Fudal NIE WSZYSTKO ZŁOTO, CO SIĘ ŚWIECI (Opowiadanie religijne) Życie to rozsypane fragmenty wielkiej układanki. Problem w tym, że nie zawsze do siebie pasują. Zakopane, 17 sierpnia 1999 r. Dominice, aby w jej życiu jak najwięcej fragmentów do siebie pasowało. Autor, 8 stycznia 2000 r. Rozdział 1 To było dosyć dawno. Tak, zanim Komisja ujawniła fatalne nadużycia przy planowaniu wyprawy na Marsa, w wyniku czego ośmioro astronautów nigdy nie wróciło na Ziemię. I zanim Jan Paweł IV zniósł celibat. Zresztą już wtedy papież Pius LXVI się nie liczył. Nie liczyły się nawet jeszcze gdzieniegdzie działające resztki rządów państwowych. Liczyli się tylko Oni. Oni mieli władzę daną im przez Najwyższego – przynajmniej w ich mniemaniu. Korzystali w pełni z tej władzy. Wtedy właśnie zaczęły się aresztowania ludzi nieakceptujących Religii Oficjalnej. Wtedy właśnie miała miejsce fala niewyjaśnionych śmierci wśród przywódców politycznych, wskutek czego na świecie zapanowała anarchia. Z tego oczywiście skrzętnie skorzystali Oni zakładając swoje komórki w każdym państwie i przejmując powoli władzę. Władzę, która wtedy jeszcze nie była absolutna. Przynajmniej nie wszędzie. Takim miastem jeszcze przez Nich nieopanowanym był Cols. Właśnie w Colsie żyła większość wyznawców panizmu, nielicznej już dzisiaj sekty. W Colsie mieszkał też Kevin, który nie należał ani do panistów, ani do Religii Oficjalnej, ani też do żadnego innego ugrupowania działającego w tym czasie w Colsie. Nie miał na to ani czasu, ani ochoty. Większość dnia przesypiał, a w nocy zajmował się sprzedażą gandzi, kwasów i bardzo wówczas modnych wsadów (nie, nie tych oficjalnych znanych dzisiaj pod nazwą Ewangelizacji Wirtualnej, ale tych nielegalnych, robionych na zamówienie klienta). Poza tym większość wieczorów (gdy nie był jeszcze naćpany) spędzał w podziemnych spelunkach usiłując poderwać jakąś laskę, najczęściej z pozytywnym skutkiem. Nie istniała jeszcze wtedy wprowadzona przez Religię Oficjalną zdalna kontrola orgazmów, więc Kevinowi żyło się w miarę przyjemnie. Jedyny problem polegał na tym, że najczęściej mieszkał na klatkach schodowych, pod mostami, w piwnicach, a nie każda dziewczyna zgodzi się na seks w takich warunkach. Zresztą tego czerwcowego popołudnia Kevin nie myślał o seksie. Nie myślał nawet o prochach. Nawet nie pamiętał, że na dziesiątą wieczór musi załatwić pewnemu nadzianemu klientowi z korporacji nowy wsad elektroniczny. Dziwił się, co robi o tej porze w knajpie. Jest trzecia po południu, a on zamiast spać w jakieś piwnicy siedzi w klubie Voodoo i usiłuje pozbierać skacowane myśli. Naprzeciwko niego siedzi Dirndl, dziewczyna, którą poznał ostatniej nocy. Właściwie “poznał” nie jest tutaj odpowiednim słowem. Próbował nowych prochów i kompletnie stracił kontakt z rzeczywistością, a ona go wyniosła z knajpy w samym środku strzelaniny. Zwykle nie bierze mocnych prochów. Tej nocy jednak było inaczej. Pamiętał, że siedział w jakiejś spelunie zażerając ciasteczka z haszem i sącząc zielone piwo przez rurkę, gdy nagle podszedł do niego Grubas. Wysoki na dwa metry, łysy Murzyn z jednym sztucznym okiem. Przesiadł się do niego i od razu zaczął mówić. Widać było, że jest porządnie naćpany. Ponieważ miał jedno oko sztuczne, tylko jedna źrenica była malutka jak główka od szpilki. Druga (ta sztuczna) była nienaturalnie rozszerzona. ? Kurwa, Kevin! – przywitał się Grubas. - Co oni dodają do tego browaru, wyglądasz jak myślące gówno. Weź tyle nie myśl i nie kupuj tutaj piwa. Nie wiadomo, z czym te skurwysyny go mieszają. Kiedyś jeszcze odlecisz i nie zdążysz wylądować. – Zaczął rechotać, a jego malutka źrenica jeszcze bardziej się zwężyła. ? Cześć, Grubasie. Jak leci? – zapytał słabym głosem Kevin. Cholera, może Grubas ma rację, pomyślał. Piwo było koloru prawie fioletowego (zwykle było zielonkawe). Co oni do tego dodają? Poza tym strasznie dziwnie się czuł. Kręciło mu się w głowie i pomyślał, że zaraz spadnie pod stolik. Grubas wyciągnął z kieszeni fleka jakąś torebeczkę z białym proszkiem i podetknął pod nos Kevinowi. ? Kurwa, Kevin! – Grubas zaczął jak zwykle. – Patrz, co dostałem. ? Co to za gówno? – Kevin wyglądał na niepocieszonego, że Grubas mu proponuje prochy. Poza tym Grubas był panistą. Nie wiadomo, co oni tam w tych swoich klasztorach produkują. ? Kurwa, Kevin! To B3, zresztą nieważna nazwa. Popatrz na mnie. Trzecią noc z rzędu nie śpię i widzisz, jak świetnie wyglądam? Kevin rzeczywiście zauważył, że Grubas kiepsko wygląda: wory pod oczami, źrenica mała jak główka od szpilki, ledwo stał na nogach. Jeszcze na dodatek był na totalnym haju. ? Kurwa, Kevin! – Grubas wysypał na stolik trochę białego proszku. – Nie pierdol, tylko wciągnij, od razu to cię postawi na nogi. Kevinowi przez chwilę zdawało się, że odmówi, ale widocznie zielone piwo osłabiło jego psychikę. Uformował paznokciem dwie równe kupki proszku i powoli wciągnął przez obie dziurki. Usiadł prosto i czekał. Nic. Kompletnie nic się z nim nie działo. Może tylko przestało mu się kręcić w głowie i poczuł się trochę trzeźwiej. ? Kurwa, Kevin! Mówiłem? – Grubas wyszczerzył żółte zęby w uśmiechu. – Widzisz? Co, lepiej ci? ? Tak, Grubas, trochę lepiej, dzięki stary. – Kevin naprawdę zaczynał w to wierzyć. Wtedy właśnie zauważył siedzącą przy barze dziewczynę. Miała dwadzieścia, może dwadzieścia trzy lata. Blondynka, bardzo ładna, kręcone włosy. Ubrana w długą, kolorową sukienkę piła jakiś biały płyn podejrzanego pochodzenia i dyskutowała z barmanem, oprychem, który bardziej był zainteresowany gapieniem się w jej dekolt niż rozmową z nią. Kevin zauważył, że ona jakoś do tego baru nie pasuje. Wyglądała za ładnie, za inteligentnie i za przyzwoicie jak na taką spelunę. Może to efekt tego szajsu od Grubasa, pomyślał Kevin, ale ona jakoś nie pasuje do tej układanki. Wygląda na osobę zatrudnioną w korporacji, może jest studentką. W każdym razie taka osoba nie przebywa w takich knajpach. ? Kurwa, Kevin! – odezwał się Grubas. – Uważaj, bo wypalisz jej dziury w plecach oczami. Lepiej podejdź i zagadaj do niej, zanim się ten kutas do niej dobierze. Kurwa, Kevin! Dobrze ci radzę, ja bym ci źle radził; ja, twój kumpel? – Wyglądał na bardziej naćpanego, niż był w rzeczywistości. ? Nie, Grubas, nie teraz. ? Kurwa, Kevin! Co ci szkodzi, nie zabawisz się dzisiaj? Co, dziś celibat? – zarechotał nieprzyzwoicie. ? Nie, Grubas, nie o to chodzi. Nie widzisz, jak ona wygląda? Ona tu nie pasuje. ? Kurwa, Kevin! Chyba się naćpałeś. Jak ty nie chcesz, to ja pójdę, głupi jesteś i tyle! Kurwa, Kevin! – powtórzył jeszcze raz i wstał od stolika. Kevin chciał iść za nim, ale poczuł nagle, że nie może wstać. Jednocześnie poczuł dziwny szum w uszach. O kurwa, pomyślał, to zaczyna działać. Z przerażeniem stwierdził, że nie może się poruszyć. Jego umysł pracował normalnie, ale jakby w oddzieleniu od ciała. Czuł po prostu, że nie ma nad sobą kontroli. Usiłował się skupić na tym, co robi Grubas. Grubas właśnie usiadł koło dziewczyny, wyszczerzył swoje żółte zęby i powiedział do niej coś, czego Kevin nie usłyszał. Prawdopodobnie palnął coś głupiego, bo dziewczyna wstała od baru, pozostawiając Grubasa samego z otwartą japą. Wyminęła kilka stolików i usiadła przy jednym, przy którym siedział już pewien facet. Facet był brunetem, średniego wzrostu, oddychał ciężko i widać było, że zażył jakieś prochy. Cały się pocił i nie zwrócił nawet uwagi na dziewczynę. Kevin przypatrywał się gościowi przez kilka chwil, zanim zrozumiał, że patrzy na siebie! Stał obok swojego stolika i gapił się na samego siebie siedzącego przy stoliku! O kurwa, pomyślał, wykitowałem po tych prochach i jestem jakimś pieprzonym duchem, czy czymś takim. Chyba jednak nie było tak źle, skoro ten przy stoliku oddychał. ? Cześć Kevin. – powiedziała blondynka do ciała Kevina siedzącego przy stoliku. – Ale się ućpałeś. Nie martw się, wyjdziesz z tego, nie w takim stanie ludzi widziałam, a wychodzili. Kevin poczuł się trochę głupio. Stoi w pobliżu swojego stolika, całkowicie trzeźwy, a ta dziewczyna rozmawia z tym naćpanym przy stoliku. W dodatku ten naćpany to on sam, tyle że prawdziwy, widzialny. Pomyślał, że jak jeszcze raz spotka Grubasa, to go z miejsca zabije. Skąd on takie kurestwo bierze? W ogóle czy jest możliwe takie oddzielenie się od własnego ciała? Oficjalna Religia głosiła, że tak robili święci, ale święci nie brali prochów. Przynajmniej nie w przekonaniu Kevina. ? A tak w ogóle to jestem Dirndl. – przedstawiła się dziewczyna i wyciągnęła rękę do tego przy stoliku. Jednak ten przy stoliku ani drgnął, więc Dirndl cofnęła rękę. Nagle z Kevinem zaczęło się dziać coś dziwnego. Świat dookoła niego zaczął pulsować jaskrawymi kolorami i Kevin poczuł, że unosi się w powietrzu. Jednocześnie usłyszał dziwną muzykę, coś jakby organy kościelne podłączone do miksera. Właściwie to nigdy przedtem nie słyszał takiej muzyki. Rozejrzał się wokół siebie. Wszystko pulsowało dziwnym jaskrawym światłem i rozpływało się przed jego oczami. Nagle usłyszał ciężkie kroki na schodach. W chwilę później do knajpy wpadło kilku gości uzbrojonych w lekkie karabinki automatyczne. Każdy z nich miał wyszyte na ramieniu niebieskie Oko Opatrzności. O kurwa, pomyślał Kevin, to Oni. Jednocześnie poprzez coraz głośniejszą muzykę organową usłyszał krótką serię z karabinku i zobaczył, jak barman pada na podłogę obryzgując swoim mózgiem maszynkę do mieszania drinków. ? W imię Boga Wszechmogącego, Najwyższego! – zacharczał najgrubszy, brodaty Europejczyk. Prawdopodobnie korzystał ze wzmacniacza głosu. Słychać go było w całej knajpie. Podniósł karabinek, wycelował i puścił serię pocisków w kierunku rudej dziwki siedzącej przy stoliku w rogu. Seria przeszyła brzuch dziewczyny i rozwaliła ją na pół. Może to był efekt tych prochów od Grubasa, ale Kevin wyraźnie widział różowe ślady pocisków i czuł, jak karabinowa seria rozrywa wnętrzności dziewczyny. Zrobiło mu się niedobrze. ? Grzesznicy, poddajcie się! – wrzeszczał dalej brodacz nie przestając strzelać do wszystkiego, co się rusza. – W imię Jezusa, Pana naszego! Kurwa mać! Gińcie, poganie! – widać było, że jest na jakichś prochach. Dziwne, przecież Oni nie biorą prochów. Kevin pomyślał, że jest źle. Zobaczył tylko poprzez pulsujące czerwone światła jak Dirndl go wynosi tylnym wyjściem. Później zauważył jeszcze Grubasa zwiniętego na podłodze rzygającego krwią. Nagle poczuł wiatr, zobaczył zbliżające się jasne światło i stracił przytomność. Rozdział 2 Powoli otworzył oczy i rozejrzał się wokół siebie. Siedział na miękkim łóżku w pokoju, którego nigdy przedtem nie widział. Pokój był dość duży, na ścianach wisiały obrazy austriackich impresjonistów. Oczywiście Kevin nie znał się na sztuce, ale wiedział, że są to obrazy austriackich impresjonistów. Słyszał kiedyś o poszerzaniu świadomości za pomocą narkotyków, ale nie wiedział, że to właśnie tak działa. Miał nawet wątpliwości, czy pokój, w którym siedzi jest prawdziwy, czy tylko jest wytworem jego naćpanej wyobraźni. Wstał z łóżka i podszedł do okna. Odsłonił firankę i zobaczył morze. Ale nie było to morze, jakie znał z portu w Colsie. Plaża była piaszczysta, a nieco dalej od morza rosły palmy. Powietrze było gorące, ale od morza wiała chłodna bryza. Co tu się do kurwy nędzy dzieje, pomyślał. Wtedy zauważył siedzącego naprzeciw łóżka człowieka. Właściwie to nie był człowiek. Dziwna postać o całkowicie białej skórze, bez zarostu, bez włosów, o oczach pozbawionych źrenic. Normalnie Kevin przestraszyłby się kogoś takiego, ale w tej chwili czuł do tego kogoś zaufanie. Nie umiałby wytłumaczyć dlaczego, ale po prostu czuł, że ta istota chce mu pomóc. Stwór wyciągnął swoją sześciopalczastą rękę w kierunku Kevina i powiedział: ? Usiądź na łóżku. – jego głos brzmiał sztucznie, prawie że mechanicznie. – Nie lubię rozmawiać z kimś, kto stoi. Kevin posłusznie usiadł na łóżku naprzeciwko postaci. ? Wiesz, po co cię tu wezwałem? – zapytał się sześciopalczasty. ? Tu, to znaczy gdzie? – Kevin był zdezorientowany. – Gdzie ja właściwie jestem? ? Wyjrzałeś za okno. Powinieneś wiedzieć, gdzie jesteś. – Głos istoty brzmiał cały czas jednakowo. ? Nie wiem. – odpowiedział zgodnie z prawdą Kevin. – Nigdzie na świecie nie ma chyba już takiej plaży. ? Skąd wiesz, że jesteśmy w twoim świecie? Kevin nagle się przestraszył. Stracił całe swoje zaufanie do sześciopalczastego. Poczuł, że robi mu się zimno. Postanowił uciekać. Szybko rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu wyjścia, ale niczego takiego nie znalazł. ? Nie, Kevin, stąd nie ma wyjścia. – odezwał się sześciopalczasty czytając w myślach Kevina. – wyjdziesz stąd tylko wtedy, gdy ja ci pozwolę. ? Słuchaj, - Kevin był coraz bardziej rozdrażniony. – nie wiem, gdzie jesteśmy i co ty w ogóle za jeden. Dlaczego mnie tu trzymasz? Muszę pomóc Grubasowi, widziałem jak rzygał krwią, słuchaj, muszę pomóc kumplowi, rozumiesz? Wypuść mnie! ? To było podczas strzelaniny w barze, gdy Grubas dostał, a Dirndl uratowała ci życie? – sześciopalczasty jakoś się nie przejął losem kumpla Kevina. – W tym miejscu nie ma to znaczenia. ? Dlaczego? – Nagle Kevin uświadomił sobie, że mógł być nieprzytomny przez kilka dni. – Którego w ogóle dzisiaj mamy? ? Ty nic nie rozumiesz. – mechaniczny głos doprowadzał już Kevina do szału. – W tym miejscu twój czas się w ogóle nie liczy. Kevinowi przeszły ciarki po plecach: ? Gdzie ja jestem? Umarłem? Powiedz! Nie żyję i jestem w niebie? ? Nie, nie jesteś w niebie. – istota odparła obojętnie. ? A więc to jest piekło. A ty jesteś diabłem? ? Nie. Nie jesteś w piekle, a ja nie jestem diabłem. I wcale nie umarłeś, Kevinie. Żyjesz. Mimo to wezwałem cię tu do mnie. ? Czy ty jesteś... – Kevin zawahał się chwilę. – Czy ty jesteś Bogiem? ? Niektórzy ludzie mnie tak nazywają, więc mogę być Bogiem, jeśli to coś zmienia. ? To jakaś paranoja. – Kevin się wkurzył. – Bóg jest wielki, potężny, wszechmocny, miłosierny i... wiesz, jak to idzie. A ciebie mógłbym udusić jedną ręką. Co z ciebie za Bóg? ? Skąd wiesz, że jestem wszechmocny? – w głosie sześciopalczastego po raz pierwszy dało się usłyszeć zdziwienie. ? No, wiesz. Religia Oficjalna... Oni mają Nową Biblię i w ogóle... Mówią, że taki jesteś. ? Przecież nie należysz do Religii Oficjalnej. – Bóg wyraźnie się zdziwił. ? Pewnie, że nie należę. Jak można do Nich należeć. To mordercy. ? Zgadza się. – w oczach Boga zaczęły się pojawiać małe czerwone źrenice. – Myślą, że wszystko o mnie wiedzą i dzięki temu mogą rządzić światem. Najgorsze jest to, że nikt im nie zaprzeczy. ? Już wiem, dlaczego ten świat jest taki zjebany! – Kevin podniósł głos. Podobało mu się, że może krzyczeć na Boga. – Bo ty go stworzyłeś. Co z ciebie za Bóg? Nie dziwne, że ten świat jest taki, skoro ty go stworzyłeś. ? Sam go nie stwarzałem. – Bóg zaczynał się bronić. – Przecież macie wolną wolę i możecie świat zmieniać, dostosowywać do własnych potrzeb czyniąc go bardziej wygodnym. – jego czerwone źrenice stawały się coraz szersze. ? Kurwa mać! – Kevin poczuł, że cały się trzęsie. – Ty nie jesteś Bogiem! Ty jesteś Szatanem! ? Różne mi ludzie nadają imiona. – głos sześciopalczastej istoty powrócił do swojego dawnego, mechanicznego brzmienia. – Najważniejsze, że istnieję i ani wy, ani ja nie możemy nic na to poradzić. ? Chcesz mi wmówić, że Bóg i Szatan to jedna i ta sama osoba? ? Jeśli to coś zmieni w twoim życiu. Przecież i tak nie należysz do żadnej religii. Kevinowi ta rozmowa wydawała się coraz bardziej nieprawdopodobna. Dalej jestem naćpany, pomyślał. Muszę się obudzić. ? Dobrze, Kevinie, obudzisz się. – sześciopalczasty czytał w jego myślach, co Kevin uznał za kolejny dowód, że cała sytuacja jest tylko wytworem jego umysłu. – ale najpierw dam ci jedną radę. Trzymaj się z dala od Nich. ? Niech ci będzie, tylko wypuść mnie stąd. ? Kevin! Zbudź się. – tym razem Kevin usłyszał łagodny, kobiecy głos. – Kevin! Kevin zauważył, że nie siedzi już w pokoju nad brzegiem morza, tylko w Voodoo w Colsie, a naprzeciwko niego siedzi Dirndl. Dziewczyna wyglądała na zmartwioną jego stanem. ? Kevin, co się dzieje? ? Nic, tylko znowu mam flashback. Widziałem jeszcze raz tę strzelaninę i w ogóle... – o spotkaniu z sześciopalczastym wolał nie wspominać. ? Pamiętasz, co się stało wczoraj? Po tym, jak cię wyniosłam z klubu? ? Nie. – odrzekł zgodnie z prawdą. – Skąd w ogóle znasz moje imię? ? Wiem dużo o tobie. – dziewczyna delikatnie się uśmiechnęła. – Przysłał mnie twój ojciec. Kevin pomyślał, że Dirndl jest trochę psychiczna. ? Dirndl, przecież ty nic o mnie nie wiesz. Moja matka była ulicznicą. – Kevin zdziwił się, że mówi o tym dopiero co poznanej dziewczynie. – Nie wiem, kto był moim ojcem. Prawdopodobnie jakiś miejscowy ćpun. Albo nadziany pracownik korporacji. ? W takim razie jesteś niedoinformowany. Katie, prostytutka zaopiekowała się tobą, gdy miałeś dwa lata, to dlatego nie pamiętasz swoich rodziców. – przestała na chwilę mówić, bo do stolika podeszła skąpo ubrana kelnerka i zabrała kufle po zielonym piwie. – Twoi rodzice wiedzieli pewne rzeczy o Nich, - Dirndl znacznie ściszyła głos. – no wiesz. Dlatego po śmierci twojej matki ojciec pozbył się ciebie. Nie chciał, żeby ciebie też zabili. ? Kto zabił moją matkę? – zapytał się Kevin, mimo przekonania, że Dirndl jest całkowicie pierdolnięta i nie wie, o czym mówi. ? Prawdopodobnie Oni. – Dirndl już prawie szeptała. - Ale teraz ojciec chce się z tobą skontaktować. ? Dlaczego dopiero teraz? ? Nie wiem. ? Skąd znasz mojego ojca? ? Jest szefem tam, gdzie pracuję. ? W korporacji? ? Tak. ? W jakiej? ? Słuchaj, nie mogę za dużo mówić. Mogli nas śledzić. Tutaj są informacje o twoim ojcu. – wetknęła mu w rękę wsad wirtualny. ? Wsad? Nie jesteś z korporacji. Korporacje nie rozprowadzają wsadów, przecież to nielegalne. Dziewczyna popatrzyła się na niego takim wzrokiem, jakby to on zwariował. ? Wszyscy używają wsadów, tylko nie każdy robi to jawnie. Nawet Oni rozprowadzają własne. ? Oni? – Kevin się naprawdę zdziwił. ? Tak, Oni. Tylko nazywają to inaczej. Ewangelizacja Wirtualna, czy coś takiego. Kevin zrozumiał, dlaczego tak dużo ludzi nawraca się na Religię Oficjalną. Przecież używając odpowiednio skonstruowanych wsadów można kompletnie spieprzyć człowiekowi psychikę. Sam o tym wiedział, przecież był programistą. Powoli zaczął się przekonywać, że może Dirndl nie jest tak zwariowana, jak początkowo myślał. ? Słuchaj, muszę już iść, za pięć minut mam transport. ? Spotkamy się jeszcze? – nie wiadomo dlaczego zapytał się Kevin. ? Pewnie. – Dirndl uśmiechnęła się. ? Słuchaj, Dirndl, bo ja... Jednak nie mógł skończyć, bo dziewczyna szybko wstała z krzesła, nachyliła się nad stolikiem i pocałowała Kevina w usta. Potem obróciła się i szybkim krokiem wyszła z baru. Kevin usłyszał jeszcze “cześć” i Dirndl zniknęła mu z oczu. Kevin w pierwszej chwili chciał wstać i pobiec za nią, jednak pozostał na miejscu. Dirndl zaczynała mu się już podobać, ale ciągle myślał, że jest chyba trochę nienormalna. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, że to, co mu powiedziała, było prawdą. Wychował się przecież na ulicy, jego matka była zwykłą dziwką. Niemożliwe, żeby jego ojciec był pracownikiem korporacji. Zobaczył w myślach starszego otyłego pana siedzącego w klimatyzowanym mieszkaniu na miękkim tapczanie popijającego z puszki oryginalnego, zielonego Heinekena. Pewnie w tej chwili ogląda popołudniowe wiadomości z giełdy w Tokio, pomyślał i zachciało mu się śmiać. Nie, nie mógł być synem takiego człowieka, to niemożliwe. Postanowił jednak przejrzeć wsad, który dała mu Dirndl. Rozejrzał się po klubie. Nie, nie był tu nigdy przedtem. Zauważył oszklony sufit i pomarańczowe ozdoby z blachy przyczepione do ścian. W połączeniu z niebieskimi stolikami i krzesełkami koloru morskich alg wyglądało to dość kiczowato. Ucieszył się, że nie chodzi do takich klubów. Znacznie lepiej czuł się w podziemnych spelunach – tam miał kumpli, kobiety, a przede wszystkim – nadzianych klientów, którym mógł wcisnąć parę gramów maryśki czy własnoręcznie zaprogramowany wsad bez strachu przed policją. Właściwie to policji się nie bał. W tamtych czasach już i tak prawie nie działała. Bał się tylko Ich. Ciekawe, co Oni zrobili z tą speluną, gdzie wczoraj byłem, pomyślał. I co się stało z Grubasem. Wprawdzie był dalej wściekły na niego z powodu tej historii z B3, ale co innego jest być wściekłym na kumpla, a co innego patrzeć, jak zwija się na podłodze z bólu i rzyga krwią. Nie chciał, żeby Grubas zginął. Przynajmniej nie z rąk takich skurwysynów, jak Oni. Dopił swoje zielone piwo (które w Voodoo dla odmiany miało kolor niebieski) i wyszedł z klubu na oświetlony zachodzącym słońcem plac, przez który szybkim krokiem przechodzili nieliczni jeszcze o tej porze ludzie. Zresztą nie interesowali oni Kevina w ogóle. Skręcił między dwie ceglane kamienice i szybkim krokiem przeszedł przez ciasną i ciemną o tej porze dnia uliczkę. Chciał dostać się do knajpy, gdzie poprzedniego dnia odbyła się strzelanina. Chciał zobaczyć, co się z nią stało, czy kręcą się tam dalej Oni i także, a może przede wszystkim, popytać się o Grubasa. Po około pół godzinie dotarł na miejsce. Owszem, speluna dalej tam stała, ale miejscu neonu z jej nazwą (której Kevin nigdy nie mógł zapamiętać) widniał napis: “Tymczasowe Centrum Ewangelizacji Wirtualnej nr 3 w Colsie”. Jacyś kolesie z niebieskim okiem opatrzności na ramieniu przemalowywali budynek na niebiesko. Jeden z malarzy zauważył Kevina i powiedział coś do swoich towarzyszy. O kurwa, pomyślał Kevin i szybko skręcił w przecznicę. Jeżeli to, co Dirndl mówiła o Ewangelizacji Wirtualnej było prawdą, można było spodziewać się szybkiego wzrostu liczby fanatycznych wyznawców Religii Oficjalnej w krótkim czasie. Sam wiedział, co odpowiednio skonstruowany wsad może zrobić z psychiką człowieka. Niech to szlag, pomyślał nagle, na dziesiątą mam załatwić wsad temu gościowi z korporacji. Spojrzał na zegarek. Było za dwanaście szósta. Miał tylko cztery godziny na wykonanie zlecenia. Szybko pobiegł w kierunku meliny Samanty. Rozdział 3 Samanta, wbrew temu, co sądziło większość osób znających ją tylko ze słyszenia, nie była kobietą od urodzenia. Kiedyś jako mężczyzna miała na imię Andreas. Jednak nigdy do końca nie mogła pogodzić się ze swoją męskością. Postanowiła poddać się operacji zmiany płci; nawet zaczęła brać hormony żeńskie. Jednak z chwilą, gdy Oni przejęli kontrolę nad miastem, w którym była klinika i zakazali szatańskich technik zmiany płci, Samanta uciekła ze szpitala. Nie chciała być rozstrzelana, czy też spalona na stosie. Trafiła do Colsu, miasta jeszcze nie całkiem zajętego przez Oficjalnych, gdzie zamieszkała w piwnicy jednej z ruder w centrum. To początkowo nieciekawe podziemie przerobiła na melinę, gdzie spotykały się największe ćpuny, szumowiny, dealerzy i dziwki Colsu. Korzystając ze swej wiedzy (jako Andreas była kiedyś inżynierem komunikacji satelitarnej) założyła w piwnicy centrum dostępowe do Sieci (nazywane żartobliwie przez niektórych starszych dealerów “kawiarnią internetową”), gdzie programiści nielegalnych wsadów mogli je komponować zgodnie z życzeniami klientów. Wszystko po to, by zebrać dostateczną ilość pieniędzy na usunięcie narządów męskich i wszczepienie sztucznych sromu i pochwy w jakimś ośrodku niekontrolowanym przez Religię Oficjalną. Właśnie do piwnicy Samanty pobiegł Kevin tamtego wieczora. Szybko wbiegł na ciasne schody prowadzące do zatęchłego, wilgotnego podziemia. Jak zwykle o tej porze w oświetlonej kilkoma żarówkami piwnicy otoczył go gwar, na który składały się brednie naćpanych klientów, kłótliwe wrzaski handlarzy kwasami dobijających targu oraz lubieżne głosy prostytutek poszukujących zarobku. Kevin rozejrzał się po pomieszczeniu i szybko zauważył siedzącego w rogu faceta w spódnicy o dosyć wydatnym jak na mężczyznę biuście ukrytym pod raczej obcisłą białą koszulką. Facet w spódnicy też zauważył Kevina. Wstał z krzesła i kręcąc tyłkiem podszedł do niego. ? Witaj, Kevinie! – zalotnym głosem przywitała się Samanta, gdyż to ona właśnie była tym facetem w spódnicy. ? Cześć, Samanta. Czy nie miałabyś może wolnego... ? ...terminala? – Samanta szybko odgadła, o co Kevinowi chodzi. – Mam jeszcze jeden wolny. O tam, w kącie. – niedbałym ruchem ręki wskazała srebrny terminal wciśnięty między donicę z kilkoma pędami konopii indyjskich a maszynką do produkcji prezerwatyw. ? Dzięki wielkie. – powiedział Kevin wciskając Samancie kilka monet, które szybko schowała do kieszeni. – Nie martw się, to nie będzie długo trwało. Najwyżej godzinę. Samanta pokiwała głową, po czym odwróciła się i szybko podbiegła do rzygającego w kącie faceta, aby wyprowadzić go na ulicę. Tymczasem Kevin usiadł wygodnie na krzesełku i spojrzał na terminal. Całkiem dobre urządzenie, pomyślał. Zawsze się zastanawiał, skąd Samanta bierze taki dobry sprzęt, jednak nigdy jej nie pytał. Pewnie i tak by mu nie powiedziała. Szybko podłączył do obydwu skroni zwisające z terminala elektrody, a na prawą rękę założył rękawicę. Wykonał ręką kilka ruchów i zainicjował połączenie z Siecią. Sieć już w tamtych czasach dawno straciła swoje znaczenie jako demokratyczna platforma wymiany niecenzurowanej myśli i medium komunikacji między ośrodkami naukowymi. Stanowiła już w czasach Kevina martwy, nieaktualizowany zbiór wynaturzonej pornografii, nawiedzonych tekstów wszelakiej maści religijnych przywódców oraz bełkotu domorosłych filozofów. Właśnie z tego śmietnika korzystali wszyscy ci, którzy komponowali wsady wirtualne. Mieli tu wszystko, czego chcieli ich klienci: seks hetero i homo we wszystkich odmianach, pornografia dziecięca, przeżycia osób na prochach, najlepsze orgazmy, sadomasochizm, zoofilia... Kevin brzydził się tym. Brzydził się tym światem. Światem, który wydał z siebie istoty zdolne do czegoś takiego. Będąc w Sieci można było zwątpić w jakąkolwiek religię, jaka jeszcze na ziemi została. Ciekawe, czy naprawdę Bóg stworzył ten brudny świat. W przekonaniu Ich tak właśnie było. Tylko, że (przynajmniej tak głosili Oni) to nie on spieprzył ten świat, tylko my ludzie, ze swoją wolną wolą. Tak też powiedziała Kevinowi sześciopalczasta istota, którą odtąd w myślach utożsamiał z Bogiem. Ale Kevin nie wierzył Im. Nie wierzył też Bogu. Jeśli już ktoś do końca mógł spieprzyć ten świat, to tylko jego stwórca. Bóg. Jak już zobaczył, że nic nie poszło tak, jak powinno było pójść, pewnie pomyślał: “Gdzie, do kurwy, zrobiłem błąd?” Ale Bóg jest tchórzem; nie przyzna się, że kompletne spierdolił robotę. Zamiast tego zrzuca winę na nas, ludzi (również przez niego stworzonych) i wywołuje w nas poczucie winy za całe zło na tym świecie, za które tak naprawdę tylko on jest odpowiedzialny. Przecież to on nas stworzył. Z pewnością mógł to zrobić lepiej. Kevin podłączył się do jednego z amerykańskich serwerów (właśnie w Ameryce znajdowało się jakieś osiemdziesiąt procent gówna, jakie krążyło po Sieci) i z obrzydzeniem wybrał kilka scen, które jego zdaniem najbardziej zadowoliłyby gust jego klienta. Tak naprawdę to widział tego gościa tylko jeden raz. Był to jakiś pracownik korporacji z bogatego osiedla na przedmieściu. Prawdopodobnie miał żonę, jedno, może dwoje dzieci i dobrą posadę w firmie. Był (w swoim mniemaniu) porządnym człowiekiem, bo swoje pedofilskie i sadystyczne skłonności ujawniał tylko podczas symulowanych przeżyć wywołanych wsadami wirtualnymi. Jak tylko Kevin go poznał, od razu czuł do niego wstręt. Czasami się zastanawiał, po co w ogóle z takimi ludźmi się kontaktuje. Odpowiedź była tylko jedna i zawsze taka sama: pieniądze. Kevin nie zgadzał się z tymi wszystkimi neopacyfistami, którzy mówili, że pieniądze nie dają szczęścia. Gówno prawda. Za pieniądze można dostać wszystko, czego się zechce, można od czasu do czasu zjeść coś normalnego, a nie ciągle żreć ten syf, który w nas pakują w tanich spelunach. Tak, Kevinowi chodziło tylko o pieniądze. Czasami myślał, że to nie czyni go o wiele lepszym od tych fiutów z przedmieścia. Z ulgą odłączył się od tego zbiorowiska śmieci, jakim była Sieć i głęboko odetchnął. Przynajmniej wykonał swoją robotę. W dłoni trzymał wsad wirtualny, który umożliwi klientowi wyładowanie swoich seksualnych frustracji na kilku pięcioletnich chłopcach. Kevinowi zrobiło się trochę niedobrze na samą myśl o tym, ale nie czuł zbyt wielkich wyrzutów sumienia. Po prostu zrobił to, co do niego należało. Spojrzał na zegarek. Jeszcze zostało mu jakieś pół godziny do spotkania z klientem. Rozejrzał się po piwnicy. Słabe światło na wpół przepalonych świetlówek w połączeniu ze wszechogarniającym wszystko słodkawym dymem stwarzało naprawdę niezwykły nastrój. Szczególnego nastroju przydawała też melinie kupa jeszcze świeżych czerwonawożółtych wymiocin lśniących na podłodze przy schodach. Widocznie Samanta nie zdążyła wyprowadzić tamtego klienta na czas, pomyślał. Poszukał wzrokiem Samanty, ale ta widocznie zaszyła się w jakiś ciemny kąt. Lekko chwiejnym krokiem (po dłuższym pobycie w Sieci zawsze miał problemy z równowagą) wyszedł po wąskich schodach na świeże powietrze. Na zewnątrz robiło już się ciemno; pomimo letniej pory czuć było lekki chłód. O tej porze było jeszcze bezpiecznie, pomimo to Kevin usłyszał z odległości może z pół kilometra jakieś strzały i stłumiony kobiecy krzyk. Postanowił jednak pójść w tamtą stronę. Kurwa, Kevin! pomyślał sam do siebie, chyba ci totalnie odjebało. Rzeczywiście, może to dlatego, że ostatnio nie widział się z Grubasem. Ciekawe, co z nim się stało. Już drugi raz obiecywał sobie, że go poszuka. Na pewno. Tylko jak sprzeda temu gościowi wsad. Niebo szybko ciemniało i zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy. Szedł szybko ciemną, wąską uliczką pomiędzy dwoma wysokimi na dwadzieścia metrów murami ze zbrojonego betonu. Słychać było co chwilę jakieś dziwne stuki czy szepty, ale widocznie Kevina ponosiła wyobraźnia; w okolicy nie było przecież żywego ducha. Specjalnie wybrał takie miejsce spotkania z klientem. Nie ze strachu przed policją, ale przed Nimi. Umówił się z facetem na starym nieużywanym wiszącym moście nad zatoką, do którego prowadziła właśnie ta wąska uliczka. W te okolice nikt nie zaglądał, bo nie było po co. Nawet najgorsze męty siedziały bliżej centrum. Nad zatoką było za wilgotno i za zimno. Kevin zauważył, że zrobiło się całkiem ciemno. Jednocześnie pojawiła się mgła, która była coraz gęstsza w miarę zbliżania się do zatoki. Kevin ledwo widział na pięć metrów przed sobą. Jednocześnie usłyszał dziwny dźwięk: coś jakby buczenie czy huk startującego samolotu puszczane od tyłu w zwolnionym tempie. Naprawdę go to przestraszyło. Przecież lotnisko jest trzydzieści kilometrów stąd, to niemożliwe. Dźwięk jednak stawał się coraz głośniejszy. Kevin przystanął i zaczął nasłuchiwać, skąd dochodzi hałas. Nie mógł jednak dokładnie określić kierunku. Zaraz potem uświadomił sobie, że dźwięk wydobywa się z jego głowy, pulsuje coraz mocniej w czaszce i rozrywa od środka mózg. Kevin stracił równowagę, zatoczył się i upadł. Poczuł, że zaraz wyrzyga. Co jest, jeszcze mi nie przeszło? Kurwa mać, już nigdy nie wezmę nic mocniejszego od kwasów, obiecał sobie. Za późno. Jego żołądkiem wstrząsnęło kilka mocnych konwulsji i zwymiotował żółtą cieczą na wilgotny chodnik. Trochę mu ulżyło. Przynajmniej przestał słyszeć ten dziwny hałas. Powoli wstał i pomacał obie kieszenie: tę zewnętrzną, z wsadem dla klienta i tę między dwoma warstwami materiału wewnątrz podszewki, gdzie schował materiały od Dirndl. Dobrze, że nie uszkodziłem wsadów, pomyślał. Poczuł się o wiele lepiej. Popatrzył na zegarek: za trzy dziesiąta. Poprzez mgłę dostrzegł w odległości kilkudziesięciu kroków zarysy starego, zardzewiałego mostu. Most miał kilka kilometrów długości i zbudowano go jakieś dwieście lat temu. Przestali go używać, gdy miasto po drugiej stronie zatoki zostało pochłonięte przez ocean. Niepewnym krokiem wszedł na zniszczoną konstrukcję. Opary z zatoki w połączeniu ze wszechogarniającymi ciemnościami powodowały, że poruszał się prawie po omacku. Jednak wydawało mu się, że widzi człowieka czekającego na moście. Jeśli to jest klient, Kevin powinien go rozpoznać. ? Hej! Co robisz o tej porze w takim miejscu? – głos Kevina ginąc we mgle dźwięczał prawie że nienaturalnie. Zgodnie z umową klient powinien teraz odpowiedzieć. ? Witaj Kevinie! – powiedział ten drugi i od razu Kevin zorientował się, jak wielki popełnił błąd i przez jego plecy przebiegł zimny dreszcz. Jego rozmówca nie był klientem z korporacji. Nie był nawet człowiekiem. Naprzeciwko Kevina stała ta sama biała, bezpłciowa, bezwłosa, sześciopalczasta istota, którą spotkał, jak był na haju po B3. Kurwa, Kevin! Spierdalaj! – usłyszał w podświadomości głos Grubasa. Niewiele myśląc odwrócił się i pobiegł. Nie przebiegł nawet kilku kroków, bo uderzył mocno w twardą, niewidzialną zasłonę i upadł na ziemię. Potarł ręką rozbite czoło i poczuł, że krwawi. ? Kevinie, nie lękaj się, gdyż przemawia do ciebie twój Bóg i pan. – odezwała się istota. ? Akurat! – ze złością odrzekł Kevin i pokazał Bogu ślady krwi na palcach. – Rozjebałem sobie czoło przez ciebie. ? Nie trzeba było przede mną uciekać. Mnie nie musisz się bać.- mechanicznym głosem odezwał się sześciopalczasty. Kevin powoli wstał i chwiejnym krokiem podszedł do łysego stworzenia. Zauważył, że istota nie stoi na podłożu, tylko jakby delikatnie lewituje nad powierzchnią. Jednocześnie zobaczył, że Bóg ma obrzydliwe stopy zakończone dziwnymi przyssawkami. Wpatrywał się zimnym, przenikliwym wzrokiem w Kevina. ? O co ci chodzi, Kevinie? – odezwał się wreszcie. – Nie wierzysz, że chcę ci pomóc? Niczego nie rozumiesz? ? To o co ci chodzi?! – wrzasnął Kevin. – Nie wiem, kim ani czym ty jesteś, nie wiem, po co mnie nachodzisz i dlaczego, do kurwy jego nędzy mać, cały czas zadajesz pytania zamiast mi po ludzku powiedzieć, co się dzieje?! Czy naprawdę jesteś Bogiem? ? Oczywiście. – odparł stwór dobrze znanym Kevinowi głosem. – Przecież raz ci już to mówiłem. ? To dlaczego nie mogłeś tego świata lepiej urządzić? Dlaczego ludzie się zabijają, dlaczego są choroby i dlaczego ja muszę łazić po spelunach i załatwiać wsady dla kutasa, który nic nie jest wart, a ma wszystko, czego chce? Dlaczego to wszystko jest tak kurewsko niesprawiedliwe? ? Na to pytanie mogę ci łatwo odpowiedzieć, Kevinie. – w mechanicznym głosie Boga na próżno można byłoby szukać choćby cienia emocji czy zainteresowania rozmową. – Wszędzie występują pierwiastki słabsze i silniejsze, szlachetniejsze i podlejsze, lepsze i gorsze. Nawet we mnie. Taka jest moja natura. Stwarzając wasz świat nie mogłem przeczyć swojej naturze, więc ten świat jest tylko odbiciem naturalnego porządku rzeczy. Dlatego zawsze silniejsi zwyciężą, a słabi zostaną pokonani. Tak już jest. – Bóg uśmiechnął się smutno. ? Więc po co to całe gówno o miłości, przebaczaniu i życiu w pokorze w nadziei na życie wieczne? ? To już wymyśliliście wy. Ja z tym nic wspólnego nie mam. – stwór rozłożył swoje sześciopalczaste ręce. Kevin nagle ogarnął umysłem całą groteskowość tej sytuacji. Przecież to się naprawdę nie dzieje, znowu mam flashback, pomyślał. Jak tylko się odpowiednio skoncentruje, złudzenie zniknie. Cofnął się kilka kroków, jednak sześciopalczasty nie znikał; na dodatek Kevin poczuł za sobą znowu niewidzialną ścianę. Nie wiedział, co ma robić. Stracił panowanie nad sobą. ? Słuchaj, ty skurwysynu, wiem, że i tak ciebie tu na tym moście nie ma! – wrzasnął. ? Dlaczego myślisz, że jesteśmy na moście? – istota wyraźnie się zdziwiła. Kevina przebiegł zimny dreszcz. Rzeczywiście, przez gęstą mgłę nie dostrzegał ani przęseł, ani filarów, ani też nie słyszał szumu wody pod sobą. Poczuł się nagle niesamowicie bezradnie. Stracił równowagę i upadł. ? Wypuść mnie stąd. Proszę... – wyszeptał błagalnym głosem. ? Dobrze, jeśli chcesz. – Kevin już nie widział Boga. Słyszał tylko jego mechaniczny głos. – Pamiętaj jednak, o czym ci mówiłem ostatnim razem. Trzymaj się z dala od Nich. Kevinowi zakręciło się w głowie i stracił kontakt ze światem. Rozdział 4 Powoli dochodził do siebie. Gdy otworzył oczy, zobaczył, że leży w kałuży własnych żółtawych wymiocin. Czuł, że kręci mu się w głowie. Pomimo trudności z utrzymaniem równowagi udało mu się wstać. W odległości może kilkudziesięciu kroków majaczył we mgle zarys starego mostu. Mostu, na którym umówił się z klientem. Prawdopodobnie leży tu na tyle długo, że klient już sobie poszedł, wściekły na niego. Dobrze, że go nie znalazł. Zawiedzony facet mógł go przecież zastrzelić albo zrobić coś jeszcze gorszego, o czym Kevin wolał nie myśleć. Usiłował sobie przypomnieć, ile czasu już tu jest i co się z nim w ogóle działo, ale nie mógł. To pewnie efekt prochów, pomyślał jednocześnie obiecując sobie, że już nigdy nie zażyje czegoś, co nawet przypominało by wyglądem B3. Spojrzał na zegarek: za trzy dziesiąta. Świetnie, nie spóźni się na transakcję. Niepewnym krokiem wszedł na mocno już zniszczoną konstrukcję mostu. W gęstniejącej mgle poruszał się prawie po omacku, jednak dostrzegł stojącą wśród ciemności postać. Ogarnęło go dziwne uczucie deja vu. Nie mógł sobie przypomnieć dokładnie, ale wydawało mu się, że kiedyś w podobnej sytuacji się znalazł i nie było to dla niego zbyt przyjemne przeżycie. Co się dzieje, pomyślał. ? Hej! Co robisz o tej porze w takim miejscu? – postać naprzeciwko odezwała się głosem, który w gęstej mgle dźwięczał głucho i nierealnie. ? Mike? – Kevin zapytał się niepewnym głosem. – To ty? Tak, to był Mike. Kevin od razu go rozpoznał. Typowy kutafon z korporacji: ciemne okulary, czarny garnitur, teczka z wygrawerowanym napisem Ikeyama i złoty łańcuszek wokół prawego nadgarstka. Pewnie miał ukrytą gdzieś broń. ? Witaj, koleś! – zawołał Mike z przesadną, sztuczną szczerością. Kevin nienawidził tego gościa. Nienawidził, gdy ktoś do niego mówił “koleś”. – Nie spóźniłeś się. Masz towar dla mnie? – z niecierpliwością podrapał się po skroni, gdzie miał pewnie na stałe wszczepiony czytnik wsadów. Kevin wyciągnął z kieszeni gotowy wsad. Był srebrny, błyszczący i miał nieużywane końcówki. Klienci Kevina (przynajmniej ci bogatsi, ze wszczepionymi czytnikami) lubili mieć świeże wsady. Od używanych można było oślepnąć albo dostać zwyrodnienia mózgu. ? Hm, nieużywany. – Mike wyszczerzył w uśmiechu równy rządek białych zębów za co najmniej dziesięć tysięcy. – Skąd bierzesz taki sprzęt? Kevin nie odpowiedział mu. Nośniki do wsadów brał przecież od Samanty, która przecież też nigdy mu nie mówiła, skąd je bierze. Im mniej się wiedziało, tym lepiej. ? Masz forsę? – Pytanie Kevina przerwało niezręczną ciszę. ? Ile chciałeś? Trzy i pół? Cztery? – Mike uśmiechnął się głupkowato po raz drugi. ? Pięć! Tak się umawialiśmy. ? Całe pięć kawałków za to? – facet w garniturze obrócił w palcach wsad. – Skąd mam mieć pewność, co mi tam nagrałeś? ? Przecież już raz używałeś wsadu ode mnie. Nie podobał ci się? ? No, cóż... – usta Mike’a lekko zadrgały na wspomnienie o czymś, o czy Kevin wolał raczej nie myśleć. Szybkim ruchem otworzył teczkę i wyciągnął z niej zwitek banknotów. Starych, poniszczonych, w różnych nominałach. Zgodnie z umową. – Mam przeliczyć przy tobie? ? Nie, dzięki, wierzę ci. – Kevin szybko schował pieniądze z zamiarem jak najszybszego oddalenia się z tego miejsca. ? Czekaj, koleś. Mam jeszcze jedno pytanie natury, mhm, technicznej. – Mike delikatnie się uśmiechnął. – Czy przed sprzedaniem wsadu sprawdzasz go, hm, na sobie? ? Nie, nigdy! – Kevin poczuł, że znowu zbiera mu się na wymioty. Odwrócił się od faceta i uciekł. Nie chciał już patrzyć na Mike’a, nie chciał mieć nic wspólnego z tym zboczeńcem. Czego on ode mnie chce, przecież wykonuję swoją robotę, myślał. Dlaczego mnie jeszcze męczy? Pobiegł wzdłuż szarej, kamienistej plaży w kierunku ciasnych uliczek centrum Colsu. Tam czuł się najlepiej. Tam wreszcie ucieknie od tego sadysty. Biegł dosyć długo, zwolnił kroku dopiero gdy usłyszał ludzkie głosy i zobaczył majaczące we mgle dwie postacie. Było to dwóch facetów. Pochylali się nad czymś co wyglądało jak okładka płyty i za pomocą rurki wciągali coś z powierzchni plastikowego pudełka. Ćpuny, pomyślał Kevin. Może będą mogli mnie przenocować. Niepewnym krokiem podszedł do nich, ale widocznie byli już zbyt naćpani, żeby go zauważyć. Dopiero po pewnej chwili wyższy z nich powoli podniósł głowę znad pudełka i zaczął gapić się na przybysza. Kevin poczuł delikatny, kwaskowaty zapach prochów. Zapach, który już kiedyś czuł, raz w życiu. Pociągnął nosem jeszcze raz i upewnił się. Tak, było to B3 używane przez panistów. Takie samo, jakim poczęstował go wtedy Grubas w knajpie. Tak, ci goście byli na pewno panistami. Ubrani byli w takie same fleki, jakie nosił Grubas i jemu podobni. Jeżeli było prawdą to, co mówili o panistach (że każdy w sekcie zna wszystkich innych członków, przynajmniej w obrębie jednej parafii), to musieli coś wiedzieć o Grubasie. ? Słuchajcie, mam do was pytanie... – zaczął Kevin niepewnym głosem, nie wiedząc, jak tamci zareagują. Tamci jednak nie zareagowali. Jeden dalej stał patrząc się na Kevina tępym wzrokiem, a drugi próbował z plastikowego pudełka wywąchiwać resztki B3. Byli totalnie naćpani. Nie, od nich nic się nie dowiem, pomyślał. Wtedy właśnie usłyszał głosy wydobywające się z podziemi wysokiej szarej kamienicy po prawej stronie. Był to dosyć dziwny dźwięk. Słychać było modlących się ludzi, odgłosy jakiejś awantury, ale nad wszystkim górował dziwny dźwięk jakby organów kościelnych podłączonych do wzmacniacza z przepalonymi obwodami. Taki sam, jak słyszał tamtej nocy w knajpie. Gdy Grubas poczęstował go B3. Tylko, że teraz słyszał ten dźwięk naprawdę. Nie miał wątpliwości, że to nie jest halucynacja. Dźwięk był wyraźny, choć tak samo nierzeczywisty, jak tamtej nocy. Jeśli się nie mylił, była to jedna z kryjówek panistów. Może tam będą wiedzieli o Grubasie. Minął naćpanych kolesi i przeszedł przez starą popękaną bramę na dość obszerne podwórko kamienicy. Dźwięki dochodziły zza drewnianych drzwi na końcu podwórka. Niewiele myśląc podszedł do nich, przekręcił klamkę i zszedł do podziemia. Pomimo tego, że kamienica z zewnątrz wyglądała nieciekawie, podziemie było nadzwyczaj interesujące. Ściany i sufit były pokryte połyskującą czarną farbą, spod której prześwitywały białe symbole złożone z trójkątów, kwadratów, kół i innych figur geometrycznych. W głównej sali siedziało jakieś sześćdziesiąt osób. Jedni pili zielone piwo (które tutaj miało dziwny czerwonawy odcień – Kevin raczej nie chciał wiedzieć, dlaczego), niektórzy palili trawę, jeszcze inni wdychali podobny do B3 niebieskawy proszek, którego ostry, gryzący zapach czuć było w powietrzu. W głębi widać było na wpół otwarte drzwi do salki, w której przy blasku świec modlili się wyznawcy. Rytuałowi przewodził wysoki mężczyzna ubrany w skórę czytający z małej książeczki słowa modlitwy w jakimś dawno zapomnianym języku: Micaoli beranusaji perejela napeta ialapore, das barinu efafaje Pe vaunupeho olani od obezoda, soba-ca upaahe cahisa tatanu od tarananu balie, alare busada so-bolunu od cahisa hoel-qo ca-no-quodi cial. V aunesa aladonu mom caosago ta iasa olalore gianai limelala. Amema cahisa sobra madarida zod cahisa! Ooa moanu cahisa avini darilapi caosajinu: od butamoni pareme zodumebi canilu. Dazodisa etahamezoda cahisa dao, od mireka ozodola cahisa pidiai Colalala. Ul ci ninu a sobame ucime. Bajile? IAD BALATOHE cahirelanu pare! NIISO! od upe ofafafe; bajile a- cocasahe icoresaka a uniji beliore. Z prawej strony umieszczono na podwyższeniu zaimprowizowaną scenę, na której niski brodaty facet odgrywał na klawiszach dziwną melodię, którą Kevin słyszał z zewnątrz. Pewnie ćwiczył przed jakimś występem i czekał na resztę zespołu, ponieważ z tyłu sceny stała perkusja, na podłodze ciągnęły się kable, z których jeden podłączony był do mikrofonu z przodu sceny. Jeżeli reszta zespołu gra tak samo jak ten brodacz, to zapowiada się ciekawy koncert, pomyślał Kevin. ? Kurwa Kevin! – usłyszał nagle znajomy, rubaszny głos. – Kurwa, Kevin! To naprawdę ty, skurwysynu jebany. – Grubas wyraźnie ucieszył się na widok przyjaciela. – Ty chuju zborsuczony, co porabiasz? Kurwa, Kevin! – powtórzył trzeci raz i walnął go potężnym łapskiem w kark, aż Kevina zamroczyło. Tak, to był Grubas. Jak zwykle naćpany, jak zwykle przesadnie uprzejmy i jak zwykle rozbrajająco szczery. Trochę utykał na lewą nogę, spod szarawego fleka widać było bandaż; poza tym stracił swoje sztuczne oko, bo jego łysy łeb opasywał czarny pasek materiału przykrywający pusty oczodół. Kevin ucieszył się, że widzi kumpla żywego, ale trochę się przestraszył, że ten znowu będzie chciał wmusić w niego jakieś prochy. Tym razem przysiągł sobie, że nic od niego nie weźmie. ? Cześć Grubasie. – przywitał się Kevin. – Cieszę się, że żyjesz. – zabrzmiało to trochę nieszczerze, ale miał nadzieję, że naćpany Grubas tego nie zauważy. ? Kurwa, Kevin! To ja się cieszę, że nie wykitowałeś. – zaśmiał się Grubas. – Gdybyś siebie wtedy widział. Myślałem już, że odlecisz na zawsze. I jeszcze te skurwysyny. Byłoby źle, gdyby nie ta panna, jak jej na imię? ? Dirndl. ? Kurwa, Kevin! Ładne imię. Gdyby cię nie wyniosła, byłoby już po tobie. I co, przeleciałeś ją? Przyznaj się, Kevin. Czy może ci nie stanął po tych prochach? – zaczął nieprzyzwoicie rechotać, a jego mała źrenica trochę się rozszerzyła. ? Słuchaj, Grubas. Ona nie jest taka, jak myślisz. To naprawdę... – zaczął Kevin. ? Kurwa, Kevin! – Grubas mu przerwał. – Zaprzeczanie swoim instynktom to największy grzech ludzkości. Gdyby ludzie nie wymyślili moralności, na pewno żyłoby się nam lepiej. Kurwa! – dodał na koniec, żeby podkreślić znaczenie wypowiedzi. ? Wiesz, Grubas... – zaczął niepewnie Kevin. – Zajebiście się z tobą rozmawia, ale tak naprawdę to padam z nóg. Nie mógłbym tu się gdzieś przespać? ? Kurwa, Kevin! Ja nie mam nic przeciwko. Jak tylko tamci kolesie skończą się kiwać, - wskazał na modlących się w salce z tyłu. – to będziesz mógł sobie legnąć. Kurwa! Czy wiesz, co to za modlitwa? ? ... – Kevin nie miał pojęcia. ? Kurwa, Kevin! Przestrzega przed ćpaniem, prochami i fałszywymi prorokami. Co za jebani hipokryci. – zaśmiał się. – Czasami myślę sobie, że jestem z nimi tylko dlatego, że nie mam nic innego do roboty. Siadaj. Co będziesz stał. – wskazał na mały stolik przy oknie. Kevin usiadł przy wskazanym stoliku, a Grubas zniknął gdzieś na chwilę i zaraz powrócił z dwoma kuflami wypełnionymi pieniącą się czerwonawą cieczą, która wydała się Kevinowi mocno podejrzana. ? Co to? – zapytał Kevin wskazując na swój kufel. ? Kurwa, Kevin! Jak to co?! Zielone piwo! Ja bym cię oszukał? Ja, twój kumpel? Właściwie nie było powodu dla którego to nie miało być zielone piwo. Kevin widział już zielone piwo koloru niebieskiego, fioletowego, nawet zielonego. Dlaczego nie mogło być więc czerwone? ? Dlaczego do nich należysz? – spytał się Kevin. ? Kurwa, Kevin! Już ci mówiłem. Nie mam nic innego do roboty. Ale ci ludzie są naprawdę jebnięci. Myślą, że dzięki swojej religii i swoim prochom uwolnią się od tych Oficjalnych, a wpędzają się w jeszcze większe gówno. A kapłani to już największe skurwysyny. Robią z ludźmi to samo, co Oni, tylko mają inną filozofię. ? To dlaczego tyle ludzi do nich należy? ? Kurwa, Kevin! Ludzie lubią być oszukiwani. – Grubas jak zwykle miał rację. Rozdział 5 Wydarzenia tamtej nocy przesunęły się przed Kevinem bardziej jako ciąg obrazów, pojedynczych klatek, niż uszeregowanych wspomnień. Pamiętał tylko, że po wypiciu połowy kufla zielonego piwa, dostarczonego mu przez Grubasa, pomyślał: kurwa, może nie powinienem tego pić. Następne pół sekundy trwało dla niego niewyobrażalnie długo, a później rzeczywistość wokół niego zaczęła wirować niby w szalonym tańcu derwisza. Z początku chciał kontrolować to, co wokół niego się działo, później jednak biernie przypatrywał się wydarzeniom, na które nie miał najmniejszego wpływu. Pamiętał roześmianą minę Grubasa, który coś do niego bełkotał w języku, którego za cholerę Kevin nie mógł zrozumieć (przynajmniej miał takie wrażenie). Pamiętał brudny kibel, który obejmował obiema rękami próbując skierować strumień ciepłych czerwonawych wymiocin do muszli; pamiętał też jakąś czerwonowłosą Mulatkę, którą obejmował jeszcze mocniej próbując zdjąć z niej część garderoby (nie pamiętał jednak, z jakim skutkiem). Pamiętał także, jak całkiem nagi spadł z czyjegoś łóżka i pamiętał, jak przez pół godziny szukał swoich ubrań (jednak bez rezultatu). Pamiętał też Grubasa (już nie tak roześmianego, jak wcześniej), który pochylił swoją rozdziawioną mordę nad Kevinem i powiedział: ? Kurwa, Kevin! Co robisz goły w pojemniku na śmieci? Potem wszystko rozmyło się jak na nieostrym monitorze i przestało istnieć... Kevin szedł powoli długim korytarzem. Po obydwu jego stronach widać było rząd masywnych drzwi, z których wychodzili co jakiś czas faceci ubrani w czarne garnitury. Na końcu korytarza za olbrzymią palmą rosnącą w olbrzymiej donicy widać było okno, z którego rozciągał się widok na położone kilkaset metrów niżej miasto. Cholera, to chyba siedziba jakieś korporacji, pomyślał. Nie wiedział, po co tu się znajduje, ale czuł, że to dla niego ważne. Przeszedł jeszcze kilka kroków i wyciągnął z kieszeni wizytówkę. Tak, to na pewno te drzwi na prawo. Nawet nie zapukał. Szybko nacisnął klamkę i miał zamiar wejść do środka, lecz zobaczył coś, co go na ułamek sekundy powstrzymało. Był to Bóg. Ta sama bezwłosa, biała istota, którą kiedyś już widział. To nic, że tym razem ubrana była w garnitur i ciemne okulary. Poznał Boga po sześciu palcach u każdej ręki. Stwór podniósł swoją białą, anorektyczną dłoń jakby w geście ostrzeżenia, ale Kevina to nie obchodziło. Szybko wszedł do biura i zamknął za sobą drzwi. Za biurkiem w głębi pokoju siedział gruby, brodaty facet, którego Kevin od razu rozpoznał. Był to ten sam fanatyk, który wymordował połowę podziemnej speluny, gdzie Grubas poczęstował Kevina B3. Ten sam, który strzelał do Grubasa. Kevin usłyszał tylko szyderczy śmiech brodacza i zobaczył, jak ten wyciąga pistolet. Szybko odwrócił się i próbował otworzyć drzwi, ale z przerażeniem stwierdził, że są zablokowane. Poczuł jeszcze tylko kilka gwałtownych szarpnięć w okolicy klatki piersiowej i otoczyła go ciemność... Powoli zaczęły docierać do niego jednak pewne strzępy rzeczywistości, które zaczynały się układać w logiczną całość. Leżał w nie swoim ubraniu na ładnie pościelonym łóżku. Przez brudnawe okno sączyło się do pokoju późne popołudniowe światło. Było raczej ciepło, zwłaszcza, że leżał przykryty chyba ze dwiema kołdrami. Nadal kręciło mu się niemiłosiernie w głowie, ale mimo to zobaczył Grubasa, który kiwał się miarowo na krześle obok łóżka Kevina. Wyglądał na bardzo zmartwionego. ? Kurwa, Kevin! – odezwał się wreszcie po kilku minutach beznadziejnego milczenia. – Dobrze, że cię znalazłem. Zdechłbyś w tym śmietniku. ? Grubas, co ty mówisz? Jakim śmietniku? ? Kurwa, Kevin! Nie pamiętasz? Kevin pamiętał tylko tyle, że leżał nagi w jakimś pojemniku na śmiecie, ale dlaczego, zupełnie nie wiedział. ? Kurwa, Kevin! – Grubas był trochę niepocieszony. – To było zwykłe zielone piwko. Nie wiem, czemu tak zareagowałeś. ? Zwykłe zielone piwko?! – wyrzucił z siebie Kevin. – Niech cię szlag trafi, ty nazywasz tę czerwoną truciznę zielonym piwkiem?!! – wrzasnął. – Omal nie wykitowałem. W ogóle to co mam na sobie? – powiedział uprzytomniwszy sobie, że przecież był całkowicie nagi. ? Kurwa, Kevin! Chłopaki z sekty dali, żebyś się mógł ubrać. Kevin odrzucił kołdry i popatrzył na ubranie. Zapinana czarna koszula i wygodne sztruksowe spodnie. Całkiem ładne, pomyślał. Jednak nagle uświadomił sobie coś, co spowodowało, że z jego gardła wyrwał się okrzyk: ? Kurwa mać!!! Grubas! Grubas otworzył gębę jakby oczekując wyjaśnienia. ? No... wsad! – wybełkotał Kevin. ? Kurwa, Kevin! Jaki wsad? – Grubas o niczym nie wiedział. ? Wsad. Dała mi go Dirndl. Po tej strzelaninie, kiedy.. No wiesz. ? Kurwa, Kevin! Jaki znowu wsad?! Kevin zorientował się, że nie mówił Grubasowi o niczym, co zdarzyło się od strzelaniny tamtej nocy. Postanowił, że opowie Grubasowi o Dirndl. ? Słuchaj. Ta dziewczyna, Dirndl. Znała mnie. – zaczął. ? Kurwa, Kevin! ? Powiedziała, że zna mojego ojca, i że on chce się ze mną spotkać. ? Kurwa, Kevin! Przecież wiesz, że nie masz ojca. Nawet gdyby go znała, to co? ? Słuchaj, to jakiś szef korporacji. Podobno chce mnie zobaczyć. Grubas zrobił dziwną minę, zupełnie, jakby chciał coś powiedzieć, po czym wyszedł z pokoju zostawiając Kevina samego. Oczywiście, Kevin miał wsad od Dirndl do czasu, jak w nieznanych okolicznościach przepadło jego ubranie (przecież ukrył go w kieszeni kurtki). Ten wsad był jedynym sposobem, w jaki mógł poznać swojego ojca (jeżeli dziewczyna mówiła prawdę). Jeżeli kłamała, nic by nie stracił. Jednak coś mówiło mu, że ona jednak nie kłamie. Zgubiłem wsad, pomyślał, będę musiał odnaleźć Dirndl. I poprosić o jeszcze jeden. Była jeszcze inna sprawa. Dirndl naprawdę zaczynała mu się podobać. Te kręcone blond włosy i prawie że nienaturalnie błękitne oczy. Tak, musiał ją znaleźć. Szybko wstał z łóżka i... upadł na podłogę. ? Cholera, widocznie nie mam jeszcze na tyle sił.- powiedział do siebie. Jednak przemógł się. Powoli wstał i chwiejnym krokiem podszedł do drzwi. Nacisnął klamkę i znalazł się w wąskim, wilgotnym korytarzu. Z lewej strony zobaczył strome schody prowadzące w dół, natomiast po prawej widać było ciężkie, drewniane drzwi. Podszedł do nich i po chwili znalazł się na oświetlonej popołudniowym słońcem uliczce. Tej samej, na której wczoraj spotkał dwóch naćpanych gości. Nie wiedział dokładnie, gdzie zacząć poszukiwania Dirndl, więc skierował się w stronę centrum i... po paru krokach wpadł na Grubasa. ? Kurwa, Kevin! Ocipiałeś? Co ty, kurwa jego mać, robisz? Odjebało ci? Wracaj do łózka! – kumpel naprawdę się o niego troszczył. ? Grubas, słuchaj. – zaczął Kevin. – Dzięki za wszystko, ale muszę iść. Nie martw się, wrócę najpóźniej jutro wieczorem. Mam ważną sprawę do załatwienia. ? Kurwa, Kevin! Tylko uważaj na siebie. Kurwa mać, ty pizdo! – dodał jeszcze od siebie i szybkim krokiem podążył w kierunku kryjówki panistów. Kevin natomiast poszedł w przeciwną stronę. Nie wiedział dokładnie, jak ma to zrobić, ale czuł, że musi ją odnaleźć. Był w głębi duszy przekonany, że ta dziewczyna pomoże mu odnaleźć nie tylko ojca (jeśli go naprawdę miał), ale i jakiś sens w życiu (o ile takowy istnieje). A może po prostu Dirndl tylko podobała mu się jako kobieta, a te wszystkie przemyślenia o misji, jaką miała w jego życiu spełnić, były tylko uzewnętrznianiem się najbardziej podstawowego z ludzkich instynktów. Przechodząc przez miasto zauważył, że o tej porze spotykał zwykle więcej ludzi. Teraz jednak Cols wydawał się opustoszały, jakby stało się coś złego. Kevin domyślił się, że nikt nie wychodził ze strachu przed Nimi. Wydawało się mu to dziwne. Przecież Oficjalni nie organizują łapanek na ulicach. Najwyżej używają środków łagodnej (acz skutecznej) perswazji, załatwiają pojedyncze osoby po cichu, tudzież ograniczają się do szybkich nocnych strzelanin (jak tamta wtedy w barze). Kevin zastanawiał się, jak ludzie, którzy wyznają zasady równości i miłości bliźniego mogą robić takie rzeczy. Może w samym założeniu religia nie była aż taka zła. Może tylko wyjaśniała (albo próbowała wyjaśnić) człowiekowi sens i cel życia na ziemi, dać mu nadzieję na to, że wraz ze śmiercią ciała to życie się nie kończy. Religia dawała człowiekowi nadzieję na lepsze życie po śmierci. Także same założenia religii, pierwotne nakazy i zakazy były w porządku. Po prostu pokazywały ludziom, jak mają żyć we wspólnocie, jak mają rozwiązywać spory i żyć swoim życiem nie narażając innych. Kevin zastanawiał się tylko, w którym miejscu popełniono błąd; od kiedy religia zwróciła się przeciw człowiekowi, zamiast jemu służyć. Może rację miał Grubas mówiąc, że “kapłani to największe skurwysyny”. Kapłani pojawili się widocznie w takim miejscu rozwoju religii, gdy same podstawowe jej założenia nie wystarczały; konieczne stało się formułowanie nowych zasad. Wtedy kapłani weszli na scenę. Od samego początku uważali się za ludzi mogących tworzyć nowe i interpretować stare przepisy religijne. Stali się uzurpatorami, którzy potrafią wmówić swoim podwładnym wszystko, co tylko mogłoby przynieść im korzyść. To kapłani doprowadzili ponad sto lat temu do zjednoczenia wszystkich wyznań chrześcijańskich, to kapłani założyli Religię Oficjalną i stworzyli Nową Biblię dla swoich własnych, egoistycznych interesów. Kevin jednak czuł, że jego rozumowanie jest niepełne. Nie da się wyjaśnić całego zgubnego wpływu religii tylko dążeniem kapłanów do władzy. Musiało jeszcze być coś innego, lecz Kevin jeszcze nie wymyślił zadowalającego wytłumaczenia. Może to wszystko przez Boga. Przecież to on stworzył ten świat, on pozwolił, by powstali ludzie, którzy przypisując sobie całą wiedzę o nim kierowali ludźmi, rozkazywali im, a na końcu ich zabijali w imię bliżej nieokreślonej idei. Kevin był pewny, że ta biała istota, którą spotykał, była Bogiem. Jeżeli taki nieudacznik stworzył ten świat, nie dziwne, że ludzie są tacy, jacy są. Po prostu Bóg ich lepiej nie skonstruował. Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, przypomniało się Kevinowi. Pomyślał, że jest to prawda; tyle że najbardziej żałosna ze wszystkich “prawd” przekazywanych przez religię. Tak rozmyślając doszedł prawie do centrum i już miał skręcić w jedną z uliczek prowadzących na rynek, kiedy zobaczył małą grupkę ludzi biegnących w jego kierunku. Szybko zauważył, że grupa jest uzbrojona w broń maszynową i że każdy z biegnących ma na ramieniu znak niebieskiego oka opatrzności. O cholera, pomyślał Kevin, jednak ludzie mają rację nie wychodząc z domów. Odwrócił się w miejscu i już chciał uciekać, lecz zobaczył, że Oni go jeszcze nie zauważyli. Postanowił jednak się ukryć przed Nimi. Po krótkim namyśle wbiegł do bramy jakiejś dawno niezamieszkanej kamienicy i... dosłownie wpadł na Dirndl. Dziewczyna przez krótką chwilę wyglądała na przestraszoną widokiem Kevina, lecz szybko go poznała. ? Co tu robisz? – spytała się zaskoczonym głosem. ? Nie widzisz. Te skurwysyny kogoś gonią, a ja nie chciałbym być następny w kolejce. ? Jakie skurwysyny? ? No Oni. ? O Boże! – zawołała Dirndl, choć wzywanie imienia Boga w sytuacji, gdy można być zabitym przez grupę uzbrojonych kapłanów wydawało się Kevinowi jak najbardziej nie na miejscu. ? Choć, ukryjemy się. – powiedział Kevin i pociągnął przerażoną Dirndl w kierunku drzwi prowadzących do zatęchłej piwnicy. Tutaj nas nie znajdą. Rozdział 6 Przez następne pół godziny Kevin i Dirndl siedzieli cicho obok siebie w zatęchłej piwnicy. W ciszy panującej w podziemiu Kevin wyraźnie słyszał krótki, przerywany oddech dziewczyny i bicie własnego serca. Słychać też było strzały z broni maszynowej i ordynarne okrzyki uzbrojonych mężczyzn: ? Kurwa, żeby to pojebało; znowu nie trafiłem, kurwa mać, wy chuje! – wykrzykiwał jeden z nich. ? Grzesznicy, wasze królestwo rozpadu zginienia jest bliskie! Przystąpcie do Nas, a zostaniecie zbawieni! – krzyczał jakiś facet korzystający ze wzmacniacza głosu. Dziwne, ale jego głos wydawał się Kevinowi znajomy. Kevin się bał. Nie wiedział dlaczego, ale powoli zaczynało go ogarniać przerażenie. Kevin, przecież nie znajdą tu nas, myślał do siebie, ale niewiele mu to pomagało. Przeczuwał, że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo, nie od strony tych kutasów z karabinami, ale jakieś inne, bardziej osobiste, wewnętrzne. Tymczasem pokrzykiwania kapłanów trochę ucichły; widocznie oddalili się od kryjówki Kevina i Dirndl. Możemy już wyjść, pomyślał Kevin, ale mimo to nic nie powiedział. Przecież oboje wiedzieli, że niebezpieczeństwo minęło. Dlaczego więc tak stali głupawo koło siebie nie odzywając się ani słowem? Odwrócił powoli głowę i spojrzał na Dirndl, nadal opartą nieruchomo o ścianę piwnicy. Rzeczywiście, była piękną kobietą. Musiał przyznać, że pociągała go fizycznie, ale w jakiś inny sposób, na innej płaszczyźnie niż inne kobiety. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie czuł. Może był jeszcze naćpany zielonym piwkiem od Grubasa. A może po prostu cała sytuacja spowodowała, że zaczynał lekko świrować. Prawdopodobnie był to tylko efekt zielonego piwa od Grubasa zeszłej nocy. W każdym razie cisza stawała się coraz bardziej krępująca. Wreszcie się odezwał. ? Dirndl? ? Tak? – odezwała się spokojnie. ? Szukałem ciebie. ? Mnie? ? Mhm. – potwierdził Kevin. – Po tym, jak dałaś mi wsad wirtualny od mojego ojca... to znaczy od faceta, który może być moim ojcem... ? Tak? ? Ja go zgubiłem. Dirndl wyglądała przez chwilę na przerażoną. ? Co się stało? – spytał się Kevin. ? Pomyślałam, że ten wsad nie może się dostać w niepowołane ręce. Ale nie martw się, ma czujnik genetyczny, nikt oprócz ciebie go nie odczyta. ? Nie rozszyfrują tego? – Kevin pamiętał przecież, jak sam rozszyfrowywał wsady na zamówienie bogatych klientów. To kosztowało co najmniej trzydzieści tysięcy. ? Nie, to raczej niemożliwe. – powiedziała pewnym głosem Dirndl i Kevinowi to najzupełniej wystarczyło. – W każdym razie będziemy (postawiła akcent na “my”) musieli postarać się o nowy wsad. – Albo o bezpośredni kontakt z panem Hatchetem. – dodała po chwili. ? Hatchet? ? To nazwisko twojego ojca, Kevin! Kevin zamyślił się przez chwilę, ale przez bardzo krótką. Bo właściwie nie miało dla niego znaczenia, jak facet ma na nazwisko. Kevin nigdy nie miał własnego nazwiska. Albo nie pamiętał. Postanowił, że spotka się z tym gościem. Jeżeli jest jego ojcem, Kevin na pewno to wyczuje. Pytająco spojrzał w kierunku drzwi prowadzących na zewnątrz. Dirndl skinęła głową i pierwsza ruszyła w kierunku wyjścia. Po kilku krokach potknęła się jednak o jakieś żelastwo na podłodze i Kevin musiał jej pomóc wstać. Wtedy znowu to poczuł. Strach. Wszechogarniający, zwierzęcy, pierwotny lęk. Czuł go znowu. Czuł, że niebezpieczeństwo jest w nim samym, ale nie umiał z nim walczyć. Poczuł czyjąś władzę nad sobą, władzę okrutną i bezwzględną. Zauważył go. Tak, siedział skulony w kącie piwnicy, miał przymknięte oczy i obserwował Kevina. Podniósł swoją sześciopalczastą kościstą dłoń i wyszeptał: ? Nie lękaj się, Kevinie! Jestem tu z tobą. – szept Boga był tak głośny, że rozsadzał Kevinowi czaszkę. ? Ale ja się ciebie boję. – nagle przypomniał sobie spotkanie ze stworem na moście nad zatoką. To jeszcze bardziej spotęgowało jego panikę. ? Usiądź, Kevinie. Ja tylko chcę ci pomóc. – głos sześciopalczastego stał się zwykły, mechaniczny. Kevin nagle przestał się bać. Zobaczył, że nie znajduje się w piwnicy, lecz w małym, ciemnym pokoiku, na środku którego znajdował się jedno małe drewniane krzesełko. To właśnie na nim kazał Bóg Kevinowi usiąść. Kevin posłusznie spełnił prośbę. Jednocześnie zauważył, że pokój nie posiada ani okien, ani drzwi. ? Dlaczego nie pozwalasz sobie pomóc? – głos istoty był już całkowicie mechaniczny i bezemocjonalny. ? ... – Kevin nie wiedział, o co chodzi. ? Nie dopuszczasz mnie do swojego umysłu. Nie dajesz się prowadzić. ? Że jak?! – Kevin się zdenerwował. – Ja mam dać się prowadzić za rękę takiemu nieudacznikowi, takiemu pojebańcowi?! Ocipiałeś? – już w ogóle nie bał się sześciopalczastego. ? Dlaczego uważasz, że jestem nieudacznikiem? – pomimo, że Bóg naprawdę był zainteresowany rozmową, w jego głosie nie słychać było nawet cienia emocji. ? A kto stworzył ten świat? Ten zjebany, skurwiony, przegrany świat?! ? Przyznaję, że ja. Ale tak, jak ci mówiłem na moście, nie mogłem go stworzyć inaczej, byłoby to przeciwko mojej naturze. Poza tym stworzenie świata, ustalenie reguł, wymyślanie nowych wartości to cel mojego istnienia. Bez stworzenia nie miałbym prawa bytu. Jeszcze do tego nie dorosłeś, Kevinie, ale kiedyś ci pokażę, jak przebiega stworzenie. ? Dlaczego właśnie mi chcesz pomóc? – spytał się Kevin po krótkiej, niezręcznej chwili myślenia. ? Nie tylko tobie. – Bóg powiedział to w taki sposób, jakby dawał do zrozumienia, żeby już więcej nie poruszać tego tematu. – Jednak ty masz silną psychikę. Właściwie za silną. Dlatego nie mogę ciebie ostrzegać podświadomie i muszę to robić w taki sposób. ? Czego ty właściwie ode mnie chcesz? – Kevin stał się podejrzliwy. Coś go nagle tknęło. – Dlaczego Bóg chce pomóc akurat mnie, handlarzowi narkotyków, dealerowi wsadów i facetowi, który w ogóle nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek religią? ? Kurwa, Kevin! – odezwał się sześciopalczasty głosem przypominającym Kevinowi trochę Grubasa. – Naprawdę myślisz, że to ma jakieś znaczenie dla mnie?! Bóg nie skończył nawet wypowiadać ostatniego wyrazu, kiedy Kevinowi zaczęło się niemiłosiernie kręcić w głowie. Poczuł, że nie siedzi już na krześle. Właściwie to nie czuł już niczego pod sobą. Miał dziwne wrażenie, że unosi się lekko w powietrzu jednocześnie spadając w głęboką studnię bez dna. Nie mógł złapać oddechu. Zobaczył wokół siebie wirujące kolorowe światła i poczuł na twarzy delikatny powiew powietrza. Światła wokół niego stawały się coraz jaskrawsze; jednocześnie zaczęły przybierać kształty, które Kevin gdzieś bardzo dawno widział. Nie był pewien kiedy i gdzie, ale przez całe życie ich pamięć tkwiła w jego podświadomości. Poczuł ciepło. Zbliżał się do białego, pulsującego obiektu, który emanował ciepłem i dobrocią. Źródło światła dziwnie przyciągało go do siebie. Był tak blisko, że chciał wyciągnąć rękę i dotknąć kształtu. Jednak światło oddaliło się od niego z prędkością odrzutowca; jednocześnie zniknęły gdzieś mniejsze kształty i Kevina otoczyła ciemność. Rozdział 7 Powoli jednak wracał do siebie. Jak poprzez mgłę zauważył, że leży na łóżku na środku czystego, schludnego i wysprzątanego pokoju. Oprócz łóżka w pokoju znajdowały się dwa drewniane krzesełka przystawione do małego stolika. Na stoliku stały dwie filiżanki z zaparzoną herbatą i dwa porcelanowe talerze z daniem, które wyglądało na jajecznicę na boczku. Kevin nie czuł zapachu jajecznicy chyba od siedmiu lat. No to zajebiście, pomyślał. Jestem w niebie. ? O kurwa jego mać! Wykitowałem! – wyrwało mu się nagle i poderwał się z pościeli. W pokoju za przymkniętymi drzwiami usłyszał miękkie kobiece kroki. Drzwi uchyliły się i stanęła w nich Dirndl. Wyglądała na zatroskaną. ? Nie, Kevin! Nie wykitowałeś. Myślałem, że już z tego nie wyjdziesz! – krzyknęła i rzuciła mu się w ramiona. Kevin zauważył, że dziewczyna płacze. Uczucie bezpieczeństwa, jajecznica na stole i ktoś, kto się o niego naprawdę wreszcie troszczy były dla Kevina tak surrealistycznymi zjawiskami, że nie wiedział, jak się zachować w sytuacji tak skrajnie odbiegającej od jego dotychczasowego życia (jedynego zresztą, które znał). Przyjmował więc nową rzeczywistość taką, jaka była. Po prostu przytulił Dirndl do siebie i powiedział: ? Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. ? Na pewno. – dziewczyna uśmiechnęła się do niego i zwróciła swoje zapłakane oczy w stronę stolika z jedzeniem. – Zrobiłam śniadanie. Zjemy? Usiedli naprzeciw siebie przy stoliku i zaczęli jeść jajecznicę popijając herbatą, która Kevinowi wydawała się niezwykle aromatyczna. Może dlatego, że od wielu lat nie pił prawdziwej herbaty. W ogóle cała ta sytuacja wydawała mu się nierealna. Jednak nie zapomniał, dlaczego ta dziewczyna z nim się skontaktowała: ? Dirndl, słuchaj. ? Tak? – Dirndl przerwała jedzenie jajecznicy. ? Wiesz co? Przemyślałem wszystko. Ja nie mam ojca. ? ... – Dirndl wyglądała trochę na zdziwioną. ? Ten facet z korporacji, o którym mówiłaś. Nie może być moim ojcem. Już ci mówiłem, wychowałem się na ulicy. Gdyby moja matka wiedziała, kim jest mój ojciec, na pewno by mi o nim powiedziała. ? Rozmawiałeś kiedyś z matką na ten temat? – Dirndl stała się bardzo poważna. ? Właściwie to nie bardzo. – przyznał się. – Wiesz, kim ona była. To bardzo drażliwy temat. – dziewczyna pokiwała głową. – Poza tym niemożliwe, żeby miała klientów z korporacji. Na pewno nie! – podniósł głos, by upewnić samego siebie. ? Może jednak chcesz się zobaczyć z tym człowiekiem. On na pewno chce ciebie poznać. ? Dobrze. – odpowiedział Kevin po chwili wahania. – Powiedz mi jeszcze raz, jak on się nazywa? ? Hatchet. Brian Hatchet. ? Hatchet? ? Tak. – potwierdziła Dirndl. – Sam byś się tak nazywał. W jej głosie było coś tak poważnego i przekonywającego, że Kevin prawie jej wierzył, mimo tego, że wcześniej nic na temat istnienia swojego ojca nie wiedział. Nie wyobrażał sobie jednak spotkania z zupełnie obcym człowiekiem, który mógł się okazać jego rodzicem. W dodatku ten gość był szefem korporacji. Kevin nienawidził korporacji. Nie lubił tych ludzi. Nie cierpiał ich aroganckiego sposobu bycia, ich wywyższania się nad innych, tych czarnych garniturów, ciemnych okularów i aktówek. Jeden z nich był prawdopodobnie jego ojcem. Pomimo tego nie zajął się nim ani jego matką. Biedna kobieta umarła na syfilis w burdelu w centrum tego popierdolonego miasta. Tak. Nienawidził go. Tak jak wcześniej chciał go poznać z czystej ciekawości, tak teraz chciał go spotkać i powiedzieć mu w twarz, jakim jest kutasem. Podjął decyzję w jednej chwili. ? Zaprowadź mnie do niego. ? Proszę? – Dirndl nie bardzo zrozumiała. ? Do mojego ojca. – Kevin był zdeterminowany jak nigdy dotąd. ? Teraz? Myślałam, że trochę odpoczniesz. ? Nie. Ja muszę go zobaczyć. Teraz. Widocznie w głosie Kevina było coś takiego, że Dirndl pochyliła się nad terminalem w sąsiednim pokoju. Kevin usłyszał serię krótkich pisków, po których dziewczyna powiedziała: ? Tu mówi Dirndl Zeeman. Proszę przekazać panu Hatchetowi, że za pół godziny przychodzi Kevin. Z terminala dobiegły Kevina głośne trzaski potwierdzające przyjęcie wiadomości. Piętnaście minut później Dirndl z Kevinem wyszli przed budynek. Kevin zauważył, że nie jest już w centrum Colsu. Dirndl mieszkała (o ile było to jej mieszkanie) bliżej korporacyjnych przedmieść, w ładnej szeregówce. Dookoła posadzone były jakieś drzewa, chyba akacje, chociaż Kevin nie był pewien. Nawet powietrze jest tu lepsze, pomyślał Kevin. Nie miał jednak wiele czasu na rozmyślania, bo przyjechała zamówiona przez Dirndl taksówka. Gdy do niej wsiedli, Dirndl rzuciła kierowcy: ? Do siedziby Ikeyamy. Płacę przelewem. Taksówkarz uprzejmie skinął głową i ruszył piszcząc oponami zostawiając ślady gumy na rozgrzanym asfalcie. Przed oczami Kevina krajobraz zadbanych szeregówek i ogródków ustępował powoli widokowi olbrzymich biurowców korporacyjnych. Pomyślał o Ikeyamie. To w tej korporacji pracował Mike, jego ostatni klient, przypomniał sobie. Mój ojciec jest szefem tego gówna. Zobaczył, że Dirndl wyciąga z torebki wizytówkę i wciska mu ją do ręki. Wizytówka była niewielka. Napisane na niej było: Prezes Brian Hatchet III Ikeyama p. 1350 Tylko się nie denerwuj, pomyślał, gdy oboje z Dirndl wysiadali z taksówki na parkingu przed olbrzymim drapaczem chmur. Razem weszli do portierni, gdzie Dirndl przesunęła swoją kartę identyfikacyjną przez czytnik. ? Dobrze, Kevin. Teraz możesz iść. – powiedziała. ? A co z tobą. Nie pójdziesz ze mną? ? Nie. Lepiej, jak sam się z nim zobaczysz. Ja bym tylko przeszkadzała. – uśmiechnęła się niezręcznie. Wiesz, gdzie iść. Piętro trzynaste, pokój tysiąc trzysta pięćdziesiąt. – dodała, jakby Kevin tego nie wiedział. Niepewnym krokiem podszedł do windy i wcisnął przycisk. Gdy drzwi rozsunęły się przed nim, usłyszał za sobą wołanie Dirndl: ? Nie martw się! Czekam tu na ciebie! Wjechał na trzynaste piętro. Gdy wyszedł z windy znalazł się na długim korytarzu, na którego końcu w wielkiej donicy rosła wielka tropikalna palma. Po obu stronach korytarza widać było masywne drzwi, każde opatrzone numerem ze złoconego metalu. ? Tysiąc trzysta czternaście, szesnaście, osiemnaście... Tak, to chyba na samym końcu. – powiedział do siebie. Wyciągnął z kieszeni wizytówkę i jeszcze raz sprawdził numer pokoju i... doznał dziwnego deja vu. Pomyślał, że kiedyś tu już był. Podszedł do drzwi na samym końcu korytarza, zaraz obok ogromnego okna, przez które widać było położone niżej miasto. Drzwi miały numer: 1350. Tak, to na pewno tutaj. Już miał nacisnąć klamkę, jednak się powstrzymał. Przypomniał sobie, że już kiedyś to widział. Wtedy, gdy napił się zielonego piwa od grubasa, widział dokładnie ten sam korytarz i ten sam pokój. To niemożliwe, żeby to był tylko odjazd naćpanego umysłu. Pamiętał, jak za nim stał Bóg w przebraniu człowieka korporacji. Sześciopalczasty go wtedy ostrzegł przed wejściem do pokoju. Obrócił się i spojrzał w miejsce, gdzie wtedy stał Bóg. Jednak teraz nie było tam nikogo. Nie wiedział, co ma zrobić. Postanowił, że jednak zapuka do drzwi. ? Proszę wejść! – usłyszał dziwnie znajomy głos. Nagle poczuł dziwny szum w głowie i usłyszał wyraźnie krzyk: ? Kevin, spierdalaj! Niewiele myśląc uskoczył w bok tylko bo to, by usłyszeć dochodzące zza drzwi odgłosy wystrzałów i zobaczyć kilka dziur po kulach powstających w drzwiach dokładnie naprzeciwko miejsca, w którym przed chwilą stał. O kurwa, pomyślał, mało brakowało. Szybko pobiegł w kierunku windy i już miał do niej wsiąść, gdy nagle coś go tknęło. Szybko zawrócił i zbiegł trzynaście pięter schodami. Znalazłszy się na dole zauważył, że Dirndl wcale tam nie ma. Jak na nią też te skurwysyny polują, pomyślał jednocześnie intensywnie rozważając, komu by zależało na jego śmierci. Wybiegł z biurowca na parking i prawie od razu usłyszał pisk opon i zobaczył samochód pędzący prosto na niego. Minęło trochę czasu, zanim rozpoznał taksówkę, którą przyjechał tu wraz z Dirndl. Drzwi taryfy otworzyły się w i dziewczyna zawołała na niego: ? Kevin, szybko! Wskakuj! Kevin wsiadł w biegu do taksówki i już po chwili znaleźli się obok mieszkania Dirndl. Może dojechali tam tak szybko, a może po prostu gdy człowiek jest zdenerwowany, inaczej odczuwa upływ czasu. Gdy znaleźli się w mieszkaniu, Dirndl wyglądała na jeszcze bardziej roztrzęsioną niż w taksówce. Powtarzała tylko cały czas: ? Kevin! Kevin! Kevin... ? Co się, do kurwy nędzy, dzieje?! – zawołał Kevin. ? Nie wiem. – zaszlochała. – Gdy pojechałeś na górę, jeszcze raz zadzwoniłam do pana Hatcheta, to znaczy do twojego ojca, Kevin... Mówił, że czeka na ciebie... I wtedy usłyszałam krzyk i strzały. Jak dobrze, że nic ci nie jest. Kevin przytulił Dirndl do siebie. Może to trochę ją uspokoiło. ? Kto to mógł być? Komu zależy na mojej śmierci? – zapytał. ? Nie wiem. – odpowiedziała już spokojniej, lecz oczy rozszerzyły jej się ze strachu. – Może... Oni? – powiedziała z przerażeniem. ? Dlaczego? ? Nie wiem? ? Ale tutaj nic nam nie grozi? ? Na pewno! – zapewniła Dirndl i dodała. – Przepraszam, ale muszę usiąść. Usiedli oboje obok siebie na miękkiej kanapie naprzeciw okna wychodzącego na taras i ogród. Kevina ogarnął dziwny spokój; taki sam, jaki czuł rano, gdy obudził się, a obok niego stała Dirndl z przygotowanym śniadaniem. Pomyślał, że nie chce już sprzedawać gandzi, kwasów i wsadów, nie chce rzygać i leżeć w rynsztoku. Chciał zacząć nowe życie i czuł, że ta dziewczyna mu pomoże. Właściwie wiedział to już od dawna. Poza tym bardzo go pociągała. Zanim się zorientował, leżeli obok siebie w namiętnym uścisku. Kevin całował ją w usta, czuł jej dotyk, chciał być z nią. Nie zdziwił się, że Dirndl tak łatwo się mu poddawała. Pomimo, że nie wierzył w przeznaczenie, wiedział, że tak miało właśnie być. Zacznie nowe życie. Tu i teraz. Delikatnie rozpiął jej koszulę. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego. Kevin pocałował ją jeszcze raz i zanurzył swoją rękę w jej włosach. Wtedy stało się coś dziwnego. Nie bardzo wiedział, dlaczego w ręku trzyma włosy Dirndl. Po prostu odpadły jej z głowy. Pod spodem jej ogolona czaszka pokryta była siecią kabli i przekaźników. Popatrzyła na niego całkowicie obojętnym wzrokiem i wstała z kanapy. Kevin usłyszał jeszcze tylko ciężkie kroki kogoś schodzącego ze schodów i poczuł, że rozpływa się w nicości. Rozdział 8 Co do jednego Kevin miał rację. Oni nie organizowali łapanek na ulicach. Woleli likwidować przeciwników cicho i bezboleśnie; tak, by nikt się nie dowiedział o prawdziwej przyczynie śmierci. Casus Kevina był wyjątkowy w tym sensie, że przez dłuższy czas nie można było go zabić za pomocą ataków neuronalnych podczas jego częstych podłączeń do Sieci. Widocznie miał za silną psychikę. W większości wypadków nawet ich nie odczuwał. Co najwyżej miał dziwne uczucie zachwianej równowagi po odłączeniu. Dlatego zadecydowano, by Kevinem zajął się sam ojciec Gregory. Kevin nie był wcale nikim ważnym. Po prostu sprzedawał narkotyki i wsady, co godziło w monopol Oficjalnych na zatruwanie ludziom umysłów. Może nie był szkodliwy dla Nich, ale gdy na kogoś zapadł wyrok, nie można go już było cofnąć. To byłoby niemoralne. Dlatego też ojciec Gregory zatrudnił Anes, jedną z najlepszych agentek Religii Oficjalnej w okolicach Colsu. Miała wcielić się w postać Dirndl, niebieskookiej blondynki, która miała za zadanie Kevina nawrócić lub zabić, jeśli operacja nawrócenia się nie powiedzie. Ojciec Gregory i Anes inteligentnie trafili w czuły punkt Kevina: jego pochodzenie. Kevin nie znał ojca, a z tajnych raportów Oficjalnych wynikało, że prostytutka Katie nie była nawet jego matką. Po prostu znalazła go na ulicy, gdy miał dwa lata i zaopiekowała się nim. Z analiz psychologicznych wynikało, że Kevin za wszelką cenę będzie chciał spotkać się z ojcem i poznać prawdę o sobie. Jednak by tak się stało, trzeba było skonstruować osobę, której Kevin by wierzył. W ten sposób powstała Dirndl. Do tej roli Anes przygotowała się znakomicie. Dobrano jej odpowiedni do gustów Kevina kolor włosów i soczewek kontaktowych. Pod peruką miała ukrytą sieć urządzeń transmisyjnych, dzięki którym była zawsze połączona z ojcem Gregorym. Dla Dirndl wynajęto nawet domek w szeregówkach w korporacyjnej dzielnicy i załatwiono lipną pracę w Ikeyamie. Ponieważ Kevin miał silną psychikę, przed nawróceniem trzeba byłą ją trochę osłabić. W tym celu przygotowano dla Kevina specjalne narkotyki. Pierwszą dawkę dostał Kevin po strzelaninie w podziemnej spelunie, gdy sam wielebny Gregory oczyszczał knajpę z “pogan”, a Dirndl wyniosła go na zaplecze. Miała ułatwione zadanie, bo Kevin zażył już nowy narkotyk panistów, tak zwany B3. Po zaaplikowaniu przez Anes odpowiedniej dawki substancji psychotropowej Kevin zaczął mieć halucynacje. Mówił o jakimś sześciopalczastym Bogu. Anes uznała, że to wystarczy, więc przekazała w Voodoo Kevinowi wsad z rozszerzonym programem Ewangelizacji Wirtualnej informując go, że znajdują się tam informacje o jego ojcu. Za to posunięcie została ostro zrugana przez kierownictwo, które rozkazało Ich agentom wśród panistów dolać trochę “zmiękczacza mózgu” do zielonego piwa w kolorze czerwonym w podziemnej kryjówce sekty. Agent sprawił się znakomicie: dolał substancję do kufla Kevina wtedy, gdy obaj z Grubasem byli zajęci rozmową. Anes nie przewidziała jednak tego, że Kevin może zgubić wsad ewangelizacyjny. Dlatego też postanowiono, że Kevin nie będzie nawracany. Ojciec Gregory podpisał ostateczny wyrok i osobiście obiecał zająć się sprawą. W tym celu podczas ukrywania się w piwnicy przed oddziałem Oficjalnych Anes-Dirndl uśpiła Kevina i przetransportowała go do siedziby w dzielnicy korporacyjnej. W pokoju 1350 biurowca Ikeyamy (korporacji służalczo oddanej Im) czekał już wielebny Gregory z zamiarem zlikwidowania Kevina. Ten misterny plan nie powiódł się jednak. Z nieznanych powodów Kevin uciekł spod drzwi w chwili, gdy ojciec Gregory oddał strzały. Prawdopodobnie Kevin żyłby do dziś, gdyby nie Anes. Wpadła na pomysł, aby pojechać z Kevinem do szeregówek i tam go załatwić. Kiedy Kevin zaczął ją rozbierać, schodzący ze schodów snajper rozwalił go jednym strzałem. Anes nie była zadowolona z siebie tak bardzo, jak chcieliby tego przełożeni. Pomimo, że zlikwidowała poganina, groźnego przestępcę zatruwającego ludziom umysł, nie cieszyła się z sukcesu. A przecież dostała medal od ojca Gregory, zwierzchnika Oficjalnych w Colsie. Jej rozterki moralne spowodowały konieczność przeniesienia jej z pracy operacyjnej w Colsie do centrali Religii Oficjalnej w Rzymie. Papierkowa robota nie pomogła jej. Cierpiała na bezsenność, miała depresję i wyrzuty sumienia z powodu tego, że pozbawiła życia człowieka, który jej naprawdę wierzył. Anes trzęsąc się stała na dachu siedziby Religii Oficjalnej. Nie wiedziała już, czy dobrze postąpiła zabijając Kevina (tak mówili Oni), czy też nie wolno odbierać człowiekowi życia, bez względu na przyczynę. Przecież napisane jest: Nie zabijaj. Chociaż Nowa Biblia mówi, że w uzasadnionych przypadkach pozbawienie człowieka życia może być dobrym uczynkiem, jednak jej sumienie, pomimo kilku lat Ewangelizacji, mówiło jej inaczej. To właśnie ten ostatni zachowany okruch człowieczeństwa kazał agentce Anes podejść do krawędzi dachu i skoczyć prosto w objęcia śmierci, która czekała na nią czterdzieści pięter niżej. Rozdział 9 (Epilog) Kevin siedział na wygodnym miękkim łóżku w pokoju z białymi ścianami. Zza uchylonych okien dolatywał Kevina szum morza i śpiew ptaków. Był gorący, słoneczny dzień, ale od oceanu wiała chłodna bryza. Kevin wstał z łóżka i podszedł do okna. Na plaży rosły tropikalne palmy. Tak. Kevin już był raz w tym pokoju. Na ścianach wisiały te same obrazy austriackich impresjonistów, a naprzeciw łóżka siedziała ta sama biała, sześciopalczasta istota. Kevin teraz jej naprawdę wierzył. Bezgranicznie. Bo to był Bóg. ? Witaj, Kevinie! – przywitał się Bóg swoim mechanicznym głosem. ? Czy ja umarłem? – Kevin zapytał się, chociaż w tej chwili to nie miało dla niego dużego znaczenia. ? Tak, Kevinie. Nie żyjesz. – odpowiedziała istota beznamiętnie. Na Kevinie jakoś nie zrobiło to wielkiego wrażenia. Nie chciał wiedzieć też, kto i za co go zabił. Uważnie rozejrzał się po pokoju i zauważył ciężkie, dębowe drzwi ze złoconą klamką. Kiedyś ich tu nie było. ? Widzisz te drzwi, Kevinie? – zaczął Bóg jakby odgadując myśli Kevina. – Wtedy nie było stąd dla ciebie wyjścia. Jednak teraz jest i możesz wyjść kiedy tylko będziesz chciał. ? I nie będziesz mógł mi zabronić? – zdziwił się Kevin. ? Nie jestem wszechmocny. – odparł Bóg obojętnie i rozłożył ręce. Kevin wolno podszedł do drzwi w nacisnął klamkę. Za drzwiami nie było nic. Pustka. ? Co tam jest? – zapytał się Boga. ? Pamiętasz, co ci kiedyś powiedziałem? Że pokażę ci, jak przebiega proces stwarzania, kreacja nowego bytu. Wtedy nie byłeś na to przygotowany. Teraz jesteś. Kevin jeszcze raz popatrzył na Boga i zauważył, że istota ma jego twarz. Może była pozbawiona zarostu, źrenic i była kredowobiała, ale Kevin miał wrażenie, że patrzy w lustro. Przypomniał sobie, że Bóg miał zawsze jego twarz. Wcześniej tylko tego nie zauważał. Przekroczył drzwi i znalazł się w ciemnym tunelu, w którym było widać jednak święcące jaskrawo kształty. Zobaczył też w oddali źródło czystej, białej jasności, które przybliżało się do niego. Im bardziej się zbliżało, tym bardziej świecące kształty stawały się bardziej realne, jakby były elementami jakiejś nowej, możliwej do zrealizowania rzeczywistości. Wyciągnął rękę i zagarnął trochę białego światła dla siebie. Zebrał wszystkie chaotyczne byty wokół siebie i zlikwidował panujący w nich chaos. Tchnął w nich swoją energię. I rzekł: ? Niech stanie się jasność! I stała się jasność. Rzeszów – Zakopane, VI 1999 – I 2000