aleksander jurewicz prawdziwa ballada o miłości wydawnictwo znak kraków 2002 Opracowanie graficzne Witold Siemaszkiewicz Fot. na 1 stronie okładki archiwum Autora Fot. na 4 stronie okładki Elżbieta Lempp Korekta Beata Trebel Małgorzata Biernacka Łamanie Monika Klimowska Opieka redakcyjna Małgorzata Szczurek MIEJSC im. Józefa Wybtóstego FILtA NR S 81-820 S o p o t, ul. 23 Marca 77C (c) Copyright by Aleksander Jurewicz, 2002 ISBN 83-240-0249-9 Zamówienia: Dział Handlowy, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.znak.com.pl Dwa ciemne ptaki, jak nadpalone latawce, kołysały się pod zmęczonym niebem i gdy na chwilę zakrywały je płynące na północ obłoki, po lesie rozchodziło się ich dalekie, przestraszone kwilenie. Na rozciągniętych między gałęziami pajęczynach zbierały się kryształki rosy, a może zagubione łzy ptaków. Las już odzywał się jakąś przedwieczorną mową - niepokojącymi szmerami, drżeniem brzóz, rwącym się szelestem wiatru w zrudziałych paprociach. Kiedy obłoki przepłynęły, jastrzębie wciąż tkwiły z rozłożonymi skrzydłami w tym samym miejscu, jakby zawisły tam na wieczność, niczym strzęp wspomnienia przyklejony na zawsze do pamięci. A oni siedzieli pośrodku wszechświata, którym była wyścielona mchem i kępkami wrzosu polana. A ona i on siedzieli na zaczątku przyszłości nie przeczuwając jej bezmiaru, sekretów, jakie kryła, traconych wątków i nie wiedzieli, że jeszcze można odwrócić się od przeznaczenia, odejść samotnymi ścieżkami zarośniętymi dzikim zielskiem, nie zapamiętując swoich imion, nie przyzwyczajając się do siebie. Zdjął nitkę babiego lata z jej włosów, poczerwienionych łuną dogasającego słońca. Spojrzała na niego pytająco i zobaczył, że nadal ma oczy spłoszonej wilgi. 5 - Babie lato wplątało się w twoje włosy. - Chodźmy już, bo niedługo zrobi się ciemno - sięgnęła po pleciony z sosnowych korzeni koszyk z grzybami. - Posiedźmy jeszcze - przytrzymał jej rękę. - Tak dobrze jest mi przy tobie. -Wiatr robi się coraz chłodniejszy, chodźmy. - Pójdziemy, jak odpowiesz na to, o co pytałem. - Nie wiem, co mam powiedzieć, naprawdę nie wiem. Zabrała dłoń z mchu pokrywającego się pierwszą wilgocią. Cień sinej chmury przesunął się nad nimi i Michał nie wiedział, czy to ona westchnęła, czy westchnął wiatr w wierzchołkach drzew. - Ciągle o tobie myślę, widzę ciebie we wszystkim, na co patrzę i co robię, jakby czas zatrzymał się, odkąd ciebie zobaczyłem. - Może ty coś sobie zmyśliłeś? - przeciągnęła gałązką wrzosu po jego szyi. - Nie wystarcza tobie, że widujemy się czasami? Co więcej mogę zrobić? - Wiesz, Nina... Mnie się wydaje, że ja dla ciebie jestem taki jak wszyscy. - Może źle ci się wydaje i niepotrzebnie zawracasz sobie głowę? - Łatwo tak powiedzieć - spojrzał na nią. - Czy ty uwierzysz, że ja przy tobie zacząłem znowu marzyć, tak jak marzyłem w ma-leńkości ? - Momentalnie robi mi się smutno, kiedy tak mówisz i nie wiem, co robić ani co powiedzieć. My przecież jeszcze mało się znamy. -Ale ja znałem ciebie już wcześniej, zanim tutaj przyjechałem, zanim spotkałem ciebie pierwszy raz. Znałem ciebie z dawnych przeczuć, z niejasnych przywidzeń i niezrozumiałych podszeptów, dlatego kiedy cię zobaczyłem... - Nie czaruj, bo powiesz za dużo i będziesz potem żałował. - Wiedziałem, że gdzieś jest ktoś, kogo na pewno spotkam i przy kim zacznę inaczej śnić. Czasami tak mocno czułem, że musisz gdzieś być, że po tej samej ziemi chodzisz, że świeci nam to samo słońce i jednakowe gwiazdy zaglądają w nasze nocne okna. Teraz wiem, że to ty stałaś w moich oczach jak w otwartych drzwiach. Dzięcioł na nowo rozpoczął swoje szaleńcze tarabanienie, odbijające się nieprzyjemnym echem. Na leśnej drodze zaskrzypiały stare osie kół, mocujących się z piaszczystymi koleinami, słyszeli zmęczone parskanie konia i pokrzykiwania przeplatane przekleństwami. Nina obejrzała się niespokojnie, ale zasłaniały ich rozłożyste paprocie i ściana młodych jodeł. - Prawie rok minie od naszego przyjazdu, a musiałem ciebie spotkać dopiero wmieście. Jakbyś żyła schowana przede mną. Czy to nie dziwne, powiedz? - Nic tutaj dziwnego, bo w domu prawie mnie nie było. Jeździłam po szpitalach, byłam w sanatorium w Druskiennikach, a potem u wujka, a teraz, kiedy ojca nie ma w domu, musiałam wrócić. Żadna dziwność, jak widzisz. - I parę dni później, gdy szłaś z naszego sklepu, a potem ktoś zawołał ciebie po imieniu... Wtedy uwierzyłem, że sny naprawdę się sprawdzają. - Może to wszystko coś znaczy, a może nic nie znaczy - zamyśliła się. - Więc powiedz, czy będziemy ze sobą zawsze? - Czemu stale pytasz o to samo? Kto tam zgadnie, co będzie? - Nie zasnę do końca świata, Promyczku, dopóki nie odpowiesz. - Jak na mnie powiedziałeś? - Promyczku! Tak zacząłem ciebie nazywać, zanim usłyszałem twoje imię. Nie podoba ci się? - Jeszcze nikt tak do mnie nie powiedział. Brzozy nagle rozbłysły białym światłem, jakby zagubiona błyskawica z którejś letniej burzy ciągle błądziła pomiędzy drzewami albo zaiskrzył obłok ocierający się o korony drzew. Przytuliła się raptownie do niego i nasłuchiwali nadejścia jakiegoś grzmotu. Pachniała przekwitającym wrzosem, grzybami skrytymi wśród liści i traw, suchymi ziołami, wczorajszym deszczem. Po chwili zdrętwiałej ciszy znowu usłyszeli las, kwilenie jastrzębi, bliskość swoich oddechów. - Co to było? - szepnęła. - Pewnie nam się przywidziało. - A może to jakiś zły znak? - Dlaczego od razu mówisz, że zły? Przecież niekiedy wieczorami błyska się na dobrą pogodę. Mogło zabłysnąć dla nas szczęśliwą przepowiednią. - Szczęście mnie jakoś cały czas omija, powinieneś o tym wiedzieć. -Skąd wiesz? - Bo wiem, i już. - Będzie inaczej, zobaczysz. Zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa. Jej włosy zaczynały pachnieć wieczornym chłodem. Zaświstał niewidoczny ptak i Michał zawtórował mu gwizdnięciem, ptak odezwał się znowu, ale o tonację wyżej, i on odpowiedział tak samo. A teraz dołączyło się do nich świstanie innego ptaka i przez chwilę koncertowali w tym niespodzianie stworzonym tercecie, aż ten pierwszy ptak podjął własną melodię - lecz raptem urwał, jakby się rozmyślił, i tamten drugi też zamilkł. Michał parę razy próbował wywołać ptaki gwizdaniem, ale wracało do niego tylko echo jego gwizdu. - Gdzie nauczyłeś się gwizdać jak prawdziwy ptak? - Miałem zostać ornitologiem, jak mój dziadek. Pewnie gdybyśmy nie wyjechali... - popatrzył na nią i spostrzegła w jego oczach jakiś zamglony cień, jakby spomiędzy drzew nadciągała mgła i osiadała na jego źrenicach. - Wtedy do innej mówiłbyś Promyczku - zaśmiała się. - - To niemożliwe - gwałtownie zaprzeczył. - Tak widać było pisane, że właśnie my mieliśmy się spotkać. - Mogliśmy nie przeżyć, była przecież wojna... I,! - Ktoś widocznie chciał, żebyśmy przeżyli i spotkali się. - Kto tam mógł chcieć? - Jedni mówią na to przeznaczenie, inni nazywają losem, nieważne. Ważne, że jesteś i siedzisz obok, niedługo przyjdzie jesień, masz zaróżowione policzki, od prawie godziny wiszą nad nami jastrzębie i pilnują nas albo podpatrują. To musiało być gdzieś wcześniej ułożone. - Czasem nie mogę pojąć, co mówisz. Jakbyś z pamięci mówił książkę. Jesteś taki inny, Michał, tak wszystko inaczej widzisz. Skąd ty tak dużo wiesz? Pomiędzy rozstępującymi się obłokami zobaczyła na granatowym niebie dalekie kropki gwiazd. Rozglądała się po polanie, jak gdyby chciała zapamiętać ją w każdym szczególe, każdą brzozę i sosenkę na jej skraju, fioletowe połacie wrzosu, rozłożyste wysepki żarnowca i wachlarze przerośniętych paproci, chociaż nie wiedziała, czy chce zapamiętać, czy szuka potwierdzenia, że to nie przywidzenie ten szeleszczący las, pachnący nagrzanym igliwiem, cisza po zamilkłych ptakach i ten zamyślony chłopak siedzący z łodyżką trawy w ustach. A on w tym momencie, jakby zgadując jej myśli, uniósł się z mchu i niespodziewanie klęknął przed nią na jedno kolano, kładąc swoją dłoń na sercu. - Co teraz pokażesz? - zaśmiała się, wstając i wyciągając do niego ręce. - Zostań tylko dla mnie, bądź tylko ze mną, Nina - pochylił przed nią głowę. - Uwierz, że jesteśmy sobie przeznaczeni... - Przestań się wydurniać i wstawaj, mówię po dobroci! - Bądź ze mną - powtórzył za głośno, aż zadudniło echo -a zaprowadzę ciebie do całkiem nowego świata, nauczę innego życia. Chcę żebyś była szczęśliwa, tylko powiedz albo chociaż przytaknij. - Wstań! - schyliła się po koszyk. - Słyszałeś, co powiedziałam? Stanął przed nią, nadal jednak trzymając rękę na lewej piersi. Spostrzegła, że oczy mu pociemniały i upodobniły się do wieczornego nieba. - Ja mówię naprawdę tylko to, co czuję, niczego nie zmyślam, Ninka. - Kręci mi się w głowie i nie mogę dogonić swoich myśli, za dużo wszystkiego naraz. Polana zaciągała się poświatą zachodzącego słońca, sączącą się pomiędzy drzewami. Teraz wyraźnie słychać było przejmujące odgłosy podobne do chóralnego jęczenia. Na jej policzek ciągle opadał poskręcany kosmyk włosów. Patrzyli na siebie, jakby ze swoich oczu potrafili odczytać wszystko, co skrywane jest za słowami i myślami, jakby chcieli podzielić się otuchą i ochronić przed niepewnością lub przeniknąć w środek nieskończoności. - Nie, proszę, nie dotykaj mnie - poprosiła nieśmiało, ale nie zdjęła jego ręki ze swego ramienia. - Posłuchaj, Ninka... - Już nie mów, zostaw coś na potem. Wyprowadź mnie z tej polany. - Zaczekaj! - dotknęła jego ręki, kiedy stanęli na skraju lasu. - Nie wracajmy razem, tak będzie lepiej. Jest taka piosenka, której na pewno nie znasz: Ty pójdziesz górą, a ja doliną... Nic nie powiedział zapatrzony w łąki, gdzie, jakby wabione przez gasnące słońce, z rozpostartymi skrzydłami i wibrującym w powietrzu jękliwym dzwonieniem przemieszczało się stado szarych, długonogich ptaków. - Przecież to żurawie! Widzisz? To ich krzyk słyszeliśmy na polanie. 10 - Skąd się ich aż tyle nazlatywało? Pierwszy raz coś takiego widzę. - Rano może ich już tutaj nie będzie. - Pomyśl, Michaś, jaki wieczór dzisiaj dziwny - słońce nie chce zachodzić, brzozy rozbłyskują jakąś niewiadomą przepowiednią, do tego jeszcze jastrzębie cały czas nas nie odstępują. Mówię ci, to na pewno coś znaczy. - Nie bój się, to nic nie musi znaczyć. - Jesteś pewny? - Sam już nie wiem. - Ale czemu żurawie tak idą za słońcem? - One tańcują, przypatrz się. Tańcują na pożegnanie lata. - Mówisz, że tańcują? Znowu coś zmyślasz. - A ty pewnie spodziewasz się - przyciągnął ją do siebie - że to następny niedobry znak. Aż taka jesteś zabobonna? Od rzeki niosło się kumkanie żab. Senny las za ich plecami szumiał coraz niespokojniej i już nieodwołalnie nadchodziła noc, zapowiadana gorączkowym wołaniem żurawi. W zakamarkach ciemniejącej doliny w oknach migotały światła, podobne do świętojańskich robaczków, jasny dym z kominów szedł prosto do nieba. Tutaj był przylądek ich wieczności lub tylko kilku krótkich chwil w wieczności, do którego przypłynęli na czółnach losu albo przypadku. Tutaj poznają smak bezradnej samotności i nie dającego się ugasić pragnienia. To tutaj poczują piołunową gorycz czekania i zdwojone bicie serca, jakby odezwały się wszystkie zatopione dzwony świata. Tutaj nauczą się odgadywać z drżenia powietrza albo liści na drzewach swoje myśli i marzenia. Będą patrzeć w chmury i w gwiazdy i zobaczą, że inaczej wyglądają chmury i że gwiazdy o czymś szepcą, kiedy patrzy się na nie we dwoje. Tylko dla nich będą zmieniały się pory roku, zakwitnie czeremcha, spadnie śnieg, dojrzeją jabłka w jesiennych sadach i gwiazdy będą się odrywały z nieba, pod ich stopami przebudzą się porośnięte tata- 11 rakiem zasypane źródła. Będą czekali na siebie, będą szli ku sobie, będą stawali się jednym ciałem i takimi zostaną w pamięci tutejszych kamieni, drzew i chruścianych płotów. To tutaj zobaczyli się w błysku jakiegoś magicznego spojrzenia i coś nie pozwoliło im już odwrócić od siebie oczu. Ktoś, kogo dotąd w ich życiu nie było, będzie pojawiać się w snach i przywidzeniach. Czyjeś imię stanie się odtąd najświętszym słowem, jakby wypalonym wiekuistym znamieniem. W tej dolinie, którą otula właśnie nocny mrok, niby ciężki żałobny całun, zacznie się ich nieznana droga, która nie wiadomo gdzie ani jak się urywa. Jeszcze stoją na początku losu, nie wiedząc, co kiedyś z nimi będzie. Jeszcze słychać żurawie otrzepujące skrzydła z wieczornej rosy, a z drugiej strony horyzontu zaczyna budzić się księżyc. Odgarnął z jej włosów wiatr. - Zaśpiewaj, Ninka, chcę jeszcze raz usłyszeć twoją piosenkę. - Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną... - Kiedy się zobaczymy? - Ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą, a ja kaliną... ••> - Powiedz, muszę wiedzieć. .> - Bądź cierpliwy, mamy przecież przed sobą dużo czasu. ;• - Tak się tobie tylko zdaje, że dużo. - Postaram ci się niedługo przyśnić. Może jeszcze dzisiejszej nocy. Poczuł nagle na policzku krótki dotyk jej chłodnych warg i nim zdążył coś powiedzieć, ona już biegła zamgloną łąką. Na pobielałej trawie została za nią ciemna smuga, szybko pokrywająca się nową mgłą i w księżycowym świetle migotał jej żółty sweter. Musiała już chyba przebiegać obok wierzby wisielców, rozdartej tego lata przez piorun. Dotknął ostrożnie policzka i odnalazł zostawiony przez nią chłodny ślad. W wiosce rozszczekały się psy. "Już pewnie dobiegasz do pierwszych sadów - powiedział do siebie. - Co będzie z nami dalej? Bo przecież coś się musi z na- 12 mi stać. Zakochałem się w tobie naprawdę, niczego sobie nie wymyśliłem ani nie wmówiłem. Jestem pewien, że tak wygląda zakochanie. Przecież bez myśli o tobie nie mogę zrobić ani jednego kroku, poza tobą nie ma dla mnie świata. Nie chce mi się wierzyć, że mogłem do tej pory żyć nie znając ciebie. Ja chyba przedtem nie żyłem albo nie wiedziałem, że żyję. Dopiero wtedy na rynku, kiedy przeszłaś obok mnie, otworzyły mi się oczy na świat. Co będzie jutro i co zrobię, jeśli nie będzie chciała się ze mną spotykać?" Potem jeszcze przyszedł pod jej dom i zasłonięty krzakiem jaśminu, patrzył w puste okna. "A może nie przyszedłem usłyszeć, co ona mi odpowie - szepnął do uśpionego krzaka. - Przyszedłem upewnić się, że jest na świecie taki dom, a w tym domu mieszka dziewczyna, w której zakochałem się pierwszy raz w życiu". Z kościelnej dzwonnicy zerwała się przebudzona sowa i usłyszał nad sobą łopot jej skrzydeł, rozgarniających ciemność. Odchodząc, odwrócił się jeszcze, jakby o czymś sobie przypomniał, i był pewny, że jednak coś żółtego mignęło w oddalającym się oknie. Nie dawały jej zasnąć śpiewy niosące się z sąsiedniego domu, gdzie czuwano przy umarłym organiście Romejce. Do żałobnego zawodzenia, niczym cmentarne płaczki, dołączyły się wrony, które już przed wieczorem zaczęły zlatywać się z pobliskich okolic i obsiadały dookolne drzewa, płoty i dachy. Słyszała drżące głosy kobiet, jakby żal pękał na ich wargach i wysokie głosy męskie, których dźwięk długo jeszcze wibrował w powietrzu, zlewając się z początkiem nowego psalmu. Nikt twego głosu nie przytłumi, śmiechu nie zagasi, oczu nie dojrzy... - słyszał, leżąc pośrodku stołowego pokoju, zamarły w zasłuchaniu organista z zastygłą na policzku kruszyną łzy albo stearyny, a wokół niego roztaczał się 13 zapach położonych pod katafalkiem gałęzi jałowca, płonących gromnic i octu, którym namaszczono go po śmierci. W sadzie wiatr szamotał się ze strachem na wróble, łopocząc pustymi rękawami znoszonej marynarki, strącał dojrzałe antonów-ki, twarde renety, resztki popękanych śliwek i jakimś obcym łkaniem zaskuczał w kominie. Wsłuchiwała się w łagodny oddech młodszej siostry, śpiącej przy drugiej ścianie, jakby chciała złapać dla siebie chociaż trochę jej spokojnego snu. Cichy ból tlił się nieustannie i rozchodził po całym ciele. Nie pomogło natarcie terpentyną i skropienie święconą wodą przez matkę, zanim wyszła do Romejków, nie pomogły zaklęcia, których w maleńkości nauczyła się od babci Adelki. "Akurat odpowiednia dziś noc, żeby odechciało się żyć - zajęczała do sufitu, jakby miała nadzieję, że jej bezsenna skarga nie zatrzyma się na poszyciu dachu, tylko poniesie się gdzieś wyżej. - Już prawie dobrze było ze mną i teraz, kiedy szkoda każdego dnia na chorowanie, chyba zaczyna się z powrotem niedobrze. Nie tylko dnia mnie szkoda, ale każdej jednej chwili, bo poczułam, że w życiu może być jeszcze inaczej". Przypomniało jej się dziwne spojrzenie mijanej przed południem na drodze kobiety. Miała takie przestraszone oczy, którymi na nią gwałtownie spojrzała i zdawało się, że chce się zatrzymać i coś powiedzieć lub przed czymś ostrzec, a może wykrzyczeć jakąś długo tłumioną złość lub rzucić na nią przekleństwo. "Musiała mnie chyba z kimś pomylić - pomyślała w popłochu. - Nie wyglądała na zabłąkaną tutaj pierwszy raz Cygankę, choć głowę miała okrytą jakąś nietutejszą chustą. Może to z jej oczu przeniósł się na mnie urok, który był przeznaczony dla kogoś innego, ale przed wieczorem poczułam nagle zimną gorącość i boleści w plecach. Już chyba widziałam czyjeś podobne oczy, tylko nie wiem, gdzie i kiedy to było". Żałobne śpiewy po nieboszczyku na chwilę ucichły, lecz wrony wciąż nie przestawały krakać. Widziała zastygłego na parapecie 14 kota, wypatrującego czegoś w ciemności. Słyszała opadające w sadzie jabłka, choć może to nie jabłka, ale czyjeś chyłkiem skradające się kroki? Poczuła łękliwe mrowienie rozchodzące się po spoconej skórze. Pomyślała, że pewnie dusza organisty wędruje teraz przez wioskę, żegnając się ze znajomymi miejscami przed odejściem stąd na zawsze w niewidzialną wieczność, która podobno gdzieś jest. Może właśnie odchodzi z naszego sadu, kierując się do następnych sąsiadów i to nie wiatr, tylko duch organisty potrząsnął na pożegnanie rękawami stracha na wróble, przebudził psa, który teraz co jakiś czas zaczyna przeraźliwie skowyczeć, zachrypiał dogasającym głosem w kominie - i tylko kot widzi rzuconą na odchodnym poświatę jego cienia. I była pewna, że krótkim, żałosnym szlochem odezwały się organy w kościele. Zegar za ścianą zachrobotał, chcąc wydzwonić którąś nocną porę, ale przed kilkoma miesiącami coś zacięło się w jego mechanizmie i tylko co godzinę dławił się, jakby przemijanie czasu nie było już dla niego ważne... my jeszcze idziemy; trzeba ci spocząć po skończonym biegu, lecz znowu wstaniesz, boś tu na noclegu... - żałobny śpiew usiłował zagłuszyć chór niezmordowanych ptaków. Dlaczego akurat w tym momencie, kiedy w żałobie były gwiazdy na niebie, a księżyc świecił zmatowiałym blaskiem, kiedy gdzieś w pobliżu samotnie krążyła dusza Romejki, przedzierając się przez sękate płoty, wplątując się w sczerniałe, niewidoczne agresty i oganiając się od psów spuszczonych na noc z łańcuchów, przypomniał jej się sierpniowy dzień, a raczej odezwała się tęsknota za Michałem, którego nie widziała już od dwóch dni, bo pojechał z mierniczymi obmierzać pola? Być może dochodzący z kuchni zapach suszących się grzybów, które niedawno razem zbierali, przywołał pragnienie innego światła, w cieplejsze głosy chciała się wtulić. Coraz częściej gubiły jej się myśli, kaleczyła się igłą przy cerowaniu, niosąc wodę ze studni przystawała na podwórku w oczekiwaniu, czy ktoś jej nie zawoła, a spadające z klonów liście topiły się w wiadrach. 15 W tamtą niedzielę pierwszy raz spotkali się w umówionym miejscu za wioską. Teraz z czułością uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie, jak Michał rumieniąc się i usiłując dobrać właściwe słowa, poprosił ją o spotkanie przy jesionach, co pozostały po przedwojennej alejce. Dotarli nad rzekę i szli jej brzegiem onieśmieleni, niewiele mówiąc do siebie; ją piekły stopy w nowych sandałach i stąpała obok niego jak po płonącej trawie. Doszli do zakola rzeki płynącej w letnim rozleniwieniu w stronę Litwy. W rozgrzanym powietrzu unosił się cierpki zapach tataraku. Przybrzeżne olchy rzucały cień, w którym schronili się przed rozgrzanym do białości słońcem. Ważka sfrunęła na wysmukły dziki koper i zrudziała łodyga zamieniła się w świeżo rozkwitły kwiat. W trawach cichło cykanie polnych świerszczy. Ściągnęła z nóg sandały i zeszła do wody ostudzić obolałe stopy. Wpatrywała się w łagodnie falujące odbicia wierzchołków drzew. Ciągle nie mogła pozbyć się jakiegoś onieśmielenia czy wstydliwości, jakie ją ogarnęły, gdy kładła rękę na klamce, wychodząc z domu i pomyślała wtedy, że może jednak powinna zawrócić. Poczuła gorzki zapach machorki. - O czym myślałaś, kiedy tak długo stałaś w wodzie? - spytał, kiedy usiadła przy nim na trawie. - Chłodziłam tylko nogi, nic więcej. - Pewnie żałowałaś, że zgodziłaś się ze mną spotkać. - Potrafisz czytać cudze myśli? - Zdało mi się, że jeszcze chwila, a zaczniesz odchodzić przez rzekę. Tutaj musi być chyba głęboko. Spostrzegła, że ma kolana podrapane od zrywania agrestu i zakryła je wstydliwie. - Co pomyślałeś, kiedy ja bez zastanowienia zgodziłam się na spotkanie? - Bardzo mi się podobasz. Od pierwszego razu mi się spodobałaś. Tylko zawsze brakowało mi śmiałości. - A gdybym się nie zgodziła? 16 » -To próbowałbym bez końca - zaśmiał się. - Nie odczepiłbym się od ciebie tak łatwo. - Nie lubię tej rzeki. Zbyt wiele w niej popłynęło cierpienia. Mówią, że dużo się w niej potopiło i partyzantów, i żołnierzy, i koni... - Mój ojciec opowiadał, że widział podczas wojny jedną rzekę całą czerwoną od krwi. - Nie możemy mówić o czymś weselszym? Nie byłeś wczoraj na wieczorynce? Bo ciebie nie widziałam. - Może nie chciałaś mnie widzieć, to i nie zobaczyłaś. - Czy myślisz, że nie będzie burzy? )a tak boję się grzmotów. ! - W zeszły piątek w Lidzie od pioruna zapalił się dom za browarem. - Nie może być! - Mogę się pobożyć, jak nie wierzysz. Na własne oczy widziałem. - To poboż się! - Nie wierzysz? - Ależ wierzę, wierzę - roześmiała się. - Chcę tylko usłyszeć, jak się bożysz. - A co ty takiego chcesz usłyszeć? - jego twarz nagle skamieniała, dostrzegła jakiś zły błysk w jego niebieskich oczach. - Chcę tylko zobaczyć, jak ty się bożysz. Czy powiedziałam coś nie tak? - uśmiechnęła się do niego przepraszająco. - Ty przecież nie chodzisz do kościoła... - My mamy swój kościół i tobie nic do tego! - żachnął się i drżącymi palcami zaczął skręcać nowego papierosa. -No, nie denerwuj się, ja nic złego... - pogładziła końcami palców jego wilgotną koszulę. - Ja tylko słyszałam, że wy inne... - Kacapy!? - przerwał jej gwałtownie, podnosząc się z trawy. Przestraszyła się jego nagle pociemniałych oczu, podobnych do chmur niosących burzę, z groźnymi iskrami w ich kącikach. - Mnie to nie przeszkadza, Michał. 17 -Ty myślisz, że my chcieliśmy jechać tutaj? Takie życie. Mój ojciec... Matka do tej pory nie pogodziła się, że wyjechaliśmy z Saratowa. - Twojej matki chyba jeszcze nigdy nie widziałam. - Całymi dniami siedzi w domu, puszcza stare płyty, stawia karty i popijając krople nasercowe czeka, kiedy wrócimy nad Wołgę. - Potrafi wróżyć z kart? - Kto tam wie, co ona widzi patrząc na rozłożone karty -usiadł znowu na trawie. Środkiem rzeki płynął zeschnięty konar, nad którym krążyło kłębowisko czarnych much. Nina z odrazą pomyślała, że to wcale nie gałąź, ale ręka topielca, którego rzeczne nurty wloką od końca wiosny. Odwróciła się ku niebu i patrzyła, jak wędrująca wysoko po nim biała kreska rozcina je na dwie nierówne części. W spłowiałych szuwarach zaszczebiotał jakiś ptak. Wtedy dopiero poczuła na sobie spojrzenie Michała, wpatrującego się w nią od dłuższej chwili. Znowu zawstydziła się swoich skaleczeń od krzaków agrestu i obciągnęła niżej podwiniętą sukienkę. - Czemu tak patrzysz na mnie? Teraz ty powiedz, o czym myślisz. - Czy masz, Nina, jakiegoś kawalera? - odezwał się po krótkim milczeniu. Zauważyła, że ma długie palce, kiedy objął przegub jej ręki. Poczuła nagle ciepłe mrowienie rozchodzące się od jego dotknięcia. - Powiedz, masz kogoś? - spytał ściszonym głosem, jak gdyby bał się jej odpowiedzi. - Sam zgadnij, kiedyś taki ciekawski - zdjęła ostrożnie jego palce, jakby nie chciała ich połamać, takie wydawały się delikatne. - Po mojemu, to nie masz - spojrzał na nią niepewnie, chcąc jak najprędzej uzyskać od niej potwierdzenie. - Rozpytywałem o ciebie u chłopaków. 18 - A jeżeli nie mam, to co? - To ja z tobą będę. - A jeżeli gdzieś mam, to wtedy co zrobisz? - Wtedy poczekam. Nawet gdybym miał czekać bardzo długo. - Zawsze jesteś taki wszystkiego pewny? - odrzuciła z policzka kosmyk włosów. Nic nie odpowiedział, tylko podniósł się z trawy i powoli zaczął iść ku brzegowi. Dopiero gdy doszedł do olchy, odwrócił się do niej z jakimś dziwnym, zagadkowym uśmiechem. - Chodźmy już stąd! Zresztą, jak chcesz, to sobie zostań. Ja idę! - zaczęła wkładać sandały. - Zaczekaj, Nina! Coś zamyśliłem, ale nie możesz mi w tym przeszkodzić - zawołał do niej. - Tylko musisz tutaj koniecznie podejść. -I co takiego zamyśliłeś? Mów prędko, bo muszę iść - powiedziała zniecierpliwiona. -Posłuchaj! Wskoczę do wody na dwie minuty i jeśli przez ten czas nie wyłowię żadnego skarbu, to przegrałem. A jeżeli coś znajdę na dnie, to... - Zakładasz się o mnie z rzeką? - zdumiała się. - Tylko dwie minuty i wszystko będziemy wiedzieli. i - Może najpierw mnie trzeba było o to zapytać? •i - Żałujesz dwóch minut? Przecież i tak zrobisz jak zechcesz. - Ty chyba nieźle zdurniałeś! Nie rób tego! Ty myślisz, że swój los można wyłowić jak rybę albo jak kamyk schowany na dnie? - Zobaczysz, doliczysz do stu dwudziestu i będę z powrotem na brzegu. I jeszcze nie zdążyły się wygładzić kręgi na wodzie, a ona dopiero doliczyła do dziewięćdziesięciu pięciu, gdy Michał wypłynął blisko szuwarów, płosząc stadko dzikich kaczek, które poderwały się i z przerażonym kwakaniem krążyły nad trzcinami. Płynął na plecach, zlewą ręką uniesioną nad wodę. Jego jasne włosy 19 zlewały się z ciemnobrunatną barwą wody rzeki. Z trudem powstrzymywała mdłości, ogarniające ją na przypomnienie przepływającego nie tak dawno w tym samym miejscu topielca, który jedną ręką sterował swoim martwym ciałem, żeby płynęło jak najdalej od brzegu i nie zaplątało się w ukrytej pod wodą gęstwinie korzeni. Stał na brzegu wdychając łapczywie rozgrzane powietrze, w postrzępionym wianku z wodorostów we włosach, w ociekających wodą, zabłoconych mułem spodniach i koszuli. W jego znowu chabrowych oczach igrały figlarne błyski. - Przecież mogłeś się utopić! - podeszła do niego i ściągnęła z włosów oślizłe nitki wodorostów. - Więcej nigdy się z tobą nie umówię, zapamiętaj sobie. - Tylko popatrz! - wyciągnął ku niej otwartą dłoń, na której pośród mokrego piasku perlił się niewielki sznur szklanych korali, z których woda prawie zupełnie wypłukała dawny niebieski kolor. -Jakby czekały na dnie, żebym je właśnie dzisiaj dla ciebie wyłowił. - Chyba miałeś wcześniej schowane w kieszeni - zaśmiała się, odsuwając jego rękę. Patrzyła na szklane paciorki, podobne do kiści wilgotnych winogron i pomyślała, skąd mogły się tutaj wziąć i ile czasu leżały w piasku na dnie. Może zerwały się z szyi jakiejś kobiety, która kiedyś w nurcie rzeki próbowała odnaleźć utraconą miłość albo chciała, żeby rzeka ukoiła jej niegasnące cierpienie i bezgraniczną rozpacz, obmyła z długiego smutku i otuliła w bezsennej samotności. - Weź, są dla ciebie - przysunął dłoń pokrytą suchym już piaskiem. - Nie, ja ich nie wezmę. Wrzuć je z powrotem, gdzie były. Tam jest ich miejsce. - Jednak prawdę mówią, że w tej rzece pełno tajemnic i skarbów. -Ale ja i tak nigdy jej nie polubię. 20 i - Dlaczego jej nie polubisz? - Wiesz, trzeba już wracać. Czuję zapach odległej burzy, która nadejdzie tutaj jeszcze przed zachodem słońca. - A co zrobimy z koralami? Przecież założyłem się o coś -zrobił minę skrzywdzonego dziecka. - One nie wyglądają na korale szczęścia - popatrzyła mu w oczy. - Nikt w szczęściu nie rzuca do rzeki korali. Jakiś zły chłód od nich idzie, mienią się czyimś nieszczęściem. Lepiej było ich nie ruszać. -To weź chociaż jeden paciorek - usiłował je rozerwać. - Daj, ja to zrobię. Wzięła od niego wyblakłe z nieznanej pradawności korale i z całej siły odrzuciła je w rzekę. Usłyszeli ledwo dosłyszalny cichy plusk, niby trzepot przezroczystych skrzydeł odfruwającej ważki. Stali w milczeniu, wpatrzeni w zakole rzeki, gdzie utopiły się korale i z niespokojnym zadziwieniem nasłuchiwali przybliżających się odgłosów, jakby któraś z nadbrzeżnych olszyn pękała w środku od słonecznego żaru. - Mówiłam ci, że wyłowiłeś nie korale, ale nieszczęście - powiedziała z wyrzutem, niespokojnie wsłuchując się w nieznane, skrzypiące dźwięki. - Co to może być? Zaczyna brać mnie strach. - Ale wygrałem zakład, to dla mnie najważniejsze - zbliżył się do niej. - Nie bój się, Ninka, to chyba idzie burza, którą przepowiedziałaś. - Nie, to odgłos czegoś innego i on się coraz bardziej zbliża. - To teraz mi powiedz, czy będziesz ze mną. Nie wypłynąłem przecież z rzeki z pustymi rękami. Oboje odwrócili się jednocześnie i na ścieżce prowadzącej na wzgórze zobaczyli jadącego rowerem mężczyznę. Wolno, z widocznym mozołem, wjeżdżał na wypalone słońcem, porośnięte rzadkimi kępami żółtego żarnowca wzniesienie. W skwarnej ciszy turkot jego roweru niósł się jak trzaskanie suchych piorunów. 21 Mężczyzna zsiadł z roweru i rozglądał się dokoła. Podniósł do czoła dłoń, przysłaniając oczy przed słońcem i patrzył, jakby kogoś wypatrywał na drugim brzegu rzeki. - To chyba jakiś nietutejszy - odezwał się Michał. - Pewnie drogę pomylił i zaraz przyjdzie zapytać. - Może wyszedł komuś na spotkanie? - Czy ty nie widzisz, że on patrzy tylko na nas? Cały czas tutaj patrzy - chwyciła się jego ręki i poczuł jej drżące palce. - Zobacz, że on patrzy na drugi brzeg. Co jemu do nas? Możemy mu tylko drogę podpowiedzieć. - Poczułam wokół siebie jakieś dziwne zimno. - To od mojego przemoczonego ubrania. - Jak usłyszałam odgłos jego roweru, to przeszedł mnie jakiś gorzki strach. - Błotnik przy swoim rowerze ma naderwany i stąd ten nieprzyjemny hałas. On pobłądził, i tyle. - Już przestał patrzyć - powiedziała z ulgą. - Tak, on chyba pobłądził. Teraz, gdy słońce schodziło coraz niżej ku rzece, mężczyzna z rowerem przypominał omszały głaz, wyłaniający się ze środka wzgórza. Nadal jednak rozglądał się niecierpliwie, jakby nie tego horyzontu szukał, nie nad tę rzekę trafił, jakby naprawdę nie wiedział gdzie jest. - Posłuchaj mnie, Nina - dotknął nieśmiało jej ramienia. -Wiesz, ja chciałbym... Za oknem rozległ się wyraźny szelest, jakby ktoś sypnął w szybę garstewką piasku lub suchych liści. Ocknęła się ze wspomnień, które wydawały jej się tak odległe, chociaż to było przecież nie tak dawno. Żałobne śpiewy niosły się przytłumione, zmęczone długim lamentowaniem i wrony już wyciszały się i zapadały w sen. Tylko Benia rozjazgotał się przy płocie koło jaśminu, jakby ktoś obcy kręcił się w pobliżu, a może duch organisty zaczepił 22 się na płocie i nie mógł się wyswobodzić. Szelest za oknem powtórzył się i zdało jej się, że ktoś przywołuje ją szeptem, a po chwili wraz z wołaniem swego imienia słyszała delikatne stukanie w okienny parapet. Ostrożnie, na palcach, żeby nie przebudzić śpiącej siostry, która akurat coś zamruczała przez sen, podeszła do okna i w nagłym błysku zapalonej zapałki zobaczyła uśmiechniętą twarz Michała. Następną płonącą zapałkę przystawił do szyby, żeby oświetlić jej twarz. Zapałka zaraz zgasła, ale oni już widzieli siebie w ciemności. Zaraz, jakby specjalnie dla nich, zza ciężkich chmur wychylił się rąbek księżyca. Michał coś do niej mówił, ale nie mogła tego usłyszeć ani odczytać z jego warg. Zaczął coś pisać palcem po szybie, lecz nie potrafiła tego zrozumieć. Bezradnie przyłożyła dłoń do chłodnego szkła i on też przyłożył swoją dłoń. Tak stali wśród nocy, pośród szczekania psa i trzaskania spadających jabłek. Widziała cienie śpiących wron i przez szybę czuła pulsowanie jego krwi. Jeszcze nigdy dotąd nie czuła, że bicie serca może być tak łagodne, że może zamieniać zimne deski podłogi w nasłonecznioną łąkę, że może uspokajać ból i uciszać wiatr. Dotykając się dłońmi, jak gdyby nie było pomiędzy nimi okna, stali zastygnięci w krótkiej nieskończoności, w początku przyszłych wspomnień. Tuż obok nich, za następnym płotem, śpiewano nieboszczykowi ostatnie pożegnalne pieśni. Szyba zaciągała się mgiełką ich spragnionych bliskości oddechów, więc ocierali ją prędko, żeby nie tracić siebie z oczu. Księżyc nie zabierał im swojego światła. Nina odjęła dłoń i ustami dotknęła jego dłoni, a po chwili on zrobił to samo. Do końca nocy było jeszcze daleko. Maleńki, może pięcioletni chłopczyk biegał po podwórku i ze śpiewnym szczebiotem wołał: Ej, wy husi, daswidanija, prilietaj-cie k nam apiać..., a wiatr powiewał kołnierzykiem jego marynar- 23 skiego ubranka, jakby chciał mu pomóc wzlecieć pod niebo i dołączyć do klucza przelatujących dzikich gęsi. Nina nie rozpoznawała tego podwórka; wydało jej się zrazu, że to ich podwórko, ale kiedy zaczęła uważniej wpatrywać się w zawilgocone okno, nie poznawała widoku rozciągającego się przed jej oczyma, a moknący na płocie lniany obrus, z którego ściekały strużki rdzawego deszczu, na pewno nie był ich obrusem. Nie było też pomiędzy oknami, przez które patrzyła za czyimś cudzym chłopczykiem, obrazu Ostrobramskiej. I studnia też wyglądała na obcą. A dzikie gęsi, zwabione śpiewem chłopczyka, zawróciły spod obłoków i krążyły nad podwórkiem. "Czyj jest ten płowowłosy chłopczyk i skąd się wziął na tym podwórku, albo tylko w moich oczach? Jakbym już kiedyś go widziała na jakiejś fotografii, albo dopiero ukaże mi się w nieznanej przyszłości, a może nigdy więcej go nie zobaczę?" Gdzieś nagle zniknął z widoku i słyszała tylko jego śpiewanie, które raptem zaczęło zamieniać się w przejmujący płacz. Chciała wybiec z pokoju i odnaleźć płaczącego, żeby go utulić albo chociaż otrzeć mu łzy, ale nie mogła uczynić kroku po grząskiej podłodze, która zapadała się pod jej stopami. Okna zaciągnęły się czarną sadzą i słyszała tylko głuche dudnienie wiatru w kominie, niczym łoskot rozpędzonego pociągu na rozjeździe torów, przeraźliwy klangor płynących pod niebem ptaków, swój krzyk w jakiejś nieznanej przyszłości. Bała się otworzyć oczy, żeby naprawdę nie zobaczyć ani nie usłyszeć tego, co mogło jej się zwidzieć w resztkach gorączki, od której mokra była pościel i ściana, niepewnie dotykana ręką. Słyszała gwar dzieci na szkolnym boisku, ale nie odnalazła w nim znajomego szczebiotu ze snu czy przywidzenia, skrzypiała studnia i rozpaczliwie zawodził kogut. Do jej pamięci zaczęły napływać strzępki nocnych żałobnych lamentów, wspomnień znad rzeki i błyśnięcia w ciemności szybko gasnących ogników. Na 24 Stwardniałych, suchych wargach odnalazła okruszki chłodnego szkła. Przy oknie, na grządce po ściętych malwach, zobaczyła odciśnięte podeszwy jego butów i kilka nadpalonych zapałek. Na szybie jeszcze się skrzyły ślady po jego dłoniach i ściegi niewyraźnych liter, wysychające w jesiennym słońcu. Teraz uwierzyła, że jednak musiał być tej nocy pod oknem i że już wrócił. Może właśnie pisał wtedy na szybie miejsce i porę, gdzie będzie na nią czekał, a ona nie może nic zrobić, tylko patrzeć bezradnie, jak słońce ściera z okna ich niedoszłe spotkanie. Wodziła palcami po szybie, wierząc, że jeszcze coś uda jej się odczytać albo domyślić się, dokąd ma przyjść. Może napisał, że zjawił się tylko, żeby ją zobaczyć choćby tylko w krótkich błyskach gasnących na wietrze zapałek i jechać zaraz z powrotem. Dom organisty wyglądał na opuszczony i zapomniany, jakby w środku wypalony, choć niby wszystko było jak dawniej - przez niedomknięte okno wystawał kawałek firanki, wrony odleciały, żeby znowu przed zmrokiem przyfrunąć na czuwanie, para kawek siedziała na kominie, z którego snuła się leniwie smużka dymu, na płocie tak jak wczoraj wisiały gliniane dzbanki. Widząc opuszczone przed tygodniem gniazdo bociana, pomyślała o lecącym gdzieś przez świat ptaku, który może nie przeżyje smutku, powróciwszy wiosną do gniazda. I tylko wieko trumny oparte o ścianę domu mówiło więcej niż wszystkie słowa, modlitwy i łzy. Wyobraziła sobie niedzielną mszę, kiedy to opuszczone i milczące organy zastąpi niepowstrzymany chóralny płacz. Nie mogła tego zrozumieć - przecież wczoraj w południe przyszedł do ich domu, żeby jej powiedzieć, o której będzie jutrzejsza - czyli dzisiejsza - próba chóru, a niecałe dwie godziny później... Zbierała wtedy w sadzie jabłka i w żaden sposób nie mogła o obcego, ciernistego spojrzenia, jakby to nie tarły się o nią, lecz ona sama nieopatrznie otarła 25 się o krzew dzikiego głogu. Mroźnie kłujące ciernie dopadały ją poprzez promienie jesiennego słońca, prześwitujące między pu-Kfos/rji/cyini r, każdym dniem gałęziami, w pęknięciach jabłek, które składała do uczynionego z chusty węzełka, w perłowym śladzie llinuika zostawionym na dróżce. I nagle rozdzierający kobiecy krzyk poniósł się przez wioskę, a ona, zdrętwiała z przerażenia, upuściła zebrane w chustę jabłka. Spłoszone krzykiem wróble wyleciały spod okapu dachu i ogłupiałe ze strachu wciskały się w puste gniazda po jaskółkach. Przejmujący krzyk rozpaczy i wołania na ratunek wzmagał się i Nina, depcząc rozsypane pod jabłonią antonówki, zaczęła biec do sąsiadów, skąd dochodził rozpaczliwy lament. Zatrzymała się przy furtce Romejków i zobaczyła kilku mężczyzn schylonych przy ganku w jakiejś bezładnej szamotaninie, a pomiędzy nimi lamentującą żonę organisty, na przemian bezradnie wznoszącą ręce ku niebu albo rwącą włosy z głowy. Obok ławeczki, na której często przesiadywał organista, leżała porzucona gazeta i niewidoczny wiatr kartkował jej stronice, jak gdyby nie mógł znaleźć właściwej wiadomości. Coraz tłoczniej robiło się wokół domu i przy płocie, a psy przekazywały sobie z podwórka na podwórko trwożliwe wycie, jak płomień ze świecy na świecę. - Wstawaj, Ludwik! Wstawaj, na miły Bóg! - jęczała ze słabnącą nadzieją w głosie Romejkowa, podtrzymywana przez sąsiadki i pocieszana przez nie nadaremnymi słowami. - Boże jedyny, co ty, Ludwik, robisz! Ktoś wyniósł z domu prześcieradło, które rozesłano na trawie; mężczyźni podnieśli Romejkę i położyli go na środku lnianego, świeżo wykrochmalonego całunu. W nagle powstałej ciszy / dalekich łąk doleciało wołanie żurawi - a może był to śpiew głupiego Antośki - ale Romejko wciąż leżał nieruchomo. Wtedy mężczyźni chwycili za rogi prześcieradła i najpierw powoli, a później coraz mocniej, lecz z jakąś nabożną ostrożnością, poczęli kołysać leżącym w prześcieradle organistą, wierząc, że może uda im się wywołać ponowne bicie zatrzymanego serca. Romejko wznosił się i opadał i być może teraz czuł się jak w białej kołysce na początku życia, kołysany do snu w czereśniowym majowym sadzie albo zimowym wieczorem przy napalonym piecu. I wszyscy wokoło wstrzymywali oddechy, wpatrując się w rozkołysane płótno w napiętym oczekiwaniu, a wraz z nimi zastygły w wyczekiwaniu pożółkłe klony przy drodze, zawisły w bezruchu obłoki, nawet odlatujące ptaki przefrunęły w milczeniu, zniżając się nad podwórkiem, jakby chciały spojrzeć Romejce w nie domknięte całkiem oczy albo wyszeptać ozdrowieńcze zaklęcie. Lecz organista już nie chciał widzieć jesiennych liści, ostatnich obłoków, nie chciał patrzeć ptakom w oczy. Chciał już tylko ulgi, uspokojenia, długiego snu. - Wodą, polejcie go wodą! - krzyknął od płotu stary Lapian, kiedy mężczyźni opuścili prześcieradło z powrotem na trawę. Nina otarła z policzka nitkę babiego lata. W tym momencie z domu organisty rozeszło się dźwięczne, metaliczne bicie zegara, które urwało się raptownie, nie dodzwaniając godziny do końca i parę osób przeżegnało się, ciężko wzdychając. Niespodziewanie nadjechał ksiądz Gudejko, a widząc ludzi zebranych przy domu Romejków, porzucił rower na drodze i przecisnąwszy się przez gromadkę stojących przy furtce, wbiegł na podwórko. - Niech ksiądz jego obudzi! - zawyła Romejkowa, padając na kolana. - Niech ksiądz jego budzi, niech zawoła, że pora siadać do organów! Ksiądz klęknął przy swoim organiście, uczynił nad nim znak krzyża i domknął jego powieki. - Ojcze nasz, któryś jest w niebie... - rozpoczął łamiącym się głosem i wszyscy uklęknąwszy zmawiali pożegnalny pacierz, a Romejko leżał na bielutkim prześcieradle, jakby był na majówce, wsłuchując się w znajome głosy 27 sąsiadów i słyszane przez całe życie słowa modlitwy. Wiatr powiał w jego stronę szeleszczącą, nie doczytaną gazetę. Odezwał się kościelny dzwon; przy jego akompaniamencie podniesiono prześcieradło i przeniesiono organistę do domu. - A światłość wiekuista niechaj mu świeci na wieki wieków... - wyszeptała wraz z innymi Nina załzawionym szeptem i w ostatniej chwili, nim kondukt zniknął w sieni, dostrzegła, albo jej się tylko przywidziało, jak na zdartych zelówkach butów organisty zapełgal dogasający promyk słońca. Zaskrzypiała otwierana szafa. Odwróciwszy się od okna, zobaczyła matkę szukającą czegoś pomiędzy sukienkami, koszulami ojca, znoszonymi żakietami. Wciąż cicho nuciła jedną z nocnych pieśni, jakby ubraniom na wieszakach, poskładanej na półkach bieliźnie, starym torebkom, szalikom, nawet podtrutym naftaliną molom chciała przekazać żałobny nastrój, bo przecież i one, choć jeden raz, widziały organistę albo słuchały jego niezwykłego grania. - Czemu ty znowu stoisz przy oknie? - zapytała z wyrzutem, głosem ochrypniętym jeszcze od wypominkowego śpiewania. -Chcesz się całkiem przestudzić i znowu pochorować? Potrzebne to nam? - Chciałam tylko popatrzeć na dom Romejków. Chciałam zobaczyć, jak taki dom wygląda na drugi dzień po czyjejś śmierci. Nasz kot chyba pół nocy przesiedział w oknie, jak gdyby kogoś się spodziewał. -Ty nie wiesz, gdzie może być moja czarna chustka? Muszę się chyba pomodlić, to wtedy znajdzie się sama. W lustrze uchylonych drzwi od szafy mignęła jakaś znajoma postać i Nina prędko podbiegła do okna. Po mieniącej się srebrzystymi deseniami chuście rozpoznała spotkaną wczoraj kobietę. Szła skrajem drogi z bochenkiem chleba w ręku i sprawiała wrażenie jakby nie chciała być przez nikogo widziana. Ciągle 28 poprawiała zsuwającą się z głowy chustę. Nawet nie popatrzyła na dom Romejków, kiedy przechodziła obok niego. - Mama, kto to jest? Już drugi raz ją widzę. To jakaś nietutejsza? - To ty nie wiesz? - spojrzała na nią z niedowierzaniem. -Przecież to żona naczalnika, co u nas nastał. Naprawdę nie wiedziałaś? - Trochę dziwna się wydaje - odprowadzała wzrokiem oddalającą się postać i poczuła, że jej spojrzenie staje się cieplejsze, i coś znajomego zobaczyła w gestach niewidocznej już kobiety. - Żadnej dziwności w niej nie ma - żachnęła się matka lekceważąco. - Ona jest po prostu nie nasza. Taka to, widzisz, dziwność... - A co to znaczy "nie nasza"? - Wiesz ty co, Ninka, poszukaj ty lepiej mojej pogrzebowej chustki, a ja zajmę się gotowaniem rosołu, bo pewnie ktoś jutro do nas zajedzie przy sposobności chowania Romejki. Kiedy została sama w pokoju, znowu podeszła do okna w nadziei, że może matka Michała zapomniała czegoś kupić i będzie przechodziła tędy jeszcze raz. "Więc to jest jego matka - usiłowała pozbierać myśli. - Jakoś nigdy nie pomyślałam, że chciałabym ją zobaczyć, chyba w ogóle nie zapamiętałam, że ktoś taki jest, chociaż Michał mówił o niej wtedy nad rzeką. I jeszcze to wczorajsze jej spojrzenie, jak gdyby wiedziała, kto ja jestem, i chciała mnie zatrzymać, coś powiedzieć albo o coś zapytać. A ja wzięłam ją za Cygankę, co chodzi od domu do domu z przepowiednią końca świata i którą wszyscy odganiają ze swoich podwórek. Teraz już wiem, tylko nie wiem, co zrobię, kiedy któregoś dnia będziemy się mijać na drodze..." Już miała zamknąć szafę, gdy na wewnętrznej stronie jej drzwi, pomiędzy wyżłobieniami po kornikach, zauważyła jakieś ołówkowe, poszarzałe znaki, których od dawna nie oglądała - a może już 29 o nich całkiem zapomniała. Wśród różnych dat, inicjałów czy szczątków liter zobaczyła dwa rządki kresek, stawianych blisko siebie różnymi kolorami ołówków i przypomniała sobie od razu, co one oznaczają. Ale kiedy przyjrzała się im bliżej, zobaczyła jeszcze jeden rządek, dopiero zaczęty i już więcej nie dopisywany. Ujrzała trzy postawione najniżej kreseczki, jeszcze widoczne, lecz wyglądające, jakby same powycierały się od przemijającego czasu. Pochyliła się nad tymi trzema drobnymi śladami po Olesiu, jakie jeszcze, oprócz małej mogiłki na cmentarzu, zostały po nim na świecie. Tyle tylko po nim zostało, nie doczekał się już czwartej ani następnych kresek. Sięgał jej do kolan, bo następny rządek był jej, ale w pewnym momencie przestano ją zaznaczać i tylko ostatnia kreska, postawiona w rządku należącym do Tereski, musiała być zaznaczona całkiem niedawno. "Może to Oleś przywidział mi się przed obudzeniem, mój nieznany braciszek biegnący za dzikimi gęsiami" - pomyślała, kołysząc drzwiami szafy i nie mogąc zdecydować się na ich zamknięcie. Na kuchennej podłodze perliły się czerwone krople, prowadzące do sieni, jakby ktoś szedł rozdeptując paciorki jarzębiny. Rozkołysała wianek podsuszonych grzybów przewieszony nad kuchennym piecem i uśmiechnęła się do swojego wspomnienia. W ganku na ławie leżała kura, a z jej odciętej szyi, niczym z oderwanej gałęzi jarzębiny odpadały czerwone korale i roztrzaskiwały się na ceglanej posadzce. - Tyle w nocy jabłek naspadało w sadzie - matka podała jej koszyk. - Już miałam pójść sama pozbierać. - Pewnie duch organisty jabłka we wszystkich sadach postrącał. - Nawet zostawił wyraźne ślady w naszym ogrodzie ten duch - spojrzała na nią znacząco. Sad był zaścielony owocami i wyglądał niby różnokolorowy dywan utkany z jabłek, poprzetykany fioletową osnową spękanych śliwek, zarumieniony karminem późnych gruszek. Pies bie- 30 gał, obszczekując każdy kąt sadu i raptem znieruchomiał jak zahipnotyzowany, wpatrując się w jedno miejsce. Nina uczyniła kilka lękliwych kroków, ale była to tylko kolczasta kula jeża, z którą Benia nie wiedział, co zrobić. Bez trudu odnalazła jabłoń, która już zawsze będzie jej przypominała słoneczny, wrześniowy dzień i była pewna, że gdy kiedykolwiek znajdzie się w jej pobliżu lub weźmie w dłoń dojrzałą antonówkę, będzie z niepokojem oczekiwała na czyjś rozpaczliwy krzyk. Już na zawsze ta niewinna jabłoń będzie jej przypominała głos zamarłych organów w ich kościele. Nad podwórkiem unosił się biały puch, niczym odnalezione wspomnienie pierwszego śniegu. Unosił się biały puch. l To moja przyszła babcia siedzi przed domem i oskubuje kurę, a biały puch śnieży jej włosy, rzęsy i usta, którymi porusza w cichym szepcie, choć ciągle nie ma pewności, czy jej modlitwa zostanie wysłuchana, więc wciąż szeptać ją zaczyna od początku. Jest już zmęczona wyrywaniem piór i modlitwą do świętego Antoniego, bo modli się o odnalezienie czarnej chustki na jutrzejszy pogrzeb. Nie modli się o smakowity rosół, bo nie wie, jak nazywa się patron takiej modlitwy. Natomiast ze świętym Antonim rozmawiała już tak często, że uważa go prawie za dobrego znajomego lub nawet dalekiego kuzyna. A gdzie ja wtedy byłem? W jakim zakątku wszechświata czy nieskończoności cierpliwie lub z niepokojem czekałem, aż przyjdzie na mnie kolej, aż ktoś zawoła mnie i weźmie za rękę, żeby wyprowadzić z ciemności ku rozkwitłym łąkom, pobielonym ścianom, przeczystym porankom. Okryje miękkim płaszczem przed wiatrem, osłoni przed chłodem rozpalając w piecu, ugasi pragnienie kubkiem wy studzone j mięty. Może byłem wirującym 31 w przestworzach okruchem pyłu, nocnym echem wołającej sowy na nieznanym drzewie, skrzypieniem nie domkniętej furtki w zaniedbanym ogrodzie, ulotną nitką babiego lata strąconą z czyichś rozwianych włosów, skrawkiem pajęczyny rozsnutym między wskazówkami zatrzymanego zegara, błyskiem przywidzenia w gwiaździstą, mroźną noc... Gdzie byłem, kiedy na moją przyszłą babcię sypał się biały puch, kiedy moja przyszła mama podniosła najładniejsze jabłko i położyła osobno, jakby coś jej podpowiadało, żeby przechowała je na późniejsze lata, a wieko trumny za sąsiednim płotem czekało na zatrzaśnięcie świata przed organistą? Święty Antoni, niech się stanie wola twoja, niech się znajdzie zguba moja, po raz nie wiadomo który modli się moja przyszła babcia, szamocząc się z martwą kurą i jednocześnie przeszukując zakamarki swojej pamięci, w których nagle objawi jej się zwykła czarna chustka, co odprowadziła już tylu nieboszczyków na pagórkowaty cmentarz. A ja chyba jeszcze teraz słyszę tamten pradawny szept, niosący się teraz po nocnym kaszubskim jeziorze, i uciszam wiosła łódki, aby wyraźniej słyszeć każdą pojedynczą sylabę. Bo może słyszę ostatni raz. Z każdym dniem przemieniały się słowa, którymi do siebie mówili, gdy widywali się, choćby na krótko. Ostatnio zdarzało się to coraz częściej. Kilkakrotnie natrafiali na siebie przypadkowo w niespodziewanych miejscach, jak gdyby za czyjąś tajemniczą namową o tej samej porze wychodzili z domu, skręcali akurat w tym a nie innym kierunku i w którejś chwili przecinały się ich drogi. Nawet kiedy milczeli, czuli, że zamilkli nie dlatego, że nie mają o czym mówić, ale że wszystko chcieliby powiedzieć sobie od razu i nie wiedzą od czego zacząć. 32 Mieli już swoje wydrążone drzewo za pocztą, któremu nie bali się powierzać swoich sekretów - chowali umówione znaki do próchniejącej wierzby, naznaczając je stygmatami swego pamiętania lub nagłego zatęsknienia - oderwaną z "biełomorów" tekturką z krótkim zapisem sporządzonym łamiącym się grafitem ołówka: "młyn 5", bukiecikiem wrzosu, z którego jeszcze nie całkiem wystygło słońce, przewiązanym urwanym sznurowadłem, żurawim piórem, szklanym oczkiem z odpustowego pierścionka zawiniętym w spłowiałą wstążkę, liścikami pisanymi wymyślonym przez niego alfabetem. Już siebie śnili, a nawet jednej nocy mieli podobny sen, w którym szukali jakiegoś wielkiego, omszałego kamienia z wyrytą na nim przepowiednią i kiedy zdawało się, że widzą ten kamień w oddali, ją przebudziło gwałtowne trzaśnięcie drzwiami, jego obudził ojciec, bo mieli jechać razem do Lidy. Już coraz bliżej siadali obok siebie, gdy byli pewni, że nikt ich nie zobaczy, niby przypadkiem ich ręce ocierały się o siebie. Ona dłużej wystawała przed lustrem, kiedy zbliżała się umówiona godzina, a wcześniej co chwila zaglądała do drugiego pokoju, gdzie stał zegar. On nawet kiedyś na spotkanie założył krawat ojca. Tylko wciąż brakowało jej śmiałości, żeby spytać, czy naprawdę był tamtej nocy pod jej oknem. Jeszcze raz zajrzała do pokoju, jakby wierzyła, że od jej ponaglających spojrzeń wskazówki zegara zaczną przesuwać się prędzej, wahadło zakołysze się szybciej, a krztuszenie się zużytego kuranta będzie ponawiało się bez chwili odpocznienia. W rozleniwionym szeleście wahadła i cichości pustego domu stukot kopyt popędzanych do galopu, a może spłoszonych koni wydał jej się czymś za bardzo nieprawdziwym, dlatego z niedowierzaniem podbiegła do okna. To, co zobaczyła, wzięła za pył pozostawiony na drodze przez rozpędzone konie, ale pył ten, zamiast opadać, rozsnuwał się nie tylko nad drogą, lecz oplatał przykościelny mur, gdzie przy dzwonnicy zaczerniła się sutanna księ- 33 dza, wchodził do ich ogrodu i przeciskał się przez nieszczelny płot na dziedziniec plebanii, skąd roznosił się jeszcze dalej. "Przecież jest za wcześnie na mgłę - pomyślała zdumiona, odwracając się do zegara - nie jest to kurzawa od wypalanych ściernisk czy tlących się torfowisk. To raczej jakiś dym, to na pewno dym z jesiennego ogniska, w którym opalizują słoneczne promienie, opadające liście, niebieskie niebo osamotnione przez ptaki". Już w sieni dostrzegła snujący się po podłodze delikatny, kruchy mglisty woal o ziołowo-korzennym zapachu. Podwórko też okrywał dym, sięgający jej powyżej kolan i widziała w jego rozpostartych, popielatych kłębach różnobarwne smugi, jakby wciąż jeszcze błąkało się w nim wspomnienie ostatniej tęczy. Zapach dymu mieszał się z wonią jesiennego smutku, nie zebranych owoców, wilgotnych wiatrów, które coraz częściej nie pozwalały zasnąć, świszcząc w drewnianych ścianach domów. Przeciskając się przez tęczowy dym doszła do furtki i zobaczyła po przeciwnej stronie drogi rozsypujące się sponad dymu snopy iskier i wychylające się drżące płomienne fale. W czereśniowym sadzie Romejków na bezlistnych drzewach wisiały zadymione budki ptaków, zrobione i powieszone wiosną przez organistę, który nazywał ptaki stworzeniami śniącymi na ramionach Boga. I tam pomiędzy drzewami płonęło ognisko, wokół którego w żałobnych strojach zebrała się część rodziny. Romejkowa siedziała na krześle, a po jej boleśnie zmęczonej twarzy pełgały odblaski ognia spalającego resztki pozostałe po życiu organisty. Gdy ogień zagasał, najstarszy syn dokładał do niego jakąś rzecz czy przedmiot z leżącego w pobliżu całopalnego stosu. Płonęły poprzecierane filcowe walonki z gumowymi kaloszami i trzewiki z popękanymi podeszwami, postrzępiona kufajka i gwóźdź ze ściany, na którym zawsze wisiała, nie nadające się do cerowania koszule i po wielekroć 34 łatane spodnie. W niecierpliwych płomieniach skręcały się, jakby broniąc się przed doszczętnym spopieleniem, pożółkłe i postrzępione zeszyty z nutami i kruszące się ze starości śpiewniki. Głodny ogień bezlitośnie pożerał wyblakłe przedwojenne gazety, niepotrzebne już kwity i dokumenty, stare listy z zapomnianymi sprawami, wiązki znachorskich roślin zbieranych na miedzach, jałowcowe gałęzie spod trumny, nasiąknięte woskiem wypalonych gromnic, mdławymi oparami śmierci i łzami żałobników. W popiół i dym zamieniły się słowa, które mówił, myśli, które myślał, uczynki, które czynił, wszystkie spełnione i nie dośnione sny, dawne miłosne wyznania i kawalerskie śpiewy nad rzeką w letnie niedzielne popołudnia, choroby i tańcowania na wieczorynkach, cząstki błagalnych modlitw wznoszonych na kolanach w trudnych godzinach życia i dziękczynne spojrzenia słane ku niebu, wszystkie złe przebudzenia i spokojne zasypiania, dobre poranki i ciężkie noce, wspomnienia najdalsze i te sprzed śmiertelnego dnia, marzenia małego chłopca, jakim kiedyś był, i nadzieje na progu starości, które nabierały smaku gorzkich ziół, odśpiewane msze i nabożeństwa, wczorajsze wiadomości z nie doczytanej gazety. Wszystko stawało się popieliskiem po życiu Romejki, które może jeszcze dzisiaj rozsypią po warzywnych grządkach i które niezadługo przykryje śnieg, co skądś już zaczął tutaj podążać. Wszystko zamieniało się w dym, rozwiewany na cztery strony tutejszego świata i łączący się z obłokami zataczającymi nad sadem pożegnalny krąg, a potem bezpowrotnie odpływającymi w nieznane. Wdowa siedziała nieruchomo wpatrzona w dopalający się ogień, jakby płomienie pokazywały ich wspólnie przebyte lata -od pierwszego spotkania, pierwszego nieśmiałego pocałunku, pierwszej nocy aż po ostatnie chwile, kiedy na jej oczach osuwał się z ławeczki pod oknem. Nie było już w niej łez, żeby płakać. Nie miała siły, żeby poprosić niebo o ciężki deszcz, który 35 zagasiłby pośmiertne zgliszcza. Czuła tylko, jak całun zimnego ognia w jej sadzie pomału ją przykrywa, otula i pociesza, a płomienie zaczynają dosięgać wytartych poręczy krzesła, na którym pragnęła już tylko siedzieć i pilnować popiołu do końcowego tchnienia. - U was zawsze rozpalają ognisko, kiedy ktoś umrze? - spytał, gdy skończyła opowiadać o organiście i jego śmierci i myślała, że wreszcie spyta go o tamtą noc, która utkwiła jej w pamięci nie tylko z powodu żałobnego lamentowania. - Nigdy nie widziałam, żeby dym był taki tęczowy i tak niezwyczajnie pachniał. To na pewno coś znaczy, wiesz? - Od razu, Promyczku, wróżysz z niego jakieś nieszczęście, a ponieważ... - Widzisz? - przerwała mu niecierpliwie. - Widzisz, co tam się dzieje? Z kłębowiska dymu gwałtownie uniosła się jakaś płonąca biała płachta - na pewno był to oderwany strzęp prześcieradła, na którym znoszono z podwórka martwego Romejkę; na moment znieruchomiał w powietrzu, jakby zastanawiał się, czy podpalić samotne bocianie gniazdo, czy dołączyć do odchodzących obłoków, ale wiatr odepchnął go na poczerniałą gałąź czereśniowego drzewa i na niej, niczym kir, zawisł ostatni ślad po organiście. Może pomyśleli wtedy jednocześnie, czemu umarłych nie chowa się razem ze szczególnie przez nich lubianymi albo ważnymi dla nich za życia przedmiotami. Niech razem z nimi odejdą z tego świata. Niech umarli nadal trzymają przy sobie swój kubek czy filiżankę, niebieski talerz z nie zmytą kropelką tłuszczu na jego brzegu, krawat, brzytwę i nie wymydlone mydło do golenia, nuty, zaczytaną albo nie doczytaną książkę, latarkę, domowe kapcie, scyzoryk, zachowany bilet z jakiejś podróży, monety znalezione po śmierci w kieszeni lub torebce, klucz do drzwi, grzebień, lusterko, zasuszoną różę, w którą zamieniła się ostatnia miłość, oku- 36 lary, papierosy i zapałki. Dlaczego pozostają kalecząc oczy jeszcze żyjących, przenoszone z miejsca na miejsce, coraz bardziej zbędne i samotne... - Gdybyś tak teraz zanucił piosenkę o klonie - dotknęła prosząco jego ręki - to może śpiewając zasłoniłbyś ten dym i zagłuszył niewesołe myśli. Zaśpiewasz, Michaś? Niosła ze sobą jego rzewne śpiewanie przez całą powrotną drogę i słyszała je nadal, idąc przez zasłane dymem podwórko, na którym wyraźnie odcisnęły się ślady po kimś, kto musiał przechodzić tędy niedawno znużonym krokiem. Wchodząc do sieni, oprócz korzennego zapachu ścian, poczuła jeszcze inną dziwną woń, jak gdyby lekarstw lub zgorzkniałej wilgoci. Ogarnął ją płochliwy niepokój, a jednocześnie odezwał się cieplejszy szept przeczucia. Na klamce zostało jeszcze nie ostygłe ciepło czyjejś dłoni. Za stołem w kuchni siedział ojciec, ale nie od razu ją zauważył. Jego oczy były ołowiane ze zmęczenia. Nina wbiła paznokcie w futrynę drzwi, żeby choć chwilę dłużej popatrzeć na ojca nie przez łzy. Ojciec z trudem podnosił się z krzesła, a ona nie mogła przypomnieć sobie, jaki kolor miały kiedyś jego włosy. Bo teraz były zupełnie posiwiałe, jakby osiadł na nich niedawny pośmiertny dym z cudzego sadu. Przytulała się do stygnącej ściany, szukając w niej ostatniego ratunku i z każdym słowem zbyt głośnej rozmowy dochodzącej z drugiego pokoju słyszała w uszach narastający jazgot przebudzonych za kominem świerszczy. Czuła, że zaraz zacznie krzyczeć, żeby nie wierzyli, co mówią inni, że o niczym nie mogą wiedzieć, niech ją spytają, czy to wszystko prawda. Przez ścianę i poprzez łoskot świerszczy słyszała bezradne popłakiwanie matki, kaszel i tupot bosych stóp po drewnianej podłodze. "Czy to możliwe - 37 myślała w popłochu - skoro nikt więcej o nas nie wie, tylko my oboje? Cały czas spotykaliśmy się po kryjomu w największej ostrożności i tylko chmury nas widziały, ale one przecież tak szybko przemijają, tylko ptaki, lecz ich od dawna już tutaj nie ma, a stara wierzba dawno straciła pamięć. Przecież nie zdradził nas księżyc ani drzewa nie wyszumiały naszej tajemnicy, nie uczyniła tego rzeka ani babie lato. Jak to się mogło stać, że mówią o nas we wsi i czemu ojciec wpadł w taką złość? W tamtym pokoju zrobiło się nagle cicho i tylko natarczywe świerszcze nie chciały zasnąć. Usiadła skulona przy ścianie, jakby wierzyła, że doczeka się zmiany decyzji i nigdzie nie będzie musiała wyjechać. Wciąż nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała, choć teraz chyba zaczynała rozumieć, dlaczego kilka dni temu ojciec wszedł raptownie do jej pokoju i stając w drzwiach przeszył ją lodowatym spojrzeniem. Chociaż już wtedy, gdy tak na nią spojrzał, nie odzywając się nawet jednym słowem, nawet sylaby nie wysyczawszy przez zastygłe w bolesnym grymasie usta, tknęło ją przeczucie, zmroziła gwałtownie porażająca myśl, że czegoś się o niej dowiedział, lecz wydało jej się to zupełnie niemożliwe. Chciała wybiec za nim, żeby zaprzeczyć albo łagodnie uspokoić, ale powstrzymała się słysząc gwałtowne trzaśnięcie kuchennych drzwi. Od tamtej pory jakby zaczął jej unikać. Gdy o coś spytała, odpowiadał niecierpliwie i niechętnie, milczał przy obiedzie i prędko wstawał od stołu. Zmienił się po powrocie do domu, chociaż nie miał już ołowianych oczu, a jego twarz nie była taka szara i wyziębiona. Tylko z włosów nie dawało się zmyć siwego dymu ani szarym mydłem, ani wywarem z tataraku. Młodsza siostra nie mogła zrozumieć, że włosy ojca już zawsze będą srebrne jak lustrzane szkło i często pytała Ninę, czy to na pewno prawda, nawet kazała jej się pobożyć, że włosy nie mogą zmieniać koloru tak jak liście na drzewach, porzeczki albo jemioła pod sufitem. 38 Widać było, że ojciec nosi w sobie jakąś kamienną tajemnicę, kładącą się narastającym ciężarem na przygarbionych plecach. Nawet z księdzem nie rozmawiali już tak długo przy wspólnym płocie. Zauważyła, że często zatrzymywał się, idąc przez podwórko i spoglądał w niebo, jakby nie mógł sobie czegoś przypomnieć i stamtąd oczekiwał zbawczej podpowiedzi. - To mu kiedyś minie, trzeba trochę czasu, żeby powrócił do życia - powiedziała smutno matka, gdy Nina spytała ją o ojca. - Przecież on musi bardzo się męczyć, czasami zdaje mi się, że to nie nasz ojciec, ale ktoś inny zamieszkał u nas w domu. - Nie możesz tak myśleć, Nina. Mogło być jeszcze gorzej... -urwała, ocierając oczy rąbkiem dłoni. - Jak możemy mu pomóc, mamo? - Sama już nie wiem, co robić - westchnęła boleśnie. - Chyba jedynie cierpliwie czekać, aż przyzwyczai się do innego życia. Dlatego wtedy, gdy trzasnął drzwiami, pomyślała, że to kolejny objaw jego dziwnego zachowania i nie dawała wiary przeczuciu, że chodziło o nią i Michała. Stanęła w oknie i przez ściekający po szybach deszcz wpatrywała się w błotnistą drogę i moknący dom, do którego już nigdy nie wejdzie organista. Krzak jaśminu zakołysał się od deszczu w chaotycznym pląsie, zrzucając z siebie na parapet nadmiar ciemnych kropel. W zadeszczo-nej pustce przemknął znajomy z jakiegoś zapamiętania cień, tylko nie mogła wyraźnie dostrzec, czy matka Michała naprawdę szła, czy prześlizgnęła się między szczelinami pamięci. Jej spojrzenie znowu otarło się o Ninę i, tak jak wtedy, poczuła zimne mrowienie, jakby patrzyły na siebie oddzielone jedynie oknem zaciągniętym deszczem. Zdążyła tylko zauważyć, że tamte oczy miały inny kolor niż niedawno oczy ojca, ale był w nich ten sam rozpaczliwy żal, bezgłośny krzyk przestrogi, jakaś głucha złość. Niczego teraz tak nie pragnęła, jak mieć Michała blisko siebie, żeby mógł zagasić tlący się cierpko niepokój, żeby wysłuchał ją, 39 pocieszył. Wypatrywała go zaklinając padający deszcz i ociężałe chmury. Nie mogła sobie wyobrazić, jak wytrzyma dwa dni do umówionego spotkania. Gdyby nie strach przed ojcem, zaraz biegłaby przez ulewę do wierzby i sprawdziła, czy czegoś w niej nie zostawił. Bała się odejść od okna, żeby czasami nie spotkać się z oczami ojca, który może z powrotem stanął na progu pokoju i czeka. Dopiero gdy usłyszała śmiech powracającej ze szkoły siostry, odwróciła się ku drzwiom. Wiedziała tylko, że jak najprędzej musi napisać do Michała list ich sekretnym alfabetem i niepostrzeżenie zanieść go wierzbie. Z początku więc nie mogła zrozumieć tego, co słyszy przez ścianę. Już chyba zasypiała i podniesione głosy rodziców wzięła za nadchodzenie niedobrego snu, z którego natychmiast zaczęła się budzić. W ciemności iskrzyły się oczy kota, który też nasłuchiwał kłótni w drugim pokoju. Z krótkich, gwałtownych słów ojca, wykrzykiwanych pomiędzy atakami duszącego kaszlu, zaczęła domyślać się, że mówi o niej. Usiadła na łóżku i przeżegnała się raptownie w narastającej panice. "To niemożliwe, to niemożliwe... - szeptała, kołysząc się, jakby chciała uśpić tępy ból zadawany przez ojca za ścianą. - Ja chyba nie przeżyję tej nocy, ja chyba zaraz przestanę żyć. To niemożliwe, że wiedzą o Michale, a. jeżeli nawet dowiedzieli się, to co w tym zobaczyli strasznego? Niech już skończy mówić, niech przyjdzie mnie spytać, choć wiem, że nie uwierzy żadnemu mojemu słowu ani nie wysłucha błagalnej prośby". Bała się, że może obudzić się Tere-ska, więc opierając się rękoma o szafę, doszła do jej łóżka i mocno opatuliła siostrę pierzyną. - Trzeba ją koniecznie zawieźć na zimę do Bronka - usłyszała wyraźnie, gdy stanęła przy ścianie. - Przez ten czas przejdzie jej ta głupota. - Tyle jej w domu nie było... - załkała matka. -Trzeba było lepiej patrzeć, co twoja córka robi! 40 - A skąd ty wiesz, że to wszystko prawda? - podniosła głos. - Ty też wiedziałaś! - zakrztusił się kaszlem, od którego poczuła na policzku drżenie ściany. - Nic jej nie będzie, a i tak nie ma co tutaj robić przez zimę -zaczął znowu. - Posiedzi tam, wełny poprzędzie. Bronek jej przemówi do rozumu, skoro sama nie wie, z kim się zadawać. Nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Czuła jak ściana powoli przechyla się na nią i zaraz ją przygniecie. "Michaś, pomóż, błagam cię na wszystkie świętości, przyjdź tutaj i pomóż mi" - wyszeptała w ciemności przez ściśnięte gardło. - Ty nie masz serca dla własnego dziecka - krzyknęła załzawionym głosem matka. - Tyle, biedna, po szpitalach przeleżała, a ty jakbyś ją z domu wyganiał! - Lepsze to niż ten kacap - wysyczał chrypliwie. - Mało nam oni biedy zadali? - Jakie to Boże Narodzenie będzie bez Ninki? - zaniosła się łkaniem. -To nie lepiej na odczarowanie ją do Raduni zawieźć? W tym momencie usłyszała swoją pierwszą łzę, opadającą na dłonie zaciśnięte jak do najboleśniejszej modlitwy. Przestała słyszeć świerszcze, zamilkła skrzypiąca pod stopami ojca podłoga, nawet nie mogła rozpoznać, czy był to jej szept, czy szelest rozpaczliwych myśli niósł się trwożliwym echem w przestworza. "Panie Boże mój, nie rozdzielaj nas, pozwól nam pozostać blisko siebie. Daj nam wspólne krótkie dni i długie noce, niech nie wstąpi w nas nigdy zniechęcenie. Niech nasze ręce już nie szukają innych rąk. Niech nasze uszy nie słyszą innych głosów. Niech nasze ciała nie szukają drugich ciał. Daj nam, jeżeli możesz, daj nam, jeżeli chcesz, jeżeli wierzysz, że zasłużyliśmy na Twoje dobre i litościwe spojrzenie. Niech nasze oczy patrzą w jednym kierunku, nawet gdyby wiał stamtąd najstraszniejszy wiatr, biły pioruny i oślepiała małanka. Nie daj mu iść kiedyś na wojnę i niech nigdy nie będzie żadnej wojny, zwykła śmierć wystarczy, skoro chcesz, że- 41 byśmy umierali. A gdy pomrzemy, nie pozwól naszym duszom czekać na siebie, niech żadne z nas pierwsze nie wróci do pustego domu. Spraw, żebym nie odwróciła głowy za innym i on żeby na żadną nie popatrzył. Uczyń nas ostatnimi niosącymi miłość. Spraw, żeby ona nigdy nie wypadła z naszych dłoni. Bo idzie czas bez miłości, bez pożądania, bez tęsknienia i ładnych wspomnień, ale tam nas nie poprowadź, zamień nas wtedy w polne kamienie i połóż na rozwidleniu dróg, gdzie kiedyś stał omszały krzyż. Prowadź nas, ocal i nie rozłączaj nas. Niech nigdy nie ukaże nam się, nawet we śnie, skowronek na śniegu. Panie Boże mój, daj nam..." Czekał na nią przy zniszczonym młynie, należącym dawniej do Biblisów, który pomału osuwał się w ziemię i niepamięć. Czekał, dmuchając w zziębnięte dłonie i ciągle nie był pewien, czy czasami nie pomylił dnia spotkania - że może mieli spotkać się jutro, a może wczoraj. Pomyślał z lękiem, czy Nina aby nie wyjechała niespodziewanie, nie mając jak mu o tym powiedzieć. Chodził niespokojnie wokół kamiennych murów, rozglądając się, czy czasami nie nadchodzi z którejś strony. Nasłuchiwał każdego szelestu, nie chciał też, aby ktoś przypadkiem zobaczył go tutaj. Szybko, jakby ze zniecierpliwieniem, zapadał szaroniebieski zmierzch, na niebie budziły się pierwsze gwiazdy. Znowu zaczynał prószyć przedwczesny śnieg. Wciąż nie nadchodziła, a on nie wiedział, co robić, bo jeżeli wyjechała nagle, wyjechała bez pożegnania i bez zobaczenia się z nim... Nawet dokładnie nie wiedział, dokąd miała jechać. "A może ona uciekła przede mną? -pomyślał i raptownie przestraszył się swojej czarnej myśli. - Nie, nie może być - powiedział do siebie, lecz nie potrafił zagłuszyć narastającego lęku i bezradności. - Zamknę oczy i policzę do trzydziestu dwóch, a potem ją zobaczę" - postanowił i oparł się 42 o zimne kamienie, choć wiedział, że to jeszcze jeden sposób, żeby siebie oszukać. Ale nie potrafił doliczyć nawet do dwudziestu, a kiedy otworzył oczy, rzeczywiście zobaczył coś poruszającego się w oddali i poczuł ciepły prąd przechodzący przez ciało. Zaczął kiwać ręką w tamtym kierunku, ale po chwili zmiarkował, że i tak poprzez mrok ona nie zobaczy jego niemego przywoływania; stał i czekał, ale tamta postać tkwiła w oddali nieporuszona. "Musiało mi się przywidzieć" - pomyślał ze złością, lecz na polach znowu coś poruszyło się, jakby tamten ktoś jednak postanowił iść do młyna. Michał już chciał pobiec naprzeciw, będąc zupełnie pewnym, że to nikt inny tylko Nina, gdy przypomniała mu się samotna, rosnąca dziko śród pustych pól młoda jarzębina, którą minął idąc tutaj. Wszedł do środka młyna przez łukowatą dziurę po ciężkich żelaznych drzwiach, po których zostały już tylko zardzewiałe zawiasy, nie dające się wyrwać z muru. Jakaś potrącona nogą butelka z łoskotem, brzmiącym w kamiennej ciszy niczym suchy grzmot, potoczyła się po resztkach posadzki. Postąpił niepewnie krok dalej, gdy nagle poczuł, że coś go oplata, jakby z góry osunęła się na niego zbutwiała rybacka sieć albo wilgotny, sparciały worek po mące. Zaczął się cofać, w panice zgarniając z twarzy strzępy oślizłych włókien, zostawiających na ustach posmak spleśniałych liści. Dopiero kiedy otarł twarz i za którymś razem udało mu się zapalić zapałkę, ujrzał swoją sylwetkę wyszarpaną w splotach pajęczyn. W pociemniałym prześwicie, który rozświetlił na krótko nikłym ognikiem zapałki, zobaczył, jak wchłania go mroczna nieskończoność. "Jeżeli Nina przyjdzie kiedyś do młyna - pomyślał, patrząc na swój bliźniaczy kształt - zobaczy, że tutaj byłem i czekałem zarastając pajęczynami, że zostawiłem odcisk swojej postaci, który zamiast mnie będzie wciąż na nią czekał, 43 dopóki nie porozrywa go wiatr albo ktoś obcy szukający samotności lub schronienia przed ulewą". Posuwał się teraz ostrożnie, przyświecając sobie zapałkami. Natrafił na kilka spróchniałych belek, nadgniłych desek, na szczątki rozwalonej skrzynki. Parząc palce szybko dopalającymi się zapałkami, zbierał drewniane odpady; czynił to najpierw bezwiednie, żeby zagłuszyć dręczące przeczucia, ale w pewnej chwili postanowił rozpalić ogień, aby za wcześnie nie wracać do domu - jakby wstydził się swojego nadaremnego czekania, choć przecież nikt o tym nie mógł wiedzieć. Ale Michał był pewien, że z jego oczu, z jakiegoś nieuważnego gestu, ze słów czy zamilknięcia będzie można wyczytać, że Nina nie przyszła do starego młyna, że zostawiła go samego na początku ich miłości, że wszystko, co było i mogło być pomiędzy nimi, nawet nie skończyło się, ale urwało nie wiadomo dlaczego, że już nic nie będzie na świecie ważne, że w tym momencie życie dla niego pękło niczym dziecięcy balonik. Uczuł raptowną pustkę swojej dłoni, którą już nigdy więcej nie miałby ujmować jej dłoni i czuć ciepłego mrowienia zaciskających się na niej wysmukłych palców Niny. Z narastającą złością zgarniał kawałki drewna na jedno miejsce, wyobrażając sobie, że rozpali pożegnalny ogień, w którym, jak w starodawnym obrzędzie, podpali nie spełnione nadzieje i marzenia, niedoszłe wspomnienia i smutki, wrzuci w płomienie okrawki pamięci po kilku chwilach zakochania albo zauroczenia, co z wolna stawały się drugim światem. "Nie to nie, o nic prosić nie będę" - wyszeptał i poczuł bolesne szarpnięcie pod sercem. Po omacku rozdzielał mniejsze kawałki drewna od większych, suchsze od zawilgoconych, z kieszeni wyciągnął spłachetek gazety służący do skręcania machorki, podpalił i na moment młyn, oświetlony blaskiem zapalonej gazety, wydał się miejscem najmniej odpowiednim do romansów, a raczej do opowieści o duchach. Wszędzie zwisały welony pajęczyn, w dalekim rogu zatrzepotały cienie spłoszonych nietope- 44 rzy. Przez dziurawy dach sypały się śnieżynki - a może opadał pył księżyca, którego rąbek wisiał nieruchomo, zaczepiony na resztkach zmurszałych krokwi. Wilgotne bierwiona syczały i trzaskały, zajmując się ogniem, jakby drewniane szczapy cierpiały z bólu. Gorzki dym snuł się po młynie jak zmęczona mgła. Michał rozcierał w palcach nie zapalonego papierosa i w żaden sposób nie mógł odpędzić od siebie rozpaczliwych myśli i pytań, czuł narastającą w środku odrętwiałą pustkę, która miała jej imię i twarz. "Powiedz mi, dlaczego? - szeptał do ognia, a jego zwielokrotniony szept krążył wśród ścian niczym daleki szloch. - Gdzie jesteś teraz i dlaczego nie ma ciebie przy mnie? Jakim zaklęciem mógłbym ciebie przywołać, jakim błaganiem sprowadzić ciebie tutaj? Czy jedynie to czekanie mam zapamiętać na całe życie, które już zawsze będzie tylko szukaniem śladów po tobie?" Dym pachniał przedwczesnym śniegiem. W ciszy zafurkotały przelatujące nietoperze i ujrzał je znikające w pustej czeluści po oknie. "Przywołuję cię całym swoim pragnieniem, daj jakiś znak od siebie, odezwij się, gdziekolwiek jesteś, Nina, Ninka, Ninoczka..." Nie usłyszał, kiedy weszła do młyna. Odwrócił się gwałtownie, czując, że ktoś dotyka jego ramienia; nie wiedział, gdzie jest ani skąd wziął się ogień w ruinach i kim jest ta postać, co stoi nad nim z wyciągniętą ręką. Przed nim stała Nina w kolorowej wełnianej chustce zsuniętej z głowy. Po jej twarzy pełgały drżące płomienie, oddychała ciężko i w półmroku lśniły jej oczy, może z gorączki lub od wiatru. Patrzyli na siebie w milczeniu, ona zdjęła rękę z jego ramienia i poprawiła chustkę. Z ogniska wystrzeliła niewielka kaskada iskier. Michał, chcąc ukryć radosne zakłopotanie, odwrócił się do ognia i dołożył kawałek sczerniałej deski. - Jestem - powiedziała i schylając się podsunęła ku ognisku zziębnięte dłonie. Przebierała palcami nad strużką płomienia, niczym akordeonista, zanim rozpocznie melodię. - Biegłam tu- 45 taj bojąc się, że ciebie nie spotkam, że mogłam pomylić godzinę lub dzień, przecież ja pozajutrze wyjeżdżam. Michaś, a ty co taki? Zły jesteś? - Wydaje ci się - mruknął, grzebiąc w ognisku. - Przecież widzę, że jesteś naburmuszony. Długo czekasz? Wiatr na krótko wtargnął do młyna z przejmującym świstem, załopotał w starych liściach i pajęczynach, ogień na chwilę ucichł skulony, by zaraz wystrzelić w górę mocniejszym płomieniem. Te-raz słyszeli wiatr przewalający się za murami, skrzypienie resztek dachu, gdzieś blisko nich znowu odezwały się nietoperze. - Długo na mnie czekałeś i dlatego jesteś zły? Odpowiesz czy nie, bo zaraz stąd pójdę. - Całe życie czekałem na ciebie - powiedział szybko, jakby bał się, że naprawdę pójdzie. - Całe życie, Ninoczka, całe, caluteńkie życie - zakrztusił się pośpiesznie wypowiadanymi słowami. - To wcale nie aż tak długo - zaśmiała się i znowu zagrała palcami nad ogniem. - Popatrz na mnie, a wtedy uwierzę. Dlaczego nie chcesz na mnie popatrzeć? Taki z ciebie uparciuch? Jeszcze trochę, a zobaczysz, że odejdę... - Wcale nie słyszałem jak weszłaś, jak podchodziłaś do młyna po zamarzniętej ziemi i śniegu. -To nasz pierwszy śnieg, zapamiętaj, i przestań już być zły. Może zrobisz mi troszkę miejsca, bo nogi mam całkiem zdrętwiałe. Podniósł się zawstydzony, przetarł rękawem skrzynkę i przesunął ku niej, a sam przykucnął blisko ognia. - Siadaj i ty, starczy przecież miejsca dla dwojga. - Nie słyszałem żadnego hałasu ani szelestu - usiadł obok Niny. -A myślałem, że umiem usłyszeć wszystko, chyba nawet czasami potrafiłem słyszeć kręcenie się kół Wielkiego Wozu na niebie, wiesz... -Teraz to bajki mówisz. 46 - Tak się zasłuchałem, czy nie nadchodzisz i w końcu przestałem słyszeć cokolwiek, a może i zapomniałem, że czekam tutaj na ciebie. Też nie miałem pewności, czy nie pomyliłem godziny albo dnia. - Ja nie chcę, miły, donikąd jechać - powiedziała z jakimś kamiennym żalem. - Kiedyś może nie robiłoby mi to żadnej różnicy, ale od kiedy wiem, że ty żyjesz przy mnie na świecie, nie chcę nigdzie wyjeżdżać, choćbym nawet miała powrócić na zawsze wyzdrowiona. -Tak jeszcze mało dni przeszło, odkąd się poznaliśmy, a teraz jedziesz na nie wiadomo jak długo. - Co ja mogę zrobić, Michasiu? Ale przecież tylko na zimę wyjadę, to szybko minie - powiedziała uspokajająco, choć jej głos wydał mu się echem jego niepokoju. - Zima to bardzo długo, Ninka. - Zobaczysz, że szybko minie, już mamy połowę grudnia -zamyśliła się. - Może przez ten czas odkochasz się i znajdziesz sobie drugą? - To nie byłoby tak samo... - A jednak - przerwała mu raptownie i chciała wstać, ale przytrzymał ją za rękę. - Nie to chciałem powiedzieć, nie dałaś skończyć. - Spójrz, znowu rozpadał się nasz pierwszy śnieg. - Nie zaziębisz się? - przygarnął ją do siebie. Popatrzyła na niego zimnymi oczami, w których był jakiś ukrywany ból albo żal. Jeszcze nigdy jej takiej nie widział. - A tobie co się stało? O czym pomyślałaś? - Nie dotykaj mnie, Michał, nie przyzwyczajaj tak silnie do siebie. - Chcę cię zapamiętać, ty jedziesz, a mnie pozostanie długie pamiętanie. Przerwała, kładąc mu dłoń na ustach. 47 - Ja boję się pamiętania, już i tak męczę się po nocach, zdaje mi się po przebudzeniu, że wszystko minęło, że my spotkaliśmy się w dawnym, nieprawdziwym życiu. - Tak mocno się w tobie zakochałem, Nina, taką silność czuję od mojej miłości do ciebie, że dla ciebie mógłbym wejść na niebo i narwać pełne kieszenie gwiazd. - Lepiej ty mocniej stań na nogi i rozglądnij się... Twoi rodzice też pewnie nam przeciwni jak moi? - Nie patrz na to, nie zawracaj sobie tym głowy. Jak będzie trzeba, to uciekniemy stąd, wyjedziemy za Ural albo do Wilna... - I gdzie ty mnie chorą ciągnąć chcesz po świecie? Jeszcze ci pomrę w drodze. - Wierzysz w przeznaczenie? - Nie wiem. - Nie wierzysz? - Nie wiem, co powiedzieć. -A ja wiem, że ty mnie przeznaczona, że my sobie jesteśmy przeznaczeni - mówił, jakby nie słyszał tego, co powiedziała. -To jest zapisane na niebie, o tym szumi wiatr pod naszymi oknami i szemrze woda w rzece. Pojawiałaś mi się w prześnionych snach i nagłych przywidzeniach, ukrywałaś się w polnej gruszy, z której rwałem niedojrzałe owoce, byłaś wskazówką na śpieszącym się zegarze, po prostu byłaś, Ninka, od zawsze. Tak musi wyglądać przeznaczenie. - Czarujesz, Michał, oj, jak ty czarujesz. Ty tylko tak ładnie umiesz mówić, uroczysz słowami jak jakiś szeptun. - Daję tobie słowo, że nie czaruję. - Ty pewnie kiedyś będziesz książki pisał, bo mówisz tak, jak chyba w książkach piszą... Chcę mieć taką książkę, z której to wyczytałeś. - Tego nigdzie nie wyczytałem ani nie usłyszałem od nikogo. Powiedziałem najprawdziwszą prawdę, uwierz mi. 48 - Zaczekajmy, aż wrócę - powiedziała szeptem po chwili. -Zaczekajmy, Michaś, mamy jeszcze dużo czasu przed sobą. - Nie wiem, co bez ciebie zrobię, nie dożyję do twojego powrotu. - Ot, widzisz, jaki silny, a trochę miesięcy nie poczeka! Zobaczysz, że czas prędko minie. Kiedy wiosną zaczną zlatywać się ptaki, ja już z tobą będę. -I nie zapomnisz o mnie? - Nie zapomnę, bądź spokojny, że nie zapomnę, ale już przestańmy o tym mówić. Życie po swojemu wszystko poskłada. - Nie zmarnujmy, miła, czasu, kiedy będziemy od siebie daleko. - Tak bardzo daleko przecież nie odjeżdżam, ale tobie nie można się tam pokazać. - A będziesz śniła mi się każdej nocy? - wziął jej rękę i poczuł szybkie pulsowanie. - Nie jest ci chłodno? - Dołóż drewna do ogniska, żeby było trochę widniej, bo ja coś specjalnego przyniosłam na nasze dzisiejsze spotkanie. - Co ja winny, że nasi ojcowie sobie przeciwni? - wybuchnął niespodziewanie, jakby z długo tłumionym żalem. - Co my oboje winni, powiedz? Czemu nie może być inaczej? - Nie rozpamiętuj tego, niczego to nie zmieni. Podłóż lepiej do ognia, żeby całkiem nie zagasł. Gdzież ja zapodziałam swój węzełek? Nie mogę znaleźć po ciemku. Strzelistym płomieniem zajęły się kawałki desek z dawnego sufitu albo okiennych framug i na ścianach ze zrudziałymi trawami, uwięzionymi w pęknięciach muru, roztańczyły się płochliwe cienie, podobne do straszydeł z dziecięcych bajek, zamajaczyły kamienne oczodoły martwych okien. Wyżej było tylko ciche, wczesnowieczorne niebo i migotliwe gwiazdy jak cierpliwe, milczące oczy nieznanego świata. Już nie broniła się, kiedy ją objął, ale wtuliła się w niego, jakby zaczęła się czegoś bać, a może tylko drżała z zimna. Jej chustka 49 pachniała grudniowym zmierzchem i rozsypanymi w szufladzie komody okruszkami bagiennego ziela. Oddychała cicho w jego objęciach, niby usypiające ze zmęczenia dziecko. "Niedługo - pomyślał w popłochu - ona przemieni się w moje nieskończenie dłużące się czekanie, stanie się opuszczonym miejscem jak gniazdo po zaginionych ptakach, będzie pragnieniem, którego nie potrafi ugasić żadna woda. Teraz mam ją jeszcze przy sobie, zapamiętuję jej spokojny oddech, zakurzone popiołem buty na jej nogach, szmer nie mogących usnąć nietoperzy i czuję, jak wszystko zamienia się we wspomnienia, które będę chciał przechować jak najdłużej, a może na zawsze. Ktoś we mnie podszeptuje, że przyjdzie nieraz chwila, gdy zatli się w pamięci niedopalona iskra z dzisiejszego ogniska, załza-wi niekiedy oczy srebrny dym woniejący żywicą, jakieś gwałtowne skuczenie odezwie się na widok pierwszego śniegu. Nawet gdy kiedyś nie będzie żadnego śladu po tym młynie i nie ostanie się z niego ani jeden kamień, i kiedy zostanie ścięta albo połamana przez wiatry samotna jarzębina, co wskazywała do niego drogę, ja będę pamiętał, że tutaj szukaliśmy schronienia dla naszej miłości". Nachylił się ku niej i jak najciszej wymówił jej imię, a ona odwróciła się do niego z pytającym spojrzeniem. Nie wiedział co powiedzieć, więc tylko przytulił ją mocniej i zapragnął, żeby już tak pozostali na zawsze w ruinach młyna, przy dogasającym ogniu, zasypani znowu opadającym z nieba śniegiem, przez wszystkich zapomniani. Ale poczuł jednocześnie, że im mocniej ją obejmuje, tym bardziej jego rękom zaczyna brakować siły, żeby ją utrzymać, jakby Nina powoli go opuszczała. "Co mam takiego zrobić, żeby ona wiedziała, że jestem tylko dla niej, że coraz trudniej mi bez niej żyć?" Dotknął wargami jej przyprószonych śnieżynkami włosów. Bezkształtne cienie nadal pląsały po murze i przyglądając się im pomyślał, czy czasem nie ma w nich jakiejś podpowiedzi, pomyślnej wróżby, co spełni się w nieznanym czasie. Przypomniało mu się, co mówił o przeznaczeniu i w jego pamięci mignęły 50 oczy o barwie gryczanego miodu przyśnionej kilka razy dziewczyny. Nina odgarnęła z twarzy opadający ciągle niesforny kosmyk włosów i wilgotnymi opuszkami palców pogłaskała go po policzku. Tak, teraz wiedział już na pewno, że tamte oczy były oczami Niny. - Masz takie niespotykane oczy. - Widzisz po ciemku? - Znałem twoje oczy wcześniej, niż ciebie spotkałem i będę je pamiętał nawet gdybym stracił pamięć. Przez chwilę znów trwali w milczeniu. Nagle Nina ocknęła się z zamyślenia. - Chyba się troszkę zdrzemnęłam, a może mi się zwidziało w sennym rozmarzeniu, że ktoś nam się z góry przygląda, jakbyśmy komuś przeszkadzali. - To pewnie od ognia, on tak czasami działa na wszystkich. Czy wiesz, że konie jak oszalałe pędzą prosto w płomienie? - I czegoś się bałam, ale już jest dobrze, Michaś - wtuliła się w niego. - Opowiedz mi coś jeszcze, tak lubię słuchać twoich opowieści. Opowiedz mi o tamtych koniach, co szukają w ogniu śmierci. - Nie wiesz, jak dużo chciałbym ci powiedzieć. Mówię do ciebie w myślach przez cały czas, nawet przez sen mówię. Nie ma takiej chwili, żebym o tobie nie myślał i cały czas coś do ciebie mówię. Nieraz myślę sobie, że może słyszysz choć trochę z tego, co mówię... Nina, posłuchaj, tylko nie śmiej się ze mnie, ale ja już nie będę umiał żyć bez ciebie. Takie durne zdają mi się te lata, kiedy ciebie w nich nie było, takie durne i puste, aż nie chce się temu wierzyć. Może tak być? - Wiem, mileńki, myślę, że o tym wiem, przecież nie jestem z kamienia, ale nie możemy stale mówić o tym samym, jakby już zaraz albo niedługo miał nadejść koniec wszystkiego... Nie lepiej żyć każdą darowaną chwilą, śmiać się, płakać, tańcować, tęsknić, mój ty smutny chłopaku? 51 - Kiedy mnie wciąż się zdaje, że my dwoje to jakiś nieprawdziwy cud, który pojawił się niespodziewanie i tak samo zniknie. - Zaraz to zniknie ogień, jeśli do niego nie podłożysz - zaśmiała się. Powiększony cień Michała załamywał się na krzywych ścianach, które od pogłosu jego kroków zdawały się pękać i rozsypywać. Z płonącej szczapy, którą sobie przyświecał, odrywały się iskry i dopiero teraz Nina zobaczyła, jak zrujnowany jest młyn, do którego parę razy przyjeżdżała z ojcem. Pamiętała właściciela utykającego na lewą nogę, jak przy wypisywaniu kwitów zakładał pobielone mąką okulary, z córką młynarza Anulcią chodziła do jednej klasy. Ale od początku wojny nikt o nich niczego pewnego nie wiedział, znik-nęli po cichu którejś nocy, bo rano w ich ogrodzie i po podwórku fruwało tylko pierze z rozprutych pierzyn i poduszek. Przez parę dni dom stał jak wymarły, czasami jedynie wiatr poruszył drzwiami od werandy. Nikt nie miał śmiałości podejść do domu Biblisów, aż pewnego dnia zrobiono tam posterunek wojskowy. Spojrzała do góry i zobaczyła dziwnie biały obłok wiszący nad młynem. Michał doniósł trochę kawałków desek i gałąź z paciorkami głogu, wepchniętą pewnie przez listopadowe wiatry. - Zrobiło się już późno - powiedziała smutno. - U mnie już pewnie zamartwiają się, gdzie przepadłam. - Jeszcze pobądźmy trochę razem, Ninka. To nasze ostatnie godziny przed rozstaniem. - Wiesz, że niedługo jest Wigilia i ja coś przyniosłam, żeby przełamać się z tobą, żeby nasze spotkanie nie było takie zwyczajne, takie... - urwała, jakby chciała przeczekać nadchodzący płacz albo szukała odpowiednich słów. - Ty płaczesz? Dlaczego? - dotknął ostrożnie jej policzka, jakby bał się, że jednak może natrafić na jej łzy. - A do Wigilii przecież jeszcze kilka tygodni. ; - Jak to kilka tygodni? 52 - Przecież to wypada tydzień po Nowym Roku, ale my w do-mu już od dawna nie świętujemy - powiedział zawstydzony. •>!•*- Michaś, czy to nie dziwne, że tak jest? Jeżeli ty tak wszystko •wiesz, to mi powiedz, czemu wasz Pan Jezus urodził się później od naszego, choć to ten sam Pan Jezus? - Doprawdy nie wiem, ale prosiłem, żebyśmy o tym nie mówili. Pamiętasz? - No tak, zapomniałam, ale teraz będziesz ze mną świętował i przełamiemy się, choć nie mam opłatka, i zapamiętasz tę chwilę, i coś pomyślisz, co musi się na pewno spełnić... - Kiedy ja, Ninka, nie wiem, jak to się robi - popatrzył na nią błagalnie. - Weź jeden - wyciągnęła ku niemu dłonie. Na jej dłoniach leżały dwa zimne, gotowane kartofle z ciemnymi plamkami po łupinach. Dwa żółte kartofle jak pozłacane polne kamienie, jak dwie wielkie pożółkłe łzy, jak dwa skrzydła pradawnego motyla w jej dłoniach, które lekko drżą. Pomiędzy nimi widzi czerwoną nitkę po oparzeniu, czego nigdy wcześniej nie zauważył i myśli, że jest to wyraźnie zaznaczona linia jej życia. Stoją naprzeciwko siebie w nikłym blasku kurczącego się płomienia - dziewczyna z wyciągniętymi dłońmi i chłopak, którego dłoń powoli przybliża się, już dotyka jej palców, już sięga po kartofel, czuje jego chłodną miękkość, ona uśmiecha się, a on wie, że powinien teraz coś powiedzieć, ale nie potrafi wydostać /, siebie żadnego słowa. Wiatr zaszeleścił na progu młyna, pod-wiał do ogniska trochę przemarzniętych liści, które z sykiem zamieniły się w popiół, i wycofał się prędko, jakby zawstydzony. Stoją od siebie o pół kroku i wyglądają jak dwa młode drzewa /łączone wspólnymi gałęziami. To tylko chwila, krótka chwila ich życia, której może nigdy nie zagubią wśród dni, co nadejdą i przeminą. Milczą, choć ich milczenie jeszcze nie jest ciężkim głazem, co kiedyś nie raz mocno przyciśnie i odbierze oddech. 53 W tym czasie gdzieś jedni przychodzą na świat, a inni /, nic-go odchodzą, siadają do stołów, kładą się do łóżek, czekają, odchodzą, kupują bilety na pociąg albo okręt, piszą lub czytają pożegnalne listy, kradną, zabijają się, klękają do spowiedzi, klaskają w koncertowych salach. Gdzieś właśnie wybucha wojna, na innym kontynencie ktoś samotny odkręca gaz, komuś trafiła się najwyższa wygrana na loterii, płoną domy, padają potopowe deszcze. W tej jednej chwili na małym skrawku ziemi, w mroku grudniowego wieczoru oni stoją przed sobą z zimnymi kartoflami w rękach zamiast białego opłatka. Nic więcej się nie dzieje. Zaraz podzielą się kartoflanym opłatkiem, mimo że nie pali się nad nimi odwieczna pierwsza gwiazda, ale dla nich wszystkie gwiazdy są ciągle jeszcze pierwsze. - A teraz wyobraź sobie stół, na którym położyłeś garsteczkę siana, a ja przykrywam je bieluteńkim lnianym obrusem, trzymanym tylko na Boże Narodzenie, kładę parę gałązek jedliny, potem rozstawiam talerze i trzeba nie zapomnieć, żeby jedno nakrycie stało puste, bo może niespodziewanie wstąpić z drogi ktoś zabłąkany albo samotny, w kuchni kończą się gotować wigilijne potrawy, pachnie barszcz i kapusta z grzybami, kipi makowe mleko do śliżyków, stajemy w oknie i wypatrujemy betlejemskiej gwiazdy i ona wkrótce zapala się, podchodzimy do stołu, każdy bierze opłatek i teraz...-ułamała kawałek jednego kartofla-i teraz ty odłam ode mnie. Ta chwila jeszcze kiedyś stanie im w oczach, powróci i zaboli w nieoczekiwanym przypomnieniu, zakłuje raptownym skurczem w sercu albo w krtani, jakby znowu przełykało się tamtą zimną kartoflaną grudkę, kiedy miało się kilkanaście lat. Ożyje w zaułkach pamięci coś, co wydawało się zapomniane, stracone, nieżywe. Ale w tym momencie przed nimi była cała przyszłość, bezkresna łąka nie kończąca się żadnym horyzontem, tajemnicze sekrety życia, przedzieranie się przez mgły, za którymi nie wiado- 54 mo, czy skrywa się jasność, czy ciemność, wędrówka przez wzgórza z krótkim odpoczynkiem w rozsłonecznionych dolinach czy przejście przez cieniste doliny poprzecinane rwącymi strumieniami. - Życzę ci, żeby wszystkie twoje dni były tylko szczęśliwe -powiedziała szeptem, a on poczuł się jeszcze bardziej speszony tym nieznanym rytuałem. - )a tobie życzę takich samych dni i żeby... i niech będą to nasze wspólne dni. - Bardzo tego chcę, Michał. Gdybyś wiedział, jak bardzo tylko tego pragnę. - Tak będzie, Ninoczka. Zobaczysz, miła, że tylko tak będzie. - Poczekaj, to jeszcze nie wszystko... I wyobraź sobie - wyszeptała tajemniczo - że nad nami jest drewniany sufit, z którego zwisa gałąź jemioły, już jasnożółtej od domowego ciepła, i stojąc pod nią muszą się pocałować zakochani, bo całowanie pod jemiołą odczynia złe uroki i pomaga szczęściu, więc teraz mnie pocałuj... pocałuj, Michaś - zamknęła oczy i poczuła jak ją oplata, a gdzieś w oddali milkną ostatnie ude- rzenia jej serca. 55 Odrywała się od ziemi i unosiła ku otwartej szczelinie nieba. Nie czuła już swojego ciała, była dmuchawcem kołysanym ciepłymi prądami powietrza, sukienką porywaną przez wiatr, mijała nocne ptaki i miękkie śnieżynki opadające ku ziemi. Ale czuła, że nie jest sama, że jest bezpiecznie spokojna, bo on jest przy niej i odfruwają razem, widzą swoją uśpioną rzekę, dym z kominów, migotanie świateł w oknach, kogoś klęczącego przy różańcu, kogoś zamyślonego opierającego się o stół, bielą się pierwsze drzewa w sadach, jakby już nadeszła następna wiosna, oni fruną coraz wyżej i wyżej, zaraz dosięgną gwiazd, jej rozwiane włosy pachną traconym dzieciństwem i zimnym dymem stygnącego ogniska, którego po sobie nie zagasili. Ten obrus został mi jeszcze z moich panieńskich czasów -powiedziała ciotka, nakrywając stół, na którym wcześniej położyła pachnące jeszcze lipcem siano. - Tyle Wigilii na nim przeszło... Tutaj widać ślad po żurawinowym kisielu, tutaj wypadł z barszczu grzyb, a ta plama to pewnie od kawałka smażonego karpia. Chyba nie pamiętasz dawnych tutejszych Wigilii? - Niech ciocia tylko nie wspomina o kisielu z owsa. - A, to wojenne lata, biednie i ciężko było wtedy, ale ja pytam o przedwojenne Wigilie. Ileż nas wtedy przy tym stole siedziało, a teraz porozjeżdżali się gdzieś, nie dają żadnego znaku życia -wygładzała obrus, zatrzymując dłużej palce na sepiowej plamie w rogu stołu. - O, tutaj, widzisz, Elżuni wylał się kompot z jabłkowego suszu... Może dlatego nie zmieniam go na inny? To już szósta Wigilia bez niej - westchnęła smutno. - Już szósta, Boże miły - zacisnęła palce na kawałku obrusa i przymknęła oczy. - Ciociu! - Ot i widzisz, co po kimś zostaje... Nieduża plama, co z czasem blednie, nic więcej - po jej policzkach turlało się kilka dużych łez, podobnych do pokrytych wilgocią winogron. - Ciotulu, ja wiem, że wspomnienia bardzo bolą - odezwała się cicho i poczuła zachodzącą na oczy rosę. - Mogę już porozstawiać talerze? - Ach, bierzmy się do roboty, bo to już zrobiło się późno -ciotka jakby ocknęła się z innego życia. Otarła policzki fartuchem i podkręciła knot starej lampy naftowej, zapalanej tylko przy wyjątkowych okazjach. - Wujek już dawno powinien przyjechać, coś długo trzymają go na tym ichnim zebraniu, barszcz całkiem wygotuje się na kuchni. Nina postawiła czwarty talerz jako puste nakrycie dla niespodziewanego gościa, choć wiedziała, że to tradycyjne puste miej- 56 sce przy stole dla wujostwa całą Wigilię będzie zajęte przez żywy cień córki. "Gdyby jeszcze ktoś tutaj był oprócz mnie - pomyślała - na pewno nie byłoby tak smutno tego wieczora". Przez myśl przemknął jej Michał, ale od razu przestraszyła się swojego pragnienia. "Gdyby jednak ktoś pobłądził i trafił tutaj, zwabiony szczekaniem psa i dymem z komina..." Nina wiedziała, że zabierając ją często do siebie, kupując jej sukienki i ciepłe pończochy, zapełniają pustkę po Elżuni i nie broniła się przed tym. Godziła się zastępować im Elżbietę, być kimś trzecim w ich domu. Teraz ciężko było jej myśleć, że kiedyś, gdy zostanie żoną Michała, będą musieli ją utracić. Dlatego nie powiedziała ciotce o Michale, choć zwierzała się jej ze wszystkich sekretów i marzeń. W niedzielę były obie na cmentarzu kilka kilometrów stąd. Mogiłkę przykrywał zmarznięty śnieg, na którym widoczne były ptasie ślady, leżały też na nim listki jemioły. Zdziwiła się brakiem krzyża, bo przecież pamiętała, że kiedyś był, nie spytała jednak, co się z nim stało. Kiedy klęczała przy grobie, pomyślała nagle, że to cud, że jeszcze żyje i nie umarła w dzieciństwie, że przeżyła chyba tylko dzięki okładom z żab, na wspomnienie czego znowu poczuła dawne mdłości i śliskie pełzania po ciele owiniętym grubą chustą. Ułamana na cmentarzu świerkowa gałązka leżała pośrodku stołu. Nad lampą zatrzepotała ćma. Próbowała ją odgonić, ale ta powracała hipnotyzowana płomieniem skrytym pod szklanym kloszem pomalowanym w rozkwitłe róże. W kuchni ciotka półgłosem podśpiewywała kolędę. Stanęła w oknie, ale przez zaszro-nione szyby nie widziała nieba i gwiazd. Pomiędzy oknami leżały na kawałkach waty pomarszczone jarzębinowe grona. "Westchnij do mnie zawsze przed zaśnięciem" - wyszeptał, kiedy próbowała go zatrzymać chociaż na krótką chwilę. Chciała powiedzieć coś jeszcze na pożegnanie, ale oderwał się od niej raptownie i przepadł w ciemności, w jej dłoni pozostał tylko guzik oderwany od 57 jego kurtki. Zatrzymała się przy furtce, chcąc zapamiętać oddalające się kroki Michała na śniegu, lecz słyszała tylko trzaski sku-wanego grudniem podwórka. W ramionach białych klonów księżycowy pył osiadał na pustych gniazdach wron. W nocy śniła pobielony ganek nieznanego starego domu, z którego kogoś wypatrywała albo kogoś żegnała, niebo było zaciągnięte purpurową łuną zachodzącego słońca, a może dalekiego pożaru, jedną ręką oparła się o drewnianą kolumnę ganku, drugą od czasu do czasu podnosiła do oczu, jakby chciała lepiej widzieć tego, na kogo czekała, lub kogo pożegnała i patrzyła, aż zniknie, czuła zapach mokrych liści i lepką wilgoć osiadającą na dłoniach; jej palce zaczęły się kleić i coś z nich zaczęło kapać - najpierw ciężkie pojedyncze krople, a po chwili lepkie strumyki spływały na jasną sukienkę, nie mogła oderwać dłoni od czoła, poczuła nagle mdły zapach i pierwsza słona kropla krwi zatrzymała się na jej wargach... Przebudziła się w ciemności i nie mogła rozpoznać, gdzie jest, dopiero gdy usłyszała za ścianą kaszel ojca, poczuła ulgę, choć czerwona łuna jeszcze dopalała się przed oczami i bolały ją usta wciąż pamiętające Michała. Wyciągnęła rękę spod policzka i uśmiechnęła się znalazłszy w zaciśniętej dłoni guzik. Odwróciła się od okna i zobaczyła smutny wigilijny stół, nad którym krążyła dobijająca się do płomienia ćma. Nagle zatęskniła za swoim domem, gdzie już chyba skończyli wieczerzę, może ktoś niespodziewanie przyjechał do nich z Lidy, zatęskniła za mruczącym na piecu kotem i śpiewaniem siostry rozczesującej włosy. Światło filującej lampy pełzało po pustych talerzach, ślubnym portrecie wujostwa wiszącym nad łóżkiem, na starym zegarze było jak zawsze za dwadzieścia piąta; od sześciu lat jego wskazówki były nieruchome i odmierzały inny czas tego domu stojącego prawie na skraju świata. Dzisiaj ożywiała go świąteczna krzątanina i zapach wanilii, biały obrus, oczekiwanie, zabłąkana ćma szukająca światła. "Dlaczego umieramy - pomyślała 58 do swego odbicia w lustrzanych drzwiach szafy - dlaczego tak wcześnie umarła Elżunia, choć zdawało się, że śmierć szła po mnie i w pośpiechu przez pomyłkę ją zabrała zamiast mnie? Dlaczego Wigilia jest coraz smutniejszym dniem i coraz trudniej odnaleźć w niej dawne dziecięce radości, kogoś ciągle zaczyna brakować przy stole, dlaczego zamiast radować się, wypłakujemy łzy za odeszłym życiem?" - Powiedz, Ninka, masz jakiegoś kawalera? - nie zauważyła, kiedy ciotka stanęła przy niej. - Zamyśliłam się i nie słyszałam o kogo ciocia pyta - spojrzała na nią z udanym roztargnieniem. - Pewnie masz, bo jakaś inna niż zawsze chodzisz, słyszę, jak coś sobie mówisz... - Ciocia o mnie mówi? - powiedziała pewnym głosem, ale zaraz spuściła oczy. - Oj, ja widzę, że ktoś tobie w głowie zawrócił, tak od razu zaczerwieniłaś się, kiedy spytałam. Ciotka czasami więcej widzi niż rodzona matka... Znaczy, będziemy wesele szykować? - w wesołości ciotki posłyszała przełykaną gorycz, ostatnie słowo wymówiła jakby resztkami tchu. - Kto by mnie taką chorą i brzydką zechciał? - Ach, co ty mówisz, ładniejszej jak ty ja nie spotkałam, w mojej szkole to samo powiedzieli. Ciotka chyba chciała coś jeszcze powiedzieć, ale akurat przed domem zabrzęczały brazguny u sań i usłyszały parskanie konia. - Musisz mi o nim opowiedzieć, bo widzę, że tej zimy nie zagrzejesz u nas długo miejsca. - Naprawdę wydaje się cioci, to pewnie z osłabienia jestem taka nie do życia. - Już ja swoje wiem - zaśmiała się, przytulając ją do siebie - jak miłość osłabia, jak pali całe ciało niczym najsilniejsza go rączka. ,. 59 -Jaka ja jestem głodna, cały dzień pościłam, już chyba bardzo późno. - Nie tak późno, jeszcze nie ma piątej. Ciotka spojrzała na zegar z nieżywym cyferblatem i jakby coś sobie przypomniała. Nina poczuła idące przez rękę palące mrowienie, jakby dotknęła wiązki pokrzyw. Wiatr zabuczał w kominie i coś zaszemrało w zielonym kaflowym piecu. Wujek na ganku ostukiwał buty ze śniegu i ciotka niespiesznie poszła do kuchni, ale jeszcze w drzwiach odwróciła się, spoglądając na zegar z nadzieją, że jego wskazówki drgną i zaczną odmierzać ten sam czas, co dawniej. - Ciągle mówię wujkowi, żeby go wynieść i spalić albo zakopać w ziemi, a jemu to wszystko jedno. Kłąb mroźnego wiatru wleciał wraz z wchodzącym do kuchni wujkiem. Czapkę i baranicę miał w śniegu, wąsy pobielałe i był podobny do dawnego świętego Mikołaja. Ninie przypomniał się pewien epizod, co przeszedł do rodzinnych anegdot, gdy przestraszona chciała ukryć się pod choinką i zwaliła na Mikołaja kolorowe drzewko, spod którego po chwili wyciągnięto, z policzkiem krwawiącym od rozbitych bombek, organistę Romejkę; zabrakło jej teraz świerka mieniącego się wszystkimi kolorami świata i pachnącego lasem przez kilka tygodni, zatęskniła do skradania się po wiszące na gałązkach błyszczące choinkowe cukierki, pilnowania palących się na choince świeczek i pryskających iskier zimnych ogni. - Czego was tam tak długo trzymali? Ty, Bronuś, cały przemarznięty - ciotka rozkładała na piecu ośnieżony kożuch. - A żeby ich czort zabrał z ichnimi kołchozami, ot wynaleźli! - machnął ze złością ręką. - Jakie kołchozy? Co ty mówisz? -Tak, Irenka, dobrze ty słyszysz, żeby ich... 60 - Tylko nie przeklinaj, przecież dzisiaj mamy wigilijny wieczór. - Dla tych bezbożników nie ma żadnych świąt! - I nam też zabiorą ojcowską ziemię? - Wszystkim zabiorą, taką nową sprawiedliwość kacapy ustanowili, wszyscy będą dostawać po równo. - Boże miły! - zajęczała z pogrzebaczem w ręku. - A ludzie co na to? - Taki ukaz, Irenka - spuścił oczy, przyglądając się kałuży wokół swoich butów. - Już chyba późno i wszystkie gwiazdy pewnie palą się na niebie - przerwała im Nina. - Będzie zaraz siódma - wujek przyłożył do ucha kieszonkowy zegarek. - Nie zamarzł, choć na dworze chyba ze czterdzieści stopni, jeszcze dobrze chodzi ta pamiątka od chrzestnego na nasz ślub. "Siódma - pomyślała - już siódma i ty chyba pozapalałeś wszystkie gwiazdy i jesteś w domu, a ja nie dopilnowałam naszej umowy i nie patrzyłam z tobą, tak teraz dalekim, na wieczorne niebo i zabłyśnięcie betlejemskiej gwiazdy. Jestem przy tobie w każdej myśli i uczynku, twoją ręką zapinam sweter i niosę wodę ze studni, twoimi oczami patrzę na ogień i marznące pod okapem dachu wróble, które karmię okruchami, twoimi ustami piję mleko z glinianego kubka, liżę sopel lodu, co urwał się znad okna, i całuję chleb, który upadł ze stołu, twoimi uszami słucham zamieci i cykania pochowanych gdzieś świerszczy, twoim policzkiem szukam miejsca na poduszce przed zaśnięciem, ty przejmujesz moje napady gorączki i kaszlu, moje tęsknoty, trochę wspomnień, jakie przy tobie uzbierałam, które muszą mi tutaj zastąpić ciebie i czekanie na wiosnę, ty śnisz moje przerwane sny i odgarniasz śnieg na podwórku, żeby mi było lżej iść..." - Ninka, a tobie co? - ciotka ścisnęła ją za rękę. - Wołam ciebie, żeby już nosić do stołu, a ty jak uśnięta stoisz. 61 - Chyba nasza Ninka zakochana - zaśmiał się wujek znad miednicy a fioletowa rysa na jego plecach wyglądała jak odcisk błyskawicy na letnim niebie. - I ja jej to mówiłam, ale ona zapiera się. - Prawda to, mileńka? - Przecież powiedziałabym, przed wami nie mam tajemnic... - Zaraz się czerwieni, kiedy o tym wspomnieć... Ja też długo nikomu nie rozpowiadałam o Broniu. - Wy to umiecie udawać - mruknął wujek, mocując się z krawatem. Nagle coś mu się przypomniało i z nie zawiązanym węzłem podszedł szybko do ciotki, która wykładała na półmisek słodkie racuchy z jabłkami, odebrał jej patelnię i z powrotem postawił na kuchni. - Zaczekaj, tak przecież nie można. - A tobie co? - krzyknęła. - Szaleju wam dawali na zebraniu? - Najpierw przecież trzeba okna dobrze pozakrywać - powiedział zdenerwowany - a to ktoś może podejść pod dom... Daj jakieś kapy albo prześcieradła. - A któż tobie na nasze pustkowie podejdzie, może tylko wilcy? - Nic nie wiadomo, takie nastali czasy, Irenka. - Zobacz, że okna całkiem zaszronione i nic przez nich nie widać. - Strzeżonego i sam Pan Bóg pilnuje. -Jak sobie chcesz, ale mnie to wydaje się durnowate. - A mnie to, myślisz, że nie - powiedział, wyciągając z szafy stare lniane kapy - ale przyszło nam żyć jak nie na swoim i nie u siebie. - Tobie chyba mróz całkiem rozum odebrał. - A w twojej szkole to inaczej myślą? - rzucił ze złością bordową kapą o podłogę. - Czyja władza wisi u was na ścianach? - Ciociu, wujku! - stanęła pomiędzy nimi. - Przecież dzisiaj mamy Wigilię, usiądźmy do stołu... 62 - Dla pewności i tak pozawieszam - uśmiechnął się smutno, pojednawczo obejmując ciotkę i Ninę. Później klęknęli do pacierza i każdy dla siebie wybrał osobne miejsce: ciotka na wprost ściany, na której wisiało zdjęcie Elżuni, wujek naprzeciwko zasłoniętego szczelnie okna, Nina oparła złożone ręce na krześle przygotowanym dla niespodziewanego gościa. Tak jak chciał wujek, nie modlili się głośno i wspólnie: ciotka popłakiwała pomiędzy strofkami modlitwy, wujek z nisko pochyloną głową niemo poruszał ustami, Nina przymknęła oczy, ale nie potrafiła przypomnieć sobie początku pacierza, w popłochu przelatywały jej przez głowę fragmenty kościelnych pieśni, Aniele Boży, stróżu mój..., jakby nagle straciła cząstkę pamięci, i gorączkowo szukała odpowiednich słów, nawet zabłąkała się pomiędzy świętymi słowami zwrotka szkolnego wiersza i strzępy słów Michała. "Raptem zapomniałam, jak się modli" - myślała rozpaczliwie, ściskając do bólu palce rąk, i w ostatnim momencie, gdy już zdawało się, że niczego sobie nie przypomni, wyrwało jej się głośno - Panie Boże mój... - Wujek chrząknął znacząco, więc już milcząc zaczęła się modlić o dobrą, długą miłość, aż do ostatnich dni życia, a te dni nie muszą być wszystkie słoneczne, niech będą normalne, ale przeżyte wspólnie z Michałem, tylko z nim. "Wyobraziłam sobie - szeptała w myślach - nie wiem dlaczego wyobraziłam sobie, że musimy być szczęśliwi, że pasujemy do siebie jak dwie połówki jabłka, o nic więcej ciebie, Panie Boże, nie umiem prosić i jeżeli teraz słyszysz, uczyń to, bo chyba nie proszę o coś niemożliwego, ale skoro wszystko możesz, skoro ludzie w ciebie wierzą nawet przy zasłoniętych ze strachu oknach, skoro wskrzeszasz umarłych, to przecież możesz dać chociaż trochę szczęścia żywym, bo miłość... nie wiem, jak mam, Boże mój, powiedzieć, chyba jednak widzisz, że ja Michała tak silnie kocham i kochać nie przestanę, i więcej nikogo w życiu kochać nie chcę..." 63 A kiedy podnieśli się z kolan, zamiast prawdziwego opłatka przełamali się na środku pokoju cienkim blinem, który trzaskał W ich palcach jak pierwszy mróz ścinający wodę w wiadrze. - No to zasiadajmy do stołu, bo wieczerza stygnie - wujek podsunął ciotce krzesło i delikatnie musnął wargami jej włosy. Nina położyła kawałeczek blina przy pustym talerzu i nie mogła zauważyć krótkiego drgnięcia ust ciotki, podobnego do skrywanego grymasu bólu. Stół pachniał sianem, grzybami i naftą. "Tak nie może pachnieć smutek - pomyślała - a jednak nawet ocieranie się łyżki o talerz zdaje się grobowym dźwiękiem". Na strychu coś zastukotało, jakby mróz poruszył złożonymi tam jabłkami, a one zaczęły turlać się po przemarzniętych deskach. - Dobawić pierogów, Ninka? - Nie mam już gdzie pomieścić, a muszę wszystkiego skosztować. -Jedz, bo żaden kawaler nie zechce takiej cienkiej. -Wujku, błagam... - Nie przygaduj, Bronuś, nie widzisz, że ona taka wstydliwa, rumieni się przy każdym słowie. - Ojciec powiedział, że syn naczalnika za często kręci się koło waszego domu. Prawda to? - Ja tam nikogo nie zauważyłam, tacie zawsze coś się za bardzo wydaje. - Ładny on chociaż? - ciotka popatrzyła jej w oczy. - Twój ojciec myśli, że nowa władza prędko się stąd zabierze, że dawna Polska tutaj nastanie z powrotem. Nijak nie można jemu przetłumaczyć. - Nie masz ty o czym innym mówić? Choćby teraz można byłoby o tym nie myśleć. - Ciężko przychodzi przyzwyczaić się do czegoś innego, sama przecież nieraz o tym mówisz. Trzeba nam było stąd jechać... 64 - I gdzież jechać, gdzie? W nieznane jechać? I Elżunię samą tutaj zostawić? Odwrócili się jednocześnie ku ścianie, gdzie wisiał portret ich córki. W migotliwym świetle lampy twarz małej Elżbiety poruszała się, jakby unosząc się we mgle, w jej oczach zapalały się i zaraz zagasały drobinki iskier, wydawało się, że za moment otworzy usta i odezwie się do nich. Patrzyli na ten nieoczekiwany teatr cieni, w którym życie łączyło się ze śmiercią. Ciotka zaszlochała, odwracając się od ściany. Nina chciała coś powiedzieć, żeby przerwać zawisłą nad stołem bolesną ciszę, gdy na strychu znowu posypały się jabłka i przez chwilę dał się słyszeć jakby szmer czyichś kroków. Poczuła zimne dreszcze przebiegające przez skórę. Ciotka pośpiesznie uczyniła znak krzyża i z niepokojem spojrzała na męża, który jedną ręką nerwowo miął rąbek obrusa, a drugą rzucał kotu pod stół kawałki ryby. Ciotka z Niną spojrzały po sobie, chcąc upewnić się, czy naprawdę słyszały dziwne odgłosy dochodzące ze strychu, które naraz ucichły i tylko wiatr w kominie zawodził przeciągłą skargę. Siedzieli w milczeniu, jakby na coś czekali. Wujek skręcał papierosa, Ninę ogarnęła nagła senność i w tym momencie ciotka niespodziewanie zanuciła cicho Nie było miejsca dla Ciebie. Wujek popatrzył na nią zdziwiony, a potem obejrzał się na okno i dołączył do niej, wpierw tylko cicho poruszając wargami, próbując dopasować się do melodii wyciąganej wysoko przez ciotkę. Ich murmurando wznosiło się i opadało, przypominając niewinną dziecięcą gonitwę, gdy ciotka kończyła frazę, wujek jeszcze przez jakiś czas ciągnął samotnie melodię, a potem zaczynali razem. Z każdą cząstką bożonarodzeniowej pieśni stawali się jakby młodsi i radośniejsi, patrzyli na siebie roześmianymi oczami, nie ci sami, co przed chwilą, kiedy dopadła ich straszna żałość po córce. Głos ciotki wibrował wśród ścian, odbijał się od drewnianego sufitu i łączył się z rzewnym zaśpie- 65 wem wujka, już zapomnieli się w swoim kolędowaniu i śpiewali po cichu na dwa głosy. Na czole wujka pokazały się kropelki potu, a on odsunął się od stołu i nogami wystukiwał skoczny refren Przybieżeli do Betlejem. Ich śpiewanie przypominało Ninie nawoływanie się zagubionych w leśnych ostępach kochanków z dawnych opowieści, którym zdawało się, że są coraz bliżej siebie, lecz nie mogą do siebie trafić, jakby szukali się dla samego szukania i wołali dla samego wołania, świadomie opóźniając spotkanie. Wyobraziła sobie, że to ona i Michał wołają się przez mroźną bezkresną dal, a ich głosy łączą się gdzieś na zasypanych śniegiem rozwi-dleniach polnych dróg. Ciotka otuliła się wełnianą chustką i z przymkniętymi oczami dośpiewała ostatnie słowa Cichej nocy, a Ninie przywidziała się para odnalezionych wreszcie kochanków, biegnących ku sobie z otwartymi ramionami, i w jednej z tych postaci rozpoznała siebie, z resztkami pajęczyny albo babiego lata we włosach, przeciskającą się przez plątaninę młodych jodeł i brzóz, biegnącą ostatkiem tchu naprzeciw zdążającemu ku niej Michałowi, któremu spada z głowy płócienna czapka, dzieli ich jeszcze parę kroków, kilka rozpalonych w płucach oddechów, gdy... Gdy raptem stara lampa zakrztusiła się, głośno prychając. Światło przygasło. Spojrzeli na stół, okryty nagłym mrokiem. Lampa z powrotem wystrzeliła pełnym światłem, zaskwierczał knot, coś zasyczało, może zajmujące się ogniem skrzydła ucichłej od jakiegoś czasu ćmy, ale po chwili lampa znowu gwałtownie przygasła, po czym wystrzeliła ostatkiem płomienia, zadrżała, jakby nagle poruszyła się ziemia, i całkiem zgasła. - Bronuś, na miły Bóg, a to co? - krzyknęła ciotka. - Spokojnie, Irenka, to pewnie nic takiego - głos jeszcze drżał mu od śpiewu. - To musi być jakiś zły znak, Bronuś. 66 W ciemności rozchodziło się mruczenie śpiącego na pustym krześle kota, wycie wciąż buszującego w kominie wiatru i trwożliwy szept ciotki, odmawiającej jakąś modlitwę albo wypowiadającej zaklęcie. - To pewnie tylko wypaliła się nafta, nie pomyśleliśmy, żeby sprawdzić przed Wigilią. - A może to Elżunia dawała nam jakiś znak? - Kiedy ja tobie mówię, że musiała skończyć się nafta w lampie. Przyniosę drugą z kuchni. - W taki wieczór to różności trafiają się na świecie, może i naszej Elżuni... - zaszlochała. Kuchenna lampa z poczerniałym szkłem i zaśniedziałym lusterkiem w metalowej aureoli kładła na stół spopielałe, mroczne światło. Jak przyprószona popiołem była łza na policzku ciotki i korale na jej szyi. Zaciągnięte popiołem były kapa zwisająca z okna, obrus i talerze z resztkami jedzenia. Popiół osiadał na ścianach, suficie i piecu. Popiół, mrok, smutek. - Nie jest ktoś głodny? - spytała ciotka. - Oj, ciotulu, nie... Ja pozbieram ze stołu... - Niech zostanie do rana, niech będzie, jak dawniej bywało. - No i prawda, że nafta się wypaliła - wujek oświetlił zapałką martwą lampę. - Może już na następny rok zasiądziemy pod elektrycznym światłem? A ty, Irenka, stale tylko myślisz o jakichś dziwnościach. - Nie prześmiewaj się, stareńki mój, nigdy nie wiadomo. - To teraz popróbujemy swojskiej nalewki. - Ja dziękuję, wujku, ja jeszcze nigdy nie piłam. - Za miłość, Ninka, wypijem, bo inaczej ona gdzieś przepadnie. - Nie mieszaj ty dziewczynie w głowie - zaśmiała się ciotka, podnosząc kieliszek do ust, a łza z jej policzka potoczyła się na wełnianą chustę. 67 Spostrzegłem ją, kiedy wyszła przed dom i zatrzymała się po kilku krokach, jakby spłoszona milczeniem nocy, bezkresną bielą, przeczuciem nadciągającej od wschodu zamieci. Wyglądała jak maleńka kropka, którą z początku mogłem pomylić z kamieniem wystającym spod śniegu i odwrócić się w inną stronę. Mogłem na chwilę przymknąć ze znużenia albo zimna oczy i nigdy jej nie zobaczyć. Ale zobaczyłem otuloną w za duży kożuch dziewczynę rozglądającą się dokoła, jakby chciała wybrać właściwą część świata i zacząć iść przez zasypane pola, niewidoczne drogi, skute lodem rzeki i strumyki, a kiedy ją zobaczyłem, poczułem od razu spazm nieznanego dotąd ciepła, jakieś dziwne drżenie, którego nie mogłem w żaden sposób powstrzymać, nie widziałem już niczego, tylko ją, stojącą samotnie na skraju wszechświata i skąpaną w księżycowym świetle, od blasku którego leżący wokół zmrożony śnieg stawał się granatowy. Widziałem muślinową mgiełkę wychodzącą z jej ust, jakby akurat do kogoś mówiła, może z kimś rozmawiała lub kogoś wołała, chociaż nie widziałem nikogo oprócz niej. Dlaczego ona? Dlaczego ją wybrałem? Przecież mogłem widzieć ją już wcześniej, któregoś majowego wieczora albo wczesnym świtem, w pierwszych blaskach porannej zorzy, gdy z resztkami snu, podobna do zjawy, stała na świeżo pobielonym ganku, lecz wtedy nie zwróciła mojej uwagi. Jak to się stało i co zdecydowało, że dzisiaj skierowałem spojrzenie na samotną dziewczynę w pustym nocnym pejzażu, jakby pozostawioną samą na świecie, jakby opuszczoną przez wszystkich, rzuconą na mróz, po którym niesie się tylko wycie głodnych wilków? Dlaczego nie słyszałem jej ciężkich kroków zmagających się ze zlodowaciałym śniegiem, który szybko zasypał na podwórku ślady po saniach, 68 a dzisiaj rozpoznałbym jej kroki pośród największego tłumu? Ta noc stała się początkiem, od niej zaczęło się i już nieodwracalnie trwa i będzie trwało po nasze ostatnie dni. Coś mnie do niej przyciągało, ale nie potrafię powiedzieć, jak to jest, że nagle ktoś staje się najważniejszy i jedyny dla drugiego, czym jest to "coś", co zwraca naszą uwagę na kogoś i zostajemy przy kimś, kto jeszcze kwadrans wcześniej zupełnie dla nas nie istniał, nie wiedzieliśmy o jego istnieniu, nie przeczuwaliśmy, że w naszym życiu stanie się to najważniejsze, że nasze życie właśnie się zacznie. Patrzyłem na nią z wysokości, a każda sekunda topiła lodo watą przestrzeń pomiędzy nami, prawie czułem jej oddech i cierp ki zapach otulającej ją wełny, stała niedaleko przysypanej śnie giem studni, a za jej plecami migotało w szczelinach okna blade światełko. Nie wiedziałem jak ma na imię i kim jest, ale słysza łem natarczywy szept, że kiedyś będziemy razem na zawsze - choć mocno pragnąłem, żeby zabrała mnie ze sobą jak najprę dzej, już teraz, już zaraz albo żeby chociaż tylko dotknęła mnie spojrzeniem upewniającym, że tak się stanie. Bo co by było, gdy by tamtej wigilijnej nocy nie wyszła przed dom i nie zapatrzyła się przed siebie, nie wiedząc dokąd pójść ani co robić? Czy byli byśmy kiedyś ze sobą - ona i ja? Spoglądałem na nią ze swojego przedczasu, ona także patrzyła na mnie, jeszcze nie słysząc nad chodzącej zamieci, a ja zacząłem się już o nią tak bardzo bać, że zniknie, że się rozwieje w zamieci, tak jak boję się o nią przez cały czas, do tej pory... '• Czy to skrzypiał śnieg, po którym szła, czy turlały się po niebie koła Wielkiego Wozu, jak skrzypienie dalekich nie domkniętych drzwi? Biała pustka powiększała się przed nią z każdym ko- 69 lejnym krokiem. Zmrożone powietrze paliło twarz niczym rozgrzane żelazo. Wtuliła się w miękki kołnierz kożucha pachnący końskim potem, cierpkim dymem i wilgocią starej sieni. Na okapie studni załamywało się zaróżowione odbicie Mlecznej Drogi i opadało za płotem w ogrodzie. Coś niespodziewanie zatrzeszczało i z przerażeniem odwróciła się w tamtą stronę, trzaskanie powtórzyło się znowu, jakby skądś gnane przez echo, ale po chwili rozpoznała jęczenie pękających na mrozie owocowych drzew. Wysoko wisiało granatowe niebo z kłębiącym się mrowiem gwiazd, śród których musiały też migotać gwiazdy dawno po-marłe, rozpalające się tylko na tę jedną grudniową noc. Stała w śniegu i nie mogła rozpoznać, za którą częścią horyzontu znajdują się jej dom i wioska, posrebrzone sady, ścieżki pośród łąk i pól ze śladami kopytek uciekających saren, wieża kościoła ze śpiącymi w niej zziębniętymi wronami. "Gdzie jesteś... - wyszeptała, obracając się dokoła, a słowa zapiekły na wargach, jakby pokaleczyły je odłamki szkła. - Gdzieś jesteś? Nawet nie wiem, w jakiej stronie, bo nie mogę odnaleźć drogi, którą tutaj przyjechałam, cały świat z tego miejsca wydaje się biały i pusty jak wymarły i nie wiem, gdzie mam się odwrócić, żeby popatrzeć prosto w schowane za horyzontem miejsce na ziemi, w którym widzę ciebie takiego, jak przed naszym rozstaniem. Pewnie wciąż do kurtki nie masz przyszytego guzika i marzniesz... Michaś, mój drogi Michaś, ciągle muszę mówić do ciebie, jakbym bała się, że nagle stracę pamięć, a ty rozwiejesz się jak na wietrze dym i zostanę przez resztę życia ze strzępami czegoś w rękach, czego nie będę potrafiła nigdy sobie przypomnieć. Wieczorami nasłuchuję wiatru, bo może pośród jego wycia i szemrania do ściany dobiegnie do mnie jakiś głos od ciebie, może usłyszę twoje kroki pod oknami, jak kiedyś. Siedzę w półmroku przy skręconej lampie, oparta o ciepły kaflowy piec i z niespokojną radością myślę o jeszcze jednym kończącym się dniu, ale zaraz dopada mnie 70 bolesna myśl, że przecież jutro nastanie nowy, ciężki do zniesienia dzień. Wszystko jest obok, wszystko jest bez ciebie. Wiesz, już tak stale nie gorączkuję i plecy tylko trochę pobolewają, ciotka smaruje mnie jakąś dziwną maścią, od zapachu której kot chowa się przede mną. Widziałeś dzisiaj, jak zapalają się gwiazdy i czy udało ci się zobaczyć tę najpierwszą? O czym pomyślałeś, miły, i czego od niej zapragnąłeś? Poczekaj, jeszcze oboje musimy poczekać i kiedyś już tylko we dwoje wyjdziemy w wigilijny wieczór przed nasz dom, żeby wypatrywać gwiazd, a potem usiądziesz ze mną przy białym obrusie. Kiedy dzisiaj szykowałyśmy z ciotką Wigilię, myślałam tylko o tym, widziałam nas przy jednym stole, podawałeś mi chleb... Tak się zapatrzyłam w myślach w to marzenie, że chyba ciocia zaczęła się czegoś domyślać. Może pewnego dnia powiem jej w sekrecie o tobie - tak chciałabym komuś mówić o tobie, wykrzyczeć całemu światu twoje imię i że jesteś. Co teraz robisz, Michaś, bo chyba już dawno przestałeś patrzeć na niebo? Ale dlaczego tamta jedna gwiazda tak niezwyczajnie świeci, może ją widzisz?" Coś było takiego w świetle tamtej gwiazdy, co zwróciło jej uwagę. Wydawało się, że zaraz odpadnie, za chwilę powiększała się i zaraz raptownie malała, zmieniała kolor, przybliżała się i oddalała. "Pewnie tak tylko mi się zdaje - pomyślała, nie odrywając oczu od gwiazdy - chyba od tej bieli wszystko wydaje się inne, śnieg staje się niebieski, księżyc purpurowieje, a jego łuna kra-śnieje w oddali, gdzie powinno być wzgórze albo przykryty śniegiem las". "Już zaraz pójdę, bo niedługo całkiem zesztywnieję od mrozu. Ty pewnie już nie stoisz przed domem, bo musi już być późna godzina, ale czemuś mi lżej, kiedy wdycham zapach śniegu, ostre powietrze, niespokojną ciszę, co może zapowiadać nadejście zawiei, bo czuję, jakbym stała bliżej ciebie, na jednym skrawku ziemi i pod jednym niebem; inaczej patrzę na nasze rozłączenie, że 71 nie jesteśmy tak mocno od siebie oddaleni, coś stale jest tylko nasze, tak jak już zostanie naszą ta niespokojna gwiazda, którą kiedyś ci pokażę, jeżeli do mojego powrotu nie odpadnie od nieba. Trochę mi lżej, kiedy patrzę na nią; żal mi pozostawić ją samą na takim zimnie, a już powinnam wrócić do domu, bo chyba wujostwo chcą się kłaść spać, a została nam tylko jedna paląca się lampa. Och, Michaś, jak mnie chce się do ciebie, jak nie mogę przestać tęsknić za tobą i nie umiem tylu słów, żeby tobie wszystko po kolei opowiedzieć, i wiatr może poniósłby chociaż trochę moich słów do ciebie. Gdybyś ty wiedział, jak mnie czasami robi się dziwnie, kiedy pomyślę, że jesteś mój, ale zaraz dopada mnie strach, że przecież mogło ciebie w moim życiu nie być, a bez ciebie moje życie byłoby nieprawdziwe, jakieś zmyślone, jak najgłupszy sen, po którym nie można dobudzić się do życia. Gdybyś widział, jak czasami nie mogę znaleźć sobie miejsca, taka mnie złość bierze, że tyle tobie nie powiedziałam przedtem, czegoś mnie wstyd było mówić, pewnie dlatego, że tak blisko byłeś, i to mi wystarczało za wszystkie słowa, miły, choć po każdym naszym spotkaniu dopadała mnie pustka i żałość, że może za mało daję ci odczuć, że jesteś dla mnie najważniejszy i jedyny. I przyrzekałam sobie, że za następnym razem nie będę się wstydziła powiedzieć ci o mojej miłości, a kiedy znów byliśmy razem, nie potrafiłam pozbierać myśli i słów, zapominałam o wszystkim, co miałam powiedzieć. Poprawię się, Michasiu, po powrocie, przysięgam na gwiazdę, przysięgam na wszystkie gwiazdy..." Drzewa w sadzie pojękiwały już coraz ciszej albo już nie czuły bólu pękającej kory. Mleczna Droga niepostrzeżenie zsunęła się ze studni i zbliżała się do Niny. W oddali zaczęły pokazywać się ociężałe chmury, podobne do stada spłoszonych łabędzi. Popatrzyła w niebo i zobaczyła, że pomiędzy gwiazdami zrobił się jakiś popłoch, zbliżały się do siebie, jakby w poszukiwaniu ciepła albo bliskości, mającej chronić je przed nie znanym jeszcze zagroże- niem. Gwiazda Niny poczęła się zmniejszać, stawała się migotliwym punktem na tle firmamentu. Patrząc w tej chwili na nią, uczuła przypływ jakiegoś lękliwego smutku, jakby opadło na nią raptowne przeczucie ostrzegające przed czekającym na nią życiem. Śnieżne chmury, nadciągające z drugiego brzegu horyzontu, zajmowały coraz większą połać niebieskiej kopuły. Słyszała dalekie, urywane pomruki, może ocierających się o strop nieba obłoków, może wiatru usiłującego się przebić przez skłębioną przeszkodę. "Stało się jakoś strasznie i jeszcze zimniej, mój miły - zaszep-tała - chyba idzie zawieja, może od twojej, a raczej od naszej strony. Śnieg przestał tak mocno lśnić i nie rani już oczu. Coś się stanie, coś nadchodzi na ziemię, bo nawet żywioła pocichła i nie posłyszałam jej ani razu, a przecież od maleńkości mówiono mi, że zwierzęta wigilijną nocą odzywają się ludzkim głosem - bo chyba one nie rozumieją, że już nastały Wigilie nie takie jak kiedyś. Tak, to na pewno znowu nadchodzi zamieć, co nie da spać po nocy, kiedy fale wiatru kołyszą domem, jakby był zbudowany z ptasich skrzydeł, słyszę jak wujek chodzi niespokojnie po pokojach, świecąc lampą, a ja przywołuję ciebie i proszę, żebyś odjął mi choć trochę strachu, czuję się taka samotna i bezbronna, pozbawiona jakiejkolwiek nadziei, zamiast snu przychodzą najczarniejsze myśli, że na mnie już nie czekasz i przestałeś wychodzić na drogę wyglądać mojego powrotu. Och, mój miły, nigdy i nigdzie więcej nie pojadę, tak mi ciężko, jakby do ziemi przyciskały mnie chmury z ołowiu. Już czuję daleki zapach wiatru, my nie prześpimy tej nocy spokojnie, ale ty uśnij, zaśnij, przyśnij mnie..." W jej oknie nie paliło się światło. Krzyż okiennej ramy spinał inkrustowane szronem szyby, wyglądające jak srebrne witraże. Z komina wyciekały ostatki dymu i niepostrzeżenie rozpuszcza- 73 ły się w ciemnościach. Spod śnieżnych zasp, oproszonych błyszczącymi łuskami mrozu, wystawały czubki chruścianego płotu i krzaków porzeczek. Wszystko wydawało się wymarłe, uśpione długim zimowym snem. Spały drzewa wzdłuż drogi, wydeptane na podwórkach ścieżki, plebania, most i ścięta lodem rzeka, ukryte gdzieś ptaki, pagórki i doliny. Posnęły sady, studnie, furtki do ogrodów, klamki u drzwi, pajęczyny w rogach futryn, łodygi lodowych sopli nad oknami, czerwone dziecięce sanki i dzwonnica przed kościołem. Sen zagarnął kuchnie, noże do chleba, skisłe mleko w glinianych dzbankach, płócienne ręczniki przy żeliwnych umywalkach, myszy w norach pod podłogą, pęki dzikich ziół na pordzewiałych gwoździach, warkocze cebuli i czosnku. Pogrążone we śnie stygły kaflowe piece, mole w szafach, niedzielne garnitury i białe bluzki, zegary z kukułką, ubrania na poręczach krzeseł, znoszone buty, serwety na stołach, stoły, rozrzucone dziecięce klocki, maszyny do szycia i ślubne portrety na ścianach. Zapadły w sen niedokończone miłości, odkładane rozstania, smutki, wspomnienia, boleści, marzenia, początki rozpaczy i resztki nadziei. Świat pogrążył się w mroźnym śnie. Ucichły głosy i szmery, zamilkł nawet wiatr, co pod wieczór odezwał się krótką, szaleńczą zawieją. Michał wpatrywał się w ciemny dom, jakby wierzył, że siłą swojego pragnienia może wywołać jej cień za oszronionym oknem. "Chociaż mi się przywidź - wyszeptał w mroczny chłód. - Proszę cię i zaklinam, chociaż w ten sposób upewnij mnie, że jesteś i że nienadaremnie ciebie wyczekuję. Daj jakiś najmniejszy znak, pozostaw choćby ślad na śniegu, odezwij się głosem przestraszonego ptaka albo błyśnij gwiazdą spadającą z nieba. To już tyle dni, Promyczku, że pogubiłem się w ich liczeniu i choć są one teraz krótkie, to wydaje mi się, że całe wieki przeminęły, od kiedy ciebie tutaj nie ma. Najgorsze są wieczory, kiedy miejsca sobie znaleźć nie mogę - pomagam ojcu w urzędowych rachunkach, 74 czasami gramy w karty, matka zagania mnie do czytania Wojny i pokoju i wierszy Jesienina, bo ona całe dnie siedzi tylko w książkach albo przy wróżeniu, albo puszcza na gramofonie dawne romanse z płyt trzeszczących tak, że już prawie śpiewu ani muzyki nie można usłyszeć, ale nawet jak coś robię, to ty stale podchodzisz mi do oczu i wszędzie widzę ciebie - w kościanych gałkach liczydła, karcianych figurach, łyżce, którą mieszam miód w gorącym mleku i zaczyna mi się wszystko mylić. Wychodzę przed dom, a tutaj tylko wiatr, mróz i cisza przerywana szczekaniem psów albo śpiewem pijanych. Patrzę w stronę, gdzie ujechałaś i wydaje mi się, jakbym znowu widział odciski sań, jak tamtego dnia, kiedy wróciwszy z Lidy, zobaczyłem odciśnięte na śniegu ślady prowadzące z waszego podwórka na drogę. Wtedy poszedłem po nich aż za most, gdzie nałożyły się one na ślady innych sań. Patrzę więc w tamtą stronę, gdzie możesz być, i ciężko zmusić się do myśli, że gdzieś wśród nieznanych śniegów jesteś. Mam po tobie tylko niewielki znak na kurtce - ślad po urwanym guziku i nie daję przyszyć nowego, choć w domu krzyczą na mnie, że chodzę jak oberwaniec. A ja cały czas chodzę i wypatruję tych rąk, które mi go oderwały. Pomyślisz pewnie, że zdurniałem, ale dla ciebie zdurnieć mi nie szkoda. Najlepiej byłoby pójść przed siebie, błądzić w zadymce i szukać domu twojego wujka, rozpoznać na jakimś podwórku ślady twoich kroków i czekać gdzieś w ukryciu, aż wyjdziesz z domu po wodę do studni albo ukażesz się w oknie. Tak często o tym myślę i tylko strach, że moglibyśmy się rozminąć, zatrzymuje mnie tutaj. Już parę razy śniły mi się rozerwane koperty, które podnoszę z podłogi, ale niczego wewnątrz nich nie znajduję i łapczywie przeszukuję wszystkie koperty na nowo, bo coś mi podpowiada, że w którejś z nich musi być niewielki zwitek papieru zapisany twoją ręką. Wtedy ktoś usiłuje otworzyć drzwi, słyszę mocowanie się z zasuwką i widzę czyjeś palce w szczelinie drzwi, w tym momencie ogłuszającymi 75 uderzeniami odzywa się nasz stary, sprzedany przed wyjazdem zegar, budzę się i w pierwszej chwili nie wiem, gdzie jestem ani dlaczego nie mogę otworzyć zaciśniętej dłoni. Ot, widzisz, Nin-ka, jak mnie dopadło, że samego siebie poznać nie mogę, swojego imienia czasami nie mogę sobie przypomnieć, bo już wszystko stało się dla mnie jednym imieniem twoim..." - Do kogo tak, chłopaku, mówisz? Komu opowiadasz swoje sny i najważniejsze tajemnice? - usłyszał czyjś głośny szept za plecami. Sięgnął odruchowo do kieszeni kurtki. - Nie szukaj noża, nie będzie ci potrzebny, zresztą nie zabrałeś go dzisiaj ze sobą. Nie musisz się mnie bać. Chciałem tylko skrócić sobie drogę, żeby dojść do mostu. Odwrócił się szybko, jakby chciał uprzedzić atak nieznajomego, ale tamten stał kilka kroków od niego i zaciągał się papierosem, patrząc to na Michała, to w uśpione okno. Nie widział wyraźnie jego twarzy, ocienionej postawionym kołnierzem baraniej szuby, jego postać ani głos nie przypominały nikogo znajomego, był na pewno starszy od jego ojca. - Kim pan jest? - spytał z lękiem uwięzionym w głosie. - Nieważne, Michaśka, kto ja jestem, skąd przychodzę i dokąd idę. Zaszedłem w te strony przypadkiem, muszę tylko dojść do mostu za waszą wioską. Nie spodziewałem się napotkać kogoś o tej porze i w tak mroźną noc, że nawet tutejsze psy nie mają siły zaszczekać na obcego. - Skąd pan zna moje imię? Jestem pewien, że nigdy się nie spotkaliśmy. - Wcale nie wiedziałem, że tak masz na imię - rzucił niedopałek pod nogi. - Powiedziałem przypadkowe imię, jakoś żadne inne nie przyszło mi do głowy. Na chwilę księżyc pokazał się w prześwicie między klonami i Michał mógł lepiej przyjrzeć się nieznajomemu. Zdało mu się, że rozpoznaje niektóre szczegóły twarzy tamtego, jakby już kie- 76 dyś widział jej przelotne odbicie w lusterku. Nawet jego głos brzmiał jakoś znajomo, choć był trochę zmieniony przez starość i papierosy. - Jeszcze nie przyjechała - powiedział mężczyzna, wskazując na okno i gest wyciągniętej ręki też wydał się Michałowi znajomy. - Nie wiem, o kim pan mówi - zmieszał się. - Kto jeszcze nie wrócił? O kogo pan pyta? - Ty wiesz dobrze, Michaś, przede mną niczego nie musisz ukrywać. Pytałem o tę, którą pokochałeś najpierwszą miłością. Na imię jej Nina, prawda? Michał milczał, kopiąc czubkiem buta zgrudziały śnieg. Księżyc powędrował już dalej, jakby dokądś się spieszył i skrył się za oszronionymi koronami drzew, podobnymi do cerkiewnych kopuł. - Wiem, że często nocą przychodzisz pod jej dom - mówił mężczyzna, nie zważając na jego milczenie. - Podchodzisz, skradając się jak lis, żeby nikt ciebie nie zobaczył, stajesz i opowiadasz jej o swoim czekaniu, o pustym świecie, jaki pozostawiła po sobie, o szeptaniu po nocy jej imienia, kiedy myślisz, że rodzice posnęli, o każdej swej myśli i uczynku. Tak, ty jeszcze nie wiesz albo nie rozumiesz, że miłość to także ktoś, do kogo możesz mówić pośród czarnej bezsennej nocy, chociaż go nie ma przy tobie, ale ty czujesz, że to jest twoja druga część ciała, twoja krew, oddech i milczący głos. - Bajki pan opowiada, jak podchmielony. Na nikogo nie czekam, zasiedziałem się dzisiaj przy kartach i wracam krótszą drogą do domu, a zatrzymałem się, żeby poszukać papierosa. - Oj, Michasiu, dobrze wiesz, że teraz ty chcesz opowiedzieć mi jakąś bajkę, ale w nią nie wierzę - zaśmiał się krótko. - To przecież piękne, że kogoś kochasz, nie ma się czego wstydzić ani zapierać. Posłuchaj mnie, starszego... Jesteś w niej zakochany i poza nią nie istnieje dla ciebie nic innego. Czy może być coś piękniejszego w życiu, powiedz? 77 - Skąd pan o tym wie? A może wraca pan od jej wujka i pan ją widział? Widział pan ją? - spytał z nadzieją i poczuł w tym momencie gorący skurcz w krtani, od gwałtownego łomotania w skroniach zakręciło mu się w głowie, miał wrażenie, że dokądś odpływa i postać mężczyzny oddala się sprzed jego oczu. - Pan nie może tego wiedzieć... - Wiem wszystko o waszej ukrywanej miłości, choć chyba więcej wiem o tym, co ty czujesz. Musisz być cierpliwy, przecież wróci, ona też nie może doczekać się powrotu. Zobaczysz, przypomną ci się kiedyś moje słowa. Zobaczysz, że to przychodzenie pod jej dom będziesz wspominał jako jedną z piękniejszych chwil swojego życia, zachowasz je w sobie na zawsze... Nawet gdy w dalszym życiu zaboli pamięć o czekaniu na jej powrót, to będziesz pragnął czekać tak niecierpliwie na kogoś w życiu raz jeszcze. Tak, nasza pamięć jest cierpliwsza od nas i niełatwo ją oszukać byle czym. Dlatego bądź spokojny, ona wróci i wtedy... - Niech pan już idzie - przerwał zaczepnie. - Niech pan idzie w swoją stronę, bo u nas guza łatwo zarobić. - Nie złość się, chłopaku, przecież nic przykrego tobie nie mówię. Chciałbym tylko ulżyć ci w cierpieniu, nic więcej. Chciałem ciebie uspokoić. - Niech pan wreszcie powie, kim pan jest. - Nieważne, Michaśka, kim jestem, bo i tak zapomnisz, co ci mówiłem. Nie powiedziałem ci wszystkiego, bo ty taki nerwowy i skory do bójki. - Pan zna drogę do mostu, czy pokazać? - zapytał pojednawczo. - Przyłóż do skroni trochę śniegu, to ci na chwilę pomoże. Najlepiej jakbyś zaraz wrócił do domu i wypił naparu z malinowego suszu, dobrze ci radzę, posłuchaj mnie. No, na mnie już czas... 78 Obcy wyciągnął spod baranicy niewielkie pudełeczko, które zaczął niezdarnie rozrywać zmarzniętymi palcami. - Zapalimy na pożegnanie? - wyciągnął do Michała paczkę "biełomorów". - Nie, dziękuje, pęka mi głowa, choć nie wiem, czy od gorączki, czy przez to, co pan nabajał. Mężczyzna wpatrywał się w niego, jakby usiłował coś jeszcze sobie przypomnieć albo zbierał myśli przed odejściem. - Niech pan tak szybko nie odchodzi - zawołał Michał. -Niech pan dopowie coś na koniec, skoro pan wie więcej ode mnie. Nieznajomy zatrzymał się i spojrzał w niebo, gdzie spokojnie migotały roje gwiazd, a potem dłużej popatrzył w ciemne okno. Michał usłyszał ciche westchnienie, choć nie miał pewności, czy było to westchnienie mężczyzny czy skrzypienie jakichś dalekich drzwi. - Wracaj do domu, Michaś, bo przecież będziesz jeszcze często tutaj przychodził, przed tobą długa zima... Kiedyś wspo mnisz ten dom i zawsze tak samo mocniej zabije ci serce na widok światła albo ciemności w tym oknie. Będziesz powracał pamięcią, kiedy będziesz daleko, będziesz widział go stale, choć byś zaklinał się, że już nigdy więcej obok niego nie przejdziesz. Ten dom i jego okno już na wieczną wieczność pozostaną two imi, choćbyś nigdy nie miał przekroczyć jego progu. Tak, stare- nia, już to się stało, już niczego nie odwrócisz. Kiedyś, prawie przy końcu swojej ziemskiej wędrówki, staniesz w tym samym może miejscu, gdzie ciebie spotkałem, więc staniesz trzymając się kurczowo już innego płotu niż ten chruściany, bo w nagłym błysku starczego przywidzenia mignie ci w oczach jej dziew częca sukienka, której już nie zdążyłeś z niej zdjąć, i będziesz stał i czekał, jakbyś nigdy stąd nie odchodził. Pamiętaj, że mi łość się nigdy nie kończy. Pamiętaj! Tak będzie, Michaśka, tak już musi być... 79 Poczuł na policzku chłodny kosmyk włosów pachnących szałwią i po chwili drżące palce łagodnie ścisnęły przegub jego ręki. Usłyszał cicho szeptane odliczanie, niby wymawianie jakiegoś sekretnego zaklęcia, któremu wtórowało skuczenie wiatru w kominie i monotonne stukanie drewnianej okiennicy. Kiedy otworzył oczy, zobaczył nad sobą twarz matki i jej usta poruszające się w rytmie pulsowania jego krwi. Jak przez zamglone szkło widział czarny szal z wydłużonymi księżycami ze starego złota, miedziany połysk włosów poprzeplatanych srebrnymi nitkami i popielatą sukienkę z rządkiem guziczków. Chciał coś powiedzieć, ale zawstydził się jej bliskości i odwrócił się od niespokojnych zielonych oczu wpatrzonych w niego pytająco. "Dawno nie widziałem jej z tak bliska. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz była tak przestraszona i bezradna, jakby nie ona. Coś się chyba musiało stać, coś się na pewno stało". Za oknem bielił się padający śnieg. Dotknęła jego czoła, jakby w ten sposób chciała odczytać jego myśli. - Gdzie ciebie boli? - spytała odejmując dłoń z jego czoła. -Tylko powiedz prawdę. -Nie wiem, mama, czy mnie coś boli, chyba nic nie boli, tylko jakaś słabość rozchodzi się po całym ciele. - Przyznaj się, bo i tak, kiedy tylko ojciec wróci, powieziemy ciebie do doktora. Szal osunął się z jej ramion i ze zdziwieniem ujrzał na jej szyi ciemne znamię, jakby odcisnął się na niej jeden z jedwabnych księżyców. Nie mógł sobie przypomnieć, czy widział je kiedykolwiek wcześniej, czy kiedykolwiek zdejmowała z siebie szal, nawet latem. Czy nosiła go dla ukrycia jakiejś dawnej tajemnicy, może sama nie chciała tej niedużej brązowej plamki ani widzieć, ani o niej pamiętać? Może to był ślad po pierwszym pocałunku, który był ich, a później i moim początkiem? Dlaczego więc nie 80 chciała, by ktokolwiek mógł zobaczyć jej szyję naznaczoną miłosną pieczęcią? - Ty słyszysz, co ja mówię? - Niech mama się nie nerwuje bez potrzeby, nic mi nie jest. - Już nie wiedziałam, co mam robić, dobudzić ciebie nie było można, ty majaczyłeś i rzucałeś się na łóżku jak ryba na piasku... Posyłałam po ojca, ale on musiał pojechać ze śledczymi, bo znowu do kogoś w nocy strzelali gdzieś za starym młynem, a teraz na dodatek rozpadał się śnieg i nie wiadomo jak wróci. - Nie pamiętam jak wróciłem i co robiłem po przyjściu do domu. Zdaje mi się, że ktoś u nas był. - Niczego zupełnie nie pamiętasz? - usiadła przy nim. - Przyszedłeś jakiś przestraszony, my ciebie o coś pytaliśmy, a ty milczałeś i patrzyłeś na nas, jakbyś nie poznawał, w ubraniu położyłeś się na łóżku, ale samogonki od ciebie nie było czuć, bo my pomyśleliśmy, że ty pochmielił się u kogoś. A ty gdzie byłeś? - I nie było u nas nikogo, bo zdaje mi się, że z kimś rozmawiałem? - A kto u nas mógł być? Tobie naprawdę coś w głowie poplątało się. Sam wiesz, że my żyjemy tutaj jak obcy, z nikim słowa nie zamienisz - wybuchnęła. - Jeszcze nas kiedyś potrują, jak otruli naszego psa. Może i tobie dali wczoraj jakiejś trutki? - Czego mama wygaduje na tutejszych, przecież normalnie z nimi żyjemy - odezwał się niepewnie, żeby ją chociaż trochę uspokoić, bo miała powody do użalania się, sam przecież widział rzucane na nią zimne spojrzenia, kiedy szła do sklepu, co czyniła coraz rzadziej, i słyszał syczane przez zaciśnięte usta "ta kacapka..." - Gdy wspominam teraz tamte zimy nad Wołgą i jak ciebie opatulonego w wełniane chusty woziliśmy po lodzie na sankach, to wprost odechciewa mnie się żyć - zaszlochała, ocierając oczy rękawem sukienki. - W Saratowie nawet śnieg padał inny, moż- 81 na było uwierzyć, że to nie fruwające śnieżynki, ale że wiosenny wiatr rozwiewa zakwitłe znowu topole... - Tak mocno pić mnie się zachciało, mamaszka - dotknął uspokajająco jej ramienia, choć wiedział, że te powroty do wspomnień i tak zakończą się kroplami nasercowymi, chrypieniem patefonu z ledwie słyszalnym śpiewem Wertyńskiego i popłakiwaniem między kłótniami z ojcem. - Nie wstawaj, sama przyniosę - znowu dotknęła jego czoła. - Poleż, dopóki ojciec nie przyjedzie, niech on coś zaradzi, jeżeli nas tutaj przywiózł. - Przecież ojciec najmniej temu winny. - I ty też mnie przeciwny? I ty też? Ukryła w dłoniach twarz, jak zawsze, kiedy brakowało jej słów do wymówek robionych ojcu i znowu przypomniała mu się tamta fotografia z saratowskiego albumu podpisana: "Olga - Trzy siostry". W tej chwili, kiedy była tak blisko, miał pewność, że Nina ma włosy podobne do niej, też lekko pofalowane i podobnie jak u jego matki niesforne pasemko ciągle opada jej na policzek. Nina czasami tak samo jak matka przechyla głowę, jakby coś chciała dobrze usłyszeć albo kiedy nagle zamyślała się. Pogłaskał matkę po plecach, a gdy pod palcami poczuł gładkość jej sukienki, pomyślał w popłochu, że od przebudzenia nie pamiętał o Ninie, nie przywołał w nowym dniu jej twarzy i głosu, nie skierował ku niej nawet jednej najcichszej myśli, jakby przez ten czas nie było jej nie tylko w jego życiu, ale i na świecie, jakby ją zdradził. "Mogłaś przyjść we śnie tej nocy, a ja niczego nie zapamiętałem, nawet skrawka snu z tobą, nawet szelestu, kiedy podchodziłaś nocą do łóżka może z dobrą nowiną albo pocieszeniem. Tak mi ciebie potrzeba..." - Coś mówiłeś? - chciała poprawić szal, który leżał zwinięty u jej nóg, jak porzucony spłachetek nocnego nieba z zaśniedziałymi odłamkami roztrzaskanych półksiężyców. 82 - To na pewno wiatr. - Już ty nie bądź taki sprytny, ja jeszcze dobrze słyszę, a jeszcze więcej czuję. - Czego mama się czepia i podgaduje? O, mamaszka nie słyszy skuczenia wiatru? - Nie, synku - popatrzyła na niego przenikliwie - nie szumi żaden wiatr, śnieg cicho pada, a ty, biednieńki, męczysz się dzień za dniem i ja to widzę, i pomóc tobie nie umiem. ! - Taka mama dzisiaj czepliwa od samego rana! -Jakież tobie rano, zaraz już będzie druga po obiedzie. - Nie może być, że tak długo spałem. - Pod kuchnią całkiem wygasło, a tobie trzeba coś zjeść. "...nie pamiętam powrotnej drogi do domu, nie wiem, co się działo ze mną przez tak długi czas, nie mogę przypomnieć sobie żadnego szczegółu, który przywróciłby mi pamięć z wczorajszego wieczoru. Blask śniegu? Tak, jakiś upiornie migoczący w świetle księżyca śnieg. Ale czy to było akurat wczoraj? I co jeszcze? Musiało być coś więcej niż śnieg rozedrgany nadmiarem blasku, bo pustka w mojej pamięci nie jest całkiem biała, jakiś natarczywy cień przesuwa się brzegiem pamięci, tak, nawet już nie sam cień, lecz nieme echo nieznanego głosu, ognik papierosa w czyichś palcach, urastający w przypomnieniu do oślepiającego płomienia. Czuję jak coś leży zapadnięte na samym spodzie wczorajszej pamięci i nie mogę tego wydostać, czuję jakiś ciężar uciskający pamięć, coś przyklejonego do pamięci, czego odkleić nie potrafię. Majaczy mi się czyjeś odbicie na śniegu, załamujące się na płocie przy jej domu. Przypomina mi się gorzki dym, ale może to przez sen wdychałem zapach mokrych polan schnących pod piecem. Wydaje mi się, że z kimś rozmawiałem, choć nie pamiętam żadnych słów, skoro jednak nikogo u nas nie było kiedy wróciłem, musiało mi się to chyba wyśnić albo przywidzieć w gorączce. Ale matka mówiła o jakimś nocnym strzelaniu za 83 młynem, więc ktoś musiał kręcić się po wiosce w ciemności. Strzelali za starym młynem... Tam, gdzie z Ninoczką byliśmy przed jej wyjazdem, a smak kartofla z jej ręki jeszcze do tej pory pamiętam, jakże to było dawno, jakby w zaprzeszłym życiu..." - Sok z kiszonej kapusty dobrze tobie zrobi - podała mu blaszany kubek. -Wypij wszystko, niezadługo podgrzeje się barszcz. - Powiedz, mama, czemu nasz Pan Jezus urodził się później niż tutejszy? - Ciebie z powrotem gorączka bierze, ty znowu durnoty zaczynasz mówić jak w nocy, zaraz pot z twojego czoła będzie się turlał jak groch - załamała ręce i bezradnie rozejrzała się po pokoju. - Dawno już chciałem o to zapytać. - Na co tobie wiedzieć takie rzeczy? - powiedziała po chwili. - To nie nasze sprawy. Tylko czasami ojca o to samo nie spytaj, choć to on teraz tutaj układa kalendarz. Dopij lepiej sok, chociaż na twoją chorobę niewiele on już pomoże. - Znowu mama czepia się bez przyczyny. Oboje raptownie popatrzyli w okno, za którym pobrzękiwały dzwonki jadących drogą sań. Pojedyncze śnieżynki kręciły się w powietrzu, próbując opaść na zaśnieżoną ziemię, wirowały w takt dźwięczących janczarów. Michał poczuł gorące mrowienie przechodzące po skórze i zatrzepotał w nim błysk nadziei. Matka jakoś dziwnie westchnęła. Sanie oddalały się i ich niedawny głos stawał się boleśnie pulsującą ciszą. Kubek wypadł mu z ręki i z łoskotem potoczył się po podłodze. "To niemożliwe, że ciebie nie ma - pomyślał z rozpaczą. - Błagam cię, Ninka, na wszystko, nie pozwól mi tak się męczyć, zrób coś żebym uwierzył, że naprawdę jesteś i że szykujesz się do powrotu". - To nie jej sanie, uspokój się, jak ma być tak będzie - pogłaskała go po włosach, a kiedy zdziwiony spojrzał na nią, odczytał w jej oczach poczucie winy. 84 - Ojciec mógłby już przyjechać - powiedział przez ściśnięte gardło. - W ciebie przez nią jakaś choroba weszła, ty przez nią chory, Michaś. Widzę, jak miejsca sobie znaleźć nie możesz, zmizerniałeś, prawie się nie odzywasz, nie można ciebie poznać, jakby nie ty... - O czym mama mówi? - przerwał jej ze złością. - Mówili ojcu, że nocą wystajesz pod jej domem i patrzysz, czy już przyjechała. Na co tobie to cierpienie? Wpatrywał się we wzorzysty kilim wiszący na ścianie i z każdym słowem matki jego kolory rozmywały mu się w oczach. "Więc jednak już wiedzą" - pomyślał w popłochu. -Tak mi ciebie szkoda... ja po nocach przez to nie śpię. - Niech mama przestanie! Niczego mama nie wie. -I nerwowy taki nie byłeś, a teraz o byle co nerwujesz się. Powiedz, co ciebie gryzie? Możesz chyba powiedzieć swojej matce, co tamta tobie takiego zadała, że ty świata nie widzisz? - Niech mama na nią nie mówi "tamta"! >> - A jak mam mówić? - - Nina, po prostu Nina, może być też Ninoczka. ; / - Ładne imię, Nina - uśmiechnęła się i poprawiła szal. -To powiedz o niej coś więcej. - Co mam powiedzieć, kiedy wy wszystko wiecie? - Mnie trudno zmusić się do myśli, że ty jesteś zakochany. Tak prędko wyrosłeś, choć to tak niedawno jeszcze było, jak wieźliśmy ciebie na czerwonych sankach po śniegu. Pamiętasz tamte czerwone sanki? - Mama nigdy nie była zakochana ten pierwszy raz? -To było tak dawno, Michaś, że aż ciężko przypominać... Nie ma czego rozpamiętywać - westchnęła, ocierając niewidoczną łzę. -Nie spostrzeżesz się, kiedy wszystko przejdzie niczym przy widzenie... Jak ma być, tak będzie, zapisanego losu nie zmienisz ani się przed nim nie schowasz. 85 Chciał spytać ją o brązową plamkę na szyi ukrywaną pod szalem, ale nagle przestraszył się, że może odkryć jakąś straszną tajemnicę. Coraz bardziej zaczynał rozpoznawać w niej tamtą dziewczynę ze zdjęć podpisanych: "Olga", coraz bardziej przypominała mu się Nina, jakby to ona była na tamtych dawnych zdjęciach, o których nic nie wiedział. - To mama jest na zdjęciach podpisanych "Olga" czy ktoś inny? - To nieważne - machnęła lekceważąco dłonią. - To już ktoś inny, kogo z ledwością mogę sobie przypomnieć. - Tamta dziewczyna jest tak podobna do Niny. - Do Niny? - zawahała się, jakby nie mogła sobie przypomnieć. - Mówisz o twojej Ninie? Tobie teraz wszystko będzie ją przypominać, widzisz ją wszędzie, w każdej rzeczy, na której zatrzymasz spojrzenie, na każdym kroku i o każdej porze będziesz czuł jej obecność, aż do chwili, kiedy we wspomnieniach zaczniesz o niej mówić albo myśleć nie "Nina", ale - "ona". - Nie będzie, mamka, co wspominać, bo ja się z Niną ożenię. - Tobie całkiem rozum gdzieś poniosło - zaśmiała się gorzko. - A żeby mama wiedziała, że tak będzie. -Ty jej nie doczekasz, jak tak będziesz się męczyć. Wprost uwierzyć nie mogę, że można tak zdurnieć od zakochania. - Czy ja coś złego robię, niech mama powie? - Ale czemu ty siebie i nas tak męczysz? Nie wiadomo jak tobie pomóc, jak sprawić tobie choć trochę ulgi. Sama już nie wiem, czy chcę żeby ona... żeby Nina już wróciła, czy jej przyjazd tobie pomoże? W jej oczach znowu pojawiło się poczucie winy przemieszane z lękiem. Odwrócił się i wpatrywał w napływające chmury, które z jakichś przepastnych dali przyganiał wiatr. Zaterkotała korbka patefonu, jakby dzięcioł szaleńczo ostukiwał spróchniałą sosnę i spod chrobotu igły po zniszczonej płycie zaczęło wydobywać się łkanie umierających skrzypiec. Ten dawny walczyk coś 86 mu niespodziewanie przypomniał i posłyszał wyłaniające się z niepamięci pękanie stwardniałego śniegu pod czyimiś szybko oddalającymi się krokami i resztki słów mówionych zmęczonym głosem przez kogoś nieznajomego. Ale nie potrafił przypomnieć sobie więcej żadnego, nawet najdrobniejszego szczegółu. Czy to on pytał o drogę do mostu albo do starego młyna? Może to on strzelał nocą albo strzelano do niego? Ołowiany obłok przypomniał człowieka podpierającego ręką głowę, lecz za chwilę podmuch styczniowego wiatru wyszarpnął ją spod głowy i obłoczna postać, podniósłszy rękę w jakimś nieczytelnym geście, odpłynęła z okna przekreślonego drewnianym krzyżem ramy i tylko pomiędzy szybami, na kłębkach poszarzałej waty, pozostały paciorki zeschniętej jarzębiny i czarne krople martwych much. Podłoga zakołysała się mu pod stopami, gdy podchodził uciszyć zacinającą się płytę. Matka poruszyła się w fotelu nie odmykając oczu. Z tego drugiego okna rozciągała się pusta śnieżna droga, kończąca się na skraju nieba, jakby tam urywała się i nie prowadziła nigdzie dalej. Poczuł gorzki zapach lekarstwa - z przewróconej na stoliku buteleczki ściekały na dywan brązowe ka-pinki. "Dlaczego tak się męczy albo lubi tak się męczyć, zadręczając siebie i nas?" Z nagłą złością odwrócił się od drzemiącej matki. Widoku za oknem nie poruszało najmniejsze drgnienie wiatru, żadna uciekająca przez wymarłe pola przestraszona sarna, żaden przypadkowy cień. Wszystko tkwiło w bezruchu jak na zdjęciu, z którego wyblakły postacie i przedmioty i pozostał tylko poszarzały kartonik bez śladów po jakimkolwiek życiu. Biała dal kusiła, by zostawić wszystko i pójść przed siebie z nadzieją, że gdzieś na pewno napotka tamten dom, w którym jest teraz Nina. "Bo przecież jesteś i życie z pamięcią o tobie dodaje mi sił. Podłoga pode mną unosi się i opada, jakbym płynął na morskich falach, a to morze nazywa się twoim imieniem i wierzę, że 87 w końcu do ciebie dopłynę i ty będziesz stała czekając na brzegu taka sama, jaką ciebie pożegnałem. Już długo czekam i nie potrafię odgadnąć, kiedy nastąpi koniec mojego czekania. Słyszałem czyjś głos, który mi mówił, żebym był cierpliwy, bo ty wrócisz, kiedy zaczną topnieć śniegi i pierwsze ptaki przylecą do swoich wystudzonych gniazd. Spotkałem kogoś naprawdę albo w gorączce nocą blisko twojego domu zaczepił mnie mężczyzna w baranim kożuchu i mówił o tobie, ale nie wiem kim był, skąd przyszedł i dokąd dalej poszedł, bo nagle rozpłynął się w ciemności. Do teraz nie wiem, czy rzeczywiście przystanął naprzeciwko mnie, czy zwidział mi się dzisiejszej niedobrej nocy, coraz wyraźniej dochodzi do mnie to, co mówił, a raczej przepowiadał i może od tego rozpamiętywania i jakichś bolących przeczuć podłoga usuwa mi się spod nóg. A jeżeli to był jeden z takich proroczych snów, o których mówią, że widzi się wtedy całe swoje przyszłe życie i że śni go każdy, choć nie wszyscy zapamiętują? Teraz na powrót zaczynam czuć obecność tamtego mężczyzny i syberyjski zapach jego "biełomorów", jakby był gdzieś blisko -za tamtą ścianą, w innym pokoju albo na strychu pośród rozłożonych na słomie jabłek, starych walizek i czyjejś owiniętej pajęczynami kołyski, którą znaleźliśmy po przyjeździe, a której matka nie pozwoliła porąbać i spalić. Wiesz, kiedy budzę się, moją najpierwszą myślą jest pytanie, czy może już jesteś, wychodzę przed dom, ale wszystko jest niezmienione od twojego wyjazdu, tylko jeszcze więcej śniegu napadało i wronom coraz ciężej prze-fruwać z drzew, by schronić się od mrozu w kościelnej dzwonnicy. Widziałem z daleka twoją siostrzyczkę idącą z sankami, ale zabrakło mi śmiałości, żeby podejść i zapytać o ciebie. To wprost nie do uwierzenia, że nic się nie zmienia i tylko ciebie, Ninka, tutaj nie można spotkać..." - A ty co tak stoisz jak do zdjęcia albo jak strach na wróble? Nic, synku, nie pomoże takie wyglądanie na drogę. Możesz mó- 88 wić do śniegu ile chcesz, a on i tak prędzej niż trzeba nie stopnieje. - Wstałem, bo płyta się zacięła. - Kładź się do łóżka, mnie twojej jednej choroby wystarczy! -powiedziała ze złością. - Mama mnie zamęczy tym swoim dogadywaniem. - Nie złość się, przecież ja nie przeciwko tobie, ja tylko... -Te płyty już długo nie pograją, tak są poniszczone, niech ojciec zdobędzie gdzieś nowe, skoro on wszystko tutaj może. - Mówisz, że one już do niczego? - zdjęła płytę z patefonu i przybliżyła do twarzy, jakby przeglądała się w kryształowym lustrze. - Mówisz, że już przestają grać? Niedługo już nic nie pozostanie z dawnego życia. Wstała z fotela, uniosła ją wysoko nad głowę i patrząc na Michała pociemniałymi nagle oczyma, upuściła ją na podłogę. Łoskot pękającej płyty przebudził śpiącego na piecu kota, który z wrzaskliwym miauczeniem uciekł do kuchni. Matka usiadła z powrotem na fotelu i przymknęła oczy. Miedziany kosmyk włosów opadł jej na policzek i poruszał się w rytmie jej ciężkiego oddechu. "Niech ojciec już jak najprędzej przyjedzie - pomyślał z niepokojem. - Co ją znowu napadło, chyba to nie przeze mnie i Ninę? - Masz rację, Michaś - odezwała się zupełnie spokojnym gło sem - że tylko o niej myślisz i bez niej życie wydaje ci się niepo trzebne. Sami nie wiemy, co jeszcze z nami może być i kiedy nasza płyta przestanie grać... - Doprawdy, mamaszka, nie rozumiem - przerwał jej. - Co tutaj do rozumienia, będzie tak jak ma być. - Przecież być zakochanym to chyba nic strasznego? Tak dobrze jest czuć bicie drugiego serca w swoim. - To czemu ty tak cierpisz? Czemu chodzisz, jakby tobie świat zwalił się na plecy? 89 - Bo Niny tutaj nie ma. - To jest Nina czy jej nie ma? Do kogo ty mówisz, myśląc, że nikt nie słyszy, do Niny czy do pustej ściany? Kogo wypatrujesz i na kogo czekasz stojąc często w oknie? -Ale ja ją tak silnie kocham, że świata mi mało! - wykrzyknął. - To jeszcze, synku, nie wszystko. Miłość potrzebuje tyle cierpliwości, nie zawsze jest ona po naszej myśli - mówiła, patrząc ponad niego, w zachodzące szarością okno i skręcając w palcach rąbek swojej chusty. - Ja przecież też kiedyś miałam twoje lata... Szary zimowy zmierzch wraz z nowymi ociężałymi chmurami nadciągał od zachodniej strony. W pokoju pociemniało i postać matki owinięta czarnym szalem zamazywała mu się w oczach, o czymś mówiła, czego już nie słyszał, czując wzbierające pod skórą płomienie. Chmury z chrzęstem ocierały się o ściany domu, czyjeś wołanie dobiegało z głębokiej otchłani, w którą gwałtownie opadał pośród oślepiających błysków i łoskotu walących się drzew. Może to Nina ciągnęła go za rękę albo trzymał się skrzydeł jakiegoś ptaka. Otwierał oczy i pokój zaczynał wirować jak diabelski młyn w lunaparku w Saratowie, wzlatywał i opadał pośród krzyku, śmiechu i płonącego słońca. Biegła do niego i nagle gdzieś znikała, by za chwilę pojawić się na łące pełnej zakwitłych kaczeńców, choć może to nie była ona, tylko jej sukienka samotnie frunęła nisko nad kaczeńcami, wołał ją, wykrzykując z całej siły jej imię, czuł, że już zaczyna brakować mu tchu i jego głos niknie, zagłuszony przez tętent spłoszonych koni, aż w jednej chwili wszystko urwało się i ucichło, pochłonięte przez nagłą ciemność. Przez kilka dni, odkąd usłyszała, że wujek ma wkrótce jechać do Lidy, szukała sposobu, jak przesłać Michałowi choćby najmniejszy znak pamiętania. Nie mogła się zdecydować, co miało- 90 by to być - czy wełniany szalik zrobiony przez nią na drutach, czy guzik od jego kurtki, który co wieczór wkładała pod poduszkę przed snem, może łodyżka geranium zasuszona w przedwojennym kalendarzu znalezionym w szufladzie komody... "A gdyby napisać do niego parę słów w liście" - pomyślała wczoraj i tak się zapamiętała, że wkręciła palec we wrzeciono kołowrotka i dopiero po chwili poczuła ból, a jeszcze po chwili odkryła jego przyczynę. Patrzyła zdumiona na krople krwi nabrzmiewające pod rozciętą skórą, nie przestając uśmiechać się do swoich myśli. Wskazówki zegara wolno zbliżały się ku południu, szmer wahadła wtapiał się w ciszę domu. Chyba od tygodnia nie padał śnieg, z każdym dniem niebo stawało się bardziej niebieskie. Ssąc krwawiący palec, Nina myślała o swoim liście, ale nie wiedziała jak zacząć i o czym najpierw napisać. Już którąś noc Michał jej się nie śnił, chociaż rano wmawiała sobie, że pewnie było inaczej, że po prostu nie zapamiętała snu i wierzyła, że w ciągu dnia zapomniany czy zagubiony sen sam się przypomni. Zasiadała do kołowrotka i wsłuchując się w jego monotonny stukot, przypominała sobie wszystkie chwile od dnia, kiedy poznała Michała. Zawsze jednak pomiędzy jej myśli wkradał się dziwny lęk, że może to wszystko jest nieprawdą, że podwójne bicie serca, które czasami słyszy, jest tylko złudzeniem, niczym więcej. Coraz częściej i coraz mocniej wszystko przypominało jej o nim: rozsypana sól na stole, ogień w piecu, szron na szybach. W wilgotnej wełnie, którą przędła, odnajdywała zapach jego swetra. W takich chwilach nie potrafiła stłumić narastającego żalu do życia i długo siedziała odrętwiała z kłębkiem wełny w dłoniach. Przywoływała w myślach jego imię, a on po jakimś czasie, jakby dopiero doszło do niego jej wołanie, pochylał się nad nią i gładził po włosach. Wtedy już uspokojona wracała do przędzenia, podśpiewując cicho, a przed powrotem wujostwa wychodziła przed dom, aby na mroźnym wietrze zetrzeć smutek ze swojej twarzy. 91 "Mój drogi, kochany, mileńki..." - układała w myślach początek listu, by uczuć po chwili, że muszą być jeszcze jakieś inne i większe słowa, którymi mogłaby najpiękniej i najczulej odezwać się do niego. "Mój jedyny" - zaczynała do wtóru kołowrotka, "Mój najmilszy" - dopisywała przy trzecim obrocie, ale i to zdawało się słabym początkiem, więc puszczając kołowrotek z zerwaną osnową, usiłowała łowić wirujące wokół niej słowa, próbowała ich smaku na swoich wargach, rozcierała na podniebieniu. "Dzień dobry, Michaś, w pierwszych słowach mojego listu chcę..." - ściskała w palcach szary, zlepiony kłębuszek i nie wiedziała, które słowa teraz wybrać na zakończenie pierwszego zdania i jak potem zacząć następne. Zapatrzyła się w okno, teraz już z wolna pokrywające się zaczątkiem zmierzchania, rozglądała się po ścianach, jakby na którejś z nich mogła pojawić się podpowiedz. Spróbowała raz jeszcze od początku: "Mój drogi, kochany, ty się mnie chyba nie doczekasz, miły, mileńki..." - szeptem powtórzyła pierwsze zdanie, składane tylko dla niego i poczuła zapach tych kilku słów - tak pachniało nieznane jej dotąd tęsknienie, czekanie, samotne dni i czas bez niego, a wraz z zapachem słowa przynosiły ze sobą tkliwe ciepło i otulała się nimi, bojąc się poruszyć, żeby ich z siebie nie strącić albo nie spłoszyć. Była teraz pozbawiona żalu i lęku, była tancerką pośród śnieżynek, radosnym ptakiem tulącym się do kwitnącej czeremchy, była szczęśliwa, miała osiemnaście lat. - Jak nasza Ninka dzisiaj pokraśniona, aż popatrzeć przyjemnie - powiedziała ciotka po przyjściu do domu. - Jakiś kawaler tutaj czasami nie zaszedł, powiedz? - Niech ciotula przestanie żartować! - Przykrzy się tobie, ja wiem, i jakby ciebie gryzło coś więcej niż choroba... - Już jutro powinnam skończyć prząść wszystką wełnę. - Widzę, że skaleczyłaś się w palec. 92 - Zapach wełny popamiętam chyba na całe życie - zaśmiała się Nina. - Daj, przemyjemy samogonką, żeby jakiejś biedy z tego nie było. Nagle coś rozbłysło gdzieś na polach albo na skraju lasu, od strzępów dalekiego huku zadzwoniły szklanki w kredensie i zabrzęczały szyby w oknie. Ciotka przeżegnała się pośpiesznie i przytuliła Ninę do siebie. Wujek, ze zwiniętym rulonem blina w ręku, podbiegł do okna. ? - Grzmoty o tej porze? - przytknął twarz do szyby. - Odsuń się, Bronuś, od okna, bo to nie wiadomo, co się szykuje. - Okropna łuna idzie od Ej szyszek, a może skądś bliżej. Zobaczcie, całe niebo czerwone, jebi jewo w czemadan, ot, nie będzie spokoju na ziemi... - Nie klnij ty chociaż przy Nince. - Sama zobacz, że całe niebo jakby zajęło się ogniem. - Dość napatrzyłam się przez całą wojnę, żeby teraz jeszcze to samo oglądać. - Gdzieś bliżej ludzi trzeba nam, Irenka, przenieść się - nalał pół szklanki samogonu i wypił od razu. - Dawno tobie mówiłam, że tutaj to nie życie! - Rozpytam się, jak pojadę do Lidy... Trzeba nam było do Polski jechać, jak pozwalali. - I Elżunię tutaj samą zostawić? Uciec od własnej córki? - Ty znowu po swojemu - powiedział pojednawczo. -Wszystkiego żałość zostawiać, ale nie można cały czas żyć jak na wygnaniu albo u obcych... Głuchy łoskot powtórzył się znowu i kuchnia rozjaśniła się krótkim raptownym blaskiem. Wujek dotknął czoła palcami i trzymał je przez chwilę, jakby nie mógł sobie czegoś przypomnieć albo jakby chciał przeczesać włosy. Stali nieruchomo pośrodku kuchni czekając na niewiadome nieszczęście, które było 93 gdzieś w pobliżu, ale nie mogli rozpoznać, czy szło ku nim, czy odchodziło za następny horyzont. Nina słyszała stygnący pod piecem popiół. Nadleciała biała ćma i z coraz głośniejszym trzepotem kręciła się nad poszczerbionym kloszem naftowej lampy. Położyła dłoń na ramieniu ciotki i przez opuszki palców czuła narastające drżenie jej ciała. Wujek wpatrywał się w pustą szklankę i widziała jego nagle poszarzałą twarz, choć może to tylko odbijał się na niej cień skwierczącej lampy. Nie mogła znieść tej rozedrganej ciszy, poderwała się od stołu przewracając taboret i pokonując strach stanęła w oknie. Purpurowa łuna wynurzała się zza lasu i usiłowała zagarnąć uciekający księżyc. -To wygląda jak zorza - odwróciła się ku wujostwu. - Zorza czy nie zorza - skrzywił się wujek, w ostatniej chwili powstrzymując się przed przekleństwem - a ja wam mówię, że my stąd wyjedziemy, bo kto to słyszał, żeby bać się żyć w ojcowym domu. Nie wiedziała, czy pojedyncze uderzenie zegara w drugim pokoju oznaczało pierwszą po północy czy którąś późną nocną półgodzinę. Przez ten nieoczekiwanie niespokojny wieczór zapomniała o swoim liście, a teraz nie mogła usnąć od natłoku słów i myśli, tak dużo chciała Michałowi napisać, o wszystkim opowiedzieć jak najdokładniej i jak najczulej, żeby jej list nie był tylko zapisaną kartką papieru, ale żeby pod jego spojrzeniem, kiedy będzie go czytał, mienił się jak tęcza. Żeby poczuł tutejszą zimę i ciepło kaflowego pieca, żeby słyszał, jak szron kładzie się na szybach i czuł smak mleka z miodem, żeby wiedział o każdym jej dniu i śnie. Skaleczonym palcem próbowała pisać w ciemności każdą literkę jego imienia, żeby wyszło na papierze jak najładniej i żeby on mógł uwierzyć, że to nie jej ręka pisała, ale pisała jej miłość. Chociaż powieki stawały się coraz cięższe, nie chciała przestać układać swojego pierwszego miłosnego listu i z trudem broniła się przed sennością, więc już w półśnie dopisy- 94 wała pospiesznie po raz ostatni: "Mój drogi, mój kochany, mój jedyny...". Ale kiedy obudziła się rano, nie mogła sobie przypomnieć żadnych swoich słów i zdań sprzed zaśnięcia, jakby nie napisany jeszcze przez nią list ktoś potajemnie nocą przepisał i już wysłał Michałowi. "To niemożliwe i nieprawdopodobne - myślała - żebym wszystko zapomniała, skoro mogłabym przypomnieć każdą wczorajszą chwilę. Gdzie podziało się wszystko to, co dla niego ułożyłam, co chyba nawet umiałam na pamięć, że wystarczyłoby teraz tylko siąść i zapisać?" Była zła na siebie, że nie wstała w nocy z łóżka i nie napisała listu przy lampie, bo teraz nie potrafiłaby napisać tego samego co wczoraj. Ręka, co wczorajszej nocy była tak posłuszna jej myślom i wyobraźni, zwisała z łóżka jak sparaliżowana. "Drugi raz już nie potrafię tego samego napisać, bo są takie słowa i zdania, których nigdy więcej nie można tak samo powtórzyć; nie będzie w nich takiej siły i prawdy jak za pierwszym razem. A w dodatku teraz nie starczyłoby mi śmiałości napisać jeżeli nawet nie tak samo, to choć trochę podobnie do tego, co sobie umyśliłam po ciemku, bo nocą wszystko wydaje się inne niż za dnia, nawet tęsknienie jest wtedy inne, i ból inaczej boli, i cichszy jest płacz za dnia. Nie napiszę już do niego i nigdy mu nie powtórzę tamtych słów, już to przepadło na zawsze. I na dodatek jeszcze ten sen, co wyjść z pamięci nie może i stoi w oczach jak nie wypłakane łzy, sen tak ciągle żywy, jakby śnił się na nowo... Zobaczyłam w nim siebie idącą polną drogą, był ciepły letni dzień, miałam na sobie żółtą sukienkę w drobne brązowe listki. Dopiero po chwili, kiedy stanęłam chyba na jakiś kamyk, zobaczyłam, że piasek na drodze mieni się niebiesko, jakby odbijało się w nim, niczym w lustrze, niebo albo leżały płatki chabrów przyniesione z wszystkich pól. Moje bose stopy też pokrywał niebieski pył. Wydawało mi się to dziwne, trochę nawet się zlękłam, ale gdzieś się spieszyłam i coś mnie poganiało, żeby iść przed siebie. I szłam spiesznie, a czasami 95 podbiegałam tą niebieską drogą, zachciało mi się nawet śpiewać z jakiejś napełniającej mnie radości, ale w ustach poczułam słoną suchość i kiedy ręką przetarłam usta, zobaczyłam na niej chabrową smugę. Wtedy usłyszałam jakby daleki głuchy grzmot, może nawet nie grzmot, ale jakiś trzask, który powtórzył się parę razy. Po kilku krokach znowu posłyszałam trzaski, lecz na pewno nie były to odgłosy nadchodzącej burzy, niebo na horyzoncie wisiało niezmienione, pomyślałam, że może tak trzeszczą ziarenka niebieskiego piasku kruszone moimi stopami, ale kiedy zatrzymałam się, skrzypienie powtórzyło się znowu i dopiero zrozumiałam, dlaczego te dźwięki wydały mi się skądś znajome i dlaczego nie wzięłam ich za pomruki burzy. Popatrzyłam za siebie, a później rozejrzałam się dookoła, nawet podniosłam rękę do czoła, żeby lepiej zobaczyć pod słońce, ale nie widziałam nikogo, kto jechałby na rowerze zgrzytając luźnym, nie naoliwionym łańcuchem. A w oddali, po obu stronach nieznanej drogi, spostrzegłam jakieś schylone postacie, jakby rwały szczaw albo przyklęknęły na południowy Anioł Pański, niektóre z nich z daleka wydały mi się znajome, dlatego z ciekawości przyspieszyłam i zobaczyłam, że to nie są ludzkie sylwetki, ale jakieś omszałe kamienne płyty, podobne do tych na naszym starym, zarośniętym cmentarzu. Sama się zdziwiłam, że nie poczułam strachu, kiedy wiesz, że tak wszystkiego się boję, nawet przez moment nie zabiło mi mocniej serce. Tych kamiennych tablic było niedużo, może kilkanaście, a na każdej z nich spod mchu albo wieloletniego kurzu błyszczały te same dwie cyfry - 5 i 2, gdzieniegdzie zdawało mi się, że zamiast dwójki wyryta jest jedynka, ale nachyliwszy się odczytałam, że to cyfra 2, od której odłupało się trochę kamienia. Przy jednej z płyt leżało kilka dziecięcych kolorowych klocków i kiedy zbliżyłam się i chciałam podnieść jeden z nich, co leżał jakby osobno, by położyć go przy tamtych, niebieska ziemia raptem zaczęła pode mną pękać i zapadać się, a ja znowu nie poczułam żadnego strachu, tylko dziwną błogość i miodo- 96 wą słodycz na wargach, a potem znane mi ciepło rąk podtrzymujących mnie przed upadkiem i zapadnięciem się. Wziąłeś mnie w objęcia - dalszego ciągu nie pamiętam, może go nie było, może wtedy, gdy obejmowałeś mnie, jednocześnie obudziłeś i zdziwiona zobaczyłam nad sobą drewniany sufit zamiast ciebie. Wciąż jeszcze czuję twoje ciepło na sobie, mój miły i daleki, bez którego moje sny i mój czas byłyby takie puste, jak ptasie gniazda zimą..." - Oj, ładnie ty dzisiaj, Ninka, pospałaś - przywitała ją ciotka, wałkująca ciasto na kuchennym stole. - Całkiem zapomniałam, że dzisiaj niedziela. - Boży dzień - westchnęła - ale z rosołem poczekamy, aż wujek wróci. - A gdzie pojechał? Do Lidy? - spytała zaniepokojona. - Pojechał zobaczyć, co tam wczoraj działo się za lasem. On taki niespokojny zrobił się ostatnimi czasy, wprost nie ten człowiek, co kiedyś. - Niebo takie spokojne. - Jeszcze nad ranem nie schodziła z niego łuna. - Kiedy wujek jedzie do Lidy, ciociu? - Nie pamiętam, czy w środę, czy w czwartek. Coś tobie trzeba przywieźć? - Pójdę po wodę, wiadra, widzę, są puste. "To jeszcze trzy dni" - powtarzała, idąc do studni po sypkim śniegu. Wiadro z łoskotem obijało się o cembrowinę, a potem z pluskiem rozbiło się o taflę wody. Wolno kręciła korbą i czymś dobrze znajomym wydało jej się skrzypienie łańcucha nawijającego się na drewniany wał. Zostawiła napełnione wiadro przy studni i poszła do sadu, gdzie zawsze na gałęziach tej samej jabłoni zbierały się gile. Ale dzisiaj ich nie było, a w karmniku leżały nietknięte wczorajsze okruchy chleba, przyprószone szronem. "To jeszcze całe trzy dni - myślała, rozglądając się za ptakami. -Może to znak, że niezadługo nadejdzie wiosna?" "» 97 - Przykrzy się tobie tutaj - powiedziała po chwili ciotka, wrzucając pasemka makaronu na gotującą się wodę. - Chyba chciałabyś pojechać już do siebie? Poczekaj jeszcze trochę. - Wiesz, ciociu, że gili nie widziałam w sadzie? - Mnie nie dziwi, że wszędzie dopatrujesz się końca zimy. Ty i tak cierpliwa. My nieraz mówiliśmy o tym z wujkiem... On jest za tobą jak za własną córką... poświeć, Panie, nad duszą Elżuni -przeżegnała się. - że ciebie taka bieda musiała dopaść, to jakaś pomyłka boska, bo inaczej tego nazwać nie można. - Wy wszyscy chyba za bardzo przesadzacie z moją chorobą - wybuchnęła. - Sama wiem najlepiej... -Nie nerwuj się, my przecież nie chcemy dla ciebie źle. To radość patrzyć, jak zaokrągliłaś się na twarzy, rumieńce na niej powychodziły i sinych żyłek na twoich rękach nie widać, aż cieszy się serce. -Nie chciałabym, cioteńko, żebyście... - Daj skończyć, bo chcę coś powiedzieć, póki jesteśmy we dwie... To, jak mówię, serce cieszy się, ale i w tym samym sercu kłuje, kiedy widzę, jak ty nie możesz sobie miejsca znaleźć i chodzisz po domu jak zabłąkany motyl. Wpierw myślałam, że tobie za bardzo sprzykrzyło się u nas... -Ale gdzie tam! - zaprzeczyła gwałtownie, szukając jakichś słów, żeby zmienić temat, bo zaczęła przeczuwać, że ciotka wie o czymś, czego Nina nie chciała usłyszeć. Już jak ciotka powiedziała "póki jesteśmy we dwie", poczuła dziwny niepokój. Coś się musiało stać, ale co? - Ja, mileńka, swoje już przeszłam - usiadła z drugiej strony stołu - i ja, patrząc na ciebie, zobaczyłam, że to chyba wina nie tylko tego, że sprzykrzyło ci się życie na tym naszym odludziu, gdzie przez większą część dnia zostawałaś sama jedna. Czy chciałam, czy nie chciałam, to jednak widziałam, jak stajesz w oknie i nie patrzysz normalnie, tylko tak, jakbyś kogoś za tym oknem wypatrywała. To znowu widzę, jak naraz ruszasz ustami, jakbyś 98 do siebie mówiła, ale po ustach widać, że to nie taka zwykła rozmowa ze sobą, a w cichości nocy nie dało się nie słyszeć, kiedy przez sen mówiłaś albo wołałaś tylko jedno imię. - Michał?! - Powiesz ciotce, kto on jest? Nina nie mogła uwierzyć, że tak nadspodziewanie szybko zostanie odgadnięta jej najsekretniejsza tajemnica. Z niedowierzaniem patrzyła na ciotkę Irenę i widząc w jej szarych, zmatowiałych oczach czułą łagodność, z jaką jej się w tej chwili przyglądała, nie chciała ani niczemu zaprzeczać, ani milczeć. - Nie dziw się, Ninka - ciotka uśmiechnęła się tajemniczo. -Zakochanie wychodzi z każdego, choćby nie wiadomo jak głęboko chował się z nim przed innymi. - Naprawdę? - Widzisz po sobie, tylko ty, broń Boże, nie miej o to do mnie złości. Mnie parę razy wydawało się, że ty chcesz mnie coś powiedzieć na osobności. -Tak, czasami to mnie było już za ciężko od tęsknoty, ale brakło odwagi. - Powiedz coś o nim, jeżeli to ma być tylko twój i mój sekret, nie daj się prosić. - Ale naprawdę nie powiesz nikomu, nawet wujkowi? - Zaczekaj, niech podłożę pod kuchnię. A może nalejemy sobie trochę porzeczkowego wina? Nie wiedziała od czego zacząć, jej samej było trudno odszukać w pamięci ten pierwszy moment, w którym spotkały się na dłużej ich spojrzenia. Nie miała pewności, czy było to wtedy, gdy szła do sklepu niedługo po przyjeździe z Druskiennik, czy kiedy szukała matki po lidzkim rynku, a jemu akurat rozwiązało się sznurowadło przy bucie i musiał przystanąć. - Kiedy spojrzał zawstydzony i przeprosił, że niechcący zastąpił drogę, od razu zobaczyłam, że ma oczy nie takie jak wszyscy. Lecz gdzie mnie było, ciociu, patrzeć za chłopakami, sama wiesz, 99 że u nas w domu kłopot za kłopotem, to ze mną, to z ojcem. Dwa dni później zobaczyłam go blisko naszego domu, nie wiedziałam kto to, aż dopiero przypadkowo usłyszałam od nauczycielki, co mieszkała w drugiej części naszego domu, że to syn nowego naczalnika. Aż tu, nie uwierzysz, któregoś dnia za furtką leżał bukiecik konwalii, parę dni później na płocie przywiązana była różowa wstążka, siostrze wydawało się, że ktoś po zmierzchu wystaje przy naszym płocie. Coraz częściej natykałam się na niego, jakby gdzieś specjalnie czekał, kiedy będę dokądś szła. I tak było aż do wieczora, kiedy wszyscy poszliśmy puszczać sobótkowe wianki, ktoś wziął harmonię, chłopaki rozpalili ognisko, a ja cały wieczór czułam jego oczy na sobie, pierwszy raz od końca wojny wszystkim nam jakoś chciało się śpiewać i bawić. Wreszcie za drugim razem nie odmówiłam, gdy poprosił o zatańczenie, i tak, ciociu, od słowa do słowa, od wianków w świętojańską noc to się wszystko rozpoczęło, niby niedawno, a jak popatrzę za siebie... - Pamiętaj, Ninoczka - przerwała jej ciotka, już z pokraśnia-łymi policzkami - staraj się nie oglądać za siebie, i kiedy jest dobrze - nie patrz, i kiedy ciężko też nie patrz za siebie, dobrze ci mówię. - Jest mi tak inaczej na świecie - umoczyła usta w winie -odkąd wiem, że on jest tylko mój. Zaczęła opowiadać, jak Michał wyleczył chore skrzydło szpaka i ten szpak ciągle przylatuje do ich sadu i sfruwa nisko, kiedy jego zobaczy, że zna całe niebo i uczył ją nazywać gwiazdy i chociaż ona szybko zapomniała, to już wie, że gwiazdy mają swoje prawdziwe imiona. - Nawet mi wiersze po rosyjsku czytał z książki - a czytał, jakby śpiewał - jednego wiersza o bezlistnym klonie nauczyłam się nawet na pamięć, taki jest śliczny. On mówi, że jego matka taka dziwna jakaś, chyba tam, gdzie oni przed wojną mieszkali, ona występowała w teatrze, ale nie chce o tym Micha- 100 łowi opowiadać i złości się, kiedy on tylko zapyta o dawne czasy. A on sam, ciotulu, taki inny niż wszystkie chłopaki... Im więcej mówiła o Michale, tym bardziej zaczynała czuć, że nie wszystko może nazwać słowami, że słowa ześlizgują się z jej myśli i nie potrafi wypowiedzieć wszystkiego, co czuje, nie potrafi powiedzieć, jaki zapach mają wspomnienia albo przeczucia, nie znajduje słów do powiedzenia o dotyku jego rąk czy nagłym milczeniu. Gdy zaczęła opowiadać o ostatnim spotkaniu i zimnym kartoflu, którym podzieliła się z nim jak bożonarodzeniowym opłatkiem, już nie mogła się opanować i pierwsza, długo powstrzymywana łza spadła z jej oczu na stół, a za nią zaczęły spadać następne. - Ty płaczesz? Bo i mnie zaciągnęły się oczy od twojej miłości. A ja pamiętam - powiedziała po chwili, kładąc dłoń na dłoni Niny - jak ty mała często przyjeżdżałaś tutaj... i popatrzeć, teraz tamta mała dziewczynka jest zakochaną pierwszy raz panną. To ja sobie pomyślałam, że nie ma co tobie dłużej czekać wiosny, tylko pojechać, jak wujek będzie jechał do Lidy, już ja jemu wytłumaczę po swojemu, bądź spokojna, może i mnie samej uda się pojechać z wami. Tak, miła, dla ciebie nie ma lepszego lekarstwa i sposobu na wyzdrowienie, jak pojechać stąd i być blisko Michała. Czas tak prędko goni, że każdej chwili bez miłości szkoda. - Ciotuniu! - wykrzyknęła przez łzy. - Naprawdę pojadę? Naprawdę? Boże, ja nie wiedziałam, co mam zrobić, do kogo się pomodlić, żeby wujek zabrał mnie ze sobą, a ty, ciociu, odgadłaś wszystkie moje myśli jak jakaś czarodziejka... "To jeszcze tylko, mój najmilszy, trzy, a może cztery dni, już niedługo, i nieważne, czy przejdą te dni szybko, czy będą się dłużyć, to już jest bez znaczenia. Doczekaliśmy się, mój jedyny, nie potrzeba nam czekać wiosny ani innych pór roku. To już trzy, najwyżej cztery dni i sanie popędzą jak w takim jednym wierszu, co kiedyś czytałeś, popędzą sanie..." Biegła przez ośnieżony sad 101 i chciała, żeby wszystko wokoło słyszało jej radość, żeby razem z nią cieszył się śnieg, obłoki, ptaki siedzące znowu na drzewach, dalekie rzeki uśpione pod lodem, zasypane pola i kamienie, cały świat. Biegła, choć wydawało jej się, że frunie, nie zauważyła, że chustka zaczepiła się o gałąź i będzie na niej wisiała jeszcze długo po jej wyjeździe. Usłyszała brzęczenie brazgunów, sanie wujka skręcające do domu zostawiały za sobą śnieżny całun. Kiedy końskie kopyta zadudniły na drewnianym moście i ukazały się pierwsze dymy z kominów, a po chwili spatynowana wieża kościoła, poczuła uspokojenie, a zaraz potem niepewność, czy on jest i czy wciąż na nią czeka, i jej obawy w żaden sposób nie dawały się uciszyć. Rzeką spływały kry, niczym szare poszewki od poduszek, w które już nie chciały się wtulać żadne sny. W oddali, jakby spieszył się zniknąć z pejzażu i pamięci, zamajaczył stary młyn. Spomiędzy grudek mokrego śniegu sypiących się spod kopyt w krótkim mgnieniu ukazał się jego zaśnieżony, opalizujący w przedpołudniowym słońcu wyszczerbiony dach, spod którego właśnie wyfrunęło kilka wron. Sanie przemknęły jednak szybciej, niż jej oczy mogły rozpoznać, co to za cień albo kształt rysował się niedaleko młyna, jak gdyby ktoś tam stał, wypatrując czyjegoś przyjścia. Lecz mimo dymu chwiejącego się nad dachami, suszącego się na podwórkach prania i szczekających na obcego konia psów wioska wydawała się wymarła albo pogrążona w letargu. Nawet przy sklepie, gdzie zawsze ktoś się kręcił, też nikogo nie było. - Co to, wszyscy posnęli czy jakiś czort nie wypuszcza ich z domów? - wujek odwrócił się ze zdziwieniem i trzasnął kilka razy batem. Ninę już wcześniej zdziwiła nieznana dotąd pustka i napięte drżenie wioskowej ciszy. Rozglądała się zaniepokojona po bocz- 102 nych drogach, znajomych podwórkach i ogrodach i gdy zobaczyła swój dom, tak samo jak inne zatrzaśnięty kamiennym uśpieniem, zmroził ją gwałtowny skurcz lęku. Nim jeszcze sanie zatrzymały się przy płocie, wyskoczyła z nich i z jakimś głuchym bólem, powstrzymując się przed rozpaczliwym wołaniem, biegła w panice ku drzwiom. Biegła, nie zauważając spadającej z głowy chustki ani nie wiedząc, że akurat w tym momencie ktoś dostrzegł ją przypadkiem przez odchyloną firankę. Siedzieli w kuchni wokół miski wystygłych blinów. Siedzieli, jakby wsłuchiwali się w niesłyszalne śpiewy albo jakby postanowili zostać przy stole już na zawsze. - Co się tutaj stało, że siedzicie jak na stypie? - krzyknęła resztką oddechu. - Nikogo na drodze nie spotkasz, tylko psy... - Nasza Ninka przyjechała! - siostra podbiegła do niej na przywitanie z radosnym płaczem. - Tereska, mów prędko, co się u nas dzieje, bo zaraz mi chyba pęknie serce. - Księdza nam dzisiaj w nocy zabrali - powiedział ojciec drżącym głosem i zaniósł się kaszlem. - Jak zabrali? Dlaczego zabrali i kto zabrał? - popatrzyła na nich, a potem spojrzała na krucyfiks i dwa lichtarze z nadpalonymi świeczkami, stojące na parapecie. - Nie daliśmy rady go obronić - matka otarła oczy skrawkiem fartucha, zostawiając na policzkach pasemka sadzy. - Dwa dni i dwie noce nie spaliśmy, żeby pilnować plebanii, ale tej nocy już nie można było nic zrobić, za dużo ich przyjechało. - Ale kto to zrobił i dlaczego? - Tych nowych bezbożników trzeba pytać, nie nas - powiedział ojciec ze złością. - Ksiądz Gudejko jeszcze ciebie tutaj chrzcił, on był z nami od początku. -To chyba jakaś omyłka, powiedz mamo? Może ksiądz już wrócił? ,, . . 103 - Prędzej nas tutaj nie będzie, jak nam księdza oddadzą -uderzył ręką w stół. - Szybciej my stąd pouciekamy... - Ścichnij, Stefan, bo pobudzisz... - matka obejrzała się na zamknięte drzwi od pokoju. - Ktoś u nas jest? - Pani Maria od księdza nocuje u nas, ale dopiero niedawno po kroplach przysnęła. Gdzie jej było iść, kiedy i plebanię zapieczętowali. Zobaczyła zdeptany śnieg przy plebanii i przechylony przez zawieję płot. W śnieżnej bieli czerniły się nadpalone bierwiona, z wypalonego ogniska w księżowskim sadzie wiła się nitka cienkiego dymu, jak gdyby ktoś niedawno rzucił na popiół okurek papierosa. Podeszła pod krzak jaśminu, wypłaszając z niego gromadkę wróbli; chciała stąd spojrzeć na dom Michała. Patrzyła w jego oddalone okna zaklinającym wzrokiem, wierząc, że od jej uporczywego patrzenia otworzą się nagle drzwi na podwórko i dostrzegą siebie w raptownym błysku długo osamotnionych oczu. I teraz też nie mogła wiedzieć, że ktoś patrzy na nią z tamtych okien, jakby chciał przypatrzyć się jak najdokładniej i zapamiętać każdy szczegół jej ubrania, twarzy i gestów. Nie mogła zobaczyć poruszanej oddechem firanki i smutnego uśmiechu skierowanego do niej ani usłyszeć swojego imienia wymawianego półgłosem, niczym dobrotliwą wróżbę, a może przekleństwo. Jeszcze przed zmierzchem przybiegła do młyna, przyciągana w to miejsce siłą bezwolnego przeczucia, wobec której stawała się bezbronna, jakby istniała w niej jakaś druga Nina, która przyjmowała inne myśli, kusiła bezgłośnym wołaniem, uwodziła cza-rownym podszeptem. Każda chwila w domu odkładała się w niej ciążącym ołowiem, z każdym kolejnym krokiem podłogę zarastały kłujące osty, nawet w skrzypieniu drzwi słyszała niecierpliwe nawoływanie. Skłamała, mówiąc, że wychodzi do koleżanki mieszkającej na końcu wioski. 104 "A może ich też już tutaj nie ma, jeżeli dzieją się takie niedobre sprawy" - myślała z niepokojem. Na drodze do młyna zobaczyła odciśnięte w śniegu ślady zajęczych łap i wzięła to za dobry znak. Rozpoznała skuloną jarzębinkę, którą z sań pomyliła z czyjąś postacią i pogładziła jej przemarznięte gałązki. Stanęła na kamienistym progu i nie rozpoznała niczego ze swoich wspomnień i tęsknot, jakby inne miejsce przez całą zimę przechowywała w pamięci. Kamienne ściany powlekał szron, a wokół nich kłębiły się śnieżne zaspy i w zabłąkanym między kamieniami promieniu słońca zalśniło zielone szkło rozbitej butelki. Pachniały zeszłoroczne liście. Pod postrzępionym sufitem, wplątana w szczątki zardzewiałych prętów, jak na konarze samotnego drzewa siedziała nieżywa wrona. Odwróciła oczy i jej spojrzenie zatrzymało się na oprószonych śniegiem pozostałościach ogniska. Nie miała pewności, czy było ono w tym samym miejscu, czy to już jakieś inne zagaszone ognisko. Schyliła się po kawałek drzewnego węgielka i nie poczuła najdrobniejszej iskierki, ani wspomnienia dawnego ciepła, ani zapachu ogniska; był wilgotny i kruszył się w palcach. Rozejrzała się jeszcze raz dokoła, ale nigdzie nie zauważyła żadnego znaku, jaki mógł dla niej zostawić, gdyby coś złego się stało, bo ich wierzbę powalił jeden z pierwszych wichrów. "Może przykrył go szron lub zawiał śnieg, albo zatarł go wiatr - myślała, wpatrując się w ściany zasnute lodowym muślinem. - Chyba nie ta czarna wrona..." - lecz nie zdążyła dokończyć myśli. Teraz słyszała wyraźnie, i nie był to odgłos odbijających się od mrocznych ścian młyna jej kroków po odłamkach szkła i zbutwiałych liściach. Nie mógł to być raptowny łopot przebudzonego wiatru, na pewno też nie szum nadlatujących przed wieczorem nietoperzy. Czuła, że słyszy niosący się polami pogłos, którego nie musi się bać. W przybliżającym się wołaniu, a może okrzykach dzikiej radości, już rozpoznawała głos, którego z żadnym 105 innym pomylić by nie mogła, który zatrzyma się w niej na całe życie - pod skórą, we krwi, w niezapomnieniu. "To niemożliwe, to przecież nie czarodziejski sen" - wyszeptała. Nie wierzył własnym oczom, widząc Ninę wybiegającą z młyna naprzeciw niemu i pomyślał, że przywidziała mu się ze zmęczenia obłąkańczym biegiem między polami i nieustannym przyzywaniem jej imienia. Nie mógł uwierzyć, że to naprawdę ona, tak jak nie rozumiał, kiedy matka powiedziała: "Już się jej doczekałeś", tak jak nie mógł uwierzyć, kiedy powtórzyła mu jeszcze raz: "Twoja Nina dzisiaj wróciła". Wydawała mu się zjawą zrodzoną z jego polnego krzyku, niecierpliwości i pragnienia, wyłaniającą się spomiędzy kamiennych ruin. Wciąż jeszcze nie wierzył. I ona także nie wierzyła. Zastygli na moment w nagłym oniemieniu, oddzieleni od siebie już tylko cieniem młyna i moją wyobraźnią, sklejającą ich pierwsze zakochanie z odłamków usłyszanych opowieści, przeczuwanych domysłów, z najprawdziwszej nierzeczywistości... - Michał?! - dobiegła do niego. -Ninka! Promyczku! - szeptał, obejmując ją. - Powiedz, że to naprawdę ty. -To ja, Michaś, najprawdziwsza ja. - Nie może być, że tutaj jesteś! Powiedz jeszcze raz, a może dopiero uwierzę. -To przecież ja, twoja Nina. - A takie śniłem tej nocy niedobre sny. - Schowajmy się do młyna, żeby nas ktoś nie zobaczył. - Nikt nas nie może zobaczyć, Ninoczka, bo wszędzie jest pusto. Jesteśmy tylko we dwoje, a poza nami jest tylko ostatni śnieg, wiatr i niebo, no i ten młyn, co niedługo zapadnie się w ziemię. - Lepiej jednak wejdźmy do środka - nie mogła wyplątać się z jego ramion. 106 - Mówię ci, że nikogo w tej chwili nie ma na świecie. Świat jest dopiero na początku stworzenia... - Nie zapomniałeś ładnie mówić, ale posłuchaj i schowajmy się. To musi być tylko nasza sekretność. Przy Michale nie czuła chłodu oszronionych murów, nie zauważyła też wśród poskręcanych drutów martwej wrony, jakby już odleciała w ptasie zaświaty, wydawało jej się nawet, że w zagasłym dawno ognisku żarzą się mokre węgielki. - Wystarczy, że jesteś blisko mnie, a wszystko staje się inne... - Jak ja, Promyczku, tęskniłem za tobą... Nie można opowiedzieć tego żadnymi słowami, teraz jeszcze nie mogę uwierzyć, że dotykam ciebie naprawdę, a nie w pamięci czy wyobraźni. - I ja tęskniłam do ciebie, tak silnie tęskniłam. Nie doszło do ciebie żadne moje słowo, które siałam w myślach? - Już nigdy nie odjedziesz, Ninka - przytulił ją mocniej do siebie. - Powiedz, że nie pojedziesz... - Prędzej wolałabym umrzeć niż nie widzieć ciebie tak długo. - Tak ciebie kocham, Ninoczka. - Ja mocniej ciebie miłuję. - Nikt tak jeszcze na świecie nie kochał nikogo, Ninka, jak ja ciebie. - Ze wszystkich sił ciebie miłuję. Obejmij mnie mocniej, miły. - Powiedz, że więcej nie zostawisz mnie samego. -Nie... Zagasił jej dalsze słowa i czując jej usta na swoich, zaczynał słyszeć wszystko to, czego nadaremnie nasłuchiwał w zimowym wietrze, w nocnych szelestach, w przywidzeniach. Słyszał śnieg pod jej nogami i szelest poduszki w bezsenności, i skrzypienie zamykanych przez nią nieznanych drzwi, i krojenie przez nią nożem jeszcze ciepłego chleba, i zegar, który przy niej wybijał godziny tam gdzieś daleko. Z jego ust dochodził do niej wyraźnie słyszany trzask zapałki, kiedy w nocnej samotności zapalał 107 "biełomora", skwierczenie jemiołuszki za jego oknem, szept wierszy czytanych z nadzieją, że ona je usłyszy, brzęk monety, która wypadła z jego dziurawej kieszeni. - Zrobiło się późno, Michaś, muszę już iść - powiedziała resztką tchu. - W domu będą złościć się, że tak zaraz po przyjeździe wyleciałam. - Jeszcze nie idź, tak długo na ciebie czekałem. - Będę dla ciebie na zawsze, ale już muszę wracać. - Tylko ty jedna dla mnie jesteś - pogłaskał jej ciepły policzek. - Tylko ty, Ninka. - A ty nadal nie masz guzika przy kurtce. - Nie pozwoliłem przyszyć nowego, to była moja jedyna pamiątka po tobie. - Pocałuj mnie, mileńki, i nie zatrzymuj, proszę. - Przyjdę w nocy pod twoje okno. Chcesz? - Lepiej nie przychodź po nocy. Wiesz, że księdza wczoraj zabrali? Ludzie mogą kręcić się koło plebanii. - Ty nie myśl - żachnął się - że mój ojciec temu winny. Słyszałem, jak rano mówił matce, że jemu ksiądz nie przeszkadzał... - Przecież ja nie o tym mówię, ale nie chcę, żeby ciebie widzieli. - Nie musimy przed nikim się chować ani uciekać, Promycz-ku. Jeżeli u ciebie i u mnie już o nas wiedzą... - Lepiej niech wiedzą, niż mają widzieć! - przerwała mu gwałtownie, jakby chciała zagłuszyć w sobie nagły lęk, który poczuła po jego słowach. - Boisz się? - Przecież nie chcesz, żebym się bała, to się nie boję. Czego tu się bać? Ale już mnie nie zatrzymuj. I poczekaj, aż zniknę za mostem. - Powiedz, że naprawdę wróciłaś. - Kocham cię od zawsze i ponad wszystko - wtuliła się w niego. - Wróciłam tylko do ciebie. 108 Słyszał odgłos oddalających się kroków Niny po zmarzniętym śniegu. Zapalając papierosa, poczuł na palcach jej zapach i ciepło. Wyszedł przed młyn i widział ją biegnącą przez pola. Od-wróciła się i z daleka pomachała do niego zdjętą z głowy chustką- Zaciągnął się kilka razy "biełomorem" i zaczął iść po jej śladach. Prześwietlenie wykazało, że na płucach pozostało tylko nie-wielkie zaciemnienie, nie większe od orzecha, jak powiedział doktor, które z czasem może nawet zupełnie zaniknąć. Szła z matką ulicami Lidy i z trudem powstrzymywała się przed opowiadaniem wszystkim mijanym ludziom o swoim wyzdrowieniu. Wystawiała twarz do wiosennego deszczu, jakby chciała zmyć z siebie jego miękkimi kruszynami nieubłagany strach, narastający za każdym razem, kiedy zbliżał się dzień kontroli w szpitalu. Nie przyznawała się Michałowi, gdy dopytywał się, dlaczego stała się jakaś niespokojna albo nagle milcząca i zamyślona, może coś niedobrego się stało, czy czasami przez niego nie robią jej w domu wymówek. Zdaje ci się tylko, Michasiu - mówiła. - Czasami po prostu się jakoś smutno w sercu bez powodu. Nie martw się, na-Prawdę nic się nie stało. - Boli cię coś? - pytał zatroskany. - Tylko dusza mnie boli, może przestanie boleć, jak mnie przytulisz - uspokajała go, siląc się na uśmiech. Wczorajszej nocy matka dała jej zioła na zaśnięcie, ale przy sypiała na krótko i potem nie mogła w żaden sposób opędzić się od ciężkich myśli. Musiało być już przed północą, gdy wypiła jeszcze jeden kubek nasennego naparu i dopiero wtedy zaczęła czuć napływającą z wolna senność. 109 Śniła czarny sad. Czarne motyle wyfruwały z otwierających się bruzd świeżo zaoranej ziemi i zlatywały się na rozkwitające gałęzie. A ona musiała przejść sadem, żeby dojść do żółtej altany, w której zostawiono dla niej długo oczekiwaną wiadomość, zawiniętą w lniany obrus. Usłyszała trzask odłamywanych gałęzi i kory pękającej na drzewach pod ciężarem nadlatujących wciąż motyli. Ze strachu cofnęła się do sieni, ale jednocześnie wiedziała, że musi zdążyć, zanim motyle połamią sad i ktoś inny weźmie zawiniątko z altany. Zamknęła oczy i wybiegła mimo dławiącego lęku, lecz z każdym krokiem nogi zapadały się jej w błotniste podwórko. Ktoś próbował dzwonić w kościelny dzwon, ale nie miał siły go rozkołysać i dzwon odzywał się ledwie głuchymi pomrukami, jakby rozpadał się na kawałki. Od pól niósł się donośny śpiew kobiet na dwa głosy, a Nina widziała, że ogród oddala się od niej i na żółtych ścianach altany pojawił się cień zbliżającej się postaci. Chciała przyspieszyć, jednak brakowało jej już tchu. Drzewa poczęły przechylać się, jak gdyby zaraz miały runąć i wtedy donośnie, z jakimś majestatycznym uniesieniem zapiał kogut. Za oknem dniało. Wpatrywała się w nastający poranek ze zmęczoną nadzieją, że pomoże on wypłukać z pamięci sen, spłoszony pierwszym pianiem koguta o świcie. Za ścianą zaskrzypiała podłoga. W jaśminach rozbudzały się ptaki. Zaraz po wschodzie słońca musiały ruszyć w drogę do miasta. Na przedmieściach Lidy, kiedy w południe wracały do wioski, w majowych sadach kwitły drzewa. Przypomniały jej się czarne motyle ze snu i gdyby matki przy niej nie było, pobiegłaby do sadów przytulić się do kwitnących jabłoni, wyobrażając sobie, że nie drzewa obejmuje, ale jego, i teraz już mogłaby powiedzieć Michałowi całą ukrywaną przed nim prawdę. Snując się myślami wśród zaróżowionych sadów nie słyszała, że matka mówi do niej już od jakiegoś czasu; nagle poczuła szarpnięcie za rękę. - Nie słuchasz, co mówię? 110 - Cieszę się i patrzę, jak te same drzewa wyglądają teraz inaczej niż rano, gdy tędy szłyśmy. - Nina, ty nie udawaj, że raptem ciebie drzewa ciekawią! - Nie cieszysz się, mamo, że nie będę więcej chorowała, że zacznę żyć jak wszyscy? - Ale mnie o coś innego chodzi, o czym powinnaś mnie sama powiedzieć, a nie żebym słyszała od innych... - Co takiego mama słyszała? - przystanęła. - Co mama słyszała? - powtórzyła, przeciągając głoski, jakby nie było pomiędzy nimi kilku chwil krótkiego, milczącego popatrzenia w oczy, pośród natarczywego buczenia trzmieli. - Wiesz, co rozpowiadają o tobie i synu naczalnika sielsawietu? - Nie wiem, co mówią i nie zanadto mnie to obchodzi. - Czy aby to prawda, o czym mówią? - Mówię mamie, że o niczym nie wiem. Dzisiaj obmawiają jednych, za tydzień drugich... Cudze sprawy dla ludzi ważniejsze od swoich. - Mówią, że wy z powrotem ze sobą spotykacie się. Mówili, że jak ciebie zimą nie było, to on często nocą wystawał przed naszym domem. - A jeżeli nawet by tak było, to co w tym złego? - krzyknęła ze złością. - Ja nic nie mam do tego chłopaka, widać, że dobrze ułożony, nie słychać, żeby chuliganił - przerwała i przez moment zapatrzyła się w niebo. - Boże strzeż, żebym miała oczerniać kogoś bez przyczyny, ale ty wiesz... Chodź, siądziemy na trawie, będzie lepiej rozmawiać. - Pomówimy o tym w domu - powiedziała zniechęcona i zniecierpliwiona rozmową. - Jestem głodna, a przed nami jeszcze dużo drogi... - Odpocznijmy parę minut - pociągnęła Ninę za sukienkę. -Ciężko dobierać słowa idąc i mówiąc jednocześnie. 111 - W domu lepiej nie podejmować o tym rozmowy - powiedziała, kiedy usiadły. - A co jest, mama, tutaj do mówienia? Nie wiem, żebym robiła coś złego, spotykając się z tym czy tamtym. Dosyć żyłam w zamknięciu! Obserwowała bożą krówkę wspinającą się mozolnie po łodydze trawy i próbowała policzyć na niej kropki. Było jej obojętne, co usłyszy i dziwiła się, że niczego nie chce się wypierać. Nadstawiła palce i czerwony punkcik zaczął wędrować po jej ręce. - Ty nie spodziewaj się po mnie żadnej złości ani kłótni -zaczęła mówić matka spokojnym głosem. - To niepotrzebne. Ja rozumiem, że może jesteś zakochana, wszystko mogę zrozumieć... Tylko widzisz... - przerwała i jakby błagalnie popatrzyła na nią. - Tylko widzisz, chodzi o ojca, to jest dla niego nie do zniesienia i dziwię się, że on i tak jeszcze spokojny, choć to jemu pierwszemu powiedzieli o was... Przecież to ojciec kazał wywieźć ciebie na zimę... - Wiem, jak było, wszystko w nocy słyszałam. Ale co z tego, mama? Po co ojcu mieszać się do nas? - Powiedziałam ci, że chłopak niczego sobie, nic do niego na wsi nie mają. Grzeczny, ukłoni się, pijanego nikt jego nie spotkał. Tylko widzisz... tylko on jest nie nasz. - Nie nasz?! To kto on jest? - Nie krzycz, lepiej daj powiedzieć do końca... - Może on pies bezdomny albo ptak bez gniazda?! - poczuła napływające do oczu łzy. - Ty wiesz, czyj on syn? Wiesz, co oni narobili ojcu i gdzie twój ojciec był? Mówię spokojnie i nie przerywaj mi - położyła rękę na jej drżącym ramieniu. - To oni zakładają kołchozy i zabierają ojcowską ziemię, księdza zaaresztowali, a co dalej wy-modzą, to sami chyba jeszcze nie wiedzą. - A co Michał temu winny? I czemu ja jestem winna? 112 ' - Twój dziadek też miał na imię Michał. Pamiętasz go? - To ten dziadek, co był przeciwny tobie, że ty za biedna, by iść za jego syna, jak czasami w żartach opowiadałaś? - Nie, tamten nazywał się Ludwik. Mojemu ojcu było na imię Michał. - A teraz, mamusiu, mówisz - odezwała się z ironią - że ktoś jest gorszy, a przecież sama posmakowałaś czegoś podobnego. - Ja chcę tylko ciebie uprzedzić, że ojciec będzie patrzeć inaczej, nie dawaj jemu powodów... - Chodźmy już, bo naprawdę zasłabnę z głodu. - Rozmyśl to, co powiedziałam, Ninka - wstała z trawy, a jej twarz przeszył jakiś cierpki grymas i Nina zobaczyła, że matka ma zaciśnięte usta. Usłyszały warkot samochodu. Od Lidy jechał wojskowy gazik, wznosząc za sobą chmurę pylistego kurzu. Zeszły na pobocze. Samochód zwolnił i zatrzymał się niedaleko od nich. Z uchylonych drzwiczek wyjrzał jakiś mężczyzna. Nina rozpoznała w nim ojca Michała, choć zawsze widziała go tylko z daleka. "Michał jest jednak podobny do matki" - pomyślała, widząc nie taki sam uśmiech, nie to zmrużenie oczu od słońca, słysząc niepodobny głos. - Można wsiadać, podwiozę! - odezwał się zapraszająco. -Niedobrze iść przez takie słońce. - Nie, dziękujemy za fatygę - powiedziała matka szybko, Dziękujemy, ale my tutaj na kogoś czekamy. - Może jednak powieźć? .*;; - Nie, naprawdę nie trzeba. Samochód odjechał, a one odwróciły się, żeby przeczekać opadający kurz polnej drogi zmieszany z gryzącymi spalinami. Matka zaczęła się śmiać. - Ojciec do domu by nas nie wpuścił - śmiała się już ciszej, lecz wciąż nie mogła się uspokoić. - Tego by jeszcze brakowało. 113 Kiedy zobaczyłby, z czyjej maszyny wysiadamy, to chyba dom by podpalił... Matce nagle zaczęło się spieszyć. Widząc jej oddalające się plecy, Nina uczuła jakąś nieznaną gorycz, jakby gorycz niespełnienia albo litości. Przełknęła trochę łez. Coś łagodnie załasko-tało ją po ręce. Zobaczyła wędrującą po niej niewielką czerwoną kropkę. "Nie bój się - szepnęła do biedronki. - Nic ci się u mnie złego nie stanie, tylko nie spadnij. Poniosę ciebie ze sobą i nie oddam nikomu, nie bój się..." Pojawiała się i znikała, tracił ją co chwila z oczu i zaraz odnajdywał w wielobarwnym tłumie, pośród wozów, czapek i chustek na głowie, wśród pierza i mydlanych baniek. Migała między straganami jej sukienka w niebieskie groszki, którą miała na sobie także wtedy, gdy właśnie tutaj, na niedzielnym rynku, wypatrzył ją pierwszy raz, ale dzisiaj wodził za nią spojrzeniem inaczej niż wtedy. Przeciskał się między rozłożonymi na młodym tataraku lub ceracie złowionymi rano rybami, workami kartofli i owsa, gdaczącymi kurami ze związanymi łapami albo już oskubanymi, z posiniałą skórą i odciętą szyją, na końcu której zakrzepły grudki krwi. Potykał się o skrzynki omszałych renet, pomarszczonych buraków i cebuli z zielonymi wypustkami szczypioru. Wdychał zapach naftaliny ze starych ubrań, końskiego potu i chlebowego kwasu. Otaczały go pokrzykiwania, kłótnie i przekleństwa. Ktoś zachwalał letnie czapki, ktoś inny skuteczne lepy na muchy, robione domowym sposobem. Michał zatrzymał się na moment przy letnich czapkach, którymi obwieszony był rower handlarza, ale nie chciał teraz tracić czasu i pomyślał, że wróci do niego później razem z Niną. Z pobliskiego browaru rozchodził się słodkawy zapach chmielowego słodu. Rozglądał się niecierpliwie, bo nigdzie nie mógł jej teraz 114 wypatrzyć i o mało nie przewrócił starszej kobiety stojącej z wyciągniętą ręką, przez którą przewiesiła kilka przedwojennych krawatów. Ktoś klepnął go po ramieniu i wymownym gestem trzech złożonych palców zaproponował dołożenie się do półlitrówki. Pomiędzy rynkowy zgiełk wciskała się melodia Bubliczek, wygrywana na starej dwurzędowej harmonii "Sanora". Nagle zauważył jej pofalowane włosy całkiem blisko, przy jedwabnych chustkach. Przeciskał się ku Ninie i gdy już miał ją zawołać, spostrzegł, że to jednak nie ona. Obok kramu z chustkami zobaczył stragan z brosz-kami, pierścionkami ze szklanymi oczkami, dziecięcymi zegarkami, lusterkami, a osobno, na miedzianym drucie, mieniły się tęczowe sznury korali. Przebierał w szklanych kuleczkach, które potrącane wydawały delikatny stukot, gdy naraz usłyszał przeraźliwy kobiecy krzyk, dobiegający gdzieś zza straganu. Pod karłowatym drzewem rosnącym na środku targowiska miotała się, wyjąc, kobieta z potarganymi siwymi włosami, przytrzymywana przez kilku mężczyzn, a pomiędzy nimi stał barczysty mężczyzna, ciasno opięty zakrwawionym fartuchem, trzymając w ręku pomalowane na biało obcęgi i z dumą pokazując ociekający krwią wyrwany trzonowy ząb z plątaniną korzeni. Do gałęzi nad jego drewnianym fotelem była przybita tekturowa tabliczka: "Zamawianie chorób, rwanie zębów i czyszczenie językiem zaprószonych oczów". Kobieta z nieziemskim wrzaskiem i pękającymi na ustach różowymi pęcherzykami śliny wyrywała się wędrownemu dentyście, jakby chciała zobaczyć albo odebrać swój utracony w męczarni ząb. Przypomniał sobie o Ninie i wrócił do straganu z błyskotkami. "Musieliśmy się rozminąć - pomyślał w panice - ale gdzie i jak ją odnaleźć na ulicach miasta?" Zmierzał do bramy rynku, wciąż rozglądając się niespokojnie. W ostatniej chwili udało mu się schować przed znajomym ojca za staruszką, która trzymała do sprzedania tkaną w tych stronach lnianą kapę. Wśród staroci zobaczył samowar na węgiel drzewny, po- 115 dobny do tego w ich domu, będącego jednym z niewielu ocalonych przedmiotów z Saratowa, który matka nastawiała tylko na odświętne okazje. Spytał starszego mężczyznę o cenę, którą ten wymienił ze smutnym skrzywieniem ust, zaproponował nawet potargowanie się. "Ale na pewno kiedyś kupię Ninie taki sam do naszego domu" - pomyślał z niespodziewanym smutkiem, jak gdyby dziwny smutek tamtego mężczyzny przeszedł teraz na niego. I raptem zobaczył przed oczami ciemność, nasiąkniętą wonią suchych ziół. - Chodzę za tobą od jakiegoś czasu, a ty nie poznajesz - zdjęła dłonie z jego oczu. - Może ty nie mnie szukasz, ale kogoś innego myślałeś spotkać? -A niech to, Nina! Miałem iść szukać ciebie po ulicach. -Jakbyś szukał tak, jak po rynku, to do śmierci byś mnie nie znalazł. - Powiedz, czy podoba ci się ten samowar? Zauważył, że rozgląda się ukradkiem i staje się jakby spłoszona. Prześlizgnęła się tylko wzrokiem po samowarze i nic nie powiedziała. - Nie spotkałaś gdzieś sprzedawcy czapek? Nie pamiętam, w którym miejscu go widziałem. Chodź, poszukamy, bo muszę mieć letnią czapkę do chodzenia po polach. - Wiesz, trzeba nam uważać, żeby nie natrafić na moich rodziców - powiedziała szeptem. - Mieli być na mszy w kościele farnym. - To już chcesz wracać? Myślałem, że w niedzielę pobędzie-my dłużej, gdzieś pójdziemy... - Ja przecież nie powiedziałam, że muszę z nimi wracać. Przy wyjściu, oparty o swój wysłużony instrument, spał bez-nogi harmonista. Jego pies leżał z pyskiem wtulonym w otwarty futerał, na dnie którego leżało trochę kopiejek. Skręcili w boczną uliczkę, oddalając się od centrum Lidy. 116 - Nie tutaj! - syknęła, gdy chciał wziąć ją za rękę. Po siwych, rozwianych włosach rozpoznał kobietę od wyrwanego zęba. Szła przed nimi pustą uliczką, zataczając się z bólu albo otępienia. Chciał przeczekać, aż odejdzie trochę dalej lub wejdzie do któregoś domu; często paraliżowało go czyjeś nieszczęście i nie wiedział, jak się powinien wtedy za- chować. - - Czemu przystanąłeś? - Widziałaś kiedyś taki duży globus? - wskazał na wystawę, obserwując ukradkiem siwą kobietę. - Michał, ty zobacz! To my - przysunęła się do zakurzonej Czyby - Tacy już postarzali? - Tak kiedyś będziemy wyglądać - popatrzył na nią. - Ale jeszcze, Promyczku, nie tak prędko. - Czy doczekamy, Michaś? - Musimy doczekać. - Nie chcę widzieć nas takich. - To tylko kurz na szybie, miła. To tylko brudna szyba. - Ale to my, popatrz, ty i ja. W prześwicie między domami czerwieniły się ruiny zamku Giedymina. Białe obłoki, jak porzucone ślubne welony, wolno przepływały nad miastem. Z mijanych bram ulatywał chłód pachnący smażoną cebulą i pleśnią. Gdzieś rżał niewidoczny koń. Szli szybko i w milczeniu, jakby nie chcieli widzieć szarości ulicy, od której nawet niebo zaczynało tracić swój ultramarynowy kolor, jakby świat złuszczonych ścian, niewielkich okien z wyblakłymi pelargoniami w drewnianych skrzynkach i twardego bruku ulicy był jakimś złym snem, z którego nie chcieli niczego zabrać dla siebie ani zapamiętać choćby na parę minut. - Ty wiesz, dokąd my tędy zajdziemy? - Jeszcze trochę, Ninka, nie ma innej rady. 117 - Jakbyśmy uciekali na koniec świata. - Przecież chciałaś, żeby nikt nas nie spotkał. - Jesteś pewien, że nas nie widzieli? Pamiętasz, jak jeszcze nie tak dawno wierzyliśmy, że nikt o nas nie wie? - Nie mów tyle, bo przewrócisz się o kamień... Teraz musimy pójść w lewo. Widzisz tamte drzewa? Pili ciepły kwas chlebowy w dworcowym bufecie. Ich łokcie na chwilę zetknęły się na blacie stolca i nie chcieli ich rozłączać. Spoglądali na siebie ukradkiem. Jej usta zadrżały, jak gdyby w ostatnim momencie rozmyśliła się przed powiedzeniem czegoś do niego na głos. - Nie mogę bez ciebie żyć - odczytała jego bezgłośny szept. - Powtórz! - odgadywał z jej warg- - Nie mogę żyć bez ciebie ani chwili- Teraz rozumiesz? Zamrugała przytakująco i mocniej przycisnęła swój łokieć. Przysunęła swoją szklankę do jego, & złączyły się zostawione na nich odciski ust. On delikatnie przesunął obie szklanki ku niej, po chwili znalazły się na środku stolika, dygnęły i poruszyły się lekko w bok, zaraz z powrotenł przesunęły się do środka, a potem w prawo i obrót, wpadły w rytm tanga, by nagle zawirować w walczyku, na krótko zwolniły objęcie, by popatrzeć na siebie, a potem znowu objęcie i obrót, dwa razy do przodu i krótko raz w bok, tak samo raz jeszcze a potem kołysząc się lekko, powtarzały na nowo swój taneczny Pląs. Coraz bardziej wciągał ich wir szklanego tańca do taktu nieznanej melodii. Nie słyszeli niczego i nie obchodził ich dworcowy gwar, trzaskanie drzwi, pokrzykiwania bufetowej, łoskot przejeżdżającego pociągu towarowego, od którego zadygotał stolik i cichym dzwonieniem odezwały się ich szklanki. Pochyleni nad nie dopitym kwasem rozmawiali ze sobą słysZamym i rozumianym tylko przez nich szeptem ocierającego się o siebie szkła, dotykiem łokci na stoliku, raptownymi błyskami skrywanych spojrzeń. Na- 118 raz, może ruchem szklanek przesławszy sobie umówiony znak, bez jednego słowa czy gestu podnieśli się z taboretów, zostawiając po sobie dwie samotne, przytulone do siebie szklanki z resztkami chlebowego kwasu na dnie. Na dworzec w Lidzie akurat wjeżdżał pociąg do Wilna. Skądś nadleciało niewielkie stado szpaków i ptaki rozsypały się po dachach wagonów, jakby już wcześniej zamierzyły właśnie do Wilna pojechać. Przez ciężkie sapanie odpoczywającej lokomotywy przebijały się stukania młotka o koła wagonów. - Michaś, a Wilno to duże miasto? - spytała. - Kiedyś cię tam zabiorę, dopiero się zdziwisz - odpowiedział pośpiesznie, odchodząc na kilka kroków, żeby coś lepiej zobaczyć. Poszła za nim, lecz nie mogła się domyślić, za czym on się rozgląda lub kogo wypatruje. Nie widziała nikogo oprócz idącego wiaduktem nad kolejowymi torami mężczyzny z rowerem, na którego kierownicy wisiało kilka zwykłych czapek. Po parunastu krokach odstawił swój rower i opierając się o barierki wiaduktu, patrzył na pociąg do Wilna i na perony, ale pod słońce trudno było zgadnąć, czy zamyślał jakąś podróż, czy zatrzymał się, aby odpocząć, czy nie wiedział dokąd dalej iść. - Widzisz tamtego mężczyznę? - wskazał ręką. -To chyba on sprzedawał na rynku czapki. Pójdę i kupię od niego teraz. - Tak chyba nie uchodzi? Poczekaj do przyszłej niedzieli. Lokomotywa zasapała, nabierając sił przed dalszą drogą, zagwizdała, po peronie rozeszły się okrzyki konduktorów i ostatnie trzaśnięcia zamykanych drzwi. Pociąg ruszył i para spod wagonów zaczęła unosić się po dworcu, jak mgła w chłodne wieczory, a do niej dołączył się ciemny dym z lokomotywy, wędrując ku chmurom i zasłaniając słońce. - Chodźmy na wiadukt - usłyszała głos Michała w mglistej ciemności. - Poczekaj tydzień, po co obcego zaczepiać! 119 Kiedy dym opadł, zobaczyli pusty wiadukt. Tylko na barierkach powiewało trochę zaplątanego czarnego dymu. Otumanione szpaki świszczały, krążąc wokół dworca. - Nina, widzisz to samo co ja? - Tak szybko nie mógł zniknąć. To był przecież człowiek, nie dym. - Może skoczył pod pociąg? Może dlatego tak niespokojnie stał i czekał aż ruszy lokomotywa? - Byłby zaraz raban, a tak tylko szpaki latają jak podurniałe. - Chodź, zobaczymy, czy nie leży gdzieś na szynach. Szli wzdłuż peronu, rozglądając się po torach. Gruby piasek chrzęścił pod nogami. Szyny krzyżowały się i rozchodziły. Przeszli na drugi peron. W oddali stało kilka zniszczonych wagonów i puste magazyny, obok których bieliły się kwitnące bzy. Szli niczym podróżni, którym niedawno odjechał pociąg i postanowili pójść pieszo w daleką drogę. - Ty uwierzysz, że ja jeszcze nigdy nie byłam w pociągu? - Prawdę mówisz czy żartujesz - spytał, kiedy usiedli na ławce. - Nie wierzysz? - Masz tobie, całkiem zapomniałem! - sięgnął do kieszeni. -Kupiłem dla ciebie, załóż! W słońcu zabłyszczały szklane korale o niebieskim odcieniu, jak schłodzone krople nadrannej rosy. Kuleczki zastukały onieśmielone, gdy zawieszał jej korale na szyi. Poczuł ciepło rozgrzanych szkiełek i tej sukienki, w której objawiła mu się na świecie. - Puść, Michał, nie trzeba - wzbraniała się, gdy chciał ją objąć i pocałować. - Nikogo tutaj nie ma. To już koniec dworca, koniec Świata -uspokajał jak przestraszone dziecko. - Mogłeś czapkę kupić, a nie dla mnie korale. - Nie cieszysz się? - Będę nosiła je tylko dla ciebie. Zobacz, mienią się różną niebieskością... 120 Wzięła je w dłonie i zaczęła im się bliżej przypatrywać, jakby coś sobie zaczynała przypominać. Potarła w palcach kuleczki i doleciał ją zapomniany zapach rzeki. - Takie podobne do tamtych z rzeki. Pamiętasz? - Też wydumałaś! - obruszył się. - Jak mogłyby to być tamte? Tamtych już nikt nie odnajdzie. My widzieliśmy je ostatni raz i od tamtej pory nikt ich już nie zobaczy. -Nie złość się ! Mnie tylko przypomniała się tamta rzeka. Dawno czy niedawno to było, jak myślisz? - Niekiedy zdaje mi się, że wczoraj, a kiedy indziej, że nigdy nie było żadnej rzeki ani korali oplecionych śliskimi wodorostami. Wydaje mi się, że byliśmy razem od zawsze. -Czarujesz znowu, mileńki... Tak dużo i ładnie mówisz, że zapamiętać wszystkiego nie mogę. A gdy próbuję coś sobie przypomnieć, wtedy ciebie nie ma przy mnie i nikt nie może mi tego powtórzyć. - Kiedyś pojedziemy w długą, daleką podróż - objął ją mocniej i przyciągnął do siebie. - Nie będziemy musieli chować się ani uciekać przed nikim, zejdziemy światu z oczu i zostaniemy tylko we dwoje. Pojedziesz? - Dlaczego nie można mieć żadnego swojego sekretu? Ktoś zawsze wypatrzy i zacznie innym rozpowiadać, jakby miał prawo mieszać się do czyjegoś życia. Ty, Michaś, to rozumiesz? - Nie ma po co zawracać sobie tym głowy! Udawajmy, że inni wciąż nie wiedzą, że znają nas tylko chmury, co nas razem widziały, ptaki i drzewa, które przypadkowo słyszały nasze wyznania, kamienie z młyna, ale one nie wydadzą nas przed nikim. - Gdybyś widział, jak ojciec patrzy czasami na mnie... - Wiesz, że w tej sukience widziałem ciebie po raz pierwszy? - Jeszcze nie zapomniałeś? - - Na zawsze będę pamiętał. Wierzysz? 121 -Wierzę, nie wierzę, wierzę... Nie wiem, z czego by tu powróżyć - zaśmiała się, a on zobaczył, że jej oczy nie są już smutne jak dawniej. Pachniało miodem, dopiero wyjętym z ula plastrem miodu, wokół którego brzęczą odstraszane dymnikiem pszczoły. I jeszcze pachniało wiosną w nasłonecznionych sadach. Błądząc palcami po sukience, czując jej ciało nasączone promieniami słońca, zaczął wyobrażać sobie, że jest ono sadem, po którym chodzi powoli i chce zapamiętać jak najwięcej, i chce przebywać w nim jak najdłużej. Niecierpliwie dotyka miękkich kwietnych płatków, pulsujących pod jego palcami, jeszcze nie całkiem zielonej liście zostawiają na opuszkach poranną wilgotność. Skądś zna ten ogród, skądś pamięta łagodny wiatr przelatujący między drzewami. "Musiałem zachodzić do tego sadu w wyobraźni skrytej poza pamięcią, bo teraz, gdy ocieram się o korę wiśni albo gruszy, coś zapomnianego wyłania się z mrocznej otchłani przypomnienia". Nina coś cicho szepnęła, czego nie dosłyszał, ale to mógł zaszeleścić przefruwający nad ławką motyl. Więc zanurzał się coraz dalej, pomiędzy okwiecone gałęzie, liście i pszczoły, potrącił korale, które odpowiedziały suchym trzaskiem, przypominającym pękanie nabrzmiałych pąków. Poczuł bicie jej serca i zdziwił się, że jest ono tak blisko i dokądś się spieszy, gwałtownie uderzając o skórę jego dłoni. "To przecież jest ona, czuję jej życie - pomyślał z przejęciem - mam jej życie pod swoimi palcami". I wtedy po raz pierwszy dotknął kobiecych piersi i w tej samej chwili poczuł przyłożone do szyi zimne ostrze noża, lecz nie uczuł bólu, tylko nieznany błogi skurcz, rozchodzący się po ciele. Przykrył dłonią znalezione jędrne jabłko. Odnajdywał na podniebieniu jego smak. Objął je mocniej, nie wiedząc, co dalej robić, gdy Nina raptownie szarpnęła się, odbierając mu z ręki jabłko. - Puść! Tutaj ktoś może zobaczyć! 122 Ciągle czuł we wgłębieniu dłoni nieduże jabłko, znalezione podczas wędrówki przez sad, czuł jego twardość i ciepło. - Ja całkiem niechcący, Promyczku - powiedział zawstydzony. - Nie dotykaj mnie! - syknęła. - Nie bądź zła, nic takiego nie zrobiłem. - Mało mamy biedy, że o nas rozpowiadają? Stała przed nim, jakby czekała, aż na nią popatrzy. Widział na piasku jej cień i białą nitkę zwisającą u spodu sukienki. Zastukały szklane paciorki korali. Nadal czuł jabłko trzymane w dłoni. Podniósł się z ławki i z lękiem popatrzył na nią. Jej oczy nie były takie chłodne i dalekie, jak się spodziewał. -Ja naprawdę, Ninka, niechcący, tak jakoś mimowolnie... - Nikt mnie jeszcze nie dotykał, ty pierwszy, Michał... - odezwała się szeptem. - Ty pierwszy mnie dotykałeś. Musisz o tym wiedzieć. - Wiesz, jesteś taka piękna. Chyba jeszcze nigdy ci tego nie powiedziałem. Po lekkim, narastającym drżeniu szyn i szeleście żwiru pod stopami, jakby pod torami i peronem krety przechodziły na drugą stronę miasta, domyślili się nadjeżdżającego pociągu. Gwizd lokomotywy zawirował w sennym bezruchu majowego dnia. Zobaczyli unoszące się nad drzewami pióropusze brunatnego dymu i wypełzającą zza zakrętu lokomotywę. Pociąg przetoczył się przed nimi, wzbijając okruszki piasku, wirując suchymi, zeszłorocznymi liśćmi i sypiąc zimnymi iskrami spod hamujących kół. Nie można mieć pewności, czy nie zauważeni odeszli z peronu. Ktoś przecież jednak mógł ich wtedy widzieć z okna pociągu. Jakiś nieważny szczegół - odcień jego koszuli, błysk korali, który mignął w przedziale, rozwiane włosy odwróconej dziewczyny - mógł zwró- 123 cić czyjąś uwagę. Mogli odbić się w źrenicy czyichś oczu i pozostać tam na dłużej. Komuś mogli przypomnieć jakiś niedawny albo nie pamiętany fragment życia, wywołać w kimś gorzki spazm nie spełnionej przeszłości lub nie zgaszonej tęsknoty. Nie ma pewności, czy nie zostali przez kogoś zapamiętani i czy ujrzany w przelocie obraz ich dwojga nie powróci do obcej pamięci w przedsennej pustej chwili, w nieznanym miejscu, w nieznanym czasie. Nie wiadomo, czy któregoś dnia nie pojawią się w czyimś przypomnieniu - i nadal będą stali na peronie, jakby nie umieli się rozstać, chociaż ich ławka na dworcu będzie już od dawna samotna. Za kilka godzin nad dworcem i peronem zatrzyma się księżyc i zetrze pozostałe po nich resztki cienia na piasku i drewnianym oparciu ławki. To ten sam księżyc, co teraz zatrzymał się przed moim oknem i rozgląda się uważnie, jak gdyby kogoś szukał. To ten księżyc kilkadziesiąt lat temu świecił nad Niną i Michałem w małej białoruskiej wiosce. Zawisnął w tej chwili nad Jeziorem Raduńskim i odłamki jego poświaty pełgają po stole i zapisanej kartce, kiedy on do niej mówi: „Wiesz, jesteś taka piękna...", a ona zbiera się, by coś powiedzieć, gdy do dworca zbliża się pociąg i przerywa albo zagłusza ich miłosne wyznanie. Pełnia. Drugi księżyc kołysze się na pomarszczonym od chłodu jeziorze. Pachnie przekwitającym wrzosem i wilgocią lasu. Słyszę jakieś głosy - śpiewy? wołania? westchnienie czapli w szuwarach? -i wychodzę na taras. Nasłuchuję, bo może to mnie ktoś przywołuje z Mlecznej Drogi lub zza dalekich buków po drugiej stronie wody i chce podpowiedzieć inną wersję przeszłych zdarzeń. Ale to nie głosy Niny i Michała. Niekiedy jednak czuję na sobie czyjś wzrok, czasami mniej, czasami bardziej ocieram się o czyjeś obserwujące spojrzenie, czyjś oddech niespodziewanie przeleci po włosach, zaszeleści w gałęzi dzikiej róży zawieszonej u powały, strąci ze stołu ołówek. Czyje to spojrzenie, czyj oddech? Księżyc przystanął pośrodku okna. 124 Był taki czas, kiedy tylko on swoim światłem rozjaśniał wieczory i noce, a dzisiaj zamiast niego świecą sztuczne księżyce telewizorów i komputerów. Jeszcze wtedy mówiono na niego "miesiączek", i gdy wymawiam parę razy jego stare imię, czuję smak czegoś ciepłego, dobrego i przyjaznego. A on już dawno odszedł ze strof wierszy i kart powieści, nikt już w książkach nie romansuje ani nie tęskni przy jego bezcelowym blasku. Tak nagle zapomnieliśmy o nim i na dobranoc nie odwracamy się w jego stronę, by podziękować, że zamknął za nami jeszcze jeden dzień, i nie zaklinamy go, by kiedy będzie budził słońce, ptaki i liście, poprosił tam, gdzie trzeba, o trochę lepszy dzień następny. A może on już utracił swoją moc? A on - ten księżyc, ten pradawny miesiączek - tego lata pojawia się na niebie jakby skurczony i bezradnie przechodzi z jednej strony nieba na drugą, żeby zdążyć przed wpół do piątej, niczym podróżny śpieszący się na wczesny poranny pociąg. Sam już chyba uważa siebie za zbędnego w naszym życiu, wie, że nagle przestał nam być potrzebny i zamiast niego wymyśliliśmy sobie inne światło, pod którym coraz marniej śpimy, spod którego coraz bardziej zmęczeni wstajemy. A co będzie, gdy którejś nocy nie pokaże się już więcej na niebie? Czy poczujemy wtedy, że czegoś nam w nocnym pejzażu brakuje, ale nie bardzo będziemy mogli sobie przypomnieć, czego...? Nagle zaczęli biec, jakby musieli gdzieś zdążyć albo jakby czuli, że zostało im coraz mniej czasu. Biegli rozgarniając wysokie trawy, płosząc polne świerszcze i odpoczywające w słońcu motyle. - Poczekaj, brakuje mi tchu - mówi Nina. - Mnie też, ale biegłaś tak lekko, że wstydziłem się powiedzieć - wyciera pot z twarzy pękiem dzikiego szczawiu. 125 - Gdzie my jesteśmy, to już chyba nie nasze pola? - Czy to ważne, gdzie jesteśmy? To pierwsza wiosna w naszym życiu. - Jak to pierwsza? - spogląda w niebo przeplecione białymi węzłami obłoków. - Jak ty liczysz? - Dla mnie pierwsza. - Przemawiasz się ze mną specjalnie. - Niech ci będzie, że druga, ale trochę niepełna. - Teraz już nic nie rozumiem. - Bo ja liczę po swojemu. - Jakieś sekrety chowasz przede mną - mówi z udawaną złością. - Nie domyślasz się, Promyczku? Liczę podług naszego kalendarza, twojego i mojego. Dlatego dla mnie to pierwsza w życiu prawdziwa wiosna. -Jeszcze nam chyba nie pora liczyć czasu... -Ale wtedy czuję, że jesteś, że coś trwa - przybliżył się do niej. - Jak wskazówki w zegarku przesuwają się pory roku, miesiące, fazy księżyca, wschody i zachody słońca, południe i północ, dni, kiedy widzieliśmy się, i kiedy nie zobaczyliśmy się nawet przelotnie. To jest mój kalendarz. Kotliną między pagórkami porosłymi karłowatą brzozą płynęła rzeka, jak gdyby ze środka widnokręgu. Z tego miejsca widzieli tylko jej brunatne, połyskujące zakole, przypominające zgiętą w łokciu rękę, na której gdy się jest zmęczonym, układa się głowę. Biały samotny ptak - a może skrawek obłoku - prze-frunął na drugi brzeg i zmieszał się z bielą brzozowej kory. Na stoku pagórka leżało kilka szarych głazów, nie mających siły stoczyć się do rzeki. - W tym miejscu pewnie dawno nikogo nie było. Wygląda na zapomniane, nie widać, żeby ktoś tu przychodził, nawet nie odzywają się ptaki. Jesteśmy tutaj chyba pierwszymi ludźmi. Wszystko przy tobie staje się pierwsze. 126 - Z tamtych pagórków na pewno widać naszą wioskę. Wiesz, nie mam pewności, czy już kiedyś nie widziałam takich kamieni, jakby przeniesionych ze starego cmentarza - usiadła na najbliższym głazie, porośniętym zielonkawym mchem. - Czy czasem nie tędy uciekaliśmy, bo rozeszło się po ludziach, że Niemcy mogą w nocy spalić wioskę? - Nie potrafisz zapomnieć o wojnie? - przysiadł przy niej. -I ja też mam niedobre wspomnienia. - Mogliśmy nie przeżyć, mogliśmy... Aż strach pomyśleć, ilu ludzi już nie ma pomiędzy nami przez wojnę. - Mojej matce wojna niekiedy strasznie się śni. Wiele razy słyszałem, jak krzyczała przez sen. - Za dużo tutaj się przypomina. Wszędzie, gdzie nie pójdziesz albo nie popatrzysz... - To już, Ninka, wszystko przeszło, niczego nie odwrócisz. - Czy tak musiało być, powiedz? Na co to było potrzebne? - Nie wiem, czy ktoś umie na to odpowiedzieć. Nie wiem... Bawił się kosmykiem jej włosów, miękkich jak puch dmuchawca i raptem zakłuło go w myślach to, o czym przed chwilą wspomniała - ucieczka pomiędzy kamieniami, które nie mogły dać schronienia, podpalone domy, strach tutejszych wojennych nocy. Nie potrafił tamtej Niny zobaczyć, nie mógł wyobrazić sobie, że mogła bać się, uciekać, tracić siły. Nie wyobrażał sobie jej włosów rozwianych ze strachu, tych włosów, których miękkość czuł teraz w palcach. - To od tamtej nocy w polu zaczęłam chorować. -Już wszystko będzie zawsze tylko dobrze, zobaczysz. .»; - Czujesz, jaki zimny ten kamień? Chyba nikt nigdy na nim nie siedział. -Zaraz go ogrzeję, poczekaj, zaraz będzie ciepły. Stanął przed nią i położył dłonie na jej ramionach. Spojrzała na niego zaskoczona i zobaczył swoje odbicie w brązowych źre- 127 nicach. Poczuł, że trzyma już nie tylko jej ramiona, ale i dawny polodowcowy głaz, na którym ona siedzi, i zbocze pagórka kwitnące poziomkami. Nina zdjęła ręce z kamienia i nieśmiało przytuliła do jego pleców, a Michałowi przypomniało się, że jej dłonie na swoich plecach na pewno już kiedyś śnił albo pamiętał z przedsennych pragnień. W tej chwili wszystko było obok, istniało poza nimi, stawało się przypadkowymi rekwizytami i świadkami: obłoki, których nie ścigał żaden wiatr, ptaki skryte w listowiu, ciemna woda zastygłej rzeki, uśpione ważki na tataraku. Nic nie istniało, świat pustoszał, teraz tylko oni i pradawny omszały kamień wypełniali świat. Zaszczebiotał jakiś ptak, lecz zaraz umilkł, zawstydzony swoim natręctwem. Osunęli się w twarde trawy, zapadli w głąb ziemi, przed światem zasłaniał ich chłodny cień kamienia. - Trzymaj mnie mocno, nie wypuszczaj mnie - szepnęła. - I ty przytul się do mnie najsilniej jak potrafisz. - Tak, miły! Całe życie ciebie pragnę. Wysoko nad nimi była tylko trawa pachnąca nieznaną wonnością. Tylko kamień i trawa rozumiały sens ich gorączkowych szeptów, podobnych do tkliwej skargi lub cichej, urywanej z braku tchu modlitwy. Jej piersi twardniały od jego dotyku i wypełniały wnętrze dłoni ciepłą wibracją. Poczuł pod palcami rozkwitający pąk, usiłujący przebić się przez sukienkę. - Wstydzę się - szepcze Nina z zamkniętymi oczami. - Zakryj oczy i nie patrz na mnie. - Wyobrażałem sobie ciebie taką, jaka jesteś teraz - uspokaja ją. -Wyobrażałem sobie nas leżących w dzikich trawach albo na łąkach w cieniu leszczyny, przez której listowie z ledwością sączy się słońce. Nie zamykaj oczu, proszę cię... - Zapamiętam wszystko nawet z zamkniętymi oczami, zapa miętam więcej niż twoje dotykanie i oddech, który zostawiasz na moich włosach. 128 - Nie mogłem doczekać się, kiedy położymy się obok siebie. Czuję, że jesteś, ale nie mogę do końca uwierzyć, że to wszystko naprawdę jest. - Ale czy tak można, Michaś, czy to nie grzech? - Miłość to nie grzech i szczęście przy tobie to nie grzech. - Słyszysz? Serce we mnie bije jak oszalałe. - Tak już będzie zawsze biło, Ninka, do końca naszego życia. - Czy to rzeka tak nagle zaczęła szumieć, jakby wyrywała się z brzegów? - Słyszę tylko twój oddech. Rzeka jest daleko, a może już nie ma jej wcale. - Twoje ręce są takie łagodne, jakby dotykał mnie ciepły wiatr. - Kocham cię, miła, ponad wszystko... Powiedz mi, że nie śnię i że tak będzie zawsze. - Nie, to nie sen, mileńki. Widzę źdźbła trawy odciśnięte na twoim policzku, czuję na ustach sól z twojej szyi, niebo nad nami jest całkiem białe. W jej miodowych oczach dostrzegł jakieś odbijające się światło, które na pewno nie było odpryskiem słońca. Zdało mu się, że to jakby nie jej oczy, które znał i które patrzyły na niego, nawet gdy nie było jej obok. Teraz patrzyły na niego z jakimś niespokojnym pragnieniem, a może było w nich przeczucie czegoś, czego jeszcze nie znali, a co nadchodziło z każdym oddechem i dotykiem. Jej piersi i jej ciało odpowiadały na jego najlżejszy dotyk i jego skóra poddawała się jej palcom, niecierpliwie błądzącym po nim. - Już dosyć, Michaś, już nie, już wystarczy - szepcze, przyciskając go mocniej do siebie. - Jeszcze nie teraz, proszę cię, nie dzisiaj... - Nie bój się, nic złego się nie stanie - uspokaja ją cicho. -To będzie początek naszej wędrówki do czekającej na nas wiecz- ności. 129 - Boję się, bardzo się boję, chyba się zaraz rozpłaczę... - Jestem przy tobie, Promyczku mój. Przecież widzisz, jak cię mocno trzymam, więc nie bój się. - Chociaż zasłoń niebo. Niech na nas nie patrzy. I rozchylił z jakąś lękliwą czułością jej nogi, jak pędy młodej wikliny i uczuł pod sobą jej ciało, znieruchomiałe nagle w trwożliwym oczekiwaniu. Jej dłoń uczepiła się omszałej ściany kamienia, jakby wierzyła, że ta odbierze od niej choć trochę lęku przed czymś niewiadomym, co czuła, jak nadchodzi w drżeniu drugiego ciała, które pierwszy raz było tak blisko. Słyszała swoje imię wymawiane rozedrganym szeptem i też zaczęła szeptać jego imię. Z każdą chwilą zdawało jej się, że płomień rozpalający się gdzieś w środku spopiela sukienkę i jego koszulę i jeszcze trochę, a zacznie płonąć wokół nich trawa. A potem poczuła gwałtowny, bolesny płomień i krzyknęła, próbując się wyrwać, jej paznokcie wbiły się w jego plecy i przestała czuć ból, który teraz zamienił się w jakąś wilgotną słodkość. Odrywali się od trawy i unosili ponad obłoki, dotykając uśpionych gwiazd. On coś szeptał niezrozumiale, a może był to szmer wiatru znad rzeki. Ona odezwała się cichym łkaniem, choć mogło to być tkliwe westchnienie głazu. Czuła jak po nią przychodził i odchodził na krótko, żeby przynieść nowy płomień. Coraz szybciej, coraz gwałtowniej otwierał przed nią szczeliny nieba, a jej zaczynało brakować oddechu i myślała, że oddycha już tylko płonącym powietrzem i osuwa się pod nią ziemia. Uczepiła się kamienia, krzycząc i z jego ust usłyszała echo swojego krzyku. Chce wciąż krzyczeć, żeby jeszcze nie odchodził i nie zostawiał jej samej w wymarłym niebie, ale nie może wydobyć głosu, zapada się w jego usta przykrywające jej wargi, jakby oddawał jej swój oddech. Otwiera lękliwie oczy i uspokaja się, widząc jego twarz nad sobą. - Co to, Ninka, było? Gdzie byliśmy, Promyczku? 130 - Może lepiej nie wiedzieć, skąd teraz powracamy? Leżeli przy sobie, jak pragnęli tego od dawna, czekając aż uspokoją się im oddechy. Wciąż czuł na sobie falowanie jej ciała i chciał nauczyć się na pamięć tego krzyku, który wyrwał z niej niedawno, chociaż wiedział, że ten jej krzyk będzie już słyszał nieustannie. Niebo nad nimi wciąż kołysało się, jakby zaraz miało oderwać się i spaść na nich, nadal chyba kołysała się też pod nimi ziemia, a oni już może zaczynali szukać się w przyszłych wspomnieniach. - Wstydzę się, nie patrz na mnie - mówi, gdy znowu pochyla się nad nią, zasłaniając ręką oczy. Zobaczył, że ona wciąż ściska w palcach zdrapany z kamienia mech. - Jeszcze ciebie czuję, Nina, choć może to wszystko nam się zdawało. Chyba musieliśmy zasnąć, otumanieni zapachem traw i magią tego kamienia, co leży tutaj od pierwszego dnia stworzenia. - To na pewno nie był sen. Sam dobrze wiesz, że w snach się nie grzeszy. - Przecież zostanę twoim mężem. Pamiętasz, jak powiedziałem ci na początku? - To co, że pamiętam? - usiadła, poprawiając sukienkę. - Dlaczego posmutniałaś? Mileńka, ja tak ciebie kocham! - Co z nami będzie, Michaś? Gdzie my się podziejemy? H - Ty płaczesz? - przytulił ją. ;.' - Widocznie chcę płakać, bo łzy same idą mi z oczu. - Zobaczysz, że wszystko się ułoży. Słuchaj, ja nie wymyśliłem sobie, że będziemy szczęśliwi. Ja wierzę, że będziemy najszczęśliwsi na świecie. - Ciągle czegoś się boję. Mam jakieś czarne sny, których po przebudzeniu nie pamiętam, ale wiem, że śni mi się coś strasznego. 131 - Może boisz się, że twoja choroba wróci? - O tym też myślę, Michaś, lecz czasami dopadają mnie jakieś złe przeczucia. - To chyba wtedy, kiedy nie myślisz o mnie - zaśmiał się, otwierając jej dłoń, wewnątrz której były zielone nitki mchu. - Pokochałam ciebie, miły, na zawsze i nie przestaję o tobie myśleć, bądź spokojny. Teraz jej usta miały inny smak. Miały smak źródlanej wody wypływającej spod splątanych korzeni sosen. Gdzieś odezwała się kukułka, i nie odrywając się od siebie, słuchali jej kukania. - Policzyłaś, ile razy nam zakukała? - Za późno ją usłyszałam. A ty liczyłeś? - Na pewno wykukała nam szczęśliwą wieczność. - Ty znowu swoje - odsunęła się od niego, strząsając przyczepiony do palców mech. - Myślę, jak przeżyję dzisiejszy dzień po tym, co się stało, a ty ciągle mówisz o niepojętej wieczności. - Pomyśl, że stało się między nami coś pięknego i zapamiętaj na wie... i zapamiętaj to na zawsze. - Zapamiętam, miły, tego chyba nie będzie można nigdy zapomnieć. - To nasz pierwszy raz, Ninoczka. - Szkoda, że nic ciągle na nowo nie może być pierwsze. - Wszystko z tobą jest i będzie pierwsze... Jestem pewien, że my pierwsi kochaliśmy się pod tym kamieniem i w tej trawie. Przyjdę jutro i wykuję na nim nasze imiona. - Powiedz, że tego nie zrobisz. - Dlaczego? - Wystarczy, żebyśmy oboje nie zapomnieli. Nie chcę, żeby pamiętać miał o nas tylko kamień. - Chciałem to zrobić dla ciebie. - Nie zostawiajmy lepiej po sobie takiej smutnej pamiątki - pochyliła się nad nim i zaczęła zapinać guziki jego koszuli. 132 - Jak to - smutnej pamiątki? Czemu smutnej? - Od razu pomyślałam, że to byłby nasz kamień nagrobny, a ja tego nie chcę... Jej włosy już zdążyły nasączyć się tym zagadkowym zapachem trawy, jakiego więcej w życiu nie spotka, którego nie będzie mógł nigdzie odnaleźć, który już zawsze będzie go prześladował. W pobliżu kamienia nieśmiało cykały świerszcze. "Jesteśmy sami na świecie i tak moglibyśmy już na nim pozostać - mówił w myślach do niej. - Taki cichy jest przy tobie świat i nic nie może spłoszyć naszej miłości. Jesteśmy teraz niczym ptaki w gnieździe uwitym obok przypadkowego kamienia. Zamykam oczy i powraca gwałtowne oślepienie, gdy zanurzałem się w ciebie i czułem otwieranie się pod nami ziemi, i kiedy potem kołysaliśmy się razem na falach niecierpliwego wiatru, niosącego nas w jakąś szczęśliwą krainę, o której dotąd nie wiedzieliśmy. Już nigdy nie popatrzę na żadną dziewczynę, już nigdy nie zabije mi mocniej serce, jak tylko przy tobie, już tylko my dwoje, na wieczność dwoje". Obudziła się pierwsza i ostrożnie, żeby nie zbudzić Michała, podniosła głowę z jego piersi. Usiadła opierając się o ciepły mech na kamieniu. Na drugim wzgórzu, pomiędzy brzozami, mignął cień spłoszonej sarny. Po rzece niósł się zmęczony śpiew kobiet, wracających z dalekich pól. Biała blizna rozdzierała niebo na połowę i zbliżała się do słońca. "Coś dziwnego stało się dzisiaj" -dotknęła swojego brzucha. "Nadal czuję, jakby we mnie jeszcze był, poruszał się w środku z jakimś onieśmieleniem, odchodził i powracał, rozniecając ogień na nowo, przynosił zapomnienie o wstydzie i zgrzeszeniu, otwierał mnie niby wilgotną muszlę, a ja czułam, że stajemy się jednym ciałem i resztkami sił broniłam się, żeby to się nigdy nie skończyło, żebyśmy nie przestali lecieć do wieczności, jak powiedział i już prawie rozumiem, o czym mówił. Może w tej chwili mnie śni, jego rozchylone usta uśmiechają się we śnie, a ja je- 133 stem tak blisko i zaczynam być zazdrosna o tamtą siebie z jego snu, bo jeszcze czuję i chyba nigdy nie przestanę czuć tej świętej chwili, gdy stawałam się kobietą. To jest tylko moje i jego - do końca, tylko nasze, już zawsze nasze..." Po paru krokach uczynionych w milczeniu odwrócili się i popatrzyli na kamień, pocięty bliznami majowego słońca. Na trawie obok niego widzieli ocienione wgłębienie, które po sobie zostawili, ich pierwszy ślad odciśnięty w przestworzach, co pozostanie, dopóki nie przyjdzie wiatr, żeby podnieść wszystkie trawy w dolinie i tylko w ich dobrych lub trudnych wspomnieniach to znamię przy głazie wypalone przez ich ciała będzie takie, jakim zapamiętują w tej chwili. - O czym myślisz? - pyta cicho Michał. - Pewnie o tym samym, co ty - odpowiada mu jeszcze ciszej. - Nie myślałem, że to stanie się dzisiaj i tutaj. ». - Czy nie pomyślisz o mnie źle? - Co ci przyszło do głowy, Ninka? !- Sama nie wiem, czemu robi mi się coraz smutniej. -Tak dużo takich chwil nas czeka - przytula ją i gładzi po zroszonym policzku. - Teraz na pewno mnie zostawisz, jutro już na mnie nie popatrzysz ani za mną nie zatęsknisz. - Dlaczego tak o mnie myślisz? - Ja cały czas czegoś się boję, ja chyba nie potrafię żyć - ociera łzy jego koszulą. - Co tobie, Promyczku? - Nic takiego, mnie zawsze chce się płakać, kiedy inni się śmieją - patrzy na niego oczami, w których pływają drobinki miodu albo bursztynu i szybko odchodzi. Szła przed nim zarośniętą suchym zielskiem ścieżką. Natrafił w kieszeni na dwa wykruszone papierosy i coraz mocniej chciał zapalić. Zerwał gałązkę młodej brzozy, rozgryzł ją i poczuł go- 134 rycz wiosennej kory zmieszaną z kropelkami słodkawego soku. Z podmokłej, zażółconej kaczeńcami doliny poderwały się z drewnianym klekotem dwie pary bocianów i poszybowały ku rzece, ciągnąc za sobą długie czerwone pręgi nóg. Zajęty zrywaniem rumianków, na krótko stracił ją z oczu. Ale wiedział, że jest gdzieś obok, może schowana za pniem starej brzozy albo skryta wśród paproci, bo słyszał nuconą przez nią piosenkę o róży i kalinie. Przyspieszył i nagle usłyszał ją za sobą. - Mówiłam, że mnie wkrótce nie będziesz poznawał - śmiała się, podbiegając do niego. - I kwiatów już dla innej narwałeś. - Przecież są dla ciebie... - Znowu okłamujesz, jedyny - zarzuciła mu ręce na szyję. -Lepiej żebym została starą panną. - Chyba wolę, kiedy jesteś smutna, bo teraz nie wiem, czy żartujesz, czy mówisz poważnie. - Żartuję poważnie, szczęście ty moje. Daj mi rumianki, zachowam je na nasz ślub. Jakiś nieduży ptak z niebieskimi pasemkami na skrzydełkach skakał po zieleniących się gałęziach i nie zwracając na nich uwagi melodyjnie poświstywał. Niespodziewanie przefrunął tuż nad jej głową, ocierając się prawie o włosy. Nina zasłoniła się bukietem, lecz zięba już zdążyła przefrunąć na następną brzózkę, nie przerywając śpiewu. Obejrzała się za ptakiem i w tym momencie Michał spostrzegł na jej sukience coś, co najpierw wydało mu się pogniecioną smugą słońca wylatującą spomiędzy drzew, ale po chwili zrozumiał, że to jednak nie słoneczny odłamek, tylko jakby kiść czerwonych porzeczek albo drobne płatki dzikiej róży przyklejone do jedwabiu. Wtedy poczuł, jak w jego krtani zaciska się jakaś gorąca pętla czułości. Szła przed nim i widział wyraźne czerwone jagody na jasnej sukience. "Jednak coś naprawdę stało się między nami i ona wstępuje na wzgórze nie wiedząc, że niesie na sobie ślady pobytu w nieznanej dotąd chwilowej wieczności. Mu- 135 szę ją zatrzymać, jakoś muszę jej o tym powiedzieć" - myślał w popłochu, a ona, jakby słysząc jego myśli, odwróciła się i pomachała do niego ręką z szybko zwiędłymi polnymi kwiatami. - Chodź popatrzeć, jaki stąd rozchodzi się ładny widok. - Posłuchaj mnie, Ninka - poczuł łagodne drżenie jej ciała, gdy ją dotykał. - Nie wiem, jak o tym powiedzieć, ale... - Nic nie mów - położyła palec na jego wargach. - Czasami boję się twoich myśli, choć od dzisiaj już wszystko mi jedno. Tylko wpierw zobacz, a później wszystko powiesz, wszystko, co chcesz... Widzisz, to przecież kawałeczek twojego i mojego świata, gdzie będziemy do końca żyć. - Tak, do końca żyć - powtórzył za nią. - Tylko widzisz, my najpierw musimy coś zrobić z twoją sukienką... - Z moją sukienką? Co ci przychodzi do głowy? - Ty chyba masz poplamioną czymś czerwonym sukienkę. Tak przecież nie możesz wrócić. - Widać mocno? - Najpierw pomyślałem, że to błysk słonecznego promienia, który zaraz zniknie. - Poznałbyś, który to był kamień? - zapatrzyła się na dolinę. -Jeszcze czuję pachnący na nim mech. Wrócimy kiedyś do niego, powiedz? Potem zeszli do rzeki i znaleźli jej łagodny brzeg. Rzeka płynęła cierpliwym nurtem, jakby nie chciała dalej płynąć lub chciała dokładnie przyjrzeć się im dwojgu, kiedy boso zaczynają wchodzić do wody, a może zamarła w niemym przerażeniu, czy aby oni nie chcą tutaj utopić swojej miłości i przerwać szybciej zapisanego im losu, jak zrobiło tylu przed nimi i uczynią jeszcze następni. Jednak po ich odbiciach w ciemnym zwierciadle można było odczytać, że nie przyszli, aby opuścić się w muliste dno, usłane zapomnianymi kamieniami, zwęglonymi olszynami i brzozami, szkieletami zwierząt i ptaków, pomarłymi małża- 136 mi, skorupami naczyń, guzikami ze zbutwiałych ubrań, zardzewiałymi szczątkami broni, co nie zdążyła zabić albo uśmierciła za dużo, drewnianymi konikami na biegunach z przerwanego dzieciństwa. Nie wyglądali na takich, co przyszli tutaj po umieranie. Ich krótki pocałunek nie wydawał się ostatnim; on chciał dłużej zatrzymać jej usta na swoich, ale dziewczyna odsunęła twarz i niespokojnie popatrzyła na przeciwny, wysoki brzeg, podziurawiony czarnymi otworami jaskółczych gniazd, być może spłoszył ją tylko plusk ryby przy brzegu. Twarze tych, co przychodzą nad wodę po śmierć są inne i sama rzeka nie chce ich zatrzymywać ani na chwilę życia dłużej, lecz próbuje odepchnąć od siebie nagłą falą lub raptownym wirem w cień grawerowany nadbrzeżnymi drzewami, nie patrzy w twarz i nie wsłuchuje się w ostatnie słowa czy przedśmiertne westchnienia. A przed nimi rzeka spowalniała, uspokajała fale, rozjaśniała toń, stawała się zwiewna jak sukienka, którą dziewczyna właśnie unosi, jakby chciała ją z siebie zdjąć, lecz ona tylko przesuwa w palcach niebieskawy materiał czegoś na nim szukając. I chyba znajduje, bo pochyla się, żeby lepiej przyjrzeć się temu, co znalazła na sukience, on także się nachyla, coś jej mówi, czego ona nie może dosłyszeć albo zrozumieć, bo spogląda na niego, przecząco potrząsając głową. Nisko nad wodą, niczym czarna, prędka błyskawica, przeleciało stado jaskółek, by zniknąć po chwili w szczelinach drugiego brzegu. Ona znowu przecząco kręci głową, nie broni się, kiedy on ją obejmuje, jakby chciał z nią zatańczyć w rzece, a może tańcząc przejść rzekę, nie opiera się, tylko zatapia się w zagłębieniu jego ramion. Woda kolejny raz zanosi się kobiecym śpiewaniem, podobnym do zmęczonej litanii. Dziewczyna chwieje się, gdy chłopak wypuszcza ją z objęcia, lecz w porę ją chwyta i prowadzi bliżej brzegu. Schyla się ku sukience i nabierając wody w skuloną dłoń zaczyna czyścić ciemne plamki, które ona przedtem odnalazła, 137 - Nie chce schodzić - powiedział. - Chyba nie zejdzie. Klęcząc w rzece nabierał w ręce mokry piasek i rozcierał na sukience, co chwilę spłukując wodą, i oglądał pod światło. Trochę rdzawej wody zaczęło skapywać z sukienki, mieszając się z płynącą wodą rzeki. Rdzawe ziarenka opadały z powrotem do wody i dalej na dno. Rdzawy strumyk spływał po jej wysoko odsłoniętych nogach. - Zaraz nie będzie żadnego śladu - uspokoił Ninę. - Pewnie już wystarczy. Chyba nikt nas tutaj nie podglądał? - Nie chciałabyś zostawić jednej czerwonej kropelki na zawsze? - Myślę, że to niepotrzebne, wystarczy pamiętać. Ławica szarych obłoków nadpłynęła znienacka zza lasu na tamtym brzegu, przysłaniając słońce i toń rzeki pomarszczyła się szybko. W oddali, pewnie jeszcze po litewskiej stronie, słychać było głuche dudnienie, niesione przez echo i obłoki. Michał ostatni raz potarł piaskiem sukienkę i spłukał pociemniałą wodą. Rzeka zaszemrała niespokojnie, przyspieszając bieg. Pomiędzy podmytymi korzeniami drzew zbierała się biała grzywa piany. Następna gromadka jaskółek z niecierpliwym szczebiotem prze-frunęła rzekę i zniknęła w gliniastej skarpie. A śpiew kobiet ciągle niósł się po wiosennej wodzie. Ich już nie było przy brzegu. Oddalali się pospiesznie, spłoszeni przybliżającymi się pomrukami pierwszej tegorocznej burzy. Obejmował ją, jakby chciał przenieść przez zarośnięte pagórki, nie wydeptane drożyny, zaorane pola, nieoczekiwane strumienie. Stawali się plamką w przestrzeni, kropką któregoś wersu o sobie, wirującym we wszechświecie okruchem, aż po chwili zniknęli w ocierających się o wzgórze obłokach. W trawie przy brzegu pozostało kilka rdzawych kropel z pokrwawionej sukienki, które niedługo zmyje deszcz. Wiatr rozkołysał gałęzie olszyn i przybrzeżne szuwary. Samotna jaskółka sza- 138 motała się z jego gwałtownymi podmuchami, usiłując dofrunąć do gniazda. Niebawem ziemia zatrzęsła się od narastających trzasków pękającego nieba. Od przedwczoraj coś prześladowało ją natarczywym podszeptem niepokojącego przeczucia, żeby nie szła na wieczorynkę, chociaż dzisiaj był dzień jej urodzin. Południe przeszło i już tylko parę godzin pozostało do zachodu słońca. Wpatrywała się w drgające na ceglanej posadzce okruszki rtęci i czekała, aż uspokoi się w niej nie odgadnięte zalęknienie, wędrujące z dołu do góry. Pod dachem kwiliły przebudzone jaskółcze pisklęta. Majowy wiatr pachniał świeżym jaśminem. Strach na wróble opierał się o studnię, jakby nie miał siły wejść na pobliską czereśnię. "Więc mam już osiemnaście lat - próbowała zagłuszyć niespokojne myśli. - Dziewiętnaście lat to mało czy dużo? Czasami nie wiem, jak mogły tak prędko przeminąć, że wydają się zaledwie trzepotem motylich skrzydeł nad kwitnącymi malwami. Rok temu, przy końcu maja, szykowałam się do wyjścia ze szpitala i teraz myślę, że to było w jakimś innym albo cudzym życiu. Bo chyba żadna wróżka nie umiałaby przepowiedzieć tego, co mnie spotkało przez następne miesiące, gdy świat całkiem się dla mnie odmienił i zrozumiałam, że żyłam dotąd jak pod szarym słońcem, bo teraz świat często aż drży w moich oczach od nadmiaru jasności. A może jest tak, że kończę siedemnaście lat i jeden rok? i Osiemnaście lat przeżytych przez jakąś drugą Ninę i rok przeży-'ty przeze mnie, ale już blisko Michała. Ja też mogę powiedzieć to, co kiedyś mówił do mnie. Tak, dla mnie też wszystko przy nim staje się pierwsze. On nie wie o moich urodzinach i powiem mu o nich dopiero pod koniec zabawy. Dzisiaj mam swoje urodziny i nie chcę więcej słuchać tych niedobrych myśli, bo często tak 139 jest, że kiedy człowiek chce się czymś nacieszyć, to nie wiadomo skąd zaraz napływa na niego załzawione powietrze". Ten podszept, niczym powiew chłodnego lęku, otulił niespodziewanie jej plecy właśnie przedwczoraj, gdy pieliła krzaczki ruty, od lat rosnące w tym samym kącie ogródka, a posiane jeszcze przez babcię Adelę. I nagle poczuła na sobie czyjeś spojrzenie i zimno nieznanych oczu przeniknęło przez nasłonecznioną sukienkę. Obejrzała się za siebie, gotowa do krzyku albo obrony, ale nikogo w pobliżu nie było, tylko na podwórku siostra grała w klasy, trajkocząc dziecięcą wyliczankę. Powróciła do przerwanego pielenia, lecz po chwili wraz z chłodem niepokoju odezwało się przyspieszone łopotanie serca i mroczny strach podszedł jej do krtani. Coś zbierało się w niej, jak niechciany płacz i narastało niepojętym żalem za czymś straconym, czego przypomnieć sobie nie mogła, a tylko czuła jakieś niepamiętane utracenie. "Chyba to nie od zapachu tych żółtych kwiatów - chociaż babunia nazywała rutę zielem smutku - ale żeby ona aż tak otumaniała? Co to może znaczyć, jeżeli cokolwiek znaczy? Czy z niedobrą wiadomością ktoś tutaj nadchodzi? Czy to czyjś zabłąkany duch krąży między domami? Może po dziewięciu miesiącach dusza Romejki przyszła pożegnać się z naszą wioską i odejść z niej już na zawsze? Ktoś przecież mówił, że dusza umarłego jeszcze tuła się po świecie przez dziewięć miesięcy, tak jak dziewięć miesięcy czeka się do wyjścia na świat. Czyżby już tyle czasu minęło od śmierci organisty? A kiedy przypada rocznica naszego Olesia, zdaje się, że wiosenną porą skaleczył się na szkle w tym ogródku i poszło śmiertelne zakażenie? Może to trzyletni Oleś skądś daje jakiś znak albo tylko boi się, że o nim zapomnimy? Teraz nawet nabożeństwa za niego odprawić nie można..." Podniosła się znad wilgotnej od nadrannego deszczu grządki. W niedawnej plebanii bieliły się świeżo pomalowane okiennice, 140 na ścieżce leżał przewrócony klęcznik, jak resztki odłamanych drewnianych schodów do nieba. O księdzu krążyły po wsi niesprawdzone i często sprzeczne wiadomości, a pani Maria podobno zamieszkała u krewnych pod Nowogródkiem. Na strychu w domu Niny wciąż jeszcze zalegały tłumoki z pościelą i bielizną, stały krzesła i dębowy stół, leżały książki i parafialne księgi, które dzięki chwilowej nieuwadze nadzorujących urzędników udało się wynieść z plebanii. W skrzyni, na stercie naczyń, leżał przedziurawiony globus, o komin stał oparty zielony rower z bagażnikiem, do którego prętów nadal była przywiązana stara teczka proboszcza. W pokoju w szafie wisiało jego zimowe palto z karakułowym kołnierzem, którego w pośpiechu nie zdążył na siebie założyć tamtej nocy i już później nie można go było podać, więc pani Maria parę razy wracała z Lidy z płaszczem przewieszonym przez rękę. Przy obrazie Matki Boskiej Ostrobramskiej, na półeczce, pomiędzy pęczkiem zeszłorocznych ziół i parą lichtarzy, ojciec położył brewiarzyk księdza Gudejki. Któregoś dnia Nina bezwiednie sięgnęła po brewiarzyk, ale nie miała śmiałości go otworzyć, jak gdyby bała się, że może zetrzeć pozostawione na cieniutkich kartkach ślady księżowskich palców i naruszyć jakąś nieznaną tajemnicę. Trzymała przez chwilę w dłoni niedużą książeczkę z odciśniętym na okładce, ledwie już widocznym krzyżykiem, a gdy chciała modlitewnik odłożyć na półkę, wypadły z niego dwa gazetowe płatki. Kiedy je podniosła, ze zdziwieniem zobaczyła, że są to wycięte z jakiejś wileńskiej gazety nekrologi z wojennymi datami i nie znanymi jej nazwiskami zmarłych. Na odwrocie nekrologów spostrzegła ogłoszenia o sprzedaży i nie mogła sobie wyobrazić, że w Wilnie w lutym 1942 roku ktoś myślał o sprzedaży, a ktoś inny czytał z myślą o kupnie: ręcznej maszyny do szycia i samowaru, płaszcza karakułowego na średnią i szczupłą osobę, dużego, taniego fortepianu, łóżka na siatce, maszyny do szycia "Singer", czarne- 141 go futra męskiego na lirach na wzrost średni, damskiego palta zimowego, watowej kołdry i używanych męskich butów, cztery i pół metra jedwabiu kremowego na suknię i bluzkę, składanej szafy, kolejnego fortepianu, śniegowców numer pięć i zamszowych pantofli numer trzydzieści siedem. Wkładając z powrotem gazetowe wycinki, dostrzegła między prawie przezroczystymi kartkami brewiarza czarne okruszki machorki i zasuszoną gałązkę mięty. W tym momencie jej palce same powędrowały do czoła i ramion, a gdy odkładała modlitewnik na miejsce, zdało jej się przez mgnienie, że za oknem widzi szary cień księdza przechadzającego się i odmawiającego jak dawniej brewiarz między jabłoniami. Od kilku dni ustały trumienne pogłosy stukania młotków rozchodzące się z plebanii, jęczenie piłowanych desek, z poniszczonych kwietnych rabatek zniknęły kopczyki żwiru. Ludzie mówili, że od dawna ptaki nie zlatują się do księżowskiego sadu i nawet wróble nie przesiadują na chruścianym płocie. Ktoś widział, jak powracające na wiosnę ptaki przyfrunęły na plebanię i z niezwyczajnym szczebiotem okrążyły opuszczony dom i sad, a potem odleciały na dziedziniec kościoła, gdzie straszą okna i drzwi zabite deskami i w tym roku więcej niż zawsze ptaków przylatuje po zmierzchu do dzwonnicy i przeczekują w niej do świtania, jakby zmówiły się pilnować kościoła przed jeszcze gorszym nieszczęściem. "Skąd te ptaki dowiedziawszy się w tych swoich Afrykach, że u nas taka bieda stała się z księdzem?" - głośno spytał kiedyś w sklepie przygłuchy Łapian. Końcem pantofla rozcierała ruchliwe srebro, a ono rozpryskiwało się na płochliwe ziarenka. Zachrzęściło szkło z rozbitego termometru. Ktoś zadzwonił, przejeżdżając rowerem wzdłuż płotu, ale Nina nie odwróciła się, tylko nadal usiłowała zgarnąć rtęciowe drzazgi w jedną kroplę, jakby dzięki temu niepotrzebnemu zajęciu dawała odpocząć swoim rozgorączkowanym myślom. "To naprawdę przypadek, że wypuściłam z ręki termometr, 142 nie może w tym być żadnego znaku. Gdybym lepiej wytarła ręce, nie wyślizgnąłby mi się z palców, brakowało niewiele, żeby upadł do kosza z obierkami. Czy może to nawracająca choroba wywołuje taką niespokojność i ukrytym ciężarem kładzie się na piersiach? Pół biedy, żeby to była tylko choroba, a nie coś straszniejszego, na co nie pomoże żaden lekarz ani zamawianie. Boże mój miły, czemu mnie tak niespokojnie i niedobrze? Daj chociaż troszkę wytchnąć w urodzinowy dzień. Czy jeszcze za mało przeszłam w życiu cierpienia? Czemu dopuszczasz, że cały czas żyję ze zbierającymi się w oczach łzami?" - Zbiłaś termometr - usłyszała nad sobą rozbawiony głos siostry - i przestaniesz nareszcie chorować! Nie będziesz więcej chorować, tak, Ninka? - Sama nie wiem, jak mógł mi wypaść. Będzie teraz ciężko kupić nowy. - Daj, pozbieram kuleczki i szkło. Nie bój się, nikomu nie powiem. - Nie ruszaj, ja sama, jeszcze się pokaleczysz! - Czy znowu jesteś chora i znowu ciebie długo nie będzie? -usiadła przy niej. - Ja tobie przecież obiecałam, że już nigdy nie będę choro-| Wała. Pamiętasz? - przytuliła ją do siebie. |. - To dlaczego mierzyłaś gorączkę? • - Wiesz, zobaczyłam w kuchni termometr i wzięłam z dawnego przyzwyczajenia. Miałam mokre ręce... - Nie chcę, żebyś chorowała. Ja chcę, jak inne dzieci, mieć siostrę zawsze w domu. - Mówiłam ci, co doktor powiedział - pogładziła ją po włosach. - On przecież najlepiej wie. - Ninka, ale dlaczego twoja ręka pachnie lekarstwem? - Lekarstwem? To nie lekarstwo, Tereseńka, tak pachnie ruta. Jeżeli mi nie wierzysz, idź i sama sprawdź. - 143 - Zobaczysz, że pójdę! -wyrwała się i stanęła nadąsana przed Niną. - Tam w kącie ogródka znajdziesz małe, żółte kwiatuszki... Widziała jasne włosy siostrzyczki migające wśród krzaków porzeczek i agrestu i na ten widok poczuła nagle tkliwość, bo w swojej pamięci albo wyobraźni zobaczyła siebie biegnącą kiedyś dawno, a może wcale nie tak dawno, przez wiosenny ogródek, tak by nie podeptać świeżych grządek i wtedy też tak samo podrywały się z kwiatów spłoszone motyle. W tym momencie tak samo raptownie poczuła gorzki żal, że nie są to te same żółte motyle i że z ogródka nie dochodzi śpiew babci Adeli. "Już nigdy nie będę miała osiemnastu lat - wyrwała jej się z myśli cierpka skarga. - Już nigdy więcej nie pobiegnę sprawdzić, jak pachnie zakwitła ruta, tylko będę dotykała zasuszonych łodyżek pamiętających moje osiemnaste urodziny, aż któregoś roku ostanie się z nich tylko troszkę spopielałych okruszków, nic więcej. Zabiera mnie już inny wiatr i jak utracone przez ptaka piórko niesie zaułkami innego świata. Nie jestem już dawną dziewczynką, jestem już... Już jestem wpleciona w kogoś drugiego, za kim pobiegłabym w każdej chwili pod kamień porośnięty mchem. A może odezwał się we mnie chłód tamtego kamienia i zimna woda rzeki, którą zmywałam naszą pierwszą krew? Ale jednak wciąż czegoś się boję, ciągle nie mogę uciec od niespokojnych przeczuć, na coś niedobrego czekam od prawie trzech dni i nie mogę zobaczyć końca tego niewiadomego czekania. Niech już słońce szybciej zniży się ku ziemi, niech już doczekam się Michała, bo wierzę, że jak jego zobaczę, przestanę o wszystkim pamiętać..." - Miałaś rację - powiedziała zdyszana Tereska, kładąc przy Ninie bukiecik ruty. - Taka smutna dzisiaj jesteś. Powiedz mi, czemu? - Wydaje ci się. 144 - Przyniosę lusterko i wtedy sama zobaczysz, jaka jesteś zasmucona. - Dzisiaj i lusterko nic nie pomoże - westchnęła. - A nie chcesz pograć ze mną w klasy? - Muszę odgrzać ci obiad, słońce już nasz sad minęło. - Chcę tylko chleba z wodą i cukrem. - Nie urośniesz, jak będziesz mało jadła. - Urosnę na deszczu, na deszczu wszystko rośnie. - Lepiej nie rośnij, zostań na zawsze taka jak teraz - uszczypnęła ją w policzek. - Zanieś swoją rutę na półeczkę pod obrazem i pomyśl jakieś dobre marzenie. Wygarnęła z kuchennego paleniska rozżarzone bryłki węgla drzewnego i napełniła nimi żelazko. Przez uchylone drzwi pokoju zobaczyła przewieszoną przez poręcz krzesła swoją sukienkę i na jej widok znowu poczuła lodowatą grudkę toczącą się po ciele. Jej dzisiejsza sukienka, którą wybrała spośród wielu innych sukienek przymierzanych po kolei, wyglądała teraz jak strzępy sponiewieranej tkaniny, porzuconej w bezsilnej rozpaczy albo rozpaczliwej bezsilności, jak poszarpane wspomnienie po jakimś okrucieństwie losu. A przecież jeszcze przed południem nie mogła przypomnieć sobie siebie w nią ubranej, na próżno usiłowała odziać sukienkę w jakieś okoliczności, nałożyć na nią coś ze swojego czasu przeszłego i nie umiała odnaleźć niczego w pamięci, i nie mogła wydusić z kawałka niemego materiału żadnego zapachu, głosu, przypomnienia. Nie pachniała żadną porą roku ani szpitalnym korytarzem, żadnym świętem czy potańcówką, była tylko przesiąknięta wonią bagiennego ziela przeciw molom i zapachem wiekowej szafy, w której zapomniana czekała na swój jedyny dzień lub wieczór, na przeznaczony tylko dla niej czas. "Tak, ona czekała w ukryciu na Michała i wreszcie doczekała się - pomyślała jeszcze parę godzin temu, zamykając z ulgą drzwi od szafy, a one zaskrzypiały z aprobatą dla jej wyboru. - Nikt 145 mnie jeszcze w niej nie widział i on będzie pierwszy, znowu coś stanie się przy nim pierwszy raz. Już teraz widzę jego cień ścielący się na deseniu sukienki, ocierający się o rękawy, jakby zniecierpliwiony czekaniem w tej chwili prosił mnie do walczyka. Czy czasem wtedy w ogrodzie poczułam nie zimny oddech złego przeczucia, ale niecierpliwe pragnienie, nie mogące doczekać się dzisiejszego wieczoru, kiedy razem pójdziemy na tańce?" Stanęła w progu z ciężkim żelazkiem w ręku i zbierała siły, żeby wyprasować sukienkę. Jej spojrzenie napotkało wtulony w okno jaśmin, podobny do ukwiecenia zielonawego kretonu sukienki. I ten niemy biały świadek w oknie, w którym często świstał chyba zawsze ten sam osamotniony szpak, swoim spokojnym podszeptem i cichym szemraniem o szybę roztopił tę uciążliwą lodowatą kulkę niepokoju, wędrującą nieustannie z góry na dół. Poczuła nagłą lekkość i znowu zobaczyła cień Michała przemykający po zmiętej sukience. Podeszła do krzesła, żeby dotknąć go chociaż końcami palców, już wyciągała ku niemu rękę, gdy usłyszała z sieni wołanie matki. Kot Arkaszka wyskoczył spod łóżka i radośnie prychając wybiegł z pokoju. -Tutaj jestem! -odkrzyknęła. - Nie uwierzysz, co przyniosłam. Chodź i zobacz sama. Matka ocierała dłonią pot z czoła, a w jej podniesionej ręce trzepotała niebieska koperta, oznakowana mnóstwem pieczęci. "Więc to był mój przeczuwany niepokój?" - pomyślała prędko i znowu uczuła bolesne ukłucie lęku gdzieś pod sercem. Lecz twarz matki nie okazywała, że list zawiera jakieś niedobre wieści. Jej usta rozchyliły się w takim samym uśmiechu, jak wtedy u doktora, gdy powiedział, że już chyba nie zobaczy swojej ładnej pacjentki, chyba że spotka ją na ulicy. - Wiesz, Ninka, od kogo ten list? Trzeba było po niego iść do samego naczalnika i ojciec mnie kazał pójść, bo on zarzekł się, że nigdy niczego nie weźmie od cudzej władzy. 146 - Od kogo ten list i w jakiej sprawie? - spytała zniecierpliwiona. - On jest od Biblisów! Ty uwierzysz? - Boże, to oni odnaleźli się! - wykrzyknęła. - To oni żyją! Co piszą o Anulci? - Oni żyją w nowej Polsce, w mieście Łodzi. I co ty na to powiesz? Bo mnie cały czas trudno pojąć. To jak najprawdziwsze zmartwychwstanie. -Ale co piszą, jak żyją, gdzie podziewali się tyle czasu? Daj, mama, ja sama rozczytam. - Wiele tam nie przeczytasz, bo nie wiadomo czemu dużo jest pozamazywane, najważniejsze, że żyją. Ja cały czas wierzyłam, że kiedyś ich spotkamy, że zobaczymy się jeszcze na tym świecie. Biorąc od matki list zmiarkowała, że wciąż trzyma wyziębione już żelazko. Odstawiła je na kuchnię i zerknęła na sukienkę, lecz nie dostrzegła na niej tamtego cienia. Była pewna, że usłyszała nieśmiałe świstanie szpaka, jakby jej o czymś chciał przypomnieć. Patrząc na rozerwaną kopertę, poczuła nagle inny chłód, poczuła przez moment pod palcami nie zwykły papier, ale kamienną ścianę młyna, zabłysło w oczach światło tłumionego przez wiatr ognia. Jak się to wszystko w niezrozumiale dziwny sposób łączy, patrzyła z niedowierzaniem na zaadresowany i ostemplowany prostokąt niebieskiego papieru, który łączy dawny czas z dzisiejszym, przenosi odpryski czyjegoś życia pod postacią liter albo zdjęć z jednego miejsca na drugie, dawne wspomnienia wiąże ze świeżymi, odnajduje pogubionych ludzi i przywraca ich do życia. Po piśmie odgadła, że list pisała Anulcia, ale wiele linijek było zamazanych innym kolorem atramentu. "Kochani! Piszę w nadziei, że żyjecie...", i nie mogła czytać dalej, bo żadnych innych słów nie mogła już zobaczyć bezskutecznie ocieranymi plączącymi oczami. 147 - My wszyscy w sklepie też płakaliśmy po każdym słowie i długo nie szło doczytać do końca. - Niech mama powie, co jest w liście napisane, bo nie dam rady czytać. - Najważniejsze, że przysłali jakiś znak życia - podeszła do kuchennego okna. - To najważniejsze... - Pewnie na globusie po księdzu będzie pokazana ta ich Łódź. -I co to pomoże? - żachnęła się, wpatrzona w zaokienną dal, jakby wypatrywała w niej nieznanej przeszłości. - Myślisz, że nigdy ich nie zobaczymy? - Chciałabym wiedzieć, co było w nim takiego napisane, czego nie dali doczytać. Szczęście, że chociaż nam list oddali. - Mama mówi, że ktoś specjalnie zamazał pisanie Anulci? - Jak im napisać, co się stało z młynem i ich domem? Przecież trzeba, żeby wiedzieli, że nie ma tutaj do czego wracać. A ten szpak w jaśminie co jakiś czas jej o czymś przypominał. - Nie zdążyłam uprasować sukienki i żelazko już całkiem zimne. - Gdzieś dzisiaj wychodzisz? - odwróciła się i Nina zauważyła zatrzymaną na jej rzęsie kroplę łzy. - Na kolonii jest wieczorynka, zmówiliśmy się wszyscy iść. - Wszyscy? - uczyniła jakiś dziwny ruch dłonią i Nina od razu domyśliła się, jaka mogłaby być następna część pytania. - Przyjdą też z innych wiosek. A mama nie chce, żebym szła? - Nie, czemu, chcesz to idź - powiedziała po krótkiej chwili. -Tylko noce jeszcze takie zimne... Pilnuj, żebyś się nie przestudziła. - Mówi mama jak do małego dziecka, a mnie przecież osiemnaście lat. - A on? Czy też tam będzie? Czemu tak mało mówisz o sobie, Nina? Kiedyś rozmowniejsza byłaś... - Nie wiem, czy będzie, czy nie będzie... - odpowiedziała szybko i od razu pożałowała swojego kłamstwa. 148 - Ojcu też byś tak odpowiedziała? - Ojciec więcej mówi i pyta swoim milczeniem. - Daj, zmienimy węgle w żelazku, jeszcze został się żar pod kuchnią. "Widzisz, szpaku, że pamiętałam, co muszę zrobić, ale chyba zapomniałabym, gdybyś mi czasami nie przypomniał - popatrzyła z czułością w pobielone jaśminem okno, już mieniące się drobnymi łuskami przedwieczornego słońca. - Dziękuję ci, szpaku, jutro o wszystkim opowiem tylko tobie i nikomu więcej, obiecuję, bo jeszcze nie raz i nie dwa będę prosiła ciebie o pomoc. Przypilnuj, jeśli możesz, żebym czasami nie przepaliła sukienki, a jeszcze muszę zdążyć tyle zrobić, muszę przecież zapleść włosy, pociągnąć węgielkiem oczy, trzeba policzki zaróżowić karbowaną bibułką, wyczyścić pantofle... Cały dzień miałam na to i niczego nie zrobiłam, dobrze chociaż, że nic złego nie zaszło i niepotrzebnie szukałam wszędzie i we wszystkim jakiejś fatal-ności, a to tylko nadszedł list, jakby przysłany z zaświatów przez kogoś, kto powoli znikał z tutejszej pamięci - tylko ja wciąż odnawiałam o nich pamięć, bo przecież często chroniliśmy się z Michałem w młynie. Zaśpiewaj, szpaku, zanuć najpiękniej jak potrafisz. Gdybyś wiedział, jak zaczynam czuć się szczęśliwa, robię się taka niecierpliwie szczęśliwa, szpaku mój, mój szpaku". Jak po balowej sali pląsała czółenkiem żelazka po sukience. W uszach podzwaniały czynele na zmianę z polnymi świerszczami. "Tylko dla ciebie, miły, jak najgładziej prasuję tę sukienkę, żeby nazajutrz widzieć dokładnie odciski po twoim dotyku, a później wyjmować ją z szafy i szukać śladów, które zostawisz. Gdy mocno zatęsknię za tobą, w każdej chwili będę czuć swoimi palcami wspomnienia po twoich objęciach. Wyczekiwany ty mój, już podchodzi do zaczątku widnokręgu nasza noc. Nie obawiaj się, nie spóźnię się, zdążę ze wszystkim, nie będziesz musiał na mnie czekać, moje ty wieczne zatęsknienie..." 149 - Patrzę i patrzę na ciebie dłuższy czas, a ty jak baletnica frygasz, prasując. Matka stała w drzwiach. Na jej rzęsie wciąż lśniła łzawa kropelka od listu, ale po jej oczach Nina poznała, że przyszła w jakimś celu i oparta o framugę drzwi czeka sposobnego momentu, żeby o czymś powiedzieć lub o coś zapytać. "Chyba nie przyszła spytać o kamień, bo przecież skąd mogłaby wiedzieć? Od chmury, która zatrzymała się akurat w tamtym momencie nad jej głową? Od rzecznej wody, w którą spojrzała, przechodząc przez mostek? Z podszeptu wiatru, co nad ranem wleciał przez nie domknięte okno? Niemożliwe, żeby o tym chciała rozmawiać, bo ta nasza tajemnica została przed wszystkimi schowana i nikt nam jej nie zabierze do końca świata". - Boję się ciebie o coś spytać, wiesz, Ninka... - Czy nie możemy jutro o tym pomówić, mamka? Jeszcze mam tyle do zrobienia koło siebie - poprosiła z niepokojem w głosie. - Ja tylko chciałam spytać, choć wcale nie trzeba pytać, bo sama widziałam przed paroma minutami. Ty naprawdę jesteś szczęśliwa czy mnie się tak tylko niekiedy przywiduje? - Trzeba było od razu powiedzieć, że mamie o to chodzi, bo ja myślałam, że to jakaś poważna rozmowa, że znowu jakieś plotki... - A niech sobie mówią - matka machnęła ręką. - Ja w twoim wieku już za mąż wychodziłam, a ile było gadania z tego powodu. - Mama myśli, że ja też powinnam? - spojrzała na nią zdumiona. - Nina, ja nie po to weszłam do twojego pokoju. Weź to! -podała jej małą, podłużną fiolkę. - Co to jest? Co mi mama daje? - Zwykły olejek do ciasta, jeszcze z dawnych lat. Może być zamiast perfum. Wystarczy rozetrzeć trochę na szyi i skroniach. - Tak niezwyczajnie pachnie. 150 -To migdałowy zapach. Uważaj, bo ktoś może się nim za bardzo odurzyć - uśmiechnęła się. - Będziesz w niej bardzo ładnie wyglądała - przeciągnęła dłonią po sukience. Po majowej wieczornej rosie niosła się muzyka, wspomagana pobrzękiwaniem krowich dzwonków, zganianych z kołchozowych łąk przez głupiego Antośkę. Skręciwszy za kościołem, zobaczyła grupki dziewcząt i chłopaków, idących w stronę grającej muzyki. Nie chciała nikogo spotkać po drodze ani być zauważoną. Wyznaczyli na spotkanie miejsce, gdzie mogliby trochę pobyć tylko we dwoje, a potem każde z nich miało osobno wejść na zabawę. Tam, gdzie mieli na siebie czekać, była przed wojną posiadłość Pileckich, a teraz między gruzami i szczątkami fundamentów rosło jeszcze trochę starych drzew z dawnego parku. Spieszyła się tak jak zawsze, gdy wychodziła na spotkanie z nim - jakby nieustannie po raz pierwszy szła spotkać się z Michałem. Więc podbiegała co jakiś czas, niecierpliwie, z narastającym pragnieniem zobaczenia go jak najszybciej, usłyszenia jego głosu -bo choć niby ciągle słyszała go w swoich uszach, nie był takim samym głosem, jak ten prawdziwy, nie mogła doczekać się dotknięcia się ich palców i dłoni, policzków i ust, powlekających się od razu wilgotnością. I jak zawsze szła też z odwiecznym niepokojem, czy będzie czekał, czy przyjdzie, czy się nie rozmyślił i nie zostawił jej, żeby w innym miejscu czekać na jakąś drugą. Po ostatnich niespokojnych dniach czuła w sobie jednak dziwną ciężkość, ale niosła ją w sobie ze spokojem, bo wierzyła, że gdy tylko go zobaczy, wszystko pójdzie w zapomnienie i nic nie zostanie po niepokoju, złych przeczuciach, niepotrzebnym lęku. - Ninka! - usłyszała przeciągły szept spomiędzy rwącej się muzyki. 151 Stał za jednym z wielkich drzew, a ona podbiegła i zarzuciła mu ręce na szyję. Stali objęci w milczeniu, jak gdyby spotkali się tylko po to, by zastygnąć złączeni na zawsze, żeby już nigdy nie musieli czekać na siebie, spotykać się ukradkiem, nie potrafiąc za każdym razem się rozstać. - Ładnie pachniesz - szepnął. - Przed nami długa noc, pierwsza taka długa wspólna noc. - Szkoda, że nie całkiem prawdziwa - odsunął się od niej. -Przecież nie będziemy sami. - Na początek musi wystarczyć nam taka noc. I tak za szybko wszystko się dzieje. - Czemu mówisz, że za szybko? Skąd wiesz, że za szybko? - To dobrze, jeśli tak nie myślisz. - Nie takie przed nami zmartwienia - westchnął, znowu przyciągając ją do siebie. - Poznaję po twoim głosie, że coś zaszło. Mam tego nie wiedzieć? - Widać to po mnie? Do tej pory złość nie chce ze mnie wyjść. - Znam przecież, mileńki, twój głos. Słyszę go nawet, kiedy ciebie nie ma i kiedy śpię najtwardszym snem. - Nie przejmuj się, wszystko głupstwo. - Może nie chcesz iść na wieczorynkę? Nie musimy przecież iść. Pochodzimy trochę po nocy i rozejdziemy się. Jeszcze dużo takich tańców będzie. - Ależ nie, musowo, Promyczku, pójdziemy. Nie zrobię ojcu tej przyjemności. - Ojcu? Nie powiesz mi, co się stało? - Nie chciał mnie puścić z domu. Powiedział, że jesienią wyśle mnie z powrotem do Saratowa, do babci, bo tutaj póki co marnuję swoje życie. On ma swoje plany... - Ty naprawdę to wszystko mówisz, Michaś? - Gdyby on wiedział, jak ja przy tobie marnuję życie - zaśmiał się sztucznie. - Żeby on tak marnował swoje życie, jak ja. 152 - Czy to o mnie chodzi? To przeze mnie ta awantura? - Jeszcze by brakowało, żeby ciebie w to mieszał! On już od dawna o tym mówił. Czort jego wie, kogo on ze mnie chce zrobić. Komisarza, jak on? - Wszystko zaczyna się sprawdzać - teraz ona bezradnie westchnęła i zapatrzyła się w majaczące na niebie gwiazdy, ale nie mogła odnaleźć swojej zimowej gwiazdeczki. - Co mówiłaś? - musiał krzyknąć głośno, gdyż orkiestra ognistym powitalnym marszem rozpoczęła zabawę i przy pierwszych taktach oboje poczuli obracającą się pod nimi ziemię. Dźwięk trąbki wibrował w koronach olbrzymich jesionów, jak gdyby zerwał się dziki stepowy wiatr. Łomot bębna, wspomagany waleniem w talerze, przypominał nadciągającą burzę. A kiedy trąbka i bęben zacichły, wysokim, czystym tonem zawodziła harmonia, a gdy zaczynała się z wolna wyciszać, usłyszeli nieziemskie łkanie samotnych skrzypiec. - Chcesz tutaj zatańczyć? - położył dłoń na jej ramieniu. - Potrafisz poprowadzić po ciemku? - Z tobą potrafiłbym zatańczyć nawet pod tęczą, na wodzie, gdziekolwiek zechcesz... Tańczyli potykając się niekiedy na nierównościach, coraz mniej słysząc niedaleką muzykę. Jakiś tajemniczy wodzirej prowadził ich w tańcu pomiędzy rozrzuconymi dookoła kamieniami, wyschniętymi kałużami i szramami kolein zostawionych przez żelazne koła wozów. Ktoś niewidoczny zamieniał zroszoną trawę pod ich nogami w suchy piasek, podawał melodię inną niż grana przez muzyków na wieczorynce. Oni tańczyli swój taniec, bo świat albo życie tak niewiele mogły im dać oprócz słów, milczących myśli i tęsknot, ukradkowych spotkań, obłoków, gwiazd, ptaków, pór roku i tego tańczenia w ciemności, niedługiego zapamiętania się, które nie wiadomo, czy jeszcze się kiedyś powtórzy. Czy ostał się chociaż jeden z tych jesionów, pod którymi tańczyli? 153 - Jest mi dobrze i lekko, Michasiu mój - wyszeptała, a jej szept był błaganiem zanoszonym do nocy, by jak najdłużej trwała. - Czy tak będzie z nami zawsze, miła, nawet gdy kiedyś skończy się taniec? - zatrzymał się w półobrocie i przyciągnął ją raptownie do siebie. - Tak, będzie tak zawsze, będzie na zawsze. - Wiesz, setki razy dziennie pytam się siebie, czy my nie jesteśmy czyimś przywidzeniem. -Jesteśmy naprawdę, dotknij mnie. Ale chodźmy już na zabawę, bo wyda się, że mnie nie było. -Jeszcze pobądźmy tutaj. Tam nie będziemy mogli być tak blisko. - Niedługo świętojańska noc i znowu będziemy mogli zatańczyć po ciemku. - Chcę ci tylko jeszcze coś pokazać, zanim stąd pójdziemy -odezwał się tajemniczo. - Czy przepadnie, jak pokażesz kiedy indziej? - Tańczyliśmy nawet obok tego drzewa przy zasypanej studni. - Drzewo chcesz mi pokazać? Michaś, co ja zobaczę po nocy? - Mam przy sobie zapałki. Nie będziemy tam długo. - Co ty nowego zamyśliłeś? - Dużo wcześniej przyszedłem, żeby nie wchodzić ojcu w oczy - mówił, prowadząc Ninę za sobą. - Pomyślałem, że jeszcze tylko potrzeba, abyś ty nie przyszła. Stałem na wprost tamtego drzewa i wymawiałem wszystkie zaklęcia, jakie tylko umiałem sobie przypomnieć. O, widzisz, to jest to drzewo... - Wierzę ci, że to jest na pewno drzewo - zaśmiała się. - Niczego na nim nie widzisz? - Michaś, naprawdę chodźmy już - powiedziała zniecierpliwiona. - I nic na nim nie ma? 154 - Za mało księżyc daje światła, żeby było dobrze widzieć. Coś na nim bieleje, jakby piorun otarł się o drzewo. Prawda, tydzień temu była pierwsza wiosenna burza. - Podejdź bliżej - zapalił zapałkę. - Jeszcze nie widzisz? Patrz, póki wszystkich zapałek nie wypalę. Teraz widziała kilka nierównych nacięć na jesionowej korze, spod których odsłaniała się naga białość skaleczonego drzewa. Nie rozumiała, czemu akurat to tak bardzo chciał jej pokazać. Spojrzała na niego zdziwiona, a wtedy Michał przesunął palącą się zapałkę wzdłuż świeżej, białej rany. - Odczytaj! Widzisz, co tu jest? - To chyba N, a to dodawanie, a to podobne do M - odczytywała niepewnie, nie wierząc, że spod skóry drzewa wyłaniają się kształty liter. - Tutaj jest wycięte N dodać M, czy tak? - To znaczy: Nina dodać Michał. Wszystko jasne, to jesteśmy my-ty i ja. - Czyli ty to zrobiłeś? Nie szkoda ci było okaleczać drzewa? Jakoś zrobiło mi się przykro. Przy mnie byś tego nie zrobił. Nie usłyszała, co odpowiedział, bo akurat muzyka rozległa się po przerwie i łomot bębna niósł się niczym tętent dzikich koni spłoszonych gwałtownym zawyciem trąbki, a harmonia dociągała końcowe takty poleczki, i tylko skrzypiec nie było słychać w muzycznym tumulcie. Zrobiło jej się przykro i z powodu drzewa, i z powodu swojego żalu do niego. Powiodła palcami po skaleczonej korze, jakby chciała złagodzić zadany przez Michała ból. Natrafiła na odsłonięty miąższ jesionu, pokryty czymś mokrym i pomyślała, że to płakało drzewo, kiedy wbijano w nie nóż. Michał objął ją delikatnie i przepraszająco. - Ja wiem, że nie chciałeś zrobić źle, ale po prostu wcześniej nie pomyślałeś, czy naprawdę robisz dobrze. Prawda, mileńki? - powiedziała uspokajająco. 155 - Chciałem zostawić nasz ślad, rozumiesz... - Po co zostawiać, skoro jesteśmy? Nie czujesz, że jesteśmy już na świecie we dwoje? - Taki piękny sen, aż nie do uwierzenia, miałem o nas ostatniej nocy, że po przebudzeniu miejsca znaleźć sobie nie mogłem. Dlatego gdy już od szóstej czekałem tutaj na ciebie, z tą złością na ojca, to pomyślałem, że na uspokojenie ten sen wypiszę na drzewie, bo akurat, nie wiem czemu, miałem przy sobie wojskowy scyzoryk ojca. Rozumiesz? - Rozumiesz - przytaknęła ze śmiechem. - Opowiem ci ten sen, posłuchaj... -Jutro opowiesz, nawet kilka razy mi opowiesz... Chodźmy już tańczyć, proszę cię, chodźmy tam prędko. - Wchodzimy na zabawę razem? - Pamiętasz, jak śpiewałam ci taką piosenkę: Ty pójdziesz górą.... -A ja doliną... Prawda, że tak było dalej? -Tylko jeszcze pocałujmy się mocno, bo potem już nie będziemy mogli. Pocałujmy się, żeby wystarczyło tego całowania na całą długą noc. Nie od razu jednak spotkali się ze sobą w tańcu, ale od chwili, kiedy byli już na sali, nie tracili siebie z oczu. Zresztą wkrótce po jej przyjściu orkiestra zagrała tylko jedną melodię i potem muzykanci odstawili na dłużej instrumenty. Zauważyła Michała podchodzącego pod scenę i wiedziała, że jak zahipnotyzowany zacznie wpatrywać się w dwurzędową guzikówkę "Sano-ra", niedbale spoczywającą na krześle, bo grać na harmonii było jego wielkim marzeniem. Nina stała wśród rozbawionych dziewcząt, usiłowała włączyć się do ich wesołości wymuszonym śmiechem, lecz nie mogła odszukać żadnej z nimi więzi. Innego śmiechu potrzebowała, nie takie żarty potrafiłyby ją rozśmieszyć, nie interesowały ją chłopaki, o których mówiły lub których 156 pokazywały ukradkiem. Czuła się wśród nich prawie obco, jakby dopiero je poznała, a nie żyła z nimi od maleńkości. On wciąż stał przy scenie wpatrzony w harmonię i gdy jej koleżanki wy-buchnęły śmiechem po raz kolejny, a ona w żaden sposób nie mogła pojąć powodu ich wesołości, zrozumiała, że zaczął oddzielać ją od nich on, Michał, że to on stanął pomiędzy nimi jak mur, którym odgrodziła się od przyjaciółek z dzieciństwa. Odczuwała jego bliskość tak, jakby się o nią ocierał, a nie stał na drugim końcu sali. Na swoich ustach wciąż trzymała wilgoć jego warg i jego palce, którymi w tej chwili wodził w marzeniach po klawiaturze guzików, nadal gładziły ją przez sukienkę. Dziewczyny coś do niej zagadały, oczekując jakiejś odpowiedzi, i znacząco odwracały się ku scenie, niby zniecierpliwione zbyt długą nieobecnością muzykantów. Jakiś nieznajomy chłopak ze sztywną falą na głowie, zrobioną za pomocą wody z cukrem, przechodząc przez salę, zatrzymał się na wprost Niny i zaczął się jej natarczywie przyglądać. Milknący hałas był wyraźnym sygnałem, że orkiestra powraca. Koleżanki Niny nerwowo poprawiały włosy, wygładzały sukienki i dyskretnie wodziły wzrokiem po wybranych chłopakach. Nina znalazła trochę wolnego miejsca przy ścianie, ale musiała stawać na palcach, żeby zupełnie nie stracić Michała z oczu. Była pewna, że podgląda on każdy najmniejszy ruch harmonisty od momentu jego wejścia na scenę, wiedziała, że dokładnie jej powtórzy wszystkie jego gesty przy braniu harmonii do rąk, wszystko odtworzy - zawieszanie jej na piersi, bezgłośne zafalowanie miechem, wytarcie palców o spodnie, żeby nie ześlizgiwały się z guzików, muśnięcie języczków stroików, ostatnie spojrzenie po czekających w napięciu muzykantach. Harmonista trzykrotnie przytupnąwszy, rozciągając jednocześnie miech i akrobatycznie lawirując palcami po klawiaturze, pociągnął za sobą pozostałe instrumenty. Rozpoczęli skocznie, z iskrzeniem talerzy przy bęb- 157 nie i skrzypcowych strun, ze spazmatycznym wyciem trąbki i szalonymi akordami wyrywanymi z harmonii. Patrzyła po tańczących, nadal mając w pamięci swój i Michała niedawny taniec na nocnej trawie i odczuwała jakąś nieprawdzi-wość, widząc przesuwanie się tancerzy po sali, obserwując ich podrygiwania i ostrożne trzymanie się w objęciach. "A mnie już wystarczy tamto jedno zatańczenie za wszystkie wieczorynki, jakie jeszcze w życiu będą. Nigdy na żadnej sali nie będzie tak, jak tam było". Nie spostrzegła, że stoi przed nią tamten nieznajomy i kłaniając się proponuje jej taniec. Pokręciła przecząco głową, ale on stał i niezrażony odmową, ponawiał swoje zaproszenie. - Nie! - syknęła i przeniosła spojrzenie w przeciwny kąt sali. Pojawił się znowu przed Niną przy następnym tańcu, a po jej odmowie w jego oczach błysnęła złość. Nie ukłonił się tym razem, lecz z szelmowskim uśmiechem chwycił ją za przegub dłoni. - Chodź, zatańczymy! -wysyczał. - Puść, to boli - powiedziała jak najspokojniej, mimo że przeszyło ją raptownie mrowienie. - Mnie się nie odmawia! - zasyczał ponownie. - Tańcząc ze mną, zniszczysz sobie, chłopaku, tę piękną fryzurę - wycedziła z pogardliwym uśmiechem. - Szkoda byłoby marnować cukru. Więc puść mnie i idź. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale Nina, wyrwawszy rękę z jego uścisku, powiedziała głośno ze złością, choć wiedziała, że jej słowa nie przebiją się przez muzykę i tumult bawiących się: - Musisz pójść na inną zabawę! Za chwilę przedzierał się między tańczącymi parami, a Nina zamiast ulgi odczuła kolejne, jeszcze mocniejsze mrowienie w całym ciele i piekący ból ręki. Nigdy nie widziała tego chłopaka i nie miała kogo spytać, co to za jeden. Poczuła się bezbronna i rozpaczliwie, jakby w narastającej panice, zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu Michała. 158 Skończył się kolejny taniec, lecz muzykanci zamiast grać nową melodię, zaczęli naradzać się między sobą. Tańczący zaczynali się rozchodzić i Ninę otoczyły rozbawione koleżanki. Nie widziała nigdzie tego nachalnego amatora tańca, o którego chciała zapytać i opowiedzieć, co zaszło, ale dostrzegła wreszcie Michała. Coś jej pokazywał nieznacznym gestem dłoni, a ona, niby poprawiając zapięcie sukienki przy szyi, pokazała, że nie rozumie. On jeszcze raz wskazał ręką na drzwi i zobaczyła, że kieruje się do wyjścia, gdy ze sceny mocnym, modulowanym głosem przemówił trębacz i Michał zatrzymał się w pół kroku. - A teraz, żeby nasza majowa noc wciąż była ciepła i miła, zagramy coś specjalnego, zagramy dla serca i od serca... no, zagramy dla niektórych serc. Otóż zagramy białego walczyka, a panienki zaproszą kawalerów do tańca. Prosimy się nastroić, rozejrzeć się dookoła siebie, bo za chwilę jedyna okazja, której zmarnować nie wolno... Uwaga, uwaga, zaraz dla wszystkich na tej sali popłynie przez nogi do serca biały walczyk! Raz, dwa, trzy... orkiestra grać! Zapowiedź trębacza wywołała poruszenie wśród uczestników zabawy. Dziewczyny nerwowo zachichotały i coś zaczęły szeptać. Jednoczesny szmer niezadowolenia i aprobaty zagłuszyły pierwsze, powolne muzyczne takty. Nikt jednak nie wychodził na środek sali. Muzykanci spojrzeli po sobie i zaczęli wolno rozkołysywać melodię walczyka, ale i to nie zachęciło pierwszego odważnego, a raczej pierwszej odważnej, do pląsania z wybranym. Orkiestra grała do pustych desek podłogi i ścian, o które opierali się nieśmiali tancerze. A im głośniej i bardziej zachęcająco grała orkiestra, tym bardziej na sali narastała oniemiała cisza i ta znieruchomiała cisza zaczynała zagłuszać łagodną tonację białego walczyka. I wtedy ona uczyniła pierwszy, zrazu niepewny krok, a potem następny już z większą śmiałością i poczęła iść wolno, zdecydowanie, patrząc jakby w rozstępującą się przed nią przestrzeń albo 159 we wcześnie obudzony poranek. Szła samotna, czując na sobie kłujące spojrzenia ich wszystkich, czując, jak ołów w jej nogach zamienia się z każdą chwilą w puszystą wełnę. Już minęła środek sali i orkiestra zaczęła grać jak gdyby dla niej i jej odwagi, nie wiadomo, czy widziała skrzypka, przesuwającego się prawie na krawędź sceny, ze skrzypcami pochylonymi ku niej, pomagając Ninie dojść do tego, którego chce zaprosić do białego tańca. - Chodź zatańczyć, miły! - poruszyła niemo ustami. -To jest dla nas taniec, więc tańczmy... Michał wysunął lewą dłoń, na którą ona położyła swoją, a prawą ręką objął jej ramiona. Ruszyli na środek sali, nie zważając na ścigające ich zdumione spojrzenia ani na ironiczne przymawia-nia. Wirowali, jakby ich walczyk nie zaczął się przed chwilą, ale dużo wcześniej, w jakimś innym miejscu i czasie i wpadli tutaj mimochodem akurat na ten jeden taniec, by zaraz, nie przerywając, odpłynąć gdzieś dalej. Jakby ciągle jeszcze nie przerywali tamtego niedawnego tańca na rosie pomiędzy wysokimi drzewami. Zdawało się, że płyną po jakichś podziemnych falach, a nie poruszają się po szarej, zakurzonej podłodze. Nie wiadomo, czy to oni sprawili swoim tańcem, czy innym nadal brakowało śmiałości, bo nikt oprócz nich nie tańczył. Muzykanci stawali na palcach, żeby wyczarować ze swoich instrumentów jeszcze piękniejsze i przeznaczone tylko dla tej jednej pary dźwięki, a może stali na palcach, próbując unieść się nad sceną, by ich tańczenia nie skaleczyć jakąś choćby najmniejszą, źle zagraną nutą. - Tańczmy, tańczmy... - odczytał z jej ust. - Co na to powiedzą? - spytał, bojąc się o nią. - I bez tego przecież mówią - zaśmiała się oczami. - Kocham ciebie, Ninoczka. - Tańczmy, tańczmy... Odwróciła od niego twarz i roztańczone spojrzenie posyłała po wszystkich, żeby wiedzieli, że to, o czym szepczą za jej pleca- 160 mi, jest najprawdziwszą prawdą, której nie potrafi i nie chce już przed nikim ukrywać. Żeby zobaczyli, jaka jest przy nim szczęśliwa i że nigdy nie zmieni swojego szczęścia na inne. Żeby wreszcie też zaczęli tańczyć białego walczyka. Już później nie rozłączali się i tańczyli, nie widząc obok siebie nikogo. W przerwie poszli do bufetu na kwas chlebowy i stali z boku popijając i od czasu do czasu trącając się szklankami. - Czekaj, Michaś, to mi coś przypomina. Zaraz, zaraz... - Na dworcu w Lidzie piliśmy kwas chlebowy. - No pewnie, że pamiętam. - Pamiętasz coś jeszcze, Ninka? - Ja wszystko pamiętam. - A pamiętasz, jak ciebie wtedy dotknąłem? - Też nie zapomniałam. Wtedy poczuła na sobie czyjeś spojrzenie, podobne do tego w ogrodzie. Ten chłopak z falą na głowie stał niedaleko i kiedy spojrzała w jego stronę, zmrużył oczy i posłał jej swój niedobry uśmiech. Przeszły ją dreszcze i kurczowo wczepiła się w Michała. - Co się stało, Ninka? - przestraszył się. - Raptem taka blada się zrobiłaś. Może wyjdziemy na dwór? - Nie, poczekaj, to zaraz minie... Ten jego durnowaty śmiech i złe oczy - powiedziała ze złością. - Czyj śmiech i czyje oczy? Nina, co tobie? - Przyczepił się do mnie wcześniej i teraz też przylazł. Michał obejrzał się i jego oczy zderzyły się z oczami tamtego. - Czy to ten? - spytał. - Chodźmy tańczyć, zaczęli grać - pociągnęła go na salę. <; - Jakiś twój znajomy? - opierał się. - Pierwszy raz go widzę. Daj spokój, chodź! W tańcu ktoś popchnął Michała i niewiele brakowało, a przewróciliby się na podłogę. Szybko jednak złapali równowagę i rytm, ale po kilku obrotach Michał znowu się zachwiał. Obejrzał się 161 przez ramię i zobaczył wyzywającą minę tamtego. Odjął ręce Niny od siebie i chciał raptownie skoczyć do niego, ale Nina w ostatnim momencie uchwyciła się paska u jego spodni. - Stój! Zaczekaj! Obejmuje go i usiłuje poprowadzić w tańcu. Michał sunie za nią, wciąż jednak rozgląda się po tańczących. Nina czuje, że musi coś zrobić, aby odwrócić uwagę Michała. Wtula się w niego mocniej, ale on nie przyjmuje jej uścisku tak jak zawsze. - Michaś, chodźmy już stąd! - prosi błagalnie. - Przecież jeszcze nie koniec zabawy - odpowiada. - Chcę być tylko z tobą. Potrafimy przecież tańczyć bez światła i muzyki - prosi. - Czemu chcesz przerwać naszą pierwszą prawdziwą zabawę? - patrzy na nią. - Możemy tańczyć gdzie indziej. Ja nie mówię, że mamy iść do domu. O, słyszysz, przestali grać. - To ja proszę cię do następnego tańca - przyciąga Ninę do siebie i obejmuje tak, by nie spostrzegła, że się za kimś rozgląda. - Michaś, ja chcę stąd pójść - ponawia błagalną prośbę. - Do wschodu słońca jeszcze daleko, miła. Nigdy nie patrzyliśmy razem, jak wstaje słońce. -Przed nami jeszcze tyle wschodów słońca... Pójdźmy stąd, kochany mój. -Nie chcę już dłużej czekać - uśmiecha się do niej. - Całe życie marzyłem o zobaczeniu wschodu słońca z kimś, kogo kocham. - Czegoś się boję, Michasiu - mówi cicho. - Nie bój się, przecież jestem z tobą - jego oddech jest ciepły, kiedy mówi. - Tak, miły, tak bardzo czuję i wiem, że jesteś - przytakuje. -Tak będzie z nami zawsze, Promyczku. ; - Już wiesz, że tak będzie zawsze? 162 - Tak będzie - przytula ją mocniej. - Naprawdę będzie? - nie wie dlaczego, lecz chce usłyszeć to znowu. - Tak będzie z nami zawsze, miła - mówi Michał drugi raz. Potem tańczą nowy taniec, a potem jeszcze jeden, i jeszcze jeden. Przez otwarte drzwi do tanecznej sali wchodzi zapach majowej nocy. Stukają się szklankami z chlebowym kwasem. - Nauczę się grać na harmonii - mówi Michał. - Tak, naucz się - przytakuje. - Będzie ci ładnie z harmonią, jak najprawdziwszy muzykant będziesz wyglądał. - Którejś nocy zagram pod twoim oknem. Na jej sukienkę upada kilka kropel kwasu. - Poznam od razu, że to ty grasz. Zawsze poznam, że to ty... -chciała powiedzieć, ale nic już do Michała powiedzieć nie zdąży. Drugi dzień już mija, a Nina wciąż nie może uwierzyć w to, co się stało. Za każdym razem, gdy o tym pomyśli, wydaje jej się, że zaraz ktoś przyjdzie i siadając przy niej powie, że to wszystko nieprawda. Że naprawdę to zabawa skończyła się dopiero nad ranem, a ona z Michałem jeszcze długo chodzili, trzymając się kurczowo za ręce po budzących się ze snu zamglonych łąkach, chociaż nie pamięta w jakim odcieniu czerwieni wschodziło wtedy słońce. Lecz nikt nie nadchodzi, żeby wyprowadzić ją z cierpienia. Tereska co jakiś czas podchodzi do łóżka, kładzie rękę na jej czole i za chwilę ona albo matka przychodzą z zimnym kompresem. Zasypia i budzi się, wstaje z łóżka, ale po paru krokach podłoga zaczyna falować pod jej stopami. "Chyba w najgorszych momentach choroby tak źle ze mną nie było. Czy dlatego, że wtedy miałam nadzieję na wyzdrowie- 163 nie, a teraz po prostu nie wiem, czy tracę nadzieję, czy już jej nie mam? Jego twarz nachyla się nade mną, jakby chciał powiedzieć: »Zbudź się, Promyczku, jak najprędzej obudź się, bo nie ten sen śnisz, co śnić powinnaś!«. Tylko że jego twarz szybko się zmienia i pokazują się na niej nie znane mi dotąd rysy, oczy nagle z niebieskich robią się dzikie, usta wykrzywiają się w strasznej, nieopanowanej złości. Przychodzi i odchodzi raptownie, i nie wiem, czy śnię go w gorączce, czy zwiduję, leżąc wpatrzona w opadający na mnie drewniany sufit. Przychodzi i odchodzi i nie mogę zdążyć go dotknąć, a za oknem ktoś uczy się grać na harmonii. Jak to się stało, że leżę drugi dzień prawie bez czucia, a jeżeli coś czuję, to tylko bezradną pustkę, jakby odepchnięto mnie od życia? Po spojrzeniu matki, kiedy podchodzi do łóżka, poznaję, że chyba naprawdę coś złego zaszło tam na zabawie i dotknęło także mnie. W jej cichych westchnieniach słyszę odczytywany na mnie wyrok, do którego chce mnie przyzwyczaić, jeżeli mam powrócić do życia. Ale czy ja chcę żyć, teraz albo kiedyś? Jak będę mogła żyć, jeżeli naprawdę widziałam w ręce Michała nóż, a potem ten sam nóż pokrwawiony? Tak, teraz pamiętam jak odpycham go od siebie, gdy chce złapać mnie za rękę i ze mną uciekać, a ktoś jeszcze krzyczy oprócz mnie i jak przez zadymione szkło widzę chłopaków zbiegających się w to miejsce, z którego słychać krzyk silniejszy od mojego krzyku. I potem widzę ciemność, przez którą biegnę, nie wiedząc dokąd, i resztkami sił chwytam się drzewa, żeby nie upaść, i osuwam się, trzymając się przydrożnej jarzębiny lub młodej gruszy w obcym sadzie. Klęczę uczepiona drzewa i duszę się, nie mogąc złapać oddechu, słyszę głuche dudnienie idące spod ziemi, a to chyba moje serce zaczyna pękać..." Pierwsze, co zobaczyła, kiedy otworzyła oczy, to wisząca na poręczy krzesła sukienka, jakby czekająca na wyprasowanie, bo dopiero dzisiaj ma być potańcówka i ona właśnie skończy osiemnaście lat. Po przyćmionej jasności domyśla się, że musi być już 164 późne popołudnie. Słyszy dochodzące z kuchni odgłosy, którym wtóruje szczebiot młodszej siostry. Wyszła z łóżka i poczuła nagle, że zagarnia ją jakaś mroczna pustka, a podłoga osuwa jej się spod nóg. Kiedy się ocknęła, znowu leżała w pościeli, a obok stali zaniepokojeni rodzice i przestraszona Tereska. - Czemu tak nade mną stoicie? - spytała zdziwiona. - Co się stało? - Bo upadłaś - powiedziała Tereska załzawionym głosem. -Nie pamiętasz, co mi obiecałaś? - Niczego nie pamiętam - popatrzyła po rodzicach, ale oni milczeli. Ojciec ciężko przeszedł przez pokój i zatrzymał się przy oknie, bębniąc palcami o parapet. - Miałaś więcej nie zachorować - siostrzyczka ocierała oczy. - Nie wiem, co mi jest, mamo, jednak nie czuję się chora. - Ktoś chyba do nas idzie - odezwał się ojciec od okna. -Lepiej wyjdę do niego na podwórko. Przechodząc obok łóżka, w którym leżała Nina, spojrzał na nią, powstrzymując się przed wyrzuceniem z siebie tłumionej złości. - Wiesz już, co się stało? - matka przysunęła krzesło do łóżka. - Stało się? Co mama chce powiedzieć? - Nie wiadomo, czy tamten przeżyje, a Michała wszędzie szukają, nawet do nas zachodzili pytać o niego. - O czym mama mówi? - zamknęła oczy. - Ja niczego nie wiem, nie pamiętam, nie widziałam. - Przecież wczoraj tam z nim byłaś... A ja tak nie chciałam, żebyś szła, jakbym coś złego przeczuwała. Od twojego wyjścia byłam czegoś niespokojna, zasnąć nie mogłam, a kiedy, zdaje się, na chwilę przysnęłam, usłyszałam przez sen, że wołasz na podwórku. - Może później coś sobie przypomnę. Teraz znowu senność mnie nachodzi. 165 - Musisz to wszystko wyspać, sen na to najlepszy. Chyba już tobie zostało tylko wszystko odespać i zapomnieć o nim. - Tylko spać, długo spać - wyszeptała, wtulając się w poduszkę. - Tylko spać i nie zapominać... "...Ile może zmienić się w życiu przez dwa dni? Nawet ty, szpaku, umilkłeś i uciekłeś ode mnie. Co teraz będzie? Co teraz może być? Dlaczego mnie przyszło stawiać sobie to pytanie i nie słyszeć znikąd żadnej odpowiedzi? Nie może być tak, że jeszcze całkiem niedawno, przed dwoma dniami zaledwie, ktoś ze mną był, a teraz już go nie ma i długo, albo nigdy już nie będzie. Ojciec wie tyle samo co ja i więcej wie jego złość, kiedy staje w progu i mówi, że już nigdy więcej Michała nie zobaczę, a matka potwierdza, gdy ją o to pytam, i dodając swoje westchnienia, wciąż odczytuje mi najgorszy wyrok. Więc i mnie nie będzie, bo miało być nas dwoje i razem mieliśmy wypełniać to, co sobie obiecywaliśmy. Tylko nie mówią, że on niewinny, że to tamten z falą na głowie przyczepił się najpierw do mnie, a później do Michała. Przecież inni widzieli, jak tamten podszedł z tyłu, gdy my spokojnie piliśmy chlebowy kwas, niech powiedzą, kto zawinił... A jeżeli już ciebie, Michałku, znaleźli albo wróciłeś sam do domu i powiedziałeś, że to nie twoja wina, to wszystko będzie jak dawniej i następne nasze dni będą już takie, jakie miały być. Ludzie pogadają przy płotach i potem przyzwyczają się do twojej niewinności. Ja nawet spokojnie o tobie myśleć nie mogę, bo co zatrzymasz się w mojej pamięci albo staniesz mi przed oczami, to zaraz za tobą przychodzi jakiś drętwy strach, że ciebie utraciłam, że straciliśmy siebie, a ten strach zagłusza tamtą Ninę, która wierzy, że będzie jak dawniej, która zatrzymała się w tamtym tańcu w ciemności i dalej nie chce pójść nawet najmniejszy krok, choć słyszy, jak prosisz ją, żeby iść. Michasiu, Michasiu... Ty już zawsze jesteś mój, więc nikt nie może zabrać ciebie ode mnie, tylko ty sam mógłbyś to zrobić. Ale tego nie zrobiłbyś nigdy, prawda?" 166 Ktoś wszedł do kuchni, stuknęło o podłogę puste wiadro. Za oknem chyba zbierało się na deszcz, bo słyszała niespokojny szczebiot jaskółek. Nie usłyszała matki ani nie spostrzegła jej cienia, gdy ta stanęła przy łóżku. - Wypij chlebowego kwasu, świeży przywieźli do sklepu. - Czy to wszystko prawda, mamo? Czy może nieprawda? Błagam cię, powiedz mi... - Nie chcesz pić? Masz takie spękane usta. - Powiedz mi! - uczepiła się jej fartucha. - Kto inny, jeżeli nie ty, mamo, może mi wszystko powiedzieć. - Jeszcze nie znaleźli Michała - przytuliła ją do siebie i Nina nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz matka pocieszała ją w ten sposób. - Co mam robić, mamusiu? - Wiem, że dzisiaj każdym słowem sprawię ci ból. - U mnie już nie pomieści się więcej bólu, mamo. - Żal mi ciebie i twojej pierwszej miłości... I jego też mi szkoda. - Nie wierzysz, że może być jak dawniej? - Sama siebie cały czas pytam, czy wasza miłość musiała tak się skończyć i dlaczego, Ninka, akurat na twoją miłość wypadło. - Bardzo mi zimno, mamo - szepnęła. W okno od paru chwil stukała Tereska i coś pokazywała przez szybę. Nina przetarła załzawione oczy, żeby się upewnić, czy ten ciemny kłębuszek w rękach siostry jest na pewno nieżywym szpakiem. Nie lubiła tej drugiej Niny, która odzywała się w niej i mówiła: "Już jest po wszystkim, was już razem nie będzie...". I chociaż jej głos był przepełniony bezsilną rozpaczą, nie mogła znieść chwil, kiedy tamta przychodziła. Zatykała uszy, ale nic nie po- 167 magało, bo wszędzie słyszała ten zadręczający szept. Sączył się ze szpar podłogi, z pustych talerzy po obiedzie i z pelargonii na parapecie. Odzywał się w miednicy z wodą, w której myła włosy, i w powleczonych sadzą fajerkach na kuchennym piecu. Spływał z chmur cierniowym deszczem i odbijał się echem z końca drugiego widnokręgu. Ta pierwsza Nina nadal wierzyła, że to, co się stało, jest tylko chwilowym zamieszaniem i okrutnie głupią pomyłką, która niedługo wyjaśni się po jej myśli. Ona cierpliwie czekała na znak od niego, który rozpozna w najgłębszym śnie albo dostrzeże w najciemniejszej ciemności. Wciąż i nieustannie wierzyła. Klękała w nocy przy łóżku, czego już od dawna nie czyniła, i modliła się do nocy za oknem, która gdzieś widzi i chroni Michała. Klęczała i prosiła gwiazdy, by podtrzymały tlącą się w niej nadzieję. Na obolałych od długiego klęczenia kolanach błagała niewidzialnego Boga o ratunek dla nich obojga. Czepiała się nóg swojego Anioła Stróża z dzieciństwa, żeby znowu przez wszystkie dni i noce stał przy niej i nie odchodził ani na chwilę, ani na krok. Którejś nocy zasnęła na klęczkach i zbudził ją dopiero poranny chłód, gdy weszła do łóżka, poczuła jak druga Nina robi jej miejsce obok siebie, a potem przysuwa się bliżej i zaczyna szeptać: "Niepotrzebnie na niego czekasz i wierzysz, że wróci do ciebie. Przecież ty dobrze wiesz, że zabiorą ci Michała. Dopóki go nie znajdą, jest jeszcze twój, ale tak samo możesz powiedzieć lub pomyśleć o szeleście wiatru czy spadającym meteorze, nawet gdy spadnie obok ciebie. Zaśnij, Nina, przestań na niego czekać, przestań go wypatrywać...". Wciskała jej w usta poduszkę, ale tamta nie milkła nawet z kneblem w ustach. Budziły się ptaki i pierwsze koguty, a ona swoje nocne modlitwy, wołania i zaklęcia powierzała teraz nowemu dniu. - Nie widzisz, że od czasu zabawy słońce wstaje i zachodzi już inaczej, bo dla każdego z was osobno - odezwała się tamta. 168 - Nie, nie widzę i nie czuję... To są ciągle nasze wschody i zachody - odpowiada. - Jak to nie widzisz? - Widzę swoje, a nie to, co ty chcesz, żebym widziała. - Wciąż nie rozumiesz, że wasze wspólne wschody, zachody, dni, noce, poranki, pełnie księżyca, cały wasz świat on rozciął na dwie połowy i swoją wyrzucił wraz z pokrwawionym nożem - druga Nina wyjęła knebel z ust. - Odnajdę jego połowę i przyniosę tamten nóż, zobaczysz. - Nie odnajdziesz! - Wiem, gdzie szukać. - Nie, nie odnajdziesz! W drugim pokoju kaszlał ojciec. Wstała przykryć siostrę i pochylona nad śpiącą, z zazdrością wsłuchiwała się w jej miękki, spokojny oddech. Antośka trzaskał z bata na drodze, wyganiając krowy na pastwisko. "Gdzie jesteś, Michasiu? - wtuliła się w poduszkę, nie dopuszczając do głosu tamtej Niny. - Gdzieś tam pewnie jest ci zimno, biedaku mój, a ja nie wiem, gdzie zanieść ci koc, żebyś nie marznął. To wszystko nieprawda, kochany i niepotrzebnie uciekasz. Słyszysz? Niepotrzebnie uciekasz. A może wróciłeś już do domu i wreszcie usłyszę, że jesteś. Wróciłeś, miły mój?" - Mamo, ja chyba dłużej tego nie zniosę - łkając weszła do kuchni. - Zacznij ty normalnie żyć, bo ojciec już ledwo wytrzymuje -od dawna nie widziała u niej takiej złości. - Stało się tak a nie inaczej... - Nigdy nie uwierzę w to, co się stało. Prędzej się zabiję, niż uwierzę - wykrzyknęła. - Ty się, Nina, uspokój! Nic już nie poradzisz i nie pomożesz. - Wam Michał od początku zawadzał - nie ustępowała. -Teraz nareszcie jesteście spokojni? 169 - Kto to widział, żeby z nożem na zabawę chodzić? Widać, że to ktoś nie nasz. - On przecież tylko... Zawahała się, czy powiedzieć o skaleczonym jesionie, co przypomniało jej się dopiero teraz. Wszystko ciągle do niej powracało, ale drzewo nie wspomniało jej się ani razu. Jakby w tamten wieczór przeszli od jednego do drugiego tańczenia, nigdzie się nie zatrzymując. "Powinnam zobaczyć, jak za dnia wygląda nasze drzewo" - błysnęły jej w oczach palące się zapałki, którymi oświetlał rany na korze i inaczej niż wtedy patrzyła w tej chwili na wyrżnięte w niej pierwsze litery ich imion, tylko znak dodawania między nimi był niczym nagrobny krzyż; a może nie ona krzyż widziała, ale ta druga Nina? Jeszcze raz tam z nim stanęła, lecz nie miała w oczach nowych łez, żeby płakać. Oplątywały ją dziwne myśli, że wtedy pod jesionem ich przeznaczenie zaczynało się wypalać, jak tamte zapałki w jego rękach i któremuś z nich, a może im dwojgu jednocześnie, przeznaczenie dawało znać, że już niebawem przestaną być razem. "Czy tym znakiem nie było moje nagłe przerażenie na widok naszych imion wyrytych na jesionowej korze? A jaki zły głos podszepnął Michałowi, by wziąć z domu nóż? Jak gdyby wszystko gdzieś wcześniej było ułożone i tylko my szliśmy, o niczym nie wiedząc, niby otumanione światłem ćmy. To tylko tyle ma zostać po naszej miłości? Dwie wycięte na przypadkowym drzewie litery, które kiedyś zabliźnią się albo przyjdzie ktoś i zrąbie jesion na deski, a nasze imiona staną się łatwopalnymi trocinami?" - Ojciec Michała pytał się mnie, czy ty czegoś nie wiesz - już bez złości powiedziała matka. - Biedny człowiek... To kara boska, mówią. - Naprawdę mama tak myśli? A mnie za co też spotkała kara? - Powtarzam, co mówią - odwróciła się do niej. - Ja nikogo nie chcę sądzić. A swoją drogą, czy to możliwe, tak przepaść jak kamień w wodzie? 170 Drgnęła, słysząc ostatnie słowa matki. "Kamień... Woda... Tam się ukrywa, a chyba nawet nie ukrywa, tylko niecierpliwie czeka, żeby go stamtąd zabrali. Może tam czeka na mnie i chce, żebym to ja go stamtąd wyprowadziła? A jeżeli coś sobie zrobił? Powiesił się na którejś z olszyn, utopił w rzece albo pociął się nożem i leży przy zakrwawionym kamieniu? Kamień... Woda... jak kamień w wodzie... Tylko czy trafię, bo przecież to on wybierał wtedy drogę... Boże, jeszcze jedno osamotnione wspomnienie, które ma smak piołunu. Nie, na pewno nie ja powiem, gdzie go trzeba szukać, nawet jeżeli jemu miałoby to przynieść ulgę". Wyszła przed dom. Wydawało się, że wszystko jest na swoim miejscu: studnia i malwy w ogrodzie, pusta plebania i trzy brzozy za sadem koło dawnego schronu, bezchmurne niebo, które on też musi widzieć, a jednak czuła, że coś musiało się zmienić, przesunąć w znajomej przestrzeni. Coś tutaj niedawno było, czego teraz nie ma: czyjś oddech, głos szepczący jej imię, pot na czyjejś skórze. Gdzieś płynie rzeka, nad którą nie przystają we dwoje. Gdzieś leży kamień, w cieniu którego nie mogą się położyć. I rośnie drzewo z rozerwaną korą, lecz tylko ptaki przychodzą odpoczywać na jego gałęziach. W jej oczach wszystko było obok, jakby Ziemia zaczęła obracać się w przeciwną stronę. Nie powiedziała o wodzie i kamieniu, kiedy nazajutrz przyjechali do jej domu z Lidy rozpytywać o zabawę i Michała. Siedziała pomiędzy nimi przy stole w pokoju rodziców i zasłaniała obrusem trzęsące się dłonie. Patrzyła błagalnie to na jednego, to na drugiego i powtarzała: - on niewinny, przysięgam, że niewinny - a oni przerywali jej i zadawali nowe pytania. Kilka razy pytali, czy nie wie, gdzie on jest albo może być, i straszyli, że jeżeli kłamie, to też będzie sądzona. Już miała powtórzyć im, co powiedziała matka, że przepadł jak kamień w wodzie, ale znowu: -on niewinny, przysięgam, że niewinny - do nich mówiła. Ci dwaj porozmawiali jeszcze z ojcem na podwórku, a ona po ich odjeź- 171 dzie długo nie mogła podnieść się z krzesła, choć brało ją na wymioty od zapachu "biełomorów", który po sobie zostawili. Już wiedziała, chociaż jeszcze nie chciała naprawdę uwierzyć. Tak jak nie przestawała obwiniać się o to, co zaszło. Były chwile, że czuła się osaczona przez ściany domu i każdy w nim przedmiot. Ścigały ją nie domknięte drzwi szafy, firanki, zakurzone na wieczorynce pantofle, spojrzenie Ostrobramskiej, cerata na kuchennym stole i zapach chlebowego zaczynu. Czuła przez ściany oskarżające spojrzenia przechodzących drogą. W ich głosach domyślała się najgorszych obelg. Niezliczoną ilość razy przeszukiwała swoją pamięć, żeby znaleźć w niej choć jeden szczegół na swoją obronę. "Czy tamten nagły niepokój w ogrodzie był ostrzeżeniem i teraz muszę ponieść karę za nieposłuszeństwo wobec podszeptu ostrzegającego przeczucia?" Patrzyła na pogniecione ustniki "biełomorów" w popielniczce i nie mogła pogodzić się z myślą, że te obce niedopałki mogą być ostatnim śladem po Michale. - Opowiedz mi jakąś bajkę na zaśnięcie - prosi Tereska. - Ale ja nie znam wesołych bajek - siada na jej łóżku. - Będę spała, zanim skończysz i nie poczekam na zakończenie. - Sama, Tereseńka, nie wiem, jakie będzie zakończenie, bo znam tylko bajki prawdziwe. - Nie wiesz, że wszystkie bajki są prawdziwe? Ninę też szybko ogarnęła senność i nie miała siły protestować, gdy matka dawała jej kubek naparu z ziół na odczynianie uroków, kupionych kiedyś od chodzącej po domach zamawiacz-ki. Z jakiegoś pustego wszechświata niosło się szczekanie psów i pijane śpiewy mężczyzn w czereśniowym sadzie przy samogonie. Nieznany księżyc nie mógł wyplątać się z sieci firanki i tylko Michał gdzieś uciekał w ciemnościach, a ona, jak w bajce, której nie skończyła opowiadać, wierzyła, że biegnie tylko do niej. 172 Z zamkniętymi oczami nasłuchiwała, nie wiedząc, czy jeszcze śni we śnie, czy naprawdę słyszy, że ktoś za oknem przywołuje ją ledwo słyszalnym szeptem. Słyszała też, jak coś ociera się o szybę, jakby szeleścił zaczynający padać deszcz albo jakby wiatr unosił piasek z drogi i rzucał nim na okno, ale noc była cicha. "To niemożliwe, co słyszę... To niemożliwe, to chyba te zioła, a może początek szaleństwa". Ostrożnie podniosła się z łóżka, nie chcąc spłoszyć szeptu i pobudzić domowych. Przysłoniła ręką serce, żeby uciszyć jego narastające łomotanie. Niczym lunatyczka, szła do okna wabiona niecierpliwie błagalnym wołaniem. Już miała firankę na wyciągnięcie ręki, gdy nagle uczuła, że nie potrafi jej odchylić i spojrzeć w nocną ciemność. A on wciąż przywoływał ją, jakby dodawał jej odwagi albo ponaglał. Zacisnęła dłoń i szarpnęła firankę. Stał tuż przy oknie, ledwo widoczny w odblaskach księżyca przysłoniętego drzewami. Nina podniosła ku niemu rękę, jakby chciała nią pomachać na powitanie lub uczynić znak krzyża. Wciąż nie wierzyła, że patrzy na niego i rozpoznaje jego dłonie, opierające się o szybę, jakby odpoczywał po długim biegu. A potem przybliżył twarz, pozostawiając na szybie wilgotny krążek oddechu. Pogładziła jego twarz opuszkami palców i poczuła przez szkło, że dotyka twarzy kogoś rozpaczliwie przerażonego i bezbronnego. Chciała szepnąć: "Wszystko będzie dobrze, mój miły, ale już nie uciekaj, kochany, lub powiedz, jak mam ci pomóc, przecież masz mnie" - ale nie mogła poruszyć ustami. Strach o niego stawał się coraz bardziej paraliżujący. Michał coś zaczął pisać na szybie, lecz nie potrafiła odczytać jego słów. Do jej wysuszonych oczu z powrotem napływały łzy, ale resztkami sił broniła się, żeby przy nim nie zapłakać. Obejrzała się niespokojnie, bo zdało jej się, że usłyszała jakiś głośny szmer w pokoju rodziców. Gdy odwróciła się znowu do okna, nie zobaczyła za nim Michała. Na szybie jaśniał ślad po jego oddechu i odciśnięte dłonie. Wtuliła twarz w szybę z na- 173 dzieją, że gdzieś go dostrzeże, że może tylko nachylił się zawiązać sznurowadło. Dotykała ustami chłodnego okna, ale nie czuła nic oprócz pustki i lęku. Lecz zanim odeszła, przysłoniła dłonią oczy, jakby chciała popatrzeć w swoją przyszłość lub miała nadzieję, że chociaż na mgnienie rozstąpi się ciemność, w której przecież on jeszcze musiał być. Po przebudzeniu nie pamiętała, czy zanim nagle usnęła, słyszała jakieś krzyki i hałasy gdzieś niedaleko. W domu pachniało świeżo upieczonym chlebem. Rozsunęła firanki i niczego nie odnalazła na szybie. W ogrodzie też nie widziała żadnych śladów. Od Lidy nadciągały popielate chmury. Kiedy weszła do kuchni, ze spojrzenia matki odgadła, co mogło się stać. - Złapali go w nocy prawie przy naszym domu - powiedziała, odwracając oczy od Niny. Za rzeką niebo płonęło. Jaskrawoczerwona łuna od świętojańskich ognisk dosięgała podwórka i rzucała krwisty cień na świeże kretowiska, migotała na glinianych garnkach schnących na płocie, perliła się na liściach agrestów i łopianach. Słyszała niosące się stamtąd dziewczęce śpiewy na dwa głosy, wspomagane harmonią, ale nie czuła żalu, że jej tam nie ma. W jej pamięci tliły się zeszłoroczne ogniska, kołyszące się na wodzie wianki uplecione z chabrów i rumianków, rozłożone na wieczornej trawie lniane chusty i tamte oczy, pierwszy raz w nią wpatrzone poprzez płomienie i dym, a potem tamten chłopak podszedł do niej nieśmiało nad brzegiem rozświetlonej rzeki. "Idziesz, Nina, na sobótkę?" -kilkakrotnie pytała matka i nawet ojciec zachęcał przy obiedzie. Koleżanki namawiały ją, żeby szła z nimi narwać kwiatów na wianki, a ona: ,^Viem, że dzisiaj będzie świętojańska noc - mówiła, milcząco dopowiadając: -Tylko ja nie chcę jej świętować". 174 Od paru wieczorów siadała na ganku i czekała, aż wszyscy w jej domu zasną. Do dzwonnicy zlatywały się ptaki, w sąsiednich domach zatrzaskiwano na noc drzwi, wczesny chłód pachniał ostatkami dymu z wygasających kuchni. Nie broniła się przed nawrotem wciąż tych samych wspomnień, bo wtedy przestawała być taka opuszczona i wypalona, prawie umarła. Wspomnienia stały się jej nowym życiem. Oprócz wspomnień były w nim też ich przyszłe dni, na które tyle napatrzyła się w przedsennych widzeniach albo o których on jej dawniej opowiadał. Było wszystko, co miało gdzieś na nich czekać i czego dla siebie pragnęli. Tylko Michała nie było. Z innego miejsca nad rzeką odezwała się samotnie jakaś druga harmonia i ze skrawków przynoszonych przez echo dźwięków rozpoznała melodię ich ostatniego tańca. Zasłoniła usta ręką, lecz mimo to słyszała swój niemy skowyt, usiłujący zagłuszyć głos dalekiej harmonii. I chociaż już następne śpiewy odbijały się od drewnianego ganku i stygnących ścian domu, wciąż nie odejmowała dłoni od ust. Kot zamiauczał, ocierając się o jej nogi i musiała wstać, żeby otworzyć mu drzwi. Dziewczęcym zawodzeniom wtórował, strzelając z bata, schowany w czyimś sadzie głupi Antośka. - Już starczy twojego płaczu, miła - szepnął łagodnie, jakby nie chciał jej wystraszyć. - Wiem, że co wieczór wychodzisz przed dom i czekasz nadaremnie. - Ja nie mam czym płakać, to tylko sobótkowy dym zaplątał mi się w oczy. Skąd się tutaj wziąłeś, mój utracony? Ciebie prze- cież... - Przyszedłem ciebie zabrać na sobótkę. Zapomniałaś, że razem mieliśmy na nią iść? -Twój cień nie jest taki jak dawniej. Czy to naprawdę ty? - Wyłowię z rzeki twój wianek i znajdziemy kwiat paproci. Wiem, gdzie go znaleźć, - 175 - Ale ja nie splotłam na dzisiaj wianka, mileńki. Nie spodziewałam się, że przyjdziesz. - Narwiemy, Promyczku, kwiatów po drodze i jeszcze zdążysz upleść wianek. - Masz skaleczony policzek. Poczekaj, przemyję ci wodą ze studni. - Tak nie do wytrzymania tęsknię do ciebie - załkał, a może to westchnęła przed zaśnięciem jaskółka pod okapem. - Wiesz, jeszcze nie starłam kurzu z moich pantofli, w których z tobą tańczyłam. Czekają na twój powrót. - Na pewno nie będą musiały długo czekać. - Obiecaj mi, że wrócisz. - Tak, wrócę do ciebie jak najszybciej. - Dlaczego tak się z nami stało, Michasiu? Przecież tak nie miało być w naszej miłości. Może ty jeden powiesz mi, że to wszystko nieprawda, że wyjechałeś tylko na parę tygodni, tak jak ja wyjechałam zimą. Pamiętasz? Błagam cię, kochany, powiedz, że wyjechałeś tylko na krótko. - Nie wiem, co powiedzieć - szepnął po dłuższym milczeniu, jakby na chwilę odszedł i dołączył do chłopaków, którzy trzymając się za ramiona, tańczą wokół ogniska. - Wiem tylko, że nie możemy zapomnieć o naszym przeznaczeniu. - A jeżeli takie krótkie miało być nasze przeznaczenie, mój miły? Może oboje nie udaliśmy się ani przeznaczeniu, ani Panu Bogu? - Jeszcze zdążymy odzyskać nasze przeznaczenie. Tylko nie słuchaj i nie wierz w to, co mówią ludzie. - Nie mówisz, jak tobie tam jest, gdzie ciebie zabrano. - Zawsze będę cię kochał, jedyna ty. -I ja pokochałam ciebie na zawsze i nigdy nie wypuszczę z mojego życia. - Wciąż widzę nasz kamień i twoją sukienkę z rozgnieciony mi na niej porzeczkami. 176 - Pamiętaj to! Pamiętaj! - Nie pocałowałaś mnie jeszcze, a ja tak długo szedłem po chociaż jeden twój pocałunek. - Miły, mileńki mój, kochany mój na zawsze - przytuliła się do niego. - Przecież zaraz po ciebie mogą przyjść, wiedzą, że tutaj jesteś. Może już są na początku wioski. Boże mój, czemu chcą mi ciebie znowu zabrać? Zaklinałam, że jesteś niewinny... - Schowaj mnie, ukochana, przed nimi. Ukryj, gdzie nigdy nie znajdą. -Ale gdzie ja ciebie ukryję? Gdzie mogę ciebie schować? Wszędzie ciebie znajdą. - Ukryj mnie w swojej pamięci. Tam nigdy mnie nie znajdą. - Tak, tam ciebie, Michasiu, ukryję głęboko. Tam ciebie na pewno nie odnajdą. - Już nigdy nikt nie obejmie mnie tak jak ty. - Słyszysz? Ktoś drzwi otworzył w domu. Musisz mnie już zostawić, musisz uciekać... - Ty jeszcze nie kładziesz się spać? - ojciec stanął na ganku, trzymając się za policzek. - Ząb do tej pory nie przestał boleć? - Trzeba będzie iść, żeby ktoś obcęgami wyrwał - wciągnął do ust sobótkowe powietrze. - Mówią, żeby popiołu nasypać lub cukru, jeżeli jest dziurawy. - Mnie nic już nie pomaga. Wszystkiego próbowałem. Przed wojną jeden w Lidzie umiał dobrze zamawiać bolące zęby. - W nocy wszystko najbardziej boli - rozejrzała się niespokojnie, bo ciągle wydawało jej się, że on nadal jest gdzieś w pobliżu. - Myśleliśmy, że pójdziesz jednak poweselić się z innymi na sobótce. Może podprowadzić tam ciebie? - Nie, tato, nie trzeba... - A kto tam do nas ciągnie się po nocy? - podszedł do furtki. 177 "Czy naprawdę on był tutaj niedawno, czy już nie odróżniam zwidzeń od życia, jakie mi po nim zostało? Nie wiem, jaki jest dzień tygodnia, bo wszystkie dni są takie same, łatwe do pomylenia. Wiem tylko, że on nie przywoła mnie jakimś wcześniej umówionym znakiem, nie spotkam go przy sklepie albo gdzieś na drodze, nie zagwiżdże jak ptak pod ciemnym oknem ani nie obejmiemy się pod osłoną starego cmentarza lub wczesnej ciemności. Nie przychodzi nawet we śnie, nie śnił mi się ani razu od tamtej nocy, kiedy przyszedł pod moje okno, jakby chciał, żeby go wreszcie zabrano, i zabrano go prawie z moich rąk albo objęcia. On gdzieś teraz jest, gdzieś oddycha w jakichś zimnych ścianach lub może leży z otwartymi oczami i nasłuchuje, czy nie otwierają się drzwi aresztu, żeby mógł powrócić do naszego życia. Obejmowałam przed gankiem jego, czy jego cień, który mi tylko po nim w rękach pozostał? Więc tyle zostaje po kimś w najgłębszym schowku pamięci i miłować już muszę tylko cień, i nieść wszędzie ze sobą, zamiast życia we dwoje?" Do jej gorączkowych myśli, słanych w pustkę wszechświata, który nie słyszał jej albo nie wiedział, co odpowiedzieć lub jak pocieszyć, wplątał się niespodziewanie jakiś dziwnie znajomy dźwięk. W żaden sposób nie mogła sobie jednak przypomnieć, skąd mogła go zapamiętać i czemu, gdy go usłyszała, poczuła raptownie przebiegające pod sukienką dreszcze. Była jednak pewna, że słyszała go kiedyś i chyba nie jeden raz. Nie, tak nie skrzypiał na niebie Wielki Wóz w tamtą Wigilię. Nie był to też klan-gor dzikich gęsi, który kiedyś słyszała stojąc w szpitalnym oknie. To nie tak zachrobotała sprężyna w dawno zepsutym zegarze w kuchni, a nazajutrz powiedzieli o wojnie. Ten dźwięk dochodził od strony ogrodowego płotu, wzdłuż którego szedł ojciec z jakimś nieznajomym, prowadzącym rower i to jego rower turkotał, jakby lamentował wkręcony w szprychy wiatr. Pomyślała 178 o chorym zębie ojca, w którym łoskot rozklekotanych kół musiał wywoływać jeszcze dotkliwszy ból. Mężczyzna postawił rower przy studni i słychać już było tylko śpiewy nad rzeką. Ninie wciąż nie dawał spokoju ten dźwięk wyłowiony z niepamięci, lecz żadnych przypomnień nie mogła z nim połączyć. Już trzymała rękę na klamce drzwi do sieni, gdy ojciec zawołał, żeby przyniosła kubek. On pił wodę z zagłębienia dłoni, kiedy podeszła do studni z blaszanym kubkiem. Dostrzegła połyskujące w jego kruczych włosach granatowe smugi i zauważyła że jest starszy od Michała. - Tak bardzo chciało mi się pić - usprawiedliwiał się zmieszany, strzepując resztki wody na trawę. Spojrzał na nią z bliska, biorąc kubek i przez chwilę marszczył czoło, jakby nagle coś zaczął sobie przypominać. Jego ciemne oczy przecięły się z jej oczami, zanim zdążyła się odsunąć od niego o pół kroku. "Musi być bardzo zmęczony i chyba nie ma nikogo, przecież wszyscy są teraz na sobótce" - może tak wtedy pomyślała. - Nie zna czegoś na bolesność zęba? - odezwał się ojciec. - Potrafię tylko wyciągać językiem zaprószenia z oczu - oddał jej kubek. Wydało jej się, że chce jej coś powiedzieć, ale on tylko uśmiechnął się jakoś tajemniczo i spojrzał na niebo. Wchodząc na ganek, odwróciła się jeszcze ku studni i widziała, że nieznajomy ściąga z bagażnika worek i wyjmuje z niego czapki, które ojciec po kolei przymierza. Mój przyszły dziadek nie mógł zdecydować się, którą czapkę wybrać i te, które mu odpowiadały wieszał na płocie albo kładł na daszku studni. Najchętniej wziąłby cały worek bez przymierzania, bo w życiu najbardziej lubił czapki i lipowy miód, a jeszcze później polubił zegary z kukułką. Nieznajomy, podając mojemu dziadkowi czapki, często oglądał się na ganek, na którym wciąż stała 179 Nina. Nie wiadomo, czy stała dlatego, że znowu słyszała tamtą ich ostatnią melodię, czy czekała, aż on odjedzie, żeby usłyszeć turkot jego roweru. Wtedy będzie wiedziała na pewno. Niedługo przeminie jeszcze jeden dzień i po długiej jesiennej nocy zacznie się następny dzień jej czekania. Nie umiała wyobrazić sobie, że takich dni będą tysiące, co kilka razy musiała jej powtórzyć matka Michała. - Ty, Nina, tego czekania nie wytrzymasz - powiedziała, ścisnąwszy ją gwałtownie za ramię, jakby chciała nie tylko złączyć się z nią we wspólnym bólu, ale także przytrzymać się jej nadziei. -Ty, mileńka, nie musisz tego wytrzymać. Ty już przestań czekać, bo szkoda twojego młodego życia. - Ale ja przecież przyrzekłam, że będę czekała. On też tam na mnie czeka i tak jak ja odlicza mijające godziny i dni. Codziennie wyczekiwała listu i ciągle niecierpliwie podchodziła do okna albo siadała na ganku, wyglądając listonosza i mocniej zaczynało uderzać jej serce, gdy pojawiał się na zakręcie. Zaczynała szeptać wszystkie pamiętane zaklęcia, wpatrując się w jego rower oparty o sąsiedni płot, a kiedy mijał ich furtkę, czuła jak odpływa z niej krew. Tak było każdego dnia i wiedziała, że w taki sposób będzie musiała nadal żyć, aż on kiedyś wreszcie powróci, z dalekich pól zapowiadając swoje nadejście głośnym wołaniem jej imienia. Nawet w deszczowe dni przychodziła do ich jesionu, z którego uczyniła swoją kapliczkę, ale nie można było usłyszeć, co przy nim mówiła, ani odgadnąć z jej twarzy, jakie myśli i szepty powierzała drzewu jako błagalne wota. Z każdym jej przyjściem coraz więcej opadłych liści ścieliło się wokół niego, a wyrżnięte na korze dwie samotne litery powlekały się brązowawą patyną. 180 Nina dotykała gojących się zranień, jakby odwracała kolejną kartkę kalendarza i nabierała pewności, że gdy litery zarosną nową korą, wtedy Michał już na pewno powróci. Parę razy usiłowała nawet docisnąć do siebie brzegi skaleczeń, żeby jesion zagoił się jak najszybciej, lecz tylko pościerała poduszki dłoni. "To będzie pierwsza jesień bez ciebie - usłyszał skulony na gałęzi ptak - i nie ma kto otulić moich ziębnących rąk. Potykam się na każdej najmniejszej myśli o tobie, niczego dokoła siebie nie widzę, jakbym chodziła bezkresnym pustkowiem. A jeżeli coś pomyliło się w mojej pamięci albo przyśniło mi się z innego życia i obudziłam się z nie mojego snu, a może narkozy, i nie wiem, czyja była miłość, o której śniłam? Kim był i czy naprawdę kiedyś był tamten chłopak z jasnymi, kręconymi włosami, na którego rękach, grzejących się nad świętojańskim ogniskiem, zatrzymałam niegdyś spojrzenie, a pod koniec snu zobaczyłam te same ręce bezradne i skute żelaznymi obręczami, które wciskały się w mój brzuch, ale nie czułam w tamtej chwili dławiącego w środku ognia, jak wiosną przy kamieniu, gdy mnie otwierał jak muszlę, a tylko narastający śmiertelnie lodowaty chłód? Gdzieś chyba niedaleko stąd, za którymś wzgórzem, musi leżeć ten głaz i obok niego powinno być odciśnięte w trawie wgłębienie po naszych ciałach, przykryte nadal rąbkiem urwanego wtedy nieba, a w źdźbłach traw na pewno jeszcze pozostał nasz zapach. Na piasku nad rzeką muszą jeszcze połyskiwać niewielkie czerwone plamki, niczym paciorki rozgniecionych żurawin. Czy nie był to jednak zbyt długi sen jak na tak krótką miłość? Przecież nikogo innego, tylko nas dwoje razem, widzę uciekających później przed burzą przez pola zakwitłe fioletowym łubinem. Już jacyś inni, już nie my, też przyjdą pierwszy raz szukać przy tym kamieniu schronienia i dosięgnąć nieba, a potem zejdą do rzeki. Gdziekolwiek się, kochany mój, obrócę, w którąkolwiek stronę popatrzę, przez który most przejdę czy nawet wtedy, gdy jakiś 181 najcichszy szelest usłyszę, to wszystko jest z tobą złączone, jakbyś stróżował każdej chwili mojego życia bez ciebie. Czy naprawdę możliwe, mój niedośniony, że mnie opuściłeś, chociaż mówiłeś nieustannie, że nie rozejdziemy się nigdy? Ile jeszcze obłoków przepłynie, dla których ty, miły, powymyślałbyś nazwy, ile pór roku przejdzie, wypali się mnóstwo gwiazd i na ich miejsce na niebie narodzą się nowe gwiazdy, ile strumieni powysycha wśród łąk, ile wiatrów w sadach przełamie gałęzie jabłoni, a ty i ja, niczym wyrzucone z gniazda pisklęta, będziemy tułać się po omacku, żeby w końcu usłyszeć znajomy głos, żeby poczuć na twarzy ten jedyny dotyk, aby już nigdy więcej nie odchodzić od siebie ani na sekundę". Ocknęła się, słysząc śpiewny szmer Lidziejki i nie mogła uwierzyć, że nie stoi przytulona do pnia jesionu, ale dotyka zmurszałej poręczy mostu i pod nogami nie szeleszczą martwe liście, tylko przez szczeliny sosnowych bali, przerzuconych między brzegami, widzi przedwieczorną toń rzeki. Nie pamiętała, jak znalazła się tutaj i dokąd chciała pójść, czemu nie skręciła do wioski -przecież miała iść do chrzestnej pożyczyć skrzynkę na jabłka, bo miała jutro jechać z ojcem na rynek. Z oddali niósł się stłumiony klangor niewidocznych dzikich gęsi. Zapatrzyła się w wodę i pomiędzy odbitymi w niej obłokami zobaczyła siebie, kołyszącą się bezwolnie na pomarszczonym nurcie rzeki. Przymknęła oczy i zapragnęła, by rzeka i topiące się w niej chmury poniosły ją ku innym światom, w lepszy czas, jak najbliżej Michała. Zapragnęła, by chociaż przez moment wydawało jej się, że są na tej ziemi takie miejsca i chwile, gdzie szczęście nie przechodzi obok ludzi, gdzie nikt nie stoi w samotnej rozpaczy przechylony przez poręcz mostu, nie chodzi bezradnie od ściany do ściany albo od okna do okna, nie zbliża się do krawędzi urwiska ani nie zatapia noża w swoim lub czyimś sercu. Lecz jej pragnienia nikt nie usłyszał, a może nie zrozumiał; wszystko było tak samo, jak przed 182 zamknięciem oczu - czuła łagodne drżenie mostu i słyszała pożegnalne łkanie ptaków odlatujących do innego życia. Wciąż jeszcze miała na palcach ciężkie łzy, które zbierała z jego twarzy i nie mogła w żaden sposób odczepić od siebie powracającego uparcie podszeptu, że pozostaną już na nich aż do jej ostatnich dni na świecie. Te kilka minut, które im podarowano, gdy już wiedzieli, że nie zobaczą się przez długie lata, były dla niej końcem wieczności. Błagał, żeby wybaczyła, zaklinał na wszystkie miłości świata, żeby czekała, a ona, jak skamieniała, ocierała mu łzy. Kiedy obejmowali się na rozstanie, poczuła przez sukienkę szorstki metal, boleśnie wgniatający się w ciało, jakby chciał na jej skórze wypalić niezniszczalne znamię. - Zostałeś we mnie na zawsze - zdołała tylko wyszeptać, choć nie miała pewności, czy ten szept usłyszał. Z trudem oderwano ich od siebie, a wtedy ona rzuciła się na kolana i zaczęła krzyczeć, żeby jej ręce zakuli z jego rękoma. I krzyczała błagalnie, gdy pociągnięto ją do drzwi i potem, jak skazaną, prowadzono labiryntem pachnących pleśnią korytarzy - aż w końcu czyjaś spocona dłoń zatkała jej usta, więc połykała swój krzyk i dławiła się nim jak świętokradczą hostią. Długo nie mogła odnaleźć oddechu, gdy wypchnięto ją na ulicę - jakby zabrano jej nie tylko Michała, ale i oddech, i także serce, którego nie czuła ani nie słyszała, i ciało, które z wolna stawało się pustą, zwisającą na stalowej więziennej bramie sukienką. Ta żelazna, nagrzana sierpniem brama rozcięła jej życie na dwie części: tam, za murem, zostało wszystko, co dotychczas było w jej życiu, i teraz nie miała nic, nawet swojego cienia, zaczęła znikać w bezkresnej wiekuistości, gdzie nic się nie kończy na zawsze, tylko nie może już dłużej trwać. Zagarniała ją bezbrzeżna pustka, ciągnąc w czarne odmęty, kuszące nadzieją, że Michał też się tam zaraz pojawi, zdawało się, że już słyszy jego zbliżające się ku niej kroki i wołane przez niego swoje imię. 183 - On ciebie tak kochał - usłyszała suchy szept. Miała podobną barwę głosu i chabrowe oczy tak jak Michał. Jej twarz była wyżłobiona umarłymi płaczami, nadaremnym czekaniem w oknie, trwożliwą bezsennością. - Dlaczego pani mówi, że kochał? -Przecież Michała już nie ma... już nie ma - powiedziała jeszcze ciszej. - Przecież on do mnie powróci. Niech pani nam niczego nie odbiera - oparła się o bramę. - Tak, masz rację - matka Michała podeszła bliżej Niny. - Ty i ja wiemy, że Michał kiedyś musi wrócić. Słyszałaś, jaki to długi czas... -Wytrzymamy ten czas - przerwała jej, jakby nie chciała po raz drugi usłyszeć tej strasznej liczby wymówionej przez sędziego. -Więc Michał kiedyś wróci - zaczęła mówić, patrząc jej w oczy. - Tylko widzisz, żadna miłość nie umie czekać aż tak długo. Ty jeszcze tego nie wiesz, Nina, ale ja coś o tym aż za dobrze wiem. Chciała przerwać jej znowu, ale matka Michała delikatnie dotknęła palcami jej ust. - Wspomnisz kiedyś moje słowa, a może nawet niedługo całkiem o nim zapomnisz, bo życie to nic więcej, jak uczenie się zapominania. - Pani nic nie wie o naszej miłości! - odsunęła gwałtownie jej rękę i natychmiast pożałowała swojej gwałtowności. - Czy pojedziesz razem z nami do domu? - spytała spokojnie. - Nie powinnaś zostawać tutaj sama. Mąż czeka niedaleko, chodźmy! - Przepraszam, nie powinnam tak mówić do pani. - Odejdźmy już z tego miejsca. Naprawdę nie musisz mnie przepraszać. - Ale ja tak nie powinnam, ja przepraszam... 184 - Wiem, co czujesz i wierz mi, że bardzo ciebie żałuję. - Pani mnie żałuje? Po tym, co się stało? -Tylko ty siebie o nic nie obwiniaj, zrób to choćby dla Michała. On prosił, żebym tobie to koniecznie powiedziała. - Będę czekała na niego. Będę czekała, aż wróci. My jeszcze mamy tyle dobrych dni do przeżycia. Pani wierzy, że my zostaliśmy dla siebie stworzeni? - Teraz już chyba rozumiem, Ninka, czemu on ciebie tak bardzo kochał. Jak niezrozumiałą linijkę pacierza, którą trudno przełożyć na codzienne słowa czy myśli, bez ustanku słyszała w swojej zmęczonej Michałem pamięci: "on ciebie tak bardzo kochał...". Za każdym przypomnieniem prawie drętwiała i coś w niej krzyczało, że czas przeszły dotyczy miłości kogoś innego, że matka Michała pomyliła się. - On ciebie wciąż bardzo kocha, tak chciała powiedzieć -szepnęła. - A może tak powiedziała, tylko ja źle usłyszałam? Z niepokojem odwróciła się za siebie, czy aby przypadkiem nie ma w pobliżu kogoś, kto mógłby usłyszeć prześladujące ją wspomnienia. Ale ujrzała za sobą tylko długą, pustą poręcz mostu i część odpływającej w jakąś nieodgadnioną nieskończoność rzeki. I pozazdrościła rzece, że tak spokojnie i beztrosko płynie i nic nie potrafi wstrzymać jej raptownym, paraliżującym skurczem -żadna uporczywa myśl ani złudzenie czyjejś postaci pojawiającej się na mgnienie w uchylonych drzwiach do pokoju, żaden znajomy dźwięk, choćby to było tylko skrzypienie podłogi czy bezsenne skuczenie wiatru w kominie. Że nie ma żadnych, ani dobrych, ani niechcianych wspomnień, że niestrudzenie i bez wysiłku przepływa między ludzkimi życiami, pośród ich snów, radości i nieszczęść, narodzin i umierań. Że ogląda żółte od kaczeńców łąki, czerwieniejące dojrzewającymi poziomkami zagajniki, widzi kochanków skrywających się w cieniu wysokich traw i rozbawione dzieci zry- 185 wające w leszczynach orzechy. Że żyje swoim rzecznym życiem bez oglądania się za siebie. Płynie, zbierając między swoje brzegi wszystkie deszcze, śniegi, płacze, modlitewne prośby i najskrytsze wyznania. Nie zabrania topić się w swoich głębiach tym wszystkim, co odmawiają życia swojemu życiu i daje życie rybom, szuwarom i rakom, ochrania bojaźliwe ważki, przynosi wytchnienie pławionym koniom i nie płoszy spragnionych saren. "Może ty, rzeko, spotkałaś mojego Michała i płyniesz stamtąd, gdzie on jest, bo przecież on gdzieś musi być pod tym samym niebem, i widziałaś, jak nieruchomo siedział nad tym twoim brzegiem, bezradnie patrząc przed siebie? Może powierzył ci do przekazania jakieś słowa, chociaż jedno najmniejsze słowo, choćby jakąś odłamaną cząstkę słowa, którego nie dosłyszałaś albo nie zrozumiałaś, bo listy od niego nie przychodzą ani do jego rodziców, ani do mnie. Może ty, wodo, dopiero tam do niego płyniesz, więc powiedz, że mnie dzisiaj widziałaś i przekaż, że ja bez ustanku, dniami i nocami ciągle z nim jestem. Powiedz, że miałam na sobie tę samą sukienkę, w której widział mnie ostatnim razem, on już wtedy będzie wszystko wiedział. A jeżeli ty wiesz, dokąd go wtedy z Lidy powieziono, to zabierz mnie tam. Ponieś mnie na swoich cichych falach w tamte strony, zanieś mnie do niego. Położę się na twoim nurcie i będę posłuszna twojej woli, nie poskarżę się na nocny chłód, na ostre kamienie na twoim dnie, na głód i senność. Nie będę bała się ciemności, wycia wilków ani topielców wplątanych w korzenie przybrzeżnych olszyn". Lecz to nie rzeka odezwała się do niej, ale usłyszała czyjś chry-pliwy głos pośpieszający konie i narastający turkot zbliżającej się do mostu, rozpędzonej bryczki. Nad wrześniowymi łąkami już zaczynała zaciągać się biała mgła, niby świeżo wykrochmalone prześcieradło, ścielone na nad- 186 chodzącą noc. Jakiś krótki, chwilowy cień przesunął się i gdy zdziwiona spojrzała w górę, zobaczyła dwa ciemne ptaki, chowające się szybko za obłoki, jak gdyby wystraszyły się czegoś albo nie chciały zostać zauważone. Nina wchodziła w łąki czując, jak jej nogi otulają się chłodną wełną jesiennej mgły. Po kilku krokach przystawała, jakby nie mogła sobie przypomnieć, dokąd idzie lub gdzie chce iść. Coś do siebie szeptem mówiła, może nuciła jakąś piosenkę, może ostatnią wolę szeptała. Wysoko, zakryte chmurami, znowu frunęły dzikie gęsi i Ninie w tym momencie coś się przypomniało. Z jej pamięci zaczynała wyłaniać się niewyraźna, rozmywająca się w oczach postać maleńkiego, płowowłosego chłopczyka biegającego po podwórku i żegnającego śpiewnie przelatujące w górze dzikie gęsi, ale nie miała pewności, czy tego chłopca widziała kiedyś naprawdę z jakiegoś okna. Może zwidziała go dawniej w jakimś niespokojnym śnie nad ranem, mógł zamajaczyć jej w malignie albo odszukał się w dotychczas nie pamiętanej czyjejś przepowiedni. Szła nadal przed siebie, raniąc się o przedwieczorną mgłę, jakby przywoływana słyszanym tylko przez nią wołaniem. Szła jak lunatyczka wabiona przyciąganiem księżycowego lśnienia, choć o tej porze księżyc jeszcze przyświecał z niewidocznej części nieba innym pragnieniom i losom. Potykała się o opuszczone kretowiska, o ukryte pod mgłą kamienie, o resztki dawno wystygłych i zapomnianych ognisk, palonych przez Antośkę, żeby nie być samotnym. Nagle zobaczyła otwierający się przed nią we mgle wąski przesmyk i weszła na piaszczystą ścieżkę, która natychmiast wydała się jej jakaś znajoma, ale nie od razu potrafiła umieścić ją we właściwej stronie swojego życia. Dopiero gdy poczuła znajomy zapach i rozpoznała jedyny, nie spotykany nigdzie zapach zmęczonych brzóz, domyśliła się, jak nazywa się ten bezszelestny wiatr, 187 co ją od jesionu aż tutaj przywiał. Zrozumiała, czyj był ten cień delikatnie ściskający jej rękę, a potem nieustępliwie odciągający ją od poręczy mostu i kierujący ku łąkom, na ścieżkę wiodącą na skraj lasu. Już wiedziała, że jest to miejsce, do którego kiedyś musiała wrócić i z którego musi zacząć iść raz jeszcze. Od tamtej wieczorynki nie chciała patrzeć w stronę lasu, nie chciała pierwszych wspomnień. Bała się ich, czując, że teraz tylko one staną się jej prawdziwym życiem, a przecież nie tak miało być. Wsłuchiwała się w kojący szum brzóz, szmery nadchodzącej, niedalekiej ciemności i westchnienia ptaków przed wczesnym zaśnięciem. W oddali zobaczyła swój świat, zaciągnięty szarością zmierz-chania, jakby przyprószony popiołem. To, na co teraz patrzyła, wydawało się takie jak zawsze, ale ona wiedziała, że już nigdy ten pejzaż nie będzie taki, jak był wtedy, gdy stali tutaj oboje. W spopielałej dali rozpoznała ruiny starego młyna, który wydał jej się teraz mniejszy, jak gdyby przez ten czas zapadł się bardziej w ziemię. Nie mogła dostrzec kruchej młodej jarzębiny, która rosła przy dróżce do niego i z żalem pomyślała, że chyba ją ścięto i jak coś niepotrzebnego rzucono na umierające młyńskie kamienie. Zobaczyła nieruchomą czwórkę jesionów i uśmiechnęła się smutno, rozpoznając ten najważniejszy. Spoza drzew czerniła się wieża kościoła - jak zwykle przed wieczorem kołowało wokół niej stado wron, jakby krążyły nad cmentarzem, a nie nad wioską szykującą się do zakończenia dnia. Widziała dymy z kominów, a ich widok za każdym razem wywoływał w niej jakąś rzewną czułość i było dla niej nieważne, czy unosiły się strzeliście do nieba, czy bezlitośnie rozwiewał je wiatr. Dym z komina był dla niej zawsze znakiem czuwania jakichś dobrych i opiekuńczych mocy, ukrytych w ścianach domów, pod podłogami, między gontami dachów. Niezmiennie gdy skądś wracała, z trwożliwą niecierpliwością wypatrywała dymów wypływających 188 z kominów w jej wiosce. Gdy leżała w szpitalu lub przebywała w sanatoriach, jedną z największych jej tęsknot była tęsknota za widokiem dymu z komina w jej domu. Teraz też była pewna, który dym wychodzi z komina ich domu, gdzie nie mogą doczekać się jej przyjścia, o czym pomyślała z jakąś spokojną ulgą. Bo może znowu pojawił się tamten kruczowłosy mężczyzna, który coraz częściej do nich zajeżdżał, czasami wydawało się, że specjalnie nadkładał drogi, żeby napić się wody właśnie z ich studni i najbardziej lubił, kiedy Nina przynosiła mu kubek. Kiedyś, gdy w domu nikogo nie było, zostawił na studni nową czapkę dla ojca, a innym razem podał przez ojca kupon jedwabiu na bluzki dla niej, przywieziony, jak powiedział, z samego Wilna. Wciąż czegoś jednak w tym znajomym i bliskim widoku jej brakowało i cały czas odczuwała, że coś przeoczyła, choć usiłowała patrzeć w jak najdalszą dal. Już dalej nie mogła sięgnąć wzrokiem, nawet gdy wspięła się na palce. Zrozumiała wtedy, że niczego nie przeoczyła, ale to jej oczy oduczyły się samotnego patrzenia. Bo ona i Michał mieli jedną wspólną parę oczu i wszystko - wiatr, zachód słońca, księżyc, dziką gruszę w polu, kałuże po deszczu, znalezioną monetę - widzieli tymi samymi oczami. Nawet w niebo patrzyli jak w okno, żeby w szczelinie między ciemnością nocy a światłością gwiazd wyłowić jakąś przeznaczoną tylko dla nich tajemnicę. I od kiedy go nie ma, to wszystko już nie będzie tym samym, czym dotąd było. Coraz częściej świat wydawał jej się wyludnioną przestrzenią, przygotowaną dopiero do życia. W oczekiwaniu na jego rozpoczęcie trwały puste domy /. uchylonymi drzwiami, przy piecach leżały narąbane polana, żeby rozpalić nimi ogień i rozkołysać kominy na dachach. Drzewa wsadach nie mogły doczekać się zakwitania. Czekały studnie i wiszące na nich blaszane wiadra, mieniące się w zatrzymanym słońcu. Noce do zasypiania i po- 189 ranki do dobrych tylko przebudzeń. Talerze na stołach nakrytych świeżymi obrusami. Świat czekał, aż ktoś wreszcie odważy się przejść pierwszy przez tę mgłę i Nina wiedziała, że tylko oni, ona z Michałem, powinni być tymi pierwszymi. Naraz jakieś wołanie dobiegło od łąk albo ściernisk, a może tylko z jej nagłego wspomnienia, przerywając ciszę powolnego zmierzchania. Zrazu pomyślała, że to w niespodziewanym cierpieniu zaskolił puszczyk, a przebudzone echo rozwiewa po lesie jego przeraźliwe wołanie, odbija między drzewami, strzepuje z gęstwiny porzuconych pajęczych sieci, więdnących rozłożystych paproci i wciąga w mroczne wykroty po zwalonych dębach. I gdy po chwili poznała, że to na pewno nie puszczyk, poczuła, że zaraz mech się rozstąpi i ziemia osunie się pod nią. Uchwyciła się najbliższej brzozy, wbijając się paznokciami w złuszczoną korę. Tamte głosy dochodziły teraz do niej wyraźnie i wiedziała, że musi wysłuchać ich do końca. Wciąż obejmowała brzozę i w jakiś dziwny sposób czuła, że spełnia się jakieś ukryte pragnienie, które odzywało się w niej dławiącym smutkiem i bezradną pustką rąk. Teraz już wiedziała, czego tak mocno jej brakowało. Brakowało objęcia. Zrozumiała, że nie tylko ona niedawno coś może najważniejszego utraciła, ale utraciły też jej usta, które poznały tylko jego wargi, dłonie, ramiona, piersi, których dotknął wtedy na dworcu pierwszy raz, sukienki, grzebienie, spinki do włosów, pantofle, sufit nad łóżkiem, kubek do mleka, wszystko, na co popatrzy, i wszystko, co pamięta i nigdy zapomnieć nie będzie chciała. - Wiesz - zaszeptała do brzozy - wiesz, ja Michała tak za bardzo kocham, ale nawet gdybym kochała go choć troszeczkę mniej, to przecież bolałoby mnie tak samo, jak teraz boli i będzie bolało przez całe czekanie. Moja miłość pozwala mi tylko cierpliwie czekać, lecz nie potrafi ani na moment oszukać czy uśpić bólu i chociaż wiem, że ból ten na imię ma Michał, nie staje się wcale lżejszy... 190 A jęczenie żurawi wzmagało się coraz mocniej, jakby rozstawały się na dwie krótkie pory roku nie tylko z tutejszymi łąkami, polami i chmurami, ale żegnały jeszcze coś więcej. Jakby wiedziały, że kończące się niedługo lato dla tamtych dwojga, co stojąc na brzegu lasu zeszłego września, objęci patrzyli na ich pożegnalny taniec..., że tego lata rozłączono ich ze sobą na długo, Więc może chciały dodać jej otuchy i przyłączyć się do jej samotnej nadziei, że gdy wiosną powrócą, znowu zobaczą ich razem i że będzie to pierwszy widok, który już z daleka dostrzegą. Wreszcie je widziała w skrawkach dopalającego się słońca. Można je było pomylić z posrebrzonymi łanami wysokich dzikich ostów, kołysanych przez bezlitosny wiatr, ale Nina wiedziała, że to nie dzikie osty i nie wiatr nimi kołysze, Wiedziała, co robią żurawie i dlaczego tak przeraźliwie jęczą, Tak, już wiedziała, lecz chciała, żeby ktoś jeszcze raz jej o tym powiedział. Zapragnęła znowu komuś zaśpiewać piosenkę o róży i kalinie radosnym, dziewczęcym głosem, Czekała. Ale nie było przy niej nikogo, kto mógłby jej opowiedzieć i komu zaśpiewałaby piosenkę o róży i kalinie przy wtórze żurawi. Popatrzyła na brzozę, której milczenie powiedziało jej to, o czym wiedziała teraz na pewno. Że coś naprawdę już się skończyło. I wtedy ktoś wziął ją łagodnie za rękę i zaczął sprowadzać ze wzgórza ku zamglonej łące, poczerniałym sadom i migoczącym światłom wioski, a ona bez słowa ani zdziwienia pozwoliła się prowadzić. Szliśmy niespiesznie po mgle, a na niebie jedna po drugiej zapalały się gwiazdy, jakby chciały rozjaśnić nam drogę. - Widziałeś tańczące żurawie? - spytała, biorąc mnie na ręce. - -Tak, mamo, widziałem, Jutro już pewnie stąd odlecą^ Sopot