił ją mocniej do siebie ucałował w rozchylone usta. ROZDZIAŁ DWUNASTY Spotkali się jeszcze tej samej nocy w ganku starego szybu. Przyszedł Marek z przestrzelonym uchem, uma-zany krwią na twarzy i szyi, przyszedł Rduch z przekłutym prawym przedramieniem i Masny. Gustlik dopiero o świcie przywlókł się utytłany od błota. Teraz już wszyscy wiedzieli, że polegli Chowaniec i Potempa „Mściciel". —> Szkoda ich — westchnął głośno Emil. — No, ale przynajmniej śmierć ich drogo okupiona! ¦— pocieszył go Marek. Rozpamiętywali minione chwile. Co teraz czynić?... Wracać do Ligoty nie można. Każdego by spotkał los tamtych dwóch. Pozostaje tylko mozolne przekradanie się lasem aż nad granicę, a potem przejście przez Olzę na cieszyńską stronę. Innego wyjścia nie ma. —¦ Musimy iść — poparł Marek Emila. — Przekradniemy się koło Piotrowie. Gdy będzie miało wybuchnąć powstanie, wrócimy na kilka dni przedtem i przygotujemy wszystko. W końcu jednak Emil zmienił plan. — Ja zostanę tutaj w starym szybie, a wy idźcie wszyscy do Piotrowie. Jeśli miałoby co zajść uwiadomi mnie Gustlik lub wy, Marku albo ty, Masny lub Rduch. Bo mnie się tak wszystko widzi, że powstanie niezadługo już wybuchnie. Dłużej już się nie da strzy-mać!... 186 — To i ja zostanę z tobą — rzucił Marek — a wy; trzej idźcie na cesarską stronę! -— A ty Helma? — zapytał Emil. — Ty musisz wrócić do zamku, do Helenki! Dziewczyna przygarnęła się do niego. — Nie pójdę! — szepnęła prosząco — bo oni mi cię zabiją. Nie pójdę, Emilku. Dopiero kiedy jej Marek wytłumaczył, że byłaby tylko przeszkodą Emilowi, żeby mu w niczym nie pomogła, a tylko utrudniała robotę czy nawet ucieczkę, zgodziła się na powrót do zamku. Pozostanie w lesie do rana, potem Emil odprowadzi ją na skraj lasu, a stamtąd musi już sama wracać do Helenki. Niechaj potem zajdzie do matki i powie jej o wszystkim. A następnie niech przyniesie coś do zjedzenia i schowa w krzakach przy krzyżu pod lasem. Teraz dopiero dowiedzieli się o wszystkim. Wieczorem, koło godziny dziesiątej, przybiegł do zamku, do porucznika Kokoscha, renegat Sojka, Zdyszany, z radością w kaprawych oczach. Helenka, bacząca na wszystko, zauważyła go. Natychmiast pobiegła do hrabianki i prosiła, żeby jej w razie czego pomogła. Hrabianka zgodziła się. Kiedy Sojka odszedł, poprosiła do siebie porucznika. Wszystko jej powiedział. Że wybierają się na połów do Durczoka. Na kartce miał ich spisanych. Radował się, że uczyni koniec wszystkiemu. — Es wird eine Metzgerei sein!* — zatarł dłonie z radości. Helenka podsłuchiwała za nie domkniętymi drzwiami. Pobiegła do Hełmy. Helenka ją uprosiła, że. pobiegnie ostrzec Emila i towarzyszy. Gdyby ją nawet ktoś z Grenzschutzu spotkał, nic jej nie zrobią, ze względu na jej ojca. • •?:¦,¦,;.. .... . :,.. .. .. * Es. wird..., (iruietĄ.) — Będzie 187 Helma zgodziła się. Musiała kołować polami i dlatego nie mogła nadejść wcześniej. A szkoda, bo Potempa i Chowaniec nie zginęliby. : I rozpłakała się z żalu, że się jej nie powiodło. — No, nie płacz Helma... nie płacz! — jął ją uciszać Marek. — Bo gdyby nie ty, kto wie, bylibyśmy już może wszyscy pod darnią!... Dobrześ to zrobiła, dobrze! -— i pogłaskał ją po twarzy. Nad ranem rozeszli się. Gustlik z Masnym i Rduchem poszli lasami w kierunku granicy, Marek i Emil z Hel-mą na skraj lasu, w gęstwinie przesiedzieli, aż słońce wyszło kęs ponad ziemię, potem pożegnali się z dziewczyną. Marek się odwrócił dyskretnie, kiedy Emil przygarnął Helmę do piersi i ucałował. — Ty... Emil! — roześmiał się, gdy już Helma była daleko — ale pamiętaj, synku, żebyś mnie nie zapomniał zaprosić na kumotra. Bo będzie synek, jak sto set! A szwarny! I roześmiał się głośno. Emil spojrzał na niego i również parsknął śmiechem. — Zgoda, Marku! — zawołał — ale będziecie se musieli to ucho wasze zgoić i kapkę obmyć, bo wyglądacie, jak byście wieprzka zabijali!... Jeszcze by się was ten mały syneczek wylękał!... Była to przymówka do jego uszkodzonego ucha i powalanej krwią twarzy, gdyż istotnie wyglądał jak poczwara. Marek dotknął się twarzy. — A istotnie! — mruknął, patrząc na ukrwawione palce. Obmył się w leśnym potoku, rozdarł koszulę i obwiązał głowę. Na trzeci dzień przyszedł Gustlik. Przyniósł chaotyczne wiadomości. Między Głównym Komitetem Wykonawczym a Sztabem P.O.W. w Piotrowicach wynikły 188 nieporozumienia. Wskutek tego Sztab P.O.W. przeniósł się do Strumienia i przybrał nazwę: Dowództwo Główne P.O.W. Górnego Śląska. Z możliwością rychłego powstania liczą się już wszyscy poważnie. Trudności jednak nastręcza pobyt powstańczych władz poza obrębem Górnego Śląska. Nikły związek między nimi a przygotowującymi się kadrami powstańców utrzymywali kurierzy, narażeni każdej chwili na aresztowanie i śmierć a co najważniejsze na dostarczenie w ten sposób potrzebnego materiału Grenzschutzowi, który by przejrzał wszystką robotę i uniemożliwił powstanie. Dotychczas kurierzy zdołali ujść zasadzek, lecz Niemcy polują na nich. Las szumiał nad ich głowami, słońce przeciekało na ziemię, a oni siedzieli pod drzewami i patrzyli w obmierzłe zło, które się na świecie rozpanoszyło. Dowiedzieli się bowiem od Marka, że Grenzschutz strzela nawet do dzieci. — Mówisz, że do małych dzieci strzelają? — Grenzschutz? — upewnił się Emil. — Toć Grenzschutz! — odezwał się Marek. — Ma-ryjko święto, co się tu robiło na drugi dzień, gdyście odeszli do Piotrowie!... Oni wtenczas mieli ośmiu zabitych i dwunastu rannych. Trzech z nich już zdechło! Pierony jasne!... Porucznikowi Kokoschowi nogi oberwało i brzuch rozwaliło. Granat mu eksplodował wtedy pod nogami. Wiesz, jak się dobijali do Durczoka, a myśmy ich przywitali tak pierońsko!... A nam zabili Potempę i Chowańca. Kiedy uciekali, zostali ranieni. Upadli na ziemię. Potempa na ziemi już leżał, a jeszcze prał granatami. Potem ich Grenzschutz kolbami zabił. Na drugi dzień ich grzebano. Wieczór, o godzinie szóstej. Nikt z ludzi nie mógł z domu wyjrzeć. Wykopali dół na cmentarzu i skutli jak jaką zdechlinę, i zaraz zagrzebali, że nie ma znaku, gdzie ich pochowali. A potem!... 189 — No, powiedzcie! —nalegał Gustlik. — ...jak zbóje wściekle wpadali do domów, przeprowadzali rewizje, szukali amunicji i papierów. Bili kolbami, kopali, poniewierali. Młodą Motyczkulę, co chodzi w siódmym miesiącu, kopnął jeden w brzuch, że biedna baba poroniła. Sześciu naszych aresztowali, co im się stawiali sztorcem. Gdy ich prowadzili, bili ich bez przerwy kolbami, że szli ukrwawieni. A wyzywali, a przezywali od polskich psów, od polskich świń, od ostatnich słów!... Wszystko mi to Ściskała opowiadał. A teraz o godzinie siódmej nikomu nie wolno się na drodze pokazywać. Chodzą bandami jak zbóje i kogo widzą, zaraz do niego mierzą i ryczą swoje „Strasse frei!" Gdzie światło w oknach, chociaż okna byłyby zasłonięte, salwami biją. I ciągle to robią. I to talk wszędzie!... Ludzie tylko zęby zaciskają i godziny rachują, kiedy padnie hasło, by iść na tych pie-ronów. A oto z tą dziouszką Babikową. Wczora to było. Wybiegło dziewczę na drogę po godzinie siódmej, a tu akurat idą te zbóje. I krzyczą na nią „Strasse frei!"... Dziouszką patrzy się, co to oni krzyczą. A wtedy te zbóje pras! do dziecka salwą!... Przewróciło się zabite!... Wtedy brat jej, szesnaście roków mu jest, widzi to z okna i leci po dziecko na drogę. Oni zaś krzyczą. „Strasse frei!"... Ale brat nie patrzy na nich, tylko się schylo i bierze tamto biedactwo na ręce. A oni zaś pras do niego salwą! Nogę mu przestrzelili i bok. Teraz już dwa leżeli na ziemi. Ale nie opłaciło im się to. Ledwie zaszli kąsek, a tu naraz ten chudy Kłosik, co był przy marynarce w Kir lonii, skrył się za parkanem. A gdy już 'byli blisko, jak nie wyrżnie w pieronów bombą, a jak bomba nie rymnie, jak nie rozwali się!... Maryjko święto!... Z ośmiu żołnierzy zostało dwóch zdrowych. Trzech zabif 190 tych na miejscu, a trzech zharatanych na strzępce. Nogi im poobrywało i podbrzusza wytargało!... Mieli za swoje, dziady!... Gustlik przysłonił oczy. Przerażenie go ogarnęło. Nie mógł ująć myślą tego bezmiaru nienawiści. Spojrzał na Marka i Emila. Obydwaj patrzeli spokojnie na niego. Bez cienia wzruszenia. W źrenicach ich błyskały niesamowite zimne, szare płomienie. Szczęki mieli zaciśnięte. Brwi zgarnięte w bruzdy. Wieczorem poszedł Gustlik z powrotem do granicy. Odprowadził go Emil. Po drodze zwierzył mu się, że Helma jest jego. — Ty! ale jej nie zostawisz! — zapytał Gustlik twardo, chwytając go za ramiona. — Głupiś! —odparł z uśmiechem Emil — teraz dopiero wiem, że ta dzioucha mnie miłuje i jak mnie bardzo miłuje. Żadna by tego nie zrobiła, co ona. Chyba Helenka. Wiesz, żeby na śmierć się narażać, aby tylko nas wszystkich ostrzec... —¦ A co zrobisz? — Co? Wiesz, co ci powiem? My już są po słowie!... A ja też mam swój honor. Nie? — Jak to, po słowie? — No, jak ci to powiedzieć? Nde rozumiesz? Moją została!... Wtedy, gdy się ze mną do lasu schroniła. — Z dobrawoli? — Z dobrawoli! — Daj wara Boże szczęście! — rzekł uspokojony Gustlik i uścisnął mu dłonie. W połowie drogi pożegnali się. — Wrócę się już, bo nad ranem mamy zebranie — rzekł Emil. — Gdzie? — W hałdzie! — Jak to, to wy jednak z Markiem do wsi chodzicie? 191 — No pewnie! Byłem już u matki, byłem u Seiska-ły i u proboszcza. Zawsze w nocy albo z wieczora. W ciągu dnia siedzimy w lesie. Tu jesteśmy bezpieczni. A do ludzi muszę zaglądać, żeby mi nie zwątpili. Robota idzie dalej. I kiedy Gustlik nad ranem przedzierał się przez granicę, Emil z Markiem i Ściskała znajdowali się między swoimi kolegami. Uchwalili, że muszą odłożyć zdobycie amunicji na czas nieograniczony. Równocześnie wydali wyrok śmierci na Sojkę. Kto go spotka, ma go obowiązek zabić!... Teraz wypadki potoczyły się już szybko. Każdy dzień przynosił coraz gorsze wieści. Każdy dzień wydawał się już ostatnim, w którym człowiek jeszcze jest zdolny znosić nieludzką krzywdę. A przychodził następny, jeszcze straszniejszy, a ludzie wciąż wytrzymywali. W Zagłębiu ściągano coraz większą ilość Grenzschut-zu z głębi Niemiec, uzbrajano urzędników niemieckich, duszono w zarodku najdrobniejsze pomyślenie o buncie, więzienia były już zapełnione tak, że nadmiar aresztowanych wywożono na Śląsk wrocławski i do obozu w Neuhammer. Coraz więcej istnień ludzkich gasło, żołnierze konfiskowali zapasy żywności po wsiach u chłopów o przekonaniach polskich, rabowano sklepy polskie po mniejszych miastach, wydalano robotników z pracy, bito, gwałcono nieletnie dziewczyny. Piekło rozszalało się nad pognębioną ziemią. Z dniem 1 sierpnia nakazał komisarz Hórsing rozwiązać półwojskowe Freivilligenverbandy, a członków ich polecił dyrekcjom kopalni i hut przyjąć do pracy. Wywołało to oburzenie i gwałtowne sprzeciwy robotników polskich. 192 — Oo? To te dziady naszych mordowały, brały dniówki z kopalni czy huty, i swój żołd wojskowy i podwójne porcje jedzenia, gdyśmy głodem marli, a teraz mają z nami robić? Po to, żeby nas z pracy wydalić?... Nie, na to nie pozwolimy!... Zaczęły wybuchać strajki. Dzisiaj na tym szybie, jutro na tamtym. Dyrekcje i Horsing nie ustępowali. Strajk zaczął się rozszerzać na całe Zagłębie. Oo dzień przyłączały się doń nowe kopalnie. Życie zamierało. Dnia 11 sierpnia ogarnął wszystkie zakłady przemysłowe na całym Górnym Śląsku. Ogłoszono strajk generalny. Koła na wieżach szybowych usnęły, liny wyciągowe obluźniły się, kominy przestały dymić. W Katowicach zebrali się przedstawiciele robotników i niemieckiego kapitału. Delegaci robotników zażądali zniesienia stanu oblężenia, poprawy bytu i swobody działań politycznych oraz przyjęcia do pracy wydalonych z niej robotników polskich. — Zanim będziemy się z wami układać, idźcie najpierw do pracy! — odpowiedzieli butnie panowie. Robotnicy się zacięli. — Jak nie — to nie!... Tymczasem prasa niemiecka wykorzystała ów strajk i poczęła szeroko głosić po świecie, że to znak protestu ludności śląskiej, iż nie chce przyłączenia do Polski. Podobnie jak uczynili to Niemcy z dniem 1 maja. Zdjęcia polskich pochodów rozesłali po całej zachodniej Europie, zaopatrzyli w podpisy; że to pochody demonstracyjne przeciw oderwaniu Górnego Śląska od Rzeszy Niemieckiej. Robotnicy byli bezsilni wobec tego oszustwa. Zrozumieli, że to ich sprawę jeszcze bardziej pogarsza. Toć cały świat będzie temu kłamstwu wierzył!... Wrzało już: wszędzie. Burza wisiała w powietrzu. Przyszedł dzień 15 sierpnia. Na kopalni w Mysło- 13 — Wyrąbany chodnik, t. 2 193 wicach Grenzschutz strzela salwami do robotników, którzy przyszli po wypłatę za przerobione szychty. Padło nowych sześć ofiar. Kilkunastu rannych. Teraz już doszedł kres ludzkiej cierpliwości. Robotnicy rzucili się samorzutnie do nierównej walki. Na to tylko czekał Hórsing. Dnia 16 sierpnia wieczorem znaleźli się wszyscy zaprzysiężeni ludzie ligoccy w lesie przy starym szybie. Gustlik przyniósł rozkazy: w nocy z 16 na 17 sierpnia, o godzinie drugiej, uderzą na załogi Grenzschutzu w zamku koprzywnickim i w Ligocie. Przedtem jeszcze część powstańców rzuci się na tych żołnierzy, ale nie wcześniej jak przed godziną pierwszą w nocy —- na tych żołnierzy, którzy znajdują się na zabawie w oberży. Zabawy te urządzono we wszystkich miejscowościach, gdzie znajdowały się większe oddziały Grenzschutzu. Tak samo i w Ligocie. Chciano w ten sposób część załogi zwabić do gospod, żeby jej rozdzielone siły łacniej zmóc. A kiedy wyznaczeni ludzie rzucą się na żołnierzy w gospodzie i uporają się z nimi, reszta w godzinę później rozpocznie napad. Część ruszy do ataku, druga część, odwód, zagarnie magazyny broni i amunicji i pośpieszy na pomoc. Helenka z Helmą były już uwiadomione o swych obowiązkach. Gdyby załoga Grenzschutzu w zamku była przygotowana na odparcie ataku, ostrzeże umówionym znakiem. Ostatnie okno w lewym skrzydle zamku będzie oświetlone i do połowy zasłonięte firanką. Równocześnie odsuną przy pomocy ogrodnika ciężką kratę zamykającą wejście do kanału odpływowego znajdującego się w zamkniętym podwórzu zamkowym. Jeżeli 194 jednak Grenzschutz nie spodziewałby się napadu, okno będzie całkiem odsłonięte i otwarte. A jeżeli nie będzie oświetlone, to znak, że i wejście do kanału strzeżone. Marek objął komendę nad ludźmi mającymi uderzyć na Grenzschutz ligocki, zakwaterowany na kopalni. Emil ze Ściskała poprowadzi ludzi na dwie kompanie, przebywające w Koprzywnicy na zamku. Gustlik zdobędzie magazyn, uzbroi swoich ludzi i ruszy z pomocą, a Masny dopilnuje napadu na zabawiających się żołnierzy w gospodzie. Niech zrobi z nimi, co chce. Ale w każdym wypadku muszą być unieszkodliwieni. Wszelką broń musi im odebrać. Uważać na własnych ludzi i dziewczyny, które niczego się nie spodziewają. Najlepiej nie wypuścić żadnej z gospody, bo gotowe narobić krzyku i w ten sposób zaalarmować kompanię ligockiego Grenzschutzu. Masny był już na posterunku od wieczora. Teraz Emil ruszył ze swoimi ludźmi. Na skraju lasu rozbiegli się chyłkiem w pojedynkę. Zebrali się z powrotem koło Wawerkowej stodoły. Pod przyciesią były schowane granaty i bomby. Wydobyli je i uzbroili się. Koło Emila stanęło w szeregu 83 ludzi. Każdy uzbrojony w karabin, niektórzy jeszcze w rewolwery, każdy po 150 nabojów i po trzy granaty lub bomby. Cisza była. Noc ciemna zachmurzona. Z głębi wsi niosły się stłumione tony karczemnej muzyki. Muzykanci mieli nakazane grać jak najgłośniej w czasie samej walki w gospodzie, by słumić krzyki i strzały. Emil nachylił się do ziemi, zapalił pod marynarką latarkę elektryczną i spojrzał na zegarek. Pierwsza dochodzi!... To dobrze. Za chwilkę tamci w gospodzie rozpoczną swoje!... Marek znajduje się pod hałdą. Gustlik leży z trzydziestu chłopami w zbożu niedaleko magazynu. Powinno się wszystko udać!... 13* 195 Czas wlókł się w nieskończoność. Wszyscy czekali i patrzyli w noc. Stali na kępie ligockiej. Z jednej strony głęboka czarna dolina, usiana światłami, z drugiej granatowy mrok, z którego sączyła się nikła muzyka. W pewnej chwili posłyszeli dalekie strzały. Leciały skroś uwiędłej muzyki. — Aha, już się zaczyna! — mruknął Emil z zadowoleniem. O godzinie pierwszej minut dziesięć padła krótka komenda. Zachrzęściły pasy karabinów, zadzwoniły lufy, rozpłynął się suchy szelest kroków. Długi szereg jął się posuwać. Wszyscy szli w milczeniu. O godzinie pierwszej minut pięćdziesiąt zamajaczyły w mroku kontury zamku. Tkwił w granacie nocy czarną masą. Emil rozdzielił ludzi. Wszyscy pokładli się w bruzdach. Cisza była. Teraz poszedł na lewe skrzydło zamku. Dostrzegł zamknięte okno, z firanką do połowy opuszczoną. Zrozumiał, że w zamku czekają na atak. Gustlik doniósł mu, że Grenzschutz przychwycił wczoraj i przedwczoraj kilku łączników przekradających się ze Strumienia na Górny Śląsk. Papiery zdobyli. Wprawdzie nie mówiły nic wyraźnego, ale wystarczyło, żeby spowodować zaostrzenie jego czujności. Widać spodziewali się wybuchu każdej chwili. Zawrócił. — Ściskało! wy udawajcie, że atakujecie z zewnątrz! Podsuńcie się z ludźmi jak najbliżej pod mur parkanu i zaczynajcie strzelaninę. Od czasu do czasu granatem rzucić. Jednakże nie wysuwać się zbytnio. Ja tymczasem z moimi ludźmi obejdę od stawu, wkradnę się przez kanał do podwórza, a kiedy usłyszycie eksplozję, a potem trzy szybkie, jeden po drugim strzały, to znak żeśmy już w środku. Wtedy atak!... 196 Emil psyknął donośnie. Z ziemi podniosło się kilkanaście postaci. Przysunęły się do Emila. — Gdy strzelę z tamtego rogu, zaczynajcie!... Lecz nie posuwać się daleko!... — Dobrze, Emilku! — szepnął Ściskała. Emil spojrzał jeszcze raz na zegarek. — Idziemy! — rzucił i ruszył pierwszy. Za nim jego towarzysze. Po cichu, na palcach. Doszli na róg parkanu. Emil podniósł karabin, skierował w kierunku zamku i strzelił. Cisza rozkłębiła się roztrzęsionym echem. Równocześnie zakrzyczały strzały Sciskałowej gromady. Wpadały raz w raz w uszy jak nierówne bicie w ogromne dłonie. Z zamku odpowiedział gęsty ogień, karabin maszynowy zaszczekał przeciągle. Teraz już w ciemni nocnej łupały się echa z urywanym trzaskiem, plątały się, to gęstniały, to znów przycichały. — Koledzy! Biegiem! — zawołał Emil i popędził wzdłuż parkanu. Za nim ludzie. Dopadli stawu. Znajdowali się już teraz po drugiej stronie zamku. Tu u skraju w gęstej wiklinie był otwór do kanału. Zarośnięty, niewidoczny. Grzechot karabinów i szczekanie maszynki nie ustawały. — Dobrze idzie! — mruknął i wszedł do wody. Za-chlupotało koło ludzkich nóg. Emil dosięgną! już wikliny. Obejrzał się. — Wszyscy? — zapytał. — Wszyscy! — doleciał go głos z mroków. Nachylił się nisko i zniknął w otworze. Za nim jego ludzie. Emil zapalił elektryczną latarkę. W ciasnym korytarzyku rozmlaskały się ludzkie stąpania. Każdy szedł nisko nachylony. Wygiętym grzbietem i głową ocierali o wilgotne sklepienie. Długo szli. Na przedzie ciągle to wiodące światło. Teraz stanęli. Emil zatrzymał się przed otworem, wychodzącym na podwórze zamkowe. Podniósł ostrożnie latarkę. Nie ma kraty!... 19" . Zgasił światło. Wyciągnął ramiona. Za wysoko!... — Pomóż! — szepnął do sąsiada. Uniosły go mocne ramiona. Zaczepił palcami o zrąb otworu i wylazł. Teraz drugi! I następni. Pomagali jeden drugiemu. Strzały grzmiały bez przerwy. W kanale nie było ich słychać. — Wszyscy? — zapytał szeptem. — Wszyscy! — odpowiedziały mroki. Rozdzielili się. Jedna połowa zawróciła na prawo, druga na lewo. Na front nie mieli się wysuwać. Tak długo, aż pęknie bomba i trzy strzały. Przyczaili się. Emil wydobył bombę, zapalił ją pod marynarką i rzucił daleko przed siebie. Zaszeleściła w ciężkim uderzeniu. Smużka ognia przemknęła obłym łukiem. Pękła!... Pod niebo wystrzeliła struga ognia, grzmot rozwalił się szeroko. W tej samej chwili wyleciały trzy szybkie strzały. — Lej go! — doleciał ich bojowy krzyk towarzyszy z zewnątrz zamku. — Lej go! — odpowiedzieli Emilowi powstańcy. I z obu stron wysokiego muru poderwały się czarne tłumy. Ściskała starał się podbiec jak najbliżej muru, Emil zaś rzucił się w kierunku gęstniejących strzałów karabinowych i maszynek. Przewracali się po jakichś grzędach, zrywali i pędzili. Już widzą ogniste smugi strzałów. To GrenzschutzL. Wyrwali zapalniki z granatów i rzucili. A pomiędzy dźwięcznym krzykiem eksplodujących granatów raz wraz przewalały się ryki bomb. Strzały na murach zmiętosiły się, karabiny maszynowe ucichły. Widać, że niespodziewany napad z tyłów zaskoczył żołnierzy. Emilowi ludzie znowu się zerwali. I gdy jeden z nich wylał na ziemię dużą blaszankę benzyny i zapalił, drudzy w świetle jej płomieni zaczęli 198 spokojnie celować. Równocześnie ponad grzbiet parkanu wysunęły się lufy karabinów Sciskałowego oddziału. Rzygnął ogień z dwóch stron na osaczonych żołnierzy... A gdy nastał świt ludzie patrzyli w zdumieniu na krwawe żniwo nocy. Wzdłuż całego muru, na grzędach, między połamanymi krzewami rozkwitłych róż i kwiatów, wśród stratowanej trawy czerniły się ludzkie zwłoki. U jednych rozkrzyżowane ramiona, ciała leżące, wyprostowane, u drugich usta rozwarte z wyciekającą krwią, skulone tułowie, pokurczone ramiona i nogi. Niektórzy przypadli ustami do ziemi. Pomiędzy mundurami czerniły się połatane, zdarte bluzy robotnicze. Pod murem leżeli ranni. Jedni dogorywali bezprzy-tomni, drudzy patrzyli tępo przed siebie, obojętni na wszystko. Inni zaś dopominali się pomocy ludzkiej, skamlali poratowania, o ulgę w bólu prosili. Zwycięstwo było ogromne. Trzy karabiny maszynowe, sto dwadzieścia pięć karabinów, moc amunicji, rewolwery, granaty, oraz w piwnicy zamknięte niedobitki z dwóch kompanii Grenzschutzu. Niewiele ich pozostało. Nie chcieli się z początku poddać. A kiedy w końcu zaczęli podnosić ramiona, już było za późno. Bronili się zaciekle. Emil patrzał z żalem na swoich zabitych towarzyszy porozrzucanych między zwłokami żołnierzy. Gustlik stał obok. Radował się zwycięstwem, a równocześnie żal wyczuwał na widok tylu zgaszonych istnień ludzkich, albowiem nienawiść do tamtych przygasła, skoro ujrzał ich pobitych. — Co zrobisz z nimi? — zapytał i wskazał na rannych. — Naszych każę odwieźć do Dziedzic do szpitala, a tamtych... 199 ' — Tych też! — rzucił twardo Gustlik, bo zatrwożył go mściwy błysk w jego oczach. — Głupiś! — rzucił Emil — ty myślisz, że ich będę dobijać? Niech sami uświerkną. Ja myślę ich tu zostawić w zamku. Niech się Niemcy o nich starają! — Też ich należy odwieźć! — upierał się Gustlik. — Niech będzie po twojemu. Ale jeśli będą wozy i konie. Najprzód naszych. A zabitych musimy pogrzebać. — Gdzie? — Tu w parku. Naszych osobno na cmentarzu. Niemców tu w parku. — A jeńcy? — Tych odprowadzimy do Strumienia. — Moc ich jest? — A będzie ich z pięćdziesięciu!... — To jest wszystko z dwóch kompanii? — Wszystko! — mruknął i uśmiechnął się. — A gdzie jest Helenka i Helma? — przypomniał sobie znienacka. — Naszych rannych opatrują. W zamkowej sieni leżą. Gustlik pobiegł tam. Brama wisiała bokiem na strzaskanych, ciężkich zawiasach. Zrozumiał, że wysadzili ją powstańcy, ścigając uchodzących żołnierzy. Od dołu grube jej deski były pożute wybuchem. W szerokiej sklepionej sieni, na słomie, leżeli ranni. Długim szeregiem. I znów ten sam obraz, jaki widział pod murem. Helenka klęczała nad młodym chłopcem. Trzymała mu głowę w dłoniach. Helma podawała jej wilgotny ręcznik. Helenka obciera teraz skrzepłą krew z czoła. Chłopiec ma oczy zamknięte. Helenka coś do niego mówi. Ucisza go. — Helenko! -r- zawołał za nią. Podniosła oczy. 200 — Nic ci się nie stało? — zapytała. — Nic, Helenko! — To dobrze! — i znowu nachyla się nad chłopcem. Wyszedł na dwór. Obok Emila ujrzał Marka i Mas- nego. — Co słychać? — zawołał z daleka do nich. — Masny załatwił się z tamtymi w gospodzie jak się patrzy. Marek też. — Ściskało! — zwrócił się teraz Emil do Ściskały — wy zostańcie tu ze swoimi ludźmi. Postarajcie się, żeby rannych i jeńców odstawić jeszcze dzisiaj do południa do Piotrowie. Tam już są nasi ludzie, niech rannych odwiozą do szpitala w Dziedzicach, a z jeńcami niech sobie robią, co chcą. A potem nazad do Ligoty. Jeśli będzie dość wozów, pozbierajcie i rannych germanów. Zaledwie jednak Ściskała dojechał poza lasy ko-przywnickie, w Ligocie rozpoczęły się nowe walki. Od Raciborza nadjechał pociąg pancerny, a równocześnie na drodze, ciągnącej się grzbietem kępy ligockiej, ukazały się trzy samochody pancerne i oddział kawalerii niemieckiej. Emil rozdał broń górnikom garnącym się teraz do walki, jako tako zorganizował drobne oddziały, mianował komendantów, wydał rozkazy. Marek pośpieszył ze swoimi ludźmi rozrywać tor kolejowy. Emil zaś podjął się walki z samochodami i kawalerią. Przez cały dzień trwało zmaganie się z Niemcami. Powstańcy mieli amunicji pod dostatkiem. Zapasy zdobyte przez Gustlika były ogromne. Z początku zamierzali atakować samochody zdobytymi karabinami maszynowymi. Lecz kiedy Emil spostrzegł, że nic nie wskóra, zszedł z pola. Równocześnie musiał się opędzać kawalerii, która dwukrotnie nacierała. 201 Po południu wyłonił się spoza kępy batalion piechoty niemieckiej, rozsypany w długą tyralierę. Walka stawała się nierówna. Jego ludzie z godziny na godzinę topnieli, tamtych zaś przybywało. Pod wieczór musiał się wycofać. Kryli się za domy, w sieniach przystawali, dopuszczali żołnierzy na kilka kroków, bili bez przerwy, odpierali ich kilkakrotne ataki bombami i granatami. Marek dotychczas bronił się na torze kolejowym. W kilku miejscach podłożone ładunki dynamitowe wysadziły szyny wraz z podkładami. Ludzie zaś pokryli się w zagajnikach i wszelkie próby Grenzschutzu, żeby tor naprawić i podjechać powstańcom na tyły, nie udawały się. Zaledwie otworzyły się stalowe wrota wagonów, zasypywał ich ogień powstańców. Pociąg w końcu wycofał się. Marek jednak pozostał na torze, wiedział, że Niemcy powrócą. O zmroku nadbiegł zdyszany chłopak. — Marku! — meldował — powiedział Wałoszek, nasz komendant, że macie się cofać wzdłuż toru za stawy... — Czemu się mam cofać? — zapytał niezadowolony Marek. — Bo Wałoszek też się musi wycofać, bo nam Grenz-schutz lezie na pięty!... Marek skrzyknął swoich ludzi, przeliczył i poszedł za chłopcem. Po drodze wysadzili jeszcze tor w dwóch miejscach. W pewnej chwili dosięgnął ich niemiecki ogień skrzydłowy. Powstańcy przebiegli na drugą stronę toru, przyczaili się, rozejrzeli po skłonie dalekiej kępy, a nie mogąc nikogo dojrzeć, ruszyli dalej. Połączyli się z Emi-3 owym oddziałem o zmroku. Marek zastał go w rozterce. — Żeby to diabli wcięli! — zżymał się Emil — cały 202 dzień trwają walki, kilku ludzi już wysłałem na zwiady, a nikt jeszcze nie wrócił. — O cóż ci chodzi? — zapytał Marek. — Nie wiem, co się dzieje na lewo i na prawo. Zwłaszcza na prawo! Tam cisza. A przecież powinna być walka!... Boję się, że nie dostanę wiadomości, czy w katowickim i bytomskim okręgu wybuchło powstanie. Nie mogę nawiązać łączności. Pierona, a jak tak będziemy sami? To wszystko diabli wezmą!... Marek również się zafrasował. — Poślij jeszcze ze dwóch — rzekł po chwili. — Poślę, ale wpierw muszę się zabezpieczyć. Zajął wysoki pagórek, zdobyczne karabiny maszynowe usadowił w gniazdach oporowych, daleko jeden od drugiego. Na placówki wysłał najbardziej zaufanych ludzi. Obawiał się bowiem nocnego napadu. Noc była ciepła i cicha. Po zbożach dzwoniły świerszcze. Ziemia dyszała jeszcze skwarem. Zmęczeni ludzie kładli się w trawie i zasypiali. Całodzienny upał, ustawiczne zrywanie się, biegi, padania, a przede wszystkim głód i nerwowe wyczerpanie obezwładniały ich do ostatka. Emil zasiadł w kole między Markiem, Gustlikiem i kilku dowódcami poszczególnych oddziałów. U wszystkich była ta sama myśl. Gryzło ich przypuszczenie, że powstanie w innych okręgach nie wybuchło lub też zostało z miejsca stłumione. Bo jak sobie inaczej tłumaczyć ów brak wiadomości z prawego skrzydła?... Brak w ogóle wszelkiej wiadomości, co się dzieje na przedzie, co za nimi, wszędzie!... A jeżeli oni zostali sami? Odcięci od towarzyszy, skazani na śmierć?... Bo innego wyjścia nie byłoby! Wysyłani łącznicy nie wracali. Albo ginęli po drodze z ręki Grenzschutzu, albo... No, nie może być innego „albo"! Żeby przynajmniej jedna, jedyna wieść była 203 nadeszła!,.. A tu ani przyrzeczonej w rozkazie pomocy w ludziach, ani amunicji. Jeszcze jej starczy na jutro. A co potem?... Granatów już niewiele. Bomb również niewiele. Oszczędzać będzie trzeba. Ludzi prawie połowy już nie ma!... Jedni legli, inni ranni, o ile nie dało się ich wyprowadzić poza linię ognia, ginęli dobijani przez posuwających się żołnierzy. Serca się krwawiły i wściekłość kąsała, kiedy trzeba było patrzeć, jak ich bracia konali. Nadchodzący żołnierze rozłupywali im czaszki kolbami, przybijali bagnetami do ziemi. A kiedy pomyśleli, że swoje matki, żony i dzieci pozostawili na łaskę Grenzschutzu — rozpacz ich ogarniała. Emil wysłał dwukrotnie po dwóch łączników. Pierwszych koło godziny dziesiątej, następnych dwóch po północy. Na lewym skrzydle toczyła się walka. Gdzieś bardzo daleko koło Pszowa czy Kydułtów. Dochodziły słabe echa strzałów. Klaskały bez przerwy. Czasem zahuczał basem uduszony, daleki, uwiędły już ryk pękającej bomby. Widać — lewe skrzydło broniło się. Lecz na prawym przeklęta cisza. Koło godziny drugiej wrócił jeden z łączników, wysłany dnia poprzedniego po południu. Skrwawiony, z ramieniem zawieszonym na pętli, uczynionej z podartej koszuli. Ostatkiem sił przywlókł się i legł u stóp Emila. — Co słychać? — pytał Marek. —: Nic! — wymamlał chłopiec — wszystkich łączników pozabijali żołnierze. Mnie też chwycili. Uciekłem im! Strzelali za mną i w rękę mnie trafili... — Ale co z powstaniem na prawym skrzydle? — niecierpliwił się Emil. 204 Nie wiem. Ludzie powiadali, że w katowickim okręgu nie ma jeszcze powstania, ale że dzisiaj w nocy ma wybuchnąć. — Pierona jasnego! —syknął Emil. Po godzinie drugiej wystrzeliła z kępy ligockiej struga reflektorowego światła. Śmignęła w niebo, skoczyła łukiem w bok, zawahała się i spadła na pola. Rozbie-liły się w niej łany i zagony, światło błądziło teraz po domach, myszkowało chytrze między ich załomami, wyleciało nagłym rzutem na pola i długo jęło je macać. Raz tu, potem zaś gdzie indziej. Z bruzdy do bruzdy podlatywało, czasem zgasło na jedno mgnienie oka, a wówczas w źrenicach paliły się srebrem jego smugi. Następnie znowu się rozpalało i znowu zaczęło się wałęsać po skłonach pagórków, po równinach, coraz bliżej Emilowego oddziału. — Szukają nas! Cicho tam leżeć na ziemi! — zawołał Emil i przypadł do bruzdy, bo w tej samej chwili rozcapierzona łapa światła dobiegała już krawędzi wzgórza. Zatrzymała się. Czyżby coś dojrzeli?... Światło leży nad ludźmi, przygniata ich do ziemi. Każdy wstrzymuje oddech i rozpłaszcza się w najmniejszej wklęsłości gruntu. Czyżby coś dojrzeli?.. Emil podniósł nieznacznie głowę, by spojrzeć po towarzyszach. Lecz w tej samej chwili ciszę rozpruł jękliwy, nagły, urwany grzmot. Wywalił się gdzieś spoza ligockiej kępy od strony kościoła. A równocześnie w powietrzu, pod gołym niebem rozfalował się świszczący, długi, wzmagający się jęk lecącego pocisku. — Wymacali nas! — warknął Emil. Odczuł mękę ludzi. Teraz każdy dech zapiera w piersiach, kuli się, głowę wsuwa w ramiona i drży, bo pocisk zbliża się szybko coraz bliżej... zmierza w nakrytą ramieniem głowę. Oczekiwanie jego wybuchu napinało nerwy do ostatnich granic. Psiakrew!... żeby już!... 205 Ulga spłynęła, kiedy niedaleko wzgórza wytrysnął pod niebo słup ognia, ziemia zadygotała, a w uszy wepchnął się skłębiony huk detonacji. Zerwał się Emil. Zrozumiał, że zaczyna się atak. Niemcy wyśledzili ich stanowisko. Trzeba się schronić. Nie utrzyma linii pod ogniem artylerii! — Wycofać się pojedynczo na stawy! — zawołał. W zbożu i między głębokimi bruzdami ziemniaczy-ska wyrastały schylone postacie ludzkie, widoczne w jaskrawym świetle reflektora, i poczęły przepadać po drugiej stronie wzgórza. Równocześnie zaklekotały z tamtej strony, z głębi oślepiającego światła, liczne karabiny maszynowe. Wszystkie niosły górą. Za stawami jęła się podnosić ziemia. Na jej stoku oparły się ludzkie gromady. Znowu się rozsypały w pomierzwioną linię. Naprężenie jęło wzrastać. Przez jakiś czas pociski waliły jeszcze w ich dawne stanowiska i pluły pod niebo słupami rudawego ognia. Świt już się z lekka przecierał. Gwiazdy od wschodniej strony roztapiały się w idącej światłości. Spojrzenia ludzkie sięgały coraz dalej. Nad stawami rozsnuwały się pomięte płachty mgły. W jaśniejącym tle nieba jęły się wyłaniać nowe ludzkie postacie w hełmach. Przemykały się w rosnącej jasności jakby z cienia uczynione, i znikały. Powstańcy czekali na atak Grenzschutzu. I doczekali się. Niemcom widać nadeszły posiłki. Artyleria nadjechała w nocy. Teraz zapewne podsuwa się pod ich wzgórze, które powstańcy do świtu trzymali. Za chwilę zacznie prażyć. Rozkrzyczały się znowu karabiny maszynowe, rozklaskały się strzały karabinów ręcznych. Powstańcy dopuszczali żołnierzy bez strzałów na odległość kilku- 206 nasfcu kroków. A kiedy ci zrywali się do ataku, wtedy rozpoczynali ogień. Spokojny, odmierzony a skuteczny. Kładły się pokotem postacie ludzkie, zwijały się, konały w milczeniu lub z krzykiem, a powstańcy dalej mierzyli do reszty ludzi i strącali ich w bruzdy. Odparto w ten sposób kilka ataków. Cuda czynił Marek przy jednym karabinie maszynowym. Drugi obsługiwał Emil. Trzeci, zacięty, ze złamaną sprężyną w zamku, rozebrano na części i rozrzucono w zbożu. Kiedy żołnierze cofnęli się w popłochu, powstańcy odpoczywali. Każdy z nich obliczał naboje. Z przerażeniem spostrzegali, że się wyczerpują. Przyjdzie niezadługo chwila, że po kolei będą wsuwali dłonie do-kie-r szeni i próżno będą grzebać w jej pustce. Co wtedy?... Liczba powstańców malała. Lecz jak długo się da, będą się bronić. Potem pójdą z granatami i na bagnety!... Ludzi ogarniała wściekłość. Głód coraz większy. A tu przed ich oczyma widmo nieuniknionej klęski. Wszyscy rozumieli, że nie zwyciężą. Tamtych coraz więcej. OL.. Znowu spoza wczorajszego wzgórza posuwa się nowa linia!... Słońce już dawno wstało. Gustlik leżał na skraju pszenicznego łanu. Trzymał karabin w dłoniach i patrzył na tamtych, jak się skokami podsuwają. Jeszcze daleko. Gdy będą bliżej, zacznie strzelać. Powoli, z rozwagą, żeby żadnego naboju nie zmarnować. Słońce, przesiane firanką ździebeł psze-nicznych, ciekło mu w oczy ruchliwym łyskaniem. Jakby na dnie krynicznej wody leżał, w której słoneczne światło wiąże się w złote pętelki. Obejrzał się w bok; Zauważył niedaleko, w pomiętym zbożu, nieznanego powstańca. Konał. Czarnymi, zakrzywionymi paluchami gmerał w sypkiej ziemi. Jakby ją drobił w zamy- 207 śleniu. Przypomniały mu się palce Helenki, dotykające głowy tamtego rannego chłopca. Gdzie to było?... A, już wie! W sieni zamkowej. Ogarnęła go rozpacz. A jeżeli oni?... Helenka tam została!... A jeżeli oni?... Wściekłość go porwała. Zacisnął palce koło kolby i lufy, uniósł karabin, przytknął do oka. Długo mierzył. Nareszcie pociągnął. Klasnął strzał, zaplątał się między kłosami błękitnawy dymek. — Dobrześ trafił — doszedł go z lewej strony czyjś głos. Spojrzał. Obok niego siedział stary górnik. Z nachylonego kłosa wyłuskiwał pszeniczne ziarna. Miał ich pełną dłoń. Teraz puścił próżny kłos, a dłoń z ziarnami przechylił do rozwartych ust. Zachrzęściły ziarna w zębach. — A teraz ja spróbuję kogoś do piekła posłać! — mruknął do Gustlika, podniósł karabin z ziemi i, przeżuwając powoli ziarna, celował długo. Gustlik zagryzł usta, bo go męczyło to czekanie. Nareszcie!... — Wykopyrtnął się pieron! — mruknął zadowolony sąsiad i teraz już bez przerwy podnosił karabin, celował spokojnie i strzelał. Napór niemiecki wzmagał się. Powstańcy już teraz nie mogli go wstrzymać. Cofali się i cofali. Ooraz ich mniej. Emil w głos przeklinał wszystko. Marek go uciszał. Na prawym skrzydle, ogromnie gdzieś daleko, dały się słyszeć nikłe odgłosy walki. — Słyszysz! — rzekł w pewnej chwili do niego — na prawo już biją! — Ale łączności nie mam! Co mi z tego!... Ja muszę mieć łączność!... — rzucał się Emil. Drugi karabin maszynowy zaciął się. A tu już Niemcy niedaleko. Szybko rozkręcił zamek i rzucił w bruzdę. Teraz jeszcze ostatnim swoje życie sprzedawać!... 208 Wybuchy granatów, rzucanych teraz z obu stron, ryczały bez przerwy. Niemcy nie ustępowali. — Cofać się!... — krzyczał Emil. Teraz już widział, że wszystko stracone. Nie zdołają wstrzymać naporu. Amunicji brakuje. Co który padnie, w tej samej chwili pełzną ku niemu sąsiedzi i po kieszeniach szukają. Dzielą się ostatkiem nabojów. W południe byli już daleko od Ligoty. Z boku mieli ogromny las. Żeby tam się dostać, a byliby uratowani. Me można, bo drogę zasłania pociąg pancerny. Z drugiego boku znowu stawy. Jedyna droga prowadzi przez wzgórze. Reszta niedobitków jęła się posuwać skokami po jego stoku. Zagrodził im drogę ogień ze wzgórza. — Jezus! Maryjo — szepnął Emil — otoczeni!... Znaleźli się w pułapce. Ze wszystkich stron odcięta droga! Ta jedyna, co przez wzgórze ku granicy prowadziła, zamknięta ogniem karabinu maszynowego! Śmierć zajrzała wszystkim w oczy. Bez rozkazu rzucili się na przeszkodę. Teraz z trzech stron leci ogień. Ludzie padają coraz gęściej i już się nie podnoszą. Oślepieni rozpaczą, pędzą ostatkiem sił pod wzgórze. Już widzą nachylone głowy w hełmach i grubą lufę karabinu maszynowego. Szczeka bez przerwy. Powstańcy rozbiegli się szerokim koliskiem. Teraz skokami pod wierzch. Coraz bliżej i bliżej!... Już!... Padł pierwszy granat... Teraz drugi!... Trzeci!... Wyleciały strumienie czarnej ziemi, zakotłowało w gromadzie!... Teraz na bagnety!... Ugrzęzły lśniące dziobee w ludzkich piersiach, zachrzęściły między żebrami!... Tamci podnoszą ramiona, krzyczą! Giną jeden po drugim!... Emil skoczył do karabinu i rozpoczął straszną kośbę w ścigających ich żołnierzach. — Uciekajcie! — krzyknął na swoich, wstrzymując na chwileczkę ogień — uciekajcie, ja ich tu powstrzymam!... 11 — Wyrąbany chodnik, t. 2 2G9 i Nie odszedł, aż wszystkie pasy powystrzelał. Teraz podłożył zapaloną bombę pod niepotrzebną już maszynkę i pognał pędem w dolinę. Poleciał za nim zgiełk eksplozji. Po południu, koło godziny drugiej, nadeszły posiłki. Ściskała je przywiódł. Byli to uchodźcy z piotrowicMe-go obozu. I znowu gnali przed sobą Niemców. Tak długo, aż znowu tamci doczekali się pomocy. Teraz powstańcy widzieli, że będzie to już walka bez zwycięstwa. Zrozumieli, że za słabi, że nie zdołają się utrzymać na zdobytych stanowiskach. Z powodu braku łączności z towarzyszami na lewym i prawym skrzydle, wszystkie ich wysiłki zdawały się trafiać w próżnię. Uczucie osamotnienia pętało ich wolę. Musieli się cofać. Emil krzykiem i groźbą spędzał ludzi ze stanowisk. Oni zaś wściekli, przeklina]! swój los i do ostatka trwali w bruzdach czy rowach. Emil ochrypł od krzyku, nie mogąc wymusić posłuchu. W ostatniej chwili zrywali się z ziemi i uciekali. Pod wieczór dotarli do lasu. Przez całą noc przedzierali się w kierunku Strumienia. Innej drogi nie mieli. Nad ranem dojrzeli już gronie Beskidów. Błękitniały w rannym słońcu. Łagodny, zamyślony, słodki ich widok spłynął w zgryzione serca jak uśmiech kogoś ogromnie dobrego. Dojrzeli w ich miękkim kształcie urok spoczynku utrudzonych kości. Trwało to chwilkę tylko. Bo wnet trafili na wyczekujące ich nowe linie Grenzschutzu, okopujące się wzdłuż granicy. Rozszczekały się znowu karabiny maszynowe. Teraz ludzie już szli przebojem. Opędzali się jak przed rozjuszonymi psami. Wiedzieli — kto zostanie, temu śmierć pisana. Znaczyli swoją ścieżkę trupa- 210 mi najmilszych towarzyszy. Mścili ich śmierć w dwójnasób. Miejscami przebijali się bagnetami przez zamykający ich pierścień. Ostatek sił dobywali, żeby dotrzeć do Wisły. Za Wisłą już znajdą schronienie. Emil czarny od prochu, zziajany, straszny, z obłędem w oczach, rzucał się w najbardziej niebezpieczne miejsca. Ratował życia swoich. Gasił życia tamtych. Wygięta, srebrem posypana woda Wisły wabiła ich z daleka nadzieją ratunku. Jeszcze jedną linię sforsować!... Koło południa dochodzili jej brzegów. — Lej go! — rynkął Emil i pobiegł pierwszy. Za nim topniejąca drużyna wiernych towarzyszy. Ostatni bój rozkłębił się strzałami, wybuchami resztek granatów i krzykami ludzi. Dopadli Wisły. W głębi spadzistego łożyska przelewała się cichym bełkotem. Kiedy jedni brodzili w jej wodzie przechodząc na drugą stronę i kryli się w nadbrzeżnych zagajnikach, Emil z Markiem, Gustlikiem, Ściskała i kilku towarzyszami odpierał atak Niemców. Tak długo aż wszyscy przeszli. Teraz tamci po drugiej stronie wstrzymują Niemców. Emil zaś skoczył do rzeki. Za nim reszta. Na środku obejrzał się. A wtedy dostrzegł, że Ściskała zbiega z wysokiego brzegu, lecz jakoś dziwnie, jakby na załamujących się nogach. Teraz upadł!... Podniósł się z wysiłkiem!... Znowu upadł... Stoczył się do wody. Głowa wsparła się 3 stok brzegu, ciało zanurzyło się w topieli. Emil zawrócił. Schylił się nad nim. Ściskała konał!... Charczy i krwawą pianą toczy!... Emil ujmuje go pod ramiona, podnieść usiłuje. Widzi — kula przebiła kark, gardłem wyszła!... Szeroka struga krwi spływa po ramieniu i z wodą się miesza. Opuścił 211 go. Już brak sił, żeby to drogie ciało unieść. Teraz woda bełkoce, obmywa je litościwie, a ściekająca krew niesie zrudziałą, pofalowaną, roztapiającą się wstęgę. Emil zakrył oczy zaciśniętymi dłońmi. ROZDZIAŁ TRZYNASTY Powstanie dogorywało. Jeszcze przez kilka dni tliło się w poszczególnych nadgranicznych miejscowościach, wybuchało nagłym płomieniem i znowu powoli gasło. Wezbrały powstańczymi tłumami uchodźcze obozy w Sosnowcu, Grodźcu, Szczakowie, Oświęcimiu i Jaworznie. Niemcy znowu triumfowali. Przejęte korespondencje i tajne okólniki władz niemieckich wyjawiły prawdę. Przekonano się, że chodziło im o to, by sprowokować Górnoślązaków, ażeby zmusić ich do podjęcia nierównej walki. Niemcy byli na nią przygotowani i wiedzieli, że Ślązacy są bez broni. Wiedzieli także, że im wcześniej powstanie wybuchnie, tym łacniej przyjdzie im je nie tylko stłumić, ale w następstwie do tego stopnia sterroryzować resztę ludności polskiej, że sczeznie u niej wszelka myśl buntownicza. Swoje osiągnęli. Dnia 18 sierpnia komisarz Hórsing wraz z generałem von Friedburgiem ogłosili obostrzony stan doraźny. Rozpoczęło się „oczyszczanie" Górnego Śląska. Rozpoczęło się zimne, wyrachowane mordowanie tych, którzy zostali i na których padło podejrzenie, że wspierali ruch powstańczy. Zaludniły się więzienia. Rozmnożyły się nowe mogiły. Stosowano najwyszukańsze sposoby katuszy moralnych i fizycznych. 212 Katowani ludzie zwalali się na podłogę. Wtedy oblewano ich wodą i nowymi kłuciami i kopaniem zmuszano do załamujących się wołań: — Hoch lebe Deutschland!... Nieder mit PolenL. — Ich bin ein polnischer SchweinehundL. — Hoch Deutschland!... Hoch, dreimal hoch Deutschland!... * Poniektórzy zaś milczeli. Łupały się łamane kości i golenie, rozbijane kolbami żołnierzy, walących spoza głowy w drgające bezwładne już ciała. — Nun, du Schwein, bist du noch polnisch?... ** — ...Polnisch... bis... zum... To... de... *** — szeptały w ukrwawioną podłogę stygnące usta. Ludzka bestia szalała na swych krwawych godach weselnych!... I ludzkie serca jeszcze mocniej się zapiekały w nienawiści, że stawały się podobne jakoby do tych żużli na usypiskach hałdowych żarem przepalonych, zlepionych w kanciaste, chropowate, rude bryły. — Ha! poczekajcie, pierony przeklęte! Dzisiaj wy jeszcze nas katujecie, lecz przyjdzie czas, że my się pomścimy!... — Pierwsze powstanie klęskę nam przyniosło. Ale będzie drugie... a choćby trzecie... choćby dziesiąte!... A swoje musimy wywalczyć! Powstańcy w czasie zmagań z Grenzschutzem spotykali się z widokiem wyczekujących wojsk polskich sto- * Hoch lebe... (niem.) — Niech żyją Niemcy! Precz z Polską! Ja jestem świnią i psem polskim. Niech żyją po trzykroć Niemcy! ** Nun, du... (niem.) — Więc, ty świnio, jeszcze jesteś Polafciam? *** Poloisch... (niem.) — Polakiem do śmierci! 213 jących na granicy górnośląskiej i patrzących bezczynnie na ich mękę. — Ratujcie nas! Dajcie nam pomocy! — dopraszali się powstańcy. — Me wolno! Nam nie wolno! — odpowiadali żołnierze polscy, a serca ich napełniały się okrutnym żalem i goryczą. Zwątpienie i rozpacz zaczęły łamać powstańców śląskich. — Toż po co my krwawimy, po co my giniemy, kiedy ta Polska wypiera się nas, pomocy nam nie chce udzielić?... Po co to wszystko?... Nasłani przez Niemców prowokatorzy wkradali się chyłkiem w obozy uchodźcze i szczepili niewiarę i zwątpienie, i gorycz do Polski. Gustlik poprowadził Emila i Marka do Karwiny. Emil przez kilka dni trwał w bolesnym zapamiętaniu, kiedy pomyślał, iż wszystek jego trud poszedł na marne. A kiedy w wspominkach dojrzał swoich towarzyszy ginących, kiedy przypomniał sobie śmierć Ściskały w Wiśle, stawał się straszny. Zamykał się w sobie i chodził z kąta w kąt, ponury. Wzburzył się znowu i dawna gorycz ogarnęła go, kiedy do Karwiny przyszły pewnego dnia matka jego, Helenka i Helma. Przed Grenzschutzem uciekły. Daleką okólną drogą na Mysłowice, Szopienice, Sosnowiec, potem już przez Oświęcim, Dziedzice i Cieszyn do Karwiny. Kiedy wstąpiły do izby, do Gustlikowej matki, nie mógł ich Emil poznać. Zwłaszcza swojej matki. W pierwszej chwili tylko. Stała w progu blada, z obwiązaną głową, z zapadłymi policzkami, słaniająca się. — Mamulko! — zawołał i zerwał się z ławy. — Wyście to są?... 214 — Ja, syneczku mój, ja!... — rzekła matka zmęczonym głosem. Emil przygarnął ją w ramiona i długo patrzył w jej zbiedzoną twarz. Matka znów ugłaskała go po głowie i uśmiechała się przez łzy. — Już myślałam, syneczku, że cię te zbóje zabiły!... Że cię już nigdy nie uwidzę... Że już jest po tobie... Ale przyszło pismo, co Gustlik Helence pisał... I teraz już dobrze... Wtedy dopiero spostrzegł, że obok stoją Helenka i Helma. I kiedy Gustlikowa matka zakrzątała się koło przyjęcia, Emil popędził do sąsiada Kubienki, gdzie spodziewał się zastać Gustlika i Marka. Byli tam. Przywiódł ich więc do domu, a wtedy radość wielka między nich wstąpiła, gdyż jedni drugim wydawali się jakby z tamtego świata wrócili. Wszyscy słuchali w zdumieniu, gdy Emilowa matka zaczęła opowiadać o swojej golgocie. Syn jej raz po raz zgrzytał zębami i zwarte pięści kładł ciężko na stół i mełł w ustach jakieś niezrozumiałe słowa. Lecz gdy tylko Helma położyła swoją dłoń na jego pięści lub skoro zetknęły się jego oczy z jej spojrzeniem, opadał w nim gniew, uciszał się. Matka opowiadała. Kiedy Emil ze swymi ludźmi wycofał się wieczorem za Ligotę, żołnierze Grenzschutzu wpadli w domy i zaczęli szukać winnych. Nie znaleźli ani jednego, bo przecież nikt z rozbitków nie chronił się do domu. Potem szukali ukrytej broni, zdarzyły się wypadki, że znaleźli. Wtedy wywlekali mężczyzn na dwór i pod ścianą rozstrzeliwali. Trzynastu górników i hutników w ten sposób stracili. Potem zaczęli katować tych, którzy mieli swoich najbliższych w powstaniu. Nie było domu w Li- 215 gocie, w którym by nie było krzyku katowanych. Nie przepuszczali ani kobietom, ani dzieciom. A następnie zaczęła się rzecz najohydniejsza. Sojka wraz z kilku urzędnikami z kopalni i huty wodzili za sobą bandy żołnierzy i wskazywali palcami na tych, z którymi mieli nie załatwione porachunki. Wystarczyło, że powiedzieli, że ten a ten strzelał do Grenzschutzu, iż go widzieli z karabinem w ukryciu za węgłem domu. To wystarczyło, że tamtych albo znowu na miejscu rozstrzeliwano, albo pędzono kolbami do Katowic czy Bytomia, gdzie konali w męczarniach. Karlik Juroszków, ranny podczas odwrotu, doczołgał się opłotkami do domu. Matka ukryła go na strychu. Młody chłopak to był, szesnastoletni. Trzy dni ukrywała go przed Grenzschutzem. W końcu przyszedł Sojka z żołnierzami. — A tu z tego domu również poszedł jeden — i wskazał na dom Juroszków. Żołnierze wpadli i zaczęli bić matkę. — Powiedz, ty suko parszywa, gdzie twój syn? — krzyczeli nad nią kopiąc ją butami i żgając bagnetami. Matka tłumaczyła, że nie wie, że nie wie!... Potem zaczęli węszyć za bronią. Wyszli na strych i synka znaleźli w słomie. Za nogi go wywlekli po schodach, a kiedy chłopak wył z bólu — bo miał nogę przestrzeloną — Sojka chichotał i dłonie zacierał. Porzucili chłopca na ziemię, kopali go, kolbami bili, bagnetami dziobali. A wszyscy ryczeli jak stado opętańców, naigrawali się z matki, która się u ich nóg czołgała, kazali jej śpiewać „Heil dir im Siegeskranz!".* A kiedy matka, pragnąca swego jedynaka ratować, zaczęła sko-wyczącym głosem bełkotać słowa ich pieśni, znowu ją kopali i krzyczeli: — Głośniej, głośniej!... Heil dir... (niem.)..— Część tobie w wieńcu zwycięstwa! 216 Wtedy matka głośniej chciała śpiewać, lecz to nie był śpiew, ale raczej psie wycie. Wówczas tamci zaśmiewali się do rozpuku, pluli jej w twarz i znowu zmuszali do wołania: — Hoch Deutschland! Nieder mit Po-len! Znaleźli w jej mieszkaniu papierowe chorągiewki o polskich barwach. Sojka wpadł na ten pomysł. Wetknęli jej te chorągiewki do rąk, a ona musiała je wysoko trzymać nad głową, machać nimi i znowu krzyczeć: „Hoch Deutschland!... Nieder mit Polen!"... Matka wszystko robiła, gdyż pragnęła ratować synka, który skulony na ziemi kwilił. Nawet na ich rozkaz odarła chorągiewki z patyczków i jadła... W końcu kiedy się nasycili jej męką, porwali znowu chłopca za nogi i powlekli za stodołę. Matka krzyczała, pod nogi im się rzucała, buty całowała. Kopnął ją jeden z nich tak mocno w brzuch, że została na drodze. Na drugi dzień zmarła. A synka tymczasem dowlekli już pod ścianę stodoły. Ujęli go i postawili na nogi. Zwalał się na ziemię. Wtedy oparli go plecami o ścianę, a pod pachy wetknęli mu drągi, które go utrzymywały w pozycji stojącej. Twarz była jedną wielką raną, ociekającą krwią. Przyszedł inżynier Hammermann. Ktoś do niego pobiegł 0 ratunek. Przybiegł zdyszany i na żołnierzy krzyczał, że to chłopiec niewinny, gdyż to zabłąkana kula trafiła go, kiedy przebiegał przez podwórze. Nic nie pomogło. Żołnierze w pierwszej chwili zawahali się. Lecz gdy Sojka wysunął się przed żołnierzy 1 zaczął się wydzierać, że jeżeli oni nie zastrzelą zdrajcy niemieckiej ojczyzny, to on sam to uczyni, gdyż to nieprawda, co pan inżynier Hammermann twierdzi^ wówczas żołnierze nasrożyli się wobec inżyniera i zażądali, żeby się nie mieszał w nie swoje sprawy. Inżynier Hammermann pobiegł wtedy do porucznika, który 21T I gdzieś po drugiej stronie kopalni się znajdował. A kiedy wrócił, znaleźli pod stodołą zwłoki rozstrzelanego chłopca. Wówczas inżynier Hammermann krzyczał coś na porucznika, pienił się z wściekłości, lecz porucznik tylko ramionami wstrząsnął, odwrócił się i poszedł. Potem przyszła kolej na Emilową matkę. Sojka przyprowadził żołnierzy. Przerzucili wszystko w mieszkaniu, co się dało — zniszczyli, połamali. Potem zaczęli badać matkę, gdzie się znajduje Emil. — Szukajcie! —odpowiedziała hardo matka. I jak każdego, tak i ją zaczęli bić kolbami. — Powiesz, ty świnio polska?... Powiesz?... — krzyczeli. — Na wesele poszedł! — odpowiadała matka. — Na jakie wesele? — Na wesele, bo się Górny Śląsk z Polską żeni! — mówiła. I znowu bili. Potem jej związali ręce drutem, na piersiach zawiesili ogromnego orła polskiego, wyciętego przez Sojkę z papieru, a w stargane siwe włosy wetknęli kilka chorągiewek polskich, i tak ją wiedli przez wieś na odwach. I znów wstawił się za nią inżynier Hammermann. Na rozkaz Langhorsta, wymuszony ze strony Hammermanna, puszczono ją. Lecz Medy odchodziła, podbiegł do niej rozchichotany Sojka i zawołał: — Poczekaj, ty polska suko! Jutro znowu będziemy u ciebie! Schroniła się w sitowiu na koprzywnickich stawach. Trzy dni tam się ukrywała. Potem przyszedł stary Li-szok. Uprosiła go, żeby poszedł do zamku i uwiadomił Helenkę o jej losie. Nie chciał. Lękał się, bo w zamku Grenzschutz siedział. Lecz w końcu wybrał się. Przybyła Helenka z hrabianką. Na drodze czekał ich powóz. 218 Przy pomocy woźnicy wyprowadziła ją z sitowia, umieściła w powozie i odwiozła do zamku. Dwa tygodnie ukrywała się w pokojach hrabianki. A kiedy już mogła wstać z łóżka, wyjechała z Helenką i Helmą do Karwiny. — Maryjko święto! — szepnęła Gustlikowa matka — na dyć to diabły, a nie ludzie I — To gorsze niż diabły! — rzucił Marek. W Emilowym sercu gorzało piekło. Tyle krzywdy! I to za co? Że nie chcą się wyprzeć swojej mowy i polskiego myślenia. — A ta Polska, zamiast... Zgrzytnął zębami i ujął skronie w zaciśnięte pięści. Lecz wnet przyszła nań ulga, bo Helma położyła mu dłoń na ramieniu i szepnęła tkliwie: — EmilkuL. Objął ją miłosnym spojrzeniem, uśmiechnął się do niej. Potoczyły się teraz dni szare, jednostajne. Rozjaśniała je nikła nadzieja lepszej doli. Gazety bowiem doniosły, że rząd polski czyni starania, żeby koalicja wkroczyła ze swym wojskiem na Górny Śląsk. Chodziło tutaj o ukrócenie samowoli Grenzschutzu, o wzięcie w obronę Ślązaków. Równocześnie usiłuje nakłonić rząd niemiecki, by dla wszystkich uczestników powstania ogłoszono amnestię. Mijały dni. Emil osowiał, bo nużyła go jednostajność życia. A równocześnie rwał się na Górny Śląsk. Marek również czuł się nieswojo w Karwinie. — Wiesz co? — rzekł do Emila któregoś dnia. — wiesz, Emilku, pójdziemy raczej do obozu. Tu nie mamy co robić! — A co tam będziemy robić? 219 — Wczoraj dowiedziałem się, że na nowo organizują P.O.W. Tam będziemy między swoimi, oswoimy się z tym co nas będzie zaś czekało. Bo że nowa robota czeka, to już pewne. — Dobrze! — zgodził się Emil. Nie poszedł jednak od razu, bo gdy nazajutrz udawał się do matki Gustlika, by się pożegnać z Helmą i Helenką, a za nim zjawił się Gustlik w tym samym zamiarze — dowiedział się rzeczy, która go radośnie oszołomiła. Jakby spory dzban dostałego wina duszkiem wypił. Gdy długo rozmawiali obaj z matką i dziewczynami to o tym, to o tamtym, a gdy Emil i Gustlik mieli się z nimi żegnać, Helenka uprzedziła ich, gdyż nie mogła się powstrzymać. — Poczekajcie jeszcze! — rzekła doń z tajemniczą miną. Nachyliła się do matki i coś jej szepnęła. Matka się uśmiechnęła i spojrzała na Helmę. Wtedy znowu Helma patrząca na nie jakby przestraszona, zakryła oczy i jęła prosić: — Nie! Nie! Lecz matka nie zwracała uwagi na jej prośbę. -— Emil! — rzekła z uśmiechem — chodź do sieni. Coś ci muszę powiedzieć. — Nie! Nie chodź! — napierała się Helma coraz bardziej, bliska płaczu. Zaciekawiony Emil wyszedł za matką. — Co mi powiecie? — zapytał. — Emilku... — zaczęła szeptem matka — czy ty wiesz? — Co? — ...że twoja Helma... — No, co? Mówcie prędzej! — ...że twoja Helma będzie matką? — Jezus! — krzyknął Emil i porwał matkę za ręce. —¦ Cóż wy mówicie? Naprawdę? 220 — Tóż jako mówię. Helma będzie matką!... A teraz patrzyj tak robić, żeby dzioucha nie miała wstydu! — dodała już surowo. Emil wpadł teraz do izby. Ujrzał, że Helma tuli się do Helenki. Skoczył do niej, ujął w ramiona, przygarnął do siebie. Nie zważał, że wszyscy patrzą. — Helmeczko moja! — powtarzał, dławiony ogromnym szczęściem — Helmeczko moja! Moja dziouszko roztonajmilejszo! A potem zawołał: — Nie pójdę z Markiem do obozu! Tu zostanę! Przy Hełmie. Będziemy wesele robić! Dobrze, Helmeczko? Dobrze? — Dobrze! — szepnęła dziewczyna i skryła głowę na jego piersi. ROZDZIAŁ CZTERNASTY W październiku nastąpiło wreszcie podpisanie umowy polsko-niemieckiej w sprawie amnestii dla uczestników powstania. Wyludniły się Obozy uchodźców po stronie polskiej, kilkunastotysięczna rzesza powstańców wróciła do domów. Poniosła z sobą pragnienie powetowania swej krzywdy. Z doświadczenia, nabytego w czasie walk sierpniowych, wyszła zahartowana i jakby bardziej zwarta. Teraz już wszyscy rozumieli, że jeżeli im przyjdzie jeszcze raz wytężyć siły, muszą być wszystkie pociągnięcia z góry obmyślane. Jeżeli pierwsze powstanie było rozpaczliwym odruchem, to następne będą na zimno obliczane, spokojne, rozumne. Teraz miała się rozpocząć mozolna praca nad przygotowaniem plebiscytu. Nadzieja wstąpiła w serca ludzkie. — Niech więc rozstrzyga głosowanie! — myślał każ- 221 dy a cały świat musi się przekonać, że po naszej stronie prawda! Marek również powrócił do Ligoty. A wraz z nim Helenka i Emilowa matka. — A ty, Emilku — mówił żegnając się z nim i Hel-mą — ty, Emilu, tu jeszcze zostań! Gustlik też tu musi zostać. Helma teraz nie może wracać do domu, bo nie Iza. Stary by ją zabił. Bo chociaż już jest po ślubie, to on by jej tego nie darował. Byłem ci za starostę i pięknie żech ci starostował. No nie?... A jak przyjdzie czas, pójdę ci za ojca chrzestnego. Kiedy to będzie? — zapytał szeptem, bo Helma była w izbie. — Dyć wiecie. Porachujcie! — roześmiał się Emil. — Zaraz... — i jął chwilkę na palcach liczyć. — No, ja tak myślę, że w marcu na drugi rok. Nie?... — Być może. — O czym mówicie? — zapytała Helma, podnosząc głowę znad jakiejś roboty. — Ale Marek się dopomina, że nam pójdzie za ojca chrzestnego — odpowiedział jej z uśmiechem Emil. — Ty... Emil!... — zawstydziła się Helma. Marek podszedł do niej. — Przebacz, Helmeczko, ale strasznie mi się uzdałaś. Szykowna z ciebie babeczka. Aż zowiszczę Emilowi. Ja już stary, ale gdyby tak co, to bym miał ochotę jeszcze i teraz odbić ciebie Emilowi. Strasznie mi się uzdałaś, A pamiętaj, dzioucho, żeby był synek!... — i pogroził jej palcem, rad zakłopotaniu Hełmy zakrywającej twarz ramieniem. — A teraz już idę na Górny Śląsk. A na drogę musisz mnie pięknie pożegnać. Daj mi rękę!... Hełma podała mu wychudłą dłoń. Marek ujął ją delikatnie w swoje twarde chropowate palce i chwilkę 222 potrzymał. A potem nachylił się i ucałował ją w usta. Emil i Gustlik roześmieli się w głos. — No, dobre usta! — rzekł Marek. — Miodem smarowane. Mówię ci, Emilku, aż mi masz tę dziouchę w opaterności i wszystko, a teraz z Panem Bogiem! I poszedł odprowadzony daleko. Wałoszkula i Helenka już wczoraj wyjechały i miały na niego zaczekać w Mysłowicach. — A pozdrówcie mi tam wszystkich w Ligocie! — wołał jeszcze Emil za Markiem, kiedy już pociąg ruszał. Wracając do domu, rozmawiali o swoich bolączkach. Gustlik o swoim Śląsku Cieszyńskim, Emil o Górnym Śląsku. Chwilkę szli w milczeniu. Każdy z nich niańczył swoje najserdeczniejsze myśli. Znienacka zapytał Emil: — Ty, Gustlik! Toż ty myślisz naprawdę wziąć se Helenkę? — Tak! O ile ona będzie mnie chciała! — No, też coś!... Toć cię chce!... Chyba nie masz ócz, że nie widzisz, jak dzioucha w tobie rozmiłowana. Ale powiedz mi, co z Bronką? — Z Bronką?... Nic. — Jak to nic? Przecież kiedyś miałeś się ku niej! — A miałem, ale teraz się już wszystko zmieniło. Ona była już dwa razy zaręczona. Pierwszy narzeczony, jakiś oficer, poległ zaraz na początku wojny, a z drugim, jak mogłem wymiarkować z jej mowy, zerwała. A powiedziała mi, że już więcej nie myśli o zamąż-pójściu. — Czyś był z nią kiedyś? — Przed dwoma tygodniami. Znowu zamilkli. Gustlik posłyszał w wspomnieniach ostatnią swą rozmowę z Bronką, kiedy ujrzał ją po raz 223 * gdzieś po drugiej stronie kopalni się znajdował. A kiedy wrócił, znaleźli pod stodołą zwłoki rozstrzelanego chłopca. Wówczas inżynier Hammermann krzyczał coś na porucznika, pienił się z wściekłości, lecz porucznik tylko ramionami wstrząsnął, odwrócił się i poszedł. Potem przyszła kolej na Emilową matkę. Sojka przyprowadził żołnierzy. Przerzucili wszystko w mieszkaniu, co się dało — zniszczyli, połamali. Potem zaczęli badać matkę, gdzie się znajduje Emil. — Szukajcie! —odpowiedziała hardo matka. I jak każdego, tak i ją zaczęli bić kolbami. — Powiesz, ty świnio polska?... Powiesz?... — krzyczeli. — Na wesele poszedł! — odpowiadała matka. — Na jakie wesele? — Na wesele, bo się Górny Śląsk z Polską żeni! — mówiła. I znowu bili. Potem jej związali ręce drutem, na piersiach zawiesili ogromnego orła polskiego, wyciętego przez Sojkę z papieru, a w stargane siwe włosy wetknęli kilka chorągiewek polskich, i tak ją wiedli przez wieś na odwach. I znów wstawił się za nią inżynier Hammermann. Na rozkaz Langhorsta, wymuszony ze strony Hammermanna, puszczono ją. Lecz kiedy odchodziła, podbiegł do niej rozchichotany Sojka i zawołał: — Poczekaj, ty polska suko! Jutro znowu będziemy u ciebie! Schroniła się w sitowiu na koprzywnickich stawach. Trzy dni tam się ukrywała. Potem przyszedł stary Li-szok. Uprosiła go, żeby poszedł do zamku i uwiadomił Helenkę o jej losie. Nie chciał. Lękał się, bo w zamku Grenzschutz siedział. Lecz w końcu wybrał się. Przybyła Helenka z hrabianką. JNTa drodze czekał ich powóz. 218 Przy pomocy woźnicy wyprowadziła ją z sitowia, umieściła w powozie i odwiozła do zamku. Dwa tygodnie ukrywała się w pokojach hrabianki. A kiedy już mogła wstać z łóżka, wyjechała z Helenką i Helmą do Karwiny. — Maryjko święto! — szepnęła Gustlikowa matka — na dyć to diabły, a nie ludzie!, — To gorsze niż diabły! — rzucił Marek. W Emilowym sercu gorzało piekło. Tyle krzywdy! I to za co? Że nie chcą się wyprzeć swojej mowy i polskiego myślenia. — A ta Polska, zamiast... Zgrzytnął zębami i ujął skronie w zaciśnięte pięści. Lecz wnet przyszła nań ulga, bo Helma położyła mu dłoń na ramieniu i szepnęła tkliwie: — EmilkuL. Objął ją miłosnym spojrzeniem, uśmiechnął się do niej. Potoczyły się teraz dni szare, jednostajne. Rozjaśniała je nikła nadzieja lepszej doli. Gazety bowiem doniosły, że rząd polski czyni starania, żeby koalicja wkroczyła ze swym wojskiem na Górny Śląsk. Chodziło tutaj o ukrócenie samowoli Grenzschutzu, o wzięcie w obronę Ślązaków. Równocześnie usiłuje nakłonić rząd niemiecki, by dla wszystkich uczestników powstania ogłoszono amnestię. Mijały dni. Emil osowiał, bo nużyła go jednostajność życia. A równocześnie rwał się na Górny Śląsk. Marek również czuł się nieswojo w Karwinie. — Wiesz co? — rzekł do Emila któregoś dnia. — wiesz, Emilku, pójdziemy raczej do obozu. Tu nie mamy co robić! — A co tam będziemy robić? 219 — Wczoraj dowiedziałem się, że na nowo organizują P.O.W. Tam będziemy między swoimi, oswoimy się z tym co nas będzie zaś czekało. Bo że nowa robota czeka, to już pewne. — Dobrze! — zgodził się Emil. Nie poszedł jednak od razu, bo gdy nazajutrz udawał się do matki Gustlika, by się pożegnać z Helmą i Helenką, a za nim zjawił się Gustlik w tym samym zamiarze----dowiedział się rzeczy, która go radośnie oszołomiła. Jakby spory dzban dostałego wina duszkiem wypił. Gdy długo rozmawiali obaj z matką i dziewczynami to o tym, to o tamtym, a gdy Emil i Gustlik mieli się z nimi żegnać, Helenka uprzedziła ich, gdyż nie mogła się powstrzymać. — Poczekajcie jeszcze! — rzekła doń z tajemniczą miną. Nachyliła się do matki i coś jej szepnęła. Matka się uśmiechnęła i spojrzała na Helmę. Wtedy znowu Helma patrząca na nie jakby przestraszona, zakryła oczy i jęła prosić: -— Nie! Nie! Lecz matka nie zwracała uwagi na jej prośbę. -— Emil! — rzekła z uśmiechem — chodź do sieni. Coś ci muszę powiedzieć. — Nie! Nie chodź! — napierała się Helma coraz bardziej, bliska płaczu. Zaciekawiony Emil wyszedł za matką. — Co mi powiecie? — zapytał. — Emilku... — zaczęła szeptem matka — czy ty wiesz? — Co? — ...że twoja Helma... — No, co? Mówcie prędzej! — ...że twoja Helma będzie matką? — Jezus! — krzyknął Emil i porwał matkę za ręce. —¦ Cóż wy mówicie? Naprawdę? 220 — Tóż jako mówię. Helma będzie matką!... A teraz patrzyj tak robić, żeby dzioucha nie miała wstydu! — dodała już surowo. Emil wpadł teraz do izby. Ujrzał, że Helma tuli się do Helenki. Skoczył do niej, ujął w ramiona, przygarnął do siebie. Nie zważał, że wszyscy patrzą. — Helmeczko moja! — powtarzał, dławiony ogromnym szczęściem — Helmeczko moja! Moja dziouszko roztonajmilejszo! A potem zawołał: — Nie pójdę z Markiem do obozu! Tu zostanę! Przy Hełmie. Będziemy wesele robić! Dobrze, Helmeczko? Dobrze? — Dobrze! — szepnęła dziewczyna i skryła głowę na jego piersi. ROZDZIAŁ CZTERNASTY W październiku nastąpiło wreszcie podpisanie umowy polsko-niemieckiej w sprawie amnestii dla uczestników powstania. Wyludniły się obozy uchodźców po stronie polskiej, kilkunastotysięczna rzesza powstańców wróciła do domów. Poniosła z sobą pragnienie powetowania swej krzywdy. Z doświadczenia, nabytego w czasie walk sierpniowych, wyszła zahartowana i jakby bardziej zwarta. Teraz już wszyscy rozumieli, że jeżeli im przyjdzie jeszcze raz wytężyć siły, muszą być wszystkie pociągnięcia z góry obmyślane. Jeżeli pierwsze powstanie było rozpaczliwym odruchem, to następne będą na zimno obliczane, spokojne, rozumne. Teraz miała się rozpocząć mozolna praca nad przygotowaniem plebiscytu. Nadzieja wstąpiła w serca ludzkie. — Niech więc rozstrzyga głosowanie! — myślał każ- 221 dy a cały świat musi się przekonać, że po naszej stronie prawda! Marek również powrócił do Ligoty. A wraz z nim Helenka i Emilowa matka. — A ty, Emilku — mówił żegnając się z nim i Hel-mą — ty, Emilu, tu jeszcze zostań! Gustlik też tu musi zostać. Helma teraz nie może wracać do domu, bo nie Iza. Stary by ją zabił. Bo chociaż już jest po ślubie, to on by jej tego nie darował. Byłem ci za starostę i pięknie żech ci starostował. No nie?... A jak przyjdzie czas, pójdę ci za ojca chrzestnego. Kiedy to będzie? — zapytał szeptem, bo Helma była w izbie. — Dyć wiecie. Porachujcie! — roześmiał się Emil. — Zaraz... — i jął chwilkę na palcach liczyć. — No, ja tak myślę, że w marcu na drugi rok. Nie?... — Być może. — O czym mówicie? — zapytała Helma, podnosząc głowę znad jakiejś roboty. — Ale Marek się dopomina, że nam pójdzie za ojca chrzestnego — odpowiedział jej z uśmiechem Emil. — Ty... Emil!... — zawstydziła się Helma. Marek podszedł do niej. — Przebacz, Helmeczko, ale strasznie mi się uzdałaś. Szykowna z ciebie babeczka. Aż zowiszczę Emilowi. Ja już stary, ale gdyby tak co, to bym miał ochotę jeszcze i teraz odbić ciebie Emilowi. Strasznie mi się uzdałaś, A pamiętaj, dzioucho, żeby był synek!... — i pogroził jej palcem, rad zakłopotaniu Hełmy zakrywającej twarz ramieniem. — A teraz już idę na Górny Śląsk. A na drogę musisz mnie pięknie pożegnać. Daj mi rękę!... Helma podała mu wychudłą dłoń. Marek ujął ją delikatnie w swoje twarde chropowate palce i chwilkę 222 potrzymał. A potem nachylił się i ucałował ją w usta. Emil i Gustlik roześmieli się w głos. — No, dobre usta! — rzekł Marek. — Miodem smarowane. Mówię ci, Emilku, aż mi masz tę dziouchę w opaterności i wszystko, a teraz z Panem Bogiem! I poszedł odprowadzony daleko. Wałoszkula i Helenka już wczoraj wyjechały i miały na niego zaczekać w Mysłowicach. — A pozdrówcie mi tam wszystkich w Ligocie! — wołał jeszcze Emil za Markiem, kiedy już pociąg ruszał. Wracając do domu, rozmawiali o swoich bolączkach. Gustlik o swoim Śląsku Cieszyńskim, Emil o Górnym Śląsku. Chwilkę szli w milczeniu. Każdy z nich niańczył swoje najserdeczniejsze myśli. Znienacka zapytał Emil: — Ty, Gustlik! Toż ty myślisz naprawdę wziąć se Helenkę? — Tak! O ile ona będzie mnie chciała! — No, też coś!... Toć cię chce!... Chyba nie masz ócz, że nie widzisz, jak dzioucha w tdbie rozmiłowana. Ale powiedz mi, co z Bronką? — Z Bronką?... Nic. — Jak to nic? Przecież kiedyś miałeś się ku niej! — A miałem, ale teraz się już wszystko zmieniło. Ona była już dwa razy zaręczona. Pierwszy narzeczony, jakiś oficer, poległ zaraz na początku wojny, a z drugim, jak mogłem wymiarkować z jej mowy, zerwała. A powiedziała mi, że już więcej nie myśli o zamąż-pójściu. — Czyś był z nią kiedyś? — Przed dwoma tygodniami. Znowu zamilkli. Gustlik posłyszał w wspomnieniach ostatnią swą rozmowę z Bronką, kiedy ujrzał ją po raz 223 wtóry. Spoważniała. Oczy nie były te same, co ongiś. Słodkie jakieś, mądre i zamyślone. Nie umiał tego inaczej nazwać. Kiedyś — pamięta — gdy jeszcze dziewczęciem (była, kiedy ją w zbożu po raz pierwszy i ostatni ucałował, jej źrenice były pełne życia i przekory. Teraz już tego nie było. A kiedy mówiła o swych przeżyciach, jej rysy jakby jakaś leciuchna mgiełka omotała. Przypomniał jej, jak to kiedyś, przed laty, o „Krzyżakach" rozmawiali. — Pamięta pani — zapytał — jakie rozmowy wiedliśmy razem na miedzy? — Być może, że pamiętam, lecz proszę mi ją powtórzyć! — powiedziała dziewczyna. — Pani powiedziała, że mię lubi, a jeżeli będę takim samym Zbyszkiem, jak ów Zbyszko w „Krzyżakach", to mnie jeszcze będzie bardziej lubiła, a gdy urośniemy, to się pobierzemy. Bronka uśmiechnęła się. -— I nic więcej? — zapytała, a w oczach błysnął dawny figlarny płomyk. . — Owszem. Było jeszcze więcej! — odparł czegoś uradowany. — Pani wtenczas powiedziała, że gdy urośniemy, to się pobierzemy i będziemy mieli dwoje dzieci. Dziewczynkę nazwiemy Bronką, a chłopca Zbyszkiem. — Więc to pan jeszcze pamięta? — Wszystko. — Tak. To było kiedyś, gdyśmy jeszcze byli dziećmi — rzekła ze smętkiem w głosie. Pożegnali się serdecznym uściskiem dłoni. — Emil — zapytał Gustlik — a czy ty będziesz zawsze dobry dla Hełmy? Emil popatrzył na niego zdziwiony. 224 — Cóż się tak dziwnie'pytasz? — Bo tyś jest trochę surowy, a Helma... — Ale idź, idź... Nie pleć!... Jeślim wobec inszych dziewczyn był surowy, jak ty to nazywosz, tom był. Ale wobec Hełmy... Cóż ci też napadło tak się pytać?... Ja jej tego nigdy nie zapomnę, że mi życie uratowała. Takich rzeczy się nie zapomina!... Ja wiem, jak bardzo ona jest moją!... Pomyśl se. Ona dla mnie ojca się wyparła... —¦ To raczej on się jej wyparł! — Tak. Ale to dla mnie. A takich rzeczy się nie zapomina. No nie?... Helma pozostała nadal u Gustlik owej matki, a Emil z Gustlikiem mieszkali, jak dawniej, u Gattnara. Czas mijał. Emil otrzymał teraz listy od Marka. Wzywał go do Ligoty. Tam się zaczęła robota. Pisał mu, że pierwszą jego myślą było zemścić się na Sojce. Lecz Sojka uciekł. Nie może się dowiedzieć dokąd. Zapewniał, że kiedyś go dostanie. Emil rwał się na Górny Śląsk. Lecz Helma zawsze go prosiła, by jeszcze zaczekał. Później pojedzie, później!... Wytrzymał tak aż do chwili, kiedy pierwsze oddziały wojsk francuskich zaczęły zjeżdżać na Górny Śląsk. Na początku lutego pojechał. Helma płakała, puścić go nie chciała, lecz Emil zawziął się i nie ustąpił. Głaskał dziewczynę po głowie, przemawiał tkliwie, lecz nie ustępował. Polecił Gustlikowi, żeby się nią opiekował. -— A jak co bydzie... wiesz? to mi napisz! — Napiszę! — A pieniądze ci poszlę!... Dbej o nią, jak o swoją. Daj mi rękę, że tak będziesz robił! 225 i Gustlik podał dłoń. — Nie miej strachu, Emilku — zapewnił go — będę dbać o nią, jak o swoją... jakby to Helenka była! Emil zastał w Ligocie zmiany. Przede wszystkim Grenzschutz się wyniósł. Jego miejsce zajęła policja, zwana przez Niemców „Sicherheitspolizei" *. Górnicy nazywali ją „zielonkami" z powodu jej zielonych mundurów. Równocześnie obok nich po miastach i w Zagłębiu pojawiły się oddziały wojsk francuskich, włoskich i angielskich. Niemcy przycichli. Jakby się czegoś lękali. Wielu z nich opuściło Ligotę. Zwłaszcza ci, co razem z Sojką denuncjowali Polaków. Komitet plebiscytowy, założony jeszcze w styczniu w Ligocie, działał już sprawnie. Ksiądz proboszcz i Marek byli jego duszą. Przyjęli Emila z radością, bo aczkolwiek posiadali pod dostatkiem ludzi, jednakże im go brakowało. Emil jął się pracy. Inżynier Hammermann przyjął go z powrotem na kopalnię. I teraz w wolnych chwilach, po szychcie, śpieszył do Komitetu i siedział tam do późnej nocy. Oprócz „zielonków" pełniła jeszcze służbę policja państwowa, tak zwana „modra" złożona z wysłużonych podoficerów niemieckich. Poza tym na całym Górnym Śląsku tworzyli Niemcy cywilne organizacje pod nazwą „Technische Nothilfe fur Oberschlesien"** i „Selbst-schutz" ***. Polacy znowu oprócz swych miejscowych Komitetów plebiscytowych tworzyli potajemnie oddziały Polskiej Organizacji Wojskowej. Miały one na celu przeciwdzia- * Sicherheitspolizei (niem.) — Policja Bezpieczeństwa. ** Technische Nothilfe f ii r Oberschlesien (niem.) — Techniczna Pomoc Ratunkowa dla G. Śląska. *** Selbstschutz (niem.) -* Samoobrona. łanie, a przede wszystkim przygotowanie ludności do samoobrony przeciw niemieckim cywilnym organizacjom, o których wiedziano, że centrala ich znajduje się we Wrocławiu i że ich celem jest stworzenie silnego aparatu, który by można użyć do walki plebiscytowej, oraz w razie potrzeby, do podjęcia walki czynnej ze Ślązakami, a nawet z wojskami koalicyjnjTni. Rosły więc w ukryciu dwie utajone potęgi, które kiedyś będą musiały się zmierzyć. Dzisiaj było jeszcze cicho o nich. Lecz wiedziano, że każdy cichaczem oblicza swoje siły, gromadzi je, sposobi się. Wiedziano, że Niemcy użyją wszystkiego, by ludność polską sterroryzować, czy też pozyskać dla siebie agitacją i przekupstwem. Polski robotnik i chłop rośli w siłę. Lecz równocześnie pojawiły się oznaki, że i Niemcy rosną w siłę. Bojówki złożone z elementu napływowego z głębi Niemiec i byłych żołnierzy Grenzschutzu, zaczynały grasować. Coraz częściej można było słyszeć o ich napadach czy to na pojedyncze osoby, czy też na polskie Komitety plebiscytowe. Pod bokiem oddziałów koalicyjnych w biały dzień prowokowały polskich robotników i wywoływały bójki. Wszystko to przyczyniało się do wzrostu polskich organizacji. Robotnik coraz częściej jął znowu popluwać w dłonie. Zrozumiał, że na bezstronność „zielonków" nie ma co liczyć. A oddziały koalicyjne, porozmieszczane tylko w większych osiedlach, cechowała zbytnia ociężałość czy niezaradność. I już wtenczas dawało się zauważyć, że oddziały francuskie sympatyzują z ruchem polskim, oddziały zaś włoskie, a zwłaszcza angielskie, sprzyjają Niemcom. W Ligacie Niemcy nie byli zbyt dufni w swoje siły. Raz i drugi próbowali sprowokować górników, lecz gdy im za każdym razem przetrzepano skórę, ucichli. Odtąd jednak zaczęły się pojawiać obce jakieś postacie 226 15* 22T w hucie i na kopalni. Byli to Niemcy. Robotnicy bojkotowali ich otwarcie. Langhorst i nowy inżynier z kopalni, Eckhart, tworzyli z nich drużyny, pracujące w gromadzie. Z końcem marca przyszedł list od Gustlika. Emil pojechał do Karwiny. Przed odjazdem przypomniał Markowi o jego przyrzeczeniu. — Pamiętajcie, Marku! — mówił — że musicie przyjechać do Karwiny, ażeby trzymać do chrztu młodego Polaka! — No, synku! Ja se też myślę. Młody Polak musi być, jak Bóg przykazał. Tóż jedź, a pozdrów mi też Helmę, Gustlika i jego mamulkę. A pisz!... A synek musi być!... Rozumiesz!... Bo Polsce będzie trzeba chłopców!... I chłopak był! Tęgi, zdrowy, ładny, do Emila podobny. Emil i Marek o mało że go nie udusili z radości. Aż ich Helma i Gustlikowa matka z krzykiem musiały odpędzać lub im go z rąk wydzierać w obawie, że go w swych łapach rozgniotą. Całowali go, podnosili, piastowali na przemian, oglądali, cmokali, miny stroili pocieszne, wołali, palcem po twarzyczce lub po szyi łaskotali, a coraz do Hełmy podchodzili i po wychudłej, uszczęśliwionej twarzy głaskali. Emil schylał się wtedy i całował ją w czoło lub w usta. Marek zaś, trzymający ostrożnie w grubych palcach małą, różową kruszynkę, pokazywał ją Hełmie i powtarzał uradowany. — Widzisz, ja zawsze mówił, że Helma jest morowa dzioucha!... Szkoda, żem nie jest trochę młodszy!... Zaraz bym cię, Helmo, odbił twojemu Emilowi!... Taki szwarny chroboczek!... No, dziwejcie się, ludzie złoci!... I znowu podnosił dziecko pod światło, oglądał, pieścił i po izbie nosił, że Helma aż oczy zamykała z przerażenia. A kiedy się dziecko rozkrzyczało, musiała już 228 prawie po złości żądać jego zwrotu, gdyż Marek usiłując cmokaniem i grymasami swoją „oszkrabinkę złotą" uspokoić, jeszcze bardziej pobudzał je do płaczu. — No, masz, masz, Helmeczko, swoje dzieciątko!... — mówił. -— No, masz!... — i patrzył teraz rozrzewniony na młodą matkę, jak tuliła do siebie dziecko. Emil zaś siedział przy łóżku i patrzył w zbiedniałą twarz Hełmy. Chwilami porywało go, żeby ją wziąć na ręce i tak samo pieścić, i po izbie nosić, i do piersi przygarniać, jak to czynił Marek lub on sam z dzieckiem. Nieznana dotychczas radość przelewała się w nim słodyczą. Ciężko się obydwoje zafrasowali, jakby to swoje szczęście nazwać. Przyszedł im z pomocą Marek. — Wiecie, co? Jo tak mówię. Damy mu na miano Władysław!... A wiecie, czemu?... Bo jak król polski Władysław prał germanów pod Grunwaldem, że ich potem wszyscy diabli wzięli, tak i nasz mały Władysła-wek musi prać germanów. Ale fest!... Za dziadka swojego i za nas, i za wszystkich. No nie?... Helma i Emil zgodzili się. A; kiedy wracali z kościoła, gdzie Marek z całym namaszczeniem sprawował urząd ojca chrzestnego, radowali się pospólnie. Nazajutrz Marek zaczął się wybierać do domu. —- A ty, Emil? — zapytał ¦— ty jeszcze zostaniesz? Helma jednak nie chciała się zgodzić na jego odejście. — Zostań, Emilku — prosiła, tuląc się do niego — zostań!... — Nie mogę, dzioucho!... Nie mogę!... Teraz jest robota, gdy się skończy, wtedy już mnie zawsze będziesz miała. Teraz nie można! Helma uprosiła jeszcze jeden dzień. Lecz kiedy już sposobili się do wyjazdu, znowu zaczęła prosić. 229 — Nic nie pomoże, Helmeczko! — wymawiał się Emil. —¦ To weź mnie ze sobą! — Teraz nie. Boję się o ciebe. Tam mogliby ci Niemcy jaką krzywdę zrobić. Oni są do tego zdolni. Później, gdy się wszystko uspokoi. — Kiedy to będzie? — Po plebiscycie! — Nie, rychlej — wtrącił Marek. — Przecież Hełma musi też przyjechać na głosowanie! — Dobrze! — zgodził się Emil. Ucałował małego Władysławka i oddał Hełmie. Potem pożegnał się z Gustlikiem i matką jego i poszedł. Marek czekał już na drodze. Wiosna szła już niebem i ziemią. Słońce grzało mocno. Ptaki wracały do domu. W powietrzu niosły się nagrzane zapachy ziemi. Kiedy już byli daleko, Emil odwrócił się. Ujrzał w progu opuszczonego domu swoją żonę. Stała i z podniesioną dłonią żegnała go. Emil odpowiedział jej również dłonią. — Pójdź, pójdź — nalegał Marek — bo nam pociąg ucieknie! Poszedł. A kiedy już stracił Helmę z oczu, powiedział: — Tak mi jakoś dziwnie, jakbym już nie miał nigdy Hełmy i mojego dziecka zobaczyć! Marek spojrzał na niego i splunął. — E, nie pleć, ni!... ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Znowu powtarzało się to samo, co przed rokiem. Bojówki niemieckie, zasilone napływowym żywiołem z Niemiec zaczynały poczynać sobie coraz butniej. I znowu 230 mnożyły się napady, rewizje, masakry, rozbijanie polskich zgromadzeń, znowu zaczynali ludzie ginąć i więzienia zapełniać. Ludność polska, nawoływana ustawicznie przez bytomski Komisariat plebiscytowy do spokoju, starała się uniknąć wszelkich starć z policją i z niemieckimi bojówkami. To jeszcze bardziej rozzuchwalało Niemców. Poseł Korfanty kilka razy zwracał się do Komisji Koalicyjnej w Opolu prosząc o ukrócenie samowoli niemieckiej. Groził w końcu, że nie będzie brał odpowiedzialności za następstwa, gdy się cierpliwość wyczerpie. Nic nie pomogło. Komisja Koalicyjna ograniczyła swą działalność do wydawania rozkazów i przeróżnych przepisów. To było wszystko. Na wprowadzenie ich w życie albo nie miała siły, albo też lękała się. Niemcy kpili z niej. Mimo zakazu urządzili 13 kwietnia demonstrację w Opolu. Nakrzyczeli się, naurągali Komisji i pokazali, że nie ważą sobie jej władzy. Dnia 25 kwietnia odbyły się wiece demonstracyjne, na których polska ludność protestowała przeciwko gwałtom niemieckim. Uchwalone rezolucje poszły do Opola do Komisji Koalicyjnej i na tym się skończyło. Przyszły pierwsze dni maja. W niedzielę dnia 2 maja, jak Śląsk szeroki i daleki, w każdym mieście stał się cud. Rozłopotały się w słonecznym wietrze polskie chorągwie, wszystkie drogi i główne ulice po miastach wypełniły się pochodami. Tłumy szły i szły jak ogromne rzeki bez końca i początku, muzyka grała polskie pieśni, sztandary barwiły się w słońcu. Jechały banderie chłopskie, maszerowali robotnicy twardym krokiem, drobiły dzieci odświętnie wystrojone, szeleściły szumnie szerokie suknie dziewczyn i kobiet- w strojach śląskich, kołysały się nad głowami 231 sztandary i sztandary, mieniły się wstęgami u przy-czołów, a wszyscy mieli radość w oczach i radość stokrotną w sercach, bo ujrzeli, że ich siła wielka, bardzo wielka. Zaludniły się chodniki i okna patrzącymi. Niemcy oniemieli. Zaskoczyła ich manifestacja tłumu. Patrzyli w zdziwieniu na te ogromne szeregi hardego ludu, 0 którym myśleli, że już dawno zgasła w nim wszelka myśl o Polsce. Zebrane gromady bojówek niemieckich rzuciły się w Opolu, Lublińcu i Raciborzu na polskie pochody. I znowu polała się krew na ulicach. Lecz mimo tego nadzieja spiętrzyła się u wszystkich, boć każdy wiedział, iż jednak siła jest w polskim narodzie na Śląsku. Niemcy rozpoczęli teraz dławić życie polskie. Napady stały się codziennym zjawiskiem. Mordowano potajemnie polskich przywódców w poszczególnych miejscowościach. W odpowiedzi wybuchnął dwudniowy strajk generalny na całym Górnym Śląsku. Od 10 maja 6 godziny rano do 12 maja 6 godziny rano. Życie zamarło. Kominy przestały dymić, krzyki maszyn sczezły, kopalnie 1 huty wymarły. Po strajku nic się nie zmieniło. Te same napady, te same masakry, rozbijanie polskich zgromadzeń, niszczenie lokali miejscowych Komitetów plebiscytowych. W Ligocie ciągle jeszcze polski robotnik górował nad bojówkami niemieckimi. Próby sterroryzowania go, powtarzane co pewien czas z ich strony, kończyły się zawsze porażką napastników. Praca polska nie napotykała odtąd większych przeszkód. Emil był dobrej myśli. — Gdyby tak wszędzie jszło, jak u nas, wygramy! 232 i Zmienił jednak zdanie, kiedy dyrektor Langhorst i inżynier Eckhart zaczęli wpływać na mniej odpornych wypróbowanym sposobem za pośrednictwem urzędników, dozorców i majstrów. Zarobki ciągle jeszcze były mizerne, każdy z nich tyle zarabiał, że pieniędzy było za mało na życie, a za dużo na śmierć z głodu — jak to określali górnicy. W kopalni i w hucie były uprzywilejowane miejsca, gdzie można było zarobić większy grosz. Poza tym podwyżka na szychcie akordowej zależała od majstrów i dozorców. Za cenę więc łatwiejszej pracy i podwyższonych zarobków pozwalali się niektórzy skusić. Toć ich to niewiele kosztowało. Przyrzekli tylko, że w razie głosowania oddadzą swe głosy na Niemców oraz że będą brali czynny udział w pracy plebiscytowej. Praca ta zaś miała na tym polegać, że na zgromadzeniach polskich będą tworzyli opozycję, która krzykami, przerywaniem i kpinami przeszkodzi mówcom. Oprócz tego kilku z nich wysłał Langhorst na jakieś kursy plebiscytowe do Opola. Y/rócili stamtąd, wyuczeni przez Niemców wszystkich sztuczek i sposobów, którymi teraz mieli swoich towarzyszy odwracać z obranej drogi. Po Ligocie zaczęły się rozszerzać ulotki i broszury w języku polskim szkalujące Polskę i wykazujące rzekomą materialną korzyść, jaka czeka robotnika w granicach Niemiec, głód zaś i nędzę w Polsce. Redagowane były w sposób tak przekonywający, ich autorowie umieli tak zręcznie szermować dowodami, popieranymi wyjątkami z prasy warszawskiej i krakowskiej, potrafiły nawet zagrać na uczuciach religijnych, że Emil z księdzem proboszczem i Markiem musieli teraz wytężyć wszystkie siły i przemyślność, ażeby robotę tamtych' unieszkodliwić. Teraz jedni z pracowników polskiego Komitetu ple- 233 biscytowego czyhali na tych zaprzańców, co rozrzucali broszury i ulotki niemieckie. Konfiskowali je, palili na miejscu, a równocześnie tłukli po łbach owych sprzedawczyków schwytanych na gorącym uczynku. Z drugiej zaś strony ksiądz proboszcz i Emil rozpoczęli kontr-agitację. Bytom dostarczał broszur pod dostatkiem. Oprócz tego zwoływano coraz częstsze zgromadzenia w Ligocie i okolicy, na których przemawiali prelegenci i ksiądz proboszcz. Tymczasem zawierucha się wzmagała. ¦ W Zielone Świątki napadły bojówki niemieckie na hotel Lomnitz w Bytomiu. Zniszczenie tej najważniejszej placówki polskiej na Górnym Śląsku przysporzyłoby Polakom wielkie szkody. Toć przecież na długie czasy sparaliżowałoby się pracę Głównego Komisariatu Plebiscytowego. Praca w powiatowych i miejscowych Komitetach musiałaby utknąć. A tu chodziło o każdy dzień! Nie zdobyli jej!... Pozostawili trupy swoich towarzyszy w wywalonej bramie wjazdowej na ulicy, a pożar, trzykrotnie wzniecony w salach parterowych, potrafiła nieliczna załoga stłumić. Nazajutrz tłumy robotników i chłopów zjeżdżały do Bytomia, żeby na własne oczy oglądać ślady napadu i walki. Wezbrały ulice zagniewanym ludem. Komisarz plebiscytowy, poseł Korfanty, musiał użyć wszystkiego wpływu, by uciszyć wzburzenie. Jeszcze bowiem nie nadeszła chwila do działania. Wiadomość o bytomskiej krwawej niedzieli dotarła rychło w najdalsze zakątki Śląska. Ludzie słuchali jej, radując się z poniesionej porażki Niemców. Praca w polskich organizacjach wojskowych odbywała się teraz w skupieniu. Przygotowywano się sumiennie do obrachunku z wrogiem. Uderzenie musi być teraz spokojne, dokładnie wymierzone, mocne a skuteczne. 234 Zapasy broni rosły. Pękate, ciężkie skrzynki z amunicją mnożyły się. Setki puszek blaszanych po konserwach, wypełnione dynamitem i siekańcami, szkłem i gwoździami, gęstniały w ukryciach. Skąd się cudaczne bomby brały — wiedzieli tylko cisi majsterkowie, domorośli chemicy, mający dostęp do magazynów dynamitu w kopalniach. Skąd jednak karabiny, maszynki i amunicja pochodziły — niewielu mogło to powiedzieć dokładnie. Jedynie komendanci mogliby coś napomknąć, podobnie jak i sprzedajni sierżanci i oficerowie z „Sicherheitspolizei", wielce na grosz łakomi. Lecz w tym wypadku zainteresowanych łączyła solidarność wspólnej tajemnicy. Nigdy więc nie dowiedziano się, dlaczego transporty broni z Wrocławia trafiały w kryjówki polskich organizacji. Ukryte teraz głęboko pod ziemią, zagrzebane w piasku, omotane powijakami, by rdza nie nagryzła, spoczywające pod kupami gnoju, w sąsiekach pod snopami, w wyschłych studniach i wądolcach leśnych, czekały na swego przeciwnika. A przede wszystkim przybywali ludzie. Przywódcy ich, nauczeni doświadczeniem sprzed roku, potrafili tak pokierować pracą, tak zręcznie utaić ją przed ludzkim okiem i tak dalece wydoskonalić technikę organizacji, że poszczególne oddziałki dziesiątkowe nic nie wiedziały o sobie, ludzie w nich nie znali nikogo więcej, jak swojego komendanta, ci zaś tylko swojego komendanta, a tamten ostatni umiał milczeć. To już były jednostki wypróbowane, pewne, zdolne do wszystkiego. Łączyło wszystkich umiłowanie wspólnej sprawy i przysięga. Za zdradę czekała śmierć. Ot, po prostu kula w łeb i skończone wszystko... Emil i Marek wiedzieli o wszystkich swoich ludziach, ludzie zaś niewiele by umieli o nich powiedzieć. Tyle 235 tylko, że Marek pracuje przy maszynie wyciągowej na kopalni, Emil w kopalni jako ślusarz, i że obydwaj przesiadują tylko w biurze Komitetu plebiscytowego i uprawnionych do głosowania spisują. Nic więcej. Niemcy przypuszczali, że istnieje jakaś zakonspirowana praca, że robotnik przygotowuje się do uderzenia. Byli jednak przekonani, że w razie wybuchu powstania zgotują mu ten sam los, co w sierpniu zeszłego roku. Oślepiła ich pycha. Zasępiła jedynie wszystkich Ślązaków nadchodząca wieść, że Polska na wschodzie ponosi klęskę. — Po kiego pierona pcha się Piłsudski na wschód — zżymali się Ślązacy — jeżeli stokroć ważniejszy dla Polski Śląsk aniżeli stepy ukraińskie? Po kiego diabła tam włazi?... Gazety polskie na Śląsku usiłowały pomniejszać klęskę armii polskiej, gdyż chodziło przecież o to, by rozgorączkowany naród nie uległ załamaniu. Niemcy zaś triumfowali. W swoich gazetach wypisywali na pierwszych stronicach komunikaty z frontu polskiego, podkreślali najmniejsze niepowodzenie i na palcach liczyli dni, w których znienawidzona Polska legnie pobita. A ze wschodu wciąż nadlatywały coraz groźniejsze wieści. Niemcy zaś triumfowali. Przyszły pierwsze dni sierpnia. Rada Ambasadorów rozstrzygnęła kwestię Śląska Cieszyńskiego w dniu 25 lipca. Polsce przyznano 86 gmin, Czechom 91 gmin wraz ze 140 tysiącami ludności polskiej, z hutami i kopalniami. Emil i Marek nie zwracali większej uwagi na owe zdarzenia. Pochłaniała ich troska o przyszłość swojego Śląska. Pochłaniała ich i wtedy, gdy Gustlik przyjechał. Przyjechał załamany*: Podobny był do człowieka, co 236 już wszystko stracił i teraz stoi przed tragicznym pytaniem, co dalej z sobą począć, a odpowiedzi nie znajduje. . Kiedy wszedł do izby, Marek i Emil przerazili się jego widokiem. — Co jest? — zerwał się Emil i porwał go w ramiona — co się stało? Helma?... — Cóż ci jest? — krzyknął Marek. — Nic!... nic!... Ażeby to wszyscy pieroni wzięli!... — zmełł w ustach Gustlik i siadł ciężko. — Tóż mów, co jest?... — nalegał zaniepokojony Emil. Gustlik milczał. Dyszał ciężko jakoby z ogromnego utrudzenia, a w zgasłych oczach tkwił bezmierny ból. — Toż mów! — zawołał Emil, szarpiąc go za ramię. — Co się stało?... I Gustlik teraz dopiero otworzył przed nimi swoje serce. Serce to zaś było pełne żalu i piołunu. —i Głupi jesteś, synku, ale głupi, że tak strasznie banujesz o ten kąsek ziemi śląskiej! — pocieszył go Marek — rozumiem cię, że człowieka mogą diabli brać, gdy widzi, że to wszystko było na darmo, lecz jak to tak weźmiesz wszystko na rozum, to zaś nie jest takie straszne, jak se to wyobrażasz. Bo podziwej się jeny!... Twój, no i nasz też!... Twój Śląsk Cieszyński nie przypadł cały do Polski, jak ty chciałeś i jak chcieli tamci nasi współtowarzysze za Olzą. Ale przecież ta drugo część zostanie u Czechów, a nie u Niemców. A Czesi to nasi bracia słowiańscy!... Nie przerywej mi, już wiem, co mi chcesz powiedzieć!... Tóż posłuchej!... Jako powiadam, pół Śląska Cieszyńskiego zostanie przy Czechach. Z nimi jednak można przecież wcześniej domówić się, jak z Niemcami!... Bo jacy oni są, to są, ale zawsze to Słowianie. Co innego z Germanami. A Czesi to bracia. My też ich bracia. Widzisz, 237 . ' czasem bracia w jednej rodzinie pokłócą się, czasem nawet pobiją, a potem zaś się pogodzą i wszystko jest dobrze. Coś podobnego jest z tą zwadą między nami a Czechami o Śląsk Cieszyński. Długo mu tak klarował i tłumaczył, Gustlik zaś słuchał bez większego przekonania. Marek tyle jednak wskórał, że chłopiec uciszył się i już przestał wydziwiać. Marek zaś był przekonany, że jego słowa nie są na wiatr rzucane. Jeszcze raz objął serdecznie Gustlika, przygarnął mocno do piersi i poklepał po ramieniu. I znowu minęło kilka dni. Gustlik, mimo przekonywających słów Marka, był wciąż jeszcze zasępiony i zamknięty w sobie. Tak długo, aż przyszła Helenka. Marek spotkał ją na drodze i powiedział jej wszystko. — Przyjdźże, dzioucho, do nas — prosił — bo się ten człowiek zagryzie swoimi myślami. Helenka przyszła. Emil zostawił ich samych w izbie. Wziął czapkę i poszedł do Marka. A gdy wrócił, zastał Gustlika na progu. Siedział i patrzał gdzieś zamyślony. Emil nie wspominał o niczym. Niech sam powie. Bo wierzył, że Helenka potrafi mu wytłumaczyć wszystko do reszty i uciszyć. •— Wiesz, Emil — odezwał się pierwszy Gustlik, kiedy wrócił do izby — ta Helenka, to... — i urwał w połowie zdania, bo widać, słów nie mógł znaleźć. — Wiem, synku, wiem!... Ona zawsze taka była. Od małego dziecka! Ze mną to samo. Gdyby nie ona, to by człowiek nieraz zwątpić musiał!... To jest dobra dziou-cha!... Ożeń się z nią, a będzie ci dobrze! Teraz Helenka co dnia prawie przybiegała z zamku 238 do matki, żeby się spotkać z Gustlikiem. Matka zostawiała ich samych. — Niech se pomówią, co mają na sercu — mówiła do starej Ćmoezki, która się trochę krzywiła. -— Ja Gustlikowi wierzę, a Helence też. Oni i tak się mają ku sobie! A lepiej się poznają, zanim już będą swoi. No, ni?... — Ja tam nic nie mówię, moja kurzyczko — mawiała Cmoczka — ale wiecie, zły duch nie śpi. Jeszcze mogą co nakramarzyć i będzie tela parady!... — Nie, nie!... Moja Cmoczko!... Ja go dobrze znam! To jest porządny człowiek, stateczny! ¦— No, no, ja też nic nie mówię, ale zły duch nie śpi! Gustlik teraz stawał się powoli innym człowiekiem. Coraz częściej uśmiechał się, coraz częściej okazywał zainteresowanie pracą Emila i Marka. Tymczasem na dzień 17 sierpnia Niemcy zapowiedzieli demonstracje w Katowicach, Bytomiu, Królewskiej Hucie, Tarnowskich Górach i Gliwicach. Celowo, żeby zlekceważyć zakazy Komisji Koalicyjnej. Polacy przypuszczali, że to przygotowania do jakichś zbrojnych rozruchów, zwróconych przeciwko załogom francuskim i ludności polskiej. Równocześnie gazety niemieckie zaczęły się rozpisywać o rzekomych polskich przygotowaniach, o tajemniczych transportach broni, podawały nawet datę, kiedy ma nowe powstanie polskie wybuchnąć, termin jego wiązały z rocznicą pierwszego powstania, próbowały w ten sposób maskować niemieckie plany. Ludzie czekali, co będzie. Przewidywali, że zbliża się decydująca godzina. Wszystko już było obmyślone. Teraz tylko czekać spokojnie, co będzie dalej. Jeżeli Niemcy sprowokują — zaczniemy. Ażeby już raz skończyć z tym wszystkim! 239 T Przyszedł dzień 17 sierpnia. Od rana leciały po całym Śląsku groźne wieści. Niemcy przechodzili wielkimi gromadami, przystawali, krzyczeli, radowali się, jedni drugim gazety podawali, zacierali dłonie i triumfowali. Po murach zaś wydzierały się szeroko i daleko ogromne napisy: — Warschau gefallen!.... Neuer Untergang Polens!... Polnische Regierung aus Warschau gefluchtet!... Pol-nische Borse geschlossen!... •— Warschau gefallen!... Warschau gefallen!... — Nieder mit Polen!... Nieder mit Frankreich!... * — zrywały się coraz gorętsze krzyki po wypełnionych ulicach. Ulicami przelewał się, kłębił ogromny, buńczuczny śpiew „Deutschland iiber alles", „Wacht am Rhein", „Heil dir im Siegeskranz"... Tłumy rosły i rosły. Po południu zaczęły się w Katowicach rozruchy. Teraz już wypadki potoczyły się szybko. Zamordowanie dra Mielęckiego, szarże konnicy francuskiej, strzelanina po ulicach, wycofanie się załogi francuskiej poza miasto, napad na hotel „Deutsches Haus", gdzie się mieścił Polski Komisariat Plebiscytowy, zdobycie go, spalenie i bohaterska obrona nielicznej załogi polskiej, plądrowanie polskich składów, restauracji i redakcji „Gazety Ludowej" i „Gazety Robotniczej", walki uliczne z wojskiem francuskim... Komisarz plebiscytowy, poseł Korfanty wydaje odezwę do ludności polskiej, wzywając ją do samoobrony. Powstanie wybucha w nocy z 19 na 20 sierpnia!... * Warschau gefallen... (niem.) — Warszawa padła! Nowy upadek Polski! Rząd Polski uciekł z Warszawy! Giełda polska zamknięta! Warszawa padła! Precz z Polską! Precz z Francją! % 240 ROZDZIAŁ SZESNASTY Emil rozdzielił swoich ludzi na dwa oddziały. Pierwszy atakował szeroką połać wsi Ligoty w kierunku na broniący się wzdłuż drogi oddział „zielonków" i „Sełbst-schutżu", drugi znowu ruszył na Ligotę — kopalnię. Resztę łudzi trzymał w odwodzie i do wypełniania luk między oddziałami z -isąsiednich miejscowości. Gustlik przed rozpoczęciem działań usadowił się na wieży kościelnej z karabinem maszynowym. Do pomocy miał młodego i starego Pośpiecha oraz Krzykałę. Karabin maszynowy znajdował się na wieży kościelnej cd kilku dni. Kiedy nadleciały wieści, że robotnik we wschodnich powiatach ruszył już do walki, kiedy skroś cichej nocy rozleciały się dalekie eksplozje wybuchających granatów i przytłumione poszczekiwania karabinów maszynowych, Emil dał hasło do ataku. Rozryczały się syreny parowe na kopalni i w hucie. Broń i amunicja od dwóch dni znajdowały się w rę-kach ludzi. Ostatnie rozkazy zostały wydane dziesiętni-kom wieczorem o godzinie jedenastej. W ciągu trzech godzin mieli pozbierać swoich ludzi, zejść się na umówione stanowiska i czekać w ukryciu na hasło. Łączność z sąsiednimi oddziałami była utrzymana. Na niebie rozpalały się lekkie różowe światła, mrok rzedniał nad ziemią, kiedy Gustlik z towarzyszami jęli się chyłkiem przedzierać ku kościołowi. Trzeba było przejść polami między ścianami uśpionych zbóż, potem szybko przemknąć ziemniaczyskami na wieś, następnie już"opłotkami, między stawami, zagajnikami i błotami kluczyć w kierunku zwartej masy zabudowań koło kościoła. Wiadomą sobie dziurą w płocie przeszli na podwórze plebanii, skuleni przebiegli wzdłuż sadu, jeden drugiemu pomógł przesadzić wysoki mur cmentarny, 16 — Wyrąbany chodnik, t. 2 i teraz już nachyleni do ziemi, czołgając się miejscami, posuwali się między grobami do ściany kościelnej. Na drodze były rozstawione posterunki „zielonków" i „Selbstschutzu". Trzy karabiny maszynowe czekały w przydrożnych rowach na ludzi. Wiadomość tę przyniósł młody Duda, urzędnik pocztowy, który ze sfingowanym telegramem, zaadresowanym do porucznika Mardera, przeszedł o godzinie drugiej całą wieś przykościelną i dotarł do jądra niemieckich oddziałów. Wstrzymywały go na drodze posterunki niemieckie. Na ich okrzyk: „Wer da?..." * — odpowiadał spokojnie: „Postbote!" ** Pokazywał, pod oczy podsuwał telegram. Całą wieś w ten sposób przewędrował i wszystko ujrzał, co pragnął. W dowództwie powiedziano mu, że porucznik Mar-der wyjechał był przed trzema dniami do Opola. Duda wiedział o tym, lecz udawał, że pierwszy raz słyszy o jego wyjeździe, i pod pozorem uzyskania adresu jego dostał się do biura dowództwa. Potem wrócił tą samą drogą, którą był przyszedł. Dla zatarcia śladów prosił 0 dwóch żołnierzy, którzy by go odprowadzili na pocztę. Lękał się bowiem jakoby napadu polskiej bojówki. A kiedy ich odprawił sprzed poczty, kiedy mu już znik-nęli w ciemności, pobiegł bocznymi ścieżkami do Ćmo-kowej chałupy, gdzie na niego czekali Emil z Markiem 1 kilkunastu dziesiętników. Gustlik ze swymi ludźmi nie natknął się nigdzie na posterunki „zielonków". Minął je wielkim łukiem. Przygotowanym poprzednio kluczem otworzyli drzwi do zakrystii, zamknęli za sobą i po ciemku jęli się skradać do wieży. Szelest ich kroków rozlewał się z hałasem po śpiącej pustce kościoła. * Wer da? (iniem.) — Kto tam? ** Postbote (niem.) — Goniec pocztowy. 242 Czerwony płomyczek przed ołtarzem wisiał w mrokach, kolorowe płachty chorągwi wynurzały się z popielatego światła, co z wysokich okien przeciekało, a z każdego załomu i z każdej wnęki zatopionej jeszcze w czerni kryjącej się nocy wstawał zabobonny lęk i za włosy ludzi chwytał. Każdy z nich zdjął czapkę, ledwie próg zakrystii przestąpił, a potem uklęknął na drobną chwileczkę pod czerwonym światłem lampki, przeżegnał się nabożnie, uderzył trzykrotnie w piersi i na palcach ruszył pod wieżę. Ulga wstąpiła w serce, kiedy znaleźli się na najwyższym, piętrze. Cztery otwarte okna z czterech stron wieży wyprowadzały spojrzenie ludzkie w zamglone jeszcze dalefcości. Odsunęli teraz deski z podłogi. Zanurzyli w otworze dłonie, namacali kształty karabina maszynowego i skrzynkę naboi. Wydobyli, i maszynkę ustawili na trójnogu. Skrzynkę obok położyli. Stary Pośpiech wyciągnął z niej taśmę i wsunął jej końce w boczną szparę karabina. Taśma szczerzyła się w świcie ostrymi kłańcami nabojów. Milczeli. A kiedy już ukończyli, usiedli na środku piętra. Gustlik rozpatrywał w myślach otrzymane instrukcje. Gdy oddział Emila zacznie atakować wieś, a Niemcy obsadzą pozycję koło kościoła, gdzie prawdopodobnie rozegra się największa walka, jako że to będzie stanowisko najlepiej obronne, wtedy zacznie z boku kosić. Ogień skrzydłowy powinien w kilku minutach unieszkodliwić wroga i zmusić go do opuszczenia obronnego miejsca. Wychylił się nieco z okna i spojrzał w dół. Ujrzał ogromną przestrzeń przykościelną, wolną, ujętą od strony spodziewanego ataku głębokimi wądolcami i gęstymi zagajnikami. Gdzieniegdzie stały zabudowania gospodarskie. Szara cisza leżała jeszcze na ziemi. Nic nie zwiastowało czającego się wroga. 243 Z drugiego okna można było widzieć wznoszące się pola, skąd potoczy się atak powstańców. Leżała na nich szara mgła zmieszana z mrokiem. — Koledzy, teraz jeszcze granaty se przygotujcie! — szepnął Gustlik. i Każdy wstał i jął odpinać spod marynarek małe, karbowane, podłużne kule żelazne. Ustawili je rzędem na przyokiennej desce od strony kalenicy kościelnej. — Tóż już wiecie — wyjaśnił Gustlik — gdyby, się dobijali do głównych drzwi, będziemy im na głowy spuszczać granaty. Gdyby zaś próbowali się wedrzeć do kościoła ^bocznymi drzwiami, to obsadzimy schody. Na każdym załomie jeden. Ja będę na samym spodku. Wy, Krzykała, na drugim załomie, Pośpiech starszy na trzecim, a młodszy na czwartym. Nie będziecie rychlej ciepać granatem, aż ten ze spodniego załomu nie iwy-biegnie ku wam... —¦ Aco potem? —- zapytał Krzykała. < — Potem będziemy prali z karabina maszynowego na schody. Dlatego też jedną taśmę musimy se niechać do rezerwy. Ale ja myślę, że do tego nie przyjdzie. My już i tak damy im bobu, tu z okna. — A jest w chłodnicy woda? — zapytał znienacka Gustlik. ¦<:"¦>.¦! Poderwali się wszyscy, pobiegli do rozkroczonego karabina. Krzykała odkręcił śrubkę i zaglądnął w chłodnicę. — Jest! — szepnął z ulgą. — Nie bardzo moo.ale ja myślę, że nam styknie! :¦: -. > — Nie, chłopi — mruknął Gustlik — woda musi być. Pełna chłodnica musi być!... Pierona, że też to tak zapomnieliśmy!... Co tu teraz zrobić?... — Ale dyć nam tego styknie! — starał się go uspokoić Krzykała. — Powiadam, że nieL. Jak nam tu przypadnie z go- dzinę strzelać, to wody chybi. A co potem? Moc jej tam jest? Spojrzał i zobaczył, że zaledwie do połowy sięga. Grzbiet lufy nie był już w wodzie. — Psiakrew, co robić? — szarpnął się ze złością Gustlik. Chwilkę myśleli, co czynić. W kościele nie będzie nigdzie wody. Wyjść i szukać jej koło kościoła — niebezpiecznie. Zafrasowali się ciężko. Wnet młody Pośpiech wstał, uśmiechnął się, spojrzał po wszystkich tajemniczo, okroczył lufę, ugiął się nisko i załatwił swą małą potrzebę w otwór chłodnicy. — Na, pieronie jeden, gdzie tam burzysz? — obruszył się ojciec. Lecz Gustlik i Krzykała parsknęli krótkim śmiechem. Następnie to samo uczynił Krzykała, — No, teraz już chłodnica przelewa! — mruknął zadowolony i zakręcił śrubkę. —: Na froncie to samo robiliśmy, gdy nam brakło wody w chłodnicy — rzekł stary Pośpiech. — Dyć to od was, tatulku, wiem! — roześmiał się synek. — No widzicie, a na synka się obruszyliście — rzucił mu Gustlik. — No tak, co innego na froncie, a co innego tutaj. Tu jest kościół. To może być grzech albo co!... Podnieśli się raptownie, bo w tej chwili usłyszeli alarmowe sygnały syren za ligocką kępą. — Już się zaczyna! — szepnął Gustlik. Wysunęli lufę maszynki do okna, wymierzyli na drogę. Potem położyli się na podłodze, wychylając nieznacznie głowy ponad próg okienny. Rozleciały się strzały po dalekich polach. Dojrzeli, że na plac kościelny wybiegają spomiędzy zabudowań tyraliery niemieckie. Pomiędzy zielonymi mundurami gdzieniegdzie cywilne ubrania. 245 4 Znienacka przemknęła niespokojna myśl przez Gu-stlikową głowę: „A jeżeli oni będą chcieli obsadzić wieżę swoim karabinem maszynowym. Toć przecież wiedzą, że mieliby obstrzał na pola, którędy będą się powstańcy posuwać. — To nie dopuścimy ich!" — postanowił. Patrzył teraz uważnie w głęboką dolinę. „Zielonko-wie" nie spieszą się. Wychodzą powoli z głębi wsi, rozglądają się, niektórzy poziewają głośno, nachylają się i po jednym znikają w wądolcowych krzakach. Na niebie rozlewała się coraz większa jasność. Sięgała już daleko zachodniego krańca. Mroki na ziemi spełzły pod dachy, kamienie i drzewa. Ptaki zaczynały się budzić. Oto na gzymsie wieży przeciągają skrzydełka ospałe jaskółki, stroszą piórka, iskają się dziobkami po brzuchach. Wróble zaś na przeciwległej gruszy umawiają się hałaśliwie, dokąd pójdą na jedzenie. Słodycz nadchodzącego dnia słonecznego sączyła się w ludzkie serca. A dalekie strzały nie ustawały. Gustlik postanowił przejść do tamtego okna, skąd miałby widok na skłon kępy ligockiej. Chciał poszukać oczyma znajomych sylwetek powstańców. Zanim jednak podniósł się, w ciszę runął gwałtowny, urywany grzmot strzału, a za nim drugi, trzeci, dziesiąty... Sypały się teraz, to gęstniały, to znowu rzedniały, raz wyleciały wielką gromadą, potem znowu sunęły w pojedynkę, a wszystkie wpadały w uszy jak kamienie w cichą stojącą wodę. Ptaki zerwały się z krzykiem i uciekały w pola. Odpowiedziały bliższe strzały niemieckie. — Już nadchodzą! — rzekł półgłosem Gustlik. Podniósł się, wycelował karabin w gęstwę zagajników, wziął ich stok na muszkę, tuż u ziemi, i już teraz pozostał nachylony. 246 Towarzysze podnieśli głowy i patrzyli ciekawie za kierunkiem lufy. ¦— Zacznijmy już! — szepnął Krzykała. — Nie! aż nasi podejdą bliżej! — rzekł Gustlik. Teraz zaszczekały karabiny maszynowe. Jeden gdzieś między zabudowaniami, dwa bliżej. Łoskot ich strzałów zlewał się w ogromne fale, kołyszące się teraz szeroko ponad ziemią. Spomiędzy nich wybiegały już teraz ostre krzyki, komendy, wołania. Gustlik wypatrywał gniazda, w których tkwiły karabiny maszynowe. Nie mógł ich znaleźć. Widać, żołnierze siedzieli z nimi w ukryciu. W pewnej chwili jeden z nich ucichnął. A niezadługo ujrzał, że gromada żołnierzy i cywilów wynosi go spoza skarpy, niesie biegiem po drodze, coraz przystaje, rozgląda się. Teraz znaleźli obstrzał. Na drodze za.kupą kamieni. Szybko ustawili go, pokładli się koło niego w pyle, chwilkę coś majstrowali koło lufy, a potem zaczęli strzelać. Seriami. — No, tych już mamy — szepnął zadowolony Gustlik. Odchylił nieco lufę maszynki, wycelował, usiadł wygodnie, chwycił rączkę i nacisnął. Szarpnęło towarzyszami, albowiem zgiełk strzałów jął targać powietrzem, a w uszy wbijały się gwałtowne kłucia. Zadygotała podłoga piętra. Posypał się drobny tynk ze ścian. Karabin zmienił się w żywą bestię, która przywarowała na ugiętych nogach, i teraz szczeka na umykające życie ludzkie. Wszystkie spojrzenia poleciały w dolinę. Koło ostrzeliwanego niemieckiego karabinu maszynowego skłębił się krzyk i ruchliwy wał ludzki, potem poderwało się kilka postaci i jęło uciekać na boki, koło maszynki zaś przewalały się skulone, drgające tułowia ludzkie. Gustlik ścigał uciekających. Przebiegał ich żelazną ulewą, podcinał, siekł z boku, na ziemię ciskał, przez 24? kilka sekund gonił za jakimś pojedynczym człowiekiem, tak długo, aż go dosięgną!, potem zrywał się i spieszył za resztą. A kiedy z całej obsługi pozostały już teraz porozrzucane trupy i czołgający się ranni, wstrzymał ogień. A teraz do tych co siedzą w krzakach! — warknął mściwie, roznamiętniony rozkoszą mordowania wrogów. Znowu chwilkę celował i nacisnął. Suwał teraz powoli lufą, spokojnie, to o drobną miareczkę uniósł jej wylot, to zniżył, zakreślił wycinek poziomego koła, czasem ustał na chwilkę, patrzał pilnie w gąszcze, i znowu zaczynał straszną kośbę. Zaskoczeni ludzie wybiegli z krzaków, gnali z krzykiem na drogę, padali, znowu się zrywali, a Gustlik nachylał głowę nad zamkiem karalbina, chwytał ich na muszkę i przybijał do ziemi. A co się z jednym załatwił, skoczył piorunem na następnego, zmiótł go do pyłu, wybił z niego roztrzęsioną, szarą chmurę, i znowu poleciał za następnym. Ludzie padali na drogę, słali się coraz gęściej czarnymi tłumokami, chwilkę grzebali nogami, bili ramionami powietrze, coraz wolniej, coraz ociężałej, aż w końcu zamierali w bezruchu. Potem znowu leciały ścinane gałązki, zrywały się garście odartych liści, a z głębi zielonej ściany krzewów wybiegały nowe postacie ludzkie i zanim znalazły schronienie, konały, jak zdmuchiwane płomyki. A z drugiej strony znowu wzmagały się strzały nadchodzących powstańców. Gustlik wstrzymał ogień. Nie miał do kogo strzelać. Na drogę nikt już nie wybiegał. Wychylił się z okna. Ujrzał, że bokami przemykają pod kościół żołnierze. Równocześnie zaszczekał drugi karabin maszynowy, co; był przed chwilą ucichł, a koło niego zawyły wysoko sypiące się kule. Wbijały się w stary mur, kruszyły'go 248 na czerwony miał, wpadały w okno, łupały gęsto po ścianach, szukały uchylonych głów ludzkich. — Wymacali nas! — zauważył głośno stary Pośpiech. Skrył się za mur, nałożył tytoniu do fajki i zapalił. Jego spokojne, odmierzone pykanie i jego błękitnawe dymki, wybiegające z lekkim cmokaniem, były w tej chwili czymś tak niedorzecznym, że reszta towarzyszy roześmiała się. — Żeby mi do tej fajki nie pukli — rzucił po chwili Pośpiech — boby jej było szkoda! Gustlik szybko wychylił głowę i spojrzał pod wieżę. Koło drzwi stała już gromada żołnierzy. Widać, będą się starali dostać do środka. Sięgnął po granat i podał Krzykale. Teraz wziął drugi. — Na początek spuścimy im dwa granaty! — zawołał. — Szkoda naraz tyle ludzi zabijać! Krzykała podsunął się pod okno i czekał. Gustlik zawołał powoli: — Raz!... dwa!... trzy! — i wyrwał zapalnik. To samo zrobił Krzykała. Wystawili teraz dłonie z granatami za obręb okna, chwilkę potrzymali, a kiedy już nadszedł czas, otworzyli palce i granaty poleciały na ziemię. W tej samej chwili wystrzelił pod szczyt wieży zmiętoszony ryk eksplozji. — Chwyciło! — krzyknął uradowany synek Pośpie-chowy i wychylił się głęboko, ażeby zobaczyć skutek wybuchu. — Cofnij się! — krzyknął ojciec, bo koło głów ciągle wyły kule ostrzeliwującej ich maszynki. Chłopak nie usłuchał. — Cofnij się! — krzyknął już groźnie i powstał, żeby go za nogi ująć i wciągnąć do środka. A wtedy wszystkim się zdawało, że chłopak drgnął gwałtownie i jakby się głębiej wychylił. Ojciec, rozgniewany już, szarpnął go za nogi i ściągnął z okna. Przerażenie spadło na 249 wszystkich. Chłopiec leżał bezwładny na podłodze, a ze środka ciemienia sączyła się wąska niteczka krwi. — Zabili mi go! — krzyknął ojciec i chwycił się za głowę. Obsunął się powoli na kolana i przypadł ciałem do stygnących zwłok syna. Odwrócił chłopca na wznak i jął go głaskać po twarzy. Podnosił lekko jego zaciśnięte powieki, patrzył w źrenice powleczone bielmem i ciągle coś skomlił. Tamci dwaj nie mogli otrząsnąć się z przerażenia. Teraz Pośpiech podłożył ramiona pod zwłoki synka, podniósł, stanął z nimi w ioknie i krzyknął w kierunku Niemców w dolinie: — Pierony, i tak nie wygracie!... Odwrócił się i zaniósł go do wnęki. Uginał się pod ciężarem. Martwe nogi i ramiona synka kołysały się miarowo za każdym krokiem. Złożył go na podłodze, ostrożnie, głowę wsparł o ścianę, a palce jego splótł jakby do pacierza. Chwilkę trzymał je w swoich dłoniach, a potem wstał, milczący, groźny, zapalił fajkę, usiadł przy karabinie maszynowym i zaczął szukać jego muszką ludzi. I już teraz na nikogo nie patrząc i nie mówiąc, jął rozsiewać śmierć między żołnierzami w dolinie. Gustlik przyklęknął obok niego i podsuwał mu taśmę z nabojami. Patrzał ciągle na Pośpiecha. Widział, że nad siwymi, zimnymi oczami utworzyła się skiba z jego zgarniętych brwi. Pośpiech strzelał bez przerwy. W ciasnej komorze piętra krzyk maszynki ryczał burzą. Czasem wstrzymywał ogień. Szukał przez chwilę ofiary, a potem znów naciskał zamek i mścił śmierć swego syna. Ustał dopiero kiedy na drogę wybiegli atakujący powstańcy. .. ¦ Gustlik odsunął go lekko od karabina. Potem przy pomocy Krzykały ustawili podstawę w skos pola, gdzie się cofali Niemcy. y 250 — Widzicie ich? — zapytał Pośpiecha, wskazując mu umykające postacie ludzkie. — Widzę! — No, to bijcie do nich! Pośpiech znowu ujął karabin i znowu zaczął gasić życia ludzkie. Tamci się bronili. Z dala nadchodziły im posiłki. Przemykały się luźnymi gromadami wśród zabudowań. Pośpiech szachował ich swoim ogniem. Potem brakło wody w chłodnicy. Wygotowała się już prawie do dna. — Wody nie ma w chłodnicy! — zawołał Gustlik — nie strzelajcie! Krzykała nic nie odpowiedział, tylko skoczył na schody. Posypał się gruchot jego kroków. Za chwilę wrócił z pełną czapką wody. — Skądżeś nabrał wody? — zapytał Gustlik. — Z chrzcielnicy! — odparł Krzykała. Nachylił czapkę, wlał ostrożnie święconą wodę do otworu. Potem pobiegł po drugi raz. Napełnił po brzegi, zakręcił śrubkę. Pośpiech znowu rozpoczął ogień, przenosząc go stopniowo coraz wyżej. Ścigał nim uchodzących Niemców. Tak długo, aż mu za wzgórzem zniknęli. Wstał teraz, ujął się framugi okiennej i patrzał długo na pola. Gustlik zauważył, że rusza wargami. Przybliżył się. A wtedy posłyszał, że wymawia cichaczem jakieś liczby. — Sześć... siedem... osiem... Zrozumiał, że zlicza tamte czarne, skulone zwłoki niemieckich żołnierzy i „Selbstschutzu", porozrzucane bezładnie na pobojowisku. Słońce wschodziło. Błękit drżał w kryształowej, złocącej się głębi. Po ziemi rozbiegły się długie, niebiesz-czące, wilgotne cienie. W ich kształcie zdawała się istnieć przedziwna stężała woń nieznanych rzeczy. Pośpiech ciągle patrzył i liczył powoli. Jakby z wy- 251 siłkiem. Podobny był do człowieka, co idzie drogą, nachyla się ciężko do ziemi i raz wraz sięga po zgubiony pieniądz. Uczynił teraz daszek z dłoni i przyłożył nad wytężone oczy. Słońce macało go po twarzy i o-świetlało głębokie zmarszczki. Długa szyja z pomiętą skórą wywoływała w przypomnieniu obraz jakiegoś cudacznego ptaka, kondora zamorskiego, który stanął na skale samotny i patrzy w dolinę. Ostry, zgarbiony nos odrzynał się od błękitu drapieżnym kształtem. Wąskie wargi ruszały się z wysiłku. Gustlik nachylił się do niego. Posłyszał jednostajne szemranie słów: — ...piętnaście... szesnaście... Chwilkę jeszcze trwał w zapatrzeniu. Potem odwrócił się i westchnął. — Osiemnaście zapłaciło mi za mojego syneczka! — szepnął i poszedł do wnęki, gdzie jego syn leżał. Gustlik przywołał Krzykałę i we dwójkę znieśli karabin maszynowy na podwórze kościelne. Musieli go nieść przez kościół. Czapki trzymali w zębach. Po ścianach i na posadzce gorzały prostokątne tęcze cieknące z witraży okiennych. Przed ołtarzem uklęknęli niezdarnie, nie puszczając z rąk ciężaru. Karabin zaklekotał nogami o posadzkę. Potem wstali i wynieśli go stąpając na palcach. Teraz dopiero ujrzeli dokładnie swoje żniwo. W pyle na drodze, w rowach, na szkarpach i w zagajnikach leżeli pobici ludzie. „Zielonkowie", „Selbstschutz" i powstańcy. Pod głównymi drzwiami ogromna kałuża krwi i cztery porozrywane ciała. Ze wsi już schodzili się starzy chłopi i baby. Przybiegł Marek. — Dobrzeście się spisali! — zawołał na Gustlika. — Co tu robicie? — Wspieraliście moją kompanię!... — Ligotę — ko- 252 palnie atakuje Emil. Oto musimy mu iść pomóc. Nie może dać rady. Czytaj!... — i podał mu strzęp papieru. Gustlik przeleciał oczyma. Przeczytał: ..Marku, jak skończycie z germanami przy kościele, lećcie mi na pomoc, bo nie mogę moich germanów wykurzyć z gruby. Karabin Gustlika weźcie i te co germanom zdobyliście. Cześć! Emil." — No, tóż idziemy! — zawołał Gustlik. — Zaraz! Już tam Funiok moich ludzi zbiera. Za chwilkę. Czekajcie przy kościele. Zaraz tu będę... Nadbiegli Markowi ludzie. Przez pola popędzili na kępę. Spoza niej leciał ciągły krzyk toczącej się walki. Nieśli z sobą trzy zdobyczne karabiny maszynowe. Gustlik, Krzykała i dwóch przydzielonych chłopców nieśli czwarty. Inni uginali się pod skrzynkami amunicji. •*-t A gdzie macie Pośpiechów? — zapytał znienacka Marek. — Młody Pośpiech zabity, a stary tam został przy nim na wieży — odparł Gustlik. Marek nic nie odrzekł. Na kępie zmienili się ludzie przy maszynkach. Ponieśli teraz inni. W połowie drogi musieli się rozbiec, powitały ich skowyty niemieckich kul. Zebrali się pod hałdą. Emil już na nich czekał. — Co tam słychać? — wołał już z daleka na Marka. — Nic. „Zielonki" i bojówka niemiecka rozbita. Trzy karabiny wleczemy! — Straty są? — Pięć zabitych, dziewięć rannych! — Dobrze! A teraz wy, Marku, z połową ludzi na hałdę i dwa karabiny maszynowe. Gustlik z wami. Funiok drugą połowę ludzi weźmie! — Jestem! — zawołał tęgi chłopak. — A ty, Funiok, weźmiesz resztę ludzi i obejdziesz 253 grube od huty. A też dwa karabiny maszynowe. Naboje macie? — Mamy! — Tóż już idź. A prędko! Niemcy są w podwórzu na grubie. Z flanki ich musisz wziąć!... — A ty, Emil? — zapytał Marek. — Ja idę do swoich ludzi. Gdy zacznie Funiok.., Hej, Funiok — zawołał za biegnącym chłopcem — a gdy będziesz na miejscu, zaraz ogień. A fest!... — Dobrze! — odpowiedział mu Funiok i popędził. — ...a ja i wy będziemy czekali, aż zacznie Funiok. Potem z trzech stron na nich. Nie Iza ich wygnać!... Tóż z Bogiem! — zawołał i pognał na swoje stanowisko. Marek już wiedział, co ma czynić. Część ludzi przejdzie przez parkan i podkradnie się jak najbliżej niemieckich stanowisk. Gustlik zaś i trzech towarzyszy spróbuje z hałdy lub mostu ostrzeliwać i trzymać na miejscu nieprzyjaciela. Wydał rozkazy i pierwszy jął wyłamywać deski w parkanie. Przez szczeliny wsuwali się jego ludzie w obręb kopalni. Gustlik zaś z Krzykałą i dwoma powstańcami wywlekali maszynkę na hałdę. Drugi karabin maszynowy kazał Marek zabrać swoim ludziom. Po pół godzinie odezwały się na tyłach kopalni szczekania Funiokowych maszynek. Odpowiedziały mu maszynki Markowe od hałdy i Emilowa z frontu. A pomiędzy ich jazgotem przewijały się rzęsiste strzały karabinów ręcznych. Niemcy bronili się uparcie. Ujrzeli, że są otoczeni. Ich maszynki odgryzały się zawzięcie. Gustlik widział z mostu, jak opuszczają swoje stanowiska i wycofują się ku szybowi. — O! widzisz, Wałoszek?Ł.. — zawołał nagle Krzy- 254 kaja. wskazując na wieżę szybową. Spojrzeli za jego palcem. Zobaczyli, że czterech żołnierzy wspina się po jej stopniach na szczyt. Jakieś ciężkie przedmioty trzymają na ramionach. To karabin maszynowy!... Byli dobrze widoczni na tle błękitu, wynoszący się powoli wzdłuż kratkowanego rusztowania. Wyglądali z dala, jak ogromne pająki, gmerające się po kanciastych szczeblach żelaznej pajęczyny. — Aha, teraz się wam dopiero wspomniało! — mruknął Gustłik. — Chcecie z wieży strzelać?... No, poczekajcie, zaraz wam pomogę!... Ustawił maszynkę, wycelował na wieżę i otworzył ogień. Chwilę trwało, zanim pierwszy z żołnierzy, dochodząc już kół, zachwiał się nagle i runął w przepaść. Z rąk wysunął mu się czarny przedmiot. Żołnierz odbił się dwa razy o wiązanie wieży i zniknął. Tamci trzej szybko opuszczają się. Gustlik ich ściga. Teraz leci drugi!.., Przechylił się powoli w tył, rozkrzyżował ramiona i spada głową naprzód. Teraz trzeci!... A teraz prędko czwartego!... Prędko!... prędko!... Nie udało się! Umknął, za dachem nadszybia zniknął!... Niemcy, naciskani z trzech stron, cofnęli się do budynku szybowego. Zatrzasnęli ciężkie wrota, a przez wąskie, wytłuczone szybki okienne wystawiali karabiny i zaczęli prażyć podbiegających powstańców. Powstańcy otoczyli ich stanowisko wielkim kołem. Chwilę bili w okna, usiłując podejść bliżej. Nie było można!... Niemcy mieli dobry obstrzał, a ogień ich nie ustawał. Emil postanowił skończyć. Osaczona załoga nie wymknie się. Może zrozumieją swoje położenie i poddadzą się. Oszczędzi się życia ludzkiego. Uwiązał na lufie karabinu białą chusteczkę, wystawił ponad głowę i zaczął machać. Przez chwilę Niemcy strzelali, lecz stopniowo ich ogień ucichał. Emil podniósł się na klęczki. 255 — Ergebet eueh! * — krzyknął na nich, stulając dłonie w trąbkę koło ust. Chwila ciszy. Teraz z jednego okienka wysuwa się ręka i białą chusteczką powiewa. A więc zrozumieli!... To dobrze! We wszystkie serca spłynęła lekka ulga. Każdy z powstańców wiedział, że przyszłoby im z trudem zdobyć niemiecką forteczkę. A równocześnie podświadomy żal ogarnia każdego na myśl, że w takim razie będą musieli uszanować poddającego się wroga. A tu już tyle towarzyszy legło z jego ręki!... Emil zachęcony wiewającą chusteczką, wynurzył się z ukrycia i postąpił kilka kroków. — Nie chodźcie tam, panie komendancie! — krzyknął ktoś z jego ludzi. — Te pierony strzelą do was! — Nie chodźcie! — powtórzyli inni. Emil nie zważał na ich wołanie. Podszedł kilka kroków i znowu krzyknął: — Ergebet euch! Eure Verteidigung ist zwecklos! ** — Kommen Sie naher *** — odpowiedział mu z czarnego okienka znajomy głos, Emilowi zdawało się, że mu znany. Już wie! To Langhorst! Zawahał się chwilkę. Langhorst gotów użyć podstępu. Wnet jednak otrząsnął z siebie lęk, albowiem wyczuł, że spoczywają na nim oczy jego ludzi i tamtych. Gdyby się cofnął... — Wróć się... Wróć się, Emil! — usłyszał nagle z boku przerażony krzyk Marka. — Wróć się, bo do ciebie celują! Marek ujrzał bowiem, jak z bocznego okienka wysuwa się koniec lufy i bierze go na cel. Emil odwrócił ¦Ergebet euch! (niem.) — Poddajcie się! **Eure Ver t ei digun g... (niem.) — Wasz opór jest bezcelowy! *** Kommen Sie naher (niem.) — Proszę podejść bliżej! 256 się. A w tej samej chwili klasnął strzał. Emil zachwiał się. Chwilkę się słaniał, potem ujął się powoli za lewy bok, przechylił i opadł ciężko na ziemię... < — Jezus Maryja! Bić tych pieronów! — ryknął strasznym głosem Marek i rzucił się do wrót. — Bić!... Lej go!... Lej go!... — wzbił się wielki krzyk ludzi. : Zerwali się okropni w swym gniewie. ¦ r. Ze wszystkich okien bluznęły na nich krwawe jęzory ognia. Ludzie padali, wywracali się, potykali, znowu zrywali, inni zaś czołgali się, znacząc za sobą krwawą ścieżynę, a wszyscy darli się do zapartych wrót. Po czarnej ziemi rzucali się konający. Marek pierwszy dopadł żelaznej bramy. — Granaty! ¦— krzyknął. , ¦ . Podsunięto mu kilka. Cztery palce wsunął do czterech drucianych oczek, szarpnął i podłożył pod drzwi. — Pod ściany! Padnij! Odskoczyli wszyscy, do ziemi się przypłaszczyli. Targnął nimi gwałtowny, ogłuszający skowyt eksplozji. Ciężkie drzwi wygięły się, rozdarły ze zgrzytem, z zawiasów opadły. — Bić germanów! •— zawołał Marek i skoczył w czarny otwór. Za nim wpadli jego ludzie. Zakotłował zmierzwiony krzyk, skołtuniły się szybkie strzały, wyleciały stamtąd przekleństwa, wycia ludzkie, charkoty... Marek też u progu żgnął bagnetem nabiegającego żołnierza. Żołnierz zatrzepotał ramionami i spadł pod nogi. Pociągnął swoim ciężarem uwięziony między że-brami bagnet. Marek szarpnął raz i drugi. Nie może wydobyć!... A wtem w jego oczy wleciała ogromna błyskawica. Sparzyła go po twarzy, zaćmiła źrenice. Ukąsiła go po prawej skroni. Jakby biczem smagnął. „Strzelił do mnie!" — przeleciało mu przez myśl. 17 — Wyrąbany chodnik, t. 2 257 Przetarł szybko oczy. Uchylił się bezwiednie. Ponad głową drugi strzał huknął. Spojrzał! To Langhorst!... Po raz trzeci podnosi rewolwer!... Skoczył w bok, przysiadł, odbił się i runął do jego gardła. Wytrącony rewolwer poleciał łukiem. Zakrzywione paluchy wszczepiły się w miękkie, poddawające ciało. Ścisnął!... Już nic teraz nie widzi, już nic teraz nie słyszy!... Przed nim majaczy siniejąca twarz Langhorsta, widzi — wyłupują się przekrwione oczy jego, ciężki kadłub chwieje się, przechyla do ziemi... Zgarnęły się wspominki wszystkich krzywd, jakie Niemcy narodowi czynili, skupiły się teraz w postaci dławionego wroga!... To swe krzywdy dławi!... Ujrzał martwą twarz starego Wałoszka, leżącego w lesie z postrzeloną skronią; ujrzał hańbę Helenki; ujrzał skon Ściskały w bełkoczącej wodzie wiślanej; ujrzał skulonego Emila na ziemi, podstępnie zastrzelonego... Teraz pomści się za wszystko!... Zdawało mu się, że jeśli zgasi w swych dłoniach tamto życie, to jakby ostatnią zaporę wykruszy!... Że gdy pod nogi to cielsko strąci, rozewrze się przed nim brama do wyśnionej Polski!... Wpijał się pazurami w znienawidzone życie. Langhorst wyrywa się, uwolnić usiłuje!... Kopnął Marka kolanem w podbrzusze!... Marek zachwiał się. Przejmujący ból przeszył wnętrzności. Znów zwarli się ramionami. Szamocą się, dłońmi sięgają ponownie gardeł. Rzężą ich piersi, świszczą oddechy, oczy wywalają z orbit. Langhorstowa pięść cięła w Markową skroń, Marek wali się na posadzkę. Pociąga za sobą Langhorsta. Tarzają się teraz, kąsają po dłoniach. Walczący ludzie depczą po nich, potykają się. W Markowych oczach tańczą coraz większe i coraz krwawsze koliska. Splatają się ich nogi, splatają ra- 258 miona, trzeszczą żebra. Marek poznaje, że siły jego więdnieją. Ulega! Nie ujdzie śmierci z Langhorstowych dłoni!... Śmierć patrzy na niego z wywalonych ślepiów przeciwnika, przemawia do niego krótkimi zduszonymi rykami wroga!... Siły wyciekają z wiotczejących mięśni!... Na grdyce zwiera się okropna obręcz dławiących palców!... Jezus, Maryjo!... Ostatnie pomyślenie: „Jeśli ja zginę... to i ty ze mną! Ale ty musisz!... Musisz!..." Spojrzał Marek, daleko mu do szybu. Niedaleko!... Wyciągnął ramię, pchnął zawieszoną bramkę, uchwycił za ramę!... Podciągnął się, powlókł za sobą Lang-horgta... Jeszcze! Jeszcze!... Langhorst kuje pięścią w jego twarz, bije po oczach, zęby wykrusza... Krew warkoce w gardle... Oczy ślep-ną... Marek zapiera się nogami, wszczepia palce w kratownicę ramy, podciąga się coraz bliżej, coraz bliżej!... Już!... Górna połowa Markowego tułowia zawisła nad szybem. Przechyla się w jego głębię. Langhorst przejrzał zamiary Marka. Przerażenie zjeżyło mu włosy. Wyrywa się, gryzie, szamoce!... Jedną dłonią zahaczył o framugę, drugą odrywa Markowe palce z gardła. Marek nie puszcza. Wsparł się nogą o tę samą framugę, odpycha coraz głębiej nad otwór szybu. Ciało jego przełamuje się, opada głową coraz niżej. Ściąga za sobą Langhorsta. Langhorst widzi śmierć. Straszną śmierć na dnie szybu... Wyje, wydziera się!... Marek ostatnim pchnięciem nogi obluźnił spojenia Langhorstowych palców z framugi. Teraz przechylają się obydwaj powoli. Langhorst rozcapierza dłonie, szuka oparcia... Oślizgują się wyłamywane paznokcie... Bijące ramiona trafiają w próżnię... 17* 259 — Hilfe! * —: wyleciał ponad zgiełk okropny jego krzyk. Przeważyli się ciężko i runęli do szybu... " ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Przez otwarte okno sączyła do izby nagrzana woń soś-niny. Słońce wędrowało w zamyśleniu po ścianach. Kładło się prostokątnymi plamami, nasyconymi złotem. Obeszło ścianę nad łóżkiem, a teraz powoli opuszczało się na białą kołdrę. Rozjarzyła się na powale jasność, kiedy słońce położyło się na jej fałdach. Emilowe palce, spoczywające w bezładzie, ogrzane słonecznym ciepłem, jęły gmerać leciuchno. Jakby to światło uchwycić pragnęły. W izbie była cisza. Spokojny, miarowy oddech Emila szeleścił w niej jak woda w źródle. Z daleka gdzieś przychodziły ściszone głosy ludzkie. Kiedy słońce sięgało Emilowej twarzy, oddech przemienił się w głębokie westchnienie. Powieki odchyliły się zwolna. Emil przeciągnął się i syknął. Nieoczekiwany ból ukłuł go we wnętrzu. Przypomniał sobie wszystko. Niemcy na szybie... Marek krzyczy... nagły strzał i gwałtowne, bolesne smagnięcie w bok... nadbiegająca słabość... w oczach gęstniejące mroki... Więcej nie mógł wydobyć z pamięci. Odwrócił z wysiłkiem głowę. Obok łóżka ujrzał krzesło, a na krześle rozwartą książkę. Jej obecność szepnęła mu, że tu ktoś był przed chwilą, lecz wyszedł, a zaniedłu-go wróci. Przymknął znowu oczy. * H i 1 f e! (niism.) — Pomocy! 260 .Czuł w sobie ciszę jak coś dotykalnego, miękkiego w ujęciu. Z ulgą utonął w niej z powrotem. Myśli jego szły teraz sąmopas jak przejrzyste ciałka obłoków po niebie. Nie patrzył na nie. Niech idą!... Słońce gładziło jego wychudłą twarz, powieki lekko wyważało i złocistym pyłem prószyło w źrenice. Słodkość odpoczywania była mu nieznaną radością. Emil dziwi się. Któż to?.,. Któż to może być?.... Stoi w słońcu, a oczy jego nie mogą pojąć jej krasy. Czyż może być człowiek tak piękny? Koło głowy jej płonie taka jasność jak na świętym obrazku. Święta Barbara na obrazie w cechowni też tak wygląda!... Któż to może być?... . ¦¦..... — Gdzie jest Helma? — zapytał znienacka, szeptem prawie. Zdziwił się, że mu tak trudno przychodzi te słowa wydobyć. . — Emilku!... — posłyszał radosne wołanie. Widzi teraz, że Helma podchodzi. Zniknęła w cieniu, znowu idzie przez słońce. Już jest nad nim. Nachyla się. — Emilku!... — posłyszał drugie wołanie, tuż nad swoją twarzą. — Helma?... — szepnął pytająco, nie mogąc ani jednej myśli uchwycić, która by mu powiedziała, cóż to za dziewczyna. — To ja, Emilku... Twoja siostra Helena!... Cicho być!... Nic nie mów. Doktor zakozoł. Słabyś jeszcze!... To jo jest, twoja siostra Helena... Helenka... wiesz? — Wiem!... — szepnął — a gdzie jest Helma?... Gdzie jestem? — Mój Boże! — słyszy wzbierającą radość w słowach dziewczyny. — Mój Boże!... Nic nie mów... zaraz wrócę! Zerwała się i zniknęła. Tamta radość, z jej słów idąca, rozsnuła się teraz koło niego pachnącym dymem. Co to było?... Co to było?... 261 ¦ W progu znowu tamta dziewczyna. Za nią jakiś pan. Jego obecność zmąciła wszystko. Nachylają się nad nim, coś mówią szeptem. Tamten pan w błyszczących okularach, z czarną bródką, ujmuje go za przegub dłoni, nieco podnosi. Cisza. Tylko to zimne dotknięcie jego palców jakby parzyło. Już odjął palce. Teraz znowu coś szepcą. Przy oknie stoją. Helenka to?... Tamta dziewczyna składa dłonie przed owym panem i coś żywo mówi. Jakby prosiła czy dziękowała. Pan z czarną bródką potakuje uśmiechnięty, ogląda się na niego, znowu na dziewczynę patrzy... Odchodzi. Coś białego nachyla się nad nim, w usta sączy się jakiś lepki, słodkawy płyn... Przełyka z trudem. Powraca ogromna cisza. Na oczy kładzie się ciemność... znużone ciało gdzieś lekko opada... coraz głębiej... coraz powolniej... Zasunęły się jakieś białe, atłasowe zasłony... Godziny mijały. Kiedy po raz wtóry otworzył oczy, światło słoneczne położyło się po drugiej stronie izby. Leżało na ścianie w kolorze starego, z lekka czerwieniącego się złota. W skośnej jego smudze sypał się drobny pył. Emil odwrócił głowę i poszukał oczami ludzi. W zamglonym przypomnieniu widział jeszcze białą postać dziewczęcą. Jej obraz nie rozpłynął się w źrenicach jego. Został, ukryty powiekami. Teraz ją dojrzał. Siedzi obok łóżka i czyta książkę. Oddycha lekko. Głowę i piersi ma w cieniu. Na dłoni jej rumieni się zbłąkane słońce. — HelmaL. — szepnął. Dziewczyna spłoszyła się. Odłożyła szybko książkę, zerwała się, nachyliła się nad nim. — Obudziłeś się, Emilku?... — zapytała miękko. Emil teraz dopiero uświadomił sobie, że to Helenka. — Toś ty, Helenko?... 262 — Tak!... No, już ci dobrze, Emilku?... Już ci dobrze? — Dobrze!... Pić! Na wargach i ustach poczuł radosny chłód wody. Teraz sączy się przez jego wnętrze. Niesie z sobą wilgotny zapach cienia w skwarne południe. — Helenko!... Gdzie ja jestem? — Emilku!... Nie mów wiele!... Doktor zakazał. Wszystko ci opowiem. — Opowiedz!... Ale Helma?... — I o twojej Hełmie ci opowiem!... Wszystko dobrze! Ale nic się nie pytej!... To ci może zaszkodzić!... Wiesz Emilku, wszystko jest dobrze! Kiedy atakowaliście Niemców na grubie, Langhorst do ciebie strzelił. Ludzie myśleli, żeś zabity. Rozgniewali się i skoczyli, i zdobyli kopalnię. Marek spadł do szybu z Langhor-. stem... — Jak?... Marek?... — Marek bił się z Langhorstem i obydwaj spadli do szybu. Wczoraj mieli pogrzeb. Gdy ich dostali ze rzą-pia, jeszcze się dzierżeli ramionami. Byli strzaskani... — Marek?... — Marek. Boże mu tam dej radość wieczną!... Powstanie już skończone. Nasi daleko poszli. Pod Lubliniec, Toszek, Gliwice, poza Rybnik i blisko Raciborza już byli. Potem „zielonków" Komisja Koalicyjna rozbroiła, a na ich miejsce będzie policja plebiscytowa. Będzie w niej połowa naszych a połowa Niemców. A jak długo jej nie będzie, to w każdej gminie będzie „Straż Obywatelska". U nas w Ligocie też jest... stary Ćmok ją założył... — Tożeśmy wygrali?... — Wygrali, Emilku, wygrali!... Już nas nie będzie german prześladował. Teraz jeszcze plebiscyt, a potem... mój Boże święty, a potem będziemy wolni!... — Wolni... 263 — Wolni!... A Helma przyjechała, bom jej pisała. Jest u naszej mamulki. A ja jestem w szpitalu od chwili, gdy ciebie tu koledzy przywieźli na wozie... Helma jutro do ciebie przyjdzie. Cztery dni nic nie wiedziałeś o świecie. Krew cię odeszła, bo Langhorst strzelił do ciebie i trafił cię w lewe płuco. Miałeś gorączkę wielką. A do Rybnika cię wieźli do szpitala, a to jest daleko. Dzisiaj już piąty dzień. Rano się obudziłeś, a potem usnąłeś. A doktor prawił, że to jest dobrze. — A Marek?... — Mówiłam ci, że Marka już nie ma!... Już jest pochowany. Obok naszego ojca... Boże mu tam dej radość wieczną, amen!... — Ojciec... Ściskała... teraz Marek. — Cicho bądź, Emilku... nie bierz se tego tak do serca... Helenka odjęła mu z twarzy dłonie. Oczy miał zamknięte. Ujęła twarz jego w ręce. Z koniuszków jej palców przechodziła w Emilowe skronie tajemna cisza. Emil zasypiał. : Słońce zachodziło. W głębi okna, na dalekim niebie dogasały w chmurach różowe i purpurowe światła. W izbie błąkały się zapachy żywicy schodzące z wysokich zaokiennych sosen. ROZDZIAŁ OSIEMNASTY Emil przychodził do zdrowia. Duża rana na plecach zasklepiała się powoli. Przy głębszym wydechu kąsał go jeszcze piekący ból w boku, lecz i ten zmniejszał się z dniem każdym. Lekarz zaś dłonie zacierał i cmokał zadowolony. A czasem stawał przy jego łóżku i grzebał palcami w czarnej bródce. Potem znowu zatarł dłonie, cmokał słodko, poklepał Emila po twarzy i mruczał: 264 —•* No, schon gut!... Schon gut!... Gott sei dank!... *- I odchodził zostawiając za sobą smugę woni karbolu i dymu cygarowego. Helenka nie odstępowała Emila. Przewiązywała mu ranę, poduszki poprawiała, bieliznę zmieniała, o najdrobniejszą rzecz się troszczyła, najbardziej niemiłe czynności spełniała ochotnie. Emil tak się zżył z jej obecnością, że gdy jej na drobną chwilkę nie było, niepokoił się. . . • -.-. Codziennie wybiegała przed bramę i przyprowadzała z sobą Helmę z małym Władysławkiem. Czasem przyszedł z nią Gustlik, czasem matka Emilowa i Ćmok stary, i towarzysze. Kiedy nadchodziła godzina trzecia, przeznaczona do odwiedzania chorych w szpitalu, Emil niecierpliwił się. Spoglądał bez przerwy na zegarek i dziwił się stale, że czas tak powoli upływa. A kiedy posłyszał zbliżające się kroki do jego drzwi, serce waliło młotem i zataczało się pijane przychodzącym szczęściem. Uśmiechał się do wchodzącej Hełmy, ramiona wyciągał do swojego synka, do piersi przytulał, jakby widomy znak czegoś, co swym istnieniem o radosny obłęd przyprawia. Pieścił swoje dzieciątko, gwarzył z nim w cudacznym języku, całował, raz wraz do siebie przygarniał, dziwił się jego kształtom, jakby ich pojąć nie mógł, dotykał pieszczotliwie palcami, wyczuwał gładkość skóry, radował się ciepłem jego ciałka, przejmował jego jędr-. ne, pulsujące a delikatne życie, a ciągle mu się zdawało, że to wszystko radosna ułuda, co za drobną chwileczkę: rozpłynie się w źrenicach. I znowu ujmował je w dłonie, pod oczy podnosił, wołał, cmokał, a synek trzepotał ramionami, pokrzykiwał coś bez przerwy, i do * No, schoń... (nilem.) Bogu dzięki!... — No, już dobrze! Już dobrze! 265 bujnej czarnej czupryny ojcowej się wydzierał. Emilowi zaś wydawało się, że trzyma w palcach jakiś niepojęty cud. Z uwielbieniem patrzał na Helmę. Podziwiał jej urodę, obejmował oczyma jej ciało, w najwyższym uniesieniu uświadamiał sobie, że tworzy ono przecudny kształt ludzkiej krasy, podobny jakoby do kielicha nieznanego kwiatu, w którym poczęło się i na ziemię stąpiło nowe życie, będące ich wspólnym życiem. Kiedy schylała się nad nim i w usta całowała, owiewał go jej ciepły oddech. I było mu wtenczas, jak z wczesną wiosną, kiedy od Beskidów ciepły wiatr wieje, niosący z sobą rozkwitające nowe życie. Wszystkie te uczucia były mu dotychczas czymś obcym. Zjawiły się u niego dopiero w czas owych długich godzin szpitalnych, podczas rozmów z Helenką. Helenka odgradzała go od życia, co za murami szpitala zostało. Jej istność tworzyła jakoby przejrzystą różową zasłonę, że patrząc przez nią, wszystko widział przemienione, wyzbyte szarzyzny i ludzkiej złości. Były chwile, że zastanawiał się nad śmiercią, którą zadał tylu wrogom. A wtedy ogarniał go dziwny niepokój. Zwierzył się Helence ze swych trosk. A Helenka uśmiechnęła się i powiedziała: — Poczekaj, Emilku, ja ci zaraz wszystko pięknie objaśnię!... — i wybiegła. Za chwileczkę wróciła z jakąś książką. Otworzyła, poszukała oczyma i zaczęła czytać: „Śmiercią nie wolno nikomu szafować, ale jeśli ktoś zagrozi twojej ojczyźnie, życiu twej matki, siostry lub życiu kobiety, którą ci oddano w opiekę, to pal mu w łeb, a nie pytaj i nie czyń sobie z tego żadnych wyrzutów!..." Emil słuchał i rozjaśnił się. — Któż to tak powiedział? — zapytał, kiedy Helenka zamknęła książkę. 266 — Sienkiewicz. W książce „W pustyni i w puszczy". Wiesz? — Aha!... -— No widzisz, a ty przecież broniłeś jedynie swojej ojczyzny, i matki swojej, i Hełmy. No, nie?... — To dobrze! — szepnął z ulgą Emil. Emil dowiadywał się od Helenki o postępach pracy polskiej. Uciszyło się teraz na świecie, człowiek jakby się skupił w sobie w oczekiwaniu wielkich dni, co nadchodzą powoli. Pokonani Niemcy nie wyzbyli się jednak nadziei utrzymania w swych rękach Śląska. Zrozumieli, że gwałtem nic nie zdziałają. Rozpoczęli więc siać kąkol. Przychodzili do domów jak przyjaciele fałszywi, mający na ustach obierane, przychlebne słówko, a w sercach zdradę. Tłumaczyli narodowi, że w Polsce czeka go nędza, niewola, głód, popierali swoje słowa cyframi i przykładami, niemieccy księża i polscy księża-centrowcy ramiona na ambonie załamywali i głosem wielkim wołali do zebranych, żeby nie wierzyli Polsce, gdyż tam czeka ich ucisk religijny i zaraza wschodnia. Za pieniądze czy z fanatyzmu posuwali się do tego, że naginali cytaty z Pisma świętego do swych argumentów, zwracali się do uczuć religijnych ludu, radzili, ażeby Górnoślązak Serca Jezusowego pytał, jak ma głosować w dzień plebiscytu. Ludzie ich nie słuchali. Płonny był wysiłek religijnych rajfurów. Zyskiwali niewielu zwolenników. Emil zaś niecierpliwił się. Toć tam tyle pracy, tyle wysiłku potrzeba, a on siedzi i siedzi, i nic nie może pomóc braciom!... Żeby też go już lekarz wypuścił!... Pierwsze listopadowe śniegi spadły, kiedy nareszcie mógł odejść do domu. Był jeszcze słaby, w boku czasem jeszcze go pokłuwało, lecz czuł się na tyle silny, żeby się jąć pracy. Helma pozostawała w domu ze syn- 267 kiem, Emil zaś, Helenka i Gustlik spędzali całe dnie poza domem. Zgromadzenia, agitacja, roznoszenie bro-l i książek, praca w przeróżnych towarzystwach po-ijących obecnie i kipiących życiem, chóry, odczyty, przedstawienia, wyjazdy do sąsiednich wsi czy do Bytomia — wszystko to wchłaniało w siebie ich siły. Niemcy w Ligocie spostrzegli, że z chwilą powrotu Emila znowu ich wysiłki idą na marne. Spostrzegli, że mają w nim przeciwnika o wielkiej inteligencji i sile. Przytłaczał ich swoją inicjatywą. Ich Komitet Plebiscytowy wiódł mizerny żywot. Z początku usiłowali sprzątnąć Emila. Emil jednak był przezorny. Nigdy nie wracał w pojedynkę, zwłaszcza wieczorem. Miał stale kilku dobranych towarzyszy, gotowych go bronić. Dwukrotnie próbowali napaść na niego. Każdym razem uciekli, haniebnie poturbowani. Emil, gdy tylko oczyścił swój teren w Ligocie i u-gruntował w nim wpływy polskie, zaczął teraz sięgać do sąsiednich wsi. Czynił tara dziwy. Wczorajsi zwolennicy Niemców, częstokroć przekupywani, opuszczali gromadą swych przywódców i garnęli się do niego. Zakładał towarzystwa, gdzie tylko się dało, ściągał ludzi z Głównego Komisariatu Plebiscytowego w Bytomiu, zaprowadzał przy ich pomocy kursy języka polskiego, tworzył chóry śpiewackie, organizował młodzież. Emil stawał się niebezpieczny dla Niemców. Pozbyć się go nie było sposobu. Postanowili go unieszkodliwić za pomocą pieniędzy. Pewnego dnia przybiegła służąca kierownika Kowol-la. Przyniosła list, oddała i uciekła. Emil otworzył i własnym oczom nie wierzył. „Kochany zięciu!" — tytułował go Kowoll. Prosił, żeby przy sposobności zechciał przyjść do niego, gdyż przecież nie mogą żyć, jak dwaj wrogowie, zwłaszcza że obydwóch łączy Helma, do której już nie czuje żalu. 268 Emil nic nie powiedział Hełmie. Nazajutrz wsunął do kieszeni rewolwer i poszedł. Nie dowierzał Kowollowi. A jeżeli to jakaś zasadzka?... Ledwie wstąpił do sieni, z pokoju wyszedł Kowoll. Gruby, o nalanej twarzy, z przylepionym uśmieszkiem do warg. Widać, przez okno go dojrzał. Rozwarł ramiona i krzyknął z emfazą: — Witej, ty synu marnotrawny!... Witej w moje progi!... Proszą pięknie do izby, panie Wałoszek, proszą!... HedwigL. Bring Zigaretten und KaffeeL. Kuchen auch!... * — zawołał w stronę kuchni. Wprowadził go pod rękę do paradnej izby. Emil po raz pierwszy ją widział. Obrazy w złoconych ramach, firanki, półmrok, puszyste chodniki, świecidełka, figurki, koronki i stary dym cygar obstąpiły go tłumem. Od dużego, białego pieca kaflowego rozchodziło się przyjemne ciepło. Emila nastroiło to przyjaźnie do swojego teścia. Mierził go tylko trochę ów napuszony, ciężki, niespokojny przepych, tłoczący się w nagromadzonych, błyskotliwych przedmiotach. Służąca przyniosła na tacy duży dzbanek z kawą, filiżanki i kołacze. Potem pudełko z najlepszymi papierosami. Z początku rozmawiali o rzeczach obojętnych. Lecz Emil wiedział, że za zdawkowymi frazesami kryje się coś tajemniczego. Albo będzie za chwilę mówił o Hełmie, albo też o plebiscycie. Kowoll grał z przejęciem rolę uradowanego gospodarza. Dolewał kawy, zachęcał, namawiał, żeby jeszcze jeden kołacz zjadł, potem papierosa podsunął, zapałkę gorejącą podał i raz wraz wybuchał śmiechem, klaskał w dłonie i po kolanie uderzał Emila. A kiedy już słu- *Hedwig! Bring... (niem.) rosy i kawę! Kołacze także! Jadwigo! Przynieś papie- 269 żąca odniosła filiżanki i dzbanek, poszedł za nią, zamknął i wrócił do Emila. — Wiedzą, panie Wałoszek... — zaczął — ale co?... Jo ci byda mówił „per du", * jako swojemu zięciowi. No ni?... — Proszę. ¦— Wiesz, Emilku, powinienech czuć do ciebie... no jak się to mówi... żol! Tak, żol powinienech czuć dla ciebie. — Ja wiem — odrzekł Emil — ja wiem, panie kierowniku. Z powodu Hełmy! — Dzisz! Jakiś ty domyślny!... Tak, Emilku, z powodu Hełmy! Boś ani mi słowem nie napomknął, a dziouchę mi zabroł i ożenił się z nią, i dziecko już mo nawet, a mnie staremu ojcu nic a nic nie powie-dzioł!... To nie pięknie! — Ja temu, panie kierowniku, nie winien — odparł zimno Emil — pan kierownik sam ją prawie z domu wypędził, wyparł się... — No, no! Nie mówmy o tym! — skrzywił się Ko-woll — co było, to ani śmierć nie biere. Jo już tam teraz nic nie mówią, ale serce mnie boli, bo to przeca moja córka, jedynaczka. A więcej dzieci ni móm!... — i zakrył oczy dłonią, a głos przemienił się w płaczący ton. Emil uśmiechnął się nieznacznie, bo nie wierzył w szczerość jego bólu. — Przódzi, to gniewołech się na ciebie, Emilku, ale teraz, to już ni!... Bo wiem, że córka dostała się w dobre ręce, że znalazła w tobie kochającego i zacnego męża... — Dziękuję! — rzucił Emil z ironią. — Ni mosz co dziękować! Jo mówią prowda. Jo Per du (niam.) — Przez: „ty". 270 wiem, że z ciebie dob\y i inteligentny człowiek, że ty możesz jeszcze być wifelkim człowiekiem, gdybyś jeno chcioł... „Aha, już kluczy" — pomyślał Emil z przekąsem, a ta drobina serca, którą \chciał mieć dla niego, przemieniła się w kamień. — A mnie też idzie o to, żebyś sie mioł dobrze, żebyś był widzianym, a szanowanym człowiekiem. Toć to przeca jesteś moim zięciem!... Mosz moja córka za małżonka, mosz dziecko, mojego wnuka. Uszczęśliwiłeś mie, bo teraz mogą każdemu pedać: „Ich bin schon ein Grossvater!"... * A to jest wielki Stolz. Jak się to mówi po polsku? — Duma. — Ja, to jest dla mnie wielko duma!... Teraz to jesteś dlo mnie jak moji dziecko. Tak musi być. A jo, jako zapobiegliwy ojciec, chcą dbać o waszą przyszłość. Jak jest na miano waszemu synkowi? — Władysław! — Ladislaus?... No, może być piękne miano, choć to galicyjskie jakieś, krakowskie. Byłoby piękniejsze Her-mann, Wilhelm, Oswald albo podobne. To takie chłopskie. Ale też jest piękne! — dorzucił szybko, albowiem spostrzegł, że Emil się mroczy. — Ja, to jest piękne miano... — zaczął znowu przymilnie — und es tut mir eine grosse Freude, ** wiedz, Emilku, bardzo mnie to cieszy, że już doczkołech sie einen Enkel. *** No ni?... Ale wiesz co? Jo ci coś rzekną... — Proszę! — Jak ty myślisz, Emilku?... Czy tobie nie żol by- W * Ich bin... (niem.) — Jestam już dziadkiem! ** Es tut... (niiem.) — Sprawia rai wielką radość. *** Eioen Enkel (oiem.) — wnuka. 271 łoby naszej Hełmy, jakby kiedy /miała bieda cierpieć? Ni? .., :¦:.:•:•; - A — No pewnie, że byłoby mi jej żal!... Ale uważam, że do tego nie przyjdzie. Zdrowy jestem, do pracy się nie lenię, nie będzie jej krzywda ani mojemu synkowi. — Ja! ja!... Jo nie mówią!... Tyś porządny człowiek i inteligentny. Ty na twoja inteligencja mógłbyś się mieć lepszy na świecie, aniżeli myślisz!... - —t- No, w jaki sposób?... Proszę tylko otwarcie!... —- Ja ci to rzekną, jak to u nas padają, prosto z mostu!... Wysmol sie ty, Emilku, na ta cało robota polityczno z Polską, a dzierż z twoim Vaterlandem!...* — Panie Kowoll... — żachnął się Emil, lecz kierownik nie pozwolił mu dokończyć. Podniósł się z krzesła, wsparł pięściami o stół nachylił się do Emila, i zniżając głos, jął cedzić każde słowo z mocą: — ...mówią ci, Emilku, dzierż z naszym Vaterlan-dem!... U Poloków... tam bieda i nędza, i brud, i wszy, i wszystko, a tu przy naszym Vaterlandzie... tu cię eze-ko nagroda, lepszy zarobek, lepszy Zukunft,** tu by-dziesz panem... a tam... a tam byłbyś chacharem!... Rozumiesz mnie? Emil w pierwszej chwili chciał mu cisnąć w twarz ciężkim kamienistym słowem. Rychło jednak się opanował. — No i co dalej?... — zapytał spokojnie. Kowoll nie dojrzał ukrytej drwiny w tamtym pytaniu. — Pytosz, co dalej?... Co dalej? Bydzie bardzo dobrze!... Bo Górny Śląsk i tak do Polski nie przyjdzie; A jeśli co dostanie Polska, to jakiś kąsek od Rybni- * Yaterland (niem.) — ojczyzna. ** Zukunft (niem.) — przyszłość. ckiego albo Pszczyńskiego. Tu jest niemiecko ziemia i niemiecko pozostanie po wieki!... Da gibts... tu ni ma' 0 czym mówić. t . A pomyślij se, jak potem ci bydzie, jak to wszystko bydzie na spadek przy Niemcach, a Niemcy powiedzą wszystkim tym ludziom, co teraz są przeciw nim: —Za kimście głosowali i agitowali, niech wom teraz do chleb 1 szlus!... Powiedz mi... weź se to tak na rozum, a powiedz mi, co potym bydzie?... : • Emil.prychnął krótkim, pogardliwym śmiechem. — Do tego nie przyjdzie, panie Kowoll — rzucił twardo a z przekonaniem; -r* Uwidzisz, mój Emilku, że przyjdzie!... Wierz mi, że tak bydzie!... Jo dobrze wiem. Jo wiem wszystko? —: Nie wie pan, panie Kowoll. *h* Go nie wiem? Jo ci coś powiem... — A ja panu mówię, że nie wie pan, panie Kowoll! — przerwał mu Emil. — Bo gdyby nawet tak miało być, to my na to się nie zgodzimy!... Słyszy pan, panie Kowoll? My się na to nie zgodzimy!... •-*- A cóż wy zrobicie?... .:. — Już dwa razy szliśmy do powstania... pójdziemy po trzeci raz!... A gdyby było trzeba — po dziesiąty raz!... Słyszy pan!... Nawet po dziesiąty raz... — Ale słyszą, słyszą, nie potrzebujesz tak się aufre^ gowaćLi Du brauchst dićh nicht so aufregen!... * No, popijmy se!... Prosit!... No, prosit!... — i jął podsuwać szklankę z winem, którą poprzednio sobie i Emilowi napełnił. — Dziękuję! Ja nie piję!... — Aber, mein Gott, ** kapka wina też możesz wypić!.:. No, wypij!... Wypij!... 272 * Du brauchst... (niem.) — Nie potrzebujesz się tak unosić. . ¦ . ... ** Aber, mein... (niem.) — Ale, mój Boże?... . ; 18 — Wyrąbany chodnik, t. 2 2T3 , Emil sięgnął po szklankę, trącił z lekka o Kowollo-wą i zmaczał usta w winie. — No also!...* — odsapnął z ulgą Kowoll, ocierając dłonią usta. — Jako mówią, Emilku... mnie chodzi o wasze szczęści, o szczęści twoje, Hełmy i waszego dziecka... Jako dobry ojciec, starom się o to... Każdy człowiek błądzi... Tobie się zdaje, że ty mosz recht, mnie się zdaje, że jo móm recht! Ale widzisz, jo jest starszy, jo więcej już na świecie przeżył!... nie chcą powiedzieć, żech jest mądrzejszy, ale jednak jest żech bardziej vernunftig.** Jo to wszystko obmyślił. Jo se tu dóm na miejscu ręka uciąć, jakby było inakszy, niż tak, jako padom!... Meiner Seel! *** Jo dobrze wiem, bo jo z ludziami żyją, co stoją wysoko u nas!... To jest ganz sicher,**** Polska dostanie w najlepszym razie kąsek Pszczyńskiego i Rybnickiego. Rewir przemysłowy do Niemiec musi się dostać!... I tak bydzie. Lojd Dżordż dzierży z nami. A to jest wielka figura, ho! ho!... Polocy nic nie poradzą. — No dobrze! Niech pan dalej mówi... — niecierpliwił się Emil. — Toż jako padom! To źle robisz, du bist unver-niinftig,***** że za Polską agitujesz. To jest tu niemiecko ziemia, niemiecko była i niemiecko bydzie!... Naszym obowiązkiem jest za Niemcami agitować!... Tu leżą w tej ziemi nasi ojcowie i nasi starzykowie... pomyśl se, Emilku, jak ci bydzie na sumieniu, jak gdyby * N o, also! (niem.) — No, więc! ** Vernunftig (niem.) — rozsądny, przezorny. *** Meiner Seel! — Na moją duszę (zaklęcie, przysięga). **** Ganz sicher (niem.) — Zupełnie pewne. ***** Du bist unverniinftig (niem.) — Jesteś nierozsądny. 274 tak, co nie dej Panie Boże, miołbyś se kiedy so... he~ rumschleppen * po Polsce... Jak ci bydzie? Nie bydzie cie sumienie bolało i serce nie bydzie ci sie krwawiło, żeś tu zostawił w tej ziemi ojca i starzyków, i wszystkich, żeś ich opuścił?... — Tak, panie Kowoll, serce będzie mnie bolało, żem tu w tej ziemi zostawił ojca... — Widzisz! — krzyknął uradowany Kowoll. — ...ale dlatego będzie mnie serce bolało, że ojciec leży w tej ziemi, którą mu chcieli Niemcy wydrzeć, że oni mi go zabili... że z powodu nich życie sobie odebrał... Czy pojmujesz to, panie Kowoll?... że oni są winni śmierci mojego ojca!... — Ja... ja... — mruknął zaskoczony Kowoll i zasępił się, nie mogąc znaleźć odpowiedzi. Nastało kłopotliwe milczenie. Ciszę strzępiło szeple-nienie zegara na komodzie. Czaił się w niej niepokój. Emil patrzał twardo na Kowolla, który spuścił głowę i zapatrzył się w swoje dłonie złożone na stole, jakby do pacierza. — Słuchej, Emil! — znienacka przerwał Kowoll milczenie. — Słuchej!... Es tut mir leid, ** że się tak stało... Ale to są już downe czasy... O tym nie warto mówić. Wiesz, co ci powiem?... Podziwej sie!... — i nieoczekiwanym ruchem sięgnął do szarpniętej gwałtownie szuflady w stole, wyjął plik banknotów i rzucił na stół. — Widzisz?... — zawołał triumfująco. — Co to ma być? — zapytał zdziwiony Emil. — Co to mo być?... To są pieniądze!... Zwanzig tau-send Mark! *** To są twoji pieniądze, to dlo ciebie! * S io... h e r u m s c h 1 e p p e n (mieni.) — talk włóczyć. : ** Es tut... (niem.) — Przykro mi. *** Zwanzig tausend Mark! (niem.) — Dwadzieścia tysięcy marek! 18* 275 .— Nie rozumiem! -. i ' : . —t- Nie rozumiesz?... To są twoje pieniądze!... Weź je, a skończ z agitacją za Polską!... Wydej nóm papiery wasze, wasze spisy uprawnionych do głosowania, wasze składy broni!... Tylko tyle, nic więcej!... A skończ z agitacją za Polską!... Podziwej sie!... Bydziesz bogatym człowiekiem!... To jest więcej, aniżeli jo mógł za całe życie uszporać!,.. To jest majątek!... Podziwej się!... — nabrał w dłonie rozrzucone banknoty i jął przed Emi-iowymi oczyma zsypywać z wysoka na stół, .,— Aha!... Więc o to chodzi!... przekupić mnie chcecie!... O, wy!... ; Zerwał się, nachylił do Kowolla i zacisnął pięści. Ko-.wolł również się podniósł. Chwilkę mierzyli się oczyma. — Emil!... sei nicht dumm!... — jął go uspokajać. — Nimm das GeldL. Es handelt sich doch um mein Kind!... Um deine Helma!... * . — Panie Kowoll! — wykrztusił Emil. — Gdyby to •nie był pan, w twarz naplułbym. — — Emil, sei nicht dumm!... — powtarzał Kowoll, a widząc, że Emil zabiera się do odejścia, że się rozgląda za czapką, zgarnął banknoty i zaczął mu je wpychać do kieszeni. : ..—-To przeca idzie o moji dziecko!... EniilkuL. o moji dziecko!.,. O twoja Helma!... . Emil jął mu wyszarpywać rękę ze swojej kieszeni. Wyrwał, ale pustą już. Pieniądze zostały. Sięgnął, ujął pomierzwione banknoty w dłoń i rzucił na ziemię. Potem porwał płaszcz i czapkę, i zamierzył do drzwi. Podskoczył Kowoll, ujął za ramiona, zatrzymać usiłował. — Emilku!... nie chodź!... — skamlał już prawie z płaczem. — SchauL. ** tu sie o moji dziecko handlu- * S e i nich t... (niem.) — nie bądź głupi! Weź pieniądze! Tu chodzi przecież o moje dziecko! O twoją Beknę! ** S c h a u! (niem.) —v Zobacz! 276 je!... O moji dziecko!... Emilku!... Es handelt sich um mein Kind!... \ i,' ; ¦ :¦_¦¦¦ . ¦ : Emil odtrącił go szorstko. — Ja sobie dam rady wży^ ciu, Hełmie krzywdy nie dam uczynić... proszę sięgnie bać! A proszę mię puścić, bo pierona jasnego!... — ii zamierzył się groźnie na Kowolla, który uczepił się jego ramienia kurczowo. Kowoll przerażony jego zbójeckim wzrokiem I odstąpił. ¦ ;¦¦¦•¦¦¦-¦ .. : ¦ "', — Also geh!... — jął teraz powtarzać piskliwie,,;4^-Also geh zum Teufel!... Du verfluchter Hund!...* Idźli:. Idź!... Wszy cię bydą żreć u Polaków!... Idź, ty głupi!.;. Du Idiot!... Du!... Du!... . ...«,,= Emil wybiegł z jego domu. : Daleko za nim biegły jeszcze Kowollowe krzyki, przekleństwa i urągania. h nJ — Ścierwo pierońskie — wykrztusił wzburzony/splu*-nął i ruszył ku domowi. i . ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Ciężka, nie heblowana skrzynia mocno uwierała dłonie Gustlika. Zaparł się piersią o jej górny kant, ujął od spodu zagiętymi palcami, rozkroczył szeroko, mruknął na zachętę: — Herrruk! — i podniósł. Teraz jeszcze ją potoczyć do otworu, po desce spuścić, i już po robocie. '¦ .. ,¦ ¦ ¦' . :,'i : ? Lekki, stłumiony gruchot zabrzęczał żelazem z jej wnętrza. ¦ ¦• — Żeby też kiery granat nie strzelił! — pomyślał mimo woli. •; * Also geh... (niem.) fclęty psie! Więc idź dó diabła! Ty pr!z6- 27? Za każdym obrotem tamten gruchot powtarzał się. — Pieroni!... źle opakowali słomą! — żachnął się. Obejrzał się, czy kogo nie widać. Za ścianą koło stodoły, tuż przy wychodku jarzyło się w mroku słabe światełko oraz szedł stamtąd przyciszony szelest czającej się pracy. — No, Gustlik!... Co jest?... Dasz rady granatom? — wybiegło Emilowe wołanie. — Ale dam... choć pieron ciężki... — rzucił mu Gustlik urywanie, nie przerywając pracy. Skrzynia przewędrowała urywanymi skokami wzdłuż ściany, wykręciła się na czubku koło węgła stodoły i jęła teraz przemierzać ostatni odcinek drogi. — No, a teraz powoli połóż ją na deskę! — rozkazał Emil wynurzający się z wygrzebanego dołu. — Ja ją tu chwycę od czoła, a ty ją podzierż od góry, żeby mi na nogi nie zjechała!... No... powoli!... Powoli!... Zatrzeszczała deska, zaskwierczało drzewo rozcierane ciężarem. Skrzynia stęknęła. Emil odskoczył w tej samej chwili, o brzeg dołu się oparł. — No, a teraz jeszcze mi ją pomóż ułożyć, zarzucimy nawozem i szlusL. Ułożyli obok dwóch innych skrzyń, spoczywających już na suchej słomie w ziemi, obłożyli słomą do reszty, wydostali się na brzeg, odrzucili deskę pod ścianę, ujęli widły i zaczęli szybko zwalać nawóz na skrzynie. Spieszyli się. Pracowali po ciemku już teraz, bo światło było zbyteczne. A zawsze tak lepiej. Ludzie nie zobaczą. Emil co chwila przerywał pracę, udeptał narzuconą warstwę przegniłej, wilgotnej ściółki, i znowu imał się wideł. Kiedy już dół wypełniony był po brzegi, Gustlik przywlókł spod ściany długą rynnę, zbitą z dwóch desek, ułożył w poprzek usypiska gnojowego, wsunął jeden jej koniec pod otw^ór w ścianie chlewika, którędy 278 gnojówka ściekała, drugi zaś wystawił nad kisnące, ciemne bajoro, odniósł widły do chlewa, po czym obydwaj poszli do bielejącej na podwórzu kupy sczerniałego śniegu, żeby buty oczyścić. — No, teraz już dobrze! — mruknął Emil z ulgą. —~ Trzy skrzynie granatów!... To nam się udało!... Poszli zadowoleni do izby. Helma kołysała Władka, matka stała nachylona nad garnkmi przy piecu. Wieczerzę gotowała. Oczy Emila i Gustlika wchłonęły w siebie z ulgą ciepłą, rozświetloną ciszę zamkniętych ścian izby. Helma uśmiechnęła się do nich. — Cichooo! — szepnęła tajemniczo — bo mi Władka: obudzicie! — i znowu się uśmiechnęła. Emil podszedł na palcach do' kołyski, nachylił się nad synkiem i coś szepnął. Chłopczyk spał. Piąstkę wetknął w usta, a od czasu do czasu ruszał wargami, stulając je z lekka jakby przy ssaniu matczynej piersi. — Czemu mu pozwalasz trzymać piąstkę w ustach? — zapytał. — Kiedy inaczej nie uśnie — usprawiedliwiała się Helma szeptem. Emil głasnął ją dłonią po głowie i odszedł do stołu. Usiadł obok Gustlika. — Mamulko, a dawejcie jeść, bośmy się dzisiaj fa-rońsko napracowali!— odezwał się półgłosem do matki. — Już, synkowie, już! — odparła matka. — Za małe pół godzinki to będzie!... Chwilkę siedzieli w milczeniu. Ważyli w myślach dzisiejsze przeżycia. Wyprawa o zmroku do Bagienia na Ćmokowym wozie, chlupot błota pod butami kilku górników, towarzyszących Emilowi, odwiedzione bezpieczniki mauserów, lekki niepokój, czy nie wpadną 2T9 w zasadzkę... Nie! Seidlitz, wachmistrz „Abstimmungs-pęlizei", * czekał na umówionym miejscu. Wziął pieniądze, oświecił latarką elektryczną, sam pomógł wynieść skrzynie z granatami. Bestia!... Zalatywał wódką jak gorzelnia!... Powrót do domu z cennym ładunkiem, znowu ten sam niepokój, czy nie zetkną się z patrolem Anglików po drodze, znowu to harde ściskanie głowic mauserów w łapach, objeżdżanie bocznymi drogami, przemykanie się chyłkiem wzdłuż kolonii... Ale udało się,!,.. Trzy skrzynie granatów!.,. I to za taką śmieszną cepę!,.. Trzysta marek!... Targować — to się tam Seidlitz targował!... Ale w końcu ustąpił. Za taką śmieszną cenę!... cha! cha! cha! — Nie śmiej się tak głośno, Emilku — przelękła się Hfilma—• bo mi Władka obudzisz!... — Czemu się śmiejesz? — zapytał Gustlik r -tT7.Seidlitzowi!... / ,:,:.,,: - ,: : ... ,nTr.A, tOĆ!... ¦ -.- ; . yj .', ,, -,, •. . A , i.— Wiesz, bo... ale cicho!... Co to?!.,. — rzucił Emil głpśjio. Zerwał się z ławy, nachylił nieco do okna, wytężył słuch. . ,Helma wstrzymała kołyskę, matka znieruchomiała przy piecu, wszyscy wpatrzyli się w nie zasłonięte okno. Posłyszeli, że drogą, ku ich chałupie, leci po drodze głuchy warkot ciężarowego samochodu. Gustlik odchylił firankę, spojrzał w ciemne szybki. Dojrzał w,.głębi nocy dwa chybocące ślepia lamp samochodowych. . ,., ..;,... : : . . . ! ... ¦„,,,.' — Jakiś samochód jedzie!... —: powiedział.: .•—Weź trąbkę, a skocz za ścianę! — rzucił szybko a iwardo Emil. — Gdyby to byli zielonkowie albo Anglicy .;—zatrąb na naszych! .' ' , '* Die Abs timmungs poliż ei (nłem.)• —' policja ple- t 289 Obydwaj byli przygotowani na tak zwane „karne ekspedycje", jakie od pewnego czasu kontroler powiatu, pułkownik angielski o cudacznym nazwisku, wysypiał z policją zieloną i żołnierzami angielskimi do po-'-szczególnych wsi celem aresztowania robotników podejrzanych o posiadanie lub przechowywanie broni. Pierwsze ekspedycje udawały się. ¦ ¦¦'"¦ Robotnicy, znajdujący się na liście, sporządzonej w niemieckich Komisariatach plebiscytowych, bywali zaskoczeni i mało który potrafił zbiec. Niemcy w ten sposób unieszkodliwiali wybitniejszych działaczy, para1-liżowali polskie prace przedplebiscytowe w miejscowościach najbardziej dla nich zagrożonych. Emil spodziewał się od dawna czegoś podobnego. Towarzysze jego zaś, przepadający za Emilem, palili się do krwawego porachunku ze znienawidzonymi Szkotami czy Anglikami, popierającymi otwarcie Niemców. -=¦ — Raz musimy pieronów nauczyć, że to tak nie idzie po suchu naszych aresztować! — wygrażali się. — Niech tylko przyjdą!... Spierzemy dziadów sakramenckich, co wlezie!... ' ' '" Umówili się więc, że w razie przybycia podobnej ekspedycji do Ligoty, Gustlik pobiegnie do pobliskiej kolonii i zaalarmuje wszystkich powstańców trąbką strażacką. Jemu bowiem najłatwiej to uczynić, kiedy przecież mieszkał koło drogi, prowadzącej do miasta, którędy musiałby samochód przejeżdżać. Teraz Gustlik nie zwlekał. Szybko narzucił kurtkę; porwał przygotowaną trąbkę i wybiegł na podwórze: Zaczaił się za węgłem i patrzał. Samochód prawie dojeżdżał. Zatrzymał się. Gustlik dojrzał, że wyskakują z niego żołnierze. Ktoś zaklął po niemiecku. Widać, do błota się zwalił, bo równocześnie brzęknął bagnet trą-1 cony o kamień!. A więc jednak to po Emila przyjechali!... O, poczekajcie!... 281 Zapieronował i rzucił się na przełaj w kierunku ko-lenii. Drogę znał dobrze. W połowie mniej więcej trzeba uważać, bo rów. Następnie już zeszłoroczne ściernisko. Przeskoczył ciemną, bełkocącą wodę, dobiegł pierwszych domów. Przytknął trąbkę do ust i jął trąbić. Raz!... drugi!... i trzeci!... Umówiony sygnał. Jeszcze raz!... I jeszcze!... Zbiegali się górnicy. Wynurzali się chyłkiem z mroków, z karabinami w łapach, zdyszani, po drodze do reszty zapinający marynarki. — Co to jest?... Co jest?... «*»- ,,Policaje" przyjechali do nas!... W samochodzie ciężarowym!... A jak znalezą nasze skrzynie z granatami!... — Dobra! Chłopi! Jazda na tych dziadów!... — bryz-nął czyjś rozkaz z tłumu. — Obejść Emilową chałupę, a jak dam znak... prać do nich, ale od fleku!... Tóż forwerc!... * — A co z Emilem? — dopytywał Gustlika ktoś niewidoczny. rrr- Nie wiem! Ale on się skrył. Oni widać wiedzą o granatach... Będą szukali! ¦— Swoją śmierć znajdą! — warknął tamten głos zdyszany, przegradzany „pieronami". Spieszyli w kierunku białych ślepi samochodowych, tkwiących w nocy na drodze. W ich mlecznym świetle migały jakieś czarne postacie, przecinały je na mgnienie oka niekształtnym cieniem, przepadały poza jego ostrymi granicami. Z mroków wyłaniały się zarysy domostwa z oświetlonymi trzema oknami. — Halt, koledzy! — syknął półgłosem któryś z górników. * Vor warts! (niem.) — naprzód! 282 Wstrzymała się gromada, u ziemi przyczaiła. Przed nimi wychynął Emil. — Jesteście już? To dobrze! — rzucił z radością w głosie. — Co jest? — To ty, Wałeczek? — Ja! — Ilu was? — Kupa cała!... Co ci robią? — Teraz w izbie rewidują!... Skąd pieroni mogą wiedzieć o... — Seidlitz zdradził! — rzucił warkotliwie Wałeczek. — Zaczynamy? Bo chłopi już mają wszystko na-rychtowane!... Macie karabiny? — rzucił w tłum, przykucnięty do ziemi. — Mamy! -— zaszemrało z bruzd. ¦ ¦¦•¦'¦ — Granaty? •; —¦ Mamy!... ¦• — Tóż zaczynamy... — Ni, koledzy! — przerwał żywo Emil półgłosem. *— Poczekajcie. Nie trzeba krwi przelewać. To Szkoci, a między nimi tylko dwóch „zielonków". Niech szu-1-kaja! A gdyby zaczęli grzebać tam, gdzie mamy scho^-wane granaty, to wtedy!... — No, dobrze! — mruknął ociągająco Wałeczek. Podeszli wszyscy do okna. Dwa z nich były zasłonięte, trzecie, wychodzące na sad, wolne. Stanęli w cieniu i wpatrzyli się w izbę. Ujrzeli pięciu Szkotów w krótkich spódniczkach kratkowanych, z gołymi kolanami, w śmiesznych czapeczkach na głowach. Między nimi dwóch policjantów. Wszyscy krzątali się gorączkowo po izbie. Wyrzucali z łóżek pierzyny, dziobali bagnetami w sienniki, inni walili kolbami o podłogę, pod łóżka zaglądali, do szaf, za piec, do szerokiej skrzyni. Matka stała obok drzwi milcząca, spode łba pa- 283 I trząea na gospodarowanie żołnierzy. Helma zaś, ze stężałym przerażeniem w oczach, popychała bezwiednie kołyskę. Synek obudził się. Teraz machał rączkami i wyciągał je do cudacznych postaci, przebiegających w zasięgu jego maleńkich źrenic. — Pierzyna! teraz by można każdego wziąć na muszkę! — mlasnął któryś z robotników. — Cicho! — skarcił go Emil. — Ty!... ty!... podziwej sie! ¦— zawołał znienacka Gysilik i szarpnął Emila. ¦ ..¦¦¦:¦¦ — Pierony! — warknął Emil. Znieruchomiał. Jak dziki zwierz, gotujący się do skoku. Ujrzał, że jeden ze Szkotów zbliża się z obleśnym uśmiechem do Hełmy. Hełma usuwa się, lecz kołyski nie puszcza z dłoni. Szkot podchodzi. Coś mówi przymilnie. Helma odpowiada ostro. Już jest przy niej. Wyciąga ręce do jej piersi. Helma nachyla się szybko, synka chce porwać z kołyski. Uniosła nieco, lecz w tej chwili Szkot szarpnął dziecko za nóżkę. Wyrwane z dłoni matki opadło z krzykiem do kołyski. Teraz skoczył do Hełmy, ujął w ramiona. Helma bije go po twarzy, wydziera się... Krzyczy: — Emil!... Emil!... — Aż za oknami słychać!... Beszta żołnierzy podnosi się z klęczek, podnosi głowy znad skrzyni, odwraca się, zaśmiewa, woła coś urągliwego... Helma wydziera się... -h- Chłopi!... karabin!... — krzyknął Emil, wyciągając rozcapierzoną dłoń poza siebie. Wyczuł w niej upragniony kształt lufy. .— Wy pierony zaklęte! — wymełł w zaciśniętych zębach. Podniósł szybko karabin do oka. Wycelował. Chwilkę trzymał. Boi się, że do Hełmy trafi. Ciągle szamoce się z żołnierzem. Teraz już ułapił jej dłonie, objął przez plecy, przygarnął do siebie, przechylił w tył. Jej ust szuka!... Helma wykręciła się. Szkot stanął'bokiem do okna. Teraz!... ... ¦¦ . ; L84 Klasnął ostry strzał!... Szkot chwilkę trzyma jeszcze Helmę w ramionach... teraz ją puszcza... prostuje się... przechyla głowę... wykrzywia twarz w bolesnym skurczu... dotyka się powoli boku... teraz łamie się w kolanach, na podłogę zwala..: ' — Lej pieronów! — ryknął Wałeczek. W okno trysnęły z krzykiem strugi ognia. Rozleciały się łamanym echem po nocy. W izbie zwaliło się dwóch Szkotów, Jeden runął na podłogę, drugi na ławę. Reszta wyparła drzwi i zniknęła w ciemnej sieni. — Granatami! — krzyknął znowu Wałeczek i skoczył na przód domu. Za nim reszta towarzyszy. Rozłamała się cisza przed sienią w skowyczące, ostre bryzgi,, rozświetliły się cienie strzępami rudych płomieni. Krzyk leci stamtąd, tupot nóg i przekleństwa. Teraz rozklaskały się strzały. Starają się dopaść ukrycia. Ścigają ich strzały powstańców spoza węgła. — Bij w pieronów! — wybiega ponad zgiełk krzyk Wałeczka. — Obejść ich z drugiej strony!... Tamci dopadają samochodu, wydrapują się, spadają na ziemię. Samochód już warczy. Za chwilę ucieknie! — Granatami pod motor! — wybiega znowu wołanie Wałeczka. Śmignęły granaty pod koła, rozpękły się, ryknęły, głucho, urywanie, zakryły samochód płomieniami. Równocześnie wyrwał się jeszcze jeden grzmot. Krótki, zwarty, ostry. Bluznęła naokoło płynna struga ognia. Rozleciały się płomienie po drodze. Teraz skaczą, skaczą, czepiają się ścian samochodu, wybiegają ponad krawędzie, rozpalają się coraz mocniej, huczą... Rozlała się chybotliwa łuna naokoło. — Benzyna eksplodowała! — ktoś krzyczy. 285 Z gorejącej platformy zeskakują żołnierze, strzelają na oślep, znikają w nocy. Gonią ich szybkie smugi ognia z karabinów. Uciekli!... — Halt, koledzy!... zawołał Wałeczek, ocierając skrwawioną dłoń o śnieg w rowie. — Pieroni, postrzelili mi rękę!... Niech tamci uciekają!... Mają za swoje!... A teraz samochód do rowu, bo się od niego może stodoła zająć!... Wywlekli skądś spod ściany drągi, wsparli je o płonący samochód, ukryli twarze między wyciągniętymi ramionami, bo żar parzył na odległość, krzyknęli po-spólnie: — Herrruk!... — i samochód przechylił się powoli, a potem stoczył ognistym kłębem w głęboki rów przydrożny. — A teraz, chłopi, w nogi!... A dzierżeć pyski! — zakomenderował Wałeczek. Rozbiegli się. — Stój! — wrzasnął za nimi Emil. — Co jest? — zapytał z daleka Wałeczek. — A trupy posprzątać!... Może kto ranny? Z naszych!... — Chłopi z powrotem! — skrzyknął swoich Wałeczek. Wrócili wszyscy. Wynieśli z izby martwego Szkota, którego Emil zastrzelił. Dwóch jego towarzyszy, rannych, ułożyli w izbie na podłodze pod oknem. — Do stodoły wynieść zabitego! — rzucił Emil za ludźmi, borykającymi się z bezwładnym ciężarem. — A poszukać, czy tam jeszcze kto nie leży!... Na podwórzu!... Rozświeciła się latarka elektryczna. Z rowu dochodziła słaba łuna płonącego samochodu. Znaleziono jeszcze jednego zabitego Szkota i jednego policjanta z prze- 286 strzeloną nogą. Zaczął urągać ludziom od polskich psów wściekłych. -*w Cicho, pieronie!... — warknął złowrogo któryś z górników. — Bo cię gichna w gryzok, a tyle będziesz miał!... Umilkł. Tuż koło płotu natrafili na konającego Brachaczka. Leżał na ziemi i z lekka rzęził. Podnieśli go ostrożnie, tkliwymi dłońmi udźwignęli drogi im ciężar, do izby ponieśli. Helma podesłała mu siennik, pod głowę wsunęła poduszkę. Ręcznikiem otarła strużkę krwi, cieknącą powoli z jego pół otwartych ust. Towarzysze otoczyli go kołem. Milczeli. — Karliczku!... Karliczku!... — jął do niego przemawiać Wałeczek. Miękko, pieszczotliwie jak matka. Głos miał zduszany. Jakby coś w gardle tłamsiło. — Pierroń... skie... ger... ma... ny — wykrztusił z wysiłkiem Brachaczek. Polała się nowa strużka krwi po policzku. — Nie starej się, Karliczku... pomścimy cię!.. — pocieszał go Wałeczek, ocierając palcem jego usta. ¦ — Pomścij... cie — szepnął chrapliwie chłopiec. — Helma! Wody przynieś! — rzucił Emil poza siebie. — Karliczku!... Nie umieraj! — zaskomlił Wałeczek. Ale chłopiec już milczał. Oczy miał lekko przymknięte. Przestał rzęzić. Wałeczek nachylił się, przyłożył ucho do serca jego. Chwilkę słuchał. Potem zdjął czapkę i rzekł: — Już mu nie trzeba wody!... Uklękli wszyscy, zdjęli czapki. Żółty promyk gromniczny chybotał, Helma i matka tłumiły łkanie, a mały Władek sięgał rękami do kręgu czarnych głów, co się tu koło jego kołyski do ziemi nachyliły i szczebiotał coś po swojemu. 287 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Emil, Gustlik i Wałeczek jeszcze tej samej nocy schronili się do starego szybu w lesie. Wiadomymi sobie ścieżkami przemykali w gąszczu zagajników, szli prawie omackiem, zapadali w błota, odpoczywali i znowu szli. Nad ranem dotarli w głęboki wądolec, prowadzący już, utajonym chodniczkiem w sklepiony ganek szybowy. Usiedli na szkarpie. Przez gęste, czarne gałęzie rozświetlał się nieznaczny świt senną szarzyzną. ¦ Odgarnęli zwisające gałęzie i zapuścili się w stary ganek. Emil zapalił latarkę elektryczną. Nic się nie zmieniło od ostatniego pobytu. Te same popękane mury, to samo sklepienie, miejscami załamane, to samo powietrze, ciężkie jakieś, wilgotne, i ta sama ogromna cisza, szepleniąca spadającymi kroplami w głębi szybu. Pomierzwiony stukot butów przewalał się nieskładnie pod sklepieniem. W szybie przebyli trzy dni. Nie wychylali się zbytnio na świat boży. Najwyżej docierali na skraj lasu, gdzie w umówionym miejscu pod krzyżem czekał ktoś z towarzyszy, który im przynosił jedzenie w chustce. Porozmawiali, wypytali się o wszystko i znów wracali do szybu. Do wsi nie ośmielali się zapuszczać. Obozowała w niej cała kompania Szkotów. W ciągu samotnych godzin rozpamiętywali swój czyn. Dzielili się myślami. Uzgodnili w końcu i jeden drugiemu oświadczył, że głupio uczynili. Jedynie Wałeczek mocniej obstawał przy twierdzeniu, że tak trzeba było zrobić, a nie inaczej. — Po co nas, pieroni, ciągle napastują?... — usprawiedliwiał się. — No, tak, tak... — tłumaczył mu Emil. — Ale widzisz... :— Z germanami to to plugastwo dzierży — przerwał mu Wałeczek — na rgkę im idzie, naszych prześladuje. 288 Dobrze się stało, farońskim Angliczanom!... A uwidzi-cie, jakby ta do czego przyszło, do nowego powstania, to Anglicy będą Niemcom pomagać!... UwidzicieL. — A Francuzi? — zapytał Gustlik. — Francuzi nam! Mimo usiłowań, żeby swój czyn usprawiedliwić, nie mogli się oprzeć przeświadczeniu, że postąpili nierozsądnie. Teraz nie będą mogli przyjść do domów, bo czeka ich więzienie. Kontroler powiatowy, pułkownik angielski Cokerel, nie podaruje im śmierci dwóch Szkotów. A teraz jeszcze zawzięciej będzie szukał broni i aresztował tych, których mu wskaże niemiecki Komitet plebiscytowy. Na trzeci dzień Helma i Helenka przyszły pod krzyż na skraj lasu. Uradował się Emil, uradowali się Gustlik z Wałeczkiem. Helma powiedziała, że nazajutrz po owej nocy przeniosła się z Władkiem do cioci. Bała się przebywać i spać w tej izbie, gdzie śmierć widziała. Matka jednakże pozostała. Powiada, że się nie lęka. To dobrze, bo przecie nie można mieszkania zostawić bez opieki. Helenka zaś usiłowała namówić Helmę, żeby na jakiś czas przeniosła się do hrabianki, że hrabianka chętnie ją przygarnie, lecz Helma nie chciała. Gustlik w czasie rozmowy siedział z boku na pniu i patrzał na Helenkę. I znowu przybiegły do niego tamte wszystkie radosne i przykre przeżycia, które sprzęgły się z jej istnieniem. Więcej było radosnych. Dziwił się im teraz i rozpatrywał w cichości. Górą, nad głowami, niósł się ciepły wiatr. Szumiał w gałęziach. Gałęzie były jeszcze czarne, bezlistne, osmętniałe. Lecz już wyczuwać dawało się nieuchwytnym słuchem szmer soków, które w ich jądrze zaczynały powoli krążyć. Kiedy Gustlik wsparł się w pewnej chwili skronią o chropowatą korę olchy, zdawało mu się, że w utajonych żyłach pnia tętni z lekka jego przezroczysta, pa- I 19 — Wyrąbany chodnik, t. 2 289 chnąca krew, tak samo jak krew tętni w sercu ludzkim. Radość zstąpiła do niego. Zapragnął ująć ją w słowa, a słowami tymi podzielić się z Helenką, co opodal siedziała. Nie wiedział, jak to uczynić. Nie umiał znaleźć słów. Powiedział więc prosto: — Helenko!... Wiosna idzie! Dziewczyna podniosła na niego oczy i uśmiechnęła się. —• Eh, Gustlik zaś... — rzucił Emil, urywając w połowie zdania, bo nie wiedział, jak by to wyrazić. — Co? — zapytała Helenka. •— Eh, nic!... Że zaś go to bierze, to jakieś rozmyślanie o... o... o niebieskich migdałkach! — odparł Emil, rad, że nareszcie wyszukał trafne określenie. — A rychtyk! — potwierdził Wałeczek. — Gustlik mówi o wiośnie, a nam tu trzeba myśleć o czym innym!... No nie? — Właśnie mam tu dla was coś! — odezwała się Helenka. — Co? Co? — zapytali wszyscy. Helenka wydobyła z kieszeni złożony list i podała Emilowi. — To ksiądz Jankowski napisał to pismo. Czytaj, wszystkiego się dowiesz. Emil rozerwał kopertę. Gustlik i Wałeczek nachylili się. Czytali teraz pospólnie. Ksiądz proboszcz donosi, że nie ma innego dla nich wyjścia, jak wyjechać do Polski. Postarał się o wszystko. Emil z Gustlikiem udają się do Warszawy, do „Komitetu Zjednoczenia Górnego Śląska z Polską", Wałeczek zaś do „Komitetu Górnośląskiego" do Poznania. Jutro zaraz. Listy w ich sprawie już zostały wysłane do Warszawy i Poznania. Tam przeczekają do chwili, aż będą mogli wrócić do domu. Nie wcześniej jednak, jak po plebiscycie. Szkoda dwóch głosów, lecz nie można inaczej. 290 i — Jak to dwóch? Trzech przecież! — zauważył Wałeczek, mając na myśli także Gustlika. — Nie! Bo Gustlik nie jest Górnoślązakiem — objaśniła Helenka. — Mówił ksiądz proboszcz, że z tym pismem macie się jeszcze zgłosić w Lomnicu w Bytomiu. W Komisariacie. Tam dostaniecie jeszcze jakieś papiery i pieniądze na drogę — dodała Helenka. Z żalem rozstawali się ze swym lasem, z widokiem dalekich dymów, co się nad Ligotą czerniły, z tą ziemią, ciemniejącą miejscami spod brudnych szmat śniegu. Zdawało się każdemu, że z chwilą odejścia ich dotychczasowa praca, mająca już za kilkanaście dni przynieść owoce, pójdzie bez nich na marne; że po powrocie zastaną klęskę, taką okropną klęskę!... — Pierona jasnego! — warknął Emil. —¦ Emil!... — skarciła go Helma. — Nic! nic!... Helmeczko!... Ale to tak człowieka jakoś gryzie, kiedy pomyśli, że my tu są potrzebni, a musimy odchodzić... Helma z Helenką odprowadziły ich jeszcze w głąb lasu, a kiedy już się mieli żegnać, Helma rzuciła się znienacka na szyję Emila i zaczęła cicho łkać. — Ale cicho, Helma!... — jął uspokajać żonę Emil. — Nie bądź głupia!... Przecież przyjdę!... Cicho!... cicho!... Pogłaskał ją po twarzy, ucałował raz i drugi, uścisnął mocno dłonie i poszedł. Za nim ruszył Gustlik z Wałeczkiem. — Gustlik!... — doleciało ich nieśmiałe wołanie Helenki. Odwrócili się. Helma stała oparta o pień sosny i łkała, a Helenka obok niej, jakaś przygarbiona, patrzała w milczeniu za nimi. — Tóż idźże, faronie, ku dziousze, kiedy chce się z tobą rozłączyć pięknie! — zachęcił Emil Gustlika. Gustlik poszedł. 19* 291 —- Pierońsko buła! — mruknął Emil z pogardą. — Dzioucha za nim przepada, a on nic!... Czy się też kiedy tako trąba ożeni?... A kiedyś, to się przyciskoł do Wandy!... — To on się dziouchy boi? — zapytał prześmiewnie Wałeczek. — Dyć widzisz!... Już się tyle roków znają, Helenka mu przaje, a on nic! Emil obejrzał się i dostrzegł, że Gustlik ujął Helenkę w ramiona, lekko przegiął i teraz całuje ją długo. A dziewczyna zarzuciła mu dłonie na szyję i wcale się nie broni. Helma zaś odwróciła się dyskretnie. — Eh, widzisz! — odezwał się Wałeczek. — Mówisz, że buła, a jak się synek zabiera do dziouchy!... Podzi-wej się. Aż mi żal!... Farona!... bo mi żal!... — No, nareszcie! — mruknął zadowolony Emil. — Gustlik!... pójdź!... bo się nam ściemni! — zawołał Wałeczek, wyczuwający w sercu jakby zazdrość. Powrócili do starego szybu, poczekali do zmroku, a kiedy już gwiazdy wysypały się na niebo, ruszyli w drogę. Na drugi dzień zgłosili się do Głównego Komisariatu w Bytomiu. Prowadził ich Emil. Znał każdą ulicę bytomską, boć przecież nieraz je przechodził. Na ulicach były tłumy ludzi. U wszystkich podniecenie. Ściany domów, parkany, słupy, wszędzie, gdzie tylko okiem rzucić, pełno afiszy, karykatur, odezw, nawoływań. Na bruku walały się przeróżne ulotki. W sieniach domów rozkraczały się stragany z gazetami o niemieckich tytułach. Pomiędzy tłumem przebiegali ulicznicy z naręczami pism, wywołujący bez przerwy: — Kocynder!... * Kocynder!... Nowy Kocynder!... — Pieron!... * Pieron!... Frischer Pieron!... Na chodnikach stały grupy przechodniów, żywo rozprawiających. U większości przeważały zawadiackie gęby robotnicze, dufne w siebie postacie, z czapkami zadartymi na jedno ucho, z laskami w łapach, zaczepne w spojrzeniach, w ślepia każdemu zaglądające. U wejścia do hotelu Lomnitz trzeba się było już przeciskać. W bramie stali robotnicy z wsuniętymi do kieszeni prawymi dłońmi. — To straż. Tam w kieszeni każdy dzierży porządną spluwę! — objaśnił Emil. — Co za spluwę? — zapytał Gustlik. — Rewolwer!... Muszą. Już było parę napadów na Lomnitz, więc muszą być uzbrojeni. — Gdzie idziesz, pieronie? — zatrzymał ich szorstki, energiczny głos jednego z tamtych ludzi. Zastąpił dro-dę Emilowi. — Cicho, stary!... Oto mam pismo!... Do Komitetu!... — i podał mu list. Tamten obejrzał list, zaprowadził do drewnianej wnęki w sieni, w głębi za oknem pracował jakiś łysy pan. Wylegitymowali się, otrzymali przepustki i poszli. Tuż u wejścia na schody znowu zostali zatrzymani. — Przepustki — rzucił ostro jeden z robotników, stojących w kilku u wejścia. Pokazali. — A to na czwarte piętro! — odpowiedział i przepuścił ich. Klatka schodowa była zabezpieczona mocną kratą. Na każdym piętrze spotykali po dwóch, trzech robotników o zbójeckich gębach, dopytujących się, po co idą i czy mają przepustki. A na każdym piętrze u wejścia na stopnie szczerzyła się podniesiona krata, którą można było opuścić i zamknąć przejście. * Tytuły satyrycznych pism plebiscytowych. „Kocyndsr", polskie pismo, „Pieron" — niemieckie. 292 293 — Farona! — zdziwił się Wałeczek — dyć to tu jest cały Festung!...* To ani Dęblin taki nie był!... A maszynki też tu mają? — Są!... Podziwej się! — wskazał Emil przez okno na podwórze, gdzie w rogu wynosiła się przybudówka w formie baszty z małymi okienkami. — Tam są!... — To se tu musieli już Niemcy zębska wyłamać?... — wtrącił Gustlik. — To się wie, że se wyłamali!... A nie raz!... Zostawili trupy i poszli, skąd przyszli! W pokoju nr 157 otrzymali papiery, pieniądze na drogę i wskazówki, jak przejść przez Szopienice na polską stronę. Tego samego dnia jeszcze wsiedli w Sosnowcu do pociągu i pojechali. W Koluszkach pożegnali się z Wałeczkiem, który teraz przesiadł się do pociągu poznańskiego, po czym ułożyli się jako tako na twardej ławie, żeby zasnąć. Emil rychło zaczął chrapać. Gustlik zaś rozmyślał o Helence. Długo. Uśmiechał się do swych myśli. Patrzał w ciemną noc zaokienną. Leciały w niej żarzące smugi iskier z dyszącej lokomotywy, kreśliły czarną szybkę na ogniste, chybkie pręgi, przepadały w czerni i gasły. Koła gdakały jednostajną melodię. Ich rytmiczny klekot układał się w jakiś nieskończony refren słyszanych rzeczy. Wspomnienia turkotu maszyn w kopalni, w halach walcowni, w kotłowni na szybie karwińskim — szczekanie karabinów maszynowych i miarowy stukot tysiąca podkutych butów na kamienistej drodze — kucie kilofem starego ducha Pusteckiego w zapadłych gankach hawierni i szare tykanie zegara na ścianie w izbie jego matki — wszystkie wspominki tamtych * Die Festung (niem.),_— twierdza. 294 głosów rytmicznych, jęły się splatać w nieprzejrzany różaniec przeżytych zdarzeń, z których każde posiadło część jego serca. Ociężałe powieki nakryły źrenice. A wtedy w ich zamkniętym świecie zaczęły się wyłaniać twarze ludzkie, żywe, patrzące z uśmiechem człowieka, który życie przejrzał do ostatnich granic. Potem zerwał się jakiś szumiący wicher i wszystkie tamte twarze porwał w ciemność. A na ich miejsce wynurzył się widok kołyski z lekka gruchoczącej po twardej, sękatej podłodze. Nachylił się, a wtedy ujrzał w jej głębi na rozesłanych poduszkach małe dzieciątko, patrzące w niego oczyma Helenki. „To moje dzieciątko!... — pomyślał. — I Helenczy-ne!..." — uświadomił sobie z radością. Nad ranem zbudził go Emil. — Zbierajmy się!... — powiedział — bośmy już w Warszawie. Gustlik przeciągnął się, rozprostował obolałe kości, wziął małe zawiniątko, które mu Helma z bielizną do lasu przyniosła, i wyszedł. „To tu jest ta Warszawa!... — pomyślał z rozrzewnieniem. — To ta Warszawa! Stolica naszej Polski!..." Zdawało mu się, że stanął u wrót świętego miasta, że uklęknąć mu wypadnie, czołem uderzyć o próg w radosnej pokorze, ucałować ziemię, po której jego tęsknota, co ją był w podziemiu kopalni wyniańczył, w zadumie chadzała. Patrzał na rozkrzyczany, przepychający się tłum w odrzwiach dworcowych, sycił się dźwiękiem polskiego słowa, dziwił szerokiej ulicy Marszałkowskiej, przepełnionej krzykiem tramwajów, samochodów i ludzi. Postawił tłumoczek na bruku, żeby zapiąć płaszcz. W tej krótkiej drobince chwili miał czas, żeby uśmiechniętym spojrzeniem głasnąć zawadiacką gębę przebiegającego ulicznika, z szacunkiem spojrzeć na 295 zwiędłą twarz jakiejś starej pani, ulec nagłemu olśnieniu na widok słodkiej twarzy dziewczęcej, co znienacka wykwitnęła w tłumie, a nawet z pewną życzliwą pobłażliwością spojrzeć na obdartego Żyda z wypchanym workiem na plecach. Płaszcz już zapiął, schylił się po węzełek. Co to?... Nie ma!... Rozglądnął się szybko. Nie ma nigdzie. Ludzie tylko płyną ogromną rzeką koło niego. Dziobnęło go boleśnie w sercu. — Ty, Emil!... Gdzie mój paczek?... — zwrócił się do towarzysza. — Paczek? A czy ja wiem? Przecież go miałeś!... — Miałem. Tum go se położył, a już go nie ma!... — No, to ci go ukradli!... — Ukradli?... Emil obejrzał się naokoło. Splunął i zapieronował. — A co myślisz? Że ci jeszcze dodadzą!... Wszędzie są jednakowi ludzie!... Przeciskajmy się do tramwaju, bo już nasz jedzie!... A na paczek już się teraz wysmol!... A po drugi raz bądź trochę ostrożniejszy. No, pójdź!... „Ukradli!..." — powtarzał Gustlik w myślach. Uświadamiał sobie powoli owo zdarzenie. A w miarę, jak je coraz jaśniej pojmował, kruszyło się w nim strzeliste sklepienie niedawnego uniesienia, w rumowisko zamieniało. Wstydził się w duchu za minione wzruszenie. Zamroczył się, spojrzał spode łba na otaczających go ludzi i zaklął. I teraz dopiero ujrzał, że w oczach jednych czai się obmierzła troska, w innych chytre szpiegowanie, co on zacz, w drobnej twarzyczce dziewczyny, obok stojącej, w twarzyczce powleczonej barwiczką, z malowanymi ustami, jakieś znudzenie rozleniwionej kotki, a w głosach ludzkich i ruchach odpychająca szorstkość i niechęć do bliźnich. „Serce mi ukradli!..." — pomyślał znienacka i parsknął śmiechem. * 296 Zajechali na Krakowskie Przedmieście. Wysiedli z tramwaju obok pomnika Mickiewicza. — Dziwej się, Gustlik — odezwał się Emil — to ci pierońsko figura święta!... Któż to może być?... — Czy nie poznajesz? Dyć to Mickiewicz!... — Aha, Mickiewicz!... No, porządny to był chłop! Ja już o nim coś słyszałem!... Gustlik nie odpowiedział, bo w tej chwili przechodził chodnikiem jakiś wojskowy. Przystąpił do niego i poprosił, żeby im pokazał, gdzie tu Komitet Zjednoczenia Górnego Śląska. Wojskowy wskazał na kamienicę, stojącą za pomnikiem. Poszli więc we wskazanym kierunku. Załatwili formalności. Jakiś stary chłop, przezwany Marcinem, zaprowadził ich na ulicę Bednarską, gdzie znajdowało się schronienie dla Górnoślązaków. Otrzymali pokój z dwoma łóżkami, potem zjedli obiad, umyli się i poszli spać. Nazajutrz mieli się zgłosić w biurze przed godziną ósmą. ¦ Odtąd rozpoczęli nowy żywot. W Komitecie natrafili na okres najbardziej wzmożonej pracy. W dwóch ogromnych salach, zastawionych stołami pracowało mnóstwo dziewczyn, studentek, harcerek, gmerających gorliwie w rozłożonych papierach, raz wraz zrywających się z jakimś świstkiem w dłoni i podbiegających do ogromnych regałów z szufladami, oznaczonymi dużymi literami. Niektóre panny paliły papierosy, inne znowu ssały przez zaciśnięte usta herbatę ze szklanek, a niektórzy nucili jakąś piosenkę. W kącie pod oknami terkotały dwie maszyny do pisania. Rej między wszystkimi wodziła młoda, energiczna dziewczyna w sukni z łowickiego pasiaka, cięta, rzucająca rozkazami jak kamieniami. : . ••¦¦ ¦ :,:,¦¦;:..;..;: :¦•":;:, ¦-. ¦:.. , Po drugiej stronie korytarza znajdowały się dwa 297 mniejsze pokoje. W pierwszym pracowała śliczna dziewczyna o czarnych puszystych włosach i dużych ciemnych oczach, a obok jej stołu ślęczał nad papierami młody, łysiejący student o mętnych, znużonych oczach. Raz wraz podnosił głowę i, uśmiechając się przymilnie, dyktował jej jakieś liczby. Przy drugim stole siedziały jeszcze dwie panny. Jedna chuda, drobna o suchotniczym wyglądzie, druga rosła, pulchna blondynka, malowana na twarzy, z czernionymi brwiami, o bezmyślnych, ładnych, krowich oczach. W drugim pokoju zaś wypełnionym szafami, wysokimi stosami gazet i książek oraz dwoma obszernymi biurkami, poza stertą listów i papierów, pracował nikły pan, patrzący na człowieka spoza ciemnych okularów. Głos miał łagodny, jakiś miękki. Wszyscy mianowali go kierownikiem biura. — Gdyby nie te okulary ciemne na jego oczach, toby mi się podobał! — zawyrokował Emil, kiedy go ujrzał. — Cóż ci okulary przeszkadzają? — Bo człowiek nie wie, dokąd on spoza nich patrzy, czy na człowieka, czy do mojej kieszeni. A to mnie denerwuje... A jak ci się tu podoba? — dodał. — Obleci! — mruknął Gustlik. — Bo mnie tamta blondyna... wiesz? Fajnisto dziou-cha!... Ma taką bluzkę wyciętą, że sporo człowiek zobaczy. Gdyby nie Helma, tobym się tam koło niej zakręcił!... Fest dzioucha!... Gustlik skrzywił się. Obydwaj rychło zasmakowali w pracy. Gustlik pomagał w biurze, Emil zaś, więcej obrotny, uganiał po mieście za tysięcznymi sprawunkami. To było trzeba wagony zamówić dla jakiejś wycieczki śląskiej, która wracała do domu, to ostatnie transporty broszur i książek ekspediować na dworzec i pilnować, by odeszły 298 najbliższym pociągiem w kierunku Sosnowca, to pędzić do magazynów wojskowych na Pragę i ujadać się z jakimś burkliwym sierżantem o wydanie tylu a tylu sienników dla emigrantów, którzy niezadługo nadjadą i w Warszawie przenocują, to znów całymi godzinami wystawać w sieni magistratu celem uzyskania przekazu na większą ilość chleba i suchej kiełbasy dla odjeżdżającej wycieczki i przyszłych emigrantów. Wściekał się czasami i pieronował zawzięcie, bo wszędzie napotykał kulejącą administrację, opryskliwość ze strony urzędników i brak tego zapału, który jego ponosił. Rychło jednak zapominał o tym wszystkim. Radował się, myśląc, że w ten sposób przyczyni się do zdobycia zwycięstwa na Śląsku. Częste jednak były chwile, że pomyślał: „Gdyby tak tu był Kowoll, toby dopiero miał nad czym psioezyćL." Gustlik zaś zapracowywał się w biurze. Pisał przeróżne jakieś zestawienia, nalepiał fotografie na legitymacje dla emigrantów, biegał z papierami z jednego biura do drugiego, pakował książki, toczył skrzynie po schodach, wszędzie go było pełno. Z czasem, kiedy poznał tajniki biura, przerażał się ogromem pracy, która jeszcze była do spełnienia. Toć każdy dzień, to olbrzymi krok do tamtej chwili, kiedy trzeba będzie wysyłać całe pociągi emigrantów na Górny Śląsk, a tu jeszcze tyle pracy, tyle pracy!... Zżymał się na widok niektórych panien czy panów, zbywających pracę, flirtujących niefrasobliwie, mizdrzących się do siebie, mierził go widok, gdy w czasie największego zamętu jedna i druga z urzędniczek zaczynała spokojnie paznokcie szlifować małym pilniczkiem i w zwierciadełku się przeglądać, gdy o każdą rzecz, chociażby tuż pod ręką leżała, zwracała się z wielko-pańską prośbą do niego o podanie jej, jak odzywały 299 się do niego przez trzecią osobę, mawiając wprost: — Niech Wałoszek mi poda to a tamto!... Niech Wałoszek przyniesie mi wody!... Niech Wałoszek zawoła Marcina!... — gdy przeciwnie do swych kolegów przemawiały z wyszukaną, ckliwą, głupawą grzecznością: — A czy pan Józio pozwoli, że go tak grzecznie poproszę, by był łaskaw podać mi to a tamto! — Ażeby was wszyscy diabli wzięli! — mruczał i zaciskał pięści. Sprać miałby ochotę tamte lalkowate panienki, wydekoltowane, pachnące pudrem i perfumami, po pysku sprać tamtych ugrzecznionych panów, mizdrzących się do koleżanek, a udzielających sobie poza ich plecami plugawych uwag o ich ¦wdziękach, wszystkich na łeb wyrzucić, bagatelizujących podjęty obowiązek wobec jego Śląska. Pocieszał się jednak, że niewielu ich było. Kilka z panien, przeważnie harcerki, potem owa śliczna dziewczyna o czarnych włosach, nazywana przez wszystkich panną Kazia, oraz druga w sukience z łowickiego pasiaka — te tylko umiały pracować. W ich towarzystwie zapominał o tamtych darmozjadach, jak ich określał przed Emilem, radował się pospólnym a skutecznym wysiłkom, odmieniał się. Dobrze mu było z nimi. Na miasto rzadko wychodził. Nie miał czasu. Zdarzyło się jednak, że wyczerpany pracą zostawiał wszystko i z Emilem wymykał się z biura wieczorem. Ulegał wtedy nie znanej dotychczas radości. Oszałamiał go zmierzwiony rytm miasta. Światła, tramwaje, samochody, ludzie, ogromne wystawy — wszystko to tworzyło dla niego dziwny świat, pełen barwnego, świetlistego zamętu. Chętnie wtedy gubił się Emilowi, przystawał gdzieś na uboczu, na skrzyżowaniu ulic, i patrzył nienasycenie w przewalającą się rzekę ludzi i gwaru. Błąkał się po Krakowskim Przedmieściu, po Nowym Świecie, po Królewskiej, zapuszczał w przecznice, ściszone już nieco, przystawał przed wystawami, rozglądał, napotykał w swej wędrówce obcy mu rodzaj dziewczyn, malowanych, kuso ubranych, ocierających się 0 niego i zaczepiających go obleśnym szeptem: — Chodź, kotku!... Docierał w dzielnice żydowskie, na Nalewki, skąd wychodził zdumiony widokiem czarnych postaci, char-koczących cudacznym językiem; błąkał się wzdłuż kamiennego łożyska szepleniącej Wisły, zapatrywał w migotliwe bryzgi świateł, rozrzucone po jej wodzie, stawał na cudnym, wymarłym moście Poniatowskiego, tuż przed jego zerwanym przęsłem, zamkniętym drutem kolczastym i dziwił się bijącej łunie nadmiejskiej lub łowił daleki szum miasta, zlewający się w mlaszczącym szepcie czarnej Wisły pod stopami. Czasami dał się porwać prącej fali tłumu na przepełnionej ulicy, szedł z nią tak długo, aż daleka, prosta ulica jęła ucichać, wyludniać się, a potem zawracał w przecznicę i wychodził na Aleje Ujazdowskie, gdzie już cisza była i wy-tworność jakaś, pachnąca perfumami i sytością życia. Czasami zachodził do ogromnej sali kina Coloseum, gdzie mu dobrze było, gdy mógł zgubić się wśród rzeszy nieznanych ludzi. Czasem poszedł do Wielkiego Teatru. Onieśmielał go przepych damskich toalet, przepych otoczenia, rozwarta scena, na której działy się nie widziane cuda i cuda... Słuchał muzyki, której nie mógł zrozumieć. Emil wracał do domu późno w nocy. Znalazł zawsze jakichś przygodnych kompanów, którym opowiadał swoje przeżycia na froncie niemieckim i z czasu powstań, a ci go raczyli i gościli, czym mogli. Najczęściej wódką. Na drugi dzień stale wyrzekał na ból głowy 1 święcie przyobiecywał, że już więcej nie pójdzie pomiędzy tamtych ludzi, łakomych jego opowiadań. — Ale, mówię ci, Gustlik — mawiał nieraz — faj- 300 301 niści ludzie w tej Warszawie. Gdzie przyjdę i siednę, a pod nosem se zapieronuję, już lecą do mnie i zaczynają mnie dopytywać, czym ze Śląska. To się wie, że ze Śląska. Fajniści ludzie!... Płacą i przepijają, i goszczą, jak nie wiem co!... Jakbym samym Korfantym był lub co!... Widać, przają tu nam, Ślązakom! — A dziouchy tu, mówię ci!... Ale nie mów tego Hełmie! — dodawał czasem. Ostatnie dni przedplebiscytowe szybko mijały. Gustlik i Emil nie wychodzili już teraz na miasto. Nie było czasu. Robota piętrzyła się, groziła załamaniem. W biurach Komitetu pracowano teraz do późnej nocy. Na gwałt starano się dokończyć wszystką pisaninę, uporządkować legitymacje, uruchomić ciężki aparat administracyjny, mający na celu przewiezienie emigrantów na Górny Śląsk, wyżywienie ich, zabezpieczenie noclegów, zarezerwowanie pociągów. Przyszedł wreszcie dzień, w którym emigranci zaczęli się zjeżdżać. Gdzieś z Litwy, z Polesia nawet, spoza Warszawy, od Brześcia i Białegostoku, z węzełkami, z kuferkami, kobiety i chłopi, ubogo odziana biedota jakaś, pracą i troską zjedzona. Niektórzy z nich jeszcze zachowali gwarę śląską, inni już mazurzyli lub zaciągali z litewska śpiewnym akcentem. Gustlik zdziwił się, że aż tak daleko znaleźli się Górnoślązacy. Skąd się tam wzięli? Kiedy tam pojechali z Górnego Śląska? — Ano, za chlebem! — rzucił Emil. — Mieli się źle pod pierońskim Prusakiem, tóż pojechali do Rusa po lepszy chleb. Cóż w tym dziwnego? Pytasz się, Medy tam pojechali. A wtedy gdy Bismarck się wściekał i tamten Biilow się wściekał. Dyć twój ojciec też musiał wtedy pojechać na cesarską stronę! To są ci ludzie! Wyjeżdżały pociągi z warszawskiego dworca, długie, paradne, żegnane muzyką i przemowami, i wieńcami, i nawoływaniem tysiącznych tłumów, żeby ratować śląską ziemię. Warszawa umiała godnie uczcić ów szary tłum, od którego woli zależał po części los Górnego Śląska. Z okien wagonów wychylały się uradowane twarze ludzkie, wyciągały się dłonie na pożegnanie i przyrzeczenia, że tak będzie, jak wszyscy pospólnie pragną, chorągwie łopotały nad dachami dworca, a panie i dziewczyny do okien sięgały i na dłoniach — co która mogła — podawały: tabliczki czekolady, pomarańcze, cukierki, chleb, kiełbasę, wszystko, co za garść pomiętych marek kupić było można, a czym by brata--Slązaka uradować można. Kiedy ostatni pociąg ruszył, kiedy ostatnie krzyki i nawoływania ludzkie skonały w posępnym, rozdesz-czonym mroku, a zebrane tłumy warszawskie jęły się rozchodzić i tonąć w rozbełtanych ulicach, Gustlik pociągnął za ramię Emila. — No, pójdźmy już! — powiedział. Emil chwilkę milczał. Stał zapatrzony w kierunku niknących czerwonych latarni niewidocznego już pociągu. ¦— No, pójdźmy już! — powtórzył. — Pierona jasnego! — wykrztusił znienacka Emil i zacisnął pięści. — Cóż ci to? — Ale nic! Tam... psiakrew... wszyscy jutro będą głosować, a ja tu muszę siedzieć! Zasępiony powlókł się za Gustlikiem. Poszli do biura. Zastali jeszcze w nim kierownika i pannę Kazię. Podeszła do Emila i położyła dłoń na jego ramieniu. — Żal panu, prawda? Żal panu, że tamci pojechali, a pan nie mógł z nimi? — Żal!... — No, panie Emilu, głowa do góry!! — rzekła z prze- 302 303 konaniem. — Jutro o tym czasie już będziemy mieli wyniki. Zobaczy pan, że nasi zwyciężą! Zobaczy pan! Emil spojrzał w ciemne, życzliwe oczy dziewczyny. Chwilkę mocował się, wahał. Potem ujął znienacka jej drobną dłoń, niezdarnie jakoś, podniósł do ust i ucałował. Kazia zaskoczona tym nie wiedziała, co mu teraz powiedzieć. Lecz Emil odwrócił się, porwał czapkę i wybiegł z biura. «*ft Wie pani — zauważył Gustlik — on się zawstydził. — Czego? Przecież takich uczuć nie musi się człowiek wstydzić — rzekła dziewczyna. — No tak... ale my Ślązacy... Jak by to powiedzieć? My, Ślązacy, nie umiemy tego, co czujemy, okazywać innym. U nas nie ma tego zwyczaju. Nazajutrz późnym wieczorem zaczęły nadchodzić pierwsze depesze z wynikami głosowań w poszczególnych powiatach. Przed Komitetem zbierały się ogromne tłumy ludzi, czekających godzinami na ogłoszenie wieści. W biurze zaś, wśród podnieconego rozgwaru, siedział Emil pod oknem na stosie gazet i czekał. A tak mu było w onej godzinie, jakby cały świat wstrzymał się za dziwną sprawą, ucichł, zamarł w męce oczekiwania czegoś strasznego, co się powinno lada chwila zdarzyć. Cisza uczyniła się w nim, przerażająca cisza jak u górnika, który patrzy bezwolny, jak potworny złom kamienia waży się u stropu... Spadnie albo nie spadnie?... A pod stropem ludzie, którzy uciec nie mogą. Przyleciały pierwsze depesze. Emil zacisnął usta, zacisnął pięści, a serce konało. Posypały się nazwy powiatów, posypały się liczby. Za Niemcami tyle a tyle głosów, za Polską tyle a tyle! S04 — Pierona! — mruczał gniewnie. — Cicho, Emil! — szepnął Gustlik. — To są wiadomości z powiatów zachodnich! To było do przewidzenia, że Niemcy tam wezmą górę! Poczekaj, aż nadejdą depesze z innych miejscowości! Co godzinę przychodziła nowa wiadomość. I znowu liczby i liczby. Raz takie, potem zaś owakie. Jedne wynoszące truchlejące serce pod niebiosa, drugie strącające je na dno piekła. Emil zrywał się, wybiegał na ulicę, przedchodził posłańca pocztowego, wracał, siadał na swoim stosie gazet i żuł przekleństwa. Nie spodziewał się takich wyników. Tyle pracy, tyle pracy! A teraz wszystko na marne to może pójdzie! Ojciec, Marek, Ściskała, towarzysze, krew i męka, nędza i poniewierka. — Ale cicho, Emil! — powtarzał ciągle Gustlik. — Poczekaj jeszcze! To jeszcze nie wszystkie wiadomości, jeszcze dużo brakuje! Nad ranem, kiedy już elektryczne światła jęły szarzeć we wschodzącym słońcu, nadeszły ostatnie telegramy. Teraz tamci sumują liczby. Teraz coś mówią. — Posłuchaj Emil* — budzi go z odrętwienia Gustlik.— Posłuchaj, bo obliczają wynik! Emil wstał i przecisnął się do stołu. — Jeszcze raz przeczytajcie, proszę! — zawołał. — Bom nie słyszał! — A więc wynik przedstawia się następująco! — recytuje czyjś dźwięczny głos. — Za Polską padło 40,4 procent głosów, za Niemcami 59,6 procent głosów! — Za Polską padło 40,4 procent głosów — powtarza Emil. — To mało! Powinno być więcej! — krzyczy. — Cicho, Emil — pociesza go Gustlik — nie rób awantury. Dobre i tyle. ¦*- Mało! — rzuca się Emil. — W zestawieniu poszczególnych gmin wynika, że dwie trzecie całego terenu plebiscytowego oświadczyło 20 — Wyrąbany chodnik, t. 2 305 się za połączeniem z Polską... — czyta tamten głos ostatnią depeszę, którą właśnie był przyniósł posłaniec. — No tóż widzisz! — rzuca triumfująco Gustlik. -— .;.a odliczając emigrantów niemieckich i polskich, to za Polską głosowało 47,3 procent mieszkańców, za Niemcami 52,7 procent- mieszkańców... — wybija się ponad gwar tamten głos. — A moc było emigrantów Polaków, a moc niemieckich? — przerywa gwałtownie Emil. — Emigrantów? Zaraz! Za Polską głosowało 10 tysięcy emigrantów, za Niemcami 182 tysiące! — A widzisz! Te pierony zaklęte to zrobiły! — zwrócił się Emil do Gustlika. — Ci przeklęci emigranci niemieccy. Żebym tak mógł, to bym tego Lojd-Dżordża... to bym mu nogi i ręce połamał. Bo on temu wszystkiemu winien! Wieczorem tego samego dnia poszli na dworzec. O godzinie ósmej miał nadjechać pierwszy pociąg z emigrantami. Czekali, żeby się od nich dowiedzieć szczegółów. Może były jakieś bitki, może Niemcy przekupywali czy co... Kiedy pociąg wtoczył się na peron, a ludzie się wyroili z wagonów, poszli do najbliższej gromadki. — No, jak tam, matko? — zapytał Emil — jak tam z głosowaniem? Za kim głosowaliście? Stara babina odwróciła się, otarła nos palcami, złożyła ręce i zawołała: — Nale, moi złoci, kiedy przyjechałam do Katowic, a uwidziałam wszędzie takie piękne ulice i miasta, i taką paradę, jaką nam Niemcy robili... bo nam muzyka grała i wszystko, a ludzi było okropnie moc, a kiedy-żem to wszystko widziała, tom prawiła potem do swoich krewnioków: — Nalą, ludkowie złoci, po co byście 306 chcieli do Polski należeć, kiedy wam tu tak dobrze! I dałam kartkę na Niemców! — Bydło! — wykrztusił Emil z wściekłością, splunął pod nogi przerażonej babie i uciekł. ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY Od wczesnego rana maszerowali. Słońce stało już wysoko. Obłoki rozpływały się w błękicie, wynurzały się nowe, rozbielały, przewędrowały kęs nieba i również zamieniały w błękit. W powietrzu była cisza i wiosna. Błękit i powietrze dzwoniły skowronczym śpiewaniem. W młodych zbożach i w przydrożnych trawach skrzypiały koniki polne. Położyli się wszyscy, gdzie komu wygodniej. Na przydrożnych szkarpach, pod; drzewami, w bruzdach zbożowych, gdzie spoczywał wilgotny, orzeźwiający chłód rosy. Ludzie byli zmęczeni. Tornistry i plecaki pozrzucali na ziemię, karabiny w kozły, a przepocone marynarki pościągali z grzbietów i na słońce wystawiali. Niektórzy nawet buty zdjęli. Inni rozłożyli się wygodnie na trawie, oczy nakryli daszkami czapek lub rondami kapeluszy i odpoczywali. Droga, jak daleko okiem sięgnąć, była wymarła. Sza-rzyła się w słońcu prostą smugą, aż do tamtego miejsca, gdzie lasek wyrastał u granic spojrzenia. Po jej bokach szły rzędy drzew, malały stopniowo, do ziemi przykucały. A w ich szczerbatej ramie droga stawała się coraz węższa i węższa, aż w końcu znikła pod laskiem. Ludzie . odpoczywali. Zmieszany, przyciszony gwar ich rozmów, dym tytoniu i ostry swąd przepoconych 307 koszul płożyły się naokoło. Chwilami podnosili głowy, kiedy nad nimi przechynął czyjś rozkaz lub Wołanie. Potem znów opuszczali je z ulgą na trawę. Z daleka, z bardzo daleka przywlekał się czasami ściszony, uwiędły już, ociężały grzmot armat. Ludzie nie zwracali nań uwagi. Przetaczał się nad ziemią, wszelkiej grozy wyzbyty, i konał opodal, w bruzdach i zbożach. Gustlik i Emil siedzieli w rowie, oparci plecami o szkarpę. Milczeli. Każdy z nich myślał o minionych zdarzeniach. „No, bo teraz to już skończyło się wszystko — myśleli. — Swoje zrobiliśmy, głosami naszymi przekonaliśmy świat, że to nasza ziemia i zbyte. Mogło ich być więcej, mogło! Ale pieron by się spodziewał, że aż tylu tamtych emigrantów niemieckich zjedzie! No, ale zawsze na swoim postawiliśmy." W pierwszych dniach cisza była na świecie. Jak u człowieka, co ostatnim wysiłkiem kamień z drogi odwalił i teraz siadł odpoczywający. Lecz niedługo trwało. Gdzieś tam w świecie zaczęły się targi. Potem rozleciały się wieści po całym Śląsku: —' Komisja Międzysojusznicza w Opolu uchwaliła przyznać Polsce powiat rybnicki i pszczyński oraz skrawek powiatu katowickiego. A za nimi poleciały drugie wieści: — Dyrektorowie kopalń i hut wraz z niemieckim komisarzem plebiscytowym Urbankiem uchwalili na konferencji w Katowicach, że polskich robotników po plebiscycie tak będą szykanowali, iż opuszczą miejsce zatrudnienia, a zastąpieni zostaną przez robotników niemieckich! W odpowiedzi stanęły kopalnie, wymarły huty, wszystkie maszyny pozdychały, a na świat spadła burza. Ludzie wygrzebali z wądolców ukryte ongiś kara- 308 biny maszynowe, wynieśli z gnojowisk ciężkie skrzynie z granatami ręcznymi. W ciągu jednej nocy stosy blaszanych puszek napełniły się dynamitem, siekańcami, gwoździami i tłuczonym szkłem. Za tajemnym rozkazem Śląsk poszedł po raz trzeci do powstania. Wyleciały w powietrze wszystkie mosty nad Odrą. Rozkrzyczały się granaty, znowu ziemię przeorały, pod niebo wystrzeliły płomieniami. Rozdzwoniły się dzwony, rozjęczały syreny po kopalniach i hutach. Śląsk aż po Odrę musi być w naszych rękach! Niewiele już brakuje! — Moc już temu dni? — zapytał Gustlik. — Ty, Emil... — O czym mówisz? O powstaniu? — O powstaniu! — Porachuj! Trzeciego maja... z Warszawy wyjechaliśmy wieczór trzeciego maja, teraz mamy szóstego, to są trzy dni! Fajnie idzie! Przetoczył się nowy grzmot dalekich armat. — Słyszysz, jak tam walą? — rzekł do Gustlika. — Słyszę, gdzie to jest? — Gdzieś pod Koźlem. Albo może pod Kędzierzynem. My tam idziemy! — Bobrze, ale skąd nasi wygrzebali armaty! — To są niemieckie armaty! To ci pierońscy germa-ni biją! Słyszysz? — Słyszę! — Wstawać! Wstawać! — rozkrzyczała się nagle komenda. — Zbiórka! — Pierwsza kompania zbiórka! — Druga kompania zbiórka! Do szeregu stawaj! — Trzecia kompania zbiórka! Ruszać się tam, kumple! Ustawiły się długie rzędy czwórek, rozpadły się kozły karabinów, zachrzęściły rzemienie, wyrosły ponad głowy ciemne lufy, — Baczność! — przewinął się ostry krzyk komendy. Znieruchomiały kolumny, stężały w bezruchu. —- Pierwsza kompania, marrrsz!... Zadudniała ziemia miarowym krokiem, zakolebały się lufy karabinów nad głowami. — Druga kompania, marrrsz!... — Trzecia kompania... poczekaj, pieronie, aż zawołam! Trzecia kompania, marsz! Przydrożne drzewa zakryły się tumanem pyłu, roz-kolebały się szeregi rytmicznym stukotem podkutych butów, rozkołysały się z boku ramiona ludzkie zgodnym ruchem. Droga zaczęła płynąć w tył pod ludzkimi stopami, długi różaniec drzew jął mijać ludzi. A na przedzie zerwała się piosenka, ujęła pod ramiona każdego, ruszyła zawadiackim krokiem: O przyszło mi, przyszło, od majora pismo! Musza maszerować, musza maszerować, na wojenka isto! Musza odejść ojca, matka, miłośniczka! Musza maszerować, musza maszerować, nad prusko graniczka! Roz!... dwa!... trzy!... Szli przez cały dzień. Czasem przeleciała nagła komenda, kolumny się załamały, pomierzwiły, po rowach i w cieniach drzew na ziemi pokładły. Na krótki odpoczynek. Potem znów wstawali, podrywani ostrym wołaniem, zarzucali -;; coraz bardziej ciężące karabiny na plecy i znowu szli. Stopniowo ucichały pieśni, znużenie pętało uznojone nogi. 310 -—Emil, długo jeszcze pomaszerujemy? — zapytał Gustlik pod wieczór. — Niedługo. Dzisiaj jeszcze musimy stanąć w Sośni-cowicach. Tam jest zbiórka. — A potem? — A potem? Słyszysz? Dyć ci pieroni dalej rypią z tamtych armat. Widać nasi na pięty im lezą. Musimy pomóc. Myślę, że jutro rano zaczniemy. — Masz mapę? — zapytał znowu Gustlik. — Mam! Zaraz się popatrzymy. Emil, jako dowódca trzeciej kompanii, otrzymał mapę w Bytomiu. I nowy rewolwer. Oparł się teraz o pień, wydobył ją z zanadrza, pomiętą, roztoczył i nachylił się. Tuż obok niego Gustlik. Za chwilkę oczy ich błąkały się nieporadnie po plątaninie kresek i znaków, potem jęły powoli ujmować poszczególne miejscowości, które od rana przewędrowali. — Widzisz, tu jest nasza droga! — pokazywał palcem na kreskę — tu są Sośnicowice. Potem już są lasy. Po obu stronach. My pójdziemy jutro na Sierakowice, a potem na Kotlarnie. Może tam jeszcze są Niemcy. Po lewej stronie jest las dzierzganowicki, po prawej — starokozielski. Pójdziemy se w cieniu. Bo jutro zaś będzie farońsko dopiekało! Podniósł głowę i spojrzał po niebie. Czyste było. Słońce schodziło ku ziemi. Nad widnokręgiem gorzały chmury jak stężałe kłęby purpurowych płomieni. Ludzie znów odpoczywali. Twarde, kanciaste twarze błyszczały potem. Siwe oczy patrzyły przed siebie hardo. Czasem wychynął ponad ściszony gwar czyjś śmiech, czasem ktoś głośniej zapieronował. U wszystkich była widoczna ulga, jaką im odpoczynek przyniósł. Błąkał się swąd przepoconych koszul. — No, jeszcze, chłopi, kąsek idziemy, a potem odpoczynek! -—rzucił Emil do swych ludzi. '.rn ¦, 311 — Dobrze, Wałoszek, bo mnie już pierońsko nogi bolą! — uradował się ktoś z gromady. Gustlik podniósł się i poszedł w kierunku grupy powstańców żywo coś rozmawiających. — Pójdę się podziwać, o czym tam tyle mówią — rzekł do Emila. — Idź! Ja idę teraz do dowódcy batalionu. Gustlik stanął za kręgiem towarzyszy. Ujrzał w środku jednego z powstańców. Miał koszulę podniesioną, a lekko nachylony wypinał tyłek do ludzi. — ...podziwejcie się koledzy! — mówił — do beczki mnie pieroni wrazili, na dół głową, a bili! Maryjko święto! a bili! ; — O kim mówi? — zapytał zdziwiony Gustlik sąsiada. — O kim? Na, o Orgeszowcach, co go w Gliwicach katowali. — ...podziwejcie się, jak mnie bili! — mówił powstaniec i palcem wodził po szerokich, ciemnych szramach tworzących gęste bruzdy po ciele. — A mówię wam, krew ze mnie sikała, jak nie przymierzając z wieprzka! Ale pieroni! A tu! -— podniósł koszulę jeszcze wyżej i odsłonił wyżej pocięte plecy. Te same szramy, a miejscami wgłębienia. — Widzicie, koledzy! Takimi drutami mnie bili, ci pieroni, kiedy żem na ziemi bezwładny leżał! A na końcach były jakieś kulki. Trzy miesiące lizałem się w szpitalu. A jednak nie dali mi rady! Teraz ja im pokażę, co to znaczy! Maryjko święto! Będę mordować, zabiję każdego dziada, pichnę bagnetem, do ziemi przybiję, że go wszyscy diabli wezmą! Za tą naszą krzywdę!... Przysięgam Bogu, że tym pieronóm się odpłacę!... Przysięgam!... — i trzymając w jednej dłoni uniesioną koszulę, stał w zachodzącym słonku, z podniesionymi palcami, „zaprzysięgający pomstę krwawą. — ...a mówię wam, koledzy — mówił dalej — moc ich było, co w tamtej beczce uświerkli. Inszych zaś, gdy wyciągali, to już na poły zabitych. Potem jeszcze im przyłożyli, jak się patrzy, gumowymi knutlikami, albo pod mur wysmyczyli, raz strzelili do głowy i szlus! Mnie jakoś Bóg opatrował! A to dlatego, żeby im odpłacić! Za siebie i za tamtych, co zostali zakatowani. A teraz, chłopi, to już wiecie wszystko! — rzucił na zakończenie, obciągając koszulę. — Faronie, to nic! — wtrącił jeden z gromady — moją siostrę tak długo męczyli, że na trzeci dzień um-rzyła, chudziątko! W lesie ją dostali w pazury! Leciała do mnie z chlebem, bośmy prawie pod lasem do nich prali... wiecie, do germanów! Dopadli ją w lesie! Z piętnastu chłopa na niej było! A to takie młode dziewczę. I na trzeci dzień skończyła! Tak ją zostawili w lesie. Gdyśmy potem szli, tośmy ją znaleźli! A wtedy, tom ją pomścił! Trzech my chwycili. Ja nic. Wziął nóż i pich każdemu do brzucha! A potem do góry nożem! Aż pie-ronowi bachora wyszły na wierzch! To za moją siostrę, chudziątko biedne! Reszta uciekła! Już ich może nie dostanę w pazury! Ale wtedy, na grobie jej, prawiłem^ że choćby pieroni, ale pomszczę jej niewinną śmierć! I tak będzie! Pomszczę! Pomszczę! Gustlika ogarnęło przerażenie. Otrząsnął się bezwiednie. — Cóż się tak, kolego, strzepujesz? — zapytał sąsiad z drwiącym uśmieszkiem. — Nie wierzysz?... Dyć, gdy mojego ojca starego dopadli... Gustlik już nie słuchał. Odszedł. — Ty, nie jest to jaki „hajmatstrojer"? * — poleciało> za nim podejrzliwe pytanie. * Heimatstreuer (wiem.) miaekiej. — członek organizacji nie- 312 313 — Ale nie! To brataniec naszego komendanta! To... Więcej już nie słyszał. Przyśpieszył kroku. Zdawało mu się, że na samo dno piekła zstąpił, a teraz pragnie uciec i zapomnieć o wszystkim. — To straszne! To straszne! — powtarzał. Ujrzał znowu ten bezmiar nienawiści, jaki zżarł serca ludzkie, spojrzał jej oko w oko, przeraził się. Jak to mówił tamten ksiądz proboszcz Jankowski?... Nie może sobie przypomnieć. Nigdy już sobie jego słów nie przypomni. Zrozumiał tylko tyle, że inaczej być nie może. To ów kąkol schodzi, który tamci posiali niebacznie. — No i co? — obudził go z zamyślenia głos Emila. — Nic! To tamci opowiadają o swych przeżyciach w czasie powstań! — skłamał częściowo, nie chcąc mówić o tym, czego by Emil nie zrozumiał. Kiedy stanął w szeregu, a szereg jął znowu rytmicznie przemierzać samotną drogę, patrzał w swoje myśli. Zastanawiał się nad sobą. Toć i u niego serce nieraz powlekało się jakby skorupą. Kiedy to było?... Już wie. Kiedyś w kopalni w Karwinie. Potem przy maszynach na szybie wiatrowym. Maszyny uczyły go zawziętości i zimnego patrzenia na codzienne sprawy życia. Zdawało się, że wypełły doszczętnie wszelką miękkość z jego serca. Jak niepotrzebne chwasty. A potem w hucie? Tam uczył go mądrości życia ujarzmiony ogień. Wuj na szczycie „Emmy". I te potwory ryczące, walące spod stropu ciężkimi łapami w podstawione bloki rozżarzone, młoty parowe, walce w ciemnej hali, miażdżące żelazne belki na wstęgi i smugi roztrzęsionych zwojów ognistych. A potem widoki śmierci najmilszych towarzyszy w czasie powstań górnośląskich... Wszystko uczyło go, a na dziwy, jesz- 314 cze się nie nauczył! Ustawicznie wraca do tamtych ckliwych wzruszeń, godnych głupawej dziewczyny! Za-pieronował!... — Cicho być, kamrat! Nie pieronuj! — odezwał się dobrotliwie sąsiad, stary chłop. — Dyć już niedaleczko mamy. Tam za ten las i będzie rast! * Ja jest stary, a nic nie mówię, a ty młody, a będziesz pierondwać!... O zmroku już, koło godziny dziesiątej, dotarli do So-śnicowic. Na niebo wysypały się gwiazdy. Na ludzi czekały kotły z wieczerzą. Pojedli, powchodzili w ozwar-te stodoły, ułożyli się na rozesłanej słomie i zasnęli. Gustlik, zanim sen do niego przyszedł, jął przesuwać różaniec wspominek. Nagły wyjazd z Warszawy, podniecenie, jakie zastał na Górnym Śląsku, tłumy uzbrojonych powstańców, wyruszających na front, polskie chorągwie na wieżach kościelnych, na kominach i szczytach domów, kilkugodzinny pobyt w Ligocie, pożegnanie z Helenką, wymarsz z kompanią, złożoną z ligockich i okolicznych górników i hutników, ich zawziętość i radość ostatecznego policzenia się z wrogiem, uciążliwy, codzienny marsz, spotykane tłumy ludzi, wynoszących im chleb i wodę na drogę, mijane samochody ciężarowe z amunicją i karabinami maszynowymi, rozproszony po drodze oddział włoski, usiłujący ich rozbroić, słońce na niebie, cieknące żarem, i radosny zapach ziemi... — wszystko tworzyło barwny korowód, wędrujący pod jego powiekami. — Z Panem Bogiem, Helenko! — Z Panem Bogiem! Dej ci, Boże, szczęści! Ja idę za wami! — Za nami? Po co? — Jako sanitariuszka! Jutro wyjeżdżamy ze szpitalem polowym! Wiedział, że Przystań Kozielska z Kędzierzynem Rast (niem.) — odpoczynek. 315 i Góra świętej Anny, to dwa najważniejsze przyczółki mostowe. Emil o tym mówił. Zdobyć je muszą! Powstańcy z lewego brzegu Odry wycofali się na prawy brzeg. Teraz trzeba dojść do jej brzegów i utrzymać. Za wszelką cenę zdobyć i utrzymać! Inaczej nie będzie zwycięstwa! Jutro rozpocznie się natarcie. Kotlarnia, leżąca po drodze, już zdobyta przez grupę Cymsa. Tak samo Stara Kuźnia i Ortowice. Jutro ich kompania pójdzie na Bierawę, tamte dwie przez Starą Kuźnię na Sławięcice. Wcześnie rano ruszą. Bierawa jeszcze w rękach niemieckich. Z grupą Cymsa wykurzą ich stamtąd, pójdą na stare Koźle, na Brzeźce i na Kłodnicę. Czy się też wszystko uda? Jakiś Fojkis i oddziały Krii-gera od wschodu, od Sławięcic i od północnego wschodu, od Cisowej i Raszowej zaatakują jednocześnie Kędzierzyn. Dobrze się mapie przypatrzył, kiedy Emil wodził po niej palcem. Pamięta — wzdłuż powyginanej linii Odry biegnie kolej, jakby biczem śmignął. Oni pójdą wzdłuż drogi między torem a Odrą. Dobrze, że matka o niczym nie wie. Już do niej tak dawno nie pisał. A jeżeli... Eh, nie warto myśleć o śmierci! Lepiej, że teraz nic nie wie. Płakałaby niepotrzebnie. Helenka była u niej przed dwoma tygodniami. Mówiła. Dobra dziewczyna!... Helenka!... Po tej wojnie, jeżeli powróci, już da na zapowiedzi. Trzeba już raz zrobić wesele. Potem pójdzie... Nie, na Śląsku Cieszyńskim nie ma co robić. Zostanie na Górnym Śląsku! W hucie albo w kopalni... W kopalni... Gdzieś tam wiatr szumi za dalekimi drzwiami w chodniku... Lampa zgasła. Dobrze tak po ciemku odpoczywać i szumu słuchać! Znużenie wycieka z kości jak brudna woda spomiędzy zwałów węgla. Będzie węgle czyściutkie, lśniące, oczy hawierskie radujące... Z daleka gwar jakiś idzie. Jakby dalekie maszyny bełkotały... W trzecim poziomie pompy... Dobrze 316 tak odpoczywać w szumie wiatru podziemnego i w dalekim gwarze bełkocącej pompy... Dobrze tak!... Zerwał się. Ktoś targnął za wrota stodoły i wrzasnął: — Auf, koledzy! Wstawać! Za pół godziny zbiórka! ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI Rozbite oddziały Cymsa wracały spod Starego Koźla. Chyłkiem, w pojedynkę, coraz przypadające do ziemi. Uznojeni ludzie ostrzeliwali się. Jeden i drugi krył się za kępą trawy, w rowy przydrożne, za nasyp kolejowy, celował w podchodzące postacie i strzelał. Potem się zrywał i znowu umykał za najbliższy schron. Słońce prażyło. Niebo było czyste. Nad ziemią niosły się krzyki ludzi, komendy jakieś, wołania, skowyty i rzężenia konających, pieronowania uchodzących. A ponad tym wszystkim szczekały zajadle maszynki i klaskały karabiny. Od czasu do czasu wstrząsnął rozparzo-nym powietrzem ryk armat, pod niebem rozfalowało się lecące wycie, a za małą miareczkę czasu pomiędzy ludźmi rozpękała się ognistym słupem ziemia, wystrzelała czarną strugą wysoko, zawisła na chwilę w po-wierzu sklepionym czubkiem i spadała z powrotem. Strzaskany pociąg pancerny „Wilk" charkotał ostatkiem siły i wlókł się w kierunku bierawskiego dworca. Wyłupane połacie blach zwisały z boków lokomotywy i wagonów, trzęsły się i dzwoniły niesamowicie. Wyłamane ramienisko u lewych kół wlokło się po ziemi, skakało po podkładach, zbyrczało po kamieniach. Druga, mniejsza lokomotywa, przysłana z Bierawy, sapała się i wysilała się, by uwlec za sobą przyczepiony do niej ciężar. Ludzie cofali się. Żli i wściekli. Klęska! Atak się nie udał!... 317 Kompania Emila, przydzielona do batalionu Dworo-ka, przemykała się nadbrzeżnymi gąszczami w kierunku nacierających Niemców. Z drugiej strony, poza drogą i torem reszta batalionu. Cyms wysłał pomoc. Żeby przynajmniej tamtych pieronów powstrzymać, na tyle powstrzymać, żeby zdziesiątkowane oddziały jego mogły się wycofać z linii. Godziny mijały. Emil rozrzucił swoich ludzi, a sam wysunięty z kilku towarzyszami usiłował pospólnie z nimi z toru szachować Niemców. Dopuszczali ich jak najbliżej, a wtedy dopiero brał pod krzyżowy ogień. Rozgrzane lufy piekły w dłonie. Amunicji nie było dużo. Każdy oszczędzał i długo wybierał cel i mierzył spokojnie, zanim zdecydował się strzelić. Spokój Emila udzielał się ludziom. Teraz zapalił fajkę, leży na brzuchu, a wsparty łokciami o ziemię, patrzy przez gęstwę krzaku, daleko mu do nieprzyjaciela. — Koledzy, a dobrze celujcie! — woła do ludzi i spluwa. Obok niego Gustlik. Też się podniósł o tyle, żeby spojrzeniem oblecieć jak największy płacheć pola. Widzi, tamci podnoszą się, skaczą kilka kroków i przepadają. W cywilnych ubraniach jedni, drudzy w mundurach, a wszyscy w hełmach na głowach. Słońce ześlizguje się po ogięciach hełmów. Tworzą dobry cel. Emilowi ludzie czatują pilnie, skoro z trawy lub ze zboża podniesie się człowiek w hełmie i rzuci się w bieg. Wtedy przez chwilę muszka karabina chwieje się na wprost jego piersi, a kiedy strzał odrzuci ją nieco w górę, często się zdarza, że tamten podnosi ramiona i pada. Potem już nie wstaje. — Już zaś jeden! — mruczy do siebie któryś z powstańców, przewraca się na bok i supła węzełek na sznurku, co mu z kieszeni wybiega. 313 Ludzie Cymsa już się wycofali. Teraz albo trzymać Niemców nadal, dopóki nie przyjdzie pomoc, albo też to samo uczynić, wycofać się! — No, jak długo się da, będziemy dzierżeli! — mówi Emil. — Koledzy, dobrze celujcie! — woła potem za siebie. Na drodze, pomiędzy linią kompanii Emilowej, a Niemcami czernią się trupy. To Cymsowi ludzie. Wiele ich jest? Gustlik znowu się podnosi i liczy. Oto niedaleko jeden leży. Jakby spał. Rękę podsunął pod głowę i śpi zwrócony twarzą do słońca. Tam drugi. Ten skurczył się, nogi podciągnął, głowę i piersi skulił. A tam trzeci, w rowie. Oparty plecami o szkarpę, z głową przechyloną w bok. Tam znowu dwaj! A tam jeszcze jeden! Dalej już nie można zobaczyć, bo teren się lekko obniża. Zdziwił się, że potrafi teraz tak spokojnie patrzeć na pobitych braci. Lękał się, że go żal ukąsi, że mu ich żal będzie, a tu nic. Spokojny i cichy teraz. To dziwne! A wczoraj wzięło go to, kiedy słyszał opowiadania powstańców o bestialstwie ludzkim i kiedy spojrzał w ślepia nienawiści ludzkiej. Uśmiechnął się. Ogień się wzmaga. Niemcom nadchodzą posiłki. A tam... pierona jasnego! — Emil, widzisz! — krzyknął Gustlik — widzisz? — Co? —¦ Pancerka niemiecka wali na nas! Spojrzał Emil, ujrzał. Od Kędzierzyna posuwa się jakiś pociąg. Dym tylko widać, idący schylonym słupem pod niebo, i górny przód lokomotywy z kominem. — Kamraci! — zawołał — pancerka niemiecka tu 319 ¦ jedzie! Kto ze mną na ochotnika? Musimy tor wysadzić! Ale pieronem! Ten kto ma granaty, za mną! Zerwał się i pognał schylony w kierunku toru. Za nim kilkunastu towarzyszy. Gustlik z nimi. Sadzili w ogromnych susach, przeskakiwali zagony, młode zboże pętało im się między nogami, przewracali się, zrywali, a wiatr i kule gwizdały. Rozkrzyczały się karabiny niemieckie. Coraz któryś z biegnących potknął się i już nie wstawał. Reszta pędziła. Jeszcze tych kilka zagonów, teraz przez szeroki rów, teraz przez drogę, znów przez rów, teraz jeszcze do toru. Gustlik doznawał wrażenia, że biegnie ze śmiercią w zawody. Kto kogo prześcignie? Dopadli toru. Zapadli w rów. Emil obejrzał się. — Kto został? — rzucił zdyszany. — Potempa. — Buła. —• Wawrzyczek... a Funiok też. Rzucił komendę. Ludzie rozpryśli się wzdłuż toru, wyczołgali się na nasyp, teraz szybko wygarniają kamienie spod szyn. Ażeby uczynić wgłębienie na granaty. Gotowe! — Raz! dwa! trzy! — liczy spokojnie Emil. Szarpnęli wszyscy równocześnie zapalniki, tlejące granaty wepchnęli pod szyny, stoczyli się szybko w rów i, schyleni teraz nisko, pognali przed siebie. Jak najdalej od granatów. Rozłamał się skowyt eksplozji, wdrążył się w uszy boleśnie. Odwrócili się wszyscy. Ujrzeli, że z tumanami ziemi, przetkanej krwawymi błyskawicami, wznoszą się ciężko pogięte szyny, wykręcają w powietrzu i z dzwoniącym łomotem spadają szeroko. W lśniących pręgach toru czerni się ogromna wyrwa. — Chwyciło! — mruknął zadowolony Emil. — A teraz chłopi, do krzaków. A jak tamci nadjadą, to prać! 320 Niezadługo nadjechał pociąg. Stanął zziajany przed wyrwą. Ciężki, czarny, zakuty w nitowane blachy. Z boków i z wieżyczek sterczały miotające ogniem lufy maszynek. Ludzie przylepili się do ziemi, rozpłaszczyli. Kule siekły ziemię naokoło, wybijały gęste słupki szarej kurzawy z bruzd, ścinały gałązki, wyły przeciągle, żywotów ludzkich szukały. Czasem dało się słyszeć głuche a mocne pacnięcie. Wiedział każdy, że to kula trafiła w ciało ludzkie. — Nie uciekać! Leżeć! — wołał Emil, usiłując przekrzyczeć skołtuniony jazgot i szczekanie karabinów maszynowych z pancerki. Zauważył bowiem, że ludzie jego, przerażeni ogniem niemieckim, zrywają się do ucieczki. I widział, że ubiegali zaledwie kilka kroków, a kładli się załamani na ziemię. Teraz otworzyły się wrota pierwszego wagonu, potem drugie i trzecie. Z otworów jęli wyskakiwać Niemcy z karabinami w łapach. — Ognia! — krzyknął Emil. Nie trzeba było rozkazu. Rzygnęły karabiny powstańców, poleciały dalekim łukiem granaty, a maszynki powstańców, ukryte gdzieś w głębi za drzewami, rozkrzyczały się zajadle. Część Niemców legła koło pociągu, reszta zaś zasilona nadbiegającymi oddziałami, rzuciła się do ataku. — Bić w pieronów! Bić w pieronów! — krzyczał Emil i, nie patrząc już za siebie, co jego ludzie czynią, sięgał szybko do kieszeni po magazyny, ładował, podnosił, mierzył chwilkę i strzelał. Raz po razie. Za nim i koło niego to samo. Szarpane powietrze wyło, grzmot strzałów i wybuchów eksplodujących granatów kłębił się, w uszy wbijał się rozpalonym klinem. — Bić pieronów! Lej go! Bij pieronów! — przewijały się krzyki ludzkie, zmiętoszone, jakby krwią ociekające. — Hurrra! Yorwarts! Hurrra! — leciało z drugiej 21 — Wyrąbany chodnik, t. 2 321 strony. Czarne nachylone hełmy bodły przestrzeń, a spod ich ogiętych rond błyskały zęby, bagnety zaś łuskały słońce. Pędzili. Kładli się na ziemię, zataczali, a nowi znów wstawali i pędzili. Coraz bliżej... Coraz bliżej... — Granatami! — woła Emil. Zaświszczały ciemne kule nad głowami, zakreśliły ciężkie łuki, upadły między Niemców. Wytrysnęły pod niebo strome pióropusze ognia i ziemi. — Jeszcze raz! Granatami! Nowe kule ponad głowami, nowe ryki eksplozji, nowe słupy płomieni! Tamci załamali się, przypadli do ziemi... teraz wstają i zmykają! — Bić w pieronów! — wrzeszczy ochryple Emil. — Ty, Emil! Do ataku! — krzyczy Gustlik na Emila. — Dobra! Koledzy, do ataku! Auf! Naprzód!... — Zerwał się, lecz w tej samej chwili posłyszał wyjący ponad sobą pocisk. Rzucił się na ziemię. Szarpnęło nim gwałtownie. Osypało ziemią. W uszy boleśnie pięściami trzasło. Obejrzał się. Kilkanaście metrów poza sobą ujrzał ogromną dziurę, a naokoło dym, czarną ziemię i trzech towarzyszy, zszarpanych na strzępy. Krew bluzga z rozwalonych piersi i brzuchów. Teraz drugi huk! „Pieroni! Z miotaczy strzelają!" — przemknęło mu przez myśl. Trzeci huk! Zrozumiał, że nie strzyma. Krztusi się dymem, co się teraz rozwlókł nad ziemią. Siny, jakiś modrawy. Czwarty! Koło drogi wystrzelił wysoko płomień, dwa ciała ludzkie uniosły się skośnie czarnymi bryłami i prze- 322 padły gdzieś w zbożu. Na kupie szarego kamienia czerni się kształt oderwanej nogi ludzkiej. — Skokami... cofać się! — krzyczy. — Cofać się... skokami! Zaznaczyła się powrotna droga trupami. Żywi zaś ostrzeliwali się, odgryzali, wstrzymywali parcie tamtych krzyczących postaci w hełmach z żółtymi opaskami na ramionach. Emil z Gustlikiem ostatni schodzili z przygodnych schronów. Po drodze schylali się nad poległymi, szybko przeszukiwali kieszenie, wybrali resztę nabojów i znowu strzelali. Lufy parzyły w dłonie. Słońce przechylało się ku zachodowi, lecz spiekota nie ustawała. Oczy szukały wody, choćby- trochę wody na pokrzepienie. Pot zalewał oczy, do kącików ust spływał, taki słony pot... Ich gromada rzedniała, ogień ich rzedniał, a tamci szli i szli, wybijając im spod nóg strużki pyłu. Słońce już wspierało się na zaodrzańskich lasach, kiedy osiągnęli pierwsze chałupy w Bierawie. — Poczekajcie, pieroni!... — chrypiał Emil. — Dzisiaj daliście narn w skórę! Ale jutro... pojutrze!... Teraz oddziały Cymsa broniły Bierawy. Oddział Dworoka zaś rozbity, uznojony, wyczerpany i głodny wycofywał się za tor w dzierzgowski las. I Cyms nie wstrzymał naporu. Powstańcy cofali się nadal. Na Kotlarnię, Dzierzgowice i Ortowice. Głęboka już noc była, kiedy Emil nareszcie pozbierał koło siebie swoją kompanię. Stali wszyscy ponurzy, ciemni, milczący. Emil przeszedł wzdłuż dwójek. Sam je chciał policzyć. — No, moc? — zapytał Gustlik. — Trzycetsześć chłopa brakuje! — mruknął. — Koledzy! — zawołał teraz, wysunąwszy się przed kompanię. — Koledzy! Dzisiaj pieroni dali nam w skórę. Chybio nóm trzycetsześć chłopa. Nie wszyscy są ' 21* 323 zabici. Ponikierzy zabłądzili. Ale straty są. No, ale i germani też je mają... Dzisiaj klęska! To nic. Jutro... albo pojutrze odpłacimy im to wszystko! Pierona, koledzy! — Niech se tylko kapkę pojem a wyśpię, a zaraz pójdę, panie komendancie! — zawołał z mroków czyjś mocny głos. — Teraz, chłopi, do tamtej stodoły... widzicie, gdzie jest to światło. Tam dostaniecie chleb i szpyrkę. Pojedzcie se a spać. Wachy wystawi druga kompania. Plutonami po wieczerzę! Nazajutrz cały dzień czekano na rozkazy. Ludzie odpoczywali, łatali ubranie, czyścili karabiny i klęli. Skądsiś spoza starokuźnickiego lasu dochodziło szczekanie karabinów. Rzadkie, pojedyncze. Emil poszedł z Cymsem do Sławięcic. Przyniósł wiadomość, że rano miano atakować Bierawę i posunąć się na Stare Koźle, lecz nie starczyło sił u Cymsa. Ludzie jeszcze zbierali się, co w ciągu ubiegłej nocy pobłądzili w rozsypce. Grupa Fojkisa miała atakować od Sławięcic, oddziały Kriigera zaś, co już były dotarły do Zdzieszowic, wycofały się na Leśnicę. Lecz jutro na pewno atak z trzech stron! Kędzierzyn i Przy. stań Kozielska muszą być wzięte! A jutro wesprze nas bateria Ordona i pancerka „Pie-ron" — dodał jeszcze Emil. Gustlik jakby stężał w sobie. Całodzienne patrzenie w ślepia śmierci, ocieranie się o nią, widoki licznych skonów jego towarzyszy, piekło pękających granatów, krzyki, przekleństwa, charkoty umierających, wzrastająca zaciekłość i gniew — wszystko to jakby skorupą oblepiło jego serce. Już był teraz spokojny i niczemu się nie dziwił. Chwilami jedynie wyczuwał lęk przed 324 śmiercią. Lecz i ten mijał. Jeżeli teraz przyplątała się znienacka myśl o niej, wydawała mu się tak obca i śmieszna zarazem. Rozumiał jednak, że gdyby nie obecność Emila, załamałby się. Poszedł spać z innymi. Całodzienny odpoczynek dobrze mu zrobił. Fizyczne zmęczenie opuściło go do reszty. Na drugi dzień, kiedy oddział ruszył lasami w kierunku Bierawy, zdobywanej przez Cymsa, śpiewał najgłośniej. Ucichnął dopiero, kiedy natknął się na kilku sanitariuszy niosących na improwizowanych noszach rannych powstańców. Jeden z rannych skomlił. — Co mu jest? — zapytał odpoczywających sanitariuszy. — W brzuch dostoł kulką i strzewa mu potargało! — odparł zapytany, zapalając fajkę. — Pieroni strzelają kulami dum-dum! — rzucił drugi. — Nasz kamrat uświerknie nam po drodze. — Dokąd go niesiecie? — Do zameczka w Dąbrowie. „Mnie też tam poniosą!" — przemknęło znienacka przez jego myśl i otrząsnął się. Zatrzymali się pod Bierawą oczyszczoną z nieprzyjaciela. Dlaczego — nie wiedział. A niech by tak czekali, choć by do końca powstania. Wyczuwał jakiś niepokój. Tamta myśl, że i jego mogą ponieść do zameczka Dąbrowy, nie opuszczała go. Kłuła go jak niewidoczny kolec ostu w dłoni. Odeszła dopiero wtedy, kiedy poderwała go z legowiska Emilowa komenda. Rozsypali się ludzie w tyralierę, nasadzili bagnety na lufy i teraz jęli się posuwać na skraj lasu. Aż do toru, lecącego nasypem wzdłuż łąk podleśnych, szli jeszcze bezpieczna. Ponad głowami, wysoko gdzieś, zawył czasem zabłąkany pocisk karabinowy, ściął kilka gałązek lub pacnął w pień. Pokładli 325 się na torze. Od kamienistego gruntu buchał żar. Słońce tkwiło w białym błękicie i syciło powietrze lotnym, rozpalonym złotem. Powietrze dygotało nad ziemią, dech ludzi wysuszał gardła. Oczy szukały wody, patrzyły z żalem za opuszczonym cieniem lasu. Po tamtej stronie kołtunił się krzyk bitwy. Karabiny, maszynki, miotacze min, eksplozje, ryki rozrywanych granatów, pękate dudnienie powstańczych bomb i trzask palących się opodal bierwion chałupy. Ludzkie głosy, płatające się w tamtej burzy, zdawały się być tylko westchnieniami. Samych ludzi nie było widać. Czasem tylko uchwyciło oko schyloną sylwetkę człowieka, przemykającą chyłkiem między zagajnikami, lecz i ta przepadała. Jedynie czarne, rozwiane płachty dymu wynosiły się nad rozkrzyczaną ziemię. Ludzie wychylali głowy nad szkarpę, a serca jakoś dziwnie dygotały. Z daleka przyleciał ostry, potrójny gwizd. — Koledzy! — krzyknął Emil — teraz skokami na komendę! Baz!... dwa!... trzy!... Już! Skurczyły się mięśnie, rozprężyły w nagłym podrzucie, ludzie skoczyli i ogromnymi susami jęli przebiegać wyniosły nasyp toru. Wpadli wszyscy w rów, chwilkę odetchnęli i teraz w pojedynkę zaczęli podbiegać w u-patrzone bruzdy i krzaki. Emil z Gustlikiem na przedzie. A za nimi towarzysze. Nikt nie strzelał. Niemcy ich nie zauważyli. Ciągle tylko zbłąkane pociski wyją nad głowami. To dobrze. Będzie można bez strat podejść na stanowisko. Ludzie zrywali się, przebiegli kilkanaście kroków i znowu padali. Emil ciągle na przedzie. Za nim Gustlik. A za Gu- 326 stlikiem szeroka, szczerbata linia towarzyszy. Zrywają się, biegną schyleni i padają. Zrywają się, biegną, lecą I padają. Ciągle bez wytchnienia. Już dobiegają do ludzi Cymsa. Marudery jakieś czy co? Oto tam leży ehuder-lawy chłopiec z żółtą przepaską na ramieniu. Ubrany z pańska. Niemiec!... Patrzy szklanymi oczami w słońce. Niedaleko nasz!... Na boku się położył. Z czoła sączy się strużka skrzepłej krwi. Gustlikowi wypadło położyć się koło niego. Spojrzał w twarz tamtego. Spokojna jak we śnie. Po ciemnej ranie na czole i po krwawej strużce duże muchy tłoczą się łakomie. Inne szukają miejsca nad czołem. Gustlik zerwał jakiś ogromny liść i nakrył twarz zabitego. Muchy zabrzęczały. Jedna z nich siadła na jego dłoni. Wzdrygnął się. Poderwał się i pobiegł naprzód. Jakby przed śmiercią uciekał, która dotknęła go drobnymi, zimnymi, łaskoczącymi nóżkami. Z daleka zamajaczyły liczne zabudowania. — Co tam jest, Emil? — zawołał, kiedy go ujrzał obok siebie w bruździe. — Stare Koźle! I znowu pobiegli. Zmieszali się z ludźmi Cymsa. Pod pierwszymi domami Starego Koźla. Ścieśniła się linia, bo stodoły i domy chroniły przed ogniem. — Naprzód, koledzy! Naprzód! — krzyczał jakiś czarny, spocony robotnik. Gustlik ujrzał, że powstańcy zachodzą ze skrzydeł na wieś. Zaczaił się za węgłem i śledził. Dojrzał wychylających się Niemców w głębi wsi. Wycofują się. Tam dwóch rosłych żołnierzy wynosi karabin maszynowy. Mordują się z jego ciężarem. Z boku biegnie jakiś oficer i krzyczy coś na nich. Gustlik 327 wycelował, chwileczkę wodził koniuszkiem lufy za nim, a potem strzelił. Oficer stanął, uklęknął powoli na lewe kolano, teraz oparł się dłońmi na ziemię. Po czworakach posuwa się. Potknął się i opadł na ziemię. Leży. Teraz prędko do tamtych, co z maszynką umykają. Wziął pierwszego na muszkę, strzelił. Nie trafił. Po raz drugi. Strzelił. Tym razem trafił! Niemiec puścił z dłoni maszynkę i runął twarzą w piach. Ciężar maszynki powalił drugiego. Zerwał się i ucieka. — Do ataku! — posłyszał czyjąś komendę. Obok niego przebiegali ludzie. Uciekają przed nimi żółte opaski. Z boku maszynka szczeka. Kule bzykają. Omszały płot stanął mu w drodze. Trzasnął kolbą po sztachetach, wyłamał szeroką dziurę. Rozsunął ułomki, przecisnął się na drugą stronę. Tam Niemcy!... Majstrują coś koło karabina maszynowego. Widać — zaciął się. Obejrzał się za towarzyszami. Nie ma! Ale są! Drogą przebiegają! A tamci już naprawili karabin. Jeden ujął za lufę, drugi kręci małą korbą. Celują na drogę! A wy pieroni! Rozejrzał się... Nie ma ukrycia, którędy by mógł podbiec do Niemców. A więc na przełaj!... Pomacał granaty u pasa. Są! Przerzucił karabin na plecy. Teraz maszynka tamtych zaszczekała. Ujrzał, że towarzysze jego przewracają się na drodze. — A, wy pieroni! — syknął. Pognał w kierunku maszynki. Niemcy ujrzeli go. Dwóch celuje. Klasnęły strzały. Nie trafili! Gustlik pędzi... pędzi... Jeszcze do tamtej kupki nawozu! Jest szarpnął zapalnik, zakręcił czarną, karbowaną kulę, rzucił!... Teraz drugi granat!... Poleciał za pierwszym. Gustlik rzucił się na ziemię. Równocześnie rozdarło się powietrze na strzępy. Teraz drugi raz!... Gustlik podniósł głowę... Szczekanie maszynki ucichło. - A widzicie! — "warknął. 328 Koło karabina walają się ludzie, reszta ucieka. Ż boku zabiega im drogę kilku powstańców. Zdjął karabin z pleców i pognał. Dopadł pierwszy maszynki. Ujął za stojaki, zaparł się nogami, odwrócił. Chwilkę parał się z lufą, teraz już nastawił. Siadł wygodnie na siodełku, nacisnął. Nic. Pas z nabojami zaciął się. Szarpnął raz i drugi, poprawił i nacisnął zamek kciukiem. Karabin zaszczekał przeraźliwie. Widzi, gdzie sieczą kule. Strzępi się drzewo, odpada tynk ze ściany. A tamci uciekają! Pokręcił korbą, przeważył lufę lekko w skos ku dołowi. Znowu nacisnął. Teraz dopiero! Uciekają! Uciekają!!! Po ziemi czernią się konający ludzie... Co raz któryś z tamtych pada! Nie mają się gdzie skryć! Przed karabinem ogromne, szerokie pole!... Karabin szczeka i szczeka! Błonki w uszach pękają. Boli!... Bokami przebiegają z krzykiem jego towarzysze. Ścigają tamtych!... No, teraz już wystarczy. Wstał ze siodełka, rozejrzał się, kogo by tu przywołać, żeby karabin ponieść naprzód. Teraz dopiero zobaczył czterech Niemców, leżących opodal na ziemi. Piąty czołga się ku niemu. — Hej, kamraci! — zawołał na biegnących towarzyszy — pójdźcie po karabin! Biegną! Schylił się, żeby odpiąć pas, a wtedy spostrzegł, że tamten Niemiec, wsparty jedną dłonią o ziemię, podnosi rewolwer. Usta wykrzywił, przekrwione, straszne oczy bodą go. — Pieronie! — krzyknął Gustlik i sięga po karabin, co go na trawę porzucił. — Przebiję bestię — postanawia w szybkim zrozumieniu. Ułapiły palce kolbę. Szybko!... Szybko!... Jezusku!... Klasnął strzał! W oczach rozpaliła się świetlista pla- 329 ma. Teraz ciemność zawala się na źrenice! Coraz większa... coraz większa... Daleko woda szumi... ciemna.woda... ogromna... ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI Oddziały popędziły za cofającym się nieprzyjacielem. Pod Brzeźcami wstrzymały się na chwilę. Lecz kiedy zdobycznymi maszynkami ujęły wieś w krzyżowy ogień, Niemcy uciekli. Dopiero Pogorzelec wstrzymał impet powstańców. I znowu ogień krzyżowy. Niemcy i stamtąd zostali wyparci. Teraz na Kędzierzyn! Od północy zachodził batalion I, od wschodu grupa Fojkisa, złożona z batalionu II, III i IV, a od południa oddziały Cymsa. Bateria Ordona grzmi gdzieś z Blachowni. „Pieron" podjeżdża na skrzyżowanie torów pod Kędzierzynem. Za Brzeźcami rozsunęły się lasy. Teraz łatwiej człowiekowi i raźniej tamtych tępić, bo teren otwarty. —¦ Lej go! Lej go! — darli się Emilowi ludzie i szli. Pod Pogorzelcami natknął się na trupy sześciu zmasakrowanych chłopów ze Starego Koźla i Brzeźców. Leżeli pod laskiem. Jedni z rozłupanymi czaszkami, drudzy pokrajani bagnetami, z powyłamywanymi kośćmi. Otoczeni rojem czarnych much, rozwaleni w słońcu, na trawie, w kałużach skrzepłej krwi, sini na twarzy, z wyszczerzonymi zębami. Widzieli ich przebiegający powstańcy. Komu w poprzek drogi leżeli, stanął na chwilę i nabrał widoku ich męczeństwa i śmierci w swoje zimne źrenice. A źrenice wtedy jakby bardziej zszarzały. — Widzicie, koledzy? 330 — Widzę! — Pomścić musimy naszych braci! — Pomścić! Pomścić! Zrywali się sponad tamtych zwłok, mocniej ujmowali karabiny i pędzili. A za nimi przystawali nowi powstańcy, popatrzyli na zabitych i gnali naprzód. Niemcy bronili się w Kędzierzynie. Trzeba było zdobywać każdą ulicę, każdy dom, każde okno. Zgiełk pękających granatów, krzyk ludzi, szczekanie karabinów i maszynek, i ryki eksplodujących armatnich pocisków z Ordonowej baterii toczyły się między domami, przelewały się ponad dachami, na ludzi spadały wraz ze śmiercią. Na przedmieściu napotkano pod ścianą dwunastu rozstrzelanych Polaków. Jedni obsunęli się po murze i teraz siedzieli, wsparci o ścianę, z przechyloną głową na ramię, inni zwinęli się w kłębek na bruku. Emil pierwszy ich spostrzegł. Zaklął, bo widok rudej krwi i znowu tych otwartych ust uderzył go jak ostry kamień w ciemię. Przeskoczył, nachylił się, i jął każdemu wsuwać dłoń za koszulę, na piersi. Może który żyje? Może czyjeś serce jeszcze bije? W lewej dłoni trzymał karabin, prawą odpinał guziki kamizelek i koszul, piersi dotykał. Piersi były jeszcze ciepłe, krew oblepiała mu palce, lecz życia już się nie doszukał. O ścianę odbijały się z wyciem niemieckie kule, z przeciągłym brzękiem dzwoniły po bruku. Emil nie słyszał. Dyszał ciężko. Przy dwunastych zwłokach otarł dłoń o strzęp marynarki leżącej na bruku. Coś go dusiło. Wstał i powiódł wzrokiem po swych ludziach. Leżeli na bruku, patrząc w niego. — Koledzy, a to widzicie? — i wskazał na rząd rozstrzelanych. 331 — Pierony zaklęte! — posłyszał w odpowiedzi. — Każdy z was musi ich pomścić. Każdy z was... ilu tych tu jest... tyle każdy z was tamtych... piero-nów... — ...zabije! — bryznął ostro najbliższy z powstańców. — A teraz, koledzy! Naprzód! Zadudnił bruk pod nogami, zaklaskały rzęsiściej strzały, ślub Emilowyeh ludzi jął się spełniać. Kędzierzyn został w nocy zdobyty! Mrok kładł się już na ziemię, kiedy ostatnie domy szturmowano. Niemcy bronili się. Trzeba było pęki granatów wrzucać do okien. Na poszczególnych ulicach jeszcze odzywały się strzały. To ukryci Niemcy usiłowali przebijać się opłotkami. Noc zapadła. Czarna, bezgwiezdna, nasycona oparami dymu, krwi i potu ludzkiego. Niemcy w Kozielskiej Przystani wyłączyli prąd elektryczny. Miasto zamieniło się w jakiś ciemny labirynt, po którym błąkały się tłumy powstańców, nawołujących się wzajemnie, szukających swych kompanii. Robiło to wrażenie jakiegoś olbrzymiego mrowiska rozkrzyczanego, w którym ludzie poślepli, i teraz chodzą, potrącają się niewidzący, wołają jakby niezrozumiałymi dla siebie językami, wybuchają gniewem, wpadają w opuszczone mieszkania, plądrują, światła szukają. Emil pogubił swoich ludzi. Dopiero kiedy z jakiegoś sklepu wytoczono beczki ze smalcem, i kiedy unurzano w nich kije z namota-nymi na końcach szmatami, i kiedy je zapalono, i ponad głowy wydźwignięto — rozwidniły się ulice, a ludzie przestali błądzić. Nazajutrz Emil zgromadził koło siebie towarzyszy. Wtedy ujrzał, że Guątlika nie ma. 332 „Gdzieś, faron jeden, zabałamucił się i nie może nas znaleźć!" — pomyślał. Lecz kiedy go i do południa nie było, jął się niepokoić. Towarzysze mówili, że go jeszcze widzieli w Starym Koźlu, lecz potem go z oczu stracili. — Pierona, chyba go nie zabiły? — usiłował się uspokoić. Wysłał kilku swoich ludzi na szukanie. Ogarniał go coraz większy niepokój. Ludzie po kolei wracali. Każdy powiadał, że ani nie widział, ani nie słyszał o Gustliku. Ponieważ Kozielską Przystań, którą mieli tego samego dnia atakować, zdobył już batalion I, i ludzie teraz odpoczywali, postanowił pójść sam na szukanie. — A czy już wszyscy wrócili, których posłałem? — zapytał. — Zaraz! Nie, jeszcze Leszczyk nie wrócił! — objaśnił ktoś. — Ale dyć tam idzie! — zawołał drugi. — Na, pójdź-że, pieronie! — No i co? — rzucił zniecierpliwiony Emil. — Jest! — odparł spokojnie Leszczyk, siadając na kamieniu. •— Gdzie? Żywy? — Żywy! Ale mu dojechali szpatnie germani... — Tóż gdzie jest? — Znalazłem go w zameczku... Wiesz, w starokuź-nickim lesie. W Dąbrowie. Leży tam jak jaki grof we fajnym łóżku na jedwabiach. Powiadam wam, chłopi, fajniste łóżko... Leży tam, głowę ma przewiązaną i nic 0 świecie nie wie... Ale dyszy!... A przy nim była jakoś fajnisto dzioucha, szwarno, i beczała. Jakoś libsta lub siostra. Ja się jej tam nie pytał. Pytam się tej dziou-chy: — Jest to Gustlik Wałoszek? — Jest — powiada 1 do beku. Cóżem miał robić. Miał głowę przewiązaną, oczy zamrużone jakby umrzyty. 333 Emil słuchał w milczeniu. Nie przerywał. W miarę opowiadania uspokajał się. Równocześnie radował, bo wiedział, że tamta dziewczyna, o której mówi Leszczyk, to Helenka. To dobrze. Pójdzie do Dąbrowy i zbyte. Nie dziwił się zbytnio, skąd się Helenka wzięła w dąbrowskim zameczku. Wiedział, że wybierała się z jakimś sanitarnym oddziałem na front. Dobrze zrobiła! Ale to tylko dziwne, że akurat musiała się z Gustlikiem spotkać. To dziwne. No, ale kiedy ona teraz przy nim, to synek wyzdrowieje. Wierzył w to. Nazajutrz wybrał się do Dąbrowy. Zameczek .został zamieniony na lazaret. Kilku lekarzy w białych fartuchach kręciło się po sieni. Zapach karbolu i jodyny unosił się naokoło. Z kilku izb i salonów usunięto meble do jednej bocznej, na wywoskowanych parkietach rozesłano słomę, a na słomie ułożono rannych. Gustlik leżał w małym pokoiku w jakimś panieńskim, białym łóżku. Był ciągle nieprzytomny. Helenka miała zapłakane oczy. Zapewniła go, że Gustlik będzie żył. Tak mówił lekarz. Kula przeszła przez policzek, a wyszła poza uchem. Rana niebezpieczna, ale wyzdrowieje. Tak mówił lekarz. — No, to chwała Panu Bogu! — powiedział Emil, pożegnał się z Helenką, spojrzał jeszcze raz na nieprzytomnego Gustlika i poszedł. ¦— A dobrze go opatruj, Helenko! — dodał jeszcze we drzwiach. — Gdy wyzdrowieje, to będzie twój. Na froncie wstrzymano akcję. Komisja Międzyso-jusznicza wszczęła układy z dowództwem powstańców w sprawie utworzenia linii demarkacyjnej. — Do luftu z całą Komisją! — zżymał się Emil. — Teraz nas tu wstrzymują, kiedy nam trzeba po drugiej stronie Odry porządnie jsię oprzeć! Będziecie widzieli, 384 że to podstęp ze strony przeklętych Anglików i Włochów. I tak się stało. Układ Komisji z powstańcami nie został jeszcze zerwany, gdy Niemcy rozpoczęli ofensywę pod Gogolinem i Kolonowską. Powstańcy przeszli do kontrataku. Zajęli Krepę, Obrowiec i Podbor, obchodząc od zachodu Górę Świętej Anny. Kilka dni minęło na drobnych utarczkach. Układ w sprawie utworzenia linii demarkacyjnej został uznany ze strony Komisji za nieważny, równocześnie zaś generał Hófer gromadził wojska i przygotowywał się do wydarcia powstańcom Przystani Kozielskiej i Góry Świętej Anny. Celem odwrócenia uwagi dowództwa powstańców Niemcy rozpoczęli atak w Rybnickiem, Ko-zielskiem i Oleskiem. Powstańcy z przezorności wysadzili most kolejowy pod Koźlem. W dniu 16 maja Niemcy uderzyli w centrum. Powstańcy bronili przejścia. Nie potrafili jednak utrzymać linii. Przewaga nieprzyjaciela, armaty, miotacze min, pociągi pancerne i samoloty bojowe tworzyły potęgę, wobec której śmiesznym musiał się wydawać wysiłek robotnika śląskiego, źle uzbrojonego, często głodnego i obdartego, i bez butów. Ginęli, ale śmierć ich musieli Niemcy sowicie własną śmiercią okupować. Dnia 21 maja rozpoczęli Niemcy decydujący bój o Górę Świętej Anny. Emil w tumulcie codziennych wydarzeń nie miał czasu myśleć o Gustliku. Był zresztą o niego spokojny. Został przecież wywieziony gdzieś daleko na tyły. Razem z nim wszyscy ciężej ranni. Helenka towarzyszyła mu. W przededniu głównego natarcia niemieckiego we- 335 zwano Emila do Krzyżankowic. Wiedział po co jedzie, bo mu w dowództwie powiedziano. Samolot otrzyma. Uradował się. „Mój Boże! Samolot! — cieszył się w myślach. — Mój ,,Aksdar"! Mój „Brandenburg"! Czy też tamten taki sam będzie?" Przypomniał sobie minione szaleństwa podniebne na ulubionym „Aksdarze" w czasie wojny światowej. Serce rwało się do nich powrotnie. Żeby tak jeszcze raz wyśmignąć pod niebo i polecieć z wichrami w zawody, i szaleć, i nurzać się w kryształowej głębi, i krzyczeć, i krzyczeć z nieopisanej radości! Na przestronnym pastwisku w Krzyżankowicach, tuż nad polską granicą, ujrzał siedem małych ptaków. Rozcapierzone na ziemi tliły się w słońcu przyćmionym srebrem. Podobne były do olbrzymich ptaków, które przysiadły na drobną chwilkę i nawet skrzydeł nie złożyły, czekając, skoro im polecieć wypadnie. Obejrzał je okiem znawcy. —- To „gołębie"! „Tauby" niemieckie! — mruknął do siebie. — Trochę lekkie, ale dobre i takie! -— A jak je dostaliście? — zapytał brodatego sierżanta, stojącego opodal, umorusanego oliwą. — Hy, jak? Fajnie. Przyszli dwaj niemieccy oficerowie i prawili: -— Chcecie aeroplany? — Chcemy! — my na to. — A co dacie? — A co wy chcecie za nie? —> Funfzig tausend Mark! * — oni na to. A w zęby chciałbyś, faronie jeden!... — my im na to. — Za tyle pieniędzy to nam i Francuzy dają! — Zgodzili się na trzydzieści dwa tysięcy marek za jednego. Handlowali jak Żydy. Zgodzili się, a prawili, że ich siedem przykludzą. No i dobrze. Ale Geld** na ręka dopiero wtedy, gdy aeroplany będą tutaj! Zgoda. * F ii n f z i g... (niem.) — pięćdziesiąt tysięcy marek. **Das Geld (niem.)- — pieniądze. 336 My dali naszym ślepe patrony, a prawili, aż fest strzelają, gdy tamci polecą. I dobrze. Pod wieczór lecą. Jeden, dwa, trzy cztery, pięć, sześć, siedem. Cała eskadra porządna. A my bijemy jak wszyscy diabli! Ze ślepych patronów. Bijemy, ale bijemy! A ci pomalućku jeden za drugim kopyrt!... ale tak tylko na oko. Drugi też kopyrt!... też tak jeny na oko. I pięknie markirują, że są postrzeleni. I wszystkie pięknie zleciały na polską stronę, to jest na naszą. Wzięli pieniądze i poszli. A my mamy aeroplany. Fajniste ptoki. Nazajutrz Emil wybrał sobie jednego „gołębia". Obejrzał motor, puścił w ruch, chwilę słuchał wycia śmigi i rytmicznego szczekania motoru, zatrzymał, jął teraz oglądać stery. W porządku! Stanął niedaleko i spojrzeniem wodził po smukłym kadłubie maszyny. W dłoniach i w sercu miał jeszcze wspomnienie drżenia jej metalowego ciała. O godzinie ósmej otrzymał rozkaz. Ubrał się w pozostawione przez lotników niemieckich kombinezony, wdział skórzaną kominiarkę, podpiął pod brodą, okulary zsunął na oczy. Dygotał ze wzruszenia. Twarz jego w ujęciu skórzanej ramy nabrała sępiego, ostrego wyrazu. Przy pomocy sierżanta i jednego z żołnierzy jął teraz przypinać spadochron. Oplatany w sieć skórzanych pasów, pospinanych mocno na plecach, piersiach i nogach, wdrapał się na skrzydło i zanurzył po szyję w głębi kadłuba. — Więc pamiętajcie! — pouczył go jeszcze oficer, który nadszedł. — Spenetrować teren Góry świętej Anny, meldunki zrzucić naszym, a dwie bomby użyć, jeżeli zajdzie sposobność. A nie pchajcie się, gdzie nie trzeba. — Rozkaz, panie poruczniku!----odparł twardo Emil. — Benzyny jest na osiem godzin, dwie bomby wiszą pode mną, maszyna jest w porządku! aa — WyrąDany chodnik, t. 2 337 — Znaki niemieckie, krzyże pod Skrzydłami, macie zamalowane! — dorzucił jeszcze, kiedy Emil przypinał się do siodła. — Widzieliście? — Widziałem, panie poruczniku. Biało-niebieską szachownicę. Nasi będą wiedzieli, że to polski samolot? — Będą! No, jazda! — podał dłoń i uścisnął serdecznie. — Los!... — krzyknął Emil na ludzi, czających się pod śmiga. — Ruszać! — poprawił się. Trzech żołnierzy ujęło się za dłonie. Pierwszy sięgnął na wzniesione śmigło, ułapił i mocno pociągał w dół. Równocześnie jego dwaj towarzysze szarpnęli szybko jego prawe ramię i odrzucili wskos. Śmiga zaterkotała strzeliście, z wylotu plunęły strugi niebieskiego dymu. Siekane powietrze zawyło i znienacka wszystko ucichło; Śmiga stanęła. — Jeszcze raz! — krzyknął Emil. — Puszczać! Znowu to samo. Splecieni żołnierze przechylili się w tył, odskoczyli gwałtownie. Śmiga zawyła, wylot motoru zacharkotał, wicher rozkłębił się pod samolotem. Już teraz śmiga idzie równo. Jej wycie wzmaga się. Kadłub samolotu dygoce, drga rytmicznie, życie przebiega wzdłuż jego ścian, a skrzydła kołyszą się lekko. Emil nacisnął tajemniczą rączkę. Wycie wzrosło, wdrążyło się w uszy, zadzwoniło wysokim, przenikliwym, jednostajnym krzykiem. Szybkie, urywane wstrząsy szarpały kadłubem. Chwilkę to trwało. Emil podniósł wysoko prawą dłoń. W tej chwili zaczajeni po bokach żołnierze nachylili się do kół, wyrwali spod nich grube klocki i odskoczyli. Samolot drgnął, ruszył. Powoli, powoli, teraz szybciej, szybciej, teraz już sunie, pędzi, podskakuje, kołysze się szeroko w skrzydłach, podrywa raz i drugi... teraz już uniósł koła... teraz już wznosi się skośnie ku górze i leci w miękkiej, równej linii pod niebo. Po ziemi i w powietrzu rozkłębił się jasny, metaliczny bełkot maszyny. Radość spadła na serce Emila. Urzeczone oczy śmignęły spoza burty w dolinę, załknęły się urodą srebrzystej zamieci rosy, sunącej po ziemi. Dłonie tkliwie objęły obręcze sterów. Ryk motoru był mu krzykiem uradowanej maszyny, jej żelazny rytm rytmem własnego serca, jej drganie znakiem wielmożnego życia, które on na uwięzi prowadzi. Leciał wprost słońca. Coraz wyżej, coraz wyżej. W czarnym okolu wyjącej śmigi łuszczyło się słońce na dwie drgające złociste mietlice, zetknięte u osi swymi wierzchołkami, po twarzy tarzał się chłodny, pachnący wiatr, o piersi tętnił puszystymi kopytami, brał na ramiona rozdygotane skrzydła maszyny i niósł coraz wyżej i wyżej. Emil znowu się wychylił. Wicher trzasnął go po twarzy. Jakby ogromną kocią łapą. Wzrok spłynął w dolinę. Ujrzał, że ziemia spada w przepaść, wgłębia się pod nim, a daleki widnokrąg wynosi się powoli, krańcami o mgliste niebo zapiera. Wyprężona noga nacisnęła z lekka orczyk. Ziemia przeważyła się powoli, jednym bokiem opadła nisko, drugim wydźwigła wysoko, pchnęła niebo z chmurami, a równocześnie swymi krańcami jęła się toczyć w zasięgu spojrzenia, spokojnie, statecznie, jakby ogromna misa na dłoni skośnie obracana. Kiedy słońce przewędrowało za jego plecy, nacisnął znowu orczyk. Cały świat wrócił w dawne położenie. Emil podciągnął ster ku piersiom. Ptak wywinął ryczącym motorem pod niebo i jął się piąć ku roztrzęsionym, przejrzystym chmurom. Emilowe serce dygotało. Radość rozpierała piersi. 338 21* 339 Szaleństwo, słodkie szaleństwo porwało go za bary, w zimnych oczach rożegnęło płomienie! Odrzucił głowę, zamknął powieki, podniósł rozcapierzone dłonie wysoko i zakrzyezał: — HejeeejL. Ehejeeej!... Szalejący rytm maszyny przenikał jego ciało, ramiona w skrzydła zdawał się przekształcać, wynosił ponad cały świat, upijał do niepamięci, w rozpętany, złocisty wicher zamieniał. Emil ujął drążki, nacisnął orczyk, skurczył się, zagryzł usta. Kopuła niebieska, wklęsła ziemia i słońce z chmurami przewinęły się w nagłym rzucie na lewą stronę!... Jeszcze raz! I jeszcze raz! Wszystek świat toczy się naokoło niego, przebiega z prawej na lewą stronę, wiruje... Maszyna Emilowa stała się ośrodkiem wszechświata, wyjącą osią toczących się sklepień nieba i ziemi... Wiązania samolotu grają napiętymi cięciwami linek, motor wybija zestokrotnione tętno i ryczy... Dosyć!... Przechylił drążki, przechylił orczyk, maszyna rozparła się skrzydłami na płaskim wichrze, kopuły nieba i ziemi potknęły się w biegu, wstrzymały, a radosne oszołomienie spłynęło z Emilowego ciała i zgasło. Wróciło opamiętanie. Zimne, ostre, czujące. Spojrzał na kompas, spojrzał na zegar, zważył nieco maszynę, położył na lewym skrzydle, zakreślił drobny łuk, wziął kierunek i teraz już leciał wyproszczoną ścieżką. Uśmiechał się, a oczyma pieścił wdzięczny kształt motoru jak żywe stworzenie. — Dobra maszyna! Dobra maszyna! — szeptał wzruszony. Jeszcze raz spojrzał na zegar. Pół godziny już leci. Za drugie pół osiągnie Górę świętej Anny. Dyć już tam majaczy! Bo to chyba ona? Wypina się lekko łysym grzbietem ponad widnokrąg. Nie mógł się oprzeć pokusie, by od czasu do czasu 340 I nie obmieść spojrzeniem kaprawej ziemi. Poszatkowana w jakieś drobne prostokąty, powiązana szarymi smugami, pomierzwiona ciemnymi, szczeciniastymi plamami 0 nierównych brzegach, położyła się u dna nieobeszłej kryształowej przepaści. W pewnej chwili wychylił się za burtę i splunął na nią. Potem prychnął śmiechem jak mały chłopiec z pustoty. Rosnący kształt Góry świętej Anny leciał ku niemu. Emil skupił się teraz, brwi zgarnął, przetarł okulary 1 jął szukać oczami po ziemi. Niczego nie mógł dojrzeć. Żadnych ludzi. Tyle tylko co te kłęby białego i czarnego dymu wynoszące się miejscami drobnymi kępami z nizin. W stronę Kędzierzyna bił pod niebo wysoki, czarny, skręcony słup dymu. Poznał, że to chałupa się pali. Ujął gazu, nastawił ster i samolot schylony nieznacznie w przód, zaczął spływać w dolinę. Niedługo. Kiedy już ziemia uniosła się na tyle, że wyłuskał z niej ciemne, ruchome punkciki ludzkie, wyrównał lot. Teraz gna wprost na klasztor, znaczący się dużymi białymi plamami na szczycie góry. Ryk motoru zwiędnął nieco. Przez jego szum posłyszał znienacka głuchy grzmot. Spojrzał w dolinę. Dostrzegł wynoszący. się pęk czarnego dymu. Raz tu, potem gdzie indziej. Jeszcze!... Patrzał teraz pilnie. Widzi!... Biegną czarni ludzie, drobni, śmieszni. Jak robaczki. Tu jedna gromada... tam druga... tam trzecia!... Wszyscy łamaną linią. Spieszą na wzgórze!... Od jego zachodniej strony to samo!... Niemcy atakują Górę Świętej Anny. Zepchnął maszynę z drogi, skierował ją na prawo. Obleci świętą Annę i wyłowi niemieckie baterie. Ujął w dłoń lornetkę i przytknął do okularów. Szuka... szuka... jest!... Za kościołem, tuż przed Gogolinem... bo to 341 chyba Gogolin? Ujrzał! Cztery smugi białego dymu! Teraz dym wygina się w górę. Rzadki, prawie niewidoczny... Teraz cztery wstrząsy... Szybkie, jeden za drugim! Ale gdzie?... O są!... Jeden słup, drugi... tam trzeci!... i czwarty!... Po kolei wyrastają i rozpływają się... Jeden w środku linii naszych!.... O, wy pierony!... Powziął postanowienie. Opuści się nad baterię, zrzuci im na łeb bombę, a jeżeli nie trafi — drugą. Potem obleci front... sięgnie oczami poza Odrę... Widzi ją. Ciemnoniebieska smuga, powyginana, miejscami rozszczepiona, wynurza się z sinych dalekości, kręci po ziemi, kręci po ziemi, zasrebrzy czasem, obwinie się koło jakichś ludzkich zbiorowisk i sunie w falistych skrętach na drugi koniec ziemi, coraz węższa, coraz niklejsza, aż zginie pod sinym niebem... Sięgnie oczyma poza Odrę, a co zobaczy — spisze i spuści z ciężarkiem w Zalesiu. Gdzie Zalesię? Tamta większa gromada chałupek — to Leśnica. Biegnie od niej szara smuga. Obsiadły ją nowe chałupki. To Li-chynia!... Porównał z mapą. Tak, to Lichynia! A jeszcze dalej to Zalesię. Od północy na południe ciągnie się podwójny różaniec chałup. Jakby ktoś drobne klocki zgarnął w długie usypisko, palcem przez środek powiódł i już Zalesię!... Zadźwięczało metalowe skrzydło, szarpnęło lekko kadłubem. Spojrzał. Czerni się drobny otworek w skrzydłowej płaszczyźnie. —¦ Strzelają do mnie! — mruknął. Dodał gazu. Motor zaryczał, siepnięty wewnętrznym ogniem. Emil skurczył się, głowę wysunął naprzód, zacisnął dłonie. Jedną koło rączki steru, drugą na zasuwie od haków, dzierżących pod kadłubem bombę. Skierował lot na baterię. Co to?... Eh, to kule gwiżdżą!... Podciągnął ster. Maszyna rzuciła się skosem w głębinę. Ziemia leci pod samolot. Z nią wydźwiguje 342 się widok czterech armat. Koło nich biegają ludzie. Coraz bliżej, coraz wyżej... W oczach rosną!... Jeszcze kilkaset metrów!... Widzi: jedni z obsługi płaszczą się na trawie, drudzy karabiny podnoszą i celują. Kule bzykają. Dzwonią o skrzydła. Niedaleko już do tamtych w dolinie. Armaty lecą szybko w górę... coraz bliżej... coraz szybciej... Wymierzył oczami... Chwilkę przeczekał... motor wstrzymał... Rozwyły się koło niego wysokie tony... Teraz!... Szarpnął za siebie. Widzi. Spod kadłuba urywa się czarna smuga i leci na ziemię. Wprost na armaty. Maleje stopniowo. Och!... Trysnął czarny słup przetkany rudymi błyskawicami. W samym środku baterii. O uszy plasnął stłumiony ryk eksplozji. Słup opada powoli. Emil przechyla głowę głęboko, odwraca za siebie. Czerni się w ziemi niewielka głębina. Jedna armata zniknęła, druga wykręciła się lufą na poprzek, bokiem opadła. — A widzicie, wy pieroni! — syknął z radością. Szarpnął ster, maszyna wywinęła się przodem pod niebo. Leci, rzuca się, wspina... Coraz wyżej!... Skrzydła wciąż dzwonią. W twarz uderzyła garść zgryzionego drzewa z burty. Wierna maszyna wydziera się stromo pod słońce. Żeby tylko umknąć tamtym!... Syknął! Jakby ktoś żelaznym prętem smagnął po goleniu!... Piecze!... Trafili mnie w nogę! — uświadomił sobie z niechęcią. Metaliczne stukania o skrzydła i kadłub rzednieją. Ziemia zapada się szybko w przepaść. Jeszcze wyżej!... Jeszcze!... Żeby nie dosięgnęli z karabinów!... No, już!... Spojrzał na nogę. W podłodze widzi mały otworek, nogawica z boku przedziurawiona, krew przecieka. Ciepła smużka zsącza się po łydce. Noga powoli drętwieje. — Trafili mnie w nogę! — powtarza. — Ale swoje zrobię! 343 Zleciał znowu spojrzeniem w nizinę. Dostrzegł strzaskany most kolejowy na Odrze. Oblepiony mrowiem ludzkim. Jakieś ciężary wloką. -— Poczekajcie! Ja wam pomogę most naprawić! —• warknął. Skierował maszynę w tamtym kierunku. Nachylił przodem... Maszyna ślizga się po wichrze. Motor ryczy. Linki dźwięczą jak metaliczny pisk ptaszęcy. Most wynosi się skośnie, przybliża, pędzi ku oczom. Ludzie rozbiegają się w popłochu. Już znowu skrzydła dzwonią, łupane kulami. Most olbrzymieje, rozkracza się, pęcznieje. Już... już!... I znowu wymierzył spojrzeniem przyszłą drogę bomby, szarpnął skobel, czarna smuga śmignęła w dolinę. Most przeleciał pod samolotem, a równocześnie suchy trzask uderzył go w uszy. Wychylił się. Słup ognia i dymu, kęsy trawersów rozlatują się łukiem... — Widzicie! — krzyknął Emil. Samolot zakreśla obłą linię pod niebo, pnie się, rzuca, ucieka... Skrzydła wciąż dzwonią... — Prędzej! Prędzej! — woła Emil na maszynę. Ziemia znów leci w przepaść. W uszach wyje wicher, ciało maszyny dygocące z wysiłku, tnie przestrzeń nożem, nurza się oszalałe w krysztale powietrza. Nagle wykwitnęły daleko przed Emilowymi oczyma kłębiaste dymy pękających szrapneli. Jeden... drugi... trzeci... Na błękicie wynurzają się znienacka, rozlecą i zawisną nieruchomo. Znowu. Teraz już bliżej!... Emil sczepił się z maszyną. — Prędzej, bestio! — krzyczy. Znowu tamte pęki. Jeszcze bliżej!... Znowu jeden!... Teraz z boku!... — Jezus! Samolotem rzuciło gwałtownie, wyważyło z lotu, przechyliło... Motor stanął. Krzyk jego zgasł jak zdmu- 344 chnięty płomień. Samolot przechyla się. Emil podrywa ster. Samolot szarpie się, próbuje usłuchać... Nie może. Skrzydło zwichnięte!... Emil poznał, że to koniec!... Maszyna przewala się, koziołkuje, rzuca się na łeb w głębinę. W uszach tysiące burz wyje. „Śmierć" — przemknęło w myślach Emilowych. Opanował się. Szarpnął za sprzączkę pasa od siodła, odpiął, wstał. Dech zapiera w piersiach. Ziemia leci... leci... Wyrzucony skurczył się, przechylił w przód. Spada w koziołkach. Dech wstrzymuje jakaś potworna pięść... płuca rozsadza... Kadłub maszyny leci obok niego... Dusi!... W oczach ogniste koła. W skronie młoty walą. Ujął za ogniwko od spadochrou, skubnął... Jeszcze raz... Ciało spada w kryształową studnię... Widzi, ziemia pędzi naprzeciwko... W oczach ciemnieje... Szarpnęło gwałtownie, ostry ból wdrążył się we wszystkie stawy... Ostra, rozpalona obręcz zgniotła rozdęte piersi... Spojrzał pod siebie a nad siebie... Zrozumiał, że spadochron otworzył się... Rozcapierzył się szarym sklepieniem nad głową, wicher zgarnia pod siebie... Pod nogami opada jego maszyna... przewraca się... koziołkuje... Ból w stawach ustaje... dzwony cichną. „Pierony, dostaną mnie!" — ujmuje Emil jedyną myśl zrozumiałą. Ziemia już teraz nie spieszy. Powoli się unosi, tylko że krańcami kołysze się z lekka. Popatrzył pod nogi, gdzie opadnie. Na pole... Ludzie biegną ze wszystkich stron, podnoszą ręce, grożą... Emil wyciągnął ramiona i ujął wyprężoną linę ponad głową. Znowu spojrzał pod siebie. Ziemia już blisko. Nie- 845 daleko leży w trawie jego maszyna. Strzaskana. Jedno jej skrzydło sterczy z rumowiska. Teraz słyszy, że ludzie krzyczą. A niech krzyczą!... Uchylił kolana, skurczył, zapiekło w zranionej nodze. Zdrową nogą dotknął ziemi. Ciężar ciała przybił go, kolana załamał. Zwalił się w miękkie, pachnące zboże. Na głowę opadła z szelestem szara powłoka spadochronu. Czyjeś dłonie zdzierają płótno z głowy, inne łapią pod ramiona, podnoszą... ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY Powstanie dobiegało kresu. Przez kilka tygodni wydzierano sobie nawzajem poszczególne miejscowości, ludzie kładli się pokotem w ich obronie, żywi zrywali się i z krzykiem pędzili na przeciwnika, za bary ujmowali, dusili, bagnetami przebijali, śmierć siali i siali, a ustąpić nie chcieli. Niemcy zdobyli Kozielską Przystań i Kędzierzyn, i Górę świętej Anny. Teraz usiłowali się przebić klinem na Opole, dojść do Zagłębia, rozdzielić armię powstańczą na dwie luźne gromady. Nie dali rady. Powstańcy nie ustępowali. Tak długo, aż nadeszły wojska angielskie. Gdzieś znad Renu śpieszyły wraz z Francuzami i Włochami, zjechały ogromną gromadą, weszły między zapaśników, żywą granicę uczyniły. Walki dogorywały. Wystrzelały raz po raz krzyki maszynek, wybuchały granaty, rozszczekiwały się karabiny, to tu — to tam i ucichały. Kraj po obu stronach wojsk Ententy podzielono na strefy, które stopniowo musiano opuszczać. Powstańcy czynili to opornie. Buntowali się, bo "widzieli, że w opuszczone przez nich miejscowości, mające być zajęte przez Anglików, wdzierali się Niemcy. Rozkazy leciały z dowództwa. 346 — Cofać się! Cofać się! — Ażeby was jasne pierony biły! — burzyli się ludzie i decydowali z trudem na posłuch. Potem nastąpiła demobilizacja. Powstańcy wracali do domu. Z radością i trwogą. Oddawali karabiny, odwozili maszynki, na kupy rzucali granaty. — No, swoje my zrobili, chłopi! — pocieszali się nawzajem. — Ale jak będzie trzeba, pójdziemy po raz czwarty! Emilowi ludzie wrócili do Ligoty. Ani połowy z nich nie pozostało. Reszta legła nad Odrą. Gustlik po raz pierwszy wyszedł z domu. Z jednej strony prowadził go pod ramię stary Ćmak, z drugiej Helenka. Słaby jeszcze był, i raz po raz czarna mgła spadała mu na oczy, a nogi nie mogły unieść ciężaru. Chciał popatrzeć na wolny Śląsk. A teraz wracali powoli do domu. Usiedli pod lipą, w zielonym cieniu. Cisza była. Ludzie byli już przeszli. Z czarnej doliny szły tylko szelesty maszyn. Ćmok zapalił fajkę i czegoś zamyślony, spluwał. Helenka usiadła obok Gustlika, ujęła go za dłoń i z lekka ją głaskała. Gustlik patrzył na jej palce i uśmiechał się, gdy w źrenice jego wpadł okruch słońca, rozszczepiony na Helenczynej obrączce ślubnej. Potem położył prawą dłoń na kolanie i zapatrzył się na swoją obrączkę. Poruszył dłonią, a wtedy kraniec obrączki rozbłysnął i cisnął w oczy pęk iskierek. Zamyślił się. Przeszły go wspominki upłynionych zdarzeń. Rozsnuły się przed nim jak sznur przeróżnych kamuszków. Jedne takie, inne owakie. Wybrał spośród ich mnogości dwa jasne, uśmiechnięte. Patrzy się i uśmiecha. 347 Wędrował gdzieś po jakichś dziwnych drogach. Bardzo dziwnych. Drzewa przemieniały się w rozcapierzone paluchy i do oczu sięgały. Oczy umykały im w głąb głowy, a zamiast powiek opuszczały się czerwone wirujące płachty. Na głowie, za uchem, siedział mały diablik, trzymał w pokracznych, czarnych łapach olbrzymi młot parowy z huty ligockiej, naciskał rączkę, a młot walił. Łup!... Łup!... Teraz opuszczone gałęzie drzew rozwijały się w płynny gościniec, którym roztopione żelazo płynie. Jak w tamtych piaskowych rowach pod wielkim piecem. Siada na jednym listku i płynie. Listek przedziera się pod nim, ciało nurza się w kipieli, tonie. Do ócz leje się biała czerwień, w przestrzeloną głowę, w jej otwo-rek wpycha się rozpalonym świdrem. I wierci... I wierci!... Rozklekotana wrębiarka tłucze świdrem, wbija coraz głębiej, wykręca. Czarne zwały węgla sypią się koło niego, w głowie, pod sklepieniem czaszki hurkocą, a każdy kąs węgla tnie ostrymi kantami żywe mięso. Wrębiarka ucicha, przemienia się, rosną jej koła, wydłuża kadłub w pękatą lokomotywę. Gustlik siada na niej okrakiem i piętami tłucze po żelaznych bokach, a prętem śmiga po kominie i krzyczy: — Wio, koniczku! Wio, koniczku! Koniczek rwie z kopyta, od rozwianej grzywy gorący wicher smali po twarzy, w głowie huczy, kłębi się, przewala. Jak tamte płomienie na „Emmie". Wuj stoi na zrębie i śmieje się. Bierze w dłonie płachciska płomieni, co spod dzwonu zgarnął, i pod czapkę mu wdmuchuje. Szum płomieni zamienia się w widok skrzydeł w szybie wiatrowym w Karwinie. Wyją skrzydliska i wyją, okręcają koło ciała, wsysają w swe jądro, miotają. Teraz go wyrzuciły szerokim kominem. Wychynął ponad oślizgły, czarny dach, odbił się piętami i teraz leci... leci. .348 Co się ziemi dotknie, skurczy nogi, odepchnie i znów wylata wysoko. Kiedy ma opaść, kurczy się w sobie, a wtedy nie opada, lecz pląsa nad ziemią i pląsa... W głowie się kręci od tego pląsania. Czarny chłop leży na ziemi, na czworakach pełza, podrzuca głową i coraz sięga ramieniem. Nie może dostać. Teraz podnosi rękę i mierzy w niego ogromną rurą, która na podwórzu kopalni leżała. Skąd on ją wziął? Mierzy i mierzy, a serce truchleje w ogromnym przerażeniu, bo lada chwila wybuchnie z niej ogień, strzeli, na strzępy rozmiecie. Z rury wychodzi poczwarna gąsienica i rzyga. Podrzuca się skurczami włochatego cielska, ślepi w niego wyłupiastymi oczyma i rzyga. Jak wtedy tamci w kopalni, kiedy ich dym ścigał. O, już! Ramik pędzi z siekierą. Stanął, zamierzył się spoza głowy i ciął po plugawym łbie. Toczy się łeb i toczy po trawie, ucieka, do kreciej nory chroni. Już go nie ma. Już nic nie ma. Białe chmury tylko opuszczają się do niego, podkładają pod ciało i teraz kołyszą się miękko, miękko. Skąd-siś idzie muzyka. Chmurki kołyszą się do taktu... kołyszą... Roztwiera się ogromny ogród, w ogrodzie wielki staw, jezioro ogromne, nad brzegiem trawa i rozkwitła jabłoń, po drugiej stronie wynoszą się pod niebo białe szczyty i od połowy płoną purpurą w słońcu. A pod jabłonią coś gra... Muzyka z wody idzie czy co?... Rozbiegają się koła po wodzie, pomaleńku, pomaleńku, a z każdego koła muzyka idzie. Taka słodka muzyka!... Podchodzi. Nie widzi jej, tylko czuje, jak podnosi mu powieki, spojrzenie wywodzi na świat boży, do Helenki prowadzi. Helenka siedzi przed fortepianem i gra. — Helenko! — Co? — zdziwiła się dziewczyna nagłym wołaniem. — Eh, nic! Przypomniałem sobie tamtą chwilę, gdy 349 mi grałaś na fortepianie. Wiesz. W zameczku w Dąbrowie... — Ach tak! No dobrze już, dobrze! — rzekła miękko i uśmiechnęła się. — Ale pięknie na polu, pięknie! — wtrącił Ćmok, patrzący po uciszonych łanach zboża. — Będzie pięknai tego roku uroda, będzie!... I znowu pozwolili przyjść spłoszonej myśli. Każdy patrzał w swoją. Gustlik ujrzał swoją obrączkę. Jak to było?... Już wie. Wtedy myślał, że umrze. Lekarz kiwał głową. Helenka rozpłakała się, kiedy jej powiedział, że chciałby wziąć z nią ślub. Odrzekła, że dobrze, lecz płakała. Przyszedł ksiądz Woźnica. Spocony, opalony z po-mierzwioną czarną czupryną. Raz wraz ociera się i rozmazuje pył na twarzy. Spod rozchełstanej koszuli bieleje kudłata pierś. W kącie pokoju postawił karabin i przyszedł do łóżka. Na szyi kołysze się duża lornetka polowa, a z kieszeni sterczy złożona mapa. Siwe oczy patrzą twardo po ludziach. Widać nauczone rozkazywać. — Toż prędko podaj mi komżę i stułę! — zwrócił się do młodego powstańca, który przyszedł za nim z karabinem. — A niech ludzie w cieniu na mnie zaczekają! Wdział podaną komżę, którą chłopak wydobył z plecaka, przewiesił na karku stułę i przystąpił do udzielenia ślubu. Lekarz Krzyszkowski i Motyka byli świadkami. Gustlik słyszy szybkie mamrotanie jakichś modlitw. Teraz wyczuwa w dłoni dłoń Helenki. Miękka i zimna. Drży leciuchno. — Tak!... Tak!... — odpowiada raz po raz, nie zdając sobie dokładnie sprawy, co się go ksiądz Woźnica pyta. Skończone! Ksiądz Woźnica pomamrotał szybko znowu jakieś łacińskie medlitwy, pobłogosławił, ucałował 350 stułę, zdjął, zwinął i podał chłopcu. Teraz szybko zrzucił komżę i wyszedł twardym krokiem. Pozostał po nim lekki swąd potu i jakaś cisza w sercu. Helenka płacze. Przez otwarte okno wbiega komenda. To głos księdza Woźnicy. — Chłopi, zbiórka! Baczność! Biegiem marsz!... — Spieszy się, bo naszym się ścigo pod Starym Kozłem! — mówi ktoś pogłosem. — A karabin!... karabin!... — ktoś inny woła, porywa go spod ściany i wybiega za księdzem Woźnicą. — To było piękne! — pomyślał teraz głośno. — Co było piękne? — zapytał zdziwiony Ćmok, wyjmując fajkę z ust. — O czym mówisz, Gustliczku? — pyta Helenka. — Eh, nic! Przypomniałem sobie, jak braliśmy ślub, Helenko! Poszli powoli ku domowi. Przeszła ich Helma. Prowadziła za rękę małego Władysławka. Ujrzeli ją z daleka. — A co z Emilem? — zapytał Ćmok Helenki. — Już pisał z Wrocławia. — No, to wiem. Ale więcej nic nie wiesz? Jeszcze w szpitalu? Jak tam z nogą? — dopytywał. — Nie wiem, Ćmoku. Ale Helma nam może powie. Helma także niewiele więcej wiedziała. Przed tygodniem nadeszła kartka, piąta z rzędu, w której Emil donosił, że już czuje się lepiej i spodziewa się za dwa, trzy tygodnie wrócić do domu. O jego wylocie na pozycje, o zestrzeleniu samolotu, o skoku na ziemię ze spadochronem, o tym wszystkim dowiedziano się z dowództwa grupy Cymsa. Helma w pierwszych dniach rozpaczała. Potem nadeszła kartka z wrocławskiego szpitala świętej Elżbiety. 351 „Zdrowy jestem — pisał Emil po niemiecku — tylko noga przestrzelona. Ale wyjdę z tego." Schodzili w dolinę. Rzadkie dymy niosły się w słonecznej ciszy pod niebo, spokojne, świąteczne jakieś, przejrzyste. Ludzie błądzili miedzami i oglądali urodzaje. Pod gołym niebem śmigały jaskółki, a skowroń-cze śpiewania leciały z błękitów. — Ale wiecie, co? — zapytał nagle Ćmok, przysta-wając — powiedzcie mi, duszyczki roztomiłe, a co się stało z tym pieronem zaklętym... ze Sojką. Dyć już o nim dawno nic nie słyszałem. Żyje jeszcze bestia czy już zdechł gdzie pod płotem? — Sojka?... Sojka?... Mój Boże, kto wie, gdzie będzie? — westchnęła Helenka. — Cóż tak... jakbyś go żałowała — zdziwił się niemile Cmok. — Może nie żyje, lecz mi go żal!... — Żal? Cóż ty pleciesz? — ...żal, że taki zaślepiony... Od drugiego powstania już go nie ma w Ligocie. Uciekł. — Sumienie go żrało! — warknął Cmok. — A bał się o swoje zasmolone życie. On i tak, jeśliby tu wrócił, nie ujdzie śmierci! O!... nie ujdzie!... On winien, że tylu naszych tamte pierony zakatowały... A ty?... — ale urwał w połowie, bo spostrzegł, że Helenka się zasępiła. — Wiecie... wiecie... — odezwał się Gustlik. — Ja myślę, że by człowiek nie miał wielkiego grzechu, gdy-by taką wściekłą bestię zabił... Minęły dwa tygodnie. Gustlik już teraz szybko wracał do zdrowia, szumy w skroniach i spadająca mgła czarna na oczy rzadko się pojawiały, coraz częściej wychodził na słońce, kładł się w cieniu w sadzie Ćmokowym i odpoczywał. 352 — Jeszcze ze dwa tygodnie — pocieszał się — a już pójdę do roboty. Tymczasowo mieszkał z Helenką w wynajętej izdebce u Cmoka. Na świecie ucichała zawierucha. Ludzie z ufnością czekali, co będzie dalej. Wierzyli, że ostatnie powstanie przyczyni się do sprawiedliwego podziału Śląska. — A jakby jeszcze mało krwi, pójdziemy jeszcze raz! — dodawali twardo. Minęły więc dwa tygodnie. Helenka i Gustlik wybierali się akurat do kościoła, gdy wtem coś mignęło koło okna. — Któż tu idzie? — zadziwiła się Helenka. Ktoś wszedł do sieni, podszedł do drzwi, zapukał. — Proszę! -r- zawołała, a serce jej dziwnie zadygotało. ' Drzwi otworzyły się gwałtownie,* a w progu stanął Emil, — Emil!... Emilku!,.. — krzyknęła i rzuciła się bratu na szyję. Płakała, całowała go, dłonią głaskała po sehu-dzonej twarzy, a Emil garnął ją do piersi i coś mówił, jakby przez łzy. Potem wszedł do izby. Teraz dopiero obydwoje, Gustlik i Helenka, zauważyli, że mocno kuleje na prawą nogę i kijem się podpiera. Gustlik podał dłoń Emilowi, potem ujął za szyję i ucałował. Aż się dziwił, skąd mu się to wzięło. — Idę prosto ze stacji. Rano przyjechałem. Zdrowi-ście? A Helma? Władysławek? Zdrowi? Radość wstąpiła do nich. Cisnęły się słowa na usta, pieszczoty pełne, a serce przelewało się złocistym miodem. Poszli do Hełmy, która mieszkała z Emilową matką u Woźniaka obok kolonii. Po drodze spotykali ludzi. Przystawali, gromadzili się, 23 — Wyrąbany chodnik, t. 2 353 dłonie ściskali, dopytywali, a u wszystkich była jedna wielka radość. Widać kochali Emila. A potem, kiedy już Emil szedł z Helmą i małym synkiem swoim przez Ligotę, a wraz z nim Gustlik z Helenką i starym Ćmokiem, co ich na drodze oczekiwał, uczyniła się ciżba koło nich, bo dawni towarzysze frontu zbiegli się wielką gromadą, ustawili w czwórki, do nich przyłączyli się inni robotnicy, z boków zaś tłumy chłopców — i teraz ze śpiewem i paradą ruszyli do kościoła. Stary proboszcz rozpłakał się, kiedy wyszedł przed plebanię, zwabiony radosnym gwarem i ujrzał podchodzącego ku sobie Emila. Przygarniał jego głowę do swej piersi, głaskał i szeptał rozrzewniony jakieś radosne słowa. Helma dziwiła się i radosna duma ją ogarniała na widok tego wszystkiego. Nawet nie byłaby pomyślała, że jej Emil tak bardzo miłowany przez ludzi. I znów minęło kilka tygodni. Kozpoczęły się żniwa. Gustlik wstąpił do straży gminnej, Emil zaś do swego warsztatu na kopalni. Z początku przychodziło mu z trudnością wprawiać się w pracę, zwłaszcza że osłabiona prawa noga dokuczała mu jeszcze. Kiedy jednak naczelny dyrektor kopalni Hammermann, żywiący do niego przychylność, przeznaczył go do kancelarii w magazynie, w Emila wstąpiła otucha. — Nie urobię się tyle i lepszy zarobek do domu przyniosę, i zaś będzie dobrze! — mawiał Hełmie. Helma i Gustlik dziwili się, że Hammermann tak postąpił. — To dziwne, przecież on Niemiec! — Nie wszyscy Niemcy są takimi pieronami... Niemiec, ale porządny! — tłumaczył Emil. — Też się znajdzie między nimi człowiek. — To on jeszcze pamięta, jak go kiedyś na froncie 354 ' Marek, Boże świeć jego duszy, z ognia na plecach przyniósł na hilfsplac!... * — dodał Ćmok. — Z ognia? — zapytała Helma. — No, to się tak mówi. To znaczy, że w czasie bitwy, gdy wszyscy strzelają... gdy nieprzyjaciel strzela. Byliby go zatłukli Rumuni, ale Marek, świętej pamięci, wziął go na plecy i przy smyczył na hilfsplac. I od tego czasu jest taki dóbr oda jny dla nas. Porządny Niemiec! Teraz nastąpił okres wyczekiwania. I znowu górnicy zbierali się wieczorami u Emila, jak kiedyś u jego ojca, czytali pospólnie gazety, omawiali, roztrząsali, zastanawiali się i nawzajem przekonywali, że tak i tak powinno być, a nie inaczej. Przychodził i Gustlik w mundurze policjanta, o ile mu nie wypadała służba nocna. Siadał w gromadzie i brał udział w dyspucie. Górnicy patrzyli na niego z zadowoleniem. — Czy też to człowiek kiedy byłby sobie pomyślał, że będziemy między sobą mieli na zebraniu polskiego policjanta? —- mawiał jeden z drugim. Gustlik teraz sprowadził swoją matkę do Ligoty. „Przyjedźcie, mamulko — pisał — bydzie wam dobrze u nas. Helenka też pięknie prosi, żebyście przyjechali. Będzie wam dobrze u nas." Matka więc przyjechała. — Karwiniacy, chwała Bogu, dzierżą się fest! ¦— mówiła z dumą. — Fest się dzierżą! Go miało odpaść, to odpadło. Plewy są wszędzie. Ale ci drudzy, to się trzymają jak sto set! Gustlik przypomniał sobie Markowe i Karlikowe dowodzenia, iż kiedyś i tam nastąpi swoboda, że przyj- * H i I f s p 1 a t z (nieim.) -— punkt opatrunkowy. 23* 355 dzie czas, iż czeski robotnik i chłop na Zaolziu ujrzą w tamtejszym polskim robotniku i chłopie swych braci, i wtedy znikną swary pobratymcze. Słuchając teraz matczynych opowiadań, pomyślał: „Ja wierzę Markowi!" ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY Przyszły jesienne deszcze. Sklepienie niebieskie zniżyło się, poszarzało, obwisło, zdawało się — na tych kominach wspiera się ciężko, na drogach zaś rozlały się kałuże, powstały bajora, deszcz siąpił od rana do wieczora, a zimny wiatr kąsał i do kości się dobierał. Człowiekowi wszystko obmierzło. Kulił się, patrzał spode łba na zasępione niebo, chłód wżerał się jakby do serca, że i radość, choćby najmizerniejsza, umykała z niego i gdzieś w tych rozdeszczonych polach przepadała. Jedyną ulgę znachodzili ludzie, kiedy można było wieczorem po pracy siąść koło pieca, grzać się i słuchać mruczenia ognia. Wtedy było dobrze każdemu. Gustlik jął utyskiwać przed Helenką na psią służbę. — Albo wiesz co? Rzucę tę służbę policyjną, a pójdę do kopalni. Mnie to się nie podoba. Człowiek chodzi i chodzi, taple się w tym błocie, lepiej już w kopalni. Tam się urobię, to jest prawda, ale nikt mi nie może zarzucić, że próżnuję, więcej zarobię. Helenka próbowała oponować, lecz Gustlik nie dał się przekonać. — Mój ojciec robił w kopalni, mój dziadek też, a ja od dziecka w niej się wychowałem. To jest dla mnie robota. A tu tylko muszę przeróżnych chacharów chwytać i złodziei, co komuś gęsi skradli, użerać się z pijakami w gospodzie, szarpać się z nimi. Dopadnę jakiegoś 356 synka, co skradł na kopalni kęs węgla, i chcę go prowadzić na odwach, a synek zacznie ręce składać i prosić, że mają w domu biedę, że im tatulka w powstaniu Niemcy zabili, wtedy mi go żal i jeszcze mu pomogę odnieść ów węgiel i do chałupy każę uciekać. A człowiek ma potem nieprzyjemności z tego powodu u komendanta. Smolę na taki chleb. — Ale zabić cię tam może! — trwożyła się Helenka. — Kamień spadnie, zawali, lina się urwie, mój Boże święty! — Nie bój się, nie! Nic mi tam nie będzie. Człowiek już był nie w takich opresjach, a zawsze jakoś wyszedł obronną ręką. Postanowił wnieść podanie do Inspektoratu Policji z prośbą o zwolnienie ze służby. Równocześnie umyślił się zwrócić do dyrektora Hammermanna o przyjęcie do kopalni. Zanim jednak to zrobił, nadszedł tak długo oczekiwany dzień, w którym miała zapaść decyzja Sprzymierzonych w sprawie granicy między Niemcami a Polską na Górnym Śląsku. Było to w dniu 20 października. Gazety przyniosły tę wiadomość. Poruszenie ogarnęło ludzi. Schodzili się gromadami, czytali, wodzili palcem po mapach, wymieniali miejscowości, które Polsce przypadły, a które przy Niemcach zostały, biadali nad losem tamtych, którym nie sądzono połączenia z Polską. W następnych dniach zaczęli się pojawiać pierwsi uchodźcy spoza wytyczonej granicy. Szli z rozpaczą w sercu, złorzeczący, przeklinając i Niemców i Polskę, niektórzy płakali, inni zaś pięści zaciskali. Przepowiadali, że za nimi pójdzie więcej podobnie nieszczęśliwych, bo jednych bojówki niemieckie wypędzają z domów, innych znowu z pracy wydalają, chleb odbierają, a ze wszystkich się naigrawają, plują i drwią. I kiedy jedni byli zawiedzeni, drudzy radowali się, 857 że ich miejscowości pozostaną przy Polsce. A co do uchodźców — to rada się znajdzie. Jeżeli Niemcy naszych wypędzają — wypędzimy Niemców. A zresztą i nie ma ich czego wypędzać. Sami odejdą. Grunt będzie się im palił pod nogami. Wprawdzie nie tylu ich będzie, co naszych ale zawsze coś. Ligota, jak to zresztą było do przewidzenia, pozostała przy Polsce. Granica niemiecka obeszła powiat pszczyński i rybnicki, wdarła się klinem w Zagłębie po Bytom włącznie, wygięła się z powrotem i poleciała w lekkim skosie na północ zostawiając po polskiej stronie Tarnowskie Góry i Lubliniec. Gustlik postanowił odwlec termin wniesienia podania o zwolnienie ze służby, bo wiedział, że teraz nic by nie wskórał. Toć to okres najbardziej wytężonej pracy. Z tamtej strony nadciągają polscy uchodźcy, buntują się, chcą pójść na tych wszystkich, co po obecnej polskiej stronie za Niemcami agitowali, tych zaś trzeba bronić. Wracał nad ranem ze służby, zmęczony do ostatka, kiedy na miedzy, prowadzącej od lasu, zobaczył jakiegoś podejrzanego chłopa. Siedział na kamieniu i czegoś ślepił do wsi. Postanowił pójść do niego i zapytać śię go, co tu robi. Skręcił więc na miedzę i zakryty krzewami, jął podchodzić do niego. Był już niedaleko, kiedy tamten jakby się nagle ocknął, podniósł głowę, zerwał się i rzucił się do ucieczki. — Stój — krzyknął Gustlik. — Stój! bo strzelę! I szybko zdjął karabin, ujmując go do strzału. Uciekający zatrzymał się. — Ręce podnieść! — krzyknął znowu. — Ręce w górę! — powtórzył groźnie, bo tamten do kieszeni sięga. Podniósł powoli, ociężale. Stoi i patrzy spode łba. Czeka, lecz widać, że czyha na sposobność, żeby uciekać. 358 — Gdy się ruszycie, strzelam! — ostrzegł go jeszcze raz i postąpił ku niemu. — Jezus! Sojka! — krzyknął nagle. Poznał go. Te same oczy kaprawe, bezrzęsne, ten sam szczurzy wyraz twarzy, to samo skryte, podejrzliwe, łaszące patrzenie. — Sojka! — powtórzył. Przypomniał sobie wszystko. Jego podłości, jego prześladowania Wałoszka i Helenki, przeraźliwe obrazy śmierci tylu towarzyszy, co z jego winy zginęli pod pałkami „Orgescha", śmierć Wałoszka w lesie, hańba Helenki, jej rozpacz, poniewierka, szukanie ucieczki przed życiem w czarnym stawie, katowanie Wałoszkowej, rozstrzeliwanie za jego sprawą rannych powstańców w pierwszym powstaniu — wszystko to zwaliło się na niego z okropnym krzykiem. Pchnę bestię bagnetem! — pomyślał. I w tej samej chwili ujrzał widok tamtej poczwar-nej gąsienicy, wypełzującej z rury, co go w czasie gorączki straszyła. Przebita bagnetem wije się po ziemi, rzuca wstrętna, plugawa, parszywa. Już się opamiętał. Toć przecież policjantem! Nie może tego czynić. Sumienie się wzdryga. Zresztą tamten stary, bezbronny, niedołężny jakiś. Ale co z nim uczynić? Aresztować? Nie może, bo chroni go amnestia, Pierona!... Przystąpił bliżej. Sojka łypał na niego starczymi ślepiami, i trząsł się. Już wie. Obmaca go, czy nie ma broni, czy nie ukrył rewolweru w kieszeni, a jeżeli nie — to puści. Trudno inaczej. Chociaż ramiona wydzierają się, by pchnąć bestię, pchnąć bagnetem! Schylił się. Do lewej dłoni ujął karabin, prawą jął obmacywać kieszenie. Lecz zaledwie wsunął palce do pierwszej z brzegu, poczuł znienacka gwałtowny ból w oczach, coś gryzącego zasypało źrenice. SS9 — Pieronie! — krzyknął i odskoczył. Posłyszał, że teraz ucieka. Szybko jął oczy wycierać. Boli, kłuje, łzy ciekną!... — Pieron jasny! Schylił się i omackiem jął błądzić po trawie. Tak długo, aż natrafił na małą kałużę w bruździe. Nabrał wody i przetarł oczy. Jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze! Kłucie ustaje, łzy tylko pieką. Wytarł chusteczką, spojrzał. Widzi, jak przez zadeszczoną szybkę szklaną. Tam bestia ucieka! Pod górę! W kierunku Ćmokowej chałupy. Dobrze wybrał. Poza Ćmokową stodołą biegnie głęboki wądolec, zakryty krzakami. Prowadzi do lasu. Tam zamierza się schronić! Ale musi go złapać! Przynajmniej na odwachu przetrzyma za to, że tak postąpił. A choćby i kilka tygodni wysiedział. To wstyd, żeby stary dziadyga potrafił go wywieść tak haniebnie w pole! Rozejrzał się. Opodal szła drogą gromada górników z nocnej szychty. Stoją teraz na drodze i zaśmiewają się. Bawi ich cała scena. I jeszcze wołają: — Pieronie stary, a wytykaj, bo cię polikier chwyci! — Chłopi, to Sojka! Słyszycie, to Sojka! — zawołał na nich Gustlik. — Pomóżcie mi go chwycić! — Jezus, Maryjo!... Sojka? — zerwały się zmieszane krzyki. — Chłopi, wio za tym pieronem! Zabić dziada! Zabić! Hej, nadbiegaj mu tam! To Sojka! Ta świnia renegacka, Sojka! Bić! Chytać! I zerwali się wszyscy i puścili pędem za Sojką. Na przełaj, przez pola, usiłując mu zabiec drogę. Krzyczeli, pieronowali, po kamienie się schylali. A kilku z nich ujęło laisM za cieńsze końce i trzymając je teraz nad głową, śpieszyli na wyścigi. A klęli!... Gustlik przeraził się. „Teraz go zabiją! — pomyślał. — zabiją go! Nie może do tego dopuścić!" 860 Wytarł jeszcze raz oczy i popędził za uchodzącym Sojką. Sojka biegł wytrwale. Czasem oglądał się, chwilkę przystawał, za piersi łapał i znowu zrywał się do biegu. Daleko już był. Teraz dobiegł do Cmokowego domu. Chwycił się płotu, oparł ciężko i obejrzał. Znowu popędził. W podwórze. Znikł. Gustlik wybiegł na drogę. Zrównał się z gromadą dyszących górników. Nie ustawali pieronować, wygrażali, nawzajem zachęcali do biegu, a na przedzie biegł Szymiczek, ten sam, któremu ojca zastrzelił „Orgesch" za sprawą Sojki, wywijał nad głową kilofem i krzyczał. Ostry dziobiec kilofa migotał wzniesiony nad jego głową, śmierć niósł na swym lśniącym końcu. Sojka musi zginąć, jeżeli nikt nie stanie w jego obronie... Albo puści tamtych przodem... Niech zabiją, zanim dobiegnie. Będzie się mógł wytłumaczyć. Ale nie! Nie wolno! Helenka krzątała się w izbie, śniadanie gotowała, kiedy posłyszała pod oknem szybki a ciężki tupot. Spojrzała. Równocześnie pchnięte drzwi otworzyły się z trzaskiem, uderzyły o ścianę. W progu słaniał się Sojka... Poznała go. — Sojka! — krzyknęła. Sojka także ją poznał. Zawahał się chwilkę, potem podbiegł i rzucił się na podłogę. Helenka cofnęła się. Przeraziła się. Ujrzała jego przerażone oczy. Po zgrzybiałej twarzy cieknie pot ciurkiem, włosy zlepione w rozczochrane kosmyki, czołga się na podłodze i skamle coś, i skamle. Helenka nie może zrozumieć, co się to dzieje. Strach ją ogarnia. Żeby przynajmniej matka była w domu. Poszła do kościoła. Co on chce? A Sojka tarza się i czołga, i kwili, i dłonie wyciąga, i po nogach ją głaska... — Co chcecie? — krzyknęła na niego. 361 f i — Gonią mnie... zabić... mnie chcą... Helenko... ratuj... gonią mnie... zabić... zabić... Głos jego łamie się, w jakiś skowyt przechodzi, a rozcapierzone palce biegają i czepiają się sukni Helenki. Z bezzębnych ust cieknie ślina, po rudej brodzie klei się, język lata, a z gardła chankoty zduszone wypełzają... Helenka wzdryga się. Wyczuła litość i pogardę. Jakby na robaka nadepnęła. — To on! — szepnęła. Serce jej skurczyło się w zbierającym obrzydzeniu. Mignęły jej przed oczyma wygasłe uczucia doznanej krzywdy. „Kopnę go! — pomyślała bezwiednie. — Splunę w ten plugawy łeb. Nie uratuję! Niech go zabiją!" Zrozumiała, że Sojka chroni się przed pościgiem. Toć już i tak słychać krzyki biegnących. Spojrzała w okno. Tak! Są! Pędzi gromada górników z kamieniami, z podniesionymi laskami i drągami, a na przedzie Szymiczek z kilofem. Obok zaś Gustlik. I w tej samej chwili ujrzała Sojkę bitego na ziemi. Krew! Wzdrygnęła się. Toć to człowiek!... To człowiek!... A Sojka tarza się, krzyczy coś bez związku, charczy, po nogach całuje, lepką ślinę rozmazuje ustami po jej stopach. I skomli! Postanowiła. Nagła cisza w nią wstąpiła. — Chodźcie! — zawołała, podnosząc go z trudem. Z rąk jej leciał. — Chodźcie!... Na strych! Tam jest trówła pod dachem. Próżna... tam się skryjcie! Ja was uratuję! Nie zdradzę was! Prędko!... Prędko!... Powlokła go przez sień, na schody strychowe popchnęła. Potknął się i stoczył. Ujęła z powrotem i jęła się mordować z bezwładnym ciężarem. Sojka czepia się stopni, jęczy cicho i wywleka na schody. Trzęsie się. Śmierdzi!... Helenka odwróciła głowę ze wstrętem. No już! Ostatni stopień. Wepchnęła go, zatrzasnęła drzwi. Wraca szybko. Na palcach czuje lepkie, rozma- 362 zane łajno ludzkie. Otarła je w słomę, leżącą pod schodami. Obrzydzenie szarpnęło trzewiami. Całą mocą wstrzymała się, żeby nie wymiotować. Słyszy krzyki. Tamci biegną! Wpadają do sieni. — Jest tu Sojka? — krzyczą jeden przez drugiego. — Jest tu ten pieron!? — Dawać go! Zabić! Zabić świnię renegacką! — Cicho! -— zawołał Gustlik. — Spokój! Ty, Helenka, jest tu Sojka? — zwrócił się do żony. Stała oparta o ścianę i patrzyła na wszystkich spokojnie. Serce jej tylko dygoce. Chwilkę zbiera myśli. — No, był tu Sojka? Jest tu? — krzyczy rozjuszony Szymiczek. — Cicho, pieronie! — skarcił go Gustlik. — Ja tu mam głos!... No, Helenko, gdzie jest Sojka?... — Był tu, ale prasnął do drugich dwierzy, oto tam! — i wskazała na drzwi, prowadzące na tylne podwórze. — Uciekł. — Uciekł, ten pieron? — wrzasnął Szymiczek. — Chłopi, jazda za nim!... Musimy go dopaść!... Musimy!... — i popędził przez tamte drzwi. Za nim reszta górników. Ostatni Gustlik. — Ty schowałaś go? — zapytał szeptem Helenkę, wstrzymując się na drobną chwilkę. — Tak — rzuciła Helenka cicho. ¦— Dobrze!... Ja ich poprowadzę do lasu... tamtych... a ty go potem puść... niech ucieka, gdzie chce... Potem już nas to nic nie obchodzi!... I popędził za krzyczącymi ludźmi. Helenka wybiegła na próg. Widziała, że górnicy jeden za drugim znikają w wądolcu, a kilku pędzi górą. Za nimi Gustlik. Ciągle złorzeczą i odgrażają się. Przeczekała, aż zupełnie znikną, a kiedy i krzyki ucichły, odetchnęła głęboko. Poszła do izby, nalała wody na miednicę i umyła ręce. Dziwna ulga w nią spłynęła. 36S Jakby z tamtym zmywanym brudem ludzkim, zmywała niechęć do Sojki. . . Wyszła do sieni, wyjrzała jeszcze raz za próg, czy tamci nie wracają, potem stanęła pod schodami i chwilkę słuchała. Cicho. Nic się nie rusza. — Skrył się! To dobrze! Teraz będzie siedział jak mysz! Ale trówłę i schody będę musiała umyć po nim — przemknęła przykra myśl. Chwilkę jeszcze przeczekała, potem jęła ostrożnie stąpać po schodach. Patrzyła na nogi, żeby stóp nie zabrudzić. Otworzyła drzwi i zawołała: — Sojko!... Sojko!... Cisza. Nikt się nie rusza. — Sojko!... Słyszycie?... Sojko, schodźcie już, bo tamci poszli. I znowu cisza. Zdziwiona wyszła jeszcze wyżej, stanęła w progu. — Sojko!... Słyszycie?... Pójdźcie już!... To ja jestem — Helenka!... Nie bójcie się!... Nikt się nie rusza. Toć tchórz! — pomyślała z pogardą. — Schował się i nie wyłazi. Podeszła do skrzyni, otworzyła. Próżna!... Obejrzała się zdziwiona. Lekki dreszcz obleciał ją znienacka. Gdzie się podział?... Obejrzała się jeszcze raz... — Jezus! Chwyciła się za głowę i cofnęła. Przerażenie ułapiło ją za włosy. W kącie strychu, pod dachem, na krokwi wisi Sojka!... Na pasku!... Głowa przechylona na ramię, oczy wywrócone w słup, usta otwarte... Kręci się powoli, powoli na pasku... Jak żywy... Teraz odwraca się obwisłym ciąłem, okropne oczy w nią wlepił!... —- Jezus! — krzyknęła po raz wtóry. Rzuciła się na schody, ścigana wyłupionymi oczami wisielca. «. 364 ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY Minęła zima, minęła wiosna, nadeszło lato. Człowiek wychodził na świat i patrzał na wszystko jak dziecko, co długo niemocne leżało, a teraz po raz pierwszy przed próg wyjrzało. Toć to przecież nic się nie zmieniło od tamtych chwil, co kiedyś były, a jednak, jak bardzo się zmieniło!... To samo niebo ze słońcem, ta sama ziemia z ludźmi, te same kominy z wiechami płowych dymów i drogi, i drzewa, i wszystko, a jednak inne!... Wszystko, co minęło — snem się teraz wydaje, zmorą obmierzłą. I jak o świtaniu noc rozpływa się w smętne wspomnienie, tak minione zdarzenia odcbodziły gdzieś do sennych widziadeł podobne, co już powrócić nie mają. Wszystkie lata udręki i walk, wszystkie krzywdy i trwogi, grozy dni trzykrotnych powstań i grozy widoków krwi i skonów — wszystko przemieniło się teraz jakby w garść ciężkiego, zdrowego, złotego ziarna pszenieznego, które radosna dłoń do spichrza zsypuje. A więc już kres nadszedł złym mocom? Już kres nadszedł?... Ludziska zastanawiali się nad owym dziwnym zdarzeniem, jeden drugiego dopytywali, utwierdzali w wierze, dzielili szczodrze pospólnym weselem. — Dyć już w czerwcu to będzie!.-. Dyć już niezadługo!... Za dwa tygodnie!... Za jeden! Gdy Gustlik pewnego dnia wrócił ze szychty, a Helenka podeszła, z daleka pokazując mu gazetę, a potem kiedy siedli na przydrożnej szkarpie, on, umorusany, z czarnymi łapami, Helenka w fartuchu i z tym rozpylonym słońcem w puszystych włosach nad czołem i skroniach, i kiedy obydwoje jęli palcami wodzić po czarnych literkach i czytali, że wojska polskie wkraczają na Górny Śląsk 20 czerwca, by odebrać z powro- 365 tem śląską ziemię i Polsce oddać — Gustlikowi zmętniały przymrużone oczy, Helenka zaś złożyła dłonie i znieruchomiała w dławiącym ją wzruszeniu. Wyczuła, że zrywa się w niej drobne serce jakby jakiś ogromny ptak o szerokich, szerokich skrzydłach, że tymi skrzydłami bije i łopoce w jej piersiach, wylecieć pragnie i krzyczeć, i krzyczeć!... A potem rozpłakała się!... Górnicy wracający z szychty, przystawali obok nich coraz większą gromadą, podawali sobie gazetę z rąk do rąk, na głos czytali, powtarzali wyczytane słowa, a potem je nieśli do domów, po drodze rozdawali, radość w każdym niecili szczodrobliwie. Ludzie żyli teraz radosnym odurzeniem. W kopalni przy pracy zapominano na drobną chwilę 0 nadchodzącym święcie. Tylko na chwilę. Bo jednakże u każdego w głębi leżała radość. Gustlik pracował w filarze w piętnastym pokładzie. Od chwili kiedy wystąpił ze straży gminnej, a stał się górnikiem, kiedy po raz pierwszy zjechał w podziemie i powędrował dalekimi gankami i chodnikami do przodka — od tej chwili stał się jakby innym człowiekiem. Znalazł się we własnym świecie. Z pasją imał się pracy. Pokonywanie opornej ściany wywoływało w nim przeświadczenie własnej mocy. Słodkawy, ciepły swąd leniwego powietrza w odległych gankach witał z uśmiechem. Z ulgą błądził spojrzeniem po stromych usypiskach w obwałach, patrzał w czeluście, wyświecał ciężkie mroki z zapadłych wnęk 1 z poszarpanych wnętrz oberwanych stropów, słuchał dalekiego, cichego stukotu niewiadomego pochodzenia, sączącego się ze wszech stron do uszu, a hurkot lecących brył węgla spod stropu i głuche eksplozje ładunków dynamitowych były mu najmilszym dźwiękiem. Wywlekał ciężką flotmankę na wysoką, chwiejną drabinę, obejmował szczeble przełożoną nogą, nachylał się, 366 przykładał tętniący dziobiee świdra w caliznę, wspierał mocno w maszynę i zapominał się w ponoszącej go radości. Maszyna charczała, pluła strugami białego mroźnego powietrza, zmieszanego z kłębami pyłu, rzucała się wściekła, rozdygotana, szarpała dłonią, kołysała drabiną, a Gustlik, skurczony na szczeblu pod stropem, wdrażał dzwoniący świder w jądro ściany, przewiercał jej słoje na poprzek, upajał się rytmem posłusznej maszyny, prowadzał ją powolną jak psa na uwięzi... Odżyły w nim wspominki minionych wzruszeń z chłopięcych lat. Postanowił je wskrzesić. Ozaił się, kiedy w stropie tąpało, podbiegał w ostatnim ułamku sekundy pod trzeszczącą powałę, umykał wymierzonym skokiem przed zwalającą się ścianą, prał perlikiem o stempel, kiedy wypadło podpierać siadający strop, a ze wzruszeniem patrzał, gdy stemple trzeszczały, pękały, strzępiły się, załamywały w sobie z westchnieniem i kładły na spąg, zgniatane ciężarem zarwanego stropu. Krzyczeć by pragnął w uniesieniu, kiedy w wybranym filarze roznieciła się burza!... Światła gasły, ludzie staczali się w ganku pod ściany, wypierany wicher wył przeciągle, płuca krztusiły się wezbranym tumanem pyłu, a serce, to głupiutkie serce szalało z tajemniczej radości. Wszystka ta radość wzrosła w dwójnasób od chwili, kiedy dowiedział się o rychłym nadejściu godziny, w której oczy ujrzą widomy znak ziszczonych snów i proroctw sybilijnych, i nadziei, i pragnień: kiedy wojsko polskie na Górny Śląsk wkroczy. Zakłuło go w sercu, bo pomyślał, że na Śląsk opolski nigdy już może wojsko polskie nie wejdzie. A może? Bo jeżeli znowu minie wiele lat, zanim taka sama chwila nadejdzie, to wtedy już to nie będzie kraj polski, lecz niemiecki. 367 Nawet z mogilnych krzyży zniknie wszelki ślad, że tu kiedyś mieszkał polski człowiek. Złowróżebne myśli rozleciały się iza jednym spojrzeniem na świat i ludzi. Owładnęła go powrotnie radość, co naokoło rosła szumna i hyrna. Mijał dzień jeden za drugim. — Wiecie, co wam powiem? — rzekł Gustlik do wszystkich, co przed sienią siedzieli: do Helenki, Emila, Hełmy i do swojej i Emilowej matki. — Wiecie, co wam powiem? — No, oo synku, co? — zapytała skwapliwie stara jego matka. — Żeśmy se jednak ten chodnik do Polski wyrąbali! Wzięli wszyscy te słowa w milczeniu do swych serc zamyślili się, gdyż były trafne. Matka tylko zapytała: — Jak to myślisz, synku? Jak? — No tak to myślę: jak hawierz zasypany w filarze bierze szramówkę i zaczyna kuć w caliznę i kuć... tak długo, aż się kiedyś do ludzi dogrzebie, aż sobie taki chodnik wyrąbie w węglu i na swobodę wyjdzie... tak i z nami, Ślązakami. Tak samo! Rąbaliśmy sobie ten chodnik i rąbali, ażeśmy go wyrąbali!... — Dobrześ to powiedział, Gustliczku — potwierdziła Helenka. — Tylko że nie wszyscy bracia nasi, co razem z nami jakoby ten chodnik rąbali, potrafili wyjść na wolność... Jeszcze ich tam wielu zostało... w tamtym zawalisku!... A może już po wieczne czasy! Zwarzył radość wszystkich na drobną chwilkę. — Eh, bo tak pleciesz, jakby jaki ksiądz na zadusz-kach! — mruknął Emil. — Bądźmy radzi, że tyle czło- 368 wiek wywalczył! Jak się nie dało, to cóż zrobisz? Głową muru nie przebijesz!... Poczekaj, przyjdzie czas i tamtych uratować! Może my tego nie dożyjemy, ale oto ten mały chrabąszcz!... Ten może pójdzie po mnie nad Odrę i czego ojciec nie zrobił, to on dokończy! Każdy spojrzał z miłością na małego Władysławka, który opodal na trawie siedział, kijkiem tłukł po ziemi i sam ze sobą gwarzył. Helma zaś wstała szybko, pobiegła do synka, przygarnęła do siebie i po główce pogłaskała. —¦ Boi się dzioucha... — szepnął z uśmiechem Emil. A potem zawołał na nią: — Nie bój się, Helmeczko, ni!... Przecież sobie przypominasz, jak Marek, Boże, świeć nad jego duszą, powiedział, że nasz Władysła-wek będzie generałem!... Pamiętasz? Gdy był mu za ojca chrzestnego!... Generałem to on tam prawie nie musi być, ale pierońskim Polakiem — to już!... Pozostały jeszcze dwa dni. Emil zorganizował Komitet gminny mający powitać wojsko polskie. Według wytyczonej marszruty miało ono przeciągać przez Ligotę. Dziewczyny wiły wieńce, szyły chorągiewki, Emil zaś z gromadą swoich byłych towarzyszy z powstania budował bramę triumfalną na drodze, w miejscu, gdzie się rozbiegała do wsi i do kolonii robotniczej. Pomagali mu w tym wszyscy. Dyrektor Hammermann pozwolił korzystać ze składu drzewa na kopalni, dostarczył gwoździ i klamer, a nawet kilku cieśli wysłał do pracy na rachunek kopalni. We wtorek rano brama już stała. Po bokach drogi dwie wieżyce w kształcie cieszyńskiej wieży, piastowskiej, połączone łukiem zieleni, kwiatów i wstęg. W środku widniał wielki napis: „Witajcie nam, Bracia!" 24 — Wyrąbany chodnik, t. 2 369 f Jeszcze słońce nie wyżej jak na dłoń wyniosło się na niebo, a już cała Ligota, i ta przy kościele, i tamta1 w ciemnej dolinie, przemieniła się do niepoznaki. Z białych chałup i rudych domów górniczych wykwitnęły nieprzeliczone chorągiewki, duże, małe, jedne takie, inne owakie, papierowe i płócienne rozczerwieniły się i rozbieliły we wschodzącym słońcu, a drogami i miedzami szli i szli ludzie na kępę ku bramie. Wszyscy odświętnie ubrani, jak najparadniej. Kobiety i dziewczyny w bogatych sukniach fałdowanych z jedwabnymi zapaskami, w barwnych broszle-kach, w szerokich wstęgach kwiecistych, ze sznurami korali na szyi, z purpurkami lub koronkowymi czepcami na głowach. Szły tak strojne, kolebiące się w biodrach, rozśmiane do całego świata, żywo a radośnie po-gadujące na wszystkie strony, dziewczyny zaś chichotały i wdzięczyły się do chłopców, do świata, do słońca, z niecierpliwością wyczekujące na pojawienie się ułanów polskich, o których cuda już sobie naopowiadały. Poważni gazdowie zaś kroczyli w skórzanych żółtych jeleniokach, wpuszczonych w buty z palonymi cholewkami, w kapotach z granatowego sukna, obszytych czerwonymi lub niebieskimi wypustkami, z rzędami świecących guzików. Pod szyjami kraśniły się wzorzyste chustki jedwabne, jedni zaś, ci młodsi, mieli na głowach zawadiacko przechylone czarne kapelusze 0 szerokich strzechach, tak zwane kanie, gazdowie zaś 1 co starsi gospodarze — włochate lisice. Górnicy znowu, ubrani w paradne mundury, czarni, poważni, ze złotymi młotkami na ramionach i na kołnierzach, w wysokich czakach z pękami barwionych piór kogucich, z kilofami na ramionach, z wyczyszczonymi lampami w dłoniach szli czwórkami i szli, wybijając pył spod butów, hardzi, patrzący na wszystkich z pańska. Hutnicy tylko maszerowali w zwyczajnych 370 ubraniach miejskich, ale wystrojeni, wymuskani, że aż dziwy. I szło to wszystko ogromną rzeką od ciemnej doliny i od jasnej doliny, radosne, urzeczone cudem słonecznego dnia i cudem wyśnionego święta wielkiego. Od szkoły zaś wysypał się rój dzieci. Najpierw dziewczyny wystrojone, pstrokate, a tak barwne, że rzekłbyś — żywe kwiaty wędrują ścieżką. Za nimi chłopczyska niesforne, pokrzykujące wesoło, a wszyscy, i dziewczyny, i chłopcy, z chorągiewkami w dłoniach. I kiedy tak szli, a człowiek z wysokiej kępy patrzył na nich, mieniło się w oczach od tych rozmigotanych barw, jarzyło radosną czerwienią, oczy pieściło bielą. Na przedzie zaś kroczył jedyny nauczyciel, który pozostał w ligockiej szkole, pan kierownik Kowoll. We fraku, w cylindrze, z grubym cygarem, w ustach, z przewieszoną przez piersi szeroką na dwie dłonie wstęgą biało-czerwoną. — Dziwejcie się! Dziwejcie się! — wołali ludzie, kiedy go ujrzeli — ten stary faron germański!... Co to robi?... Dyć on ma polską bandlę na basie przewieszoną!... Nale, Chryste Panie!... Koniec świata czy co? — Ja, dyć on teraz pieroński Polak! — objaśnił ktoś z gromady. ¦—¦ Oto był w gospodzie, to się z każdym witał, a piwem częstował, a mówił, że on też jest Polak. A gdy mu kierysi trumfnął, że był germanem, to on zaczął berać, że inaczej nie szło, ale teraz wie, że źle zrobił i że jest i był Polakiem!... — Pierońsko dusza jedna!... Skąd wiater, stąd płaszcz!... Teraz widzi, żeśmy jednak wygrali, że tu chodzi o ten chlebiczek, to prędko się obyrtnął na Polaka!... Będziecie widzieć, gdy wojsko pojedzie, to bę- 24* 371 dzie najbardziej wrzeszczał i krzyczał: Niech żyje Polska!... No, ale dobre, że się naprawił! Droga gęstniała z obu stron bramy, tłumy rosły i rosły, bo z okolicznych wsi schodziły się całe procesje ludzi, a Emil kręcił się między ciżbą i ustawiał wszystkich według ustalonego porządku. Jeden oddział powstańców wczoraj odmaszerował wieczorem na główne uroczystości do Katowic, drugi zaś z umundurowanymi górnikami utworzył szpaler ciągnący się po obu stronach drogi. Ksiądz proboszcz, co miał wojsko u bramy powitać, przyjechał w powozie i już nie zszedł z niego, bo był słaby. Konie tylko odprzęgnięto, żeby się nie płoszyły. Gwar rósł i potężniał coraz bardziej. Słońce wynosiło się coraz wyżej nad głowy, radość coraz większa wzbierała. Wzrósł jeszcze większy, w krzyki się zamienił, kiedy za koprzywniokimi łęgami rozpękł się ogromny, kłę-biasty grzmot. Jeden! drugi! trzeci! — Jadą już, jadą! — jęli wszyscy wołać i na palcei stawać i szyje wyciągać, żeby tamtych zwiastunów Polski ujrzeć. Istotnie, spoza grzbietu kępy wynosiły się powoli pierwsze czwórki ułanów. Emil kończył porządkowanie. Dzieci z kierownikiem Kowollem stanęły na przedzie, a za powstańcami i górnikami ustawiły się dziewczyny i kobiety w strojach śląskich, następnie chłopi, a iza nimi dopiero reszta nieprzeliczonego pogłowia ludzkiego. Równocześnie ze strzałami moździerzy Gustlik jął się wdrapywać na najwyższy komin huty ligockiej. Ludzie zauważyli go i zaczęli jeden drugiemu wskazywać. Gustlik piął się coraz wyżej i wyżej po hakach, 372 wbitych pomiędzy cegły komina. Patrząc na niego z drogi, zdawało się, że to jakiś ogromny pająk wznosi się na zawrotną wysokość. Widzieli, że posuwa się szybko a śmiało ku szczytowi, z którego bił pod niebo ogromny, czarny słup dymu. Niektóre z dziewczyn czy kobiet zaczynały zakrywać oczy, odwracać się w przerażeniu, że lada chwila — a runie w przepaść. Inni zaś wstrzymali dech i patrzyli bez zmrużenia w jego wysiłek. Już jest pod szczytem. Jeszcze kilka haków. Już!... Głową dotyka prawie nasady słupa dymnego. Teraz jedną ręką trzyma się, koło pasa coś majstruje. Już wiedzą, przywiązuje się. Teraz zdejmuje z pleców jakiś gruby barwny kawałek. Przyczepia go do najwyższego haka. Już! Teraz coś mota i wtem... O Jezusku! Leci w dolinę barwny, rozfalowany biało-ezerwony zwój, roztacza się, lekko wydyma. Już się wstrzymał!... Od przyczoła komina zwiesza na nieznacznym wietrze, faluje, wynosi końcami ponad dachy, na cały świat woła, że to polskie święto!... Tymczasem drogą od Koprzywnic, w złocistych tumanach pyłu, w glorii słońca szło polskie wojsko. Zerwały się ogromne krzyki, wołania, wyleciały pod niebo, pijane radością. Ludzie garnęli się do pierwszych szeregów... Niektórzy płakali... A żołnierze szli. Spaleni na brąz, zakurzeni, twardym krokiem wybijający rytm, w hełmach, z karabinami na ramionach. Przed nimi na białym koniu oficer szablą wita krzyczące tłumy, salutuje, słońce raz wraz przecina, skry w oczy sypie. Za pierwszym oddziałem muzyka... Polski marsz krzesze ogień w sercach, za ramiona porywa, wynosi... — Mój Boże!... Polskie wojsko!... Nasze wojsko! — płacze jakaś stara babinka. 373 s .Sypią się kwiaty na polskich żołnierzy. Wydzierają się dłonie, garną do nich, żeby tylko koniuszkiem, palców dotknąć, wyczuć, że to nie złuda, że to nie sen, że to żywi, prawdziwi, przez sześćset lat oczekiwani żołnierze polscy!... Przodem kłębi się ogromna muzyka, droga tętni i tętni tysiącem nóg i tysiącem kopyt, krzyk wzmaga się, rośnie, pęcznieje, przewala się z jednego końca na drugi, proporczyki szeleszczą, konie parskają, głowami rzucają, a na szablach i lufach karabinowych słońce się łuszczy i łuszczy... Idą żołnierze hyrni i wielmożni, jakby cały świat przewędrowali, śmieją się spod stalowych hełmów, sycą się weselem witających tłumów... A za piechotą armaty walą. Turkoczą po kamieniach, potrząsają łańcuchami, szczękają jaszczykami, a lufami mierzą w błękit. Zapierają się czwórki koni, chrzęszczą uprzęże, a brązowe potwory toczą się statecznie, klekocą żeliwem, ludzkie oczy pasą się chwałą i potęgą. A za armatami olbrzymie czołgi suną szybko, szybko, do żółwi podobne, przysadziste, biegną rozkładaną ścieżyną z żelaznego pasa, terkocą ukrytymi motorami, ślepią otworami kopulastych wieżyczek, tajemnicze jakieś, niesamowite jak przysnione poczwary w czas gorączkowych majaczeń. Przed bramą przystanęło wojsko. Podnosi się ksiądz proboszcz w powozie, wspiera ciężko na ramieniu Emila i mówi. A co zdanie — przegradza je ścieranymi łzami. — ...idziesz ty, żołnierzu polski, do śląskiej ziemi... cały świat obszedłeś, żeby nareszcie do nas zawitać... czekaliśmy cię, czekaliśmy... po nocach, płakaliśmy za tobą, krwią drogę ci wymościliśmy i zgaszonym życiem twoich braci Ślązaków wykupili... zhardzieliśrny w uporze... żeby ciebie nareszcie w swych progach ujrzeć... żeby nareszcie nasycić nasze oczy widokiem tego orła 374 białego, który śnił się nam przez wszystkie noce i dni... sercem cię witamy... sercem cię witamy... o ty nasz najmilszy żołnierzu polski... żołnierzu polski... Helenka podówczas stała zaś nad grobem przybranego ojca, Wałoszka, i Marka, co obok siebie spoczywali. Zasypała ich mogiły kwiatami, powtykała świece w ziemię, zapaliła i rozszlochała się ze szczęścia. Przypaść pragnęła do pachnącej ziemi, naszeptać w nią swoją radość, naszeptać, żeby pod nią leżący usłyszeć mogli niepojętą wieść o spełnionym cudzie... Słońce gorzało, płomienie świec pełgały wśród kwiecia, a w powietrzu niosły się zapachy rozgrzanej ziemi. Doleciał ją z wysokiej ligockiej kępy dźwięczny głos muzyki. Podniosła oczy. Spojrzenie poleciało ponad dwa krzyże mogilne w tamtą stronę... Ujrzała barwny tłum ludzi i wojska, a z boku ogromną chorągiew polską, rozwijającą się w płynne fałdy u szczytu komina... Uśmiechnęła się. A wtedy odczuła w sobie ledwie uchwytny ruch, leniwe przeciąganie drobnego ciałka, wyczuła prężące się stopki jej dziecka... I znowu się uśmiechnęła. — Nowe życie!... — szepnęła szczęśliwa. Koniec i% % SŁOWNIK WYRAZÓW GWAROWYCH I MAŁO ZROZUMIAŁYCH aspoń — przynajmniej aufregować się — oburzać się, unosić się aż — żebyś, niech bachora — wnętrzności bamdla — wstęga banować — rozpaczać, płakać baraba — niedbalueh, próżniak bas — brzuch bąelok — garnek gliniany bączki — metalowe ozdoby żołnierskich czapek berać — gadać, ględzić blafcmąć — bąknąć bkrtnie — żelazne płyty rozjazdowe brąble — instrument muzyczny, podobny do organek budele — koszarowe domy górnicze, kolonie buła — niedołęga calizna — nie naruszona jeszcze masa wybieranego pokładu chachar — łobuz charboły — zdarte buty chwant — strzęp, łachman, gałgam ciężoba — trud, wysiłek diagonela — chodnik przekątniowy, idący ukośnie do chodnika macierzystego dziwać się, podiziwiać się — przypatrywać się dziwofci — dziki flotmainki — młoty pneumatyczne farać — iść po drabinie farać po fartach — schodzić lub wchodzić po drabinach w szybie 376 fedrować, fiedrować — wydobywać węgiel ferszlag — przekop, główny gainelk farsater, feszter — leśniczy fochnąć — uderzyć fariwalter, forwalter — rządca głowę przypaść — przewrócić się galain — stara jacy aię galoty — spadnie gichnąć — uderzyć gojny — gajowy gruba — kopalnia gratek (wody) — cebrzyk (wody) gryziak — twarz halspel — kołowrót hawiernia — kopalnia hawierz — górnoik helfer — pomocnik horyzont — tu: poziom jakla — w śląskim stroju ludoiwym — żakiety noszone na bluzlkaich jelenSoki — spodmie z jeleniej skóry kalny — imętmy kapa — stropnica, słup podpierający strop na swej długości karlus — zuch, spryciarz kastliiki — kasaty z drzewa i kamienia, wspierające strop w wyrobiskach kiery — (który kładziiiwko — młotek kłańce — kły kłobiuk — kapelusz, ta: skamieniały pień kompresora — maszyna, izgęsaczająca powietrze w celu użycia go jako energii 'napędowej korakla — komża krampocz — kilof górniczy krankszyichlta — dniówka za okres choroby kryka — drąg służący do hamowania wozów oraz ich podnoszenia na szyny w wypadku wykolejenia kwak — brukiew kwarter — mieszikaniie lajer — katarynka lajsztok — kij, laska do upychania materiału wybuchowego w otworze 377 laty, ląciska — znoszone ubranie magierka — czapeczka mankulia — melanefaoilia, smutek mairas — błoto marcha — szkapa; wy włoka (przezwisko) markirować — udawać mucnąć — cmoknąć rnyrszyny — zdrobniale od marcha, myrcha młócek, młocfcorz — młockarz, młocarz, ten co młóci zboże nagrować — naigrawać nale lobośei kandy — forma zdziwienia w rodzaju: „ola boga!" na ręby — na nice naspadek — z powrotem naisziczywić — odwiedzić tnawróżyć — narobić, nawyczynliiać ofoerhajer — starszy kopacz, dozorca obyrtnąć się — odwrócić się od werku — od kopalni ograbula — robotnica, pracująca na powierziohini kopalni okorki — obrzynki desek olmaryja — szafa opatarność — opatrzność opowiedz — słowa, opowiadanie, gadanie opuka — odpadki węgla pampuch — rolnik, chłop pańisikule — dniówki paiszunek — pastwisko pateirek — ksiądz wikary ¦¦ . ¦ . pa