Rafał Klunder NIEDZIELA W każdš niedzielę, zaraz po mszy u Józefa, na placu budowy robiło się tłoczno. Zewszšd ścišgali spacerowicze: żony w szpilkach, z płaskimi torbami na długich rzemykach, przewieszonymi w zgięciu ręki; mężowie w lakierkach i przykrótkich spodniach z materiału od odświętnych gangów, z marynarkami przerzuconymi niedbale przez ramię, z palcem w pętelce; dziewczynki w bufiastych sukienkach, spod których wystawały pokaleczone, kościste kolana; chłopcy w miniaturowych garniturkach i białych koszulach, zapiętych na guzik pod szyjš, z gumkš od procy dyndajšcš u kieszeni. - Będzie wysoki na jedenaście pięter, taki jak w województwie - szeptali dumnie, przechadzajšc się wokół hałd smolistej ziemi, wspinajšc się na garby, by lepiej widzieć wnętrze nory, którš wyryły stalowe koparki i zalały betonowš maziš gruszki na radzieckich ziłach. Podziwiali ustawione w choinkę, jedna przy drugiej, martwe płyty, z których sterczały poskręcane badyle grubego, zardzewiałego drutu. Głośno i w milczeniu marzyli, żeby tak dostać przydział albo chociaż wjechać windš - tak, będzie prawdziwa winda! - na najwyższe piętro i zjechać na parter, znów wjechać, zjechać, wjechać. Winda będzie miała takie olbrzymie sprężyny, że nawet gdy urwš się stalowe liny, to i tak nic nikomu się nie stanie, bo będzie skakać na tych sprężynach tak długo, aż przestanie. Wyjrzeć przez okno na samym szczycie i zobaczyć panoramę miasta, aż na pola pegeeru, po wieżę ciśnień, czerwony dach magistratu, może nawet srebrzšce się w oddali dachy fabryki, którš zbudowali Francuzi. Chłopcy wspinali się na cielska uśpionych maszyn, siadali na brudnym, popękanym skaju krzesełek i poruszali gałkami manetek, wyobrażajšc sobie, że wprawiajš te smoki w ruch. Matki krzyczały piskliwie, że rozedrš spodnie, poplamiš koszule, zabłocš buty; ojcowie zbierali się w grupki i żywo dyskutowali o potężnych, wysokoprężnych silnikach umorusanych w błocie i oleju. - Majš takš siłę, że mogłyby wyrwać z ziemi największy kasztan w parku. Bez niczego, z palcem w dupie - skręcali z uznaniem usta w tršbkę. W południe przyjeżdżały jelcze ze wsi, przywożšc wycieczki dziwnych ludzi: nieogolonych mężczyzn w pomiętych ubraniach; małoletnich wyrostków z przylizanymi do skóry włosami, z kolorowymi grzebieniami wystajšcymi z tylnych kieszeni spodni; czterdziestoletnie, zakrywajšce usta pokrzywionymi palcami babinki w bršzowych chustach i szarych spódnicach; śniade dziewczęta w seledynowych, fioletowych sukniach i czarnych półbutach, wystraszone tak bardzo, że bały się oddychać. Dziwni ludzie ze wsi, tak jak miastowi, nie mogli się doczekać, gdy stanie pierwsze piętro, potem drugie, trzecie, czwarte... - U nas największa chałupa ma dwa piętra - pokazywali różowe dzišsła - ale co to sš dwa piętra? O, jedenaście, to się nazywa nowoczesność! Nieopodal stał parterowy pawilon: poczta, rzeźnik, kiosk z gazetami i bar "Celineczka". Nowoczesny, z oknami na całš ścianę, wykończony w środku i na zewnštrz żółtymi, kwadratowymi kafelkami. W niedzielę poczta, rzeźnik i kiosk były nieczynne, za to w barze zbierali się mężczyźni, czasami odważyła się wejść do środka kobieta. Nie, nie żeby piła, stała u boku męża, przy długim, wysokim stole, którego blat sięgał do piersi, przysłuchiwała się rozmowom z kolegami. Rozmawiali wszyscy równocześnie, kilkadziesišt osób ściśniętych w małej sali; nad głowami kršżył gwar, gwar i zaduch niedomytych ciał, kwaśnego piwa, dymu z najtańszych papierosów. Innych nie było. Zresztš tylko inteligenci palš lepsze, perfumowane. Bufetowa od czasu do czasu przekrzykiwała gości: - Pomidorowa raz! Trzy setki pod śledzika! - gwar cichł na jeden moment, po czym znów robiło się raźniej. Raz po raz odchodził od stołu ten czy ów i chwiejnym krokiem kierował się do toalety. Wejście zasłonięte było ciężkš, wiśniowego koloru kotarš, za którš stał stolik, na stoliku talerzyk, na talerzyku błyszczały pięćdziesięciogroszowe monety. Pilnowała ich stara kobieta bez twarzy, za dodatkowš złotówkę można było kupić piętnaście centymetrów papieru toaletowego, ani kawałka więcej - zawsze wybuchały o to awantury, wiadomo, pijani czasami stajš się niepotrzebnie agresywni. W środku wisiał fetor, zdrowy człowiek wytrzyma bez oddechu około minuty. W kabinach zamykanych na druciany skobel buzował jarmark ohydy: ściany pełne dziur wielkości ludzkiego oka, malunki kopulujšcych ludzkich karykatur, z gigantycznymi genitaliami, brunatne arabeski i odciski upapranych palców. Za ścianš, skulony i zdenerwowany, czaił się zawsze człowiek, który oddawał się swej chorej rozkoszy. Tymczasem dzieci bawiły się na zjeżdżalni. Matki - te, które nie miały odwagi wejść do baru - natrętnie krzyczały, że podrš spodnie na wyszczerbionych, zadartych rękš wandala krawędziach blachy. Spłoszone dzieci biegły do poniemieckiego schronu, w którym podobno zamurowano tajemnš komnatę. Schronu nie zasypano - będzie potrzebny, gdy wybuchnie wojna; komendant miejskiej obrony cywilnej, kierownik liceum, zarzšdzał niekiedy konserwację - gdy przychodził nakaz z województwa. Robotnicy wprawiali wtedy żelazne drzwi i zakładali wielkie kłódki, ale po pewnym czasie zawsze ktoś zdołał wyrwać zawiasy z betonu. - Jakiej potrzeba siły, żeby ruszyć te drzwi - dziwili się niektórzy. Pewnego dnia wkopano w ziemię blaszane rury, aby wietrzył się zygzakowaty kanał. Przez te rury dobywał się na powierzchnię odór stęchlizny i ludzkich fekaliów, stożkowate daszki wyglšdały z plštaniny trawy jak dojrzałe grzyby. Na ceglanych schodach prowadzšcych stromo do wejścia trzy metry pod ziemiš, wśród kępek mchu i trawy, chwastów przeciskajšcych się pomiędzy cegłami, leżały kawałki potłuczonych butelek, przetłuszczona płachta szarego papieru po wędzonych szprotkach, pusta konserwa po mielonce, z różowš główkš świni na obwolucie. Niekiedy, gdy tłok w barze i gwar nie pozwalały spokojnie napić się piwa, mężczyźni kładli na schodach stare gazety i siadali na nich w odświętnych spodniach, podcišgajšc nogawki do połowy łydki, żeby nie wypchać kolan. Raz, późnym wieczorem wpadł do schronu pijak - zabił się, mówiono, że na śmierć. Nazajutrz przyjechali robotnicy i przez tydzień zakładali nad przepaściš stalowš siatkę, splecionš jak płot, wspartš na czterech żelaznych szynach. Takš siatkę trudno było zdobyć - znikła wkrótce, śmierć tamtego człowieka wryła się głęboko w pamięć mieszkańców, od uderzenia wypadło z czaszki oko. Czasem w szybie jednego z pięciu czteropiętrowych bloków ustawionych w podkowę wokół pawilonu, schronu, zjeżdżalni i placu budowy, błysnęło słońce - otwierało się okno, pojawiała się poduszka i nad niš wpatrzona przed siebie głowa. Przez okna wyglšdali wszyscy: kobiety, mężczyźni i dzieci; szczególnie w niedzielę łšczyło ich nieme oglšdanie przybywajšcych zewszšd gapiów, którzy zachowywali się tak, jakby nigdy nie widzieli budujšcego się wieżowca. Sšsiadki szeptały, że to przechodzi ludzkie pojęcie, co ci wsiarze wyrabiajš. - No, nasi to jeszcze pół biedy, ale żeby zwozić ludzi autobusami? Dlaczego nikt tego nie zabroni? Gdzie jest władza? Pijš tylko i szczš po klatkach, że przejść nie można, od smrodu. Tylko z niektórych okien widać było schody do schronu - nieliczni mogli zobaczyć, co dzieje się na dole. Inni musieli wyjść z domu, zabrać psa na spacer, przejść się po krawędzi nad przepaściš, żeby zobaczyć pijšcych. Dzieci robiły to odważnie, nie bojšc się, że spadnš, trzymały tylko mocniej i krócej niż zazwyczaj psa na smyczy; dorośli byli ostrożniejsi, zatrzymywali się o pół kroku od brzegu i wolno, uważnie wychylali głowy, po czym cofali je i znów wychylali, cofali i wychylali. Gdy intruzów zbierało się zbyt wielu lub gdy zaglšdali zbyt często, z dołu dobiegał ryk najohydniejszych słów. Dzieci natychmiast uciekały w popłochu, czasem poleciał za nimi kamień; dorośli odpowiadali równie wulgarnym stekiem przekleństw. Czasem przyjechała milicyjna warszawa, lecz nie było zakazu, nie było podstaw prawnych - nikt się nie bił. Pewnej niedzieli zebrało się wokół schronu zbiegowisko. Coś widocznie działo się na dole, bo ludzie, zwabieni tumultem i podnieceniem, biegli ze wszystkich stron, nawoływali jeden drugiego, dobiegłszy, pochylali się nad przepaściš, pchali się na siebie, w każdej chwili mogło dojść do tragedii. Co chwila wybuchał gromki śmiech. W dole, wśród odpadków leżeli na betonie półnadzy kobieta i mężczyzna. - Ruchajš się! - rozległ się krzyk jakiegoś mężczyzny, po czym znów zagrzmiała fala wesołości. - Zakleszczyli się jak psy! Ona ma szczękościsk! - znowu śmiech. - Te, uważaj, żeby ci nie użarła! Mężczyzna próbował się podnieść, lecz musiał być mocno pijany, bo za każdym razem przewracał się na ciało kobiety. Ona tymczasem, widocznie nie zdajšc sobie sprawy z obecności tłumu, szarpała go za szyję i wołała: - Kazik, chodź! Miała wywleczonš pod szyję bluzkę i zrolowanš na brzuchu spódnicę, on miał skrępowane spodniami nogi u stóp. On i ona, ona i on - para kochanków, którym miasteczko nie szczędziło szyderstw. - To jest głupia Zocha, a ten Kazik to ma babę. Lećta powiedzieć jego babie! Po schodach zszedł na dół młody mężczyzna, widać kolega Kazika, gdyż poirytowany krzyknšł do tłumu: - Co się gapicie, jak te sroki w gnat? Kazik, ty głupcze, schowaj tę fujarę, bo całe miasto się z ciebie śmieje - z całych sił odcišgnšł chwiejšce się ciało kolegi, znikli obaj w ciemnej jamie schronu. Po chwili, zdawało się, kobieta oprzytomniała, bo zerwawszy się na nogi, w popłochu podšżyła za mężczyznami, ludzie trzymali się od śmiechu za brzuchy. Przepychali się jeszcze przez jakiś czas, rzucali kšśliwe uwagi, jeszcze wybuchał śmiech, ale już rzadziej i słabiej, i ciszej. Zwolna powracała nuda świętego dnia niedzielnego. Spacerujšcy wracali na plac budowy, gdzie rodziła się przyszłość, gdzie naprawdę było co podziwiać. Nad przepaściš pozostali tylko najbardziej cierpliwi. Może wydarzy się coś niesamowitego. Rafał Klunder, Gold Coast, sierpień 1999.