Rafał Klunder Dwa wiatry Przebudził się w pół snu, otworzył oczy, choć nie miał tego zwyczaju, by otwierać oczy zaraz po przebudzeniu. Lubił leżeć bez ruchu, wsłuchiwać się w dźwięki dochodzšce z pokoju, z mieszkania, zza zamkniętych okien, przez zawsze uchylone drzwi na balkon, którymi cichutko, na opuszkach łapek wkradał się do środka lub wymykał kot. Znał je wszystkie: szum pędzących w ciągu dnia samochodów na autostradzie, śpiew słowików i papug, które zbierały się na drzewach przed domem, ich świergot i pisk, gdy spływały na trawnik, aby skubać ziarenka pszenicy i okruszki chleba, które wysypywał każdego wieczora; ich strachliwy wrzask, gdy w pobliżu pojawiały się biało-czarne niby kruki, niby wrony; i w nocy, gdy milkła autostrada i tylko raz po raz przemkną spóźniony wędrowiec - kelner wracający do domu, taksówkarz z ostatnim podróżnym, kochanek, który zwlekał do ostatniej chwili i teraz pędził na oślep, by zdążyć przed porankiem zdrzemnąć się choć chwilę, wypełnić pustkę dnia codziennymi czynnościami i wieczorem znów wrócić tam, skąd teraz umykał. Znał wszystkie sonaty wiatru, o każdej porze dnia i nocy, jesienią i wiosną, zimą i latem, wiatru od morza i od strony gór. Wiatr morski był wyważony, dął jednostajną siłą, przynosił zapach algi, szafirowych fal pieniących się jak mleko w jego podmuchu; był dojrzały, stanowczy, niósł z sobą ogrom oceanu, śpiew dalekich wysp, które jak łupinki orzecha skryte w bezmiarze wody, nuciły swą obecność: tu jesteśmy, kto o nas pomyśli tam, na wielkim lądzie. Wiatr górski był szalony, wiał jak młodzieniaszek, beztrosko, bez sensu, hardo i bezlitośnie, raz wpadał pomiędzy skały, rozbijał się o nie, to znów nabierał pędu nad szeroką doliną, wiał coraz niżej, tuż przy samej ziemi, kładąc łany przerażonych traw i nagle porywał się w górę nad połoniną, targał oszalałe od strachu szczyty eukaliptusów i wreszcie, dumny ze swej niszczycielskiej siły, zderzał się z wiatrem morskim i ginął w jego otchłani. Lubił ten stan świadomości, gdy jeszcze nie skończył się sen, a już budziła się jawa; te chwile na poły urojone, skąpane w nierzeczywistych marzeniach, na poły jasne, wymierne, konkretne, podległe twardym prawom myślenia, codziennych obowiązków, wartości, porównań, odwzorowań, sprawiedliwych ocen, wydawanych przez Jej Wysokość Jawę, apodyktyczną tyrankę, która nie znosi nawet szeptu sprzeciwu; ma być tak, jak jest, nie inaczej! Te chwile dawały poczucie piękna, trochę nierealne, wszakże wyśnione, lecz już, już zdające się być prawdziwym życiem; jeszcze baśń, w której wszystko staje się możliwe, a już surowa proza, chropowata, garbata, niespójna, taka jakie jest życie, które opisać można na wiele sposobów, lecz ocenić tylko według tych samych, niezmiennych od początku istnienia, okrutnych kryteriów. Te chwile dawały złudzenie, że baśń może być życiem, że jawa może być tak piękna, jak piękny jest sen. Otworzył oczy i od razu zastanowił się, dlaczego to zrobił. Dlaczego niespodziewanie przerwał jedyną chwilę, kiedy naprawdę żył pełnią życia, tym, co go pochłaniało, fascynowało, dawało siłę na niekończący się czas bezsensownego dreptania po mieszkaniu, z kąta w kąt, błąkania się po zamkniętym kole, którego choćby i bardzo chciał, nie mógł nigdy opuścić; skazany na wieczne błądzenie bez celu, z kuchni na balkon - zaczerpnšć powietrza, z balkonu do radia - posłuchać ostatnich wiadomości ze świata, w którym nawet jeśli w powodzi zła i przemocy działo się coś dobrego, to w jakiż sposób mogło dotyczyć to jego brzemiennej od nicości wędrówki po pustym mieszkaniu. Raz dziennie, najwyżej dwa, wychodził do narożnego sklepu - nie po to, by coś kupić, nie potrzebował niczego, raz w tygodniu przywoziła zakupy siostra z opieki społecznej; w narożnym sklepie chciał zamienić dwa słowa ze sprzedawcš, pogadać o pogodzie, której nie widział, o meczu futbolowym, którego słuchał przez ścianę u sšsiadów - cóż mógł go obchodzić jakiś mecz futbolowy? Sprzedawca na ogół zajęty był obsługš klientów, a nawet gdy nie był, to i tak wychodził na zaplecze, do magazynu, albo brał do ręki miotłę o szorstkim włosiu i szorował niš podłogę. Gdy wracał do mieszkania, łasił się do niego stęskniony kot - tak sšdził, lecz kto wie, może po prostu był głodny, spragniony, a może czuł, że jest to jego kocia powinność, łasić się tak do kaleki. Dlaczego niespodziewanie przerwał tę jedynš przyjemnš w codziennym życiu chwilę? Kiedyś, zanim doznał wypadku, był malarzem. Próbował także rzeźby i metaloplastyki, lecz w malarstwie, w barwie, w głębi szesnastu milionów kolorów znajdywał wytchnienie, sen na jawie, ucieczkę od codziennej szarzyzny, która - gdy odkładał pędzel - pochłaniała go bardzo szybko, bezgłośnie, bezboleśnie, niezauważalnie; dopiero gdy już ogarniała ostatki jego sennej świadomości, budził się nagle przerażony, odrzucał wszystko, otrzšsał się z jawy, jak ze snu i wracał do malowania. Wszystko, co czuł, wyrażał w barwie: strach w głębokiej czerni, dokładnie w tym odcieniu czerni, jaki teraz był kolorem jego życia; życie w goršcej czerwieni, nieomal w purpurze i fiolecie, tak, jego życie - gdy malował - było purpurš i fioletem; radość w zieleni przyrody, zadowolenie szarozielonych listków eukaliptusa, dziecięca uciecha źdźbeł młodziutkich aloesów, spokój mlecznobłękitnego nieba, niewinność różu, soczystość pomarańczy, mišższ bladożółtego avocado, nawet szarość, szarość - gdy malował - była tylko smutnym pyszczkiem małego kangurka, który zapodział się w swej niedbałej wędrówce przez chaszcze. Malował pejzaże tej pięknej ziemi, dziewicze tereny, w których całymi dniami nie spotykał żadnego człowieka; wyjeżdżał za miasto, dwieście-trzysta kilometrów, pędził autostradš, potem szosš, z szosy zjeżdżał na polnš drogę, przecinał łški i pasieki, zagłębiał się w buszu, przejeżdżał przez stare, może stuletnie mostki nad strumieniami, które trzeszczały pod ciężarem, otwierał druciane zapory, zamknięte przez rangera na żeliwny skobel; zatrzymywał samochód nad brzegiem jeziora, nad rzekš, na polanie, budował namiot, rozkładał sztalugi i jednał się z obrazem życia, który miał przed sobš. Czasem wyjeżdżał nad ocean, pędził po plaży twardej jak skała, drobiny piasku bryzgały spod kół, zasłaniajšc w lusterku minionš drogę; liczyło się tylko to, co przed nim: piaszczyste wydmy, niekiedy wznoszšce się jak olbrzymie, wielbłšdzie garby, równina białej jak cukier plaży, grzbiety fal wydzierajšce, od milionów lat, skrawki lšdu, samotne drzewa, jakby porzucone przez towarzyszy, kępy słonorosłych krzewów, skarłowaciałych od morskiego wiatru, lecz wcišż wytrwale wbijajšcych korzenie w surowš, przeżartš od soli, a jednak życiodajnš glebę. Całymi dniami przechadzał się po piasku, na którym nie było ani jednego odcisku ludzkiej stopy, czasem tylko przebiegła zbłškana, maleńka jaszczurka, która drżała i kuliła się, i prosiła o dobroć, gdy wycišgał do niej rękę. Gdy wyjeżdżał z miasta, nie wracał długimi dniami, długimi dniami nie rozmawiał z nikim, nie słuchał radia, nie oglšdał telewizji, nie czytał gazet - bez reszty oddawał się naturze i swej malarskiej pasji. Za każdym razem przywoził stosy szkiców, upiętych w tekturowe bloki, posegregowanych, opisanych, które miały później być inspiracjš dla jego sennych fantazji; chciał opowiedzieć życie natury, chciał je wyśnić piękniej niż widział w rzeczywistości. Przywoził także gotowe prace, małe obrazy, ledwie miniatury, małe etiudy, które kiedyś - marzył - połšczyłby w wielkš panoramę życia, powiedział wszystko, co go dręczyło, wyjaśnił przyczyny, dla których to robił, obronił się przed niszczšcymi oceniaczami, którzy w jego szkicach i etiudach widzieli tylko szaleństwo człowieczka, który nie umiał przystosować się do normalnej, od wieków tej samej rzeczywistości jawy. Za każdym razem nie było go w mieście cztery-pięć dni - tylko na tak niewiele luksusu mógł sobie pozwolić. Gry wracał, gdy z polnej drogi zjeżdżał na szosę, z szosy na autostradę, gdy autostrada spośród lasów i gór wpadała swym ognistym żarem do wielomilionowego miasta, widział całš ludzkš biedę, która przejawiała się w złości kierowców, w krzyczšcych na siebie małżonkach, w szarpišcych się o zabawkę dzieciach, w niecierpliwych przechodniach, którzy spieszšc się dokšdś w nie wiadomo jakim celu, klęli głośno, przestępowali z nogi na nogę, nienawidzšc świata za to, że komputer zapalił im czerwonš lampę prosto przed nosem. Raz, już w centrum miasta, na skrzyżowaniu ulic zobaczył człowieka, który doprowadzony do nieludzkiej wściekłości przez jakiegoś kierowcę, wyskoczył z samochodu, wyrwał z bagażnika sztucer i nie celujšc strzelił w jego stronę. Wróciwszy do domu odłożył wszystkie prace, które przywiózł z sobš i namalował śmierć, bezsensownš śmierć szalonej rzeczywistości. Wymieszał tylko dwa kolory: czarny i czerwony, strach i życie, po czym białym kolorem śmierci zaznaczył kontury jawy, wyraźne, wymierne, sprawdzalne w niezmienionych od tysięcy lat kryteriach, jakimi ludzie oceniajš rzeczywistość. Przemoc jest zła. Przemoc niezmiennie jest zła. Od tysięcy lat przemoc jest niezmiennie zła. W domu włšczał telewizor i radio, czytał gazety, słuchał opowiadań znajomych i przyjaciół. Wszyscy mówili o przemocy, o wojnie w Jugosławii, o etiopskich dzieciach, o tyranii w Nigerii, o chińskich koszulkach z najlepszej bawełny, okupionych sponiewieranym życiem człowieka, o rasizmie, który wymordował miliony ludzi tylko dlatego, że byli inni, o fanatykach religijnych, którzy w imię - jak to brzmi - samego Boga dokonujš mordów na innowiercach i niewierzšcych. Wszyscy zgodnie mówili, że przemoc jest zła. I mieli rację, lecz cóż z tego - mówił do siebie w myślach i uciekał w świat swych sennych złudzeń, urojeń, które dawały namiastkę piękna - wartości tak oczywistej i tak elementarnej, a tak bardzo niedoścignionej, tak bardzo nieuchwytnej, tak bardzo nierealnej. Dlaczego przerwał tę chwilę nieskończonego przebudzenia, gdy miał świadomość, że już nie śni, że to, co słyszy i czuje jest naprawdę jawš, nie urojeniem? Usiadł na krawędzi łóżka. W mieszkaniu nie potrzebował laski, odszukał kapcie z baraniej wełny, wsunšł w nie stopy i wyszedł do kuchni. Poczuł miękkš sierść kota, który otarł się o nogę. W kuchni, jak każdego rana, zaparzył kawy i nakarmił kota. Zaczynał się kolejny bezsensowny dzień w pustym, ciemnym jak pochmurna noc w najgęstszym buszu, mieszkaniu, w którym mógł tylko kršżyć po zamkniętym kole, z kuchni na balkon i z powrotem, bez celu, bez żadnej przyczyny, w mieszkaniu, w którym już nigdy nie będzie szesnastu milionów barw, jakimi natura - czy też Bóg - obdarowała ten wstrętny, niewdzięczny świat rzeczywistości stworzonej przez ludzi, którzy wiedzš. Którzy po prostu wiedzš. Za oknem, jak każdego rana i każdego wieczora, jak zawsze od poczštku istnienia, znad gór pędził górski wiatr, beztroski młokos, nieświadomy nieuniknionej katastrofy, która już za chwilę miała nastšpić. Od morza wiał morski wiatr, szerokim oddechem oceanu przynosił śpiew dalekich wysp, które jak łupinki orzecha skryte w bezmiarze wody, nuciły swš obecność. Nigdy już nie będzie umiał namalować tego śpiewu. Rafał Klunder, Gold Coast, lipiec 1999