Julian May Diamentowa Maska Tom II Trylogii Galaktycznej (Diamond Mask) Przekład Ewa Witecka Data wydania oryginalnego 1994 Data wydania polskiego 1998 Każda kultura ma taką magię, na jaką zasługuje. Dudley Young: „Początki sacrum” Maska mówi nam więcej niż odkryta twarz. Oscar Wilde: „Intencje” Sancta Illusio, ora pro nobis. (Święta Iluzjo, módl się za nami). Franz Werfel: „Gwiazda nie narodzonego” Prolog KAUAI, HAWAJE, ZIEMIA, 12 SIERPNIA 2113 Wiedział, że musi to być coś w rodzaju cudu - może nawet zaprogramowanego przez samego świętego Jacka Bezcielesnego. Mżawka nad moczarami Alakai ustała, zachmurzone przez cały dzień niebo przetarło się nagle, odsłaniając wspaniały błękit, nad szczytem Wasale ale daleko na wschodzie wykwitła wielka tęcza... i zaczął śpiewać jakiś ptak. Batege! Czy to mógł być właśnie ten ptak? Po czterech dniach daremnych poszukiwań? Wysoki, chudy starzec padł na kolana w błoto, zsunął z ramion rzemienie plecaka, pozwalając, by poleciał w kępy ociekającej wodą trawy. Mamrocąc coś we francusko-kanadyjskim dialekcie pomocnej Nowej Anglii, drżącymi z podniecenia rękami wyciągnął mały audiospektrograf z wodoodpornego pokrowca i uderzył w klawisz z napisem ZAPIS. Ukryty ptak nadal śpiewał. Starzec nacisnął następny klawisz: SZUKAĆ. Komputer audiospektrografu porównał zarejestrowaną pieśń z trelami czterdziestu dwóch tysięcy czterystu dwudziestu dziewięciu ptasich gatunków (rdzennie ziemskich, egzotycznych, wprowadzonych, odtworzonych wymarłych oraz zmienionych za pomocą inżynierii genetycznej), które były wpisane do jego pamięci. Potem zamrugało słowo ZNALEZIONY i na maleńkim monitorze ukazało się zdanie: „O’O-A’A (MOHO BRACCATUS). TYLKO NA WYSP KAUAI, ZIEMIA. GAT. B. RZ.”. Mężczyzna mruknął: - Tak, rzeczywiście występujesz bardzo rzadko. Nawet rzadziej od tego piekielnego kozodoja lub miniaturowej sikorki! Ale wreszcie cię znalazłem, p’tit merdeux, ty mały zasrańcu! Pieśń urwała się i zamiast niej rozległo się głośne skrzeczenie. Czarny ptak z jaskrawożółtymi plamami wyleciał nagle z obwieszonych mchem krzewów na lewo od ścieżki, skierował się w stronę odległej o jakieś dwadzieścia metrów kępy karłowatych drzew lehua makanoe i zniknął wśród gałęzi. Starzec zdusił w sobie jęk winy. Quel bondieu d’imbecile! Na Boga, co ze mnie za dureń! - Spłoszył ptaka nierozważnym posłaniem telepatycznym! Wiedział, że za dnia nie zdoła odnaleźć ledwie wyczuwalnej aury życia zbiega swoim słabym metapsychicznym zmysłem poszukiwawczym. Teraz cała nadzieja w kamerze. Uważając, by emitować tylko najbardziej uspokajające i przyjazne wibracje, pośpiesznie schował audiospektograf, wyjął z futerału cyfrowy rejestrator obrazów z doczepionym termicznym samonaprowadzaczem i zaczął z niepokojem skanować korony drzew. Kłęby pary unosiły się do góry, przyciągane przez tropikalne słońce. Słodki anyżkowy zapach jagód mokihana mieszał się z odorem gnijącej roślinności. Moczary Alakai na wyspie Kauai w archipelagu Hawajów, płaskowyż leżący na wysokości tysiąca dwustu metrów, to niezwykłe miejsce, najbardziej wilgotne na ziemi, gdzie roczny poziom opadów często przekracza piętnaście metrów. Jest to jednocześnie ojczyzna jednych z najrzadszych ziemskich ptaków. Przyciąga ona odważnych ludzkich ornitologów z całego Imperium Galaktycznego. Starzec, nazwiskiem Rogatien Remillard, znał dobrze wyspę Kauai. Po raz pierwszy przybył na nią w roku 2052. Był to rok narodzin jego stryjecznego prawnuka Jacka, zwany przez niego Ti-Jean. Chłopczyk urodził się z ciałem, które wydawało się całkowicie normalne. Teresa, matka Jacka (niech jej nieszczęsna dusza spoczywa w pokoju), potrzebowała słonecznego miejsca, by odzyskać siły. Ukrywała się bowiem długo w zasypanym śniegiem Rezerwacie Megapod w Kolumbii Brytyjskiej, a Kauai zapewniła doskonałe schronienie całej trójce. Od tej pory Rogi wielokrotnie powracał na gościnną wyspę - ostatni raz przed czterema dniami - z powodów, które wtedy wydawały się bardzo ważne. No cóż, może po prostu wypił ociupinkę za dużo Wild Turkey, gdy oblewał ukończenie następnej części swoich pamiętników... Po alkoholu zawsze miewał dobre pomysły. Postanowił więc uciec z miasta, zanim jego lylmicka nemezis dogoni go i zmusi do dalszej pracy. Jak dotąd spisał się diabelnie dobrze, jeśli mógł tak powiedzieć sam o sobie. Ale chyba jednak miał do tego prawo, gdyż tylko jeden Bóg wie, kiedy jakaś inna ludzka istota zechce przeczytać to, co napisał. I chociaż Rogi spił się jak bela, zachował dość rozsądku, żeby wrzucić trochę ubrań i najniezbędniejsze rzeczy do latającego jajka, wgramolić się do środka i zaprogramować urządzenie nawigacyjne na automatyczny przelot z New Hampshire na Kauai. Dopiero wtedy stracił przytomność. Kiedy się obudził skacowany, stwierdził, że jego pojazd wisi nieruchomo nad wyspą. Nie miał jednak pojęcia, dlaczego jego podświadomość wybrała właśnie to szczególne miejsce. A przecież wcale się tym nie zaniepokoił. Od ponad dziesięciu lat zaniedbywał swoje największe niegdyś hobby, ornitologię, a teraz przyszedł mu do głowy wspaniały pomysł. Poleci na moczary Alakai, gdzie może zobaczy i sfotografuje jedyny rodzimy hawajski gatunek ptaka, którego jeszcze nigdy nie widział. Wylądował zatem w Kokę Lodge, wypożyczył niezbędny ekwipunek i wyruszył w drogę. A teraz, gdy znalazł to płochliwe ptaszysko, miałby je zgubić przez własną głupotę? Czyżby wypłoszył ptaka w głąb bagiennych bezdroży, dokąd nie będzie mógł pójść jego śladem z obawy, że zabłądzi? Wiedział, że w najlepszym wypadku może uważać się za kiepskiego metapsychicznego operanta, pozbawionego ultrasensorycznych umiejętności poszukiwawczych, jakimi dysponowały znacznie od niego potężniejsze umysły. Mokradła Alakai są bezludne i leżą daleko od uczęszczanych szlaków. Jakże by się czuł poniżony i upokorzony, gdyby wpadł po pachy w jakąś pełną błota dziurę i musiał wzywać na pomoc pracowników rezerwatu. Jeżeli jednak zachowa ostrożność i oddali się tylko o kilka kroków od ścieżki, może uda mu się sfotografować uciekiniera. Minął jeziorko okolone brązowymi, białymi i pomarańczowymi porostami, a potem spojrzał przez okienko kamery. Lecz świetlisty krążek detektora termicznego na próżno świecił bladą, zieloną poświatą. W umyśle poszukiwacza rozpacz zajęła miejsce radości. Zgubił ostatniego ptaka z hawajskiej Listy Gatunków Zagrożonych tylko dlatego, że nie potrafi kontrolować swoich kulejących zdolności mentalnych... Ale nie! Dieu du Ciel, naprawdę jest! Uciekinier poruszył się dostatecznie szybko, by termiczny samonaprowadzacz na podczerwień, znając jego parametry, zdołał go odnaleźć. Ptak siedział ukryty za pniem miniaturowego drzewka. Oko detektora zapłonęło triumfalnym szkarłatem. Starzec wyłączył urządzenie, ostrożnie znów zmienił pozycję i wyraźnie zobaczył ptaka w wizjerze kamery. Było to klocowate czarne stworzenie, długie na dwadzieścia centymetrów; patrzyło na człowieka dzikim wzrokiem z gałęzi karłowatego drzewa lehua. Pęki jaskrawożółtych piór zdobiły górną część jego nóg jak damskie majtki, wystające spod znacznie ciemniejszego stroju. Ptak machnął ostro zakończonym ogonem, jakby się rozzłościł, że ktoś mąci mu spokój. Ornitologa-amatora zalała fala radości. Był to ostatni z autentycznych, nie zaś sztucznie odtworzonych hawajskich ptaków, a jego nazwa, trudne do wymówienia słowo o’o-a’a!, śmieszyła anglojęzycznych Ziemian. Nie posiadając się z radości, starzec pośpiesznie ustawił teleobiektyw, a potem przycisnął guzik aktywatora wideo. Zanim jednak zdążył zrobić drugie zdjęcie, ptak znów zaskrzeczał ostrzegawczo (człowiekowi wydało się, że słyszy szyderczą nutę w tym wołaniu), rozpostarł skrzydła i odleciał w kierunku góry Waialeale. Nowa ławica ciemnych chmur wytoczyła się ze wschodu i tęcza zniknęła. Za jakieś piętnaście minut słońce zajdzie za las koślawych karłowatych drzewek i hawajska noc zapadnie równie szybko i nagle jak zwykle. Starzec dotknął przycisku z napisem DRUK. Po kilku sekundach durofilmowa fotografia ze wspaniałymi kolorowymi szczegółami wysunęła się z kamery do jego ręki. Wtedy dziwnie obojętnie wpatrzył się w drogocenne zdjęcie, po czym z westchnieniem rozpiął swoją nieprzemakalną kurtkę i włożył trofeum do kieszeni koszuli. Jakiś głos przemówił do niego z przesyconego parą wodną powietrza: Co się dzieje, wuju Rogi? Po tak wielkim triumfie opanowała cię melancholia? Zaskoczony Rogatien Remillard podniósł wzrok, a potem odburknął bez entuzjazmu: - Merde de merde... - po czym przeszedł z francuskiego na angielski: - Nie pozwolisz mi obchodzić w spokoju moich sto sześćdziesiątych ósmych urodzin, co, Duchu? Głos odparł z łagodnym wyrzutem: Zrobiłeś to, i w dodatku otrzymałeś piękny prezent. - Nie, to niemożliwe! - wykrzyknął starzec z oburzeniem. - Nie ściągnąłeś tutaj tego biednego ptaszka tylko po to, żebym mógł go znaleźć... Oczywiście, że nie. Za kogo mnie uważasz? - Czyżby! Uważam cię za cholernego natręta, mon cherfantóme, i nie bez powodu. Nie minął jeszcze tydzień, odkąd wyłączyłem transkryber, a ty już nie dajesz mi spokoju. No, zaprzecz, że chcesz mnie nakłaniać, bym wrócił do pisania pamiętników. - Nie zaprzeczam, wuju Rogi. I zdaję sobie sprawę, że ciężko ci to idzie. Ale nie wolno ci przerywać pisania kroniki rodzinnej. Musisz ją zakończyć jeszcze w tym roku. - Co ci tak spieszno? Czy twoja przeklęta lylmicka kryształowa kula przewiduje, że kopnę w kalendarz przed Nowym Rokiem? To dlatego tak mnie poganiasz? Podejrzewałem to już od ukończenia rozdziału o Interwencji. Ty i twoje wielkie plany! O co chodzi rym razem? Zamierzasz wycisnąć mój biedny stary mózg jak cytrynę, a potem wyrzucić go na śmietnik, gdy osiągniesz to, co chcesz? Bzdura. Ile razy mam ci powtarzać? Nie podlegasz normalnemu ludzkiemu procesowi starzenia się i degeneracji organizmu. Posiadasz kompleks samoodmładzających się genów, tak jak wszyscy inni Remillardowie. - Z wyjątkiem Ti-Jeana! - warknął Rogi. - Zresztą... zawsze mogę zginąć w jakimś wypadku, który ty i twoja banda wścibskich galaktycznych szperaczy przewidujecie, i stąd taki szalony pośpiech. Ciemne chmury znów przesłoniły niebo. Wiechy turzycy i trawy makaloa zafalowały w potężniejącym wietrze. Niedługo ponownie lunie deszcz. Rogi odwrócił się plecami do strony, z której dobiegał bezcielesny głos i poszedł po swój plecak, z chlupotem brodząc w błocie. Podniósł obryzgany błotem, ociekający wodą bagaż. - Ty cholerny poganiaczu niewolników! Gdybym naprawdę cię obchodził, zrobiłbyś coś z tym świństwem! - warknął. Plecak w jednej chwili znów był czysty, suchy, sztywny i tak kolorowy, jak w dniu, w którym Rogi kupił go w sklepie ze sprzętem sportowym w Hanowerze, w New Hampshire, przed osiemdziesięcioma czterema laty. Inicjały właściciela znowu zdobiły klamrę ze zwyczajnego czarnego plastiku, która teraz sprawiała wrażenie odlanej z czystego złota. - To prawdziwy popis! - Starzec wybuchnął śmiechem. - Ale i tak ci dziękuję. Duch odparł: De rien, nie ma za co! Uznaj to za niewielką przysługę. Prezent urodzinowy. Hau ‘oli la hanau. Rogi jednak spochmurniał. - Mówiąc poważnie, tyle czasu poświęcam na pisanie, że moja księgarnia może zbankrutować. Chcę ci też powiedzieć, że ponowne przeżywanie tej zamierzchłej historii wprawia mnie w coraz głębszą depresję. Są tam rzeczy, o których wolałbym zapomnieć. A gdybyś ty miał choć odrobinę dumy, zrobiłbyś to samo. Istota znana Rogiemu jako Duch Rodziny Remillardów, a Imperium Galaktycznemu jako Atoning Unifex, Władca Lylmików, przez kilka minut milczała. Chodzi o to - podjęła w końcu - że prawda o Remillardach i ich najbliższych współpracownikach musi być dostępna dla wszystkich umysłów w Galaktyce. Od samego początku usiłowałem ci to wyjaśnić. Jesteś wyjątkową osobą, wuju Rogi. Wiesz o sprawach, których istnienia historycy Imperium Galaktycznego nawet nie podejrzewają, o sprawach, o których ja sam nie mam pojęcia... na przykład, kim był złowrogi umysł zwany Fury. Starzec, który w czasie tej przemowy poprawiał rzemienie plecaka, znieruchomiał i spojrzał z niedowierzaniem przez ramię. - Nie wiesz, kim był Fury? Więc jednak nie jesteś wszechwiedzący? Rogi, Rogi, ile razy mam ci powtarzać, że nie jestem Bogiem, ani nawet jakimś metapsychicznym aniołem-kronikarzem - pomimo głupiego przydomka, jakim mnie obdarzono! Jestem tylko Lylmikiem, który sześć milionów lat temu był człowiekiem. I pozostało mi bardzo mało czasu. - Jesus! - Rogi otworzył szeroko oczy, bo nagle wszystko zrozumiał. - Ty! To wcale nie ja. Ty... Ponownie zaczęło padać, ale tym razem nie była to łagodna mżawka, która zazwyczaj siąpi nad moczarami Alakai, ale prawdziwa tropikalna ulewa. Rogi stał nieruchomo jak posąg pod strugami deszczu, oszołomiony słowami niewidzialnego rozmówcy. Zapomniał nawet naciągnąć na głowę kaptur nieprzemakalnej kurtki. Strumienie wody spływały mu po mokrych siwych włosach do oczu. - Więc to ty - powtórzył. - Ach, monfils, dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej, kiedy przybyłeś do mnie podczas zimowego karnawału, po tylu latach milczenia? Czemu pozwoliłeś mi się wściekać, opierać twoim życzeniom, robić z siebie durnia? Umysł Władcy Lylmików wzniósł przezroczysty psychokrearywny parasol nad Rogim, ale zmieszane z deszczem łzy nadal spływały po policzkach starca. Niezdarnie wyciągnął rękę w puste powietrze. Duch zaproponował: Jaskinia Keaku jest w pobliżu. Schrońmy się tam. Rogi nie wyczuł najmniejszego poruszenia, ale nagle znalazł się w pieczarze, której wejście kryła zasłona z paproci. Siedział na zwietrzałym bloku lawy naprzeciwko małego, płonącego jasno ogniska z gałązek hapu ‘u. Na zewnątrz nad wysokim płaskowyżem szalała burza tropikalna, ale starzec znów był całkiem suchy. Co więcej, ogromny żal, który dotąd ściskał mu serce, zniknął i ogarnął go głęboki spokój. Zdał sobie sprawę, że niezwykła istota, która go nawiedzała, odkąd skończył pięć lat - istota, którą kochał i której się obawiał jednocześnie - jeszcze raz wywarła wpływ na jego umysł, usuwając emocje, mogące pokrzyżować jej plany. Lawowa pieczara, do której przeniósł go Duch, miejsce starożytnych misteriów, świętych dla rdzennych Hawajczyków, była niemal niedostępna dla piechurów. Żaden turysta, ornitolog czy botanik-hobbysta, który przybywał na moczary Alakai, nigdy nie odważył się odwiedzić tego miejsca. Było ono kapu - zakazane - i podobno chronione przez potężnych hawajskich operantów, wywodzących się od czarowników kahuna przybyłych tu ze starożytnej Polinezji. Dotychczas Rogi tylko raz wszedł do Jaskini Keaku, niecałe pięćdziesiąt dziewięć lat temu. Tamtego jesiennego dnia 2054 roku, tuż po uzyskaniu przez Państwo Ludzkości pełnego członkostwa w federacji galaktycznej, Rogi wraz z kilkunastoletnim wtedy Markiem Remillardem i młodym Jackiem Bezcielesnym polecieli na Alakai rhostatkiem w towarzystwie kahuny Malamy Johnson. Zamierzali zabrać stąd prochy matki chłopców, które zostały ukryte przed rokiem zgodnie z uroczystym nakazem Malamy. Rogi i chłopcy znaleźli pieczarę udekorowaną wieńcami przepięknych hawajskich kwiatów i pachnących jagód. Skrzynka z prochami Teresy Kendall była tak czysta i sucha jak wtedy, gdy ją tam pozostawili. Siedząc teraz w świętej jaskini, wiedząc, że niewidoczny Władca Lylmików jest gdzieś w pobliżu, starzec znów poczuł anyżkową woń moldhany. Przypomniał sobie Marca, silnego, zdrowego szesnastolatka, i Ti-Jeana, pozornie tylko nad wiek rozwinięte dziecko, klęczących przed wypolerowaną skrzyneczką z sosnowego drewna. Poprosili Rogiego, by zaniósł urnę do czekającego rhostatku, ponieważ to on opiekował się ich matką podczas największego kryzysu w jej życiu. Rozsypali prochy nad porośniętymi tropikalną roślinnością górami i wąwozami. Tego dnia niebo zdobiły olśniewające tęcze. W późniejszych latach Bezcielesny Jack często wracał na wyspę Kauai, by odwiedzić swoją serdeczną przyjaciółkę Malamę, aż wreszcie tam zamieszkał. Sprowadził też do tego miejsca na Ziemi, które ukochał nad wszystko, świeżo poślubioną małżonkę. Natomiast noga Marca Remillarda już nigdy nie postała na Kauai. - Cieszysz się? - zapytał nagle Rogi. - Cieszysz się, że zbliża się kres twojego życia? Po dłuższym milczeniu duch odpowiedział: Obawiałem się, że będę musiał żyć aż do końca czasów. Na szczęście do tego nie doszło, choć Bóg wie, że naprawdę na to zasłużyłem. - Bzdury! Przecież szczerze wierzyłeś, że Rebelia Metapsychiczna była moralnie usprawiedliwiona. Do diabła, ja również! Wtedy wielu porządnych ludzi miało poważne wątpliwości co do Wspólnoty. Może nie tak wielkie, by wypowiedzieć jej wojnę, ale... Główny powód, dla którego stanąłem na czele Rebelii, nie miał nic wspólnego z kontrowersjami, jakie budziła Wspólnota. Rozpocząłem wojnę międzygwiezdną, ponieważ Imperium potępiło mój plan Człowieka Mentalnego... ponieważ odrzuciło moją wizję przyśpieszenia mentalnego i fizycznego rozwoju ludzkości. Ze mną Wspólnota byłaby tylko jednym z kilku możliwych rozwiązań. Zaskoczony Rogi oderwał wzrok od ogniska. - To prawda! Wiesz, że nigdy dokładnie nie wiedziałem, o co chodziło z tym Człowiekiem Mentalnym. Duch odparł ironicznie: Ani większość z moich towarzyszy-rebeliantów. Gdyby wiedzieli, może by za mną nie poszli. - A projekt Człowieka Mentalnego był... był tak błędny, że... Nie błędny, Rogi. Zły... A to duża różnica. Upłynęło wiele lat, zanim zdałem sobie sprawę, jak potworny był mój plan, nim zrozumiałem, jak wielką katastrofę moja duma i arogancja mogły ściągnąć na galaktykę. - Do tego nie doszło - powiedział bardzo cicho Rogi. Nie. Ale odczuwałem ogromną potrzebę odpokutowania za krzywdę, jaką wyrządziłem ewoluującemu Umysłowi Wszechświata. Mój pobyt w Galaktyce Duat był częściową rekompensatą, lecz niepełną. Zło dokonało się tutaj, w Drodze Mlecznej. Praca w tamtej galaktyce podniecała mnie, dawała mi satysfakcję - a nawet sprawiała mi radość - ponieważ Elizabeth dzieliła ją ze mną i pomogła mi zrozumieć w pełni moje własne serce. Moja jaźń nie była zintegrowana przed spotkaniem Elizabeth; tak naprawdę nie miałem pojęcia o miłości. - Nie zgadzam się z tobą - odparł uparcie starzec. - Jack też by się nie zgodził. Ale Duch nie pozwolił się pocieszyć. Kiedy zakończyliśmy pracę w Galaktyce Duat, Elizabeth była zmęczona i gotowa do odejścia, ciągnął. Prosiła mnie, żebym wyruszył wraz z nią do spokoju i światłości Kosmicznej Wszechjedności... ale nie mogłem się na to zdobyć. Coś kazało mi wrócić tu, na Ziemię. Zupełnie sam, odcięty od wszystkich kochających mnie umysłów i kojącej Wspólnoty, którą poznałem w Galaktyce Duat, podjąłem się zadania, które uznałem za moją prawdziwą pokutę: asystowania przy dojrzewaniu naszego własnego Umysłu Galaktycznego. Przez te wszystkie lata, które zdawały się nie mieć końca, wyprowadzałem jedną obiecującą planetę za drugą ze stanu barbarzyństwa do cywilizacji, z dzikości do altruizmu. Oczywiście nie mogłem do niczego zmusić rozwijających się ras z Drogi Mlecznej. Pomagałem tylko w nieuniknionym rozwoju Umysłu Światowego, który zawsze towarzyszy ewolucji życia. Popełniłem wiele fatalnych błędów. Rogi, czy możesz zrozumieć nękające mnie wątpliwości, lęk, iż zaślepiła mnie jeszcze większa pycha niż przedtem? Nie... widzę, że nie jesteś w stanie tego zrozumieć. Zresztą, to nieważne, mon oncle. Tylko uwierz mi. To były straszne czasy. Le Bon Dieu był tak samo milczący i niewidoczny dla mnie, jak dla każdej innej materialnej istoty. Zadawałem sobie pytanie, czy nie popełniam nowego grzechu pychy uważając, że moja pomoc jest komukolwiek potrzebna. Czy pomagałem Umysłowi Galaktycznemu, czy po prostu wtrącałem się w proces ewolucji tak samo jak wtedy, gdy usiłowałem stworzyć Człowieka Mentalnego? W naszej galaktyce jest tyle planet zamieszkanych przez istoty myślące! A przecież tak niewiele - tak żałośnie mało - zdołało osiągnąć społeczną i mentalną dojrzałość pod moim przewodnictwem, a jeszcze mniej uzyskało wyższe moce mentalne prowadzące do Wspólnoty. W końcu jednak, może raczej wbrew moim wysiłkom niż w ich rezultacie, odniosłem sukces. Lylmicy byli pierwszymi umysłami, które się Zrosły, ja zaś uznałem tę rasę za swoją własną. A potem, po wielu latach, Krondaku również osiągnęli ten sam poziom rozwoju. Po tym wszystkim powstał ogromny rozziew między nimi a pozostałymi rasami. Zląkłem się, że moje raczkujące Imperium Galaktyczne jest skazane na stagnację i śmierć. Lecz le divin humoriste, Boski Żartowniś, mimo że to wcale nie było łatwe, wyniósł pomyślnie rozwijającą się rasę Gi do metapsychicznej operatywności, czym Krondaku byli głęboko zgorszeni, a niedługo potem Umysł małych, miłych Poltrojan również dojrzał. Simbiari zostali przyjęci do Imperium jako następni, chociaż byli niedoskonale Zrośnięci. Potem nagle wydawało się, że nastąpiła istna eksplozja istot rozumnych, dojrzewających na planetach. Wprawdzie nie były jeszcze gotowe do tego, aby stać się członkami Imperium, ale poczyniły wielkie postępy. Jednym z mniej prawdopodobnych kandydatów z tej grupy był rodzaj ludzki. Mając własne informacje, unieważniłem decyzję wstrzymującą Interwencję na Ziemi. W rezultacie wybuchła Rebelia Metapsychiczna, katastrofa, która zamieniła się w sukces. A teraz Umysł tej galaktyki stoi u progu nowej, wielkiej ekspansji, której nawet nie możesz sobie wyobrazić... - Opowiesz mi o niej? - zapytał Rogi. Nie mogę. Odegrałem już swoją rolę w tym dramacie niemal do końca i widzenie proleptyczne zawodzi mnie coraz częściej, gdyż zbliża się kres mego istnienia. Pomoc w napisaniu historii twojej rodziny jako przestrogi dla przyszłych pokoleń, będzie ostatnią cząstką mojej osobistej interwencji. Od tej pory inni będą kierować losem Umysłu Galaktycznego i doprowadzą go do pełnej Wspólnoty, która jest tak bardzo, bardzo blisko. Atoning Unifex umilkł. Starzec dorzucił do ognia naręcze pędów drzewiastych paproci. Wydawało się, że kłęby dymu odsuwają się od pewnego miejsca w pobliżu wejścia do jaskini. Kątem oka (gdyż jego mentalny wzrok nic nie postrzegał) Rogi od czasu do czasu zauważał stojącą tam widmową postać. - Co dalej, mon fantóme! Chcesz mnie przenieść do New Hampshire przez szarą otchłań, tak jak ostatnim razem, na Denali? A może wolałbyś napisać historię Diamentowej Maski tu, na Kauai? - Wiesz, że tak! - rozpromienił się Rogi. - Przecież ona i Ti-Jean właśnie tu spędzili swój miesiąc miodowy. Duch zauważył: Ale atak Hydr też wydarzył się tutaj. Rogi zmarszczył czoło. - Cholera jasna! Musiałeś mi o nich przypominać?! - Poszperał na oślep w bocznej kieszeni plecaka, wyjął starą manierkę w skórzanym futerale i pociągnął duży łyk whisky. - Żeby dobrze opisać początki życia Dorothee, będę musiał opowiedzieć o tych cholernych zboczonych łajdakach. Na samo wspomnienie o nich robi mi się niedobrze. - Wypił jeszcze. Duch powiedział: Mogę wyleczyć twoje zaburzenia gastryczne znacznie lepiej niż alkohol, jeśli oczywiście mi na to pozwolisz. Rogi zaśmiał się nerwowo. - I będziesz mógł też napełnić mi czaszkę snami o Furym, prawda? Duch odparł sucho: Sam miałem z nimi do czynienia, o ile sobie przypominasz. Otoczę cię mentalną tarczą ochronną... - Ej! Do cholery, zaczekaj chwilę! Mogę to zrobić, kiedy będziesz spał, żebyś nie poczuł wtargnięcia moich myśli. Nawet nie tknę wszystkich twoich cennych neuroz, musisz jednak pozwolić mi na wprowadzenie filtra snów. Okazałbym się największym z niewdzięczników, gdyby twoje pisarskie wysiłki ściągnęły na ciebie niepokój i znowu zmusiły cię do nadużywania alkoholu. Nie będziesz miał koszmarów, obiecuję ci to. My, Lylmicy, jesteśmy najlepszymi redaktorami we wszechświecie. - Czyżby? W takim razie, gdzie się podziewaliście w tamtych gorących dniach, kiedy Fury i jego Hydry pasożytowały na naszych umysłach jak wampiry? Nasza interwencja byłaby wówczas niewskazana. Zbrodnie tamtych istot, choć ohydne, okazały się niezbędne do ewolucji Wyższej Rzeczywistości, tak samo zresztą jak Rebelia Metapsychiczna. - Mam w nosie Wyższą Rzeczywistość albo Niższą - oświadczył zmęczonym tonem starzec, podnosząc znów do ust manierkę. Rogi... - W porządku! Rób swoje i doprowadź mój mózg do porządku, żebym się nie zafajdał po wywleczeniu tamtych strasznych wspomnień. Nie waż się jednak ułatwiać mi pracy, podłączając mnie do programów Wspólnoty czy innych lylmickich głupstw. Zjawa, tkwiąca dotąd przy pociemniałym wejściu do pieczary, zbliżyła się do ogniska. Zafascynowany Rogi patrzył, jak dym owija się wokół jej niewidzialnej postaci. Kiedy lylmicki umysł przemówił do niego uspokajająco, a whisky zrobiła swoje, starcowi nagle zaparło dech w piersi. Wydało mu się, że na moment dojrzał przelotnie twarz pewnego mężczyzny - twarz, którą pamiętał aż za dobrze. Zerwał się na równe nogi, wykrzykując czyjeś imię i próbując wziąć w ramiona blednący kształt, ale objął tylko kłąb dymu. Zapiekły go oczy. Sięgnął więc do kieszeni po kolorową chusteczkę do nosa, wysmarkał się, po czym znowu opadł na skaliste podłoże. Duch powiedział: Vas-y doucement, mon oncle bien-aime! Spokojnie, drogi wujaszku! Myśl tylko o swoich pamiętnikach. Kiedy je skończysz, będę mógł odejść w pokoju. Starzec przetarł oczy. - Batege! Kto by pomyślał, że będę się rozczulał nad tobą? Nad przeklętym wymysłem mojej zapijaczonej wyobraźni! Denis i Paul zawsze twierdzili, że nie jesteś niczym innym. Merde alors, to ma dla mnie więcej sensu niż te kosmiczne bzdury, które mi tu serwowałeś. Uwierz w nie, jeśli poprawi ci to humor. - To ja zadecyduję, w co będę wierzył! - mruknął przewrotnie Rogi, po czym zapytał: - Jak ci się zdaje, gdzie miałbym zabrać się do pisana? W starym domu Kendallów w Poipu? Mam lepszy pomysł. Co powiesz na chatę Elaine Donovan w pobliżu Pohakumano? Stoi na tyle wysoko, żeby nie dokuczał ci upał, a nie spotkasz tam żadnych spędzających urlop Remillardów, którzy mogliby ci przeszkadzać? Dom znajduje się na odludziu, jest w doskonałym stanie - pełnomocnicy już się o to postarali - choć Elaine nie była w nim od wielu lat. Będzie ci tam bardzo wygodnie i znacznie spokojniej niż w Hanowerze w lecie. - Elaine... - Twarz Rogiego stężała. - Nie wiedziałem, że ma domek letniskowy na Kauai. No tak, przecież to babka Teresy. Sprowadzę z New Hampshire twój transkryber i inne rzeczy osobiste, których możesz potrzebować. Nawet twojego kota Marcela, jeśli zechcesz. - Ja... wolałbym nie pracować w chacie Elaine. Duch spytał: Myśl o niej nadal sprawia ci ból? - Nie, już nie. Więc zamieszkaj w jej domku. Wiesz, że nie miałaby nic przeciwko temu. Starzec westchnął. Zresztą, jakie to teraz ma znaczenie? - W porządku. Zrobię, co zechcesz. Przetransportuj moje rzeczy, starego Futrzaka również. Oraz prowiant i trunki. - Przeciągnął się, by ulżyć obolałym mięśniom. Na zewnątrz było ciemno choć oko wykol i lał deszcz. - Jak myślisz, mógłbym spędzić noc w tej jaskini? A chcesz? - Dobrze się tu czuję. Metabezpiecznie! - Rogi wzruszył ramionami. - Jeżeli mam zostać na wyspie, będę chyba musiał poprosić Malamę Johnson, żeby opowiedziała mi o niej coś więcej. To dziwne, ale kiedy przywieźliśmy tu prochy Teresy po mszy żałobnej w St. Raphael na polach trzciny cukrowej, Malama myślała, że już tu kiedyś byłeś. [Śmiech]. Ci kahuna za dużo wiedzą. Są nienormalnym typem ludzkiego metapsychicznego operanta, jak powie ci każdy ewaluator Krondaku... A teraz zrób sobie coś do jedzenia i prześpij się trochę. Muszę się zająć innymi sprawami, dlatego opuszczę cię na jakiś czas. Zabiorę cię stąd rano. - Doskonale - odparł Rogi i otworzył plecak. Wiedział, że Duch Rodziny Remillardów zniknął nagle, choć jego zmysły niczego nie wykryły. Pokiwał głową, wyjął pakieciki utrwalonego promieniami gamma prowiantu oraz miniaturową kuchenkę mikrofalową i zajął się przyrządzaniem kolacji po kauaiańsku z kurzych łapek, gotowanego ryżu, ciastka ananasowego i ponczu lilikoi. Jedząc zrozumiał, co go przyciągnęło na Kauai. Oczywiście ptaki. Ta wyspa zawsze działa jak magnes na ornitologów-amatorów takich jak on sam. I jak Dorothee Macdonald, bohaterka następnej części jego pamiętników. Tak, to przez nią tu trafił - może pod wpływem jej wspomnień ukrytych głęboko w jego własnej podświadomości. Dorothee. Święta Iluzja. Kobieta, która zawsze nosiła jakąś maskę, nawet w młodości, gdy jeszcze nie zasłaniała twarzy. Gdy leżał już otulony śpiworem, ognisko zgasło, a ulewny deszcz odświeżył powietrze, Rogatien Remillard pozwolił, by ukołysała go do snu spokojna atmosfera Jaskini Keaku. Dym rozwiał się i powietrze pachniało słodko. O dziwo, nie była to woń jagód mokihana, lecz pewnych staroświeckich perfum zwanych Bal’a Versailles. Skąd znam ten zapach? - zastanawiał się sennie Rogi. Może to magia huna! A może Duch i Dorothee nadal zabawiają się moim umysłem? Chwilę później już spał. Nie śnił wszakże o potworze zwanym Fury i jego pomocnicach-Hydrach, ani nawet o Diamentowej Masce. Zamiast tego przyśniła mu się kobieta o srebrzystych oczach i włosach koloru truskawki, która po raz pierwszy uśmiechnęła się do niego na szczycie Mount Washington w New Hampshire, na długo przed tym, zanim Ziemia dowiedziała się o istnieniu Imperium Galaktycznego. Był to słodki sen, wolny od wyrzutów sumienia. Rankiem Rogi zupełnie o nim zapomniał. 1 Z PAMIETNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Wspólnota! Boże, jak my, Ziemianie, baliśmy się jej, pomimo wysiłków Paula, Ti-Jeana i Dorothee. Niemało normalnych nadal ma wątpliwości - ja również. Jestem mniejszością, składającą się tylko z jednej osoby: jedynego nie złączonego ze Wspólnotą metapsychika. Nadal jestem Rebeliantem. Ostatnim ludzkim operantem, który unika pociech Wspólnoty, grającym na nosie Zjednoczonej Noosferze i odrzucającym te wszystkie magiczne, mistyczne bzdury, które Imperium zwala na niefrasobliwe umysły uczestniczące w Teilhardowskiej ultracerebracji. Wszyscy inni ludzcy operand żyją we Wspólnocie. Nawet ci dziwni młodzi ludzie, zbiegowie z Plioceńskiego Wygnania - a są wśród nich moi krewni - przeszli inicjację i zapisali się jako warunkowi członkowie Wspólnoty. Ale nie ja. Nie, nigdy! Niewiele znaczę, ale to, co mam, rzeczywiście jest pierwszorzędnej jakości. Co więcej, Imperium nic nie może na to poradzić. Aż do chwili, gdy ponownie pojawił się Duch mojej Rodziny i na nowo podjąłem pisanie pamiętników, sądziłem, że Afirmanci Jednomyślności po prostu mnie przeoczyli. Nie jestem przecież potężnym metapsychikiem, tylko skromnym starym księgarzem, który nieczęsto korzysta ze swoich niewielkich mocy... chyba, że naprawdę zostanie zapędzony w kozi róg. Ale to nie dlatego uciekłem. W ostatnim stadium tej gry zdaję sobie sprawę, że mój pozorny immunitet zawdzięczam wyłącznie Duchowi Rodziny Remillardów. Pozwolił mi uniknąć sieci Wspólnoty tylko dlatego, żeby najbardziej oburzające czyny, których byłem świadkiem lub w których uczestniczyłem, nie zostały poddane osądowi publicznemu zbyt wcześnie, jak na pewno by się stało, gdyby zmuszono mnie do Afirmacji i wyprania podczas inicjacji wszystkich brudów ukrytych w moim umyśle. Wcześniej, zwłaszcza w pierwszych decydujących dziesięcioleciach po Rebelii Metapsychicznej, po prostu jeszcze nie nadeszła odpowiednia pora na ujawnienie rewelacji zawartych w tych pamiętnikach. Rodzina Remillardów - nawet ci, którzy wtedy już nie żyli lub w inny sposób zostali usunięci ze sceny - znaczyła zbyt wiele w tej kosmicznej grze, by ktoś taki jak ja oczernił ją choćby przypadkiem. Teraz te wszystkie zastrzeżenia przestały mieć znaczenie. Mogę ujawnić w tej kronice nawet najbardziej skandaliczne wyczyny mojej rodziny, ponieważ misja Atoninga Unifexa, Władcy Lylmików i założyciela co najmniej dwóch Imperiów Galaktycznych wreszcie zbliża się do końca. Zapewniono mnie, że niezliczone miliardy jeszcze nie narodzonych istot przeczytają moje pamiętniki, choć Bóg jeden wie, co z nimi zrobią. Nie powiedziano mi, jakie to będzie miało konsekwencje dla mnie samego, ich autora, gdy kronika mojej rodziny zostanie opublikowana i szydło wyjdzie z worka. C’est une bizarrerie formidable, mats c’est comme ca et pas autrement! (To kosmiczna bzdura, ale jest tak i nie inaczej). I chyba lepiej o tym nie myśleć. 2 HANOWER, NEW HAMPSHIRE, ZIEMIA 9 MAJA 2062 Dziewiętnaście dni przed dokonaniem morderstw w Szkocji, trochę po drugiej w nocy z poniedziałku na wtorek, Fury krążył wokół kampusu Dartmouth College. Tylko od czasu do czasu jakiś pojazd naziemny przejeżdżał North College Road przed Szkołą Metapsychologii. Pieszych nie było. Eleganckie budynki metakompleksu wznosiły się na zalesionym zboczu wzgórza. Wiosenne listki rozłożystych klonów cukrowych i wysokich zmutowanych wiązów połyskiwały w blasku lamp ulicznych o staroświeckich kształtach, ustawionych wzdłuż brukowanych uliczek. W gmachu zarządu jaśniały tylko dwa okna i jeszcze kilka na pierwszym piętrze Laboratorium Badań Cerebroenergetycznych, położonego nieco wyżej na zboczu. Powstało ono niecałe dwa lata temu dzięki szczodrej (i nadal kontrowersyjnej) subwencji Fundacji Rodziny Remillardów. Fury zatrzymał się na moment, by przyjrzeć się tej scenie. Dawno temu, przed Wielką Interwencją, w walącym się, blaszanym baraku, przeznaczonym do natychmiastowej rozbiórki, schronił się niedawno założony Departament Metapsychologii, a akademicy z bardziej naukowych dziedzin spoglądali na jego pracowników z konsternacją i dużą dozą niepokoju. W tamtych dniach Szkoła Metapsychologii w Dartmouth była jedną z pierwszych placówek badawczych, prowadzących poszukiwania wyższych mocy mentalnych w Ludzkim Państwie Imperium Galaktycznego i ulubionym przedmiotem obserwacji Fury’ego. Tej nocy misja potwora była jeszcze bardziej nagląca. Fury zdołał przeniknąć do biur zarządu. Zmysły zwyczajnych ludzi, podobnie jak metafunkcje ludzkich operantów i istot egzotycznych oraz sensory automatycznego systemu bezpieczeństwa i robotów-dozorców nie zdołały zauważyć obecności wirtualnej istoty. W oddzielnym pokoju monstrum znalazło Denisa Remillarda, nie starzejącego się emerytowanego profesora metapsychologii Dartmouth College, który był żywą legendą. Z głową opartą na rękach spał smacznie przy biurku, a na jego wiecznie młodej twarzy malował się lekki uśmiech. Zasnął podczas pisania komentarzy na durofilmowym wydruku jakiegoś rozdziału swojej ostatniej książki zatytułowanej „Zbrodnicze szaleństwo w umyśle operanta”. Przez ostatnie pięć lat badania te zajmowały profesorowi Remillardowi większość czasu z powodów, które Fury znał aż nazbyt dobrze. Świetlny napis WIADOMOŚĆ CZEKA migotał na biurkowym komunikatorze nie zauważony - może była to prośba Lucille Cartier, żony profesora, żeby wrócił do domu i poszedł spać. Chociaż Lucille była nieprzeciętną osobą, nigdy by się nie odważyła przerwać mężowi pracy telepatycznym wezwaniem. Fury zauważył, że sny Denisa są zwyczajne, nawet banalne. Dotyczyły hodowli dziwacznych odmian orchidei w jego domowej cieplarni. Skończony dureń! Innej nocy Fury mógłby wtargnąć do myśli Denisa, aby na własnej skórze poznał straszliwe męczarnie, jakie obłęd może sprawić osobowości metapsychicznej... ale nie teraz. Miał do wykonania ważniejsze zadanie. Przeczytał świeżo napisany rozdział książki, chwilę wyśmiewał najgorsze błędy, a potem użył terminalu osobistego komputera profesora, żeby dotrzeć do ściśle tajnego dossier badań cerebroenergetycznych dotyczących całej galaktyki. Nie mając słyszalnego głosu, potwór z pomocą psychokinezy włączył mikrofon wejściowy. Nauczył się tej sztuczki i wielu innych, obserwując Bezcielesnego Jacka. W utajnionym, zabezpieczonym przed zniszczeniem pliku, chronionym zastrzeżeniem DOSTĘP OGRANICZONY Z ROZKAZU LUDZKIEGO MAGISTRATU, znajdował się referat o badaniach prowadzonych obecnie w Edynburgu przez Roberta i Viole Strachanów oraz Rowan Grant. Fury studiował te dane z rosnącym przerażeniem. Niech ich diabli! Podążali w tym właśnie kierunku, którego się obawiał. Potwór przeklął okoliczności, które uniemożliwiły mu wcześniejsze dotarcie do tego sprawozdania. Jeżeli szkoccy naukowcy zdołają opublikować rezultaty swoich badań, jest bardzo prawdopodobne, że ryzykowny cerebroenergetyczny projekt Marca oznaczony kryptonimem E15 upadnie z powodu wrzawy na temat bezpieczeństwa operanta, jaka się wtedy podniesie. Trzeba temu przeszkodzić. Zniszczenie niebezpiecznych danych i zastąpienie ich nieszkodliwymi informacjami będzie łatwe. Znacznie trudniej przyjdzie ukryć tę manipulację tak, żeby trójka Szkotów nic nie zauważyła i nie wznieciła alarmu - ale Fury miał pomysł na uporanie się z tym kłopotem. Najpierw jednak trzeba sprawdzić postępy E15. Zatarłszy wszelkie ślady nielegalnego dostępu do komputera Denisa Remillarda, Fury obrzucił śpiącego profesora ostatnim pogardliwym spojrzeniem, a potem wymknął się z budynku administracji. Chwilę później zjawił się na pierwszym piętrze Laboratorium Badań Cerebroenergetycznych. Tam, w zastawionym stołami i rzędami aparatury pomieszczeniu, zobaczył dwóch naukowców całkowicie pochłoniętych pracą. Starszy, bardzo wysoki, potężnie zbudowany, dwudziestoczteroletni mężczyzna nazywał się Marc Remillard i był wnukiem słynnego Denisa. Powierzono mu katedrę Badań Cerebroenergetycznych imienia Marie Madeleine Fabre w Dartmouth College, gdyż uważano, choć z pewnymi zastrzeżeniami, że ma najpotężniejsze zmysły dalekiego zasięgu, a także metakoercyjne i metakreatywne zdolności w całym Państwie Ludzkości. Właśnie otrzymał nominację na Wielkiego Mistrza i Magnata w Konsylium. Jednak zgoda na to, tak jak potwierdzenie jego statusu mentalnego, nadal pozostawały w zawieszeniu. Fury musiał dopiero rozstrzygnąć, czy Marc jest jego przeciwnikiem, czy też potencjalnym sprzymierzeńcem w wielkim planie, który zamierzał wykonać. Ten człowiek-zagadka siedział teraz przy konsoli ostatniego modelu mikromanipulatora analitycznego marki Xiang i wpatrywał się w monitor holograficzny. Kask kontrolny niemal niknął w jego zmierzwionych czarnych włosach, a dwie krótkie, podobne do rożków anteny sterczały pionowo nad skroniami, upodabniając go do młodego Mefistofelesa. Głęboko osadzone oczy naukowca miały świetlistą szarą barwę wypolerowanej stali, brwi rozpościerały się nad nimi jak ptasie skrzydła, zbiegając się tuż nad orlim nosem, charakterystycznym dla tak wielu członków rodziny Remillardów. Marc narzucił wyblakłą, zieloną twilową koszulę na biały, bawełniany podkoszulek, nosił też postrzępione dżinsy i zabłocone buty sportowe Gokey chukka. Przy jednej z kieszeni wisiał zaczepiony mały sztuczny owad, w którym Fury rozpoznał czarną muszkę numer 18. Nieoficjalnym kolegą Marca, również odzianym w podniszczony strój sportowy, był siedzący na wysokim stołku dziesięcioletni chłopiec. Od czasu do czasu próbował wytłumaczyć starszemu bratu, co robi źle, ale ten uparcie go ignorował. Jon Remillard był cudownym dzieckiem, prochronistycznym mutantem o najwyższym współczynniku inteligencji ze wszystkich istot Imperium Galaktycznego - choć nie każdy się z tym zgadzał - oczywiście oprócz Lylmików. Marc i inni Remillardowie nie wiedzieli, czy powinni uznać tego niezwykłego chłopca za potencjalnego świętego, czy też za największego w świecie szkodnika. Dla Fury’ego to nieszczęsne dziecko było Wielkim Wrogiem, którego będzie musiał kiedyś zniszczyć, bez względu na cenę. Na podłodze obok mikromanipulatora leżały dwie wędki w futerałach oraz para podniszczonych płóciennych toreb. Najwidoczniej bracia przyszli do laboratorium zaraz po wieczornym połowie ryb na muszki, uznając, że powinni tej nocy jeszcze popracować. Niewidoczny obiekt ich zainteresowania poddawany był obróbce we wnętrzu maszyny za pomocą mikroskopijnych narzędzi kontrolowanych transmisjami telepatycznymi kasku kontrolnego Marca Remillarda. Miniaturowy synorganiczny wzmacniacz intraventikularny (SWI), mierzący mniej niż milimetr długości, był jednocześnie komputerem i stymulatorem funkcji wewnątrzwydzielniczych. Miał zostać wprowadzony, wraz z podobnymi, choć nieco odmiennymi przyrządami, do pustych przestrzeni w ludzkim mózgu. Zasilane z zewnątrz SWI mogły pobudzać procesy neurochemiczne i wywoływać inne głębokie zmiany w funkcjonowaniu mózgu, wzmacniając jego zdolności mentalne. Rezultat działania tych niezwykłych urządzeń niewtajemniczeni nazywali „ładowaniem umysłu”, a metapsychiczni profesjonaliści - wzmocnieniem cerebroenergetycznym. Zafascynowany Fury zbliżył się do tej niedobranej pary i przyjrzał podzielonemu na dwie części monitorowi holograficznemu nad konsolą. Z lewej strony widniał powiększony dwustukrotnie obraz SWI, który wyglądał jak koślawy, bezlistny krzak z mnóstwem splątanych cienkich gałązek. Wisiało na nich kilka tuzinów różnobarwnych przedmiotów zwanych inicjatorami elektrochemicznymi (JEC), bardzo podobnych do dziwacznych ozdób choinkowych. Jeden z inicjatorów otaczał czerwony krąg. Jeszcze bardziej powiększony obraz tego niezwykłego urządzenia, otwarty niczym drogocenne jajko Faberge, wypełniał prawą stronę monitora. Maleńkie próbniki i pseudożywe miniaturowe narzędzia kierowane myślami Marca wtargnęły do wnętrza obiektu. Obok tego obrazu migotały nieprzerwanie analizy graficzne i numeryczne wyjścia IEC. Uczony właśnie próbował dokładniej dostroić program świeżo zmodyfikowanego, galolantanowego modułu, który kontrolował kompleksowe rezultaty neurostymulacji mózgu przez inicjator chemiczny. - Ten przekształcony glom nie dopasuje się do wprowadzonych przez ciebie zmian w progamie SWIKOM - oświadczył dziesięciolatek, kiedy jego brat zakończył kolejną mozolną modyfikację. - Zobacz, co się dzieje z symulowanymi funkcjami NMDA. To naprawdę zawodzi. - Fermę ta foutue gueule, ti-morveux - odparł uprzejmie Marc. - Je m ‘en branie de ton opinion. (Zamknij gębę, ty cholerny szczeniaku. Mam gdzieś twoją opinię). Nowe, fascynujące francuskie przekleństwo odwróciło na chwilę uwagę chłopca. - Co robisz z moją opinią? Gdzie ją masz? - zapytał z rozjaśnioną twarzą. - To chyba coś naprawdę obscenicznego! Powiedz mi, Marco! Albo po prostu otwórz swój umysł, żebym mógł to przetłumaczyć. - Nie ma mowy, ty utrapiony smarkaczu - Marc uśmiechnął się złośliwie. W tym samym czasie inny poziom jego umysłu wprowadzał dalsze zmiany programu w modyfikowanym urządzeniu. - Proszę! Przekleństwa w języku ojczystym to ostatni krzyk mody wśród studentów Dartmouth College. Ja naprawdę muszę dobrze znać francuski żargon. To zwiększa mój prestiż i rekompensuje fakt, że jestem znacznie młodszy od kolegów z pierwszego roku. - Zapytaj wuja Rogiego. To on mnie tego nauczył. - Ale wuj nie chce mi wyjawić naprawdę interesujących dawnych wulgaryzmów. Mówi, że będę musiał poczekać, aż stanę się nastolatkiem. W dodatku nie potrafię wydobyć z niego tych pasjonujących przekleństw. Jego umysł jest wyjątkowo nieprzenikliwy dla infiltracji redaktywnej, mimo że wuj należy do słabych metaoperantów. Oczywiście nigdy nie poddałbym go koercji mentalnej... - Spokój! Prawie skończyłem to draństwo! - warknął Marc. - I tak nie będzie dobrze działało. Za bardzo się oddaliłeś od moich pierwotnych parametrów infuzji. Właśnie to usiłowałem ci powiedzieć - nie ustępował chłopiec. - Zaprogramowanie inicjatorów chemicznych na mój sposób zapewni nam bardziej efektywne sprzężenie zwrotne do SWIKOM-u trzeciej komory mózgowej, kiedy wszystkie dwadzieścia sześć maleństw zacznie działać. Aha... no, właśnie. Nareszcie skończyłem. - Ależ Marco... Nie zważając na wyjaśnienia i obiekcje malca, umysł Marca powiedział do maszyny: Zintegruj i skonsoliduj wszystkie modyfikacje. Otwórz próbną ścieżkę do SWIKOM-u. Naładuj ją energią. Przygotuj się do Trybu Pierwszego Symulacji Operacyjnej IEC. A teraz zaczynaj, draniu! Chłopiec pokiwał głową, gdy analizator zaczął modelowanie operacji cerebroenergetycznej. - W porządku, uzyskasz lepsze sprzężenie zwrotne, ale jednocześnie zakłócisz działanie układu limbicznego mózgu - powiedział ponuro. - Zdestabilizujesz równowagę mentalną modelowego operatora cerebroenergetycznego, kiedy wzrośnie jego kreatywność. Spójrz, co się dzieje ze współczynnikiem NMDA! Wiesz, że ta konfiguracja E15 jest już krańcowa dla bezpieczeństwa operatora. Wprowadzona przez ciebie zmiana będzie kroplą, która przeleje czarę! - Daj mu chociaż jedną szansę, do cholery! Dopiero zaczął działać. Ale nie minęły nawet trzy minuty symulacji, a monitor już pokazał, że każdy operator CE, którego analogowy umysł będzie zawierał zmodyfikowany SWI, zapadnie na ostrą postać schizofrenii - i, co bardzo prawdopodobne, będzie miewał też ataki epilepsji. Fury zaklął bezgłośnie. Marc zaś jęknął i mruknął: - Witajcie w Gównianym Mieście. - Mówiłem ci, że tak się stanie - odezwał się chłopiec. - Symulowany mózg cierpi na grand mai i jest skończonym świrem. Marc zatrzymał komputer, zdjął kask kontrolny i pomasował obolałe skronie. - Wygląda na to, że jednak miałeś rację, maluchu. Próbowałem osiągnąć za dużo i o wiele za szybko w tej konfiguracji... powinienem był trzymać się pierwotnej koncepcji, którą wyśniłeś dziś wieczorem nad rzeką, zamiast próbować ją udoskonalić. No, a teraz wszystko schrzaniliśmy. Prawie pięć godzin pracy na nic. - Zacznij od początku - ponaglił go Jon. - Zetrzyj program, poczynając od ścieżki CAH 83.4. Nadal będziemy mogli zwiększyć kreatywność dzięki współczynnikowi przekraczającemu trzydzieści, jeśli przeprogramujemy glom i ustawimy wlewniki IEC na mój sposób. Marc zerknął na chronograf na nadgarstku i drgnął z zaskoczenia. - Na Boga! Już prawie wpół do drugiej, a ty masz jutro trzy seminaria! Grand’mere Lucille mnie zabije, jeśli się dowie, że tak długo cię tu trzymałem. Musimy zostawić to tak, jak jest, dzieciaku. Wracaj do akademika. Sam możesz zetrzeć informacje z umysłów robotów-portierów. Na twarzy chłopca odmalowało się rozczarowanie. - Ja naprawdę chcę zobaczyć, czy to będzie działało. Wiesz, że zawsze śpię dłużej niż naprawdę potrzebuję. Pozwól mi włożyć kask kontrolny! Mogę przecież zmieniać program znacznie szybciej niż ty. Proszę! - O nie, nic z tego. Wiesz, że nie wolno ci używać tego urządzenia. Oficjalnie jesteś w tym laboratorium tylko obserwatorem, nawet jeśli Tom Cętkowana Sowa pozwolił ci swobodnie po nim wędrować. - Wujek Tom nigdy się nie dowie. Zresztą nie robimy nic złego. To tylko niewielkie naruszenie przepisów college’u. Mniejsze od pozostawania po godzinach. Kiedy Marc wahał się, Fury przeklął purytańskie, sztywne zasady młodego naukowca wraz z jego uporem i dumą - nie chciał przecież przyznać, że jego młodszy brat miał jednak rację. Potwór był zainteresowany rezultatami eksperymentu tak samo, jak ten wstrętny dzieciak. Albowiem długofalowe plany Fury’ego wymagały, by komponenty Hydry miały dostęp do tego potężnego cerebroenergetycznego sprzętu, a jeśli bracia Remillardowie dokonali przełomowego odkrycia w pracach nad E15, będzie musiał natychmiast wykończyć szkockich szkodników. Czy metakoercja podziała na Marca? Był już bardzo zmęczony po długich godzinach nieprzerwanej koncentracji i może bardziej skłonny do ustępstw - zważywszy, że prośba chłopca tylko w niewielkim stopniu naruszała przepisy. Wprawdzie Wielkiemu Wrogowi nigdy nie pozwolono użyć mikromanipulatora, ale znał wszystkie niuanse działania tego skomplikowanego urządzenia nawet lepiej niż sam Marc. Dziecko na pewno nie uszkodzi przyrządu i nic sobie nie zrobi. Fury powiedział w myśli: Daj Jackowi kask kontrolny manipulatora. Marc zamrugał, zaklął zmęczonym głosem i podał malcowi hełm. Zaczął wstawać z krzesła przed konsolą. Jack zeskoczył ze stołka z okrzykiem radości. - Zostań tu, Marco. Nie musisz odchodzić. Odcieleśnię się, żeby w pełni skoncentrować się na robocie! Starszy brat siedział nieruchomo, z kamienną twarzą i szczelnie zamkniętym umysłem, a Jon Remillard - Bezcielesny Jack - zaczął się odcieleśniać na jego oczach. Jack urodził się z ciałem normalnego niemowlęcia, ale zanim skończył trzy lata, jego zmutowane geny dokonały metamorfozy, która była jednocześnie przerażająca i wspaniała. Przeskakując miliony lat ewolucji stał się tym, czym inni ludzie staną się ostatecznie w dalekiej przyszłości: istotą, którą Marc nazwał Człowiekiem Mentalnym. Ani Marc, ani nikt inny nie wiedział, jak chłopiec czuje się w swojej wyjątkowej sytuacji; zawsze bowiem z uśmiechem odpowiadał wymijająco na pytania o swój umysł czy o zdrowie mentalne, a sondowaniu mechanicznemu czy metapsychicznemu nie poddawał się. Oprócz rodziny Remillardów tylko garstka ludzi wiedziała o niesamowitych właściwościach Jacka, bo choć miał wspaniały intelekt, emocjonalnie i społecznie pozostał dzieckiem, i był jak dziecko wrażliwy. Jack instynktownie przywdział normalną ludzką postać wtedy, gdy jego stan się ustabilizował. Przebranie to oszczędzało wrażliwość innych ludzi, a jemu samemu umożliwiało funkcjonowanie w społeczeństwie, gdyż nie odsuwano się od niego i nie traktowano jak nieludzkiego mutanta. Utrzymywał sztuczne ciało chłopca niemal przez cały czas, nawet podczas snu. Czasami jednak - szczególnie w obecności starszego brata Marca i ekscentrycznego stryjecznego pradziadka Rogiego - przybierał swój prawdziwy kształt. Odcieleśnienie Jacka było zjawiskiem, które Marc widywał już wielokrotnie, nigdy się jednak do niego nie przyzwyczaił. Fury uznał je za wyjątkowo ohydne - zwłaszcza w porównaniu z jego własną pomysłową procedurą konkretyzacji. - Utrzymaj tym razem pod kontrolą te cholerne lotne związki siarki! - ostrzegł malca Marc. - Nie chcę znów wymiotować. I, na Boga, bez kałuż na podłodze lub lepkich kropli unoszących się w powietrzu. Trzymaj razem to całe paskudztwo, żebyś zabrał z powrotem wszystko, co ze sobą przyniosłeś, kiedy stąd wyjdziemy. - Będę schludny, obiecuję. Ubranie Jacka, rozpięte za pomocą psychokinezy, spadło na podłogę. Potem jego realistyczna skorupa pseudociała - ciepła skóra, czarne faliste włosy, oczy, zęby, paznokcie, i wszystko, co jego niezrównana metakreatywność stworzyła z powietrza, atmosferycznej pary wodnej, kurzu i innych składników - stała się cienka, podobna do ektoplazmy. Jego ciało ściekało strumykami i kapało jak gęsta mgła; wewnętrzne pseudonarządy, potrzebne do naśladowania pewnych ludzkich zachowań, rozwiały się, a twarz stopiła w smużki dymu - tylko podniecony uśmiech i świecące niebieskie oczy trwały najdłużej. W ciągu kilku chwil odrzucone stałe i płynne części cielesnej powłoki Jacka utworzyły różowawą kulę wielkości sporego grapefruita, składającą się z delikatnie drgającej organicznej zupy. Kula spoczęła na podłodze laboratorium, między parą małych, pustych trampek z zabłoconymi skarpetkami w środku. To, co pozostało z chłopca, zawisło w powietrzu, a wyglądało bardziej tajemniczo i elegancko niż odpychająco. Był to połyskujący, srebrzystoszary nagi mózg najpotężniejszego operanta we wszystkich metarunkcjach. W tej postaci Jack wprowadzał informacje tylko za pośrednictwem swoich superzmysłów, porozumiewał się telepatycznie i działał za pomocą psychokinezy i funkcji metakreatywnej. Jego automatyczne procesy życiowe przebiegały redaktywnie poprzez bezpośrednią interakcję z atmosferą i fotonami światła. Bezcielesny Jack był niewrażliwy na większość obrażeń, odporny na wszystkie choroby i w każdej chwili mógł uformować dla siebie nową ludzką postać lub każdy inny materialny kształt, który mu się spodobał. Fury zaś nie mógł zadać Jackowi żadnych ran ani przeniknąć jego doskonałej zasłony mentalnej, wybijając w niej koercyjno-redakcyjną szczelinę. Jeśli jednak ten eksperyment się powiedzie, będzie on pierwszym krokiem do ostatecznego zniszczenia Wielkiego Wroga. Kask mikromanipulatora, który dotąd unosił się nad mózgiem bezcielesnej istoty, osiadł na nim. Ponieważ urządzenie to miało bezinwazyjny mózgowy interfejs i mogło reagować na myślowe rozkazy, Jack posłużył się nim równie łatwo jak każda obdarzona ciałem osoba. W eterze rozległ się nerwowy telepatyczny chichot. Jack oświadczył: Najpierw wymazanie, a potem Wielki Skręt!!! Rozpoczął modyfikację urządzenia i holograficzny wizerunek niewłaściwie zmienionego IEC jakby oszalał. Miniaturowe narzędzia wskakiwały i wyskakiwały znikąd z szybkością światła i uderzały w niezwykły elektrochemiczny przyrząd, rozmontowując go i konstruując od nowa. Mikroskopijne organelle zasilania podrzędnego przelatywały tu i tam w płynie modelowej komory mózgowej niczym oszalałe bakterie, przenosząc niewielkie cząstki, które należało umieścić na właściwym miejscu lub je stamtąd usunąć. Kiedy modyfikacja IEC została zakończona, system sterujący glomu połączył się z centralnym procesorem SWI. Marc obserwował z niedowierzaniem, jak jego brat zakończył w ciągu mniej niż dwudziestu minut operacje, dla których przeprowadzenia on sam potrzebował całych godzin. Jego podziw był wyraźnie zaprawiony zazdrością, która ostatnimi czasy zaczęła wypierać współczucie dla groteskowej postaci małego Jacka. Czy należało się litować nad Człowiekiem Mentalnym - a może to on sam, posiadacz ciała, zasługiwał na litość? Jakby się czuł, gdyby był wolny niemal od wszystkich potrzeb i ograniczeń powłoki cielesnej? Gdyby mógł skierować całą swoją energię witalną w stronę cerebracji? Jack potrzebował niewiele snu, a większość jego funkcji życiowych była automatyczna. Nosząc ciało, jadał i pił tylko dla towarzystwa. Nigdy nie doświadczył bólu fizycznego, ponieważ nie zawracał sobie głowy wytwarzaniem receptorów nerwowych w swojej cielesnej pseudopowłoce. Działalności jego mózgu niemal nigdy nie utrudniała lub nie ograniczała degeneracja biochemiczna, która wytwarzała się w ciele zwyczajnego człowieka podczas pracy. Szalejące hormony płciowe nigdy nie skłonią go do irracjonalnego działania... Jack nadał telepatycznie: Skończyłem. Puścimy teraz pełną symulację Trybu 2, dobrze? - Tak - odparł głośno Marc. - Przeprowadź pełny test z kaskiem. - Może wreszcie dowiemy się, czy mamy nowiutki aparat, czy też tylko jeszcze jeden cholerny bubel. W tej operacji komplet całkowicie zmodyfikowanego SWI miał zostać wbudowany do kasku IEC, mającego zewnętrzne źródło energii. Kiedy ktoś włoży taki hełm i wyda odpowiedni rozkaz telepatyczny, jego czaszkę i tkankę mózgową przeniknie seria cienkich jak włos elektrod przezwanych „koroną cierniową”, których końce spoczną w trzech wypełnionych płynem komorach mózgu operatora. Proces ten był przykry tylko podczas przebijania kości czaszki, gdyż sam mózg jest niewrażliwy na ból. Na inne polecenie dwadzieścia sześć SWI wraz z dwoma modułami nadzorczymi wynurzy się z czubków elektrod i rozwinie w lewej i prawej bocznej komorze. Pojedynczy moduł SWIKOM rozłoży się w trzeciej, ponad pniem mózgu. Kiedy energia zasili ten system cerebroenergetyczny, potencjał mentalny operatora zostanie, w teorii, wielokrotnie zwiększony. Niestety, pewne inne funkcje mózgowe również ulegną intensyfikacji przez niewłaściwie zestrojone implanty, prowadząc do efektów ubocznych, których skala sięgała od lekko irytujących do śmiercionośnych. Ryzyko dla operatora cerebroenergetycznego wzrastało wprost proporcjonalnie do zakresu pobudzenia mentalnego generowanego przez implanty, zwłaszcza w dziedzinie metakreatywności. Kiedy Bezcielesny Jack rozpoczął swoją próbę, obraz świeżo zmodyfikowanego drzewa SWI z jego barokowymi ozdobami zdawał się świecić w kąpieli ze sztucznego płynu mózgowo-kręgowego. W odpowiedzi na pierwszy rozkaz Jacka to pojedyncze urządzenie spowodowało wypływ potoku skomplikowanych neurowydzielin do modelu operacyjnego mózgu, odpowiadającego mniej więcej mocy mózgu operanta z klasy mistrzów. Przez kilka sekund procesor-wykonawca pozwolił działać nowemu wzmacniaczowi cerebroenergetycznemu, pobudzając pewne części kory mózgowej, zwykle nie używane. Później SW1KOM dodał odpowiednik dwudziestu pięciu dodatkowych, również zmodyfikowanych modułów SWI. W tym momencie Jack polecił całkowicie wyposażonej symulacji mózgu ocenić samego siebie w trybie metakreatywności i rozpoczęła się najbardziej krytyczna część testu. Parametry neurometryczne wyglądają dobrze, cholernie dobrze - ucieszył się Marc. Jack odpowiedział: Układ limbiczny tym razem w porządku, obie półkule syntetyzują parametry kreatywne, sprzężenie zwrotne śliczne. Zamierzam zapytać o całkowitą ocenę, teraz, Marco, POMÓDLMY SIĘ!! Na monitorze wykwitła nagle skrząca się masa analiz graficznych, które niemal przekraczały zdolności pojmowania starszego z braci. W niecałe sześć minut analizator przesymulował godzinę działania nowego przyrządu w mózgu operanta o wysokim statusie mentalnym. Pomimo rosnących pomniejszych dysfunkcji w pewnych obszarach kory mózgowej, psychorezultat wykazał nieco większe wzmożenie metafunkcji kreatywnej niż Jack początkowo oczekiwał. Zachwycony umysł chłopca wrzasnął: TO DZIAŁA! - Tak - odparł Marc. - Rzeczywiście działa. W teorii. - Z krzywym uśmieszkiem na ustach przyglądał się przez jakiś czas ciągłej symulacji na monitorze. Potem wyłączył komputer. - Można wdrożyć ten nowy projekt. Wystarczy więc tylko, że zbuduję urządzenie, dostroję i wypróbuję na prawdziwym mózgu. Jak ci się zdaje, ile to potrwa? Marc wzruszył ramionami. - Siedem miesięcy - może mniej. Oczywiście to ja będę królikiem doświadczalnym. JA TEŻ proszę Marko PROSZĘ... - Nie bądź głuptasem. W wolnych chwilach możesz mi pomóc w opracowaniu schematu kasku kontrolnego, ale to wszystko. Testowanie będzie niebezpieczne i kosztowne. Wiążą się z tym również pewne śliskie sprawy polityczne, które trzeba będzie odpowiednio załatwić. Administratorzy college’u są coraz bardziej przeciwni temu projektowi... Ale... - Bez dyskusji! Jesteś tylko dzieckiem, Jack. Inteligentnym, utalentowanym i dziwacznym dzieciakiem - ale zgodnie z przepisami prawa i Dartmouth College nie wolno ci posługiwać się niebezpiecznymi urządzeniami. A teraz znów poskładaj się do kupy i wynośmy się stąd do diabła. Fury nie przyglądał się, jak Bezcielesny Jack przybiera swój poprzedni wygląd dziesięcioletniego chłopca. Unosząc się radością z powodu tego, czego był świadkiem, potwór opuścił laboratorium i mknął na wschód ponad Oceanem Atlantyckim w stronę Wysp Brytyjskich, zajęty rozkosznymi rozmyślaniami. Do tej chwili praktyczne zastosowania cerebroenergetyki były mało skomplikowane i niezbyt przydatne dla Fury’ego. Przez ponad pół wieku prostych urządzeń CE używano wyłącznie do organizowania wycieczek do różnych środowisk rzeczywistości wirtualnej; ale te uzależniające rozrywki były teraz ograniczone przepisami prawa i niedozwolone dla dzieci. Natomiast bardziej wymyślną aparaturę stosowano nagminnie - a robili to nawet normalni ludzie - do uzyskania specjalistycznego wykształcenia i do posługiwania się skomplikowanymi maszynami. Jednakże cerebroenergetyczny wzmacniacz funkcji metapsychicznych nadal znajdował się w powijakach. Był to wyłącznie ludzki wynalazek, któremu pięć innych ras Imperium Galaktycznego przypatrywało się z lękiem i złymi przeczuciami. Egzotyczni krytycy uznali tę nową technologię za jeszcze jeden sposób, dzięki któremu uważana przez nich za parweniuszy ludzkość chciała zagrozić stabilizacji Umysłu Galaktycznego. Redaktywnych przyborów CE używali czasami operand dokonujący delikatnych zabiegów psychochirurgicznych lub zajmujący się retroewolucyjną inżynierią genetyczną. Detonatory psychokinetyczne stosowano do syntezy makromolekularnej i do tak skomplikowanej nanotechnologii, jak konstruowanie złożonych cząstek elektronicznych, fotonowych lub bionicznych. Ostatnio dla zwiększenia zdolności mentalnych operantów PK, pracujących nad projektami subatomowymi na równi z implantami mózgowymi, używano nawet potężniejszego od nich „fotela cyrulika” zaopatrzonego w aparaturę wspomagającą życie. Podobnymi urządzeniami, potencjalnie bardzo niebezpiecznymi dla operatora, posługiwali się adepci, korzystający ze zdalnych zmysłów, badający szarą otchłań hiperprzestrzeni w poszukiwaniu eksperymentalnego dowodu na istnienie trzech hipotetycznych „pól matrycowych”, które uważano za ostateczny fundament rzeczywistości. Wielu przedstawicieli władz Imperium Galaktycznego uważało znaczne wzmocnienie metafunkcji kreatywnych, potężniejsze moce mentalne, które mogły w teorii wywierać największy wpływ na materialny wszechświat, za wątpliwą korzyść, nie tylko dlatego, że narażały na wielkie ryzyko umysł, posługujący się tą technologią, lecz także z powodu możliwości niewłaściwego jej zastosowania. Oczywiście to ostatnie najbardziej intrygowała Fury’ego. Marc Remillard nie miał żadnych wątpliwości co do praktycznej strony zwiększenia kreatywności mózgu. Od lat eksperymentował z najróżniejszymi rodzajami urządzeń tego typu; uparcie penetrował też krańce tego pola badań, dokąd nie zapuszczali się bardziej konserwatywni naukowcy. Jego badania otrzymały akademickie błogosławieństwo, ponieważ były dokonywane pod egidą Dartmouth College i prace, które opublikował, uważano za genialne. Ale pewni wpływowi członkowie Wydziały Metapsychologii uparcie sprzeciwiali się realizacji projektu El5, wysuwając zastrzeżenia etyczne. Dawali też do zrozumienia, że młody profesor Marc Remillard jest arogancki, despotyczny i niedostatecznie świadomy, że jego badania mogą otworzyć metapsychiczną puszkę Pandory, a także, że pogardza ostrożniejszymi od niego kolegami. Marc kpił z nieśmiałości krytyków i wyniośle ignorował zarzuty co do swojego charakteru. Nie można było znacznie spotęgować kreatywności dowolnego umysłu, o tym wiedzieli wszyscy. Wedle jego opinii kandydatami do takiej manipulacji mogli być jedynie najpotężniejsi operand klasy mistrzów. Jeśli zaś chodzi o zagadnienia etyczne, to utrzymywał, że wszystkie wątpliwości się wyjaśnią dopiero wtedy, gdy urządzenie E15 będzie gotowe do działania i zostaną stworzone indywidualne projekty kreatywności cerebroenergetycznej. Za niemoralne uważał nadużycie, a nie użycie tej technologii. Jego zdaniem powinno się ją zastosować - i nie wątpił, że tak się stanie - dla spotęgowania kreatywności ludzkich umysłów, tak jak została rozwinięta energia nuklearna i sama metafunkcja, które stawiały podobne problemy etyczne. Kiedy Bezcielesny Jack zaczął potajemnie brać udział w eksperymentach starszego brata, wyznał, że poważnie go niepokoi ten dylemat moralny. Był jednak tylko dzieckiem, które mimo swego niezwykłego intelektu miało niewielkie doświadczenie w sprawach dobra i zła. A argumenty Marca, przemawiające za kontynuacją badań nad E15, okazały się bardzo przekonujące. Ten tak dziwacznie dobrany zespół potrzebował ponad roku, żeby przebyć drogę od czystej teorii do obecnego przełomowego momentu. Bez wątpienia będą teraz kontynuowali pracę nieoficjalnie i w przyszłości osiągną jeszcze większe sukcesy. Fury był naprawdę dumny z obu braci, mimo że okazali się słabi i nie dali się polubić. Nic o tym nie wiedząc pomogli mu w przeprowadzeniu jego dalekosiężnych planów. Gdybyż tylko sam mógł posłużyć się nową technologią cerebroenergetyczną! Ale było to absolutnie niemożliwe, ponieważ obecnie nie miał prawdziwego ciała, był jeszcze mniej materialny od Lylmików. Z nowego osiągnięcia skorzysta Hydra, komponent Fury’ego, ukryta od lat w bezpiecznym zakątku Ziemi, gdzie powoli dojrzewała. W nowym kasku El5 nawet nonoperanci, dzięki temu, że ich wrodzone zdolności zostaną spotęgowane, będą mogli dokonywać nowych wynalazków, tworzyć dzieła sztuki, czy mądrzej realizować swoje dobre lub złe zamysły - pod warunkiem, że ich umysły okażą się dostatecznie wytrzymałe. Metapsychik, posiadający duże naturalne zdolności kreatywne, takie jakimi odznaczały się składniki Hydry, będzie w stanie dokonać czynów, które normalni ludzie porównywaliby z boskimi: kompleksowej syntezy materii, zmian geofizycznych, czy gromadzenia wielkiej ilości jonów i neutralizowania ich w sposób kontrolowany. Zamiana materii w energię sterowaną myślami będzie dziecinną zabawką dla operatora, który posługiwałby się mentalnym odpowiednikiem potężnego lasera o mocy wielu gigawatów. Hydra z czasem będzie musiała urosnąć i rozmnożyć się, by w pełni wykorzystać przełomowe odkrycie braci Remillardów, ale stanowiło to część wielkiego planu Fury’ego. Po odpowiednim przeszkoleniu istota wyposażona w kask CE, działając w metakoncercie z Furym, nie będzie potrzebowała żadnej broni, oprócz swego wieloskładnikowego umysłu, żeby zniszczyć obecne Imperium Galaktyczne i ustanowić Drugie Imperium... Oczywiście pod warunkiem, że nowa technologia El5 nie zostanie zduszona w zarodku przez wścibskich administratorów Dartmouth College. Szkockie zagrożenie dla projektu Marca, czyli prawie ukończony raport na temat bezpieczeństwa operatora CE, który niemal na pewno zahamowałby wszelkie badania nad spotęgowaniem kreatywności ludzkiego umysłu, musi zostać bezzwłocznie usunięte. Wymazanie danych nie wchodzi w rachubę. Edynburski zespół po prostu by je zrekonstruował. Istniał tylko jeden sposób ocalenia projektu Marca: cała trójka szkockich badaczy musi zginąć. I tylko Hydra, stworzona przez Fury’ego, jego jedyny bezpieczny łącznik z materią/energią-czasoprzestrzenią, może ich uśmiercić. Usunięcie trzech metapsychików klasy mistrzów bez pozostawienia śladów nie przekraczało możliwości Hydry. Zawsze jednak będzie to niebezpieczne przedsięwzięcie, zwłaszcza jeśli zostanie przeprowadzone w okolicach Uniwersytetu Edynburskiego, tego ula pełnego chytrych i potężnych celtyckich operantów. Wystarczy jeden błąd, a przecież składniki Hydry nadal były bardzo młode i zanadto pewne siebie, żeby ona sama znalazła się w niebezpieczeństwie. A na to Fury nie mógł pozwolić. Bez niej miałby zbyt ograniczone możliwości działania w świecie materii, a w dodatku jego pracę komplikowały okresy wymuszonego snu. Prawdę mówiąc, obecne okienko aktywności dobowej niedługo się zamknie i niebawem będzie musiał się wycofać; ma jednak jeszcze dość czasu, by wysłać Hydrę w pościg. Przebiegła, droga Hydra! Miała już dwadzieścia dwa lata i choć bez ograniczeń czerpała ze źródła swego podstawowego pokarmu mentalnego, dokonywała zabójstw w rozsądnych odstępach czasu i z godną podziwu zręcznością. Nigdy żadne podejrzenie nie padło na cztery zamaskowane istoty. Hydra miała teraz staranne wykształcenie, nabrała poloni i była niemal gotowa do działania na arenie Imperium Galaktycznego. Ta szczególna misja będzie dobrą zaprawą do podobnych akcji w przyszłości. Trzeba wywabić trójkę szkockich naukowców z uniwersyteckiego azylu, a potem usunąć bez śladu. Kiedy zginą, a ich raport zostanie zniszczony, Marc nie napotka poważnego sprzeciwu i będzie mógł zrealizować swój projekt. Żadne inne zespoły, badające bezpieczeństwo operatorów CE na Ziemi lub na skolonizowanych przez ludzi planetach, nie stanowią większego zagrożenia. Fury wisiał przez jakiś czas nad Wyspami Brytyjskimi, zastanawiając się nad różnymi aspektami tej sprawy oraz wmieszanymi w to istotami. Aż wreszcie zawołał bezgłośnie: Hydro! Moje kochane maleństwo, posłuchaj! Mam dla ciebie wspaniałe nowiny. Fury?... FuryFurynajdroższyFury to TY po tak długim czasie? Tak, kochane maleństwo, to ja. Ale co się stało nie odezwałeś się nawet słowem nie skomunikowałeś myślą przez ponad trzy lata! Musiałem milczeć. A ty byłaś dostatecznie zajęta zdobywaniem wiedzy. Ale naBoga trzy lata trzy lata trzycholernelata Myślałam, że zapomniałaś o MNIE/o nas myślałam że twój wielki plan został udaremniony myślałam że Wielki Wróg mógł zwyciężyć myślałam że WujuFredzie/ty mogłeś naprawdę umrzeć... Zamilcz. Ja nigdy nie umrę i nigdy nie przestanę was kochać i troszczyć się o was tak długo, jak będziecie posłusznie wykonywać moje rozkazy. Wasze długie wygnanie i nawet moje milczenie było konieczne, ale to wkrótce się skończy. Mój wielki plan budowy Drugiego Imperium otrzymał teraz potężny impuls. Powiedz MI/nam!! Zrobię to. Ale na razie czeka cię wspaniała uczta. Będziesz rozkoszować się energią witalną operanta klasy mistrzów! Otwórz swój UMYSŁ/umysły na powitanie, bo jestem tutaj i chcę was poprowadzić na tę radosną biesiadę. 3 HEBRYDY WEWNĘTRZNE, SZKOCJA, ZIEMIA 25-26 MAJA 2062 Podczas krótkiego przelotu rhostatkiem z Edynburga na zachodnie wybrzeże Szkocji, pięcioletnia dziewczynka, która nazywała siebie Dee, przypatrywała się durofilmowej mapie morskiej, podarowanej przez babcię Mashę. Będą podróżować do miejsca, w którym mieli spędzić weekend, w niezwykły sposób - nie zwyczajnym, antygrawitacyjnym jajkiem, lecz starodawnym promem, liczącym sobie prawie sto lat. Z góry prom wyglądał jak dziwaczna zabawka, mgła zatarła jego kontury, ale kiedy jajko wylądowało w porcie, a Dee i inni pasażerowie wysiedli i mogli bliżej przyjrzeć się staremu statkowi, zobaczyli, że jest ogromny. Majaczył jak góra wśród mżawki, tak odmienny od małych jachtów wycieczkowych z zatoki Granton Harbour w pobliżu domu dziewczynki, jak Edynburski Zamek od zwyczajnych budynków. Prom miał szkarłatny komin, czarno-biały kadłub i syrenę, która zagwizdała tak przeraźliwie, że dźwięk odbił się echem od brzegu do brzegu w smaganej deszczem wąskiej zatoczce. Zdawał się ponaglać zgromadzonych na brzegu ludzi, żeby albo szybko weszli na pokład, albo pozostali w porcie. Mamusia wzięła Dee za rączkę z jednej strony, ciocia Rowan z drugiej. Na pomoście słyszały z mikrofonów skoczną, graną na dudach melodię. Wysoka, postawna babcia Masha w ładnym zielonym kostiumie szła pierwsza, prowadząc Kena, brata Dee, a wujek Robbie kroczył na końcu, niosąc ich bagaże. - To wygląda dziwacznie - osądził Ken, kiedy wszyscy weszli na mokry, smagany wiatrem pokład. Chorągiewki powiewały, pasażerowie w nieprzemakalnych ubraniach śmiali się i robili zdjęcia, a jakiś oficer z promu ponaglał spóźnialskich. - Może jednak będziemy się dobrze bawili podczas tego weekendu - chłopczyk nie tracił nadziei. - Dociekliwy umysł zawsze napotka rzeczy, które go zainteresują bez względu na to, gdzie się znajdzie - głos mamy był dziwnie szorstki. - Och, to będzie prawdziwa zabawa - oświadczyła babcia Masha. Zachęcająco ścisnęła rączkę Kena i uśmiechnęła się do Dee, która skuliła się, gdy syrena promu znowu gwizdnęła ogłuszająco. Później podniesiono pomost, rzucono cumy i statek ruszył w drogę. Pojazdy naziemne, którymi wycieczkowicze mieli jeździć po Wyspach Zachodnich, zostały wprowadzone do ładowni, ale ludzie i garstka egzotyków płynęli w górnej części promu, gdzie można było coś zjeść, usiąść i popatrzeć przez luki na szare morze, zagrać w sali gier, a nawet się przespać w jednej z maleńkich kabin, jeśli ktoś płynął na Hebrydy Zewnętrzne. Wyspy Zachodnie widniały na mapie Dee, połączone ze sobą i z Hebrydami Wewnętrznymi i ze Szkocją siecią czerwonych linii w kształcie litery V. Linie oznaczały trasy latających jajek. Malownicze stare promy, których drogi pokazywały czarne kropki, obsługiwały tylko kilka Wysp Zachodnich, a jedną z nich była Islay, cel ich podróży. Do czasu, kiedy Dee i Ken zakończyli z wujkiem Robbim eksplorację statku i przyłączyli się do mamy, cioci i babci, które siedziały popijając kawę przy stoliku w przestronnym salonie w przedniej części promu, statek opuścił chronione przez wysokie skały wody West Loch Tarbert i wypłynął na pełne morze. Pokład zaczął się przechylać w zatrważający sposób, olbrzymie fale przepytywały z boku jak ruchome szare góry, a szkocka mgła zmieniła się w ulewny deszcz, który obryzgał okna salonu, jakby ktoś skierował na nie olbrzymi wąż ogrodowy. Ken uznał to za podniecające. - Może ta wielka stara balia utonie, a my będziemy musieli płynąć w łodziach ratunkowych! - Prom nie zatonie - oświadczyła stanowczo mama. - Kennecie, lepiej nie opowiadaj takich bzdur. Jednak Dee przeraziła się, że jej starszy brat może mieć rację. Ściskając poręcz fotela dla zachowania równowagi, poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Wzięła głęboki oddech i rozkazała żołądkowi natychmiast przestać. Nikt nie może podejrzewać, jak bardzo jest przerażona! Ken zapytał, jak długo potrwa podróż. - Tylko dwie godziny - odrzekł Robert Strachan. - Z Kennacraig do portu Askaig na wschodnim wybrzeżu Islay, gdzie wysiądziemy, jest około pięćdziesięciu klomów. - Mam nadzieję, że deszcz wkrótce ustanie - mruknęła Rowan Grant. Tak jak jej mąż, nosiła nieprzemakalny strój sportowy ze skóropodobnego gritlasu. Jej ubranie było koloru wina, jego zaś niebiesko-szkarłatne, z białymi paskami na rękawach i nogawkach. Viola Strachan miała na sobie eleganckie szare wełniane spodnie, czarną jedwabną bluzkę i płaszcz przeciwdeszczowy Burberry. - Meteorolodzy obiecują czyste niebo na dzisiejsze popołudnie - oznajmiła Masha. - Nadal uważam, że powinniśmy byli pójść na Paradę Elżbietańską - upierał się Ken. Lecz jego matka przerwała mu, podając kartę kredytową. - Wystarczy, Kennecie. Ty i Dody możecie pójść coś zjeść, jeśli chcecie. Albo usiąść gdzieś i przejrzeć wasze płytki-przewodniki. My, dorośli, mamy parę ważnych spraw do omówienia. - Och, cudownie! Żarcie! Chodź, Dee! Uszczęśliwiony Kenneth pobiegł kołyszącym się krokiem, ale Dee chwyciły mdłości i nie miała ochoty najedzenie. Żołądek okazał się nieposłuszny, a w dodatku dostała zawrotów głowy. Na szczęście mama i pozostali członkowie rodziny nie zauważyli, jak okropnie się czuje. To dobrze. Nie powinna zawracać im głowy, gdy chcieli porozmawiać o naprawdę ważnych sprawach. Kiedy jej brat skierował się do snack-baru, Dee ukradkiem odeszła na drugą stronę salonu i skuliła się w skórzanym fotelu. Miała ze sobą płytkę z dwiema książkami: jedna była przewodnikiem po wyspie, na którą płynęli, a do drugiej, zatytułowanej „Ptaki na Islay”, dołączony był notatnik elektroniczny, żeby mogła zapisać swoje uwagi o napotkanych gatunkach. Kochała ptaki, zwłaszcza śmiałe kobuzy, pustułki i sokoły wędrowne, często spotykane w okolicach Edynburga. Babcia Masha powiedziała, że na Islay można czasami zaobserwować rybołowy, a jeśli nawet nie, to na pewno będzie tam wiele innych interesujących ptaków - alki, pingwiny, maskonury i dzikie wydrzyki. Promowi towarzyszyło teraz kilka mew. Uwijały się zręcznie wśród ogromnych oceanicznych grzywaczy, ale Dee czuła się tak źle, że nie stać jej było na to, by zajrzeć do książki i zidentyfikować je. Nigdy nie widziała tak wielkich fal; wyglądały jak skały upstrzone pianą. Początkowo czekała, zesztywniała ze strachu, że jedna z nich zmiażdży statek i zabije ich wszystkich. Modliła się, żeby jej Anioł Stróż zabrał ją do nieba po śmierci. Jednakże bałwany nie przelewały się przez reling. Prom kołysał się na wszystkie strony i skrzypiał, ale uparcie parł do przodu, cudownie niewrażliwy na ataki gigantycznych fal. Wesołe ptaki unosiły się nad nim w powietrzu, a Dee czuła się coraz bardziej oszołomiona i nieszczęśliwa. Umrę, pomyślała. A nawet gorzej, zwymiotuję śniadanie i wszyscy będą mnie nazywać małym dzieckiem! Och, Aniele Stróżu, pomóż mi. Ściskała rękami poręcze fotela tak mocno, że aż zbielały jej palce. W ustach czuła gorycz, a zawroty głowy męczyły ją coraz bardziej. - Nie zwymiotuję! Nie! Nie... Ken nagle znalazł się obok niej ze szklanką imbirowego gazowanego napoju. - Babcia Masha mówi, że to ci uspokoi żołądek. - Mój... mój żołądek jest w porządku - wymamrotała. Tylko nieznośne dzieci się skarżą. Przecież wiedziała o tym. - No, weź to. Chyba emitujesz na wszystkie strony wibracje nieszczęścia i złego samopoczucia. Tamta trójka Gi przyszła do mamy i wyszczebiotała, że jej biednej córeczce zbiera się na wymioty. Mama wezwała mnie przez ręczny nadajnik i kazała, żebym ci to przyniósł. W drugim krańcu salonu, tam, gdzie mama i reszta rodziny oddawała się telepatycznej rozmowie, trójka przyjaznych kosmitów o długich szyjach pomachała śmiesznymi pierzastymi rękami do Dee i coś do niej piskliwie zawołała. Oczy dziewczynki pociemniały ze zmartwienia. Tak się starała, żeby nikt niczego nie zauważył! Czuła się zdradzona. - Co ich obchodzi, że mnie mdli! Cholerne, wścibskie stwory! - Gi są nadwrażliwi na emocje. Prawdopodobnie sprawiłaś, że i oni mieli ochotę pozbyć się śniadania. No, wypij to. Ken był o dwa lata starszy od Dee. Spadające na czoło, proste włosy miały barwę owsianki, a brązowe oczy wydawały się za duże w pociągłej, żółtawej twarzy o regularnych rysach. Nosił sztruksowe spodnie wsunięte w wywijane buty nesna oraz gruby sweter z napisem Fair Isle. Nieprzemakalną brązową kurtkę z kapturem zostawił u mamy. Dee popijała małymi łyczkami pikantny napój z bąbelkami, który jednak tylko pogarszał sytuację. Była pewna, że lada chwila zwymiotuje i naje się wstydu. - Gdyby tylko statek się tak nie kołysał - jęknęła. - Wtedy nic by mi nie było. - Myślisz, że to coś złego? - Ken wskazał ręką wzburzone morze. - Poczułabyś się sto razy gorzej, gdybyś znajdowała się na statku kosmicznym, wyskakującym i wskakującym do hiperprzestrzeni. Pewnie tego nie pamiętasz, ale mama mówi, że kwiczałaś jak świnka podczas każdego skoku w drodze z Kaledonii na Ziemię. - Wtedy byłam tylko małym dzieckiem. I założę się, że ty wrzeszczałeś dwa razy głośniej, głupi, stary wariacie! Ken wzruszył ramionami, szczerząc w uśmiechu szczerbate zęby. - Posłuchaj - oświadczył uprzejmie. - Czytałem o chorobie lokomocyjnej. To wszystko kryje się w twojej głowie. Twoje ucho wewnętrzne przesyła niewłaściwe sygnały do pnia mózgu, ponieważ myśli, że straciłaś równowagę i nie kontrolujesz otoczenia. Musisz pokazać swojemu mózgowi, że się myli. Pociągnij długi łyk z kubka i tak pokieruj żołądkiem, żebyś już nie czuła mdłości. - Nie mogę! - wy szlochała zrozpaczona dziewczynka. - Już próbowałam. Wiesz, że moje moce mentalne są do kitu. - To nieprawda. - Ken nachylił się niżej. - Oboje mamy silne moce, nawet jeśli są ukryte, i kiedy naprawdę ich potrzebujemy, możemy się nimi posłużyć. Zwłaszcza mocami redaktywnymi, a szczególnie - mocą uzdrawiania. Postaraj się. Zrobiłem to raz i podziałało. Dee spojrzała na niego sceptycznie załzawionymi oczami. - Kiedy byłem jeszcze mały - ciągnął - przez cały czas sapałem i charczałem. To choroba zwana astmą. Czasami ledwie dyszałem. Pamiętasz to? Dee pokręciła głową. - Chyba rzeczywiście nie możesz. Złapałem to zaraz po przyjeździe na Ziemię. Przyjmowałem lekarstwa i pewien mistrz-redaktor próbował mnie wyleczyć, ale niewiele mi pomógł. Doktor oświadczył, że astmę powoduje coś ukrytego głęboko w moim mózgu. Naprawdę byłem bardzo chory. Nie mogłem biegać ani grać w piłkę, ani robić nic innego, bo zaraz dostawałem zadyszki. Później pewnej nocy, kiedy byłem mniej więcej w twoim wieku, obudziłem się nagle z uczuciem, że się duszę. W ogóle nie mogłem oddychać. Oczy chciały wyskoczyć mi z głowy, widziałem wirujące dziwaczne światełka, kopałem, próbowałem krzyczeć, ale żaden dźwięk nie wydobył mi się z gardła. - A co było potem? - Zacząłem umierać. Dee poczuła ucisk w sercu. Zdała sobie sprawę, że mimowolnie wstrzymuje oddech. Na chwilę zapomniała o zbuntowanym żołądku. - Skąd wiedziałeś? - Przestało mnie boleć, już się nie dusiłem i uniosłem się w powietrze jak latawiec - szepnął Ken. - Nadal widziałem siebie w dole rzucającego się na łóżku i siniejącego, ale tak naprawdę wcale mnie tam nie było. Oddalałem się, żeby umrzeć. Czułem się tak wspaniale!... Potem jednak przypomniałem sobie, że wujek Robbie chciał pograć ze mną w rugby jak z dorosłym. Uznałem więc, że może lepiej nie umierać. Wpadłem w złość i powiedziałem sobie: zatrzymaj to wszystko! Możesz oddychać, jeżeli naprawdę tego chcesz. Koniec z tą cholerną astmą. Dosyć! - I co się stało? - Zobaczyłem, że moje ciało westchnęło głęboko i znieruchomiało. Potem nagle usłyszałem coś w rodzaju bezgłośnego wybuchu i znów znalazłem się w łóżku. Wciągałem powietrze do płuc. Astma zniknęła. I nigdy nie wróciła. Mama i babcia powiedziały, że sam się wyleczyłem z pomocą metafunkcji autoredaktywnej. - Szturchnął Dee palcem w brzuch. - Możesz zrobić to samo, siostrzyczko. Naprawdę możesz. Spróbuj! Dee zacisnęła powieki i gwałtownie pokręciła głową. Bała się zrobić to, do czego namawiał ją brat. Dorośli ciągle próbowali ją nakłonić, by posłużyła się swoimi utajonymi mocami mentalnymi. Usiłowali też wedrzeć się do jej umysłu, żeby zmusić ją do stania się operantką. Ale chociaż była nad wiek rozwiniętym, posłusznym dzieckiem i bardzo się starała, żeby nie uznano jej za nieznośną i uciążliwą, w tej bardzo osobistej sprawie zawsze przeciwstawiała się dorosłym. To, co było ukryte w jej umyśle, należało tylko do niej, nawet jeśli ją przerażało. Broniła się w jedyny możliwy sposób: pilnowała, aby nikt nigdy tam się nie znalazł i niczego nie zmienił. Traktowała ten najgłębiej położony zakamarek swojej głowy jako ciemną, tajemną piwnicę pełną dziwacznych skrzynek zamkniętych na niezwykłe zamki, otwierające się tylko na hasło. Wewnątrz tych skrzynek, odlanych ze szkła, choć nie całkiem przezroczystych, znajdowały się wszystkie straszliwe moce mentalne, które mama i wszyscy metaterapeuci chcieli wydobyć z niej podczas trudnych seansów leczniczych. Uwięzione moce świeciły przytłumionym różnobarwnym blaskiem - niebieskim, żółtym, zielonym, fioletowym, różowym - i poruszały się we wnętrzu pojemników jak widmowe, niebezpieczne, schwytane w pułapkę morskie stworzenia. Śmigały w jej stronę pełne zdradliwego uroku, wijąc się i ocierając o ściany więzienia jak bryłowate, świecące rozgwiazdy lub demoniczne ręce. Anioł Stróż strzegł jej przed nimi. Ten przyjazny strażnik był niewidzialny nawet dla jej wewnętrznego wzroku i niemy, ale Dee żywiła głębokie przekonanie, że pilnuje on tych niebezpiecznych pojemników. Należały do niej i nie mogła się ich pozbyć, ale to anioł uniemożliwiał ucieczkę uwięzionych w nim stworom, które mogłyby ją skrzywdzić. Tylko raz, na długo, zanim się dowiedziała o istnieniu aniołów stróżów, gdy była raczkującym niemowlęciem, a dorośli ją przerażali, bo usiłowali wedrzeć się do jej umysłu i przejąć kontrolę nad nią, odważyła się otworzyć jedną z tych tajemniczych skrzynek. Ktoś (upłynęło trochę czasu, zanim zrozumiała, kto to był) podszepnął jej sekretne hasło, które uwolniło chłodną, czarną jak noc zasłonę mentalną. Moc ta wypłynęła z pojemnika i otoczyła mózg oraz ciało dziewczynki nieprzeniknioną, całkowicie przezroczystą skorupą, chroniącą przed telepatycznymi napastnikami. Ale teraz ten talent - a sfrustrowani preceptorzy-terapeuci powiedzieli, że nazywa się go obronnym aspektem metakoercji - stał się częścią Dee tak bardzo, iż ledwie go zauważała. Raz posłyszała, jak mama i inni dorośli rozmawiali ojej zasłonie mentalnej. Powiedzieli, że jest bardzo silna w porównaniu z kruchą tarczą Kena, i że zdumiewa ich jej moc. Wysunęli też przypuszczenie, że musi strzec innych metafunkcji, które prawdopodobnie są jeszcze bardziej niezwykłe... gdyby tylko zdołali znaleźć sposób na wydobycie ich z umysłu dziewczynki. Dee jednak wiedziała, że jej ukryte moce są nie tylko zdumiewające, lecz także straszne i że nigdy nie może pozwolić im uciec. Chociaż metaterapeuci i mama wiele razy próbowali ją zmusić, by je uwolniła, zadawali jej ból i powtarzali, że robią to „dla jej własnego dobra”, Dee opierała się wszelkim próbom otwarcia innych pojemników. Nie chciała być operantką tak jak mama. Nikt nie zmusi jej do tego, czego nie chce zrobić. Zwłaszcza nie mama. - Ty głupi smarkaczu, ona wcale nie musi się o tym dowiedzieć - powiedział cicho Ken. - Nikt nie musi. Zrób to tylko dla siebie. Otwórz pojemnik autoredaktywności i zatrzymaj tę moc... w środku. Dee omal nie wrzasnęła głośno z zaskoczenia i przerażenia. Ken usłyszał jej myśli! - Nic na to nie mogłem poradzić, bo darłaś się tak głośno! Dziewczynka otworzyła oczy. Brat siedział na brzeżku fotela naprzeciwko niej. Oczy miał szeroko otwarte, czarne. Dowiedział się o ukrytych w jej umyśle pojemnikach, o tym, że rozmyślnie wyparła stamtąd dorosłych, kiedy chcieli obudzić w niej moce operantki. Co jeszcze wiedział? Przestań patrzeć i słuchać! - zawołała w myśli. Ja tylko chcę, żeby zostawiono mnie w spokoju! Chcę, żeby wszyscy zostawili mnie w spokoju! Ken cofnął się szybko, wstrząśnięty tak samo jak Dee nieoczekiwaną transmisją telepatyczną na jego osobistej częstotliwości. No, dobrze, już dobrze. Po prostu pozwoliłaś, żeby twoja zasłona pękła, kiedy rozmyślałaś o tamtych sprawach. Nie mogłem nie usłyszeć twoich myśli. A potem twój umysł wrzasnął tak przeraźliwie, że dosłownie mnie stamtąd wykopał. - Możesz teraz czytać w moich myślach? - szepnęła podejrzliwie. Znowu panowała nad sobą. - Nie. Tak jak ty nie możesz w moich. My nie jesteśmy Prawdziwymi Ludźmi, siostrzyczko. Jesteśmy głuchogłowymi. Możemy porozumiewać się na odległość tylko wtedy, gdy nasz umysł tego chce, a nie kiedy my chcemy. - Wstał i odszedł, zabierając ze sobą szklankę z napojem. - Ale wiesz, że ja nie jestem taki, jak reszta rodziny - rzucił przez ramię. Dee patrzyła na odchodzącego brata. Powiedział prawdę. Drażnił się z nią i droczył, ale w przeciwieństwie do dorosłych nigdy nie zmuszał jej, żeby robiła coś, co sprawiało jej ból lub ją przerażało. Był po prostu Starszym Bratem Kenem - czasami grubiańskim, bardzo często szorstkim i wyniosłym. Nigdy jednak nie widziała w nim zagrożenia. Ostrożnie (gdyż nadal borykała się z chorobą lokomocyjną) zeszła do swojej piwnicy mentalnej. Tak, Ken miał rację. Jeżeli otworzy tylko najmniejszy, świecący różowym blaskiem pojemnik, ten, który właśnie pulsował tak zachęcająco, uwolniona moc redaktywna zachowa się identycznie, jak niegdyś przyjazna niebieska zasłona mentalna, pozostając bezpiecznie w jej głowie. Nikt nigdy nie zauważy, że sama się wyleczyła - może oprócz starych wścibskich Gi, a tych nigdy nie było w pobliżu tak wielu, żeby miała czym się niepokoić. Większość Wielkich Ptaków była zbyt głupia i rozbawiona, żeby wykładać lub studiować na Uniwersytecie Edynburskim, w przeciwieństwie do Zielonych Lepkich Dziwaków, Małych Purpurowych Ludków i straszliwych Krondaku, od których tam się roiło. Jednakże tamte egzotyczne rasy nie sięgną poza niebieską maskę osłaniającą jej umysł, podobnie jak Prawdziwi Ludzie, więc przez większość czasu będzie bezpieczna. - ...będę bezpieczna, prawda, Aniele? Lecz anioł nie odpowiedział. Nigdy tego nie robił, mimo że Dee była głęboko przekonana o jego istnieniu. Jej Anioł Stróż był niemy. Sama będzie musiała podjąć decyzję. Odetchnęła głęboko i powiedziała do anioła: Tak. Zrobię to! Dość mam choroby morskiej, dość metaterapii, dość przeziębień i bólu, kiedy potknę się o coś lub upadnę i zedrę sobie skórę na kolanach tylko dlatego, że ty zapominasz się mną opiekować. Moja nowa moc będzie mogła zająć się takimi sprawami. I nie dowie się o tym nikt oprócz ciebie i Kena. Jaka była głupia, że wcześniej o tym nie pomyślała! Ale kiedy masz pięć lat, robisz wiele głupich rzeczy, nawet jeśli dorośli twierdzą, że jesteś mentalnym cudem. Dee sięgnęła do wyimaginowanej szkatułki ze świecącą czerwonym blaskiem zawartością i dotknęła jej drżącym, też wyimaginowanym palcem. W tej samej chwili poznała tajemne hasło. Nie było to słowo, które można było powiedzieć na głos, ale w myśli je wypowiedziała, i różowy wijący się wąż wyśliznął się radośnie z więzienia, napęczniał, urósł, aż upodobnił się do gigantycznego kwiatu o świecących płatkach. Mentalna róża objęła dziewczynkę i zwróciła w stronę płynnego światła, ku spokojnemu jezioru lśniącemu w blaskach zachodzącego słońca, które zmyło dokładnie chorobę lokomocyjną. Dee unosiła się na nim, doskonale spokojna. Zamknęła oczy. Przez powieki widziała rozjarzającą się czerwień, która przeszła w oślepiającą biel, stała jej częścią. Nie czuła już strachu ani choroby morskiej, zniknęło poczucie bezsilności. Ta nowa moc należała do niej, napełniła ją uzdrawiającym ciepłem. To było dobre, wspaniałe. Otworzyła oczy, zsunęła stopy na przykrytą dywanem podłogę i powoli się podniosła. Stała bez trudu, pozwalając, żeby jej ciało kołysało się w tym samym rytmie co prom. Autoredaktywna metafunkcja zapewniła jej całkowitą kontrolę nad ciałem. - Uszy, słuchajcie mnie! Nie straciłam równowagi i nie upadnę. Ze mną wszystko w porządku. Słyszysz to, mózgu? Przestań wmawiać żołądkowi, że musi zwymiotować. Nic się nie dzieje. Płynę na wycieczkę na Islay i już nigdy nie będę miała mdłości i nigdy nie będę się bała. Zrozumiałeś mnie, mózgu? To ja ci powiem, co masz zrobić, a nie odwrotnie. Wszelkie ślady choroby morskiej ustąpiły bez śladu. Dee spojrzała na Kena i z powagą skinęła głową. Uśmiechając się, podniósł do góry kciuki. W przeciwległym krańcu salonu trójka Gi wykrzykiwała i piszczała do niej coś w swoim języku. Prawdopodobnie wiedzieli o wszystkim! Ale mama i babcia siedziały z kamiennymi twarzami, jak zawsze wtedy, gdy Dee lub Ken coś przeskrobali. Natomiast wujek Robbie i ciocia Rowan, podobnie jak pozostali ludzcy operanci spośród pasażerów, mieli zakłopotane miny. Dee była pewna, iż o niczym nie wiedzą. Nigdy nic im nie powie i dopilnuje, żeby i Ken tego nie zrobił, bo inaczej znienawidzi go do końca życia. Skierowała się do najbliższych drzwi, prowadzących na pokład, rozsunęła je i szybko wyszła na zewnątrz. Deszcz przestał padać. Sześciu lub siedmiu dorosłych stało razem przy burcie. Mewy i głuptaki pokrzykiwały w górze, a promienie słońca przebijały się przez poszarpane chmury. Z przodu nad morzem górowały dwie duże wyspy. Wyspa z prawej była ponura, skalista, z jej wnętrza wynurzały się dwie połyskujące stożkowate góry. Natomiast wyspę z lewej pokrywały faliste pagórki o jaskrawozielonych zboczach. Jednak, co dziwne, spokojne wibracje dochodziły z posępnego skrawka lądu, podczas gdy zielony emanował słabą aurą niebezpieczeństwa. Która z nich to Islay? - zapytała się w duchu Dee, włączając płytkę-książkę. Hydra bezbłędnie przygotowała zgubną podróż. Kiedy profesor Masha MacGregor-Gawrys wróciła do domu w Edynburgu po sześciomiesięcznej kuracji odmładzającej, na początku jej zasłona mentalna nie była zbyt szczelna. Dlatego Hydra za pomocą metafunkcji koercyjno-redaktywnej, którą umiała posługiwać się tak dobrze, zdołała wyżłobić w niej niewielką szczelinę. Pomysł krótkiej wycieczki, który podstępnie wśliznął się do umysłu Mashy, wydał się tak znakomity, że zaakceptowała go jako własny. Hydra wycofała się z podświadomości Mashy i cierpliwie przygotowała następny krok wiodący do realizacji złowrogiego planu. Kilka dni później Masha MacGregor zaprosiła na herbatkę do swojej miejskiej rezydencji w dzielnicy Willowbrae w Edynburgu najbliższą rodzinę - synową Viole Strachan, utalentowane dzieci Violi, Dorotheę i Kennetha Macdonaldów, brata Violi Roberta Strachana oraz jego żonę, Rowan Grant. Obecna, lecz nie zauważona przez nikogo, była tam również Hydra. Masha podała maleńkie kanapki, biszkopt własnej roboty, leguminę z bitą śmietaną i trójkątne pszenne placuszki z masłem i konfiturami. Siedzieli wokół płonącego wesoło ognia, jedząc i pijąc, gdy tymczasem deszcz uderzał z pluskiem w liście platanów rosnących za oknami salonu... a na dachu pojazdu naziemnego marki Bentley, zaparkowanego po przeciwnej stronie dziedzińca, ukryła się Hydra, obserwując tę scenę dzięki zmysłowi dalekowidzenia. Minęło trochę czasu, zanim dzieci przyzwyczaiły się do ogromnej zmiany w wyglądzie ich babki. Kiedy widziały japo raz ostatni pół roku temu, była bardzo stara - miała pięćdziesiąt dwa lata! - teraz zaś sprawiała wrażenie młodszej od mamy. Już nie wyglądała na zmęczoną, twarz utraciła zmarszczki, jej zgarbiona przedtem wysoka postać była prosta i smukła, a strój, jaki miała na sobie, wydawał się przyciasny. Włosy, uczesane w znajomą koronę z warkoczy, lśniły jak wypolerowana miedź. Tylko jej stanowczy głos i żywe, szmaragdowe oczy, świecące metapsychiczną mocą, pozostały takie same. Dee i Ken z szacunkiem opowiedzieli babci Mashy o tym, co robili w czasie, kiedy ona pływała w zbiorniku regeneracyjnym. Ken zdobył nagrodę za opowiadanie, które napisał; przywiózł je ze sobą i przeczytał, poddając surowemu osądowi. A potem, ponaglana przez Viole, Dee przyznała, że właśnie uczy się posługiwać komputerem klawiszowym. Pod naciskiem Violi dziewczynka rozwinęła instrument, wystukała dwa słowa: „Loch Lomond”, a potem, zawstydzona, gdy dorośli nagrodzili oklaskami jej wysiłek, uciekła do łazienki. - Miałam nadzieję, że Dorothea wyrosła już z tego męczącego przyzwyczajenia - westchnęła Masha. Zmarszczyła lekko brwi i dolała synowej herbaty. - Co z terapią metafunkcyjną, mającą wydobyć jej ukryte moce? - Niezbyt dobrze. Po ostatniej serii testów doktor Crawford nie zauważył żadnego postępu. Oczywiście będziemy kontynuowali ćwiczenia w postrzeganiu, ale Crawford uważa, że Dody nigdy nie zostanie operantką. Jako niezwykle inteligentna dziewczynka na pewno rozumie, czego metaterapeuci chcą dokonać, brak jej jednak siły woli do zerwania więzów, krępujących metafunkcje, a także chęci zostania jedną z nas. - Ejże, Vi - wtrącił jej brat. - To nie jest całkiem beznadziejna sytuacja. - Robert Strachan był wymuskanym mężczyzną niskiego wzrostu, tylko nieco wyższym od Violi. Jego ciemne oczy błyszczały, a zaczesane do tyłu włosy sprawiały, że wydawał się równie gładki jak wydra. Emanowała od niego wielka pewność siebie, typowa dla wyjątkowo zdolnego metakreatywnego operanta. Był profesorem nadzwyczajnym psychofizyki na Uniwestytecie Edynburskim, kierownikiem Cerebro-energetycznego Projektu Badań nad Bezpieczeństwem Operantów Metapsychicznych, w którym uczestniczyły też jego żona i siostra. Viola odwróciła się do niego. - Jak zwykle masz rację, Robbie - powiedziała z zaskakującą goryczą. - Od czasu do czasu dzieci z taką formą ukrytych zdolności jak u Dody zyskują nad nimi władzę w rezultacie jakiegoś gwałtownego wstrząsu, psychicznego lub fizycznego. Dlatego zawsze możemy mieć nadzieję, że dziecko przeżyje wypadek samochodowy lub coś podobnego i mimo woli stanie się Prawdziwym Człowiekiem. - Vi! - rzuciła ostro Masha, przenosząc spojrzenie na małego Kennetha, który słuchał z otwartymi ustami. Obie kobiety zamilkły, ale było widać, że kontynuują telepatycznie tę gorzką wymianę zdań. Chłopiec z pozorną obojętnością zaczął jeść kanapkę. Rowan Grant próbowała go zabawić opowieścią o wspaniałych rzeczach, jakie zrobiono jego babce dzięki technice odmładzającej. - Któregoś dnia twoja mama, wujek Robbie i ja również będziemy musieli się odmłodzić, korzystając ze zdobyczy inżynierii genetycznej - zakończyła pogodnie. - I ty też! A jeśli któreś z nas będzie miało wypadek i zostanie poważnie ranne, zbiornik regeneracyjny znów przywróci nam zdrowie. - Ale nie nam - mruknął Ken. - Nie małym dzieciom. Dowiedziałem się tego w szkole. Nikt nie może wejść do tego zbiornika, jeśli nie ma co najmniej dwunastu lub trzynastu lat, ponieważ ciała dzieci nie mających specjalnych związków chemicznych, dzięki którym działa regeneracja... A nawet jeśli Dee i ja zaczekamy, ten zbiornik nie może dać metafunkcji naszym normalnym mózgom. - No, nie - przyznała Rowan. - Jak dotąd technika regeneracyjna nie potrafi pomóc osobom z ukrytymi metafunkcjami. Ludzki mózg jest tak skomplikowany, że jeszcze nie znamy wszystkich genów zaangażowanych w jego działanie. Jednak nie powinieneś się tym martwić, kochanie. W przyszłości sytuacja na pewno się zmieni. Nawet jeśli potrwa to jeszcze sto lat, będzie można cię odmładzać raz po raz - aż wreszcie to się zdarzy. - Ale do tej pory będziemy głuchogłowymi - zauważył spokojnie Ken. - Oczywiście, że nie! - Na nieładnej, lecz miłej twarzy Rowan Grant odmalowało się przerażenie. - Gdzie usłyszałeś to straszne określenie? Nigdy nie możesz sam się tak nazywać, Ken - ani nikomu na to pozwolić. Wszyscy należymy do Umysłu Ziemskiego - zarówno operanci, jak i nonoperanci. Wiesz przecież, że bardzo kochamy ciebie i twoją siostrę, bez względu na to, czy jesteście pełnymi metaoperantami, czy nie. Ken opuścił wzrok. Nic nie mówiąc odłożył kanapkę, wziął kawałek ciasta i zaczął nalewać na niego śmietankę z miodem, aż przelała się z talerza na dywan. Viola zauważyła, co się dzieje, i krzyknęła z irytacją, lecz powstrzymała ją ostrzegawcza myśl Mashy. Zacisnęła usta i wstała od stołu. - Lepiej zobaczę, co się stało z Dody. A ty, Kennecie, weź ręcznik i natychmiast zetrzyj to świństwo! - rozkazała i wyszła z pokoju. - Wracaj szybko! - zawołała za nią Masha. - Chcę wam oznajmić coś bardzo ważnego! Chodzi o moją wielką niespodziankę! Kiedy Viola w końcu wróciła z córką, Masha, usilnie starając się zachować dobry humor, powiedziała: - A teraz, moi drodzy, oświadczam wam, że wprawdzie cieszę się z mojego silnego, nowego ciała, ale jeszcze nie zamierzam wrócić do pracy. Muszę spędzić z wami trochę czasu, żeby się dowiedzieć, co się działo na świecie, gdy odzyskiwałam młodość. Chciałabym, żebyśmy jutro wyjechali z miasta i spędzili razem cały weekend w jakimś interesującym miejscu, by znów dobrze się poznać. Powiedzcie, proszę, że wszyscy pojedziecie! Pozostali dorośli zamilkli na chwilę z zaskoczenia, ale zaraz wyrazili zgodę. - Ale dokąd polecimy? - zapytała oszołomiona Dee. - Dokąd zechcesz - odparła Masha. - Dorotheo, jako najmłodsza z nas możesz wybrać miejsce. Poczekaj, tylko wyjmę coś z kredensu. Cztery składniki Hydry siedzące w napięciu w bentleyu, wspólnie odetchnęły z ulgą. Plan manipulacji koercyjnej, który ułożyły w odpowiedzi na rozkaz Fury’ego, bliski był wprowadzenia w życie. Profesor Masha najwidoczniej posłuchała podświadomego nakazu, który umieściły w jej umyśle. Teraz muszą zająć się dzieckiem. Masha wyjęła wykonaną z durofilmu dużą mapę Wysp Brytyjskich i rozłożyła na dywaniku przed kominkiem, a potem podała wnuczce srebrny rylec CAD. - Wstań, Dorotheo. Zamknij oczy, a ja obrócę cię w koło. Potem musisz uklęknąć i z zamkniętymi oczami wskazać na mapie cel naszej podróży. - A co, jeśli Dee wybierze coś okropnego? - jęknął Ken. - Jak Dundee lub Wolverhampton? - Wtedy ci, którzy mają zdolności kreatywne, posłużą się nimi, by uprzyjemnić nam pobyt - odparowała Viola. Biedny Ken wzdrygnął się, ale nic nie powiedział. Dee wzięła rylec i zamknęła oczy, starając się zapanować nad zdenerwowaniem. Bardzo często, kiedy jej nerwy wzrokowe nie odbierały bodźców świetlnych, „widziała” różne rzeczy. Nie były to jednak ultrazmysłowe obrazy, jakie postrzegali Prawdziwi Ludzie, lecz coś, co powstawało w jej wyobraźni. Kiedy obrócono ją kilkakrotnie, nawiedziły ją przelotne wizje angielskich zamków, irlandzkich farm, na których hodowano rasowe konie, i paryskich sklepów z zabawkami. Ujrzała Paradę Elżbietańską w New Kenilworth, która tak bardzo spodobała się Kenowi, i Kosmos Disneya, i Pałac Buckingham i Elfinholm, i wielkie zoo w Glentrool z jego dziwacznymi zwierzętami z planet kolonialnych... wszystkie te miejsca, które zwiedziła z mamą i Kenem i które znów chciałaby zobaczyć. Przestała się obracać - Teraz wskaż rylcem - poleciła babcia Masha. Hydra zadziałała w pełnym metakoncercie. W umyśle dziewczynki, jak na ekranie telewizora Tri-D nagle włączonego w ciemnym pokoju, rozbłysł nagle inny rodzaj obrazu mentalnego. Zaskoczona Dee odetchnęła głębiej i omal nie krzyknęła głośno, ponieważ ujrzała scenę bardziej realną niż jakakolwiek z tych, które do tej pory pojawiały się przed jej wewnętrznym wzrokiem. Było to piękne miejsce, z łąkami pełnymi jaskrawo ubarwionych dzikich kwiatów rosnących na zboczach zielonych wzgórz, które wznosiły się nad brzegiem morza, widziała też pałac na wyspie w samym środku lśniącej tafli górskiego jeziora. Od razu zorientowała się, że nigdy w życiu tam nie była i że miejsce to naprawdę istnieje. - Wybieraj, Dorotheo - ponagliła ją wesoło babcia Masha. - Wybierz właśnie to! - rozkazał ktoś inny. Dee, nie otwierając oczu, uklękła powoli, wyciągnęła rękę z rylcem, a potem ją opuściła, nadal widząc w myślach ten sam obraz. - A niech mnie! - wykrzyknął wujek Robbie. - To musi być synchronizm - albo coś takiego - oświadczyła ciocia Rowan. Dee otworzyła oczy. Zarówno mama, jak i babcia Masha wydawały się podniecone i niezbyt zadowolone. Srebrzysty rylec dotykał sporej wyspy u wybrzeża Szkocji, niemal w prostej linii na zachód od ich domu w Edynburgu. - No, cóż, to moja wina, że pozwoliłam jej podjąć decyzję - westchnęła Masha. Twarz Violi stężała jak maska. - Niech Dody wybiera jeszcze raz - zawołała. - Nie! - zaprzeczyła stanowczo Masha. - Polecimy tam. Dzieci powinny zobaczyć ziemie, którymi niegdyś władał ich klan, i miejsca, w których urodzili się ich prapradziadek i dziadek. - Izzley? - Ken w zakłopotaniu wpatrywał się w mapę. - Dee wybrała wyspę Izzley, gdzie... kto władał? - Wymawia się Hai - odparła żywo babcia. - Na Islay w czternastym wieku znajdowała się siedziba Panów Wysp Zachodnich i stamtąd przez dwieście lat władali całymi Hebrydami. Twoi byli przodkowie - klan Donaldów. - Och! - szepnął bardzo cicho Ken i zerknął z ukosa na swoją małą siostrzyczkę. - Rodzina taty. Prawie nie znali swojego ojca, lana Macdonalda. Babcia i mama rzadko o nim mówiły. Mieszkał na dalekiej „szkockiej” planecie i stamtąd zamawiał prezenty, które wielki sklep w Edynburgu przysyłał Dee i Kenowi na urodziny i na Boże Narodzenie. Do prezentów dołączone były krótkie notki napisane ręcznie przez jakiegoś anonimowego sprzedawcę zgodnie z instrukcjami lana i podpisane: „Kocham was, Tata”. Ken, który miał trzy lata, kiedy jego rodzice się rozwiedli na Kaledonii, ledwo pamiętał ojca, a Dee wcale. W domu Violi nie było jego holozdjęć ani nagrań Tri-D, ale Ken w pełnej najróżniejszych pamiątek szufladzie w biurku matki odkrył jedną durofilmową fotografię z napisem: „I. M. - 2055” na odwrocie. Ukradł zdjęcie i czasami je wyjmował, przyglądał mu się, a niekiedy pokazywał Dee. Fotografia była podarta i wyblakła; widniał na niej dziarski młody mężczyzna w błyszczącym skafandrze środowiskowym ze zdjętą maską i hełmem, stojący obok jakiegoś dziwacznego pojazdu powietrznego. Otoczenie wyglądało na nieziemskie i dzieci uznały, że zdjęcie to zrobiono na szkockiej planecie. - Islay to wspaniałe miejsce na wypoczynek - powiedziała z zachęcającym uśmiechem ciocia Rowan. - Dzikie i dziwne, z pięknie zrekonstruowanym średniowiecznym pałacem Panów Wysp Zachodnich, w którym teraz jest muzeum. Urodził się tam wasz prapradziadek Jamie MacGregor, pionier metapsychologii, i wasz dziadek Kyle. Wyspa ta jest też rezerwatem dzikich ptaków. Myślę, że to cudowne miejsce na wycieczkę. Dee miała wątpliwości. - Ale jeśli mama nie chce tam jechać... - Oczywiście, że pojedziemy! - warknęła Viola. - A dlaczego nie, do licha? Masha wstała i zaczęła zbierać serwis do herbaty. - Dzieci, pomóżcie mi posprzątać. Potem zamówimy kilka książek-płytek, które zabierzecie do domu, żeby przeczytać dziś wieczorem. Kiedy Masha i jej wnuki opuściły pokój, Viola Strachan powiedziała do brata: - To był bardzo dziwny występ Dody. Tak dziwaczny, że zastanawiam się, czy diagnoza Crawforda jest całkowicie prawidłowa. Może Dody jest kryptooperantką? Robert Strachan wstał z krzesła i zaczął rozgarniać pogrzebaczem żar na kominku. - Czemu tak sądzisz? - Robbie, kiedy Dody dokonywała wyboru, pomyślałam o miejscu urodzenia Kyle’a Macdonalda. - Nie mogłaby tego wyczytać w twoim umyśle. Jesteś dorosłą osobą z klasy mistrzów, tak jak Rowan i ja. Nawet jeśli Dody byłaby kryptooperantką, nie mogłaby przeniknąć przez twoją zewnętrzną zasłonę mentalną - a tym bardziej przez wewnętrzną zaporę obronną. - Ale... - Ja też pomyślałam o Islay - wtrąciła Rowan, otworzywszy szeroko oczy ze zdziwienia. - Ale tylko jako o miejscu pochodzenia Jamiego MacGregora. - A niech to wszyscy diabli, wydaje mi się, że i ja pomyślałem przelotnie o Islay! - Robert spochmurniał. - Nie pamiętam jednak dlaczego. - Przez chwilę zastanawiał się nad tą zagadką, ale zaraz się rozchmurzył. - Masha! Oczywiście, to sprawka Mashy. Niedawno wyszła ze zbiornika regeneracyjnego i jej umysł jeszcze nie wrócił do równowagi. Może mimo woli pomyślała o tym miejscu. Taka Wielka Mistrzyni Kreatorka-Redaktorka jak ona mogła nieświadomie nadać do wszystkich naszych umysłów obraz, który pojawił się w jej głowie. Mogłaby nawet przeniknąć do mózgu podrastającego kryptooperanta, jeśli ta fala byłaby dostatecznie silna. - I wszystko, co podświadomość Mashy kojarzy z jej cholernym mężem, miałoby duży ładunek emocjonalny. - Rowan skinęła głową. - Jej superego próbowałoby odrzucić wszelkie myśli o Kyle’u Macdonaldzie równie szybko, jak się pojawiały - i buch! - Myślę, że masz rację - przyznała Viola. - To jedyne logiczne wyjaśnienie. Ale... mimo to wolałabym, żebyśmy nie jechali na Islay. Ale jedziecie stwierdziła Hydra, i pułapka już czeka. Później pojazd naziemny zaparkowany przed miejskim domem profesor MacGregor-Gawrys ruszył szybko przez ulewę, kierując się do hotelu „George”. Fury nalegał, żeby Hydra podróżowała z klasą podczas pierwszego wypadu z miejsca wygnania, i poczwórny umysł z radością go posłuchał. Prom był teraz bardzo blisko wąskiego kanału między dwiema sporymi wyspami. Niektórzy pasażerowie robili zdjęcia lub filmowali kamerami wideo, inni siedzieli na płóciennych krzesłach na pokładzie, a jeszcze inni skanowali tę niezwykłą scenerię lornetkami elektronicznymi. Dee stała przy relingu, od czasu do czasu zaglądając do przewodnika. Była tak mała, że dopiero gdy wspięła się na palce, mogła zerkać ponad stalową barierką; w swojej ciepłej czerwonej kurtce z kapturem i w nowych spodniach tkanych w ciemną kratę Macdonaldów z Wysp wyglądała bardziej jak miniaturka dorosłej kobiety niż pięcioletnia dziewczynka. Nawet za pomocą autoredaktywnej metafunkcji nie mogła się pozbyć związanego z Islay niejasnego niepokoju, chociaż wcześniej poradziła sobie z chorobą morską. Ukrywała go jednak w głębi umysłu, a w pobliżu nie było niesamowitych Gi, którzy zdradziliby jej uczucia, tylko ludzie podróżujący wraz z nią na smaganym wiatrem, szybko schnącym pokładzie. Prom płynął teraz na północ i dotarł do wąskiej cieśniny oddzielającej Islay od sąsiedniej wyspy Jura. Morze nie było tak wzburzone jak przedtem, a coraz silniejsze światło słońca zmieniło jego barwę z szarozielonej na ciemnoniebieską. Po lewej pojawiły się strome skały Islay. Przybrzeżne fale pieniły się wokół klifów i szkierów, a spod wiszących nisko chmur wynurzały się górskie jeziora i zaokrąglone zielone wzgórza. Dee przyjrzała się niezbyt imponującym górom Islay i, znalazłszy nazwy najwyższych w płytce-przewodniku, powtórzyła je cicho na głos: - Beinn Uraraidh, Beinn Bheigeir, Glas Bheinn, Beinn na Caillich, Sgorr nam Faoileann... Góra Graniczna, Góra Wikarego, Szara Góra, Góra Starej Kobiety i Strome Wzgórze Mew. - Bardzo dobrze wymawiasz gaelickie nazwy - powiedział mężczyzna, który stał przy relingu parę metrów od niej. W przeciwieństwie do innych wycieczkowiczów on i kobieta, która wyszła na pokład z salonu kilka minut później, byli ubrani po miejsku. Mężczyzna nie nosił kapelusza i wiatr rozwiewał jego jasne włosy. Kontrastowało to z jego wykrochmaloną koszulą, czerwonym jedwabnym krawatem, ciemnoszarym garniturem z czarnym aksamitnym kołnierzem i mankietami w stylu Beau Brummela, i ze lśniącymi butami. Uśmiechnął się do Dee z chłodną uprzejmością wyniosłego kota, pokazując niezwykle białe zęby. Miał delikatnie rzeźbiony nos i oczy o barwie lodu, na który nie padają promienie słońca. Był metapsychicznym operantem i dziewczynka zadrżała, kiedy jego koercyjno-redaktywna sonda, lekka jak muśnięcie unoszonej wiatrem pajęczej nici, i potężniejsza niż u wszystkich dorosłych, których znała, dotknęła jej zaimprowizowanej zasłony mentalnej. Nie próbował jednak przeniknąć do jej umysłu. - Czy wiesz - dodał, pańskim gestem machnąwszy ręką - że Stara Kobieta, której imieniem nazwano tę górę, to w istocie Wielka Bogini czczona przez dawnych mieszkańców Islay? - Nie, nie wiedziałam o tym - odparła uprzejmie Dee. - Dziękuję, że pan mi o tym powiedział. Na Islay mieszkali niektórzy z moich przodków, dlatego zamierzamy spędzić tam weekend. - To interesujące. Ja mam dom na Islay. - Mężczyzna spojrzał w stronę osłoniętych mgłą wzgórz. - Przekonasz się, że można tam zwiedzić wiele ciekawych miejsc: zrekonstruowany Pałac Finlagganów, prehistoryczne forty, Kildaltoński Krzyż z dziewiątego wieku, kwitnące bagna, wysokie klify i pełne ptaków morskie jaskinie. Koniecznie musisz obejrzeć wielką pieczarę w Bholsa! Mamy tam nawet demona zwanego Diabłem z Kilnave, który podobno sprawia, że ludzie znikają, ale oczywiście to tylko bajka. - Chciałabym ją usłyszeć - odpowiedziała Dee poważnie. - Uwielbiam takie bajki. Proszę, niech pan nie myśli, że mogłabym się przestraszyć. Wprawdzie mam tylko pięć lat, ale jestem cudownym dzieckiem, bardzo dojrzałym jak na mój wiek. Przystojny rozmówca wybuchnął śmiechem, jego zaś towarzyszka podniosła wzrok znad książki-płytki, jakby po raz pierwszy zobaczyła Dee. Była naprawdę piękna, a jej twarz wydawała się gładka i biała jak skorupka jajka, z różowymi wargami, szafirowymi oczami obramowanymi gęstymi ciemnymi rzęsami i wąskimi brwiami tej samej barwy. Jej czarne włosy, związane w kok, połyskiwały miedzią, niemal czerwienią. Nosiła szkarłatny kapelusik, wysokie, sięgające ud czarne buty z czerwonymi obcasami oraz żakiet i krótką spódniczkę w identycznym odcieniu szkarłatu jak nakrycie głowy. Na żakiecie połyskiwały złote guziki i złota celtycka broszka. Zawinęła rękawy, by włożyć długie rękawiczki z czarnej skóry. - Jak się nazywasz, Panienko Dojrzała Jak Na Swój Wiek? - zapytała ostro, choć uśmiech igrał na jej ustach. - Dorothea Mary Strachan Macdonald. A pani? Mężczyzna znowu wybuchnął śmiechem i tym razem to nie Dorothea go rozbawiła. Myślowa sonda, silniejsza od wszystkich, z którymi dziewczynka dotąd się zetknęła, uderzyła w jej zasłonę mentalną, ale nic nie wskórała. Kobieta otworzyła szerzej oczy, a potem skłoniła głowę jak królowa witająca równą sobie rangą osobę. Odezwała się miękkim, władczym i jednocześnie śpiewnym głosem: - Ja nazywam się Magdala MacKendal, a to jest mój mąż, John Quentin. - Bardzo mi miło - odparła Dee. - Czy mogłabym teraz usłyszeć opowieść o Diable z Kilnave? - Usiądź obok mnie - powiedziała Magdala MacKendal - to ci ją opowiem. Dee posłusznie klapnęła na leżak, jej zaś nowi znajomi usiedli po bokach. Dawno temu [zaczęła Magdala MacKendal] pod koniec szesnastego wieku, kiedy dla Panów Wysp Zachodnich nastały ciężkie czasy, gdyż utracili władzę nad Hebrydami na rzecz królów Szkocji, na Islay żył zły karzeł zwany Dubh Sith, co znaczy „Czarny Elf. Miał pokręcone, drobne ciało i krzywe nogi i tylko jego ramiona były silne. Czarne włosy rosły mu tuż nad brwiami, a brzydka czarna broda prawie zasłaniała mu resztę twarzy z wyjątkiem spiczastego nosa. Dubh Sith mieszkał w głębi bezludnych bagien i dzikich wrzosowisk parafii Kilnave na północnym zachodzie Islay. Jego przerażający wygląd budził w ludziach przerażenie. Był jednak najlepszym łucznikiem na wyspie i mówiono, że jego strzały zawsze trafiająw cel. Utrzymywał się przy życiu polując na łabędzie, gęsi i inne dzikie ptactwo, które wymieniał na odzież i wszystko to, czego nie mógł zrobić sam. W owych czasach Macdonaldowie z Islay i MacLeanowie z wyspy Muli spierali się zaciekle o kawałek ziemi na Islay. Ziemia ta, zdaniem MacLeanów, należała do nich. Pewnego dnia roku 1598 Wielki Lachlan MacLean postanowił wreszcie napaść na sąsiadów i siłą odebrać swoją własność. Miejscowa czarownica usłyszała o jego planach i powiedziała mu, że zwycięży, jeśli nie wyruszy w czwartek i nie napije się wody z pewnego słynnego źródła w pobliżu Loch Gruinart na Islay. Ale Wielki Lachlan nie przejął się wróżbą czarownicy. Popłynął na Islay w czwartek, ponieważ sztormowy wiatr uniemożliwił mu wyruszenie na morze w środę, i wylądował w Ardnave, w płytkiej zatoce Loch Gruinart na pomocy wyspy. Dzień był gorący i parny i kiedy wojsko MacLeanów maszerowało nadbrzeżnym traktem prowadzącym do Kilnave, by zaatakować Macdonaldów, Wielki Lachlan zatrzymał się i ugasił pragnienie w słynnym źródle. Wkrótce potem zobaczył coś niezwykłego. Na skale przy drodze siedziała przerażająca istota, cała czarna, ze zmierzwionymi włosami i twarzą niemal w całości ukrytą pod brudną brodą. Był to Dubh Sith. - Dzień dobry, Wielki Lachlanie - powiedział karzeł. - Przybyłem zaproponować ci moje usługi, bo jestem najlepszym łucznikiem na Islay. Olbrzymi wódz MacLeanów ryknął śmiechem. - Za nic nie chciałbym mieć takiego brzydkiego pokurcza jak ty w mojej drużynie - odparł. - A teraz wynoś się, bo inaczej poszczuję cię psami. Dubh Sith zniknął wśród wrzosów i wysokich paproci. Potem poszedł jednym z tajemnych podziemnych korytarzy do znanego sobie miejsca nad Loch Gruinart, gdzie James Macdonald, wódz klanu, oczekiwał wrogów na czele znacznie mniejszych sił. Karzeł przedstawił mu się i zaproponował to samo, co dowódcy napastników. - No cóż, mamy niewielką szansę na zwycięstwo i nigdy nie otrzymasz zapłaty, jeśli przegramy - odparł sir Jamie - ale z radością przyjmę cię na służbę. - Pozwól, że to ja będę się tym martwił - odpowiedział Dubh Sith. - A teraz żegnaj, bo zobaczysz mnie dopiero po zwycięskiej bitwie. Armia MacLeanów dziko wrzeszcząc zaatakowała Macdonaldów na bagnistych terenach Gruinart Strand. Walka była zacięta i krwawa, gdyż napastnicy mieli trzykrotną przewagę liczebną. Macdonaldowie wkrótce jednak zauważyli, że coraz więcej ich wrogów pada martwych, z szyjami lub oczami przebitymi czarnymi strzałami. Ale nigdzie nie było widać karła-łucznika. MacLeanowie również zorientowali się, jak giną ich towarzysze, i zaczęli szeptać, że Dubh Sith, niewidzialny dla ludzkich oczu, zabija jednego za drugim i śmieje się jak sam diabeł. Lachlan MacLean próbował ponownie zgromadzić wojsko, ale jego żołnierzy poraził strach i przypomnieli mu, że zlekceważył ostrzeżenie czarownicy. Wielu mówiło też, że należy się wycofać. Wielki Lachlan przeklął głośno czarownicę i Dubh Sitha, a swoim ludziom nawymyślał od parszywych tchórzy. Lecz w tej właśnie chwili nadleciała czarna strzała i przebiła mu gardło nad stalowym kołnierzem zbroi i runął na ziemię martwy, w pobliżu krzaka głogu obsypanego białymi kwiatami. Nagle z radosnym krzykiem z krzaka wyskoczyła niewielka postać i zaczęła pląsać wokół zabitego wodza. Był to Dubh Sith, który z kryjówki wśród białych, kwitnących gałęzi, uśmiercił Wielkiego Lachlana i dziesiątki jego wojów. Zobaczywszy, że nieprzyjacielski wódz nie żyje, Macdonaldowie nabrali odwagi, wydali okrzyk bojowy i wznowili walkę. Pod koniec dnia na polu bitwy leżały w stosach ciała ponad trzystu MacLeanów. Najeźdźcy zostali pokonani. Zabrali rannych i uciekli traktem na Kilnave. Chcieli wrócić tam, gdzie zostawili swoje statki. Nagle rozpętała się wielka burza z gwałtowną ulewą. MacLeanowie schronili się w kościele św. Nave’a na brzegu morza, ale Dubh Sith, który poszedł za nimi podziemnymi korytarzami, odnalazł ich kryjówkę. Umoczył szmaty w oleju, przywiązał do strzał, i wystrzelił tuzin płonących pocisków w słomiano-drewniany dach kościoła. Dach zapalił się pomimo ulewnego deszczu i Dubh Sith tańczył jak szalony wokół kościoła, a schwytani w pułapkę MacLeanowie palili się żywcem w tym świętym przybytku. Wówczas pojawili się zwycięzcy Macdonaldowie. Ogarnęło ich przerażenie i niesmak, gdy zobaczyli, co zrobił zły karzeł. - Zapłać mi! - zawołał Dubh Sith. - Zapłać mi tyle złota, ile ważę! To ja zabiłem moimi czarnymi strzałami Wielkiego Lachlana MacLeana i sześćdziesięciu trzech jego najlepszych wojów i podpaliłem tych tutaj! - Nie jesteś sprzymierzeńcem Klanu Donaldów - odparł wódz mieszkańców Islay. - Tym ohydnym morderstwem zbezcześciłeś święty kościół i nadajesz się na towarzysza samego Szatana. W piekle otrzymasz zapłatę za swoje usługi. Dwaj najsilniejsi Macdonaldowie chwycili Dubh Sitha za ręce i nogi i zaczęli nim kołysać, bo chcieli cisnąć go w szalejący ogień. - Jeżeli ja się spalę, wy również! - zawołał karzeł. - Wszyscy! Macdonaldowie wrzucili go przez okno do płonącego kościoła. Karzeł z ostatnim okropnym okrzykiem zniknął w płomieniach. Ale nie był to koniec Dubh Sitha. Przez ostatnie czterysta pięćdziesiąt lat ludzie przemierzający bezludne obszary na pomocy Islay od czasu do czasu dostrzegali przelotnie małą, przemykającą czarną postać. Z czasem nazwali ją Diabłem z Kilnave, gdyż bardzo często po pojawieniu się widma ktoś znikał, a później znajdywano jego spalone na popiół ciało. Są tacy, którzy przypisują te straszne zgony porażeniami piorunów, lecz inni wierzą, że to sprawka Dubh Sitha. Podobno jego duch nadal krąży po bagnach i wrzosowiskach Islay, wyskakuje i wskakuje do tylko sobie znanych tajemnych tuneli i pieczar, i ze śmiechem bierze straszliwą zemstę. - Dee? Śpisz? Obudź się! Prom przybija do brzegu. Dziewczynka otworzyła oczy i zobaczyła Kena. Tylko Kena stojącego nad leżakiem, na którym zasnęła. Patrzył na nią z pobłażliwym uśmieszkiem starszego brata. Podniosła się powoli i przeciągnęła. Czy rzeczywiście zasnęła? Wydało się jej, że nadal słyszy melodyjny, koercyjny głos Magdali MacKendal. Przypomniała sobie obrazy, które jej wyobraźnia - lub jakaś osoba - wyczarowała na temat opowiedzianej legendy: bagnisty teren, wojownicy w zbrojach i hełmach, olbrzymi Lachlan MacLean z gołą głową, ponaglający swoich drużynników do walki, kwitnący głóg, z którego wyskoczył ohydny karzeł, i płonący kościół... Nadal czuła niepokój, choć opowieść o Diable z Kilnave nie była tak przerażająca jak „Frankenstein”, „Obey”, „Księżyc czaszek” czy inne klasyczne horrory, które widziała na Tri-D. Prom podpływał do swego miejsca postoju w porcie Askaig. Miasteczko wybudowano na stromym zboczu, domki miały pobielane ściany a między nimi rosło mnóstwo kwiatów. Dee rozejrzała się po pokładzie, ale żadna ze zgromadzonych przy relingu kobiet nie nosiła eleganckiego szkarłatnego kostiumu, a żaden mężczyzna nie był wysoki, nie miał jasnych włosów i nie paradował w szarym garniturze w stylu Beau Brummela. - Chodź, czekają na nas - ponaglił ją Ken. - I nie zapomnij o książkach-płytkach. Dee zdziwiła się widząc dwie książki. Mała płytka oczywiście należała do niej, ale drugą, zatytułowaną „Baśnie i legendy Islay i Hebrydów Wewnętrznych”, na pewno czytała tamta ciemnowłosa kobieta. W spisie treści znalazła rozdział „Diabeł z Kilnave w bitwie nad Loch Gruinart”. Kiedy wyświetliła tę historię i ją przeskanowała, okazało się, że obrazy były takie same jak te, które „wyśniła”. Zagwizdała syrena. - No, chodź! - powtórzył Ken. Dee wsunęła obie płytki do wielkiej, „kangurzej” kieszeni kurtki i poszła za Kenem do salonu. Może podczas zwiedzania wyspy znowu spotka Magdalę MacKendal i będzie mogła oddać jej książkę. 4 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Miała tak wiele różnych imion... i to też było częścią jej maski. Dorothea Mary Strachan Macdonald została ochrzczona w roku 2057 w maleńkiej kapliczce pod wezwaniem św. Małgorzaty w mieście Grampian na kontynencie zwanym Beinn Bhiorach na planecie Kaledonii, pierwszej „szkockiej” kolonii etnicznej. Jej matka, operantka-psychofizyczka Viola Strachan nazywała ją pieszczotliwie Dody. I tak też zwracał się do niej potwór znany jako Fury podczas ostatnich prób zastraszenia jej i zniszczenia. Ojciec Dorothei, Ian Macdonald, nazywał ją Dorrie. Niezbyt lubiła to zdrobnienie (powiedziała mi o tym po latach), gdyż miała wrażenie, że pasowało do maleńkiej złotowłosej dziewczynki o lalkowatej buzi będącej oczkiem w głowie kochającego taty. Natomiast włosy Dorothei były zwyczajnie brązowe, a twarz w kształcie serca niezbyt ładna. Wprawdzie jej oczy miały interesujący orzechowy kolor, były jednak osadzone blisko siebie, miały przenikliwe, zbijające z tropu spojrzenie - i nigdy nie płakały bez powodu, ani nie ujawniały łatwo sekretów ukrytego za nimi umysłu. Jej znerwicowany ojciec Ian na pewno kochał ją na swój sposób, ale Dorothea w końcu zrozumiała, że wolałby mieć krzepkiego drugiego syna, który wynagrodziłby mu zawód, jakim były narodziny chorowitego Kennetha. Co gorsza, ukryła przed nim swoje niesamowite zdolności mentalne, których Ian tak bardzo się obawiał... prawie tak samo jak ona. Ukochany starszy brat Ken wołał na nią Dee i początkowo tak właśnie siebie nazywała, ponieważ imię to mogło należeć zarówno do chłopca, jak i do dziewczynki - a nawet do czegoś, co wcale nie było człowiekiem. Janet Finlay, stara totumfacka lana Macdonalda, nazywała ją Doro. Podczas jej pierwszego pobytu na aerofarmie, gdzie się urodziła i mieszkała krótko jako maleńkie dziecko, wychowankowie i najemni pracownicy żartowali z niej i nazywali ją Dodo, bo jak każde niemowlę przesypiała właściwie całą dobę. Wtedy jej moce mentalne pozostawały jeszcze w ukryciu. Wiele lat później, gdy objęła metapsychiczne przywództwo Kaledonii, nadano jej honorowy tytuł Kierowniczki. Jej babka-Rebeliantka, o stalowej woli, Masha MacGregor-Gawrys zawsze zwracała się do niej pełnym imieniem Dorothea. Dla przerażających Lylmików, którzy byli jej wychowawcami i którzy w końcu ją kanonizowali, była Iluzją, tą, która się wymyka, ponieważ jej fizyczny wygląd w niczym nie przypominał jej prawdziwej natury. Bezcielesny Jack, który sam był ludzką anomalią, nadał jej imię Diament - początkowo ironicznie, później zaś z miłości, którą do niej zapłonął. Ja, który jestem staroświeckim Amerykaninem kanadyjsko-francuskiego pochodzenia, uparcie czepiającym się resztek języka moich przodków z Quebecku, zawsze nazywałem ją Dorothee. Powiedziała mi kiedyś, że to imię podobało się jej najbardziej. Możliwe jednak, że po prostu chciała okazać uprzejmość starcowi, który kochał jąnawet wtedy, gdy pokazała mu, co kryje się za jej maską. To właśnie Duch Rodziny Remillardów skierował mnie do dziadków Dorothće i za jego pośrednictwem poznałem z czasem samą Diamentową Maskę. Kyle Macdonald był czarującym, lubiącym wypić autorem popularnych powieści SF i scenariuszy Tri-D. Nikt nie nazwałby go pisarzem, był po prostu zdolnym rzemieślnikiem ze smykałką do robienia pieniędzy. Niestety przegrywał prawie wszystko w nocnych lokalach i kasynach Ziemi oraz planet kolonialnych. Po raz pierwszy spotkaliśmy się w roku 2027, kiedy Kyle miał zaledwie dwadzieścia jeden lat i cieszył się z kontrowersji, które wywołała jego pierwsza skandaliczna książka „Prometeusz ponownie skowany”. Przypadkowo piliśmy obok siebie w barze hotelowym na Światowej Konwencji Fantasy w Sydney w Australii, kiedy trzech porządnie zalanych miejscowych fanów dało się ponieść krytycyzmowi najpierw werbalnie (bohaterem powieści Macdonalda był tępy Australijczyk), a potem fizycznie. Moja wrodzona francuska rycerskość kazała mi stanąć po stronie młodego autora, który był silny, ale niewyszkolony w sztuce walki. Dlatego udzieliłem mu moralnego poparcia i pomogłem kilkoma ciosami wymierzonmi w jego przeciwników. Uczciliśmy nasze zwycięstwo trzema kieliszkami Lagavulinu 16, odkryliśmy też, że obaj jesteśmy bibliofilami. Skończyło się na tym, że obiecałem mu pomoc w pozbyciu się paru cennych dla kolekcjonera dzieł Rogera Żelaznego, które odziedziczył. Kyle mieszkał w Szkocji, dlatego mogliśmy się spotykać i razem popijać dość rzadko, przy okazji kongresów fantasy lub science fiction. Jednak często plotkowaliśmy przez wideotelefon. Pomagałem mu też w poszukiwaniach literackich i od czasu do czasu kupował korespondencyjnie w mojej księgarni w New Hampshire stare, wydane na papierze powieści fantasy. Kyle Macdonald nie był metapsychicznym operantem tak jak ja. Zaliczał się do tych dwudziestu sześciu procent normalnych ludzi, którzy mieli ukryte geny MP. Znaczyło to, że odziedziczył po przodkach geny wyższych mocy mentalnych i potencjalnie silne metafunkcje, ale nie mógł z nich korzystać. Czasami kryptooperanci aktywizowali się spontanicznie po jakimś poważnym szoku psychicznym, ale bardziej normalne sposoby polegały na specjalistycznej terapii, przeprowadzanej przez metanauczycieli, którzy posługiwali się technikami wynalezionymi przez Catherine Remillard i jej zmarłego męża Bretta McAllistera. Niestety, potencjalnie olbrzymie zdolności kreatywne Kyle’a Macdonalda okazały się całkowicie dla niego niedostępne - jedynie podsycały jego wyobraźnię i pozwalały mu zarabiać na życie piórem. Moja przyjaźń z Macdonaldem nie trwałaby długo, gdyby nie interwencja pewnego Ducha, który w roku 2029 rozkazał mi udać się na Światową Konwecję Fantasy w Londynie. Duch polecił mi, bym doprowadził do spotkania Kyle’a z pewną młodą kobietą, Mary Jekateriną MacGregor-Gawrys, sam musiałem najpierw ją poznać żeby móc go jej przedstawić. Spośród wszystkich ludzi, władających mocami metapsychicznymi w połowie dwudziestego pierwszego wieku, wyróżniały się trzy rodziny: mój własny, francusko-amerykański klan z Denisem Remillardem i jego żoną Lucille Cartier na czele, MacGregorowie ze Szkocji i polsko-gruziński ród Gawrys-Sachwadzów, którzy w owym czasie mieszkali w Anglii. Mary MacGregor-Gawrys, którą zwykle zwano Mashą, była wtedy studentką w Oksfordzie, natomiast jej rodzice, Katharine MacGregor i Ilia Gawrys, kierowali ważnym metapsychologicznym zespołem badawczym w Jesus College. Dotychczas nie zetknąłem się z Mashą osobiście, ale mój bratanek Denis dobrze znał klany MacGregorów i Gawrysów. Kiedy tylko ustaliłem, że ta młoda kobieta lubi fantasy, postanowiłem bezwstydnie wykorzystać imię Denisa i ułożyłem plan zwabienia jej na konwencję i do Kyle’a Macdonalda, który miał być jej przeznaczeniem. Mimo że ich umysły były całkowicie odmienne, młodzi ludzie natychmiast się w sobie zakochali. Błyskotliwą operantkę Mashę, która do tej chwili żyła tylko studiami, zachwyciła dynamiczna osobowość Kyle’a, jego szelmowska uroda i ironiczne poczucie humoru. On zaś uważał ją za najśliczniejszą istotę, jaką dotąd widział w życiu, z kaskadą rudych włosów, oczami jak szmaragdy i namiętnym temperamentem, nad którym panowała z powodzeniem, do chwili, gdy Kyle Macdonald zachęcił ją do odrzucenia kontroli na cztery wiatry. Ku przerażeniu swojej uczonej rodziny Mashą opuściła Oksford, by spędzić zimę z dziarskim szkockim pisarzyną w jego chacie na smaganej wiatrami, romantycznej wyspie w archipelagu Hebrydów. Następnej wiosny para ta ogłosiła, że pragnie się pobrać. Mashą nosiła w łonie dziecko Kyle’a, chłopca o wielkim potencjale metapsychicznym, któremu chcieli nadać imię Ian. Rodziny Gawrysów i MacGregorów zazgrzytały zębami, starannie osłoniły swoje myśli i stwierdziły, że są tym zachwycone. Po narodzinach dziecka młode małżeństwo zamierzało się przenieść w bardziej cywilizowane okolice Szkocji, mianowicie do Edynburga. W wolnych chwilach Kyle skończył swój następny szalony transmedialny bestseller pt. „Niżyński dokonuje skoku w czasie”. Ian urodził się o trzy miesiące za wcześnie, ale był silnym dzieckiem i rozwijał się pomyślnie dzięki intensywnej terapii neonatalnej. Wszystko wskazywało na to, że niewiele ucierpiał z powodu skróconego pobytu w łonie matki... niestety, jego ogromne zdolności metafizyczne pozostały nieuleczalnie ukryte, podobnie jak u jego ojca. Kiedy stało się jasne, że jej pierworodny syn nie zostanie operantem, Mashą popadła w głęboką depresję i pozornie przestała się nim interesować. Wynajęto niańkę, a młoda matka zapisała się na Uniwersytet w Edynburgu. Ponownie podjęła studia pod życzliwym okiem swego wuja ze strony matki, Davy’ego MacGregora, który później miał zostać mianowany Kierownikiem Planetarnym Ziemi. W pierwszych pięciu latach małżeństwa Mashą i Kyle mieli jeszcze troje dzieci, Lachlana, Annie Laurie i Dianę, które wszystkie były potężnymi operantami. Komiczne powieści Kyle’a nadal znajdowały się na szczycie list bestsellerów, a cztery zamieniono w niezwykle popularne sztuki Tri-D. Najbardziej znana - „Ser śmietankowy dla Birkhoffa Bagela” - została nominowana do Nagrody Akademii w 2036 i przegrała tylko z powodu odwiecznych uprzedzeń hollywoodzkiego establishmentu do filmów tracących fantastyką naukową. Mashą zdobyła doktoraty z medycyny i metapsychologii i w końcu postanowiła poświęcić się badaniom nad ukrytymi zdolnościami metapsychicznymi. W tym czasie jej stosunki z mężem uległy pogorszeniu, a przepaść dzieląca żonę-operantkę od męża-nonoperanta stawała się coraz większa. Ich kłótnie były prawdziwie homeryckie, zwłaszcza kiedy Mashą krytykowała Kyle’a za zaniedbywanie pisania na rzecz bardziej przyjemnych stron życia pisarza - zabaw, podróży i od czasu do czasu randek ze zbyt oddanymi fankami. Kyle nigdy nie wylewał za kołnierz (był to jeden z powodów, dla których tak dobrze do siebie pasowaliśmy), Mashę coraz bardziej niecierpliwiło jego frywolne zachowanie, a w dodatku bez reszty pochłonęła jąjej własna ważna praca. W takich okolicznościach to małżeństwo musiało się rozpaść. Rozstali się w roku 2044, ale przez wiele lat ponawiali próby pogodzenia się i nigdy oficjalnie się nie rozwiedli. Wprawdzie Kyle był beztroskim, pozbawionym wrażliwości egotykiem, nigdy jednak na poważnie nie rozważał możliwości, że Mashą go opuści i zabierze dzieci. Zaniedbał swoją karierę i przez sześć lat po tym, jak go wyrzuciła z ich domu w Edynburgu, nic nie napisał, spędzając czas na pijatykach, hazardzie, uganianiu się za kobietami i zwiedzaniu planet kolonialnych Państwa Ludzkości, niby to w poszukiwaniu natchnienia. W roku 2051, kiedy był już bliski załamania, pozbierał się jakoś i napisałjeszczejednąpowieść „Mustangi z galaktyki Sombrero”. Kiedy dzieło to zrobiło klapę, wyemigrował na szkocką etniczną planetę Kaledonię, gdzie został nauczycielem pisania książek na małym uniwersytecie w New Glasgow. Uczył kreatywnego pisarstwa w zamian za wikt i łóżko w mieszkaniu służbowym, a poza tym tracił czas w ponurych pubach i wygłaszał tyrady przeciwko niesprawiedliwości panującej w Imperium Galaktycznym, którym kieruje elita takich operantów, jak jego wiarołomna żona. Wyłudzał też drinki od fanów SF, którzy pamiętali dni jego sławy. Kiedy Frakcja Rebaliancka rozrosła się, obejmując zarówno normalnych ludzi, jak i metapsychicznych operantów, stał sięjednym z jej najbardziej elokwentnych literackich rzeczników, znanym w całym Państwie Ludzkości. Poprawił też stan swojego konta w banku, pisząc ponure satyry na Imperium Galaktyczne. Przez te wszystkie lata separacji z Mashą Kyle Macdonald wiernie słał wesołe, pełne zapewnień o miłości listy do czwórki pozostawionych na Ziemi dzieci. Opisywał w nich swoje w większej części wymyślone przygody na odległych światach, a ostatnio na interesującej szkockiej planecie Kaledonii, Ian, Lochlan, Annie Laurie i Diana wyrośli wierząc, że ich ojciec jest romantycznym awanturnikiem, prowadzącym fascynujące życie. Co zaś do matki, to wydawało się im, że plasuje ich na drugim miejscu po swoich obowiązkach badaczki na Uniwersytecie w Edynburgu i zastępczyni Intendenta Europejskiego. Trójka młodszych dzieci Macdonaldów, które były operantami, z czasem zdobyła stopnie naukowe z metapsychologii w edynburskiej akademii medycznej. Lecz Ian, który nawet wtedy był Rebeliantem, ukończył na północy Szkocji, w Aberdeen, studia rolnicze. Po otrzymaniu magisterium z ksenorolnictwa wyemigrował na planetę Kaledonię tak jak jego ojciec i poprosił o skierowanie na aerofarmę na skalistym północnym kontynencie Beinn Bhiorach, który właśnie został otwarty dla osadnictwa. Mniej więcej w tym samym czasie Kyle i Masha spróbowali się pogodzić. Mianowano ją magnatem i oboje wzięli udział w sesji inauguracyjnej na Planecie Konsylium, kiedy to przedstawiciele Państwa Ludzkości po raz pierwszy zajęli tam miejsca. Lecz stare konflikty między nimi ożyły z nową, niespotykaną dotąd siłą; zaostrzył je Kyle, który zazdrościł Mashy jej sukcesów w życiu. Pod koniec sesji pozbyła się go i odleciała na Ziemię, podczas gdy Kyle chyłkiem powrócił na Kaledonię i dalej wyśmiewał Imperium Galaktyczne. Ian Macdonald, mając nadzieję na wyrwanie ojca z przygnębienia, zaprosił go do pomocy w pracy na aerofarmie. Wprawdzie Kyle odrzucił zaproszenie (nie lubił dużego wysiłku fizycznego, chyba że w poszukiwaniu przyjemności), ale poruszył go gest najstarszego syna. Widywali się często przez pierwsze dwa lata, aż farma okrzepła, a Ian zaczął sympatyzować z Rebeliantami, do których przyłączył sięjego ojciec. Później, w roku 2054, kiedy jego brat Lachlan zdobył pierwszy stopień naukowy, Ian Macdonald odwiedził Ziemię. Podczas ceremonii wręczania dyplomów poznał kobietę, która miała zostać jego żoną i matką Diamentowej Maski. Biedna Masha widząc, że strzały Amora poraziły jej najstarszego syna i świeżo upieczoną panią doktor psychofizyki, Viole Strachan, musiała przeżyć przykry atak deja vu. Znów inteligentna, uczona, młoda operantka, którą czekała obiecująca kariera naukowa, zakochała się po uszy w przystojnym, całkowicie dla niej nieodpowiednim mężczyźnie z ukrytmi metagenami. Mimo że ten mężczyzna należał do jej rodziny, zrobiła wszystko, co mogła, żeby przerwać ich romans, nawet wyjawiła Violi intymne szczegóły ze swojego własnego nieudanego małżeństwa z Kyle’em. Ale jej wysiłki poszły na marne. Violi Strachan nikt by nie nazwał konwencjonalnąpięknością, tryskała jednak energią i wywierała na otoczenie prawdziwie magnetyczny wpływ, który był uboczną cechą jej koercyjnych metafunkcji. Romantyczne, kolonialne pochodzenie lana i jego męska uroda sprawiły, że Viola zignorowała nalegania Mashy, by kierowała się w życiu logiką, a nie chwilowym impulsem. Młoda para wzięła ślub w kościele św. Patryka w Cowgate i natychmiast wyjechała na Kaledonię, gdzie zakochana małżonka zaczęła stopniowo poznawać warunki życia na skolonizowanej planecie, odległej od Ziemi o setki lat świetlnych. Kaledonia, planeta pełna surowego majestatu, jest bogata w surowce mineralne, ale nikt nigdy nie nazwał jej rajem dla imigrantów. Tak zwane światy etniczne nie są zbyt liczne, gdyż zainteresowanie nimi jest ograniczone i trudniej je zagospodarować niż bardziej atrakcyjne planety kosmopolityczne, otwarte dla osadników ze wszystkich ziemskich narodów. Aby zachęcić ludzi do zasiedlania mniej dostępnych światów, Imperium Galaktyczne pozwala ludzkim grupom etnicznym, które uznaje za dostatecznie „dynamiczne”, zakładać kolonie złożone niemal wyłącznie z ich ziomków. W przeciwieństwie do wielokulturowych kosmopolitycznych światów, mieszkańcy planet etnicznych dążą do odtworzenia dziedzictwa swych ziemskich przodków. Na przykład rząd takiej planety może zachęcać obywateli do mówienia na co dzień starym językiem lub dialektem, który prawie zaginął na Ziemi, pod warunkiem, że znają równie dobrze standardowy angielski Państwa Ludzkości. Stroje etniczne (autentyczne i wymyślone), sztuki i rzemiosła, tradycyjne zajęcia i tym podobne również są de rigueur, o ile nie stoją w sprzeczności z cywilizowanymi obyczajami, nie szkodzą gospodarce, nie są seksualnie ograniczające lub ksenofobiczne i nie odbiegają od norm wykształcenia i sprawiedliwości społecznej uznawanych przez Imperium Galaktyczne. Dlatego właśnie Kaledończycy mówią językiem Gaidhlig lub szkockim, noszą tartany (bez względu na to, czy mają do tego prawo, czy też nie), idealizują golf, łowią na wędki naturalizowanego kaledońskiego łososia, urządzają Szkockie Igrzyska, destylująi pijąszkocką whisky, jedzą tuczone jaszczurki, zupę z kurczaka doprawioną porami, tłuczoną rzepę, śledzie i baraninę, hodują owczarki collie, szkockie teriery, długorogie szkockie bydło i kucyki szetlandzkie, grają na dudach i uważają „Westering Home” za swój hymn narodowy. Nie wolno im jednak przesadzać w tym etnicznym ferworze: zakazane są wendety między klanami, poniżanie lub masakrowanie Sassenach, czyli gości, zwłaszcza angielskich, wprowadzanie prawa nakazującego jeść haggis - narodową potrawę z podróbek baranich, lub zmuszanie dzieci do pracy w gospodarstwie zamiast posyłania ich do szkoły. Kaledonia, jako jeden z najwcześniej zasiedlonych światów etnicznych po Wielkiej Interwencji w roku 2013, była dość gęsto zaludniona. Gdy Viola Strachan przybyła tam w roku 2054, Kaledonia miała już milion mieszkańców. Wielu osadników z pierwszego pokolenia pochodziło z Hebrydów i Wyżyny Szkockiej, ale osiedlali się tam również potomkowie szkockich rodzin z Niziny Szkockiej, a także takich, które dawno temu wyemigrowały do innych części Wielkiej Brytanii, Kanady, Stanów Zjednoczonych, Australii, czy Nowej Zelandii. Jak można się było spodziewać po społeczności, w której wielu ludzi odznaczało się przewagą celtyckich genów, była tam spora grupa potężnych operantów oraz metapsychików o bardziej skromnych mocach mentalnych. Zgodnie z polityką społeczną Imperium Galaktycznego ponad połowa normalnych osadników miała ukryte geny silnych metafunkcji, tak jak Ian Macdonald, i w swoim czasie powinna spłodzić potomków będących operantami. Faworyzowanie metakolonistów na światach etnicznych wydawało się rozsądne i właściwe nieczłowieczym politykom z Imperium Galaktycznego, którzy pragnęli ułatwić rozwój ludzkiego Umysłu Światowego i zbliżyć go do Wspólnoty. Postawa ta miała stać się jedną z najpoważniejszych przyczyn Rebelii Metapsychicznej z roku 2083. Kiedy Viola Strachan po raz pierwszy stanęła na tej szkockiej planecie dwadzieścia dziewięć lat temu, jej nie będący operantami mieszkańcy (włącznie z mężem i teściem młodej uczonej) już burzyli się skrycie, natomiast metaoperanci byli w większości entuzjastycznymi zwolennikami zdominowanej przez egzotyków konfederacji galaktycznej. Macierzysta gwiazda Kaledonii, typ solarny G2 V, oddalona jest od Ziemi o 533 lata świetlne. Jej zamieszkana czwarta planeta, choć nieco większa od ojczyzny ludzkości, ma jednak mniejszą masę. Posiada ogromną hydrosferę (lakonicznie zwaną Morzem), z rozrzuconymi tu i ówdzie małymi kontynentami i mrowiem wulkanicznych wysp. Duży księżyc, podobny do ziemskiego, wędruje dość blisko planety, wywołując bardzo wysokie pływy. Położone na północ i na poradnie od strefy umiarkowanej górzyste lądy pokrywają lodowce, od których ciągle odrywają się góry lodowe. Z powodu olbrzymiego płaszcza chmur i unoszonych przez wiatr popiołów z licznych wulkanów klimat jest chłodniejszy niż na Ziemi, natomiast oceany są znacznie cieplejsze, płytsze i kipią życiem. Miejscowa flora i fauna nie ewoluowała poza odpowiednik ziemskiej ery mezozoicznej. Jej genom zbliżony jest do ziemskiego i po niewielkich zmianach, wprowadzonych za pomocą inżynierii genetycznej, zadomowiły się tam ziemskie rośliny, ryby i inwentarz domowy. Najbardziej zaawansowanym ewolucyjnie miejscowym gatunkiem są miriady pięknych, ptakopodobnych stworzeń, i dzikie drapieżniki-bezkręgowe, które w kłopotliwy sposób przypominają Krondaku. Z tego powodu członkowie tej wysoce inteligentnej rasy rzadko odwiedzają Kaledonię, pomimo jej unikatowej geologii, niezwykłych zwierząt kopalnych i znakomitego lokalnego trunku. Większość kolonistów żyje w dwunastu kontynentalnych państwach: Orkadii, Nessie, Cairngormie, Ardnamurchanie, Athollu, Strathbogie, Katrine, Argyllu, St. Andrews, Caithness, Beinn Bhiorach i Clyde - gdzie znajduje się stolica, New Glasgow, i port kosmiczny Wester Killiecrankie. Gospodarka Kaledonii w znacznej mierze zależna jest od wymiany handlowej z innymi planetami. Bardzo poszukiwanym samoodradzającym się bogactwem naturalnym są niezwykle piękne kaledońskie perły, z których miejscowi rzemieślnicy wyrabiają kosztowną biżuterię wysoko cenioną zarówno przez Poltrojan, jak i przez ludzi. Całkowicie zautomatyzowane kopalnie wydobywają diamenty przemysłowe, a także tanie, nadające się do oszlifowania różnokolorowe diamenty do wyrobu ślicznych błyskotek, prasowany grafit, węgiel, lantanowce i złoto. Na niektórych kontynentach w ogromnych ranczach hoduje się owce. Udoskonalone przez bioinżynierów zwierzęta dają wspaniałą wełnę znaną w całym Państwie Ludzkości. W miastach są przędzalnie, tkalnie i szwalnie, chociaż na wsiach położonych w odludnych zakątkach kobiety przędą i tkają jak przed wiekami. Komponenty glomu, wyposażenie nanotechniczne, wyśmienity miód i lepsze gatunki kaledońskiej słodowej whisky eksportuje się na najbliższy ludzki świat, Okanagon, ludną bazę tego sektom Imperium Galaktycznego i port macierzysty Dwunastej Floty Międzygwiezdnej. Na Kaledonię przyjeżdża też mnóstwo turystów z Okanagonu, który jest oddalony od niej tylko o dziewiętnaście lat świetlnych, i z Japońskiego” świata etnicznego Satsumy, odległego o dwadzieścia siedem lat świetlnych. Lecz najbardziej interesującym aspektem miejscowej gospodarki, występującym tylko w tej ludzkiej kolonii, jest uprawa kaledońskiej flory powietrznej, która dostarcza niezywkle cennych substancji biochemicznych. W połowie XXI wieku aerorolnictwo było najszybciej rozwijającym się, choć bardzo ryzykownym przedsięwzięciem komercyjnym na Kaledonii, Ian Macdonald cierpiał na brak kapitału już wtedy, gdy sprowadził swoją świeżo poślubioną żonę na Farmę Glen Tuath, prymitywną zagrodę, wciśniętą między strome skały u wejścia do wielkiego fiordu, na pomocnym krańcu Beinn Bhiorach. Kontynent ten z grubsza ma kształt dzwonu, mierzy około tysiąca dwustu kilometrów z północy na poradnie i czterystu kilometrów w najszerszym miescu z zachodu na wschód. Leży w odległości dobrych dziewięciu tysięcy klomów od Strathbogie, najbliższego lądu na południowym wschodzie. W roku 2054 była tam tylko jedna osada, którą można nazwać miastem - stolica tego państwa, Muckle Skerry, na południowym wybrzeżu. Znajdował się w niej duży zakład biochemiczny, nowiuteńkie centrum handlowe, ośrodek medyczny, biura rządowe i sił porządkowych, oraz szybko rosnąca liczba barów, spelunek, burdeli i sklepów z napojami chłodzącymi i wyskokowymi dla harujących bez wytchnienia górników, rolników, aerofarmerów, rybaków i innych prowincjuszy, którzy przybywali do miasta w weekendy, by nacieszyć się cywilizowanym otoczeniem. W Muckle Skerry i na całym Beinn Bhiorach nie było szkół wyższych i nikt nie prowadził badań metapsychicznych. Pozostałe dwadzieścia jeden stałych osiedli tego pogranicznego kontynentu stanowiły miasteczka i wioski rybackie oraz samotne faktorie handlowe rozrzucone wśród wewnętrznych łańcuchów górskich. Najbliższą osadą w promieniu trzystu kilometrów od Farmy Glen Tuath było miasteczko Grampian, liczące 2200 mieszkańców, centrum okręgu uprawy jęczmienia, w którym znajdowały się dwie duże gorzelnie i browar. Ian zatrudniał na farmie sezonowych robotników kontraktowych; część z nich miała własne pojazdy powietrzne do zbiorów. Viola, energiczna młoda kobieta, chętnie zajęła się księgowością i zakupami, nadzorowała roboty na aerofarmie oraz personel naziemny i spędzała długie godziny zamieniając ponure prefabrykowane budynki w oazę piękna. Poczęła także ich pierwsze dziecko, Kennetha, który urodził się w roku 2055. Niestety, był bardzo słaby fizycznie, a jego metazdolności były ukryte. Podobnie jak jej teściowa Masha, Viola Strachan zrekompensowała sobie zawód, którego doznała z powodu narodzin dziecka nie będącego operantem, powracając do porzuconych badań naukowych. Gałąź metafizyki będąca jej specjalnością wymagała wielu analiz matematycznych, tak więc oprócz swojego utalentowanego mózgu, Viola potrzebowała komputera z łączem satelitarnym, który umożliwiłby jej kontakt z Uniwersytetem w New Glasgow. Za pośrednictwem tej uczelni mogła komunikować się z innymi naukowcami w całej galaktyce. Wcześniej, jeszcze na Ziemi, zaczęła się specjalizować w cerebroenergetyce statystycznej, ze specjalnym uwzględnieniem potencjalnych zagrożeń dla operatorów CE powodowanych przez urządzenia wzmacniające ich zdolności. Ian ucieszył się, że żona wróciła do pracy naukowej, nawet jeśli musiał wynająć zarządcę, który przejął jej dotychczasowe obowiązki. Uwielbiał Viole, ledwie mogąc uwierzyć, że ta wyjątkowo utalentowana kobieta zgodziła się go poślubić, zagrzebać się na zabitej deskami kolonialnej prowincji i mieć z nim dzieci. Był tak bardzo w niej zakochany, że zrobiłby wszystko, by się jej przypodobać. Przez dwa lata wydawali się szczęśliwi, chociaż mały Kenneth był bardzo chorowitym dzieckiem, a według metaterapeutów w New Glasgow nie było żadnych szans na to, by kiedyś został operantem. Później, w roku 2057, urodziła się Dorothea - również kryptooperantka, ale całkowicie zdrowa. Wszystko wskazywało, że ma wspaniały umysł z niezwykłymi suboperanckimi metafunkcjami, które można by uwolnić przy zastosowaniu odpowiednich bodźców. Niestety, Kaledonia nie miała warunków do odpowiedniego leczenia tego przypadku. Dla dokonania właściwej oceny talentów Dorothei i znalezienia skutecznej terapii trzeba by zabrać ją na Ziemię. Viola była bardzo zawiedziona, że jej drugie dziecko, podobnie jak pierwsze, nigdy nie zostanie operantem. W tym czasie krytycznie już oceniała swoje małżeństwo i ujrzała swego przystojnego męża w nowym, nie tak pochlebnym świetle. Uznała, że za metapsychiczne wady ich dzieci winę ponosi jego genom; zaczęła się też dusić na intelektualnie odizolowanej od świata aerofarmie. Ochłodła w swoich uczuciach i traktowała lana z rezerwą, wywierała też na niego silny koercyjny wpływ, chcąc go skłonić do sprzedaży aerofarmy i powrotu do Edynburga z nią i z dziećmi, tak by przynajmniej ich córka miała szansę osiągnięcia pełni swego olbrzymiego potencjału. Początkowo Ian wyraził zgodę. Farma przechodziła teraz wyjątkowo trudny okres; był zniechęcony i przepracowany. Na Ziemi na pewno znajdzie jakąś pracę, zresztą Violi już zaproponowano niezłą posadę badaczki w jej dawnej AlmaMater. Wtedyjednak ojciec lana, Kyle Macdonald, dowiedział się o wszystkim, przyleciał na Beinn Bhiorach z Clyde i po przeprowadzeniu z synem burzliwej męskiej rozmowy zdołał zmienić jego zamiary. Viola osłupiała z zaskoczenia, kiedy Ian kategorycznie odmówił sprzedaży Glen Tuath. Przypomniała sobie wszystkie ostrzeżenia Mashy, że małżeństwo operantki z normalnym mężczyzną nie może być szczęśliwe. Nareszcie spojrzała całkowicie obiektywnie na swego męża... i uznała, że już go nie kocha. Niecały rok po urodzeniu Dorothei Viola Strachan powiedziała Ianowi Macdonaldowi, że zamierza z nim się rozwieść. Zabrała Kennetha i Dorotheę i wróciła na Ziemię ekspresowym statkiem. Początkowo zamieszkała ze współczującą teściową Mashą, która była wtedy profesorem zwyczajnym metapsychologii klinicznej na Uniwersytecie w Edynburgu. Później wynajęła dom w mieście i dzieci przebywały w żłobku przez cały dzień. Przez następne dwa lata Viola pracowała na Wydziale Psychofizyki razem ze swoim starszym bratem Robertem Strachanem i jego żoną, Rowan Grant, aż do dnia, kiedy wszyscy zostali zamordowani. A to wydarzenie zmieniło historię Imperium Galaktycznego. ISLAY HEBRYDY WEWNĘTRZNE, SZKOCJA, ZIEMIA, 26-28 MAJA 2062 Oprócz profesor MacGregor-Gawrys i jej towarzystwa w Dun Bhorairaig przebywało wielu innych turystów, ale wszyscy, z wyjątkiem Dee i Kena, byli dorosłymi. Dlatego studentka archeologii, ich przewodniczka, udzielała bardzo wyczerpujących wyjaśnień. Dun Bhorairaig było starożytną twierdzą na wzgórzu ponad Przesmykiem Islay. Oprócz terenu wykopalisk, można tam było zwiedzić częściowo odrestaurowane ruiny oraz małe muzeum z dioramami i wystawami. Dzieciom spodobało się muzeum, wkrótce jednak znudził je wykład przewodniczki i odeszły niepostrzeżenie od grupy. Ken chciał poszperać w kupie gruzów, bo miał nadzieję że znajdzie skarby, które uczeni przeoczyli. Natomiast Dee znowu dziwnie się poczuła i chciała tylko stać spokojnie przy poręczy, patrząc w dół długiego, skalistego zbocza opadającego ku morzu. Nawet w jasnym blasku słońca, widząc ten ogrom wody i słysząc śpiew ptaków na wrzosowisku, nie mogła wyzbyć się przeczucia, że stanie się coś bardzo złego. Instynktownie skojarzyła to niesamowite odczucie z dziwną eteryczną atmosferą samej Islay, która wydawała się jej znacznie niebezpieczniejsza od sąsiedniej Jury, kiedy patrzyła na nie z promu. Nigdy dotąd tak się nie czuła i było to bardzo nieprzyjemne. Zamknęła oczy. Chciała rozproszyć to niesamowite odczucia za pomocąniedawno odkrytego zmysłu autoredaktywnego. Powitała niewidzialnego, milczącego anioła, wzięła odpowiednią skrzynkę, otworzyła ją, uwolniła uspokajającą czerwień i zaczęła w niej szybować. Właśnie, powiedziała do siebie. Teraz nic nie może mi sprawić bólu. Wszystko jest w porządku. Tak... - Dee! Spójrz na to! Myślisz, że to może być stare? Czar prysł. Otworzyła oczy. To był Ken, podsuwał jej pod nos zardzewiały kawałek pogiętego drutu. - Usiłowałam użyć moją nową moc, a ty wszystko zepsułeś! - zawołała. Ken skrzywił się. - Znowu próbujesz podrzucać różne rzeczy? - Nie! Ja tylko... dziwnie się czuję. - Spojrzała na niego z ukosa. - Nie odbierasz tu niesamowitych wibracji? - Nie. - Kena wyraźnie to nie interesowało. - Pokażę to coś, co znalazłem, tamtej archeolożce. To może być ważne. Oburzona Dee patrzyła, jak brat wraca w stronę tłumu turystów. Ach, ci chłopcy! Zardzewiały kawałek drutu był ważny - ale ona nie. Niech to coś strasznego spotka właśnie Kena! Zaraz jednak pożałowała tej myśli. Nie Kenny, modliła się w duchu. Proszę, Aniele, niech nic się nie stanie mojemu starszemu bratu. Zaraz jednak zapomniała o złym samopoczuciu. Pobiegła za Kenem, wołając: - Zaczekaj na mnie! Dogoniła go w chwili, gdy archeolożka, obejrzawszy znalezisko, oświadczyła, że jest to szpilka do włosów z końca dwudziestego wieku. Zgromadzeni wokół dorośli roześmiali się, a blada twarzyczka Kena zarumieniła się z zakłopotania. - Nie gniewaj się, chłopcze - powiedział otyły mężczyzna w średnim wieku, noszący sportową kurtkę koloru marmolady i spodnie w jaskrawą kratę Buchananów. Stał z babcia Mashąi innymi członkami rodziny. - Przynajmniej masz dostatecznie dobry wzrok, by zobaczyć taki mały ludzki wyrób. To godne pochwały. - Starał się mówić ze szkockim akcentem. - To miło, że tak uważasz, Ewaluatorze - wtrąciła babcia Masha. - Czy mogę ci przedstawić mojego wnuka Kennetha Macdonalda i jego siostrę Dorotheę... Dzieci, to jest Ewaluator Throma’eloo Lek. Prowadzi gościnnie wykłady na wydziale Metapsychologii Sądowej Uniwersytetu w Edynburgu. On też zwiedza Islay. - Dzień dobry panu - powiedziała Dee i potrząsnęła wilgotną ręką Ewaluatora. Ale Ken patrzył na niego oniemiały. - Kennecie! - ponagliła z wyrzutem mama. - Przywitaj się! Chłopiec bardzo niechętnie wyciągnął rękę. Kiedy dopełnili tej formalności, Ewaluator puścił do niego oko i rzekł: - To nie było takie okropne, prawda? - Potem zamienił jeszcze kilka słów z babcią Mashą i odszedł, mówiąc, że chce zobaczyć gorzelnię. - Byłam bardzo zaskoczona spotykając go tutaj - stwierdziła Rowan. Wszyscy skierowali się w stronę wynajętego pojazdu naziemnego, przestronnego niebieskiego audi. - Chyba nie powinnaś, biorąc pod uwagę fakt, że na Islay wyrabiają najlepszą whisky na Ziemi - roześmiał się Robbie. - Byłoby dziwne, gdyby stary Lek i jemu podobni tu nie przyjeżdżali. Ken nadal wyglądał na zszokowanego. Dee odprowadziła wzrokiem odchodzącego Ewaluatora. Było w nim coś niesamowitego. Tylko co? Sprawiał wrażenie bardzo starego, ale wiele osób nie chciało się odmłodzić. Czemu naśladował szkocki akcent, kiedy widać było, że nie jest Szkotem? - Co wy na to, żeby pójść za przykładem Throma’eloo? - podsunął Robbie. - Mamy dość czasu na zwiedzenie gorzelni w Bowmore, zanim udamy się do Finlagganu na wieczorne uroczystości. Szkoda by było, gdybyśmy wrócili z Islay bez kilku wiekowych suwenirów. - Widząc, że jego siostra najwidoczniej zamierza się sprzeciwić, wybuchnął śmiechem. - Och, przestań, Vi. Odpręż się. Przecież twoje dzieciaki nie wchłoną tego produktu przez cholerną osmozę. - Chyba że gen pijaństwa jest dominujący - odparła gorzko Viola. - No... dobrze. Jeśli Masha to wytrzyma, ja też spróbuję. Wsiedli do samochodu, profesor Masha podała cel podróży i pojechali. Co to za dziwny starzec i co miała znaczyć ta dziwaczna rozmowa dorosłych? Dee nic z tego nie rozumiała. Ale Ken siedział z przodu między mamą i babcią i w żaden sposób nie mogła zapytać go o to, co się dzieje tak, by starsi tego nie usłyszeli. A była zbyt dumna, żeby przyznać im się do niewiedzy. Dlatego usiadła znów prosto i wyjrzała przez okno. Samochód jechał z umiarkowaną szybkością na południowy zachód i w końcu dotarł do Lochindaal, wielkiej morskiej odnogi, która niemal dzieliła Islay na dwie części. Uczucie zagrożenia, które nie dawało jej spokoju w starym forcie, zniknęło. Bowmore, nieoficjalna stolica wyspy, była schludną wioską z białymi domami pokrytymi łupkowymi dachówkami, i niezwykłym, okrągłym kościołem na końcu szerokiej głównej ulicy. Na południowym skraju osady znajdowała się jakaś duża fabryka z błyszczącymi kopułami w kształcie cebuli górującymi nad resztą budynków. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach, i kiedy Dee zapytała, co to takiego, Masha odpowiedziała sucho: - To palący się torf, fermentujący zacier jęczmienny... i wspaniała szkocka whisky. Obejrzymy jedno z miejsc wyrobu whisky z Islay, z której ta mała wyspa słynie w całej galaktyce. Początkowo Dee podobała się wycieczka po gorzelni Bowmore. Kopuły okazały się wentylatorami opalanych torfem pieców, w których prażono zaprawiony słodem jęczmień. W innym budynku patrzyli, jak miele się na kaszę słodko pachnącą suchą masę. Wyciśnięty z tej kaszy płyn mieszano z drożdżami, a fermentacja z czasem zamieniała go w piwo o niskiej zawartości alkoholu. Piwo to ostrożnie podgrzewano, by wydestylować z niego alkohol. Dee szczególnie spodobała się destylarnia z olbrzymimi miedzianymi naczyniami w kształcie kapeluszy gnomów. Wielu zwiedzających też tam stało, wpatrując się w destylatory. Były bardzo stare i przewodnik zaczął obszernie wyjaśniać ich działanie... ale nagle dziewczynka przestała go słyszeć. Nagle powróciło poczucie zagrożenia. Co więcej, Dee poczuła, że coś usiłuje przeniknąć do jej umysłu, coś zimnego, strasznego i przerażająco potężnego, odmiennego od wszystkich koercyjno-redaktywnych sond, z którymi się dotąd zetknęła. Zamarła, nie mogąc zawołać mamy ani innych dorosłych członków rodziny, którzy stali kilka metrów dalej, słuchając przewodnika. W pobliżu był tylko jej brat i czterech lub pięciu obcych, niewinnie wyglądających ludzi. Wtedy ich zobaczyła. Ukrywali się w grupie ludzi, którzy właśnie weszli do destylarni: trójka Gi z promu. W mgnieniu oka wszystko zrozumiała. Jej strach zamienił się w gniew i oburzenie. Potężnym mentalnym pchnięciem wyrzuciła intruza ze swojej głowy, potem szturchnęła brata i szepnęła: - Kenny, spójrz! Te straszne Wielkie Ptaki są tutaj. - No to co? - mruknął. Odkąd opuścili Dun Bhorairaig był dziwnie milczący. - Próbują wysondować mój umysł, budzą we mnie strach. Myślę, że skradali się też w pobliżu tamtego fortu! Jeżeli będą tak za mną iść, zepsują mi cały weekend. - Dlaczego ci Gi mieliby iść za tobą? Zbzikowałaś! O co ci chodzi? - Boisz się, że powiedzą mamie o twojej nowej mocy? - Wcale nie - Dee potrząsnęła przecząco głową. - Odkąd przybyliśmy na Islay, czuję, że stanie się coś złego. A teraz ktoś naprawdę bardzo silny próbował przeniknąć do mojego umysłu! To nikt z Prawdziwych Ludzi. Czułam to. To musi być jakiś egzotyk... Ken chwycił ją za ramię i ścisnął ostrzegawczo. - Cicho! Nie wiedziałaś? Na wycieczce z nami jest jeszcze jeden kosmita! O, tam. Ten dziwaczny profesor czy kto tam, z którym babcia kazała nam się przywitać. Pewnie to on wwiercał się w twoją zasłonę mentalną. Dee powiodła oczami za wzrokiem brata i zobaczyła mężczyznę odzianego w pomarańczową kurtkę i dziwaczne spodnie. Z zachwytem wpatrywał się w rząd gigantycznych kotłów destylacyjnych. - Ależ on jest tylko zwyczajnym dorosłym! - szepnęła skonsternowana. - Nie - odparł Ken z głębokim przekonaniem. - To czerwonawy, przelewający się Wielki Mistrz Krondaku! Przebrany metakreatywnie. Robią to czasami, kiedy zwiedzają obce planety i nie chcą, by ich rozpoznano. Dee utkwiła wzrok w kosmicie. Czy to możliwe, że ten zwyczajnie wyglądający mężczyzna w rzeczywistości jest wielkim, pokrytym brodawkami potworem z mackami zamiast rąk, sześcioma oczami i lejkowatym pyskiem pełnym ostrych zębów? Ona sama, podobnie jak większość bardzo młodych Ziemian, bała się tych niezwykle inteligentnych egzotycznych istot, których koercyjne i redaktywne moce byty legendarne. - Ale czemu jakiś Krondaku miałby się mną interesować? - zapytała szeptem. Ken wzruszył ramionami. Chytry uśmieszek wykrzywił jego blade wargi. - Może chce cię na przekąskę. Jednak Dee nie pozwoliła się oszukać. - Krondaku nie jedzą ludzi, głuptasie! - To może chce cię pokazywać jako okaz głupoty. Omal nie walnęła go pięścią. Ale oznaczałoby to, że straciła panowanie nad sobą. Wzięła głęboki oddech i powiedziała z wielkim spokojem, choć jej oczy błyszczały gniewem. - A teraz posłuchaj mnie, Kenny. Ktoś naprawdę próbuje wtargnąć do mojego umysłu. Ken spoważniał w jednej chwili. - Mogłabyś powiedzieć mamie albo babci Mashy - rzucił z powątpiewaniem, bo krondacki Ewaluator był bardzo ważną osobistością, której nie można bezpodstawnie oskarżać o sondowanie umysłu dziecka. Wedle praw Imperium Galaktycznego stanowiło to poważne przestępstwo. - Nie. - Dziewczynka uparcie pokręciła głowa. - Nie jestem nawet pewna, że to on. Może to tamta trójka Gi. - A może tylko tak ci się wydaje. - Nic mi się nie wydaje! Miałam wrażenie, że czuję mentalne wiertło, którego używają metaterapeuci do leczenia kryptooperantów, tylko znacznie silniejsze. I obce. - Sama pewnie wiesz najlepiej, co czujesz. Ale nie mam pojęcia, co moglibyśmy na to poradzić, jeśli nie chcesz, żebyśmy powiadomili naszych staruszków. Rysy drobnej twarzyczki Dee zastygły w stanowczym postanowieniu. - Sama dam sobie radę. Nikogo nie wpuszczę do środka. Ale... - Co? - Mogę wziąć cię za rękę? - Do licha! Kompletnie zwariowana sytuacja - odparł z westchnieniem. - Wiesz co? Zamieniasz się w trzęsącą się galaretę. A jednak trzymał ją mocno za rękę do chwili, gdy znaleźli się z powrotem w bezpiecznym aucie. Wówczas dziwaczne uczucie ponownie zniknęło. Wczesnym wieczorem zwiedzili po mistrzowsku odrestaurowaną siedzibę Panów Wysp, zbudowaną na wysepce na Loch Finlaggan. Było zarówno muzeum, jak i scena dla „średniowiecznej uczty”, w której biesiadników obsługiwali aktorzy w kostiumach z epoki. Posiłek urozmaicały śpiewy i inne rozrywki modne w czternastym wieku. Kenowi bardzo spodobał się zamek Macdonaldów i widowisko historyczne, ale Dee zdenerwowała ta dziwaczna atmosfera i znów poczuła się nieswojo, choć tym razem nikt nie atakował jej zasłony mentalnej. Przez całą ucztę miała wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Szeptem wyjawiła swoje podejrzenia Kenowi i razem dokładnie przyjrzeli się innym gościom. Nie zobaczyli jednak ani trójki Gi, ani zamaskowanego Krondaku. Dee odetchnęła z ulgą, kiedy bardowie zaśpiewali wreszcie ostatnią pieśń i wraz z rodziną mogła wrócić na parking oświetloną pochodniami drogą na grobli. Uczucie zagrożenia rozwiało się, gdy jechali do Bridgend, gdzie spędzili noc w pięknej gospodzie. W sobotę rano poszli zobaczyć „Grób Olbrzyma”, ważną prehistoryczną osadę na Beinn Tart a’ Mhill. Potem, w Muzeum Życia na Islay w Port Charlotte, zwiedzili skansen domostw, poczynając od chaty neolitycznej po domki z końca XIX wieku. Później Masha, Viola i Rowan pojechały obejrzeć wielki celtycki krzyż i rzeźbione płyty nagrobne w kaplicy Kildalton, natomiast Robbie z dziećmi udał się na rolniczy jarmark w pobliżu Bowmore. Wielu innych turystów, łącznie z trójką Gi, również tam przyszło i teraz kupowali miejscowe wyroby rzemieślnicze, cukierki domowego wyrobu i oglądali pokazy tradycyjnych obrzędów ludowych. Jarmark sprawił Dee mnóstwo radości. Kiedy z bratem i wujem wmieszała się w szczęśliwy tłum, po ponurych przeczuciach nie pozostało ani śladu. Owczarki collie prezentowały swoje umiejętności pasterskie; dumni właściciele prowadzili przed krytycznie nastawionymi sędziami małe kudłate bydło z Wyżyny Szkockiej, w szczególności lirorogie krowy, i inny wypielęgnowany żywy inwentarz. Były zawody w tradycyjnym strzyżeniu owiec nożycami, żeby naocznie zademonstrować turystom, jak zdobywano owczą wełnę w dawnych czasach przed stworzeniem pigułki, która na jakiś czas hamuje porost włosów, zmuszając zwierzęta do zrzucania okrywy włosowej tak łatwo, jak by była to rozpięta puszysta kurtka. Spędziwszy noc w hotelu „Dower House” w Kildalton, w niedzielę rano poszli popatrzeć na pobielaną chatę na pobliskim brzegu morza w Lochindaal, w której w roku 2006 urodził się ich dziadek Kyle Macdonald. Chatę dawno sprzedano i była teraz czyimś domkiem letniskowym. Nie mogli wejść do środka. Mimo to Dee i Ken nalegali, by pozwolono im wysiąść z auta i obejść opuszczony, zamknięty budynek. - Dobrze, tylko się pośpieszcie. - W głosie Violi wyczuwało się irytację. - Babcia Masha, ja i wasz wujek wolelibyśmy urządzić piknik niż czekać na was w samochodzie. - To nie potrwa długo - odparła Dee. - Ale my naprawdę chcemy zobaczyć dom dziadka. Dee i Ken nigdy dotąd sobie nie uzmysłowili, że ich babka miała niegdyś męża i rodzinę. Zazwyczaj myśleli o niej jako o profesorze z Uniwersytetu Edynburskiego i bardzo ważnej osobie, która przypadkiem była dość wesołą starszą krewną. Nawet nie przyszło im do głowy, że mogła być żoną kogoś, kto nazywał się Kyle Macdonald i matką lana, ich tajemniczego ojca. - Dziadek jest na Kaledonii z tatą - powiedział Ken. - Pisze książki. Wujek Robbie kiedyś tak powiedział. - Samochód zniknął im z oczu, szli przez ogród z tyłu chaty, zwrócony w stronę morza. W trawie rosły goździki i macierzanka piaskowa i kwitły dzikie róże. Za pasmem piasku rozpościerało się morze niemal tak gładkie jak zielone szkło. Mgiełka przesłoniła niebo. - Zarówno tata, jak i dziadek mają ukryte metazdolności - dodał Ken cichym głosem. - Tak jak my. To dlatego mama i babcia nigdy o nich nie mówią. - Ciekawe, czy dziadek nosił spódniczkę, kiedy był mały i tutaj mieszkał? - Dee usiłowała zajrzeć do jednego z okien z tyłu domu, ale wewnątrz było zbyt ciemno, żeby mogła coś zobaczyć. - Wątpliwe - Ken roześmiał się szyderczo. - Urodził się tuż przed Wielką Interwencją. Wtedy dzieci nosiły takie ubrania jak my... - Urwał nagle, nie mając pewności. - Ale czytałem, że mieszkańcy Kaledonii często noszą spódniczki, więc może i on teraz to robi. I tata również. - Zastanawiam się, czy dziadek jest miły? Naprawdę chciałabym, żebyśmy mogli odwiedzić jego i tatę. Myślisz, że kiedyś będzie to możliwe? - Mama nigdy nas nie zabierze. To pewne. - Nie. - Dee skinęła głową. - Ona uważa, że Ziemia to najlepsze miejsce, w którym można żyć. - Ja nie jestem tego taki pewny. Kiedy urosnę, polecę na Kaledonię i sam się przekonam. - Zabierz mnie ze sobą! - poprosiła Dee. Zanim Ken zdążył odpowiedzieć, jego ręczny nadajnik zapiszczał cicho. Z westchnieniem przycisnął guzik z napisem ODBIÓR. Ostry głos mamy, którego nie mogli zignorować, polecił im natychmiast wracać do samochodu. Nagle oczy Dee zapłonęły dzikim blaskiem. Zacisnęła piąstki. - Kenny, proszę! Proszę, obiecaj mi, że zabierzesz mnie na Kaledonię. - Głuptas z ciebie - skarcił ją życzliwie. - No... dobrze. Obiecuję. A teraz wracajmy do auta, zanim mama przyjdzie po nas i zacznie prawić nam kazanie. Ostatnią rozrywką, jaką zaplanowała dla nich Masha, miał być piknik, a po nim długi spacer dzikim północno-zachodnim brzegiem wyspy, gdzie będą mogli obejrzeć klify i morskie jaskinie i może zobaczą jakieś rzadkie ptaki. Dojechali samochodem do mielizn Gruinart, które tworzą wąską „talię” wyspy. Dawno temu mielizny te osuszono, by wziąć ziemię pod uprawę, ale teraz wróciły do poprzedniego stanu i założono na nich ptasi rezerwat. - Na Islay mieszkało kiedyś piętnaście tysięcy osób - powiedziała babcia Masha - i wybito większość miejscowej fauny. Kiedy jednak Wielka Interwencja otworzyła ludzkości drogę do gwiazd, wielu mieszkańców wyjechało stąd, by kolonizować nowe planety, tak jak ludzie z innych części Ziemi. Ci, którzy pozostali, przezornie dbają o ziemię, rośliny i zwierzęta, żeby ich wyspa na zawsze pozostała piękna. - Czy niektórzy z tutejszych mieszkańców udali się na Kaledonię? - zapytała Dee. - Tak - odparła lakonicznie babcia Masha. Potem zmieniła temat rozmowy i zaczęli mówić o bitwie nad Loch Gruinart. Do tego czasu wszyscy, nawet Ken, przeczytali historię o Diable z Kilnave z książki, którą Dee znalazła na promie. Kiedy Robbie Strachan sprawdził w miejscowym Telecomie, okazało się, że wśród subskrybentów nie ma ani Johna Quentina ani Magdali MacKendal, więc Dee pozwolono zatrzymać płytkę-książkę. Viola bardzo powątpiewała w prawdziwość opowieści o Diable z Kilnave. Zasięgnęła informacji u kustosza Islay Museum i przekonała się, że żadne źródła nie potwierdzają, by karzeł znany jako Dubh Sith, prawdziwa postać historyczna, był odpowiedzialny za krwawą masakrę MacLeanów. A gdy zapytała, czy Diabeł z Kilnave nadal krąży po wrzosowiskach, porażając śmiercią w płomieniach nieostrożnych wędrowców, kustosz roześmiał siei nazwał to bzdurą opowiadaną przez żądnych sensacji ludzi. Viola odparła, że tak właśnie podejrzewała i posłużyła się tym przykładem, by wygłosić dzieciom wykład na temat zdrowego sceptycyzmu. Przez chwilę oglądali pole bitwy z roku 1598, połyskującą połać słonych wrzosowisk rojących się od wodnego ptactwa. Dee zapisała gatunki, które rozpoznała. Później ruszyli drogą prowadzącą na zachodni brzeg Loch Gruinart w stronę Kilnave. Po przejechaniu pięciu kilometrów dotarli do nie rzucającej się w oczy tablicy na poboczu drogi, która skierowała ich na krótką ścieżkę z prawa. Dotarli nią do pozbawionego dachu kamiennego kościoła wznoszącego się nad mieliznami. Wszyscy wyszli z auta, a ciocia Rowan wzięła kamerę i nakręciła Tri-D wideofilm w miejscu, gdzie wiele wieków temu dokonano tak okropnego mordu. Kościół św. Nave zbudowany był z masywnych szarych kamiennych bloków, poplamionych żółtymi porostami. Kamienny krzyż pokryty ledwie widocznymi płaskorzeźbami stał na zewnątrz. Dee od pierwszej chwili znienawidziła to miejsce, mimo że otaczały je różnokolorowe dzikie kwiaty. Uczucie niepokoju powróciło ze zdwojoną siłą, jeszcze bardziej przejmujące niż podczas podróży na północ. Nie zgodziła się przejść przez rozpadające się łukowe drzwi zrujnowanego kościoła, które przypominały jej zębatą paszczę, i pierwsza wsiadła do samochodu, gdy babcia Masha powiedziała, że czas ruszać dalej. Za Kilnave droga prowadziła obok paru opuszczonych zagród, a potem zawracała w głąb wyspy, z dala od Loch Gruinart, i mijała Loch Ardnave, jeziorko rojące się od gniazdujących kaczek i perkozów. Zatrzymali się na krótko, by Dee mogła odnotować ich obecność w swoim notesie. Wreszcie dotarli do końca drogi na brzegu morza, gdzie wśród wydm Traigh Nostaig znajdowało się kilka kamiennych chatek dla turystów. Na parkingu stały dwa inne pojazdy naziemne, a na brzegu widać było kilka osób. Chmury znowu przesłoniły niebo i wielkie fale z szumem uderzały o brzeg. Lecz w ich schronieniu zrobiło się przyjemnie, gdy ciocia Rowan i wujek Robbie rozpakowali lunch i postawili na białym od soli drewnianym stole. Natychmiast pojawiło się stadko mew łakomych. Ken zaczaj odganiać nachalne ptaki, ale babcia Masha kazała mu usiąść i użyła swojej silnej koercji, by je wypędzić. Dee wyjęła przewodnik, przejrzała wizerunki wszystkich mew, zanim zidentyfikowała gatunki, a potem z powagą, postukując paznokciem, zapisała: mewa polarna, mewa modrodzioba, mewa pospolita, mewa siodłata, mewa mała. - Bardzo dobrze. - Viola skinęła głową z aprobatą. - A czy widzisz tego dużego, ciemnego ptaka szybującego nad morzem? - Tak, mamo. - To wydrzyk tęposterny. Rzadko spotykany. Znajdź go w swojej książce. Dee posłusznie naciskała prawy górny róg płytki, aż pojawił się obraz tego morskiego drapieżnika... I wtedy znów się to stało. Twarz dziewczynki stężała jak maska. Wrócił ten, kto przedtem sondował jej umysł! Tym razem robił to bardzo delikatnie i ostrożnie i omal tego nie zauważyła. Kiedy już jednak się zorientowała, wyparła go bez trudu. Ale mama nie może się o tym dowiedzieć! - No, nie wciągniesz tego ptaka na listę? - zapytała z rozdrażnieniem Viola. - Tak, ale muszę zidentyfikować go sama. Stąd nie widzę go dostatecznie dobrze, by stwierdzić, czy jest to wydrzyk tęposterny, czy ostrosterny lub jakiaś inna odmiana wydrzyka. Zapomniałaś, mamo, że ja nie mam zmysłu dalekowidzenia. - Trzymaj się mocno! szeptała w myśli. Wróg nie może wtargnąć do mojego umysłu. Aniele! Pomóż mi utrzymać zasłoną mentalną! Wujek Robbie wyjął małą lornetkę z kieszeni kurtki. - Weź ją, dziecko. Moje własne dalekowidzenie też nie jest najlepsze, dlatego zawsze noszę przy sobie lornetkę, kiedy tropię ptaki. Dee, nic nie widząc, zerknęła przez lornetkę, a potem w milczeniu stuknęła w płytkę. W notesie pojawił się napis: wydrzyk tęposterny. - No, nareszcie - Viola uśmiechnęła się ponuro. - Zabierzemy się do jedzenia? Personel hotelu zapakował im sandwicze z miejscowym serem i cienkimi plastrami rostbefu posmarowanymi musztardą. Były również selery i marchewki, chrupiące zielone jabłka z Nowej Zelandii i piernik przyprawiony imbirem. Dzieci napiły się zimnego mleka, a dorośli gorącej, słodkiej herbaty, którą - za dotknięciem guzika - zaparzyła zodżiruska manierka. Skończywszy jeść, wyjęli z samochodu plecaki. Później babcia Masha zaprogramowała autopilota pojazdu i odesłała go. Będzie czekał na nich w miejscu, gdzie zakończą pieszą wędrówkę. - Myślicie, że w Sanaigmore będziemy mogli zwiedzić stary dom MacGregora? - zapytała ciocia Rowan. Masha pokręciła głową. - Zapytałam o to w hotelu dziś rano. Farma jest własnością prywatną, niedostępną dla turystów. Ale będziemy mogli zobaczyć ją z klifów i może przyjrzeć się jej z bliska, gdy wrócimy do samochodu. - Zapięła swój plecaczek. - No, ruszajmy. Nikt nie zauważył, że Dee prawie nic nie zjadła. Włożyła na ramiona swój plecak jak w transie, nie zwracając uwagi na biegające po brzegu ptaki. Tajemniczy ktoś, kto przedtem sondował jej umysł, nie zrezygnował. Później okazało się, że Dee niewiele zapamiętała z pierwszej godziny wędrówki, podczas której jej mózg był nieustannie atakowany. Aż wreszcie, ku jej wielkiej uldze, ataki ustały. Nadal była bezpieczna za swoją mocną niebieską zbroją i znacznie mniej się teraz bała. Kimkolwiek był napastnik, nie zdołał przebić jej zasłony mentalnej. Była bardzo dumna z siebie i przy najbliższej okazji opowiedziała Kenowi o swoim zwycięstwie. - Mam tylko pięć lat, ale jestem silna - pochwaliła się. - W takim razie ponieś mój plecak - zażartował Ken. Lecz Dee tylko pokazała mu język i wysforowała się na czoło wycieczki. Biegła po nierównym, wysokim brzegu, powtarzając w myśli triumfująco: Jestem silna jestem silna jestem silna! Ścieżka opadła w dół przy małym strumyku w skalnym zagłębieniu terenu. Dee zobaczyła, że coś porusza się między głazami i stanęła jak wryta. Najpierw pomyślała, że to jakieś zwierzę i wyciągnęła z kieszeni lornetkę wuja Robbiego, by mu się przyjrzeć. Ale to nie było zwierzę. Mknąc szybciej od małpy, wbiegło w szczelinę między dwiema ogromnymi skałami niemal w tej samej chwili, gdy mu się lepiej przyjrżała. Widziała tę istotę wyraźnie tylko przez moment: mężczyznę niemal tak małego jak jej brat Ken, o krzywych nogach i nieproporcjonalnie długich rękach. Był ubrany w czarny strój i miał długie, rozczochrane czarne włosy i brodę. To był Dubh Sith. Nie! To tylko bajka! On nie może być prawdziwy. Och, Aniele... Kiedy dorośli członkowie rodziny i Ken dołączyli do niej, stała jak skamieniała, nadal z lornetką przy oczach. - Odkryłaś coś interesującego, Dody? - zapytała mama. Dziewczynka powoli opuściła lornetkę. - Tak myślałam, ale to zniknęło, cokolwiek to było. Oddała lornetkę wujkowi Robbiemu, starannie ukrywając strach za maską mentalną. Od tej chwili trzymała się blisko dorosłych; czasami zatrzymywała się i szybko omiatała wzrokiem okolicę. Ale niczego tam nie zobaczyła. Dotarli do morskiej jaskini średniej wielkości, pełnej gniazd gołębi skalnych, i odkryli najbardziej interesującego ptaka z tych, które dotąd widzieli. Był to siedzący na pobliskiej skale duży białozór, który przypatrywał się gołębiom wlatującym i wylatującym z pieczary. Dee, przyjrzawszy mu się przez lornetkę, wpadła w zachwyt. Obejrzała kilka programów Tri-D o tych rzadkich ptakach i już raz widziała z dużej odległości żywego białozora z szarej islandzkiej odmiany. Ale ten był grenlandzkim białozorem, niemal białym. Nagle ten wspaniały drapieżny ptak wzbił się wysoko w górę, a po chwili znalazł się z powrotem tuż nad ich głowami. Zatrzymał się, zanurkował w powietrzu z niewiarygodną szybkością, spadł na gołębia i odleciał w stronę morza z bezwładnym ciałem ofiary w szponach. Kierował się ku ciemnym szkierom majaczącym na tle białej piany. Dee powoli wypuściła powietrze z płuc. Ten piękny ptak zabił, aby zjeść. Wiedziała, że sokoły tak postępują, ale nigdy tego nie widziała na własne oczy. Zasmuciło ją, że niektóre istoty rodzą się do zabijania, potrzebują życia innych stworzeń, by móc przeżyć. Dodała do swojej listy gołębia skalnego i białozora, a potem szła obok wujka Robbiego, pogrążona w ponurych rozmyślaniach. Ludzie również zabijali zwierzęta na pokarm. Przecież rostbef z ich sandwiczy był niegdyś ciałem żywego stworzenia! Niektórzy koledzy Dee z przedszkola jedli wyłącznie warzywa z szacunku dla życia zwierząt. Dziewczynka wspomniała o tym interesującym pomyśle mamie. Ta jednak tylko zmarszczyła brwi, nazwała to sentymentalną bzdurą i kazała jej skończyć kotlet wieprzowy. Oczywiście zwierzęta domowe wcale nie cierpiały umierając, tak jak musiał cierpieć biedny gołąb zabity przez białozora. A może nie? Niejasno przypomniała sobie program z życia dzikich zwierząt, w którym narrator twierdził, że stworzenia pochwycone gwałtownie przez drapieżniki niemal natychmiast wpadały w szok i nie czuły bólu. Czy to prawda? Jeżeli Bóg jest dobry, mógł tak zrobić - zwłaszcza że sam stworzył też mięsożerców... Rozmyślając o tej i o innych tajemnicach Dee niemal zapomniała o strachu. Po południu dotarli do Zatoki Sanaigmore, nad którą stało kilka zrujnowanych kamiennych chat. Wyglądały na zagubione i smutne, tym bardziej że ołowiane chmury zaciągnęły niebo. Kiedy wędrowcy odpoczęli wśród wydm i zjedli podwieczorek, wujek Robbie opowiedział o Rugach z dziewiętnastego wieku. Drobni dzierżawcy, którzy zamieszkiwali wtedy Hebrydy i Szkocję kontynentalną, zostali zmuszeni do opuszczenia swoich domów, gdyż bogacze-właściciele ziemi chcieli stworzyć wielkie pastwiska dla owiec. - Ale czy ci drobni farmerzy nie mogli się bronić? - zapytała z przerażeniem Dee. Wujek Robbie potrząsnął przecząco głowa. - Byli bezsilni. W tamtych czasach prawo było po stronie bogaczy i mówiło, że własność jest ważniejsza od ludzi. Dlatego biedni farmerzy stracili swoje domy i musieli zamieszkać gdzie indziej, na przykład w Ameryce. Ci ludzie wiele wycierpieli. Szczęśliwcy pozostali w ojczyźnie i paśli owce - a niektórzy z nich byli przodkami Jamiego MacGregora. - Uśmiechnął się do Dee i Kena. - I waszymi. Babcia Masha pokazała miejsce, w którym mieszkali MacGregorowie. Było położone w pewnej odległości od brzegu zatoki. Nie było tu już owiec, a chatę ubogiego dzierżawcy zastąpiła luksusowa prywatna willa. Przyglądając się odległym budynkom, otoczonym smaganymi wiatrem drzewami i krzewami ozdobnymi, Dee poczuła nagły strach. To miejsce... Nagle uświadomiła sobie, że to właśnie ono jest źródłem wszystkich złych odczuć, które prześladowały ją od przybycia na Islay. Ale kiedy podeszła do Kena, który rzucał kamieniami w fale, i powiedziała mu o swoim odkryciu, nie uwierzył jej. - Wszyscy wiedzą, że Jamie MacGregor był jednym z największych ludzi, jacy kiedykolwiek żyli na świecie. - Nie starał się ukryć szyderstwa. - Zmusił normalnych, żeby dobrze traktowali Prawdziwych Ludzi. Jego stary dom po prostu nie może emitować złych wibracji. - To nie dom - odparła Dee. Wargi jej drżały i z największym trudem powstrzymywała płacz. - To ci, którzy są w środku!... Kenny, to oni próbowali wtargnąć do mojego umysłu, nie Gi czy tamten Krondaku. Jestem tego pewna! - Powiedziałaś, że sondujący był egzotykiem... - Tak. Może egzotycy mieszkają w tym domu. Źli! Widziałam też Diabła z Kilnave, kiedy byliśmy w pobliżu klifów... - Całkiem ci odbiło! Wiesz?! Pleciesz duby smalone! - Ken odwrócił się do niej plecami i wyczuła, że ogarnął go wielki strach. A jednocześnie jej słowa budziły w nim gwałtowny sprzeciw. - Zostaw mnie w spokoju! - warknął. - Powiedz mamie, jeśli tak bardzo się boisz. A teraz spływaj! Oczywiście nie mogła powiedzieć ani mamie, ani żadnemu z dorosłych. Po prostu było to niemożliwe. Nie mogła też pozwolić, by dostrzegli jej lęk. Upokorzona, poczułaby się znacznie gorzej. Zasłoniła twarz rękami, modląc się do swojego anioła stróża, zanurzając się w słodkiej, różowej sadzawce mocy redaktywnej. Później mama ją zawołała i ruszyli wreszcie dalej, by przejść ostatni odcinek trasy, kierując się ku wzgórzom Ton Mhor. Babcia powiedziała, że na pewno znajdą tam gniazdujące w nadbrzeżnych urwiskach nurzyki i mewy trzypalcowe oraz alki. Ajeśli naprawdę dopisze im szczęście, może nawet zobaczą maskonury! Cholerny bachor! Musiałaś się od niej odchrzanić, co? Nie odstępowałam jej prawiegodzinę użyłam wszelkich znanych mi sztuczek i nie miałam więcej szczęścia od ciebie. Ta jej niewiarygodniepotężnazasłonamentalna stała się jeszcze mocniejsza odkąd rozegraliśmy z nią naszą gierkę w Edynburgu. Dodany został bardzo silny czynnik redaktywny. To dziecko urosło. Nadal jest kryptooperanktą gdyż nie ma żadnych zewnętrznych przejawów metafunkcji ale jestem pewna że wyczuwa Hydry podczas gdy chłopiec i troje dorosłych z klasy mistrzów i WielkaMistrzyniMasha nie. Może być niebezpieczna, Maddy. Tak... Wystawić na szwank nasz plan. Cholerne bzdety! To tylko dziecko. Fury ostrzegłby nas gdyby była naprawdę niebezpieczna. Fury mógł nie wiedzieć. FurydrogiFury wie wszystko! Cele, Fury przedstawił nam swój plan w ogólnych zarysach. Skąd mógł przypuszczać że dziecko-kryptooperant będzie miało zasłony mentalne godne mistrza nie mówiąc o psychowrażliwości dzięki której wyczuwa Hydry? Maddy i ja zmiękczyliśmy ją na promie próbowaliśmy dostać się do jej czaszki żeby ją zneutralizować ale nie mieliśmy szczęścia. ...Parni? [Niepokój] Nadal będziemy mieli tę ucztę prawda? Nie przejmuj się mała Cele. Ale Quint i Maddy przypuszczalnie mają rację. Jak zwykle. Wygląda na to że będziemy musieli zmienić plan ataku i to wszystko. Możemy pominąć dziewczynkę i Wielką Mistrzynię. Zgadzam się. Nasz metakoncert może być niedostatecznie silny, by unieszkodliwić ją + dorosłych z klasy mistrzów. Cholera! Może pozwolicie mi żebym stanął na szczycie klifu i po prostu zepchnął tego dzieciaka w dół? Koercyjnymetakoncert nie będzie potrzebny - tylko ruch nadgarstka. Spadnie razem z trójką dorosłych i szok + obrażenia fizyczne unicestwią jej zasłony mentalne i wpadnie nam w ręce. 0 tak zróbmy to jak Parni chce. Nie chciałabym stracić tej dziewczynki! [Żal] Wiecie że byłaby bardzo smaczna. Jej silne ukryte metazmysły miałyby śliczny zapach, który wynagrodziłby nam kiepski smak niedojrzałejsiływitalnej. [Śmiech] Mała Cele chcesz za wiele! Zaczekaj aż zjemy kolację i pokażę ci, że ZA DUŻO może być wspaniałe... Przestaniecie wreszcie się wygłupiać? Parni twój pomysł nie wchodzi w grę. Wszystkie składniki Hydry muszą być na miejscu gotowe do przyjęcia 2Strachanów&RowanGrant i zabrać ich szybko do jaskini. Trzeba całkowicie ich unieszkodliwić, zanim wydadzą telepatyczny okrzyk albo nacisną guziki alarmowe na swoich ręcznych nadajnikach. Przypominam wam że ta trójka naukowców to ci których Fury polecił nam wyeliminować. Dziewczynka nie jest z nim związana. Maddy ma rację. Maddy zawsze macholernąrację. 1 tak będzie to wspaniały posiłek. Jestem taka głodna, że osłabłam... To lepiej wytęż wszystkie siły do cholery i włącz się w metakoncert tym razem Cele żadnych sztuczek z wrzącym mózgiem lub innych kretyńskich pomysłów. I ty Parni też bo nie chciałabym być na twoim miejscu. Nie mogą wydać ŻADNEGO OKRZYKU nie może być też innych oznak że coś im się stało pozostali muszą pomyśleć że po prostu odeszli. [Entuzjastyczna zgoda] Co z chłopcem? Myślałam o tym. Też musimy pozwolić mu żyć. Ochchch... Zgadzam się z Quintem. Jeżeli WielkaMistrzyniMasha będzie obciążona dwojgiem małych dzieci, upłynie sporo czasu zanim zaniepokoi ją zniknięcie dorosłych członków rodziny. Ochchch... Hej małaCele nie martw się i tak czeka nas najlepsza uczta odkąd ugrzężliśmy na tej cholernejwyspie. Trzech operantów klasy mistrzów! To będzie megaendorficzne! Wystrzelimy się na orbitę słoneczną. [Niechętna zgoda] Ale wiesz że ja lubię młodych. Quint przeskanowałaś dokładnie ten obszar? Musimy mieć pewność, że w pobliżu nie będzie żadnych innych metapsychików klasy mistrzów gdy zastawimy pułapkę. Profesor Masha ma dość kiepski zmysł dalekowidzenia myślę że nie wyczuje przez grube prekambryjskie skały tego co stanie się w jaskini ale bardziej utalentowany Wielki Mistrz mógłby. Przy klifach z gniazdującymi ptakami jest też kilku innych ornitologów-amatorów i wycieczkowiczów, ale tylko dwóch to metapsychicy na dodatek o niskiej mocy. Prawdopodobnie do czasu przybycia naszych przyjaciół pokaże się więcej ludzi ale nie powinno to nam pokrzyżować planów. Na całej wyspie znalazłam tylko 6 innych WielkichMistrzów i trzech to Gi. Nie ma żadnego w pobliżu nas. Doskonale. Zajmijmy więc miejsca. Życzę wszystkim bon apetit! Mała Cele NAPRAWDĘ PRZESADZASZ. Ścieżka prowadząca na przylądek Ton Mhor była stroma i Dee zmęczyła się, zanim w końcu dotarli na szczyt - nie tylko fizycznie, lecz także psychicznie z powodu fali strachu, która zalewała ją i znowu się cofała przez cały ten weekend. Nadal wyczuwała złą egzotyczną osobowość w pobliżu i była przerażona. Ale nieznana siła nic nie zrobiła, tylko próbowała zajrzeć do jej umysłu. Dee wiedziała, że może do tego nie dopuścić. Dlaczego więc miałaby sobie nią zawracać głowę? Tak naprawdę to chciała tylko odpocząć. Pozostali wycieczkowicze natychmiast udali się na punkt obserwacyjny na skraju urwiska w poszukiwaniu ptaków, ale Dee usiadła na skrawku murawy, który uchował się po zawietrznej stronie wielkiej skały, i nie ruszyła się z miejsca. W górze szybko przepływały chmury. Nie słyszała huku fal uderzających o podnóże klifów ani ostrych okrzyków mew trzypalcowych. Ken i dorośli patrzyli w dół spoza ogrodzenia, znajdującego się w odległości około dwunastu metrów od skraju przepaści. Inna grupa turystów filmowała ptaki lub przyglądała im się przez lornetki. Nagle kilka osób krzyknęło ze zdumienia i po paru minutach babcia Masha wróciła po dziewczynkę. - Znaleźliśmy gniazda alk i maskonurów, Dorotheo - powiedziała wesoło. - Chodź i przyjrzyj im się przez lornetkę wujka. - Ja naprawdę jestem bardzo zmęczona. - Dee z całej siły starała się, by głos jej nie drżał. Babcia Masha nie znosiła skamlania. - Dość mam na dzisiaj obserwacji ptaków. Proszę, chciałabym wrócić do samochodu. Jestem pewna, że sama znajdę drogę. Podaj mi kod do drzwi i zaczekam na was w środku. Babcia Masha zmarszczyła brwi. Na jej twarzy odmalowała się troska, a nie irytacja. - Biedne maleństwo. To była naprawdę daleka wędrówka, prawda? Ale właśnie dotarliśmy do najlepszego ptasiego rezerwatu na całej Islay. I mam wspaniałe wieści! Jedna z osób, z którą właśnie rozmawialiśmy, powiedziała, że zauważono małe stado retroewoluowanych wielkich alk pływających wokół skał w odległości tylko kloma lub niewiele dalej. Dotrzemy tam tą samą skalną ścieżką. Twoja mama, wujek Robbie i ciocia Rowan chcą zaraz wyruszyć. - Wielkie alki? - Wielkie czarno-białe nieloty podobne do dużych pingwinów. Są wysokie prawie na metr. Zostały wytępione w roku 1844. Ale jakieś dziesięć lat temu spece od inżynierii genetycznej użyli DNA ze skór zachowanych w British Museum i udało im sieje odtworzyć. Kolonie rozrodcze tych ptaków nadal są małe i rzadko spotykane, więc będziemy mieli wiele szczęścia, jeśli je zobaczymy. Dee odwróciła się. Pomimo determinacji, łzy popłynęły jej po policzkach. - Babciu, źle się czuję. Przykro mi, że jestem taka nieznośna. Może po prostu posiedziałabym tu sama i zaczekała na was, kiedy pójdziecie zobaczyć te wielkie alki. - Nie, to niemożliwe, Dorotheo. - Masha westchnęła, a potem uśmiechnęła się widząc żałosną minę dziewczynki. - Nie martw się, kochanie. Zaczekam z tobą. Myślę, że powinnaś się zdrzemnąć. Kiedy się obudzisz, na pewno poczujesz się znacznie lepiej. Mogę zostać. Już widziałam wielkie alki. Powiem pozostałym i wrócę do ciebie. Dee zamknęła oczy. Och, mój Aniele, naprawdę chciałabym zasnąć i zapomnieć o tym okropnym uczuciu! Czemu jestem taka pewna, że stanie się coś strasznego? Czy powinnam powiedzieć babci o złych egzotykach w tamtej willi? Czy powinnam powiedzieć jej o nieznanej istocie sondującej umysły?... Nie chcę, żeby ktoś nazwał mnie głupiutkim dzieciakiem! Chcę się tylko schować. Ukryć za moim silnym niebieskim murem, unosić się na mojej ślicznej różowej sadzawce i być bezpieczna. To wszystko, czego chcę. Czy nie mogę mieć chociaż tyle? - No, już. Wszystko załatwione. Dee otworzyła oczy. Babcia stała obok z Kenem, który miał ponurą minę. - Zaczekamy tu we trójkę, a twoja mama, ciocia i wujek pójdą zobaczyć wielkie alki w Geodh Ghille Mhoire. - Ja chciałem pójść z nimi! - powiedział Ken ze złością. Masha rozpięła swój plecak, wyjęła z niego poduszkę i uklepała ją. - Ty też jesteś zmęczony, Kennecie. Wędrówka do Geodt Ghille Mhoire jest bardzo męcząca, dlatego powinieneś tutaj zostać, jak powiedziała twoja mama. Usiądź obok mnie na poduszce. Zdaje się, że trawy wystarczy tylko dla Dorothei. Nadal utyskując, Ken usiadł. - Co to znaczy gio gilmor? - spytała sennie Dee. - „Przepaść Gilmora”. To stroma rozpadlina na północno-zachodnim skraju wyspy. Kiedyś zdarzyła się tam straszliwa katastrofa morska. Ale to nieważne. Opowiem wam inną historię, którą usłyszałam, gdy po raz pierwszy przybyłam na Islay. Masha jednym ramieniem objęła Kena, a drugim Dee. Od czasu kuracji odmładzającej babcia nie była taka miękka jak przedtem, ale nadal miło było tulić się do niej. - Dziadek opowiedział ci tę historię? - spytał Ken. - Tak. A teraz nic nie mów i słuchaj. Jest to opowieść o wielkiej pieczarze Bholsa znajdującej się na drugim brzegu Loch Gruinart. To największa jaskinia w całej zachodniej Szkocji. Ludzie chronili się w niej od wieków i nawet trzymali owce w pobliżu wejścia. Bali się jednak w nią zagłębić, ponieważ mówiono, że jest to korytarz prowadzący prosto do ognistego świata podziemnego. - Chcesz powiedzieć piekła? - zapytał chłopczyk z powątpiewaniem. - Tak. A teraz pozwól mi dalej opowiadać. Pewnego dnia jakiś dzielny dudziarz powiedział, że zamierza sam zbadać, co się kryje w tej wielkiej jaskini, i wszedł do niej grając „Lament MacCrimmona”, a jego piesek biegł za nim... Dee zamknęła oczy i pozwoliła, by spokojny głos babci Mashy napełnił jej umysł, wypierając wszystko inne. Śniło się jej, że jest białozorem, lecącym wysoko nad skalistym przylądkiem i śledzącym z oddali mamę, wujka Robbiego i ciocię Rowan. Kiedy trzy maleńkie postacie zbliżyły się do długiej, głębokiej rozpadliny, zaczęły się śpieszyć. Wiatr przyniósł ledwie dosłyszalne dziwne dźwięki. Czy to wołanie wielkich alk? Białozor poszybował wyżej, zatoczył krąg nad spienionym morzem i zawrócił w stronę Geodh Ghille Mhoire. Trzy postacie dotarły na skraj rozpadliny. A potem sokół patrzył z przerażeniem, bezsilny, jak skoczyły w przepaść. Spadały, koziołkując, powoli, bardzo powoli w dół jak liście. Ich umysły i usta nie wydały żadnego okrzyku, aż znaleźli się na półce skalnej. Fale zahuczały i zasyczały, zalewając szczelinę, wycofały się niechętnie, a potem z rykiem wróciły, oblewając trzy nieruchome ciała. W boku szczeliny był ciemny otwór. Wybiegła z niego skulona czarna postać, która poruszała się szybko jak pająk. To Diabeł z Kilnave. Spadając w dół jak kamień białozor zaskwirzył ostrzegawczo. Słysząc to troje ludzi leżących na mokrej skale powoli podniosło głowy i dostrzegło zbliżającego się potwora. - Wstańcie! - krzyknął białozor-Dee. - Uciekajcie! Uciekajcie! Ale ludzie sprawiali wrażenie sparaliżowanych - albo jej nie zrozumieli. Przeleciała obok ich obojętnych twarzy i z wyciągniętymi szponami i otwartym szeroko dziobem rzuciła się na Diabła. Karzeł natychmiast zamienił się w olbrzymią, niezgrabną, większą od słonia czarną bestię o czterech okropnych głowach. Jego osiem oczu świeciło niebieskobiałym blaskiem jak konstelacja złych gwiazd, języki zaś wysuwały się z czerwonych ust i chowały. Cztery długie, giętkie szyje nachyliły się nad wujkiem Robbim, a liczne czarne kończyny mocno go przytrzymały. Śliskie wargi ściągnęły się. Potwór zaczął wsysać jego życie. Dee rzuciła się na potwora wołając: NIE NIE PRZESTAŃ PRZESTAŃ Ból. Najstraszliwszy ból, jaki kiedykolwiek czuła. Trwał tylko chwilę, a kiedy ustał, czterogłowy potwór znikł. Dee wydawało się, że widzi dwóch mężczyzn i dwie kobiety ukrytych głęboko w zielonej, wilgotnej jaskini, śmiejących się na całe gardło. Na skalnym podłożu dostrzegła trzy dymiące ciemne pagórki, które wyglądały jak naręcza na pół spalonych wodorostów. Mama, wujek Robbie i ciocia Rowan zniknęli. - Wynoś się stąd! - powiedzieli ludzie o czerwonych ustach i błyszczących oczach. - Wynoś się stąd, ty głupi ptaku, i sam sobie szukaj pożywienia! Nic tu dla ciebie nie zostało. Tylko popioły. Wtedy Dee zrozumiała, czym są dymiące kupki. Krzyknęła i, zrozpaczona i wściekła, rzuciła się na czwórkę dorosłych. Zanim jednak zatopiła w nich szpony, ludzie ponownie zamienili się w żarłocznego potwora, który rozwarł czarne ramiona. Chwycił ją i ściągnął usta, gotów do straszliwego posiłku. Znów przeszył ją straszny ból... Dee obudziła się z głośnym płaczem. Ken również krzyczał na całe gardło gdzieś w pobliżu. Nie była białozorem, tylko sobą, a ból był prawdziwy. Coś przykrywało jej głowę i ktoś ściskał ją tak mocno, że oddychała z trudem. Kopała i szamotała się, aż w końcu zdołała się uwolnić i opadła na pokryty pyłem grunt, oszołomiona nagłym światłem, szlochając, łykając ślinę i ciężko dysząc. Złapawszy oddech, odpełzła na niewielką odległość, nadal słysząc krzyki Kena; była tak wstrząśnięta, że kręciło jej się w głowie. Zawroty głowy minęły po kilku minutach. A potem zobaczyła, że to nie Diabeł z Kilnave próbował ją zmiażdżyć. To była babcia Masha! Babcia siedziała odwrócona plecami do sporego głazu, a jej młodzieńcza twarz tak się zmieniła, że trudno było ją poznać. Oczy miała zaciśnięte, usta wykrzywione. Wydawała rytmiczne, nieludzkie dźwięki, jakby każdy oddech sprawiał jej nieznośny ból, i tuliła Kenny’ego do piersi, bijąc go i wyjąc. Jej rozpięty żakiet częściowo osłaniał głowę chłopca. Dee usłyszała krzyk umysłu Mashy: Mamcięmamcięmamcię niepuszczęcię nigdycięniepuszczę ty DIABLE! Dziewczynkę sparaliżował strach. Co się działo z babcią? - Puść go! - wrzasnęła. - Babciu, puść Kena, sprawiasz mu ból! Czy Diabeł z Kilnave w jakiś sposób dostał się do umysłu babci? Dee próbowała znów krzyknąć, ale zdała sobie sprawę, że nie może wydobyć z gardła żadnego dźwięku. Odzyskała siły dopiero wtedy, gdy zamknęła oczy i przywołała uzdrawiającą czerwień. Wstała z trudem i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę punktu obserwacyjego na urwisku. - Pomocy! Niech ktoś mi pomoże! Ale nikogo tam nie było. Zawróciła, kierując się ku stromej ścieżce prowadzącej do parkingu. Starając się nie słyszeć słabnących krzyków Kena i strasznych dźwięków, które wydawała jej babka. - Pomocy! Pomocy! Chwiejnym krokiem schodziła w dół, potykała się o korzenie wrzosu i o skały, podnosiła się, uciszała ból, krzyczała i szła coraz dalej i dalej... DZIECKO. ZATRZYMAJ SIĘ. Zatrzymała się w pół kroku, unieruchomiona koercją, bliska omdlenia, przekonana, że czterogłowy potwór, który przyprawił babcię o szaleństwo, teraz i ją schwytał swą śmiercionośną mocą mentalną. Nie, dziewczynko. Jesteś bezpieczna. Nic złego ci nie zrobię. Jestem urzędnikiem Magistratu Galaktycznego. Kimś w rodzaju policjanta. Otwórz przede mną swój umysł i powiedz mi, co się stało. OTWÓRZ. Pochłonęła ją błękitna fala. To koercją. Prawie przełamała jej tarczę ochronną, a jednak w końcu nie zdołała. Nadal jest bezpieczna! Ale babcia Masha i Kenny... Spojrzała w twarz starszego mężczyzny, który ukląkł przed nią, trzymając ją za ramiona. Miał na sobie jaskrawopomarańczową sportową kurtkę. - Moja b-babcia... mój b-brat... - wyjąkała. A potem po raz pierwszy zobaczyła go naprawdę i szepnęła: - To pan! Uspokój się, Dorotheo Macdonald. Nie skrzywdzę cię. Pomogę ci, jeśli będzie to możliwe. [Na Wszystko-Przenikającego! Jaką mocną zasłonę mentalną tka to dziecko! Chyba nie zdołam jej pokonać]. Maleńka, powiedz mi w mowie dźwiękowej, co się stało. Coś cię boli? - Nie... - Tak, to był znajomy z widzenia Krondaku, ale już nie mówił jak fałszywy Szkot! - Moja babcia - dopadł ją Diabeł z Kilnave. I mojego brata. Tam, w górze. - Dee pokazała, a potem uwolniła się z iluzorycznych rąk kosmity i zaczęła biec z powrotem. - Niech pan idzie ze mną! - krzyknęła i zniknęła za skałami. - Zaczekaj. Zaufaj mi. Otwórz swój umysł. Tak będzie znacznie szybciej! Lecz dziecko zignorowało jego wołanie. Dlatego Ewaluator Throma’eloo Lek omiótł otoczenie zmysłem dalekowidzenia, zlokalizował szaloną kobietę z na pół uduszonym chłopcem w górze zbocza. Uderzył więc w nią koercją, by zmusić ją do uwolnienia malca, wylał redaktywny balsam na oszołomione dziecko i ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że zna szaloną operantkę, które leżała, rzucając się w konwulsjach wśród skał na szczycie cypla Ton Mhor. - Na Świętą Aperiodycję! To profesor Masha MacGregor-Gawrys! A co się kryje w jej umyśle?... Nie mogę w to uwierzyć. Cała trójka? I napiętnowani niezwykłymi symetrycznymi wzorami? Niewiarygodne! Ziemska grawitacja dwukrotnie przewyższała optymalne ciążenie dla Krondaku, a atmosfera była zbyt uboga w tlen. Nie posiadając tak trywialnej metafunkcji jak psychokineza, Ewaluator mógł tylko ociężale wlec się ścieżką. W końcu, by zachować swoje szybko słabnące siły, zrzucił powierzchowną ludzką powłokę i ślizgał się au natureldo miejsca, w którym wydarzyło się nieszczęście, odpychając mackami ostre skały i zagradzające drogę rośliny. Jego główne oczy świeciły jaskrawoniebieskim blaskiem. Dziewczynka wrzasnęła na widok egzotycznej zjawy, ale pozostała obok leżącego na ziemi brata. Na jej twarzy malowało się zdecydowanie. Masha i chłopczyk znajdowali się w odległości dwóch metrów od siebie. Ken kaszlał i płakał, a jego babka nadal wiła się słabo w szponach ataku. - Cofnij się, Dorotheo. Nie dotykaj babki. Ja się nią zajmę. Możesz pomóc swemu bratu, jeśli masz dość sił. Daj mu trochę wody. Uważaj, żeby nie wpadła mu do płuc, mógłby się udusić. Dee niepewnie patrzyła przez chwilę na ohydną istotę, a potem skinęła głową. Otworzyła jeden z plecaków, który babcia odrzuciła podczas ataku konwulsji, wyjęła manierkę z wodą i uklękła obok Kena. Kosmita tymczasem nadał kilka pilnych komunikatów telepatycznych. Później podniósł głowę Mashy jedną macką, drugą przyciskając do jej czoła. Konwulsje natychmiast ustały i kobieta zemdlała. Krondaku ostrożnie położył ją na ziemi i podłożył nadmuchiwaną poduszkę pod jej głowę. Po kilku chwilach otworzyła oczy i jęknęła cicho. - Uspokój się, droga koleżanko. To ja, Throma’eloo Lek. - Lek? - zapytała ochryple Masha. - Och, dzięki Bogu! Próbowałam porozumieć się z władzami, ale... Czy - czy zobaczyłeś w moim umyśle to, co się stało? W morskiej jaskini? - Tak. - Odpowiedział z powagą, uroczyście. - To bardzo poważna sytuacja. Poważniejsza niż przypuszczasz, gdyż wiem, jaka istota dopuściła się tego haniebnego czynu. - Masha, moja droga, czy możesz porozumiewać się myślami? Nie chcę, by dzieci doznały jeszcze większego urazu psychicznego, a tak się stanie, jeśli będziemy o tym rozmawiać w ich obecności. Lek! Sprawiłam ból biednym małym Dorothei&Kennethowi! Nie chciałam tego nienienie wprowadzono mnie w błąd myślałam że to oni są tym STWOREM ochBoże kiedy cała trójka zaczęła umierać oddając swoją energię witalną w tak okropny sposób wizja ta obudziła moje dalekowidzenie i zobaczyłam jak się palą i próbowałam pochwycić tego STWORA myślałam że mi się to udało ale... Uspokój się. Obawiam się, że przeżyłaś gwałtowną burzę mózgową. Może rzeczywiście wywołało ją wysysanie energii życiowej z osób, które kochałaś. Może wywołało ją... jeszcze coś. Naprawiłem niektóre obrażenia w twoim mózgu, ale potem będziesz wymagała dodatkowej terapii. Dzieci czują się dobrze. Uzdrowiłem je mocą redaktywną. Lek! Wezwij Magistrat Galaktyczny namiłośćBoskąViola&Robbie&Rowan zostali spaleni doszczętnie, nic nie zdoła ich zregenerować jak naBoga mogło do tego dojść SCHWYTAJ TEGO STWORA DIABŁA Z KILNAVE ZANIM UCIEKNIE... Z żalem muszę powiedzieć że już uciekł. Miejscowa policja jest już w drodze i wezwałem śledczych z Ludzkiego Magistratu zarówno z Edynburga jak i z Concordu. A także Pierwszego Magnata Państwa Ludzkości. Paula Remillarda? Ale... Ta tragedia dotyczy go osobiście. I jego rodziny. - Nie rozumiem - powiedziała na głos Masha. Łzy powoli popłynęły po jej pokrytej kurzem twarzy. Spocone włosy wisiały w strąkach; macka łagodnie odgarnęła je z czoła. - Babciu Masho? - Dee stała obok, z wahaniem podając manierkę z wodą. - Też chcesz się napić? - Moje biedactwa - szepnęła Masha. Odwróciła się, nie chcąc spojrzeć na Dee. Z trudem powstrzymała szloch. - Och, słodki Jezu, Lek, upewnij się, że nic im... Macka dotknęła ust zrozpaczonej kobiety, która wtedy zamilkła. Zamknęła oczy. - Potwór uciekł, prawda? - Dee powiedziała do Krondaku. - Więc tyle już wiesz - mruknął kosmita. - Godne podziwu. Babcia Masha zdawała się spać. Dee wiedziała, że Krondaku uśpił ją, by jej pomóc. Jego przerażająco obca postać zaczęła się kurczyć, migotać. Zaćmiewał umysł dziewczynki i znów wkładał ludzką iluzję, ale odcisk jego ciężkiego ciała w kurzu pozostał taki sam. - Wiedziałam, że stanie się coś strasznego - powiedziała Dee. - Ale nie wiedziałam co i bałam się, że nikt mi nie uwierzy, jeśli pisnę choć słowo. - To metafunkcja zwana prolepsis, Dorotheo Macdonald. Nawet kryptooperanci tacy jak ty mogąją mieć. Ta moc nie jest dobrze znana. Dorothea skinęła głową. - Śniło mi się, że ten potwór mnie ściga. - To złudzenie. Twój umysł, tak jak umysł twojej babki, odebrał przedśmiertne męki waszych bliskich. Nic ci nie groziło. Jednak Dee wcale nie była tego pewna. Wiedziała, kim jest Diabeł z Kilnave. Widziała wszystkie cztery ludzkie twarze bestii. Dwie już znała: mężczyznę i kobietę, których spotkała na promie. Pozostali byli obcy, ale nigdy ich nie zapomni. Ken podniósł się i stał za nią. Na jego twarzy bladły siniaki; miały teraz brzydką purpurową i żółtawąbarwę. Uzdrowicielska moc Throma’eloo Lęka nie działała natychmiast. - Wy, dzieci, będziecie musiały być dzielne - powiedział Throma’eloo Lek. Na jego ludzkiej twarzy malował się smutek i życzliwość. Wziął ich za ręce i przygotował moc redaktywną, gotów uspokoić osierocone maluchy w razie potrzeby. - Stało się coś bardzo smutnego: wasza matka, wuj i ciotka nie żyją. Ken wydał zduszony jęk i wybuchnął płaczem. Dee zaś zapytała cicho, lecz z naciskiem: - Wie pan, kto ich zabił? Krondaku spochmurniał i nie odpowiedział bezpośrednio na jej pytanie. - Zbadanie, w jaki sposób zginęli, zajmie trochę czasu. Bardzo, ale to bardzo wam współczuję. Dee skinęła głową i uwolniła rączkę. Ten kosmita wiedział o istnieniu potwora, lecz myślał, że ona nie ma o tym pojęcia. To dobrze... Ken gorzko płakał. Dee nie zdziwiła się, dlaczego sama jest spokojna i niczego się nie boi. Na pewno nie z powodu mocy Krondaku, gdyż wyparła ją ze swojego umysłu. Nie miała wątpliwości, że Diabeł z Kilnave odszedł. Eteryczna aura Islay była teraz spokojna. Jakie to dziwne, pomyślała, że nagle nie mogę przypomnieć sobie twarzy mamy, cioci Rowan lub wujka Robbiego. Ale pamiętam ich. - Co... co się teraz z nami stanie? - w głosie Kena brzmiała rozpacz. - Wasza babka szybko przyjdzie do siebie - odparł Throma’eloo. - Będzie was kochać i troszczyć się o was. Dee opuściła wzrok na śpiącą kobietę. Babcia Masha na pewno ich kocha, ale zawsze była taka zajęta. A teraz, kiedy odzyskała młodość, będzie miała jeszcze więcej pracy. Opieka nad dwojgiem małych dzieci przysporzy jej kłopotów, a Dee nie chciała nikomu przeszkadzać. Zresztą, jest inne, lepsze miejsce, do którego mogą się udać. - Nie - zwróciła się do Krondaku. - Nie zostaniemy z naszą babcią. Zamieszkamy z tatą. Na planecie Kaledonii. FURYFURYFURYopowiedzproszęodpowiedzodpowiedz. FURYFYRYFU... Tak. [Spokój] Moja droga Hydro jestem tutaj...!! Ale co ty robisz na Kos modro mię Unst... WynoszesiezZiemi. Nie martw się zrobiłam co mi kazałeś i trójka tamtych ludzi nie żyje ale zdarzyłsięnieprzewidzianyproblem [Obraz]. Krondaku? Wysoki urzędnik Magistratu Galaktycznego? Ty integralny durniu! Był na Islay incognito z zamaskowanym umysłem&ciałem. Skąd miałam wiedzieć? Nigdy nie poznał mojej tożsamości odeszłam zaraz po posiłku ale znalazł spalone ciała w jaskini wiesz że te podobne do ośmiornic stwory mogą widzieć przez skałę zamierzałam wrócić żeby je zniszczyć po tym jak... przestałam świętować... ale kiedy po godzinie zajrzałam do jaskini roiła się od gliniarzy i ciała zostały znalezione i postanowiłam się wynieść... Taktak. Dosyć!... Mówisz że znasz klucz mentalny do zakodowanych plików? Tak. [Dane]. Świeżo z czaszki RobbiegoStrachana masz dość czasu żeby zatrzeć to niebezpieczne draństwo i zastąpić je bzdurami nikt nigdy niczego nie będzie podejrzewać. Doskonale... Myślisz że krondacki Ewaluator zidentyfikował już zabójcę jako Hydrę? Jestem pewna że to ten sam który przesłuchiwał Marca kiedy dołożyłam staremu BrettowiMcAlisterowi dawnodawnotemu rozpoznał 7 czakr z popiołu na każdym ciele a ta cholerna DorotheaMacdonald też odebrała jakieś niewyraźne obrazy Hydry dzięki postrzeganiu EE powie Krondaku&gliniarzom o domuwSanaigmore znajdą MOJE/nasze DNA i różneresztki w całym tym pieprzonym miejscu wykończona opóźniłam opuszczenie Ziemi żeby skontaktować się z tobą myślałam że już nigdy nie odpowiesz! To rzeczywiście poważna przeszkoda. Ale wcale nie katastrofa. [RefleksjaJ.Dokąd chciałaś się udać? Na Elysium. Założyłeś tam korporację. Zgubię się na zatłoczonej kosmopolitycznej scenie... Myślę, że nie. Mam lepszy pomysł. [Obraz]. Tam? Nie boisz się że... Milcz. Będziesz miała pożyteczną misję do spełnienia na tamtej planecie. Nie możesz jednak odlecieć z kosmoportu Unst. Wsiądź zaraz do wahadłowca lecącego do Anami-o-Shima. Będę czekał tam na ciebie z biletami i zmienię zapis w rejestrach tak że Magistrat nigdy się nie dowie o twoim odlocie z Ziemi. Ze względu na niepowodzenie na Islay zachowasz większą dyskrecję podczas posiłków nawet gdy znajdziesz się z dala od Ziemi. Będziesz zabierała tylko tyle sił witalnych by zachować swoją tożsamość... Cholera! I od tej pory będziesz szybko niszczyła ciała. Żadnej zwłoki i żadnego „świętowania”! Zrozumiano? Tak. Fury tak mi przykro... Nadal mnie kochasz? Oczywiście droga Hydro. To tylko myśl o tym że cię stracę [po tym jak pokrzyżowałaś moje wielkie plany co do Drugiego Imperium!] że stracę kochane maleństwa które stworzyłem z tak wielką miłością tak mnie irytuje. To prawda że nie przewidziałem obecności Krondaku. Zrobiłaś co mogłaś. Wiedz że cię kocham! Wszystko co ja/my miałam/mieliśmy zostało na Sanaigmore... Kiedy dotrzesz na miejsce niczego ci nie zabraknie. Niestety nie mogę teraz na nowo zaprogramować waszych sygnatur mentalnych. To będzie musiało poczekać. Ale nie powinno teraz stwarzać żadnych problemów. Kiedy przybedziesz do kosmoportu Anami-o-Shima przekonasz się że nowe nazwiska [obraz] zostały wprowadzone do najważniejszej bazy danych Państwa Ludzkości. Zajmę się też wszystkimi formalnościami imigracyjnymi. Dostarczę wam nowe karty kredytowe. Przekażę znaczne fundusze na konto nowego banku korporacyjnego. Nie próbujcie się posłużyć starą korporacją. Macie teraz działać pod egidą Lernaeus Limited - dostawcy biochemikaliów - i przeniknąć do rządu planety. Zrobię wszystko co każesz. Tylko... proszęproszę nie zostawiaj mnie znów kompletnie samej. Będziemy się komunikowali zawsze gdy będzie to konieczne. Kiedy przybedziesz do twojego nowego domu wydam ci dalsze instrukcje. Teraz jednak jest wiele spraw które muszę załatwić więc żegnaj. Do widzenia Fury. Do widzenia. Z PAMIĘTNIKÓW ROGATieNA REMILLARDA Byłem przy tym, gdy śmierć dała życie zarówno Fury’emu, jak i istocie zwanej Hydrą. Zdarzyło się to w Wielki Piątek w roku 2040 w miasteczku Berlin w stanie New Hampshire w dniu, w którym Victor Remillard wreszcie umarł. Mój bratanek Denis, najstarszy syn Victora, miał zwyczaj gromadzić tego dnia najbliższą rodzinę pod pretekstem modłów za wyzdrowienie Vika i zbawienie jego duszy. Nigdy przedtem nie uczestniczyłem w tym dorocznym rytuale, uważałem bowiem, że jest daremny i może nawet niebezpieczny; jednakże owego roku żona Denisa Lucille była nieosiągalna, więc ściągnięto mnie dla uzupełnienia zespołu metapsychicznego. Piętnaścioro nas zgromadziło się wokół łoża zbrodniczego geniusza, który mimowolnie przyczynił się do przyśpieszenia Wielkiej Interwencji. Po próbie zamachu na moje życie i życie trzech tysięcy najpotężniejszych ziemskich operantów, został porażony - może przeze mnie, może przez istotę, którą nazywam Duchem Rodziny Remillardów - i zapadł w tajemniczą śpiączkę, która pozbawiła go wszelkich doznań zmysłowych i metapsychicznych oprócz samoświadomości. Ponieważ jego ciało miało charakterystyczny dla Remillardów komplet samoodmładzających genów, pozostało zdrowe niemal przez dwadzieścia siedem lat, które spędził w najstraszliwszym odosobnieniu. Wreszcie wydawało się, że Victor bliski jest śmierci naturalnej. Na tej ostatniej sesji modlitewnej obecna była cała tak zwana Dynastia Remillardów, czyli siódemka dorosłych dzieci Denisa i Lucille z klasy mistrzów wraz z mężami i żonami operantami. Najstarszym był Philip Remillard ze swoją żoną Aurelią Dalembert. Była jedyną z żon Remillardów, która nie nosiła dziecka w łonie. Pozostali Remillardowie to Maurice z żoną Cecilia Ashe; Severin z żoną Maeve O’Neill; Anna Remillard, niezamężna, choć wstąpiła do zakonu jezuitek dopiero kilka lat później; Catherine Remillard (ciężarna) z mężem Brettem McAlisterem; Adrien ze swoją żoną Cheri LosierDrake; i najinteligentniejszy ze wszystkich, Paul Remillard z żoną Teresą Kendall. Kiedy Denis chciał włączyć mnie do „modlitwy”, będącej w istocie metakoncertem, sprzeciwiłem się temu stanowczo. Prawdę mówiąc, ogarnęło mnie śmiertelne przerażenie, nie chciałem mieć nic wspólnego z Vikiem, który był najgorszym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek znałem. Modlić się za niego? Może gdyby mnie do tego namówiono, wykosztowałbym się na dwuszylingową świecę w jakimś miłym, jasno oświetlonym kościele, zakładając, że Jezus wiedział o Viku coś, o czym nie miała pojęcia reszta świata, i chciał mu wybaczyć i zapomnieć. W żadnym jednak wypadku nie zamierzałem uczestniczyć w próbie mentalnego wsparcia tego cholernego łajdaka. Nie mogłem tak łatwo wybaczyć człowiekowi, który usiłował zamienić mnie w podobnego do zombiego pionka, a kiedy mu to się nie udało, gotów był wyssać moje siły witalne jak butelkę Heinekena. Tak więc kiedy Denis spróbował włączyć mnie do tego metakoncertu, po cichu się wyśliznąłem. Ponieważ byłem jego przybranym ojcem, ze wszystkimi dylematami metapsychicznymi rodzica-operanta, nawet jego najsilniejsza koercja nie mogła mnie do niczego zmusić. Mój umysł stał jakby z boku, nie mogąc dostrzec, co się dzieje między Victorem i pozostałymi Remillardami, i chyba dlatego nagle zdałem sobie sprawę, że na scenie pojawił się nowy aktor. Kim jesteś? - zapytałem. Jestem Fury. Skąd się wziąłeś? Właśnie się urodziłem. To było nieuniknione. Czego chcesz? Was wszystkich. Potrzebuję pomocy. Ciebie wezmę na początek. Głupiutki, pełen wad, stary Rogi! Ale przydasz mi się... W jednej sekundzie zrozumiałem, że to jest demon, pożeracz umysłów w jakiś sposób stworzony przez konającego Victora. Nie dostał mnie, ponieważ Duch Rodziny ocalił mój żałosny żywot, mówiąc do Fury’ego, że może to zrobić, ale nie ze mną. We śnie, w wizji, cokolwiek to było, przylgnąłem do gigantycznej podobizny amuletu w postaci kółka na klucze, który nazywam Wielkim Karbunkułem, i wróciłem do rzeczywistości. Wtedy przekonałem się, że Victor już nie żył. Dynastia, Denis i ja byliśmy bezpieczni, podobnie jak maleńki Marc, syn Paula, którego pozostawiono z niańką w sąsiednim pokoju. Ciało Victora poddano kremacji i drugiego dnia Świąt Wielkiej Nocy Denis udał się do portu kosmicznego Anticosti i wręczył ołowianą skrzynkę ze sprasowanymi prochami kapitanowi CSS „Saul Minionman”, który wyruszał na planetę Assawompsett. Zanim statek opuścił Układ Słoneczny, kapitan posłał szczątki Victora na trajektorię prowadzącą do Słońca. Wydawało się, że wszystko jest skończone... aż stworzona przez Fury’ego Hydra pożywiła się po raz pierwszy w roku 2051 i wydawało się, że Vic w jakiś sposób się odrodził. Brett Doyle McAllister, mąż Catherine Remillard, stał się pierwszą ofiarą Hydry. Jego ciało było straszliwie zwęglone, a wzdłuż kręgosłupa i na głowie znaleziono siedem dziwacznych wzorów z popiołu podobnych do skomplikowanych rysunków kwiatów lub kół: były to symbole czakry. W jodze kundalini czakry są centrami subtelnej energii przenikającej ludzkie ciało, połączonymi specjalnymi kanałami. Lecz to, co zrobiono z Brettem, nie miało na celu uzdrowienia za pomocą prany lub innej starożytnej metody leczniczej; był to rodzaj metapsychicznego wampiryzmu, którym posługiwała się przedtem tylko jedna osoba. Victor. W roku 2013 na moich oczach zamordował Shannon O’Connor, której ciało było napiętnowane tak samo jak ciało Bretta. Kilka godzin później nikczemny ojciec Shannon, Kieran O’Connor, został zabity w identyczny sposób, kiedy próbował pokrzyżować plany Victora w noc Wielkiej Interwencji. Tylko garstka ludzi, z których wszyscy byli nonoperantami z wyjątkiem Denisa i mnie, zdała sobie sprawę, że Vic zabił O’Connora i jego córkę, wysysając ich siły życiowe przez czakry. Kiedy Brett McAllister zginął w taki sam sposób, Victor nie żył od jedenastu lat. Hydra, agentka Fury’ego, miała przez jakiś czas pozostać bezimienna; ale następnym posunięciem, które dało się przypisać zabójcy Bretta McAllistera, był zamach na życie Margaret Strayhorn, żony słynnego metapsychicznego naukowca i polityka Davy’ego MacGregora. Została zaatakowana jeszcze w tym samym roku, na przyjęciu w domu Toma Cętkowanej Sowy, prezesa Dartmouth College. Margaret przeżyła zamach, ale wypalona na jej głowie pojedyncza czakra wskazywała na związek zamachowca z zabójcą Bretta. Dwa miesiące później Margaret Strayhorn zniknęła ze swego mieszkania na Planecie Konsylium Galaktycznego, która jest centrum administracyjnym konfederacji, najprawdodpodobniej popełniając samobójstwo. Tylko jeden ślad wskazywał, że było to morderstwo: telepatyczny okrzyk „Pięć!”, który jej mąż przechwycił w chwili jej śmierci. Davy MacGregor był przekonany, że ten, kto zaatakował Margaret wcześniej, zdołał wreszcie ją zabić i całkowicie zniszczyć jej ciało. Pozornie nie istniały żadne zrozumiałe motywy, którymi miałby kierować się morderca lub mordercy. Jednakże Brett McAllister zdołał przekonać swoją żonę Catherine Remillard, by odrzuciła nominację do Konsylium Galaktycznego na krótko, zanim sam został zabity, i rodzina Remillardów poczuła się bardzo zawiedziona. Po śmierci Bretta Cat zaakceptowała nominację. Fakt ten, wraz z innymi podejrzanymi okolicznościami, sprawił, że Magistrat Galaktyczny uznał, iż to jakiś zbrodniczo ambitny Remillard mógł zamordować małżonka Cat. Zespół śledczy Krondaku-Simbiari poddał intensywnemu sondażowi mózgi całej Dynastii, a także trzynastoletniego Marca. Wydawało się, że rodzina Remillardów została oczyszczona z zarzutów; ale egzotyczni urzędnicy zaczęli już podejrzewać, że siedmioro dorosłych dzieci Denisa Remillarda oraz Marc - a może i inni potężni ludzcy metaoperanci - potrafią osłonić swoje myśli przed zwyczajnym koercyjno-redaktywnym przesłuchaniem, którym posługiwał się Magistrat. W tamtym czasie Państwo Ludzkości znajdowało się w okresie próbnym i jeszcze nie otrzymało pełnego członkostwa w Imperium Galaktycznym. Podejrzenie, że Ziemianie mogą obejść system sądowniczy Imperium - oraz możliwość, że najsłynniejsza i najpotężniejsza metapsychiczna ludzka rodzina może kryć mentalnego Drakulę - wystarczyło, by niektórzy z egzotycznych członków Konsylium zażądali cofnięcia Wielkiej Interwencji i objęcia kwarantanną całej ludzkości, łącznie ze stałym zakazem lotów międzygwiezdnych. Sama propozycja zezwolenia nam na przyłączenie się do Imperium Galaktycznego już na samym początku spotkała się z ostrym sprzeciwem. Uważano nas, Ziemian, za niedojrzałych mentalnie barbarzyńców i tylko połączone weto potężnych rybnickich Nadzorców nie dopuściło do pominięcia naszego świata. Awantura wokół Fury-Hydry znów przypomniała stare zastrzeżenia i Lylmicy jeszcze raz uratowali naszą skórę. Nalegali, żeby przyjmowanie ludzkości do Imperium Galaktycznego postępowało według wcześniej ustalonego planu. Co więcej, oświadczyli, że nie można wystąpić przeciwko Remillardom, jeśli nie będzie niezbitych dowodów ich przestępczej działalności. Znaleziono tylko jeden możliwy motyw zabójstwa Margaret Strayhorn, jeszcze bardziej wątpliwy niż ten, który przypisano mordercy Bretta, ale oba wskazywały na Dynastię Remillardów. Mąż Margaret, Davy MacGregor, był jedynym poważnym przeciwnikiem Paula Remillarda w walce wyborczej o stanowisko Pierwszego Magnata Państwa Ludzkości. Davy był wdowcem od trzydziestu lat i dopiero niedawno przyszedł do siebie po utracie pierwszej żony. Właśnie dowiedział się, że jego ukochana druga małżonka jest w ciąży. Jej śmierć mogła go doprowadzić do załamania nerwowego i wycofania kandydatury, pozostawiając pole Paulowi. Davy jednak nie poddał się i przysiągł, że znajdzie mordercę. MacGregor przegrał wybory niewielką mniej szością głosów i Paul został Pierwszym Magnatem, ale Davy’ego mianowano Kierownikiem Planetarnym Ziemi. Wykorzystał on swoje stanowisko do wznowienia śledztwa w sprawie Dynastii Remillardów. Zyskał wiele obciążających dowodów, kiedy poddał mnie wyjątkowo silnej koercji. Musiałem mu opowiedzieć o moim pierwszym spotkaniu w roku 2040 z potworem zwanym Fury. Wyjawiłem mu, że ta sama zła istota zjawiła się przy narodzinach Jona Remillarda dwanaście lat później, najwidoczniej zamierzając pożreć wspaniały nowo narodzony umysł, ale w jakiś sposób jej w tym przeszkodziłem. Opowiedziałem też, że pięciu innych metapsychików - włącznie z Adrienne, najstarszą córką Adriana Remillarda - tajemniczo zniknęło tego samego lata w najbliższym sąsiedztwie rodzinnego domu wypoczynkowego na wybrzeżu Atlantyku. Maleńki Jack w jakiś metafizyczny sposób był świadkiem zamordowania tej dziewczyny i widział siedem czakr na jej spalonym ciele. Naiwny malec, nie zdając sobie sprawy z tego, co zobaczył, opisał zabójców Addie swemu bratu Marcowi jako „Hydrę” kontrolowaną przez „Fury’ego”. Ti-Jean - jak go nazywałem - nie zdołał jednak dokładniej zidentyfikować złoczyńców i nigdy nie znaleziono szczątków tej biednej dziewczyny. Paul Remillard wywnioskował teraz, że ostatnia myśl konającej Margaret Strayhorn, „Pięć”, odnosiła się do liczby umysłów, które połączyły się w tym zgubnym metakoncercie, by utworzyć Hydrę; uważał wszakże za niemożliwe, by pięciu członków Dynastii Remillardów - sześciu włącznie z Furym - było mordercami opętanymi przez demoniczny umysł Victora. Paul czuł się rozdarty między pragnieniem wymierzenia sprawiedliwości a lękiem, że Państwo Ludzkości może zostać usunięte z Imperium Galaktycznego, ponieważ członkowie jego rodziny, najpotężniejsze ludzkie umysły w całej Galaktyce, mogli być szalonymi zbrodniarzami. Wyznałem Davy’emu MacGregorowi, że Paul pozwolił w końcu zwalić śmierć Addie na rekiny, tak jak wcześniejsze zniknięcie czterech operantów. Nie było żadnego przekonującego dowodu, że przerażająca wizja małego Jacka mogła być czymś więcej niż dziecinną fantazją, że istoty zwane Fury i Hydra w ogóle istniały. A jednak w głębi serca Paul był przekonany, iż Fury i Hydra są prawdziwe - i w jakiś sposób silnie związane z Dynastią Remillardów. Moje zeznania, choć złożone pod przymusem, dostarczyły Kierownikowi MacGregorowi legalnych podstaw do nowego przesłuchania Remillardów, tym razem przy użyciu niedawno wynalezionej na Uniwersytecie Cambridge mechanicznej sondy mentalnej, przerażającego urządzenia, któremu hiszpańska Inkwizycja przyznałaby pięć gwiazdek w kategorii bólu. Miało wyjawić całą prawdę, kiedy badanym zadawano pytania, na które mogli odpowiedzieć tylko jednym słowem, tak lub nie. Wszyscy męscy członkowie rodu i ich żony zostali podłączeni do tej maszyny i odpowiedzieli na następujące pytania: 1. Czy jesteś istotą zwaną Fury? 2. Czy wiesz, kim jest Fury? 3. Czy jesteś istotą zwaną Hydrą, albo jej częścią? 4. Czy wiesz, kim jest Hydra? 5. Czy wiesz, kto (lub co) zabił (o) Bretta McAllistera? 6. Czy wiesz, kto (lub co) zabił(o) Margaret Strayhorn? 7. Czy wiesz, kto (lub co) zabił(o) Adrienne Remillard? 8. Czy wiesz, kto (lub co) zabił (o) czterech operantów, którzy zniknęli w pobliżu wybrzeża morskiego w New Hampshire? 9. Czy wiesz na pewno, że Victor Remillard żyje? 10. Czy podejrzewasz, że dokonane przez Fury-Hydrę morderstwa McAllistera, Margaret Strayhorn, Adrienne Remillard i innych związane są w jakiś sposób z rodziną Remillardów? Wszyscy odpowiedzieli „nie” na pierwsze dziewięć pytań i maszyna potwierdziła, że mówią prawdę. Wszystkie żony młodych Remillardów odparły „nie” na dziesiąte pytanie i powiedziały prawdę. Lucille Cartier powiedziałe „nie” na dziesiąte pytanie i skłamała. Denis Remillard i jego siedmioro dorosłych dzieci oraz młody Marc odpowiedzieli „tak” na dziesiąte pytanie i powiedzieli prawdę. Davy MacGregor poprosił Lylmickich Nadzorców, by rozstrzygnęli, czy rezultaty tego przesłuchania dają mu podstawę do kontynuowania śledztwa przeciwko Dynastii Remillardów. Lylmicy orzekli, że nie. Ponieważ na życzenie Kierownika Planetarnego Ziemi przesłuchanie przeprowadzono w tajemnicy, żadne informacje o nim nie przedostały się ani do mediów, ani do Ludzkiego Magistratu. Magistrat Galaktyczny w Konsylium Orbitalnym zachował jednak dossier i fakt istnienia Fury’ego i Hydry stał się najgorzej strzeżonym sekretem wśród wpływowych metaoperantów w Państwie Ludzkości - włącznie z utajnioną wtedy grupą Magnatów z Konsylium Galaktycznego i innych szanowanych metapsychików, którzy mieli stać się organizatorami Rebelii Metapsychicznej w roku 2084. Rebelianci jako pierwsi zaczęli snuć spekulacje, że kontrolujący Hydrę Fury to jakiś Remillard cierpiący na psychozę rozszczepienną, której mógł dać początek kontakt mentalny z konającym Victorem. Jej lub jego „normalna” osobowość nie miałaby pojęcia, że istnieje w niej lub nim zboczony aspekt Fury’ego. W takim wypadku Fury nigdy nie zostanie zdemaskowany w wyniku konwencjonalnego przesłuchania mentalnego. Tylko sondowanie podświadomości - niezbezpieczna i często nieprzekonująca procedura, w której uczestniczyli Wielcy Mistrzowie metapsychiczni - umożliwiłoby odnalezienie tego potwora. Ale nie było nadziei, by Remillardowie zgodzili się poddać kolejnemu sondażowi mentalnemu. Fury nie kierował następnym atakiem Hydry, spowodowała go zazdrość zżerająca tę niesamowitą istotę. Już wcześniej Hydra podejrzewała, że Fury szuka sposobów na włączenie potężnego umysłu małego Marca Remillarda do swego tajemniczego wielkiego planu. Hydra postanowiła pozbyć się rywala, zabijając Marca, wbrew rozkazom Fury. Spaprała tę robotę, ale ponowiła próbę w roku 2054, kiedy Marc miał zaledwie szesnaście lat. Marc znowu przeżył... ale tym razem umarł jeden ze składników umysłu Hydry. Głupota Hydry doprowadziła Fury’ego do strasznej wściekłości; musiał odtąd rozciągnąć ścisłą kontrolę nad jej poczynaniami. Wydarzenia zbliżały się do punktu kulminacyjnego. Początkowo tylko Marc, Ti-Jean i ja wiedzieliśmy, dlaczego Gordon McAllister, czternastoletni syn Catherine Remillard i jej nieżyjącego męża Bretta, próbował zamordować swego kuzyna Marca. Ale chłopcy i ja mylnie uważaliśmy, że tylko Gordon był Hydrą. Fury postanowił, że my trzej musimy umrzeć, by żyjące jeszcze komponenty Hydry i sam potwór nie zostali zdemaskowani. Mnie zamierzał wyeliminować pierwszego. Ocalałem jednak, a na dodatek odkryłem, że pozostałe głowy Hydry to czworo innych dzieci z Dynastii Remillardów: Celinę Remillard, córka Maurice’a; Quentin Remillard, syn Severina; Parnell Remillard, syn Adriena; i Madeleine Remillard, córka Paula i młodsza siostra Marca. Wszyscy mieli po czternaście lat. Później doszliśmy do wniosku, że Hydry-dzieci były w łonach matek, kiedy modliły się one przy łożu śmierci Victora w roku 2040. W jakiś sposób najgorsza czarna owca z naszej rodziny zdołała skusić te inteligentne, cenne płody i przeciągnąć je na stronę Fury’ego, swego następcy. Umknąwszy atakowi Hydry (a pomógł mi w tym pewien przyjaciel), rzuciłem się na pomoc Marcowi, by razem ratować Jacka, który przebywał wówczas w szpitalu akademii medycznej Dartmouth umierając, jak wierzyliśmy, na raka. Jednakże Fury nas wyprzedził i podpalił pokój Jacka. Cudowne ocalenie tego dziecka opisałem w poprzednim tomie moich pamiętników. Czwórka nastolatków-komponentów Hydry zniknęła, ale poprzez swój zuchwały atak na mnie pozostawili po sobie tak wyraźne ślady, jak tygrys-ludożerca. Po ustaleniu tożsamości dzieci-Hydry Kierownik Planetarny Ziemi i Magistrat Galaktyczny przeprowadzili intensywne śledztwo, mając nadzieję zdemaskować Fury’ego. Ponieważ Lylmiccy Nadzorcy nalegali, by nie szkodzić reputacji magnatów z rodu Remillardów aż do uzyskania niezbitych dowodów ich przestępczej działalności, wszystkiego dokonano z najwyższą dyskrecją. Media wiedziały tylko, że atak Gordona McAllistera na Marca był szalonym wybrykiem nastolatka, a ogień w pokoju Jacka - niefortunnym przypadkiem, który miał szczęśliwe zakończenie. Jednakże za zamkniętymi drzwiami wszyscy Remillardowie - włącznie ze mną, ale bez na nowo wcielonego Ti-Jeana, który był za młody, by wytrzymać tak głęboki uraz psychiczny - zostali przesłuchani przez najlepszego sondażystę Imperium Galaktycznego, Ewaluatora Throma’eloo Lęka. Los chciał, że ten sam urzędnik również przesłuchiwał Marca w czasach, kiedy podejrzewano go, że utopił mnie i swóją matkę. Pomimo wysiłków śledczego nie otrzymano nowych danych. Wszyscy okazaliśmy się niewinni jak baranki. Dzieci-Hydra najwidoczniej zniknęły z powierzchni Ziemi - a na żadnym innym świecie konfederacji galaktycznej też ich nie znaleziono. Znaczyło to, że nie żyją... albo że dzięki jakiemuś mistrzowskiemu manewrowi Fury zdołał zmienić ich sygnaturę mentalną - unikalny wzór fal mózgowych rejestrowany przy narodzinach każdego dziecka-operanta - swoich czterech sług. Podczas śledztwa wyszło na jaw, że komponenty Hydry rzeczywiście przebywały w pobliżu zamordowanej osoby oznaczonej czakrąi podczas nieudanych zamachów na życie ofiar. Jednakże we wszystkich tych wypadkach nie można było stwierdzić obecności żadnego dorosłego Remillarda na miejscu zbrodni. Dlatego nie zdołano zidentyfikować Fury’ego. Remillardowie nie udowodnili jednak, że są niewinni, jeśli potwór rzeczywiście był członkiem ich rodziny cierpiącym na psychozę rozszczepienną. Wreszcie Davy MacGregor i Magistrat Galaktyczny musieli umorzyć śledztwo. Hydra i Fury ujawnili się dopiero po ośmiu latach, a i wtedy nie zostaliby zauważeni, gdyby nie Ewaluator Throma’eloo Lek i mała Dorothea Macdonald. Fury dokonał świetnego wyboru, gdy postanowił ukryć Hydrę na Islay w Szkockich Hebrydach. W połowie XXI wieku wyspa ta miała tylko około czterech tysięcy mieszkańców. Z powodu polityki społecznej Imperium Galaktycznego, nakłaniającej najlepszych i najinteligentniejszych ludzi (zwłaszcza tych z metazdolnościami) do zrealizowania w pełni swego potencjału, tylko garstce metapsychików, kalekich i nieprzejednanych, pozwolono żyć na tej dalekiej wyspie. Wszyscy, którzy mogliby zagrozić bezpieczeństwu Hydry, zmarli „z przyczyn naturalnych” wkrótce po tym, jak poczwórna istota zamieszkała na Islay. Istniała oczywiście możliwość, że normalni ludzie spłodzą dzieci-operantów, ponieważ tak wielu mieszkańców Islay miało celtyckie geny, a ich płodności nie ograniczały żadne licencje. Potomstwo to mogłoby zagrodzić bezpieczeństwu sług potwora. Jednakie i w tym przypadku prawa konfederacji galaktycznej mimo woli trzymały z dala od wyspy operantów, którzy byliby w stanie wykryć Hydrę. Ponieważ na Islay nie było szkoły metapsychicznej, normalni rodzice z dziećmi-operantami musieli albo przenieść się na kontynent, albo oddać dzieci na wychowanie operantom. Ten szczególny aspekt Statutów Reprodukcyjnych pozostał w kodeksach nawet po osiągnięciu przez Państwo Ludzkości pełnych praw w Imperium Galaktycznym i dobrze przysłużył się Fury’emu. Chociaż co roku tysiące metaturystów zwiedzało malowniczą wyspę, żaden nie został dostatecznie długo, by zauważyć anormalną aurę Hydry. Szczegóły życia Hydry na wyspie i popełnionych przez nią zbrodni, gdy tam przebywała, powoli wyszły na jaw podczas intensywnego śledztwa po śmierci Violi Strachan, Roberta Strachana i Rowan Grant. Magistrat Galaktyczny zdołał określić na podstawie resztek DNA i dowodów pośrednich, że po ucieczce z New Hampshire czwórka morderców ukrywała się na farmie Sanaigmore. Ten kwartet młodych zbrodniarzy oficjalnie zamieszkał na Islay w połowie roku 2054, choć możliwe, że przebywali na opuszczonej farmie już parę miesięcy wcześniej. Niejaki Frederick Urquhart Ramsay Young nabył Sanaigmore dla Eumenides Corporation z Elizjum. Ten mężczyzna o nijakiej powierzchowności przedstawił się lokalnym władzom jako bogaty międzygwiezdny przedsiębiorca importer-eksporter. Wkrótce potem okazało się, że obywatel Young był diabelnie bogaty. Zamówił bowiem całkowitą renowację odizolowanego od świata domku, zamieniając go w piękną wiejską rezydencję ze wszystkimi modnymi bajerami, a nawet czymś więcej, mianowicie niezależnym generatorem elektryczności i łączem satelitarnym. Młodzi ludzie, którzy przybrali imiona Celii i Magdali Macdonald oraz Johna i Arthura Quentinow, podawali się za dwie pary bliźniaków nonoperantów, cierpiących na niezbyt groźne choroby mentalne i fizyczne. Byli wychowankami wspomnianego F. U. R. Younga, ich wuja Freda. Opiekowali się nimi gubernantka-terapeutka Philippa Ogilvie (również o trudnym do zapamiętania wyglądzie) oraz para miejscowych milczków, Rod i Judith Campbell, którzy służyli jako kucharka-sprzątaczka i „złota rączka” do wszystkiego aż do ich „przypadkowej” śmierci w wypadku samochodowym pięć lat później. Żaden kupiec, dostawca, robotnik, mechanik, lokalny urzędnik ani inny obywatel Islay nigdy nie zobaczył wuja Freda razem z panią Ogilvie. Nie znaleziono też żadnych fotografii, podobizn, odcisków palców, mózgowych ID lub materiału genetycznego. Wszystkie znane szczegóły ich pochodzenia, włącznie z nazwiskami, okazały się fałszywe. Wprawdzie kilkudziesięciu świadków twierdziło, że ich widziało i że kontaktowało się z nimi podczas różnych zakupów, ale nikt nie był w stanie nawet w przybliżeniu opisać ich wyglądu. Wydawało się, że są szarymi duchami, o których natychmiast się zapomina, duchami, które pojawiały się w świetle dnia, kupowały, co im było potrzeba a potem znikały w nicości, z której się wyłoniły. Śledczy z ramienia Magistratu Galaktycznego snuli przypuszczenia, że Fury mógł grać obie role posługując się „dublami”, psychokreatywnymi podobiznami wysyłanymi z daleka, kiedy uważał za stosowne zademonstrować, że czwórka sierot ma dorosłych opiekunów. Z tego, czego ja sam później dowiedziałem się o działaniach Fury’ego, mogę potwierdzić, że fizycznie potwór ten nigdy nie postawił nogi na Islay; ale czy Young i Ogilvie byli żywymi ludźmi, których potem się pozbył, czy jedynie iluzjami, nigdy się nie dowiemy. Frederick Young odwiedzał dzieci bardzo rzadko, gdyż rozległe interesy, jakie prowadził, wymagały drugich podróży na ludzkie kolonie Imperium Galaktycznego. Zdarzało się, że podczas pobytów na Islay zabierał czwórkę nastolatków na kolację do jednej z wytwornych restauracji hotelowych, obsługujących turystów, lub chodził z nimi na spacer na dzikie wrzosowiska na nie zamieszkanej części wyspy. Rodzina ta wymieniała uprzejme powitania z każdym ornitologiem-amatorem, botanikiem czy wędrowcem, którego przypadkiem spotkała. Niekiedy rzeczywiście wychodzili na spacer... a w innych wypadkach, jeżeli warunki im sprzyjały, najwidoczniej zatrzymywali się, by się pożywić. Wuj Fred od czasu do czasu wpadał do jakiegoś pubu w Bowmore, sączył kieliszek najlepszej miejscowej whisky, trzymając się na uboczu, czasami nawiązywał nieobowiązującą pogawędkę. Nikt nigdy nie podejrzewał, że nie jest tym, za kogo się podaje. Zresztą, nikt chyba za dużo o nim nie myślał - nawet kiedy miejscowi suboperanci zaczęli znikać i pogłoski o Diable z Kilnave znowu zaczęły krążyć po dwustu latach przerwy. Philippa Ogilvie była jeszcze większym odludkiem niż Young, przybywała do Bowmore po zakupy tylko raz na dwa tygodnie i odrzucała wszelkie zaproszenia przyjaźnie nastawionych wyspiarzy, którzy proponowali jej, by zapisała się do miejscowych organizacji politycznych, społecznych lub dobroczynnych. Każda wścibska osoba, dostatecznie odważna, by zapukać do drzwi domu w Sanaigmore, stawiała czoło jednemu z ponurych Campbellów, który oświadczał, że „panienka Pippa właśnie uczy młodych ludzi” i w żadnym wypadku nie wolno im przeszkadzać. Przez pierwsze dwa lata pobytu na Islay dzieci-Hydry uczyli w domu prywatni nauczyciele, z których każdy miał nieskazitelne listy polecające. Jeden z budynków farmy został zamieniony w bogato wyposażoną szkołę, włącznie z laboratorium i pracownią. Piękna sala gimnastyczna, pokój do gry, boisko do koszykówki i podgrzewany basen pływacki umieszczono w murach starej stajni. Nauczyciele, którzy wszyscy byli nonoperantami, w większości pochodzili z Brytanii i otrzymywali niezwykle wysokie pensje za pobyt na odludnych Hebrydach. Przyjeżdżali na farmę codziennie, pracowali z czwórką młodych ludzi, a po lekcjach wracali do wynajętych mieszkań w Bridgend, Bowmore lub w innych wioskach położonych na południowym wybrzeżu Islay. Rzadko widywali paniaOgilvie i prawie nigdy wuja Freda - właściwie tylko wtedy, gdy ich zatrudniano lub zwalniano. Nauczyciele nigdy nie przypuszczali, że ich niezwykli uczniowie sąmetapsychicznymi operantami o wyjątkowo potężnych zdolnościach koercyjnych i redaktywnych. Ci, którzy byli wrażliwsi psychicznie, wyczuwali atmosferę napięcia seksualnego panującą wśród ich wychowanków. Niektórzy nawet beznadziejnie zakochali się w którymś z podopiecznych - ale bez wzajemności. Dzieci-Hydry nie szukały przypadkowych romansów ze swoimi nauczycielami czy z tymi mieszkańcami Islay, którzy przeżyli, by o tym opowiedzieć, właściwie wcale nie obcowali też z wyspiarzami, chyba że bardzo przelotnie. Kiedy wychowankowie „wuja Freda” skończyli szesnaście lat, jako dorośli mogli zaprzestać nauki w domu. Zajęli się wtedy zdobywaniem wyższego wykształcenia niezależnie od siebie, w czterech różnych instytucjach za pośrednictwem satelity, nigdy nie opuszczając wyspiarskiego wygnania. Zeznania byłych nauczycieli przed urzędnikami Magistratu Galaktycznego nie wniosły żadnych nowych informacji o tajemniczej guwernantce lub równie enigmatycznym opiekunie dzieci, dostarczyły jednak danych o rozwoju charakterów samych Hydr. Magdala MacKendal (Madeleine Remillard, trzecie dziecko Paula i Teresy i młodsza siostra Marca) była najinteligentniejsza z całej czwórki i tylko ją poznałem lepiej przed wygnaniem na Islay. Trzeba wiedzieć, że potomstwo Dynastii liczyło razem czterdzieści osób i na zjazdach rodzinnych łączyło się w bezpostaciowy tłum o tęczowych aurach. Pamiętam Maddyjako wyrachowaną małą dziewczynkę - śliczne maleństwo - która taktownie słuchała Marca i swojej władczej starszej siostry Marie, była jednak nieuprzejma i nawet okrutna dla swego brata Luca, o rok od niej młodszego, nieśmiałego i chorowitego dziecka. Kiedy urodził się mały Jack, Maddy okazała niezwykłe zainteresowanie nowym krewnym i spędzała z nim dużo czasu, wkradając się w jego łaski. Wydaje mi się teraz, że prawdopodobnie usiłowała przeciągnąć go na stronę Fury’ego - był to jednak zbędny wysiłek i potwór go zaniechał, kiedy okazało się, że Ti-Jean ma raka. Ze swoimi czarnymi jak heban włosami, władczymi niebieskimi oczami i bladą, doskonale piękną cerą, Madeleine Remillard wyrosła na prawdziwą piękność wedle wszystkich standardów. Jeden z jej nauczycieli - który nie miał pojęcia, że powinien dziękować losowi za to, iż uszedł z życiem - nazwał ją tak daleką i zimną jak zorza polarna; jednocześnie jednak przypominała mu drzemiący wulkan. Później, studiując jako eksternistka, ukończyła summa cum laude Uniwersytet Harvarda i zdobyła wysoki stopień naukowy z prawa Imperium Galaktycznego. Johna Quentina (Quint Remillard, najmłodszy syn Severina z jego trzeciej żony Maeve O’Neill) jego nauczyciele scharakteryzowali jako amoralnego gogusia z jasnymi lokami i żarłocznymi oczami. Chociaż Quint nie był tak utalentowany, jak jego kuzynka Maddy, łatwo otrzymał stopnie naukowe z psychofizyki i filozofii na Uniwersytecie Cambridge. Również studiował jako ekstern. Celię MacKendal (Celinę, czwarte dziecko Maurice’a Remillarda i pierwsze Cecilii Ashe) wszyscy nauczyciele uważali za psychicznie niezrównoważoną, choć była śliczna i pełna wdzięku jak porcelanowa figurka, z włosami barwy miodu i miespokojnymi, turkusowymi oczami. Jej zachowanie było sztuczne, prawie nieśmiałe i nauczyciele twierdzili, że cierpiała na szybkie zmiany nastroju, zaniki pamięci i inne dowody braku równowagi psychicznej. Zszokowany wychowawca znalazł jąkiedyś nagana przylegającej do farmy łące w chwili, gdy właśnie zaspokajała swoje sadomasochistyczne popędy z jakąś niewidzialną istotą. Wychowawcę pośpiesznie zwolniono, ale otrzymał na pocieszenie sporą sumkę, dlatego milczał aż do śledztwa prowadzonego przez Magistrat Galaktyczny. Celia uczyła się miernie, interesowała się tylko metapsychologią, później jednak, pobierając nauki za pośrednictwem satelity, otrzymała dyplom bakałarza z College Stanford w Kalifornii. Arthur Quentin (Parnell, syn Adriena Remillarda i wspólnik morderstwa Adrienne, swojej starszej siostry) był najwyraźniej najmniej inteligentny z całej Hydry. Nauczyciele scharakteryzowali go otwarcie jako chuligana i ledwie uzyskał dyplom nanoinżyniera na Politechnice w Tiranie. W dzieciństwie był wysoki, barczysty i miał ciemne włosy jak jego kuzyn Marc. Jednakże Marc poruszał się z wdziękiem, natomiast Parnell był niezdarny i ociężały. Kiedy Dorothee po latach pokazała mi wywołany z pamięci obraz, przypomniał mi klasyczny stereotyp kanadyjskiego kibica, który bije się z sierżantem Prestonem z Królewskiej Konnej w kulminacyjnym punkcie widowiska telewizyjnego. W metakoncercie Hydry dostarczał mentalnych muskułów, nie inteligencji; był nienasyconym pożeraczem sił witalnych i wyznaczonym partnerem Celinę w jej szaleńczych wybrykach seksualnych. Kiedy Hydry miały około osiemnastu lat, ich guwernantkę widywano w mieście coraz rzadziej. Młodzi ludzie sami zaczęli robić zakupy i załatwiać wszystkie sprawy dla domu. Campbellowie zginęli w następnym roku i nikogo nie przyjęto na ich miejsce. Wkrótce potem, jak się dowiedziano, pani Ogilvie odjechała, by objąć następną posadę. Wuj Fred również pojawiał się wciąż rzadziej i rzadziej, aż w roku 2059 w „Islay Guardian” pojawiła się krótka notatka: biznesmen-wędrowiec Frederick U. R. Young z Farmy Sanaigmore i Erinys House z Elizjum zginął w pożarze hotelu na „rosyjskiej” planecie Czarnoziem, pozostawiając cały swój majątek czwórce wychowanków. Oczekiwano, że osieroceni młodzi ludzie sprzedadzą dom i opuszczą wyspę. Jednak ku zaskoczeniu wszystkich pozostali i nadal trzymali się na uboczu. Tak samo jak Diabeł z Kilnave. Magistrat w końcu doliczył się dwudziestu dziewięciu ofiar Hydry na Islay, czyli trzech lub czterech na rok, poczynając do przybycia młodych Remillardów na wyspę. Nie czynili różnicy. Wiek i płeć ofiar nie były dla nich ważne; miały one jednak tylko jedną wspólną cechę: wszystkie były suboperantami, osobami urodzonymi z silnymi, lecz ukrytymi metazdolnościami. Większość z nich zniknęła bez śladu. Tylko w trzech najwcześniejszych przypadkach znaleziono wypaloną ziemię lub skały wraz z cząsteczkami DNA i skrawkami spalonej odzieży należącej do zaginionych osób. W tych okolicznościach legenda o Diable z Kilnave odżyła na nowo. Rozbawione Hydry postanowiły jąumocnić i od czasu do czasu dzieci lub dorośli o bujnej wyobraźni widywali przelotnie dziwaczną, karłowatą postać kryjącą się na odludziu. Lokalna policja uznała te wizje Diabła z Kilnave za brednie i banialuki. Ale pomimo ich największych wysiłków zniknięcia pozostały nie wyjaśnione do dnia, gdy śmierć trojga naukowców z Edynburga sprowadziła na wyspę nalepszych speców Magistratu Galaktycznego i Pierwszego Magnata Państwa Ludzkości. Jednakże podejrzani o to zabójstwo nie zostali ani wtedy, ani później zidentyfikowani publicznie jako Remillardowie. Znowu Lylmiccy Nadzorcy zatroszczyli się o reputację Paula i innych dystyngowanych członków Pierwszej Metapsychicznej Rodziny Ludzkości. Moje pamiętniki jako pierwsze ujawniają całą prawdę. Profesor Masha MagGregory-Gawrys po śmierci członków jej rodziny przeszła obowiązkowy sondaż mózgu i równie dobrowolnie poddała się badaniu przeprowadzonemu przez maszynę wynalezioną na Uniwersytecie Cambridge. Głównym celem badających ją przedstawicieli władz było ustalenie, czy Hydra kierowała się jakimś ważnym motywem, uśmiercając trójkę badaczy, czy też było to przypadkowe zabójstwo, tak jak nieszczęsnych suboperantów z Islay, którzy zginęli przed nimi. Wszystko w umyśle Mashy wskazywało, iż potrójne morderstwo nie było przypadkowe. Według niej zabici naukowcy zajmowali się bezpieczeństwem operatorów CE i doszli do wniosku, że jest to bardzo ryzykowna praca. Natomiast po zbadaniu ich zakodowanych plików na Uniwersytecie w Edynburgu okazało się, że uznali, iż osoby posługujące się wysoko zaawansowanymi maszynami cerebro-energetycznymi narażały się tylko na względne, możliwe do zaakceptowania ryzyko, w takim samym stopniu jak ksenoplanetolodzy czy strażacy miejscy. Paula Remillarda zaniepokoiła ta sprzeczność. Ale Masha niedawno przeszła kurację odmładzającą, a wiadomo, że sześciomiesięczny pobyt w zbiorniku regeneracyjnym narusza równowagę nawet w mózgu Wielkiej Mistrzyni czy Mistrza. Profesor Masha sama z czasem doszła do wniosku, że rzeczywiście mogła się mylić w sprawie rezultatów badań zabitych uczonych. Jednakże Paul Remillard dość długo się niepokoił przedmiotem badań trójki z Edynburga, choć nic o tym nie powiedział Throma’eloo Lekowi ani innym urzędnikom Magistratu Galaktycznego. Paul osobiście, bardzo łagodnie przesłuchał małego Kennetha Macdonalda, ale chłopiec nie wniósł nic ważnego do sprawy. Potwierdził tylko informacje o tym, że jego siostra przez cały czas wycieczki miała bardzo złe przeczucia, a także niezwykłą pewność, że to Farma Sanaigmore stanowiła ich źródło. Po śmierci najbliższych Dorothee była w szoku ale, w przeciwieństwie do swojego brata, jeszcze nie płakała i nie utraciła kontroli nad swymi emocjami. Śledczy zrozumieli, że będą musieli postępować z nią bardzo ostrożnie, gdyż inaczej się załamie. Dziewczynka chętnie odpowiedziała na ich wszystkie pytania i nawet współpracowała z policyjnym artystą komputerowym, by umożliwić stworzenie portretów pamięciowych podejrzanej pary, która rozmawiała z nią na promie i zapoznała jaz legendąo Diable z Kilnave. (W pozostawionej przez nich książce-płytce nie znaleziono żadnych wskazówek). Opisała też swój sen o śmierci krewnych i pomogła artyście w wykonaniu podobizn trzeciego i czwartego składnika Hydry. Zarówno Paul, jak i Throma’eloo Lek byli przekonani, że Dorothee nie śniła o morderstwie, lecz doświadczyła rzadkiego przypadku symbolicznej eksterioryzacji, którą wywołał metakoercyjny impuls wysłany przez jej matkę lub inne ofiary. Władze bardzo chciały dokładnie przeszukać pamięć dziewczynki nie tylko po to, by znaleźć dalsze dane o aurach Medeleine i Quentina, które pomogłyby w poszukiwaniach, lecz także zyskać inne informacje o mordercach, które zapomniała lub zepchnęła do podświadomości. Paul bardzo ostrożnie wyjaśnił Dorothee, jak ważne jest wysondowanie jej umysłu. Powiedział, że dadzą jej środek nasenny, który sprawi, że stanie się śpiąca i spokojna. Po zakończeniu procedury nie będzie pamiętała żadnego dyskomfortu. - Czy ten środek będzie działać jak lekarstwo, które terapeuci kryptooperantów dają pacjentom, by się dostać do ich umysłów? - zapytała dziewczynka. Kiedy Paul przyznał, że tak jest, Dorothee zareagowała niezwykle gwałtownie, odmawiając kategorycznie zgody na zabieg. Żadne prośby Pierwszego Magnata, Ewaluatora Krondaku ani profesor Mashy nie zmieniły jej decyzjii. - Tamci lekarze używali takiego lekarstwa, kiedy próbowali wtargnąć do mojego umysłu - powiedziała. - Bardzo mnie bolało i miałam straszne nudności. - Ale to jest inne lekarstwo. - Paul próbował ją uspokoić. - Obiecuję, że tym razem nie będzie bolało. - Nie! - Dziewczynka była nieugięta. - Powiedziałam wam wszystko, co wiem. - A potem, okazując niewiarygodne jak na tak małe dziecko poczucie godności osobistej, oświadczyła, że jej umysł należy do niej i że nikomu nie pozwoli do niego przeniknąć... „z wyjątkiem Anioła”. To zdumiewające uzasadnienie jej odmowy wywołało niemałe zamieszanie. Ewaluator Throma’eloo, nie znający religijnych fantazji ludzkich dzieci, obawiał się, że ten niebiański strażnik może być jakąś cząstką samego Fury’ego. Paul jednak szybko przypomniał swemu kosmicznemu koledze, że żaden dorosły operant nie może zapanować nad umysłem dziecka kryptooperanta, nawet nad podświadomością, nie zmieniając jego aury bioenergetycznej. Prosty test wykazał, że biopole Dorothee, choć niezwykle skomplikowane jak na nonoperanta i zdeformowane niewypowiedzianą rozpaczą, mieści się w normalnych parametrach. Dziewczynka nie była służką Fury’ego. Uznano też, że dla śledztwa nie ma znaczenia, czy prawdziwy anioł rzeczywiście rezyduje w umyśle Dorothće, choć Throma’eloo zaintrygowała taka możliwość. Natomiast Paula opanowała zimna wściekłość. Nie można pozwolić, żeby uparta pięcioletnia dziewczynka utrudniała śledztwo Magistratowi Galaktycznemu - zwłaszcza w sprawie tak blisko związanej z Rodziną Remillardów. A jednak Dorothee zaskoczyła Pierwszego Magnata, oświadczając spokojnie: - Nie może pan wysondować mojego umysłu, jeśli się na to nie zgodzę. Takie jest prawo. I tak rzeczywiście brzmiał odpowiedni zapis, a jedyną możliwością obejścia go było uzyskanie pozwolenia prawnego opiekuna lub opiekunki dziecka. Profesor Masha MacGregor-Gawrys chętnie by się zgodziła, ale wedle prawa Imperium Galaktycznego nie ona była najbliższą krewną Dorothee. Był nim Ian Macdonald. Paul polecił przywieźć ze Szkocji kontynentalnej komunikator podprzestrzenny na mały posterunek policji w Bowmore, gdyż na Islay nie było takich urządzeń. Następnego dnia w obecności Throma’eloo Lęka, profesor Mashy i samej Dorothee, nadał wezwanie na planetę Kaledonia. Kiedy na ekranie pojawiła się twarz lana Macdonalda, dziewczynka krzyknęła cicho. To był mężczyzna ze starej fotografii, którą znalazł jej brat. Wyglądał na starszego i bardziej zatroskanego, ale nadal był przystojny i bardzo silny. Jej tata... Kiedy Paul Remillard powiadomił go o zamordowaniu Violi Strachan, Ian klnąc odwrócił się, bo jego oczy zamgliły się łzami. Potem krzyknął: - Kto to zrobił? Jaki szubrawiec zabił Vi? I czemu, do cholery, to Pierwszy Magnat Państwa Ludzkości mówi mi o tym? - Nie mogę teraz dyskutować z panem na ten temat, obywatelu - w głosie Paula zabrzmiały stalowe nutki. - Ale może pan nam dopomóc w odnalezieniu morderców. Pańska córka przeżyła eksterioryzację w czasie zabójstwa i jej podświadomość może zawierać ważne informacje. Oficjalnie zwracam się do pana, jej prawnego opiekuna, o pozwolenie na przesłuchanie jej za pomocą metod koercyjno-redaktywnych. - Tato, nie pozwól im! - krzyknęła dziewczynka. Przepchnęła się przed Paula, zanim babka zdołała ją powstrzymać, i zwróciła się do obrazu na monitorze. - Nie pozwól im kopać w moim umyśle! To będzie bolało! Boję się! Już powiedziałam im wszystko, co wiem! Ian Macdonald najpierw oniemiał, a potem wpadł we wściekłość. - Do wszystkich diabłów, co ty chcesz zrobić, Remillard? Chcesz podziurawić umysł mojej maleńkiej Donie? Niech cię cholera, przecież ona nawet nie jest operantką! Masz nie lada tupet, prosząc mnie o pozwolenie na torturowanie jej. - Wcale nie. Ostatnie zdobycze medycyny... - Tato, nie! - jęknęła dziewczynka i wybuchnęła płaczem. Masha chwyciła ją za rękę i wyciągnęła z zasięgu skanera komunikatora, ale dziecko nie przestało płakać. - Musimy otrzymać informacje od Dorothei - nie ustępował Paul. - Jej wspomnienia mogą zawierać dane niezbędne dla postępów śledztwa. Ludzie odpowiedziami za zamordowanie pańskiej byłej żony to seryjni zabójcy, którzy uśmiercili już kilkadziesiąt osób. Mogą zagrozić bezpieczeństwu samego Imperium Galaktycznego. Musi pan dać nam pozwolenie na wysondowanie umysłu córki. - Niczego nie muszę, Remillard. Znam swoje prawa i prawa mojego dziecka. Zabraniam ci włamywania się do mózgu Dorrie! Czy to jasne, ty cholerny mentalny sukinsynu? - Całkowicie jasne odparł Paul sucho. Nagle Dorothee wyrwała się babce i z powrotem pobiegła przed monitor. Na jej zapłakanej twarzyczce malowała się ogromna ulga. - Och, dziękuję ci, tato! Czy teraz, po śmierci mamy Kenny i ja możemy zamieszkać z tobą? Bardzo tego chcemy. Ian Macdonald zaniemówił z zaskoczenia. Wściekłość na jego twarzy ustąpiła miejsca zdumieniu. Wahał się długą chwilę, a potem spojrzał ze złościąna Paula i wyszczerzył zęby w triumfującym uśmiechu. - Przylećcie na Kaledonię, Dorrie - powiedział. - Najszybciej jak możecie. Zaraz zarezerwuję bilety dla ciebie i dla Kena. Antropolodzy sądowi, porównując podany przez Dorothee rysopis czterech komponentów Hydry ze wczesnymi zapisami Tir-D Medeleine, Quentina, Celiny i Parnella Remillardów, potwierdzili, że opisała ich dokładnie. Było jednak mało prawdopodobne, by uciekinierzy okazali się na tyle nierozsądni, by się nie maskować, skoro wiedzieli, że sąposzukiwani. Spodziewano się, że cała czwórka całkowicie zmieni swój wygląd - przynajmniej na początku pościgu. Najprawdopodobniej wykorzystajądotego chirurgię plastyczną lub zbiornik regeneracyjny. Ale najłatwiejszą metodą było maskowanie metakreatywne - technika, którą posługiwał się Throma’eloo i inni przedstawiciele jego rasy, kiedy przybierali ludzkie kształty. Po prostu chodziło o utkanie iluzji i każde względnie kompetentne dziecko-operant ze średnimi zdolnościami kreatywnymi mogło tego dokonać... na krótki czas. Długotrwałe utrzymywanie iluzji jest tak bardzo wyczerpujące, że żaden operaiit nie może tego robić w nieskończoność. Pamięciowe zdjęcia, próbki DNA oraz kopie oryginalnych sygnatur mentalnych czterech komponentów Hydry zostaną rozesłane po całym Imperium Galaktycznym w oczekiwaniu dnia, w którym zrzucą one kamuflaż lub popełniąjakieś przestępstwo wymagające oficjalnego śledztwa. Nikt jednak nie łudził się nadzieją, że stanie się to prędko. Policyjne oddziały przeczesywały Islay przez wiele tygodni, szukając za pomocą najnowszej aparatury ciał zaginionych suboperantów. Później archeolodzy mieli piać z zachwytu nad tysiącami kości i innych ludzkich szczątków, od neolitu do współczesności, które poszukiwacze znaleźli i pozostawili nie tknięte in situ po ustaleniu, że nie mają nic wspólnego ze śledztwem. Nie zdołano wszakże zidentyfikować innych ofiar Hydry. Śledczy byli przekonani, że to słudzy Fury’ego zabili zaginionych suboperantów z Islay, pozostawiając tylko zwęglone szczątki, które wrzucili do morza lub do jakiejś głębokiej, ukrytej jaskini niedostępnej dla detekcji geofizycznej lub dalekiego skanowania. Dowód na poparcie tej hipotezy znaleziono dopiero po latach, kiedy dorosła Dorothee spotkała Madeleine, Parnella i Celinę Remillardów po powrocie na wyspę swoich przodków. CONCORD, STOLICA PAŃSTWA LUDZKOŚCI ZIEMIA, 4 CZERWCA 2062 Wieczór był wyjątkowo ciepły jak na początek czerwca w New Hampshire i Paul Remillard zaproponował rodzeństwu, by czekając na ojca, przenieśli się z drinkami na dwór. Kwiaty w dużym ogrodzie różanym za nową rezydencją Pierwszego Magnata już kwitły, napełniając słodkim zapachem nieruchome powietrze, w którym czuć też było woń ściętej trawy. - Nie podoba mi się, że zmutowana trawa nigdy nie rośnie wyżej niż trzy centymetry - powiedział Paul, kiedy jego najstarszy brat Philip wypowiedział się na temat niezwykłego trawnika. - Och, nowoczesną murawę łatwiej jest utrzymać i ogrodnicy krajobrazowi po prostu ją uwielbiają. Aleja uważam, że wygląda jak wielki ręcznik kąpielowy. Kazałem posiać ten dobry, stary gatunek podczas mojej nieobecności, kiedy brałem udział w ostatniej sesji Konsylium Galaktycznego. Teraz wygląda całkiem nieźle. Na pewno będzie tam też rosło kilka mleczy. - Ale jak ją przycinasz? - zapytała Catherine. - Na pewno jest za krótka dla żniwiarek laserowych, których używają farmerzy. - Bratanek Fitcha strzyże ją zmodyfikowaną starodawną kosiarką - kiedy sam tego nie robię. Koszenie trawy to bardzo uspokajające zajęcie. Jeździsz tam i z powrotem, wdychając zapach świeżego siana, a obracające się noże robią wszystko za ciebie. Philip potrząsnął głową z udanym niedowierzaniem. - Ten człowiek nie może być tym samym Pierwszym Magnatem-pracoholikiem, którego wszyscy znamy i kochamy. - W średnim wieku zacząłem być dumny z mojego domu - odparł Paul. - Teraz, kiedy administracja Państwa Ludzkości wreszcie ma za sobą etap ucznia, zamierzam mniej się przemęczać. Nawet nauczyłem się gotować. - Dobry Boże! - jęknął Philip. - Nie wierzę w ani jedno twoje słowo - powiedziała Catherine. Pozostali członkowie Dynastii Remillardów uśmiechnęli się niepewnie. Nikt z nich nie widział Paula od miesięcy i wiedzieli, że nie wezwał ich dzisiejszego wieczoru po to, by podziwiali jego trawnik i kwiaty i ucięli sobie uprzejmą pogawędkę. Paul skończył czterdzieści osiem lat, a kompleks jego indywidualnych, samoodmładzających się genów zaktywizował się, gdy miał trzydzieści kilka. Czas tylko przyprószył siwiznąjego czarne włosy i starannie przystrzyżoną brodę; poza tym wcale się nie postarzał. Nosił ciemne spodnie i białą, rozpinaną piracką koszulę z bufiastymi rękawami. Przez jakiś czas przechadzali siew milczeniu. Tylko Severin i Adrien mieli mgliste pojęcie o powodach zwołania tej narady rodzinnej. W przeciwieństwie do Pierwszego Magnata ściśle ochraniali swoje myśli zasłonami mentalnymi. Na ciemnopurpurowym niebie zaświeciły już pierwsze gwiazdy. Wokół ogrodu rósł las zmutowanych wiązów, orzechowców olejnych i klonów cukrowych, które niezupełnie zasłaniały oświetlone, strzelające ku niebu stratowieże budynków administracyjnych oddalonych o parę klomów na pomoc. Stolica Państwa Ludzkości w Imperium Galaktycznym rozciągała siew dolinie rzeki Merrimack, przylegającej do starego Concordu, czcigodnej stolicy stanu New Hampshire. W ciągu pół wieku od Wielkiej Interwencji ta siedziba ludzkiego rządu bardzo się rozrosła, a ludność Ziemi i planet kolonialnych osiągnęła dziewięć miliardów. Concord już dawno wchłonął pierwotne centrum, ale ten niezbędny wzrost pięknie rozplanowano, gdyż większość nowych biar była ukryta w ogromnym, wykutym w skale podziemnym kompleksie zwanym przez krytyków Mrowiskiem. Niżsi rangą urzędnicy i pracownicy mieszkali w wioskach stanów New Hampshire, Vermont i nawet Maine, podróżując do pracy niezwykle szybką elektryczną koleją podziemną. Tylko najważniejsi biurokraci mieli domy na terenie samego Concordu. Ostatnio przyłączył się do nich Pierwszy Magnat. W roku 2054, kiedy Państwo Ludzkości zostało wreszcie uwolnione spod znienawidzonego Panowania Simbiari i otrzymało pełne obywatelstwo w Imperium Galaktycznym, Paul Remillard przestał udawać, że jego oficjalną ziemską siedzibą jest stary rodzinny dom na South Street, w Hanowerze, New Hampshire, mieście uniwersyteckim, w którym wychował się zarówno on sam, jak i jego dzieci... i gdzie jego niezrównoważona psychicznie żona Teresa Kendall odebrała sobie życie. W niezwykłej, egalitarnej oligarchii Konsylium Galaktycznego w owym czasie nie mogło być czegoś takiego jak oficjalna rezydencja Pierwszego Magnata Ludzkości. Dlatego podczas krótkich wizyt na Ziemi jako pied-a-terre służył Paulowi skromny apartament w Concord. A w enklawie Złotej Bramy na Planecie Konsylium Galaktycznego zajmował równie niepokaźne mieszkanie. W przeciwieństwie do historycznych przywódców narodów Ziemi, Pierwszego Magnata Państwa Ludzkości nie obciążały czasochłonne ceremonie. Jego statutowe obowiązki uznawano za dostatecznie męczące. Pierwsze pięć lat ludzkiej wolności Paul przeżył w szaleńczym tempie. Dla czwórki swoich dzieci na czas, gdy przebywały poza szkołą załatwił opiekę gospodyń i guwernantek, które wszystkie były operantkami, i widywał je bardzo rzadko. Rodzice Paula, Denis Remillard i Lucille Carder, oboje pracujący tylko na pół etatu w Dartmouth College, coraz bardziej niepokoili się, że potomstwo ich genialnego syna wychowuje się bez matki. Wreszcie wydzierżawili swoją elegancką wiejską rezydencję i przenieśli się do starej siedziby na South Street, żeby zastąpić wnukom rodziców. Podczas trwających trzydzieści trzy dni sesji Konsylium Galaktycznego, które odbywały się raz w roku wedle ziemskiej rachuby czasu, Paul często spotykał się z rodzeństwem. Wszyscy jego bracia i siostry byli magnatami zajmującymi wysoką pozycję w samym rządzie Imperium Galaktycznego. Jednakże na czysto towarzyskich spotkaniach rodzinnych gościł rzadko. Niemal każdą wolną chwilę spędzał w towarzystwie kochanki, Laury Tremblay, żony usłużnego hibemiańskiego magnata, Rory’ego Muldowneya. W roku 2059 Laura nagle umarła, i to w niezwykłych okolicznościach. Mniej więcej w tym samym czasie administracja Państwa Ludzkości wreszcie osiągnęła w miarę zadowalający stan równowagi, dając sobie radę bez potrzeby działań nadzwyczajnych lub przeciwdziałania za każdym zakrętem. Pierwszy Magnat przekonał się, że brzemię jego obowiązków stało się lżejsze. Nie musiał już spędzać nie kończących się miesięcy na Planecie Konsylium Galaktycznego, nadzorując pozaparlamentarne sprawy Ludzkiego Konsylium i rozrastających się Dyrektoriatów. Coraz rzadziej zmuszony był latać z jednego świata kolonialnego na drugi, by rozwiązać konflikty lub składać nieoczekiwane wizyty dla załagodzenia jakiejś strasznej gafy popełnionej przez członków jego rasy. W miarę jak zbliżała się Złota Rocznica Wielkiej Interwencji, wydawało się, że ludzcy magnaci - z wyjątkiem swarliwej frakcji rebelianckiej - wreszcie nauczyli się uchwalać ustawy rozsądnie, bez kłótni, z dyplomatyczną zimną krwią. W koloniach system mianowanych przez Imperium Galaktyczne Kierowników Planetarnych w połączeniu z wielopoziomowym wybieralnym, reprezentatywnym rządem utrwalił się do tego stopnia, że specjalne działania Konsylium - i osobista interwencja Paula - rzadko bywały potrzebne. Stosunki Państwa Ludzkości z egzotycznymi rasami były przeważnie kordialne. Simbiari współpracowali teraz z ludźmi w wielu dziedzinach nauki i jednocześnie pogodzili się z faktem, że niewdzięczni byli podopieczni nie doceniają ich wkładu we wspólne dobro. Dobroduszni mali Poltrojanie stali się najbardziej enhrjasrycznymi partnerami handlowymi ludzkości i jej najbliższymi sojusznikami. Romans Gi z ludzką sztuką i rozrywkami trwał nadal, natomiast Ziemianie nauczyli się tolerować afektowane i skandaliczne zachowanie tej rasy. Krondaku jak zawsze byli życzliwi i jak zawsze sceptyczni w sprawie długofalowego ludzkiego potencjału. A mądrzy, efemeryczni Lylmicy pozostali tajemniczy i rzadko można było zastać ich w domu. Dwie sesje wcześniej, zgromadzenie plenarne Konsylium Galaktycznego uznało, że Państwo Ludzkości okrzepło i trzeba pomyśleć o ponownym zdefiniowaniu uprawnień urzędu Pierwszego Ludzkiego Magnata. Należało oczyścić go z autokratycznych i sprawiających kłopoty aspektów, które były niezbędne podczas pierwszych lat aspirantury, i zamienić w prawdziwą prezydenturę. Paul Remillard entuzjastycznie poparł tę decyzję i został ponownie wybrany dużą większością głosów. Potem stwierdził, że nadszedł czas, by wreszcie przenieść się na Ziemię. Miał serdecznie dosyć wynajmowanych mieszkań i czuł, że dostatecznie się napracował, by zasłużyć na prawdziwy dom i normalne życie towarzyskie. Ale gdzie miał zamieszkać? Stara siedziba rodu na South Street w Hanowerze nie wchodziła w rachubę. Dwoje dorosłych dzieci Paula, Marie i Luc, nadal mieszkało tam z Denisem i Lucille. W domu tym wychowywał się też mały Jack, zanim wstąpił do Dartmouth College jako dziesięcioletni geniusz, i zamieszkał w akademiku. Marc, najstarsze dziecko Paula, zdobywszy szereg stopni naukowych i pogrążywszy się w badaniach CE finansowanych przez rodzinną fundację, sięgnął do swojego prawie nie tkniętego konta i kupił maleńki, odizolowany od świata domek wśród wzgórz na wschód od Hanoweru. Bracia i siostry Paula również mieli własne stałe rezydencje w tym ślicznym starym mieście i w okolicy. Nalegali teraz, żeby zbudował sobie w pobliżu nowy dom i na nowo włączył się do życia rodzinnego. Wszyscy członkowie Dynastii w głębi duszy mieli nadzieję, że Pierwszy Magnat ponownie się ożeni i skończy z nagłaśnianymi przez media romansami, które nawiązywał po śmierci Laury Tremblay. Jednakże Paul nie zamierzał pozwolić, by rodzina zmieniła jego styl życia. Osiedlił się w Concord, w bezpiecznej odległości 90 kilometrów od reszty rodu. Kiedy Paul nie przewodniczył zebraniom swoich metapsychicznych kolegów w Ludzkim Konsylium lub nie był zaangażowany w inny sposób w sprawy Państwa Ludzkości, pozostawał takim samym obywatelem jak inni magnaci. Mógł więc wybrać taki styl życia, jaki mu odpowiadał, i angażować się w sprawy prywatne lub prowadzić interesy, jeśli tego zapragnął. Ale, praktycznie rzecz biorąc, Pierwszy Magnat nie miał czasu na działalność w Północnoamerykańskiej Intendencji, co było prawem każdego mieszkańca tego kontynentu. Albowiem mimo nastania nowego porządku nadal musiał załatwiać różne półoficjalne sprawy, nawet kiedy znajdował się z daleka od Planety Konsylium Galaktycznego, choć na Ziemi panował teraz mniejszy zamęt niż w pierwszych trudnych latach wolności. Paul zaproponował, że założy swoją nieoficjalną rezydencję Pierwszego Magnata, niezależnego od administracji Ludzkiego Konsylium i nie mającego żadnych powiązań z urzędem Kierownika Planetarnego Ziemi. Będzie zawsze gotów do przeprowadzenia nadzwyczajnych konsultacji i poświęci swój wolny czas na studiowanie prawa Imperium Galaktycznego i stosunków ludzi z egzotykami. Jego propozycja została przyjęta i Państwo Ludzkości przegłosowało przyznanie mu bezpłatnie takiej siedziby, jakiej zapragnie. Pierwszy Magnat mógłby żyć w przepychu. Mógłby zamieszkać w replice Wersalu lub nawet zamku Neuschwanstein Szalonego Ludwika Bawarskiego. Jego rodzina i koledzy przyjęli za pewnik, że przynajmniej zbuduje sobie piękną rezydencję godną jego wysokiego urzędu. Lecz zamiast tego Paul Remillard dał upust swoim osławionym kapryśnym upodobaniom. Kiedy Lucille Cartier, znana w społeczności akademickiej Dartmouth College jako arbiter dobrego smaku, pierwsza rzuciła spojrzenie na nowy dom swego syna w Concord, uznała go za nieudane połączenie szwajcarskiej willi z tortem weselnym. - Och nie - powiedział Paul stanowczo, lecz uprzejmie w obliczu matczynej dezaprobaty. - To jest replika nowoangielskiego drewnianego neogotyckiego dworku w stylu dziewiętnastowiecznego amerykańskiego architekta Andrew Jacksona Downinga. Oryginał tego ślicznego domku nadal stoi w Peterborough w Nowej Anglii. - To absurdalne! - odparła jego matka. - Ale mnie się podoba - odparł łagodnie Pierwszy Magnat - i zapłaciłem za niego sam, więc będę mógł nadal w nim mieszkać, kiedy Konsylium pozwoli mi przejść na emeryturę. Malowany na biało drewniany „dworek” miał dziesięć pokoi - jeśli nie liczyć zachodniego skrzydła z małą salą balową, nieoficjalnym gabinetem i apartamentem właściciela. Pod dwudziestohektarową posiadłością mieścił się podziemny kompleks, w którym znajdowało się wszystko, co mogło być potrzebne, poczynając od garaży i terminalu prywatnej kolei podziemnej do podprzestrzennego komunikatora. Główny budynek miał zwieńczone ostrymi hakami okna z równie ostro zakończonymi czarnymi okiennicami, piękne kwadratowe kolumny na ganku i na tylnej werandzie, oraz ozdobione wolutami ściany szczytowe, które zdawały się spływać z dachu jak drewniana koronka. Ogólny efekt nawet wrodzy krytycy uznali za bardzo ciepły i ludzki. Pokoje dzienne miały wypolerowane dębowe podłogi, kamienne kominki, ozdobne tapety i umeblowanie będące przytulną mieszaniną stylów kolonialnego i wiktoriańskiego. Swoją sypialnię Paul umeblował prostymi shakerowskimi sprzętami, lecz cztery przestronne pokoje gościnne były urządzone w stylach pogranicza, barokowo-federalistycznym, chicagowskiego dziewiętnastowiecznego burdelu oraz holywoodzkiego Art Deco z lat trzydziestych dwudziestego stulecia. Wszelkie prace domowe wykonywał niewielki zespół pracowników-nonoperantów z pomocą robotów. Kucharzem Paula był małomówny jankes Asahel Pitch, który specjalizował się w kolacjach z Nowej Anglii, sałatkach z homara, coq au vin i pieczeniach. Jego żona Elsie przygotowywała desery, dekorowała rezydencję kwiatami, nadzorowała też piwnicę, w której przechowywano trunki, jedyny zakątek willi, gdzie było widoczne olbrzymie bogactwo rodziny Remillardów. Znajdowały się tam najrzadsze i najkosztowniejsze wina i mocne wódki - oraz jedna lub dwie skrzynki dobrej starej Old Turkey na wypadek, gdyby wuj Rogi przybył z wizytą. Kiedy Pierwszy Magnat urządzał półoficjalne przyjęcia, wynajmował najlepszych dostawców artykułów żywnościowych w starym Concord lub sprowadzał ich z innych ziemskich miast, nawet tak odległych jak Kuala Lumpur. Ale gdy zapowiadała się kolacja we dwoje - jak często się zdarzało - Fitchowie mieli wolną noc i Paul sam przygotowywał crepes lub wyszukany omlet. Jakieś 100 metrów od rezydencji Pierwszego Magnata, na skraju otaczającego jąlasu, stał przytulny drewniany domek letniskowy, wyposażony w pomalowane na biało fotele wiklinowe i kanapy oraz w dyskretnie ukryte skomplikowane urządzenia automatyczne. Paul wskazał domek braciom i siostrom, gdy szli przez ciemniejący trawnik. - Zaczekamy tutaj na tatę. Jest tam robot stołowy, który zaopatrzy nas w drinki, i aparat generujący pole sigma, który włączymy dla zapewnienia nam całkowitej prywatności podczas narady rodzinnej. Jeśli zaczekamy i dopisze nam szczęście, może zobaczymy kilka ciem księżycowych - powiedział i proprowadził ich między różanymi klombami o nieregularnych kształtach. - Pole sigma? - Adrien był zaskoczony. - Naprawdę myślisz, że ktoś mógłby nas podsłuchiwać? A jaki będzie temat tej cholernej narady? Paul zerknął przez ramię, uśmiechając się niewesoło. - Sąpewne sprawy, które musimy przedyskutować. Jedna zwłaszcza dotyczy ciebie i Sevvy’ego. - Ach tak? - powiedział lekko Adrien, ale w jego głosie zabrzmiała wyzywająca nuta. Przypominał mniej eleganckiego Paula z małym wąsikiem i bez brody; lecz jego geny nieśmiertelności zaktywizowały się w młodszym wieku, nadając mu chłopięcy wygląd, niemal tak samo nieodpowiedni, jak u jego ojca Denisa. - Więc zajmiemy się polityką - jęknął Severin. - Obawiałem się czegoś takiego, kiedy wezwałeś całą naszą szóstkę do Concordu jak gang niesfornych uczniaków z podstawówki. - Paul nic takiego nie zrobił - Catherine natychmiast wzięła w obronę starszego brata. - Co, do licha, was napadło?! - Może lojalna opozycja przeciwko Wspólnocie nadęła się po tym, jak jej siły wzrosły po ostatnim głosowaniu w Konsylium. - To hańba - wtrąciła Anna. - Nigdy byś nie otrzymał tak wysokiego procentu głosów, gdybyś nie uciekł się do dezinformacji. - Dezinformacji?! - wybuchnął Severin. - I kto to mówi? Wszyscy znamy słynną prawniczkę, która próbowała owinąć sobie papieża wokół palca, żeby wydał encyklikę mówiącą, iż Wspólnota nie zagraża ludzkiej wolnej woli? - Bo nie zagraża - odparła Annę. - Co ty powiesz! - roześmiał się szyderczo Adrien. - Mamy po naszej stronie teologów, którzy dorównają waszym we wszystkim. Psychologów też! Kiedy tylko twoi jezuici i hinduiści zgodzą się na prawdziwą debatę na Międzygwiezdnym Tri-D zamiast męczącego sporu na Kanale Filozoficznym, przyprowadzimy rabbiego Morgenstema, kardynała Fudżinagę i doktor Azizę Khoury, a ci wam pokażą, gdzie raki zimują. Annę na chwilę straciła cierpliwość. - Wspólnota to temat na poważną debatę. Nie pozwolimy tobie i twoim Rebeliantom na strywializowanie jej, bo potraktowalibyście jąjak przedstawienie! - Nie - odparł Severin. - Ale na pewno nie zadecyduje o tym za zamkniętymi drzwiami twoja klika operantów-mistyków. Paul do tej pory ignorował sprzeczkę, teraz jednak wtrącił się, dziękując rodzeństwu, że przyszło na tę wyj alkową naradę rodzinną. - A czy mieliśmy inny wybór? - zapytała cynicznie Annę. - Ja musiałam wyrwać się ze spotkania teologów w Konstantynopolu. Moją rozprawę przedstawi Athanasius Wang i będzie gadał tak nudno, że wszystkich uśpi. - Na pewno nie - zaprzeczyła Catherine. - Jaki jest jej temat? - Unanimizacja koncepcji św. Teilharda de Chardin jako przeczucie Wspólnoty. - Na wszystkich bogów! - wyskrzeczał Adrien. - Wspólnota stanie się faklem, bez względu na to, jak ty i twoi Synowie Ziemi będziecie narzekać i jęczeć. - Annę wzruszyła ramionami. - Pełne uczestnictwo ludzkości w Imperium Galaktycznym wymaga ułożenia harmonijnych stosunków mentalnych z Umysłem Galaktycznym. Severin zachichotał złowieszczo. - Zastanów się, siostrzyczko. Istnieją inne możliwości niż ograniczona mentalność Wspólnoty i możesz być pewna, że zostaną przedyskutowane otwarcie i wyczerpująco. Ludzkość ma prawo wybrać, czy chce zaryzykować utratę swojej tożsamości rasowej w powszechnym zlaniu umysłów z egzotykami. - Oczywiście, że ma prawo! - odparowała Annę. - Ale jeśli twoja frakcja nadal będzie podawała zniekształcone fakty i półprawdy zamiast pomóc wyjaśnić całą sprawę, jak, u licha, ludzie będą mogli dokonać świadomego wyboru? Tyrada, którą Annushka Gawrys wygłosiła na ostatniej sesji Ludzkiego Konsylium pełna była zamierzonych nieścisłości... - Chcesz powiedzieć - przerwał jej Adrien - że poruszyła kwestie, które są zbyt bliskie prawdy jak na twój gust! Powinnaś choć raz od czasu do czasu wyjść ze swojej wieży z kości słoniowej i posłuchać, co mówią normalni ludzie i przeciwni Wspólnocie metapsychicy. To nie metazdolności niepokoją zwykłych zjadaczy chleba! Oni boją się, że będą kontrolowani przez nieludzkich ludzi! - Proszę - Pierwszy Magnat ostrzegawczo podniósł rękę. - Z kontynuacją tej dyskusji powinniśmy zaczekać, aż się znajdziemy za polem sigma. - Kiedy Paul to mówił, jego potężna koercja łagodnie dotknęła ich umysłów. Wszyscy byli Wielkimi Mistrzami i Mistrzyniami oraz Magnatami Konsylium, wszyscy należeli do najpotężniejszych ludzkich umysłów w galaktyce, ale w owej chwili nie mogli się oprzeć woli najmłodszego brata. Przez jakiś czas szli w milczeniu. Wreszcie Philip zapytał: - Wprowadziłeś pewne zmiany w ogrodzie różanym, prawda, Paul? - Kazałem ogrodnikom wyrwać wszystkie nowe, modne odmiany, które posadzili krajobrazowcy. Te niebieskie jak niebo, czarne, purpurowe, zielonkawe, te ze strzępiastymi płatkami, w kropki i w paski. - Znowu mnie... zaskakujesz. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że w głębi serca jesteś aż takim tradycjonalistą. Pierworodny z Dynastii Remillardów miał sympatyczną, nieładną twarz z cofającą się linią włosów i skłonności do tycia. Philip Remillard skończył sześćdziesiąt pięć lat, ale wyglądał na czterdzieści kilka. Był jedynym członkiem rodziny, którego los nie obdarzył urodą, ale już dawno doszedł do wniosku, że żadna z jego niedoskonałości fizycznych nie jest na tyle ważna, by tracił czas, korygując je w zbiorniku regeneracyjnym. - Tradycjonalistą? - Paul wydawał się zaskoczony tym określeniem. - Skądże! Ale róża, do diabła, jest różą. Powinna wyglądać i pachnieć jak róża. Teraz w moim ogrodzie rosną tylko odmiany sprzed Interwencji. - Masz szczęście - wtrąciła Catherine. - Inżynierowie botanicy z wielkich szkółek uważają, że im bardziej nieziemskie są kwiaty, tym lepiej. Ostatniej jesieni w katalogu były kwiaty wielkości talerza, a każdy miał więcej kolorów niż witraż. Nazywająje hybrydami z Chartres. To absurdalne. - To tylko część ogólnego trendu w stronę baroku i przesady - zauważył Maurice. - Kwiaty, stroje, pojazdy, muzyka... wszystko staje się coraz bardziej wyszukane i przeładowane. Niektórzy teoretycy popkultury uważają, że jest to reakcja na surowość epoki rządów Nadzorców Simbiari. Catherine skinęła głową. Była wysoka i jasnowłosa jak Maurice, Severin i Anne, ale nie miała rozsądku pierwszego, ostentacji drugiego i chłodnego intelektu trzeciej. Nieraz sprawiała wrażenie najwrażliwszej z Dynastii, wygłaszała entuzjastyczne opinie i znana była z nieodpowiedniego zachowania. Ale też, co wydawało się paradoksalne, często popadała w melancholię i nigdy nie mogła zapomnieć, że jej nieżyjący syn Gordon McAllister został zdemaskowany jako jeden z komponentów Hydry, która zabiła jej ukochanego męża, ojca chłopca. Kiedy ludzcy magnaci z Konsylium mogli wreszcie zająć się niezbyt absorbującą pracą administracyjną, Catherine Remillard od razu wróciła do swojego dawnego zawodu, metapsychologii klinicznej, który kiedyś dzieliła z Brettem McAllisterem. Była teraz uznawana za jednego z głównych badaczy ukrytych metazdolności w Państwie Ludzkości. - Mnie anwet podoba się styl Nowej Regencji w męskich strojach - oświadczyła. - Świetnie wyglądasz w tych skórzanych spodniach i husarskich butach, Sewy. - Ojej! - mruknął Severin, nieco zawstydzony. Ale kopnął wyimaginowany kamyk w trawie tylko po to, żeby zakołysały się chwasty na jego butach. - Lepiej uważaj, Paul. - Ironiczny uśmiech Adriena zdawał się fosforyzować w zapadającym zmroku. - Jeżeli Sewy będzie się jeszcze wspanialej ubierał, stracisz stanowisko Pierwszego Arbitra Elegancji w Państwie Ludzkości. - Cóż to będzie za strata! - wycedził Paul. Severin ukłonił się z drwiącą miną. - Nie, ty zawsze będziesz bardziej podobał się damom. Nieprawdaż, braciszku? Nic nie jest tak seksowne jak nieograniczona władza. - Czy mówiłeś, że w okolicy są księżycowe ćmy? - wtrącił szybko Philip. Wreszcie doszli do domku letniskowego. - Chciałabym zobaczyć jedną z nich. - Annę usiadła wygodnie na obitym perkalem krześle i podniosła ze stolika robota stołowego. Wypiła lemoniadę jednym haustem i jej szklanka była pusta. Annę przestała się starzeć po czterdziestce i jej rysy były tak regularne jak u greckiego posągu. Niemal zawsze, oprócz najbardziej uroczystych okazji, nosiła koloratkę i sutannę bardziej konwencjonalnych kapłanów. Dzisiaj miała na sobie modne szkarłatno-niebieskie spodnie i żakiet oraz karmelkową bluzkę. Przy niej odziana w zwyczajną beżową bawełnianą sukienkę Catherina wyglądała jak szara myszka. - Może Pierwszy Magnat rozkaże swoim nocnym stworzonkom wykonać przygotowane wcześniej widowisko - podsunął lekko Adrien. Nie przejmując się tym Paul opadł na wiklinowe krzesło, postawił kubek z mrożoną herbatą na niskim stoliku i przybrał poważną minę. Severin szturchnął łokciem Adriena. Obaj rozsiedli się na kanapie. - To prawdziwie królewskie wezwanie koercyjne! A może nasz braciszek wytwarza owadzie feromony, jak sądzicie? Jeśli tak jest, to skąd bierze surowe apokrynowe komponenty? - To ty jesteś byłym lekarzem - odparł Adrien. - Wymień wszystkie nieapetyczne możliwości - zaczynając pod pachami i wędrując niżej. - Przykro mi, że was zawiodę, a mówiąc między nami, macie plugawe umysły - Paul uśmiechnął się - ale koercja jest znacznie łatwiejsza niż kreatywność, gdy ma się do czynienia z oszalałymi z pożądania samcami... o, właśnie są. - Och! - Twarz Catherine rozjaśniła się z zachwytu. Instynktownie wyciągnęła ręce. Zapadła już noc i wnętrze domku oświetlał tylko blask padający z okien dalekiej rezydencji i gwiezdna poświata, ale wszyscy członkowie Dynastii należeli do klasy Wielkich Mistrzów i widzieli równie dobrze w nocy, jak za dnia. Dostrzegli teraz unoszący się w powietrzu rój ogromnych, jasnozielonych ciem, wynurzający się spod baldachimu pobliskich drzew. Owady były wielkości dłoni mężczyzny i delikatne jak światło księżyca. Ich skrzydła miały długie wyrostki, wąskie purpurowe paski na brzegach i cztery przezroczyste „oczy”. Wystające pierzaste czułki świadczyły, że to samce. Wleciały do domku letniskowego i jęły okrążać Catherine z doskonałą precyzją. A później, uwolnione spod mentalnej kontroli Paula, przez chwilę latały wokół niepewnie, po czym się rozproszyły. - To było cudowne! - powiedziała. - Dziękuję ci, Paul. - Ściśle rzecz biorąc, to mały Jack uznał, że mój nowy dom potrzebuje specjalnych ulubieńców. Ostatniej jesieni zasiał las kokonami. - Pierwszy Magnat zachichotał: - Cieszę się, że woli motyle od owocożernych nietoperzy. - Co z nim? - zapytał Maurice. - Zadomowił się w Dartmouth? Cecylia i ja nie widzieliśmy go od przyjęcia urodzinowego Marca w lutym. Zdumiewające, że ci dwaj odnoszą się do siebie jak koledzy, a nie jak starszy i młodszy brat. - Jeden z tematów, które będziemy omawiać, dotyczy współpracy Jacka z Markiem - odparł Paul. - Oho-ho. Na pewno chodzi o nowy przyrząd CE - domyślił się Philip. - Marc powiedział mi, że ze strony Rady Naukowej Dartmouth College padł już pierwszy strzał, mimo że wieści o proponowanych modyfikacjach dotarły tam dopiero kilka dni temu. Paul przechylił głowę, przysłuchując się czemuś niesłyszalnemu, a potem westchnął. - Tata wreszcie przyszedł. Elsie Fitch wskazuje mu drogę. Teraz możemy rozpocząć tę cholerną konferencję. - Paul, czy sytuacja jest aż tak poważna? - spytał Maurice. - Zdaję sobie sprawę, że badania Marca nad wzmocnieniem metafunkcji mózgu mogą wzbudzać wątpliwości etyczne i że przeciwna Wspólnocie frakcja Sewy’ego i Adriena już wprawiła cię w zakłopotanie przed mediami. Ale na pewno... - Jest coś więcej - przerwał mu Pierwszy Magnat. - I to naprawdę poważnego... Annę, jeśli zamawiasz drinki, dodaj dla mnie szkocką whisky. Podwójną. Mam wrażenie, że dziś wieczorem zwyczajna mrożona herbata mi nie wystarczy. DENIS: Witajcie, dzieci. PHILIP+MAURICE+SEVERIN+ANNE+CATHERINE+ ADRIEN: [Powitalne pomruki]. PAUL: Dobry wieczór, tato. Cieszę się, że mogłeś się do nas przyłączyć. Czy mogę zaproponować ci drinka? Hawkeye’a? Wybacz mi na chwilę, muszę włączyć pole sigma... Już. Teraz możemy zacząć naradę rodzinną. DENIS: Osłaniasz nas, Paul? Na Boga, co się dzieje? PAUL: To, nad czym będziemy dyskutować, dotyczy naszej rodziny i najtajniejszego kręgu Konsylium. Nikt nie powinien o tym usłyszeć - a zwłaszcza Kierownik Planetarny Ziemi. DENIS: Davy MacGregor? Ale... PAUL: Proszę, tato, zaraz wszystko wytłumaczę. Właśnie wróciłem ze Szkocji. Tydzień temu popełniono tam trzy niezwykłe morderstwa. Mam pewny dowód, że zabójcą była Hydra. RÓŻNE: [okrzyki i jęki]. ANNĘ: Czworo zaginionych dzieci z naszej rodziny? PAUL: Mój własny zespół śledczy, zespół sądowy ewaluatorów z Magistratu Galaktycznego pod przewodnictwem Throma’eloo Lęka i miejscowa policja zgromadzili dostatecznie dużo informacji o zabójcach - chociaż tylko Lek i jego krondaccy współpracownicy na Planecie Konsylium Galaktycznego znają ich prawdziwą tożsamość. Quentin, Parnell, Celine i moja własna córka Madeleine mieszkali na Islay w Hebrydach Wewnętrznych od chwili, gdy po ataku na wuja Rogiego i Jacka zniknęli osiem lat temu. SEVERIN: O, cholera! PAUL: Dzieci-Hydry stworzyły sobie nowe tożsamości z pomocą jakiegoś nieznanego dorosłego mężczyzny, który ma dostęp do prawie nieograniczonych, niemożliwych do wykrycia funduszy. Ponieważ skanowanie planety, dokonane po zniknięciu Hydry, nie wykazało ich obecności, możemy też przyjąć... że potrafiły zmienić swoje sygnatury mentalne. CATHERINE: To niemożliwe! PAUL: Wedle współczesnej techniki Imperium, nie. A jednak tak się stało. Jesteśmy pewni, że same dzieci nie miały ani dość wiedzy, ani doświadczenia, by dokonać tej zmiany. Musiał to więc zrobić Fury, dorosły, który kontroluje Hydrę. Możliwe też, że Fury w iluzorycznej postaci udawał opiekuna tej czwórki podczas ich pobytu na Islay. I nikt inny, tylko Fury mógł umożliwić im ucieczkę po ostatnich zabójstwach bez pozostawienia żadnych śladów. MAURICE: I Magistrat Galaktyczny zna tę całą historię? PAUL: Ewaluator Throrna’eloo Lek był praktycznie naocznym świadkiem zbrodni. SEVERIN: A niech to diabli! PAUL: Ewaluator spędzał wakacje na Islay, kiedy to się stało. Rozpoznał modus operandi Hydry na podstawie śledztwa dotyczącego wcześniejszych zabójstw i natychmiast mnie wezwał. A oto streszczenie tego, czego się dowiedział. [Dane]. Jak sami widzicie, biuro Lęka z Magistratu Galaktycznego wie prawie wszystko. Nie zna tylko tożsamości Fury’ego i motywu morderstw... CATHERINE: I dokąd się udały zbiegłe dzieci-Hydra. PAUL: [Kiwa głową]. MAURICE: To oznacza ponowne otwarcie puszki Pandory. Każdy z nas mógłby być Furym - albo nikt! Co Magistrat Galaktyczny zamierza zrobić z Dynastią? PAUL: W tym wypadku, tak jak w związku z wcześniejszymi zbrodniami, Lek i jego koledzy pozostawili decyzję Lylmickim Nadzorcom. Zaproponowałem im, że wszyscy zrezygnujemy z miejsc w Konsylium. Oświadczyłem też, iż wszyscy zgodzimy się na areszt prewencyjny. [Pełne zdumienia milczenie]. Moja propozycja została odrzucona. Lylmicy nalegali, żebyśmy zachowali nasze oficjalne stanowiska. Zamierzają też utrzymać śledztwo w jak najgłębszej tajemnicy, żeby skandal nie zepsuł nam opinii. Ale jeśli prawda w jakiś sposób wyjdzie na jaw, przestaną nas chronić. Jeżeli Davy MacGregor lub inny wrogo do nas nastawiony magnat dowie się o tej sprawie i oficjalnie zażąda naszego ustąpienia, będziemy musieli poddać to żądanie pod głosowanie na sesji plenarnej Konsylium Galaktycznego. SEVERIN: I wszystkich nas przegonią na cztery wiatry. MAURIE: Czy jest szansa, że uda się to utrzymać w tajemnicy? PAUL: Dzieci-Hydra mieszkały w Szkocji pod fałszywymi nazwiskami. Niższe szczeble sił porządkowych będą znały tylko te dane osobowe. Polowanie będzie trwało nadal - ale nie na młodych Remillardów. Ich próbki DNA zostały przypisane fikcyjnym osobom wraz z resztą materiału ze śledztwa. ANNĘ [zaniepokojona]: To taka sama osłona jak osiem lat temu! Uważałam wtedy, że oszustwo jest godne pogardy. Tym razem też mi się to nie podoba! PHILIP: Ujawnij fakt, że Hydra znowu zabiła, a Davy MacGregor ogłosi to publicznie - włącznie z istnieniem Fury’ego i jego możliwym związkiem z nami. W najlepszym przypadku będziemy musieli zrezygnować z uczestnictwa w Konsylium Galaktycznym. I po co? ANNĘ: W imię prawdy i uczciwości. Żeby nie dopuścić do dalszych morderstw!... Och, na Boga, Phil, nie wiem. Dlaczego Lylmicy z taką determinacją bronią naszej rodziny - nawet pozwalając grasować pięciu maniakalnym mordercom? PAUL: Annie, ubolewanie nad tym faktem nie ma sensu, chyba że chcesz rzucić wyzwanie władzy lylmickich Nadzorców i skazać nas wszystkich na niełaskę i może również na więzienie. A wszystko to dla moralnej abstrakcji! Bez względu na nasze podejrzenia, teraz nie mamy więcej dowodów na to, że jedno z nas jest Furym, niż osiem lat temu. Oczywiście znowu zostaniemy przesłuchani przez Lęka - ale to głównie pro forma. Magistrat Galaktyczny nie spodziewa się, że dowie się czegoś nowego. PHILIP: A co z Markiem? PAUL: On również będzie przesłuchany, ponieważ też jest Wielkim Mistrzem, który był podejrzany o wcześniejsze zbrodnie. Będziemy musieli zaprzysiąc go, by dochował tajemnicy. MAURICE: Czy Magistrat dowiedział się czegoś o ruchach dzieci-Hydry po dokonaniu zbrodni? PAUL: Nie. Mogli uciec z Ziemi, przybierając tożsamość prawdziwych ludzkich pasażerów po pozbyciu się oryginałów, ale uważamy za bardziej prawdopodobne, że Fury stworzył całkowicie nowe tożsamości i wprowadził je do Bazy Najważniejszych Danych Państwa Ludzkości. ADRIEN: To niemożliwe! Wiesz, ile warstw kodowych musiałby przeniknąć, by tego dokonać? Ile wejść musiałby zmodyfikować? I żeby posłużyć się tym mechanizmem nie uszkadzając go, Fury musiałby sfałszować najważniejsze dane każdej ludzkiej istoty w Imperium Galaktycznym. Mówimy o ponad siedmiu tysiącach planet, zarówno egzotycznych, jak i ludzkich, nie wspominając już o lylmickiej centralnej bazie danych Imperium Galaktycznego! PAUL: W Ziemskiej Bazie Najważniejszych Danych w Genewie zanotowano krótką anomalię już przed południem tego samego dnia, w którym zamordowano szkockich uczonych. Identyczne, lecz znacznie większe zakłócenia, dotknęły bazę danych na Planecie . Konsylium Orbitalnego podczas wymiany danych między urządzeniami 1-2-6 galaktycznych godzin później. Od tej pory dowiedzieliśmy się, że każdy system najważniejszych danych w Imperium Galaktycznym przeszedł anormalną modyfikację danych z powodu kaskady impulsów docierających przez podprzestrzeń z centralnego systemu na Planecie Konsylium Galaktycznego. Modyfikacja trwała zaledwie dwanaście nanosekund. Zawartość wszystkich baz danych jest nadal identyczna. Potrzeba było Lylmika, by odkryć tę kaskadę, i wywnioskować, co się stało. Nie ma sposobu na zidentyfikowanie sfałszowanych danych osobowych. PHILIP: Dobry Boże! To nie mogło być włamanie elektroniczne. Musiało zostać dokonane mentalnie... PAUL: Włamanie do komputera w Genewie na pewno okazało się dziecinnie łatwe dla Fury’ego. Ale żeby dotrzeć do bazy danych na Planecie Konsylium Galaktycznego, musiał ukształtować impuls psychokinetyczny o mocy mierzonej w gigawatach. SEVEREST: Uważam, że to niezwykłe. ADRIEN: Paul, nie chciałbym dzielić włosa na czworo, ale kto spośród nas, oprócz ciebie, Marka i Jacka, ma potencjał wystarczający do dokonania takiego mentalnego wyczynu? Bóg wie, że ja, nawet gdyby w grę wchodziło ocalenie mojej duszy, nie mógłbym włamać się myślą do komputera odległego o cztery tysiące lat świetlnych. Może Fury przechytrzył samego siebie pokazując, na co go stać! Prosty przegląd naszych metafunkcji wykaże, kto z nas ma odpowiednio wielkie zdolności w PK i w kreatywności, by coś takiego zrobić. SEVERIN: Nie zapominaj o nowym wzmacniaczu mózgowym Marca. Co on robi? Wzmacnia trzydziestokrotnie kreatywność? CATHERINE: Ale to jest dopiero projekt - nic, czym można by się posłużyć już teraz. ADRIEN: Jeśli chodzi o kreatywność, Marc przewyższa wszystkich, kogo znam. Tak samo Jack. PAUL [z irytacją]: Do diabła, Jack nie jest podejrzany! Nie było go jeszcze na świecie, kiedy zginęli Brett i Margaret Strayhorn, a został poczęty dopiero dwanaście lat po śmierci Vica. Ten chłopiec w żaden sposób nie może być Furym. SEVERIN: Marc miał dwanaście lat w dniu śmierci Victora. Był dzieckiem, znajdował się dostatecznie blisko Victora... by się zarazić. Jeżeli uznamy, że Fury musi być Remillardem, to Marc jest logicznie najbardziej podejrzany. PAUL: Ja... choć z przykrością, sam doszedłem do takiego wniosku. ANNĘ: Nie, to nie przejdzie. PAUL: Dlaczego nie? ANNĘ: Wszyscy zapomnieliśmy, dlaczego Davy MacGregor nie oczyścił nas z podejrzeń po dwukrotnym przesłuchaniu przez mechaniczną sondę z Cambridge. CATHERINE: Możliwość psychozy rozszczepiennej. Oczywiście! DENIS: To stwarza bardzo wiarygodną hipotezę w kwestii Fury’ego. Poświęciłem cały rozdział tej chorobie w mojej nowej książce „Zbrodniczy szał w umyśle operanta”. [Dane]. Jeżeli ktoś z nas zapadł na tę chorobę i ma drugą osobowość - normalnie ukrytą i nieprzeniknioną dla podstawowego trzonu psychiki - mógłby być tą złą istotą zwaną Fury. Ta druga osobowość może posiadać całkowicie odmienny kompleks metapsychiczny. Może też być silniejsza od osobowości podstawowej i kierować się zupełnie innymi normami moralnymi: Victora... CATHERINE: Tato, psychiatria nie dysponuje żadnymi dowodami na transfer osobowości z umierającego umysłu do żywego. W rozpoznanych przypadkach psychozy rozszczepiennej dodatkowe osobowości powstają w odpowiedzi na głęboki uraz, na jaki była narażona osobowość podstawowa, od której się po prostu oddzielają. DENIS: To prawda, ale... SEVERIN: Ostatni przedśmiertny atak Vica był na tyle silny, że zamienił pięć umysłów płodowych w potwora-ludobójcę i uśmiercił biednego starego Louisa, Leona i Ivonne. Kto wie, co mógłby zrobić Vic, gdyby zaatakował nas wszystkich? PAUL: I znalazł tego, kto podświadomie był bezbronny. DENIS: Gdybym tylko nie zgromadził nas wszystkich w tamten Wielki Piątek! Gdybym nie przewodził tej aroganckiej modlitwie! Gdybym po prostu przestał dostarczać Victorowi wodę i pokarm, kiedy stało się jasne, że już nigdy się nie obudzi z tej śpiączki... ANNĘ: Tato, przestań znów się obwiniać. Zrobiłeś to, co wtedy uważałeś za najlepsze. Nie możesz się winić. ADRIEN: Jeśli ktoś jest winny, to Vic. Jak do wszystkich diabłów taki zdeprawowany typ mógł się narodzić z mężczyzny i kobiety? ANNĘ: Spłodzenie moralnego potwora to jedna z wielkich tajemnic życia. Ale psychologowie i teolodzy zgadzają się w jednym: niemal w każdym wypadku potwory zostają stworzone, a nie spłodzone. SEVERIN: Więc kto lub co stworzyło Vica? DENIS: Długo się nad tym zastanawiałem. I wielokrotnie rozmawiałem na ten temat z wujem Rogim, przesiewając niektóre jego wspomnienia o dzieciństwie Victora i o naszych rodzicach, Donie i Sunny. Wszyscy wiecie, że mój ojciec był neurotykiem, który potwornie obawiał się swoich metazdolności i nienawidził samego siebie. Z tego powodu stał się alkoholikiem, co w końcu doprowadziło go do śmierci. Ja byłem pierworodnym Dona i moje widoczne moce przeraziły go nie na żarty. Victor, drugie dziecko, wykorzystywał swoje zdolności w bardziej subtelny sposób i Don go uwielbiał. Moja matka była tradycyjną katoliczką, która uważała kontrolę urodzin za grzech. Miała dziesięcioro dzieci, jedno po drugim i za każdym razem, gdy była w ciąży, Don pił więcej niż zwykle - może dlatego, że czuł się niezdolny do zapewnienia odpowiedniego poziomu życia swojej rodzinie, może z powodu frustracji seksualnych, jeżeli Sunny go odtrącała w tym okresie, a może brzydził się nią podczas ciąży. Don mógłby szukać gdzie indziej zapomnienia, zwłaszcza kiedy upił się jak bela. Zaakceptowanie tego przypuszczenia zabrało mi dużo czasu, ale teraz podejrzewam, że Don musiał mieć ważne powody, by tak się nienawidzić w chwilach trzeźwości. CATHERINE: O, słodki Jezu! DENIS: Wuj Rogi mówi, że nigdy nie natrafił na żaden ślad. Ja sam niczego takiego nie pamiętam. Ale w czasie, gdy Vic nauczył się chodzić, był już mentalnym bandytą. Swoją koercją zamienił wszystkich moich braci i siostry w kryptooperantów, gdy jeszcze byli dziećmi, i znęcał się nad nimi. Uraz, który zamienił mojego brata w potwora, musiał się zdarzyć, gdy Vic był bardzo młody. Oczywiście zepchnąłby to wspomnienie do podświadomości. CATHERINE: [w zamyśleniu] Taki uraz wpływa na ofiary w różny sposób. Wiele z nich prowadzi niemal normalne życie. Niektórzy pozostają emocjonalnymi kalekami, aż terapia pozwoli im oczyścić się z trucizny. Nielicznych tak rani, że znajdują wytchnienie tylko raniąc innych. Lecz taki nikczemnik nigdy nie jest całkowicie bezwolny. Nam, psychologom, przyznanie tego zabrało trochę czasu. Zawsze, w pewnym momencie, rodzący się potwór wybiera to, o czym wie, że jest złem. Za tym posunięciem może pójść prawdziwy obłęd i brak poczucia winy, ale na początku zawsze jest to zgubne „tak”. [Długie milczenie]. PHILIP: [uparcie] Victor Remillard nie żyje. Jego grzechy - jego winy lub niewinność - nie mają znaczenia. Stwór zwany Fury, czymkolwiek i kimkolwiek jest, żyje, lecz najwidoczniej jest nieosiągalny. o ile dobrze zrozumiałem, nie mamy pojęcia, jak odkryć i wyeliminować Fury’ego, ale jego sługa Hydra, to zupełnie inna sprawa. Co zrobimy z tą czwórką nieszczęśliwych młodych ludzi? Czy po prostu możemy tylko mieć nadzieję, że Magistrat z czasem ich odnajdzie? ANNĘ: Ja uważam, że mamy moralny obowiązek zapolować na nich sami. PAUL: Ja też tak myślę... ale może z innych powodów niż Annę. Zastanawiałem się nad możliwymi długoterminowymi motywacjami, którymi kieruje się tandem Fury-Hydra. Na pewno zabijał ludzi ot, tak sobie, tylko dlatego, że chciał zaspokoić swój bestialski apetyt. Ale zamordowanie Bretta zdawało się mieć jakiś sens, tak samo jak zabicie Margaret. A gdyby Marc, Rogi i Jack umarli, Fury pozbyłby się pewnego niewygodnego starca, który za dużo wiedział, i dwóch bardzo niezależnych, wyjątkowo prawych Remillardów, którzy, choć to dyskusyjne, są najpotężniejszymi nielylmickimi umysłami w całej galaktyce. Teraz zaś mamy to ostatnie okropne morderstwo: zabicie trzech szkockich naukowców, którzy niemal ukończyli szczegółowy raport na temat bezpieczeństwa operatorów CE. Ich badania nie dotyczyły kasków kontrolujących sterowanie statkiem kosmicznym, ani innych konwencjonalnych urządzeń cerebroenergetycznych, lecz niezwykle skomplikowanego wzmacniacza umysłu. PHILIP: Jak ten wymyślony przez Marca. PAUL: Właśnie. Czy zdajecie sobie sprawę, co by się stało z projektem badawczym Marca znanym jako El 5, gdyby jakiś cieszący się wielkim autorytetem naukowiec potępił jego pracę jako wysoce niebezpieczną dla ludzkiego umysłu? SEVERIN: W najlepszym razie dokonano by przeglądu w komisji departamentalnej i wrogowie Marca na wydziale mogliby bezkarnie go atakować. W najgorszym zaś anulowano by cały projekt... I Marc, co bardzo prawdopodobne, zrezygnowałby z profesury. PAUL: Przeczytałem raport zamordowanych naukowców. Zdaje się, że doszli do wniosku, iż używanie wysoko zaawansowanych urządzeń CE nie pociąga za sobą poważnego ryzyka. Ale rozmawiałem też z bliską krewną jednej z ofiar, która sama jest szanowanym naukowcem i operantem klasy wielkich mistrzów. Przypomniała sobie rozmowy wskazujące, że badania doprowadziły zabitych do całkowicie odmiennego wniosku. ANNĘ: Więc superwłamywacz znów uderzył, zmieniając dane? PAUL: Nie mogę tego udowodnić. A jeśli Fury uważa Marca i jego pracę za potencjalnie użyteczną? ADRIEN: Wzmocnienie kreatywności mózgów Hydry! Chryste... ten stwór w ten właśnie sposób zabija, prawda? DENIS: W procesie wysysania życia przez Hydrę składnik redaktywny współistnieje z perwersją kreatywności, ale to właśnie tej ostatniej metazdolności może z powodzeniem nadużywać. Na przykład posłużyć się nią do różnych rodzajów destrukcyjnego działania, jak użycie lasera mentalnego czy rozpalanie ognia na odległość - wasza matka mimowolnie robiła coś takiego w młodości, kiedy się zdenerwowała. Zdolność tęmająrównież Remillardowie. Nie wiem, czy wuj Rogi kiedykolwiek wam o tym opowiadał, ale sam przed laty zdołał przesłać energię na odległość. Wypalił dziurę w szybie. Moc mentalna nie była jednak duża i Rogi dokonał tego w wyjątkowym stresie. Co do mnie, to nigdy nie zauważyłem, żebym ja sam lub któreś z was miało ten rodzaj kreatywności, ale na pewno jest to możliwe. PHILIP: To część dziedzictwa naszej rodziny, nawet jeśli nie byliśmy tak głupi, by je rozwinąć i posługiwać się nim. SEVERIN: Jeszcze nie! Ale możliwości sąbarrrdzo intrygujące. CATHERINE: Nie żartuj z tego, Sewy. Nie waż się z tego żartować. Widziałam, co ta cholerna moc może zrobić - co zrobiła! - mojemu mężowi. Będę to widziała do końca życia... A jeśli mamy rację, to jedynym motywem zamordowania Brerta była chęć zmuszenia mnie, żebym została Magnatem Konsylium Galaktycznego. Ale dlaczego Fury tak postępuje - czemu pragnie za wszelką cenę wywyższenia rodziny Remillardów? MAURICE: Jeżeli Fury, jak podejrzewamy, jest jednym z nas, to może mieć jakiś szalony plan manipulowania resztą rodziny. Nie za pomocą zwyczajnej koercji, lecz w inny, bardziej subtelny sposób. CATHERINE: Ale w jakim celu? PAUL: Żeby zapanować nad Imperium Galaktycznym. SEVERIN: [śmieje się] Wydaje mi się, że jesteśmy w połowie drogi do tego celu: sześciu magnatów pracujących w różnych dziedzinach administracji Państwa Ludzkości; jeden Największy Mistrz na czele całego rodzaju ludzkiego; nasz szanowny ojciec, Wielki Starzec Metapsychologii, który wciąż jest nominowany do Konsylium Galaktycznego i wciąż się zrzeka tej nominacji, i młody Jack Zdumiewający Superumysł. Remillardowie UberAlles! A jeśli Marc nie zostanie nominowany do Konsylium i zatwierdzony jako Największy Mistrz na następnej sesji, to jestem stryjem jakiejś małpy, a nie jego. [Niepewne chichoty]. DENIS: [gniewnie] Paul, musisz przekonać Konsylium Galaktyczne, by przestało raz po raz mianować mnie Magnatem. Nie interesuje mnie polityka. Myślę, że Marca też nie. ADRIEN: Mam nadzieję, że Marc zostanie mianowany i że przyjmie nominację. Nam, Rebeliantom, przydałoby się działo wielkiego kalibru po naszej stronie... ANNĘ: A czemu sądzisz, że Marc poparłby waszą politykę podminowywania Imperium? SEVERIN: Zapytaj go o to sama, Wielebna Siostro. ANNĘ: Na pewno to zrobię! PAUL: [gwałtownie] Fakt, że Sewy i Adrien są przywódcami antywspólnotowej frakcji, stawia nas przed wielkim problemem, zwłaszcza teraz, gdy Fury i Hydra ponownie się pojawili. Obiektywni oberwatorzy - tacy jak Lylmicy - mogą teraz patrzeć na ruch Rebeliantów jak na początek próby odłączenia ludzkości od Imperium. Taki schemat, przy użyciu Remillardów jako katalizatorów, bardzo pomógłby Fury’emu... jeżeli ten potwór rzeczywiście chce rządzić Galaktyką. ADRIEN: [z żarem] Pewnie, że ty i twój gang egzotycznych dupolizów chcielibyście tak myśleć! Czy właśnie to chowasz w rękawie? Używasz Fury’ego do zdyskredytowania legalnej opozycji? To życzę szczęścia, Numerze Jeden! Partia Rebeliantów nie jest bardziej zależna ode mnie i od Sewy’ego niż prowspólnotowy gang od ciebie i od Annie! SEVERIN: Nie masz racji, Paul. Zanim Państwo Ludzkości uzyskało pełnię praw, przeciwstawianie się Wspólnocie było zdradą. A teraz jest to całkowicie legalna opcja polityczna. Egzotykom to się nie podoba, ale uznali nasze prawo do zajmowania takiego stanowiska. ADRIEN: A nasze siły rosną z każdą minutą! Cała ta cholerna galaktyka wie, że nasza grupa to nie gang szalonych anarchistów, których zmusiła do tego koercja Szatana. Jesteśmy uczciwymi magnatami i szanowanymi obywatelami. Po prostu uważamy, że Ziemianie nie powinni zamienić wolności osobistej i indywidualności na egzotyczny kaftan bezpieczeństwa, gwarantujący wieczny pokój i szczęście w Wielkim Ulu Wspólnoty. ANNĘ: Wspólnota wcale nie jest taka! SEVERIN: Zejdź ze swojej asymptoty, Annie! ADRIEN: Amen. PAUL: Na Boga, uspokójcie się obaj! Dobrze wiecie, że Wielka Interwencja nastąpiła tylko dlatego, że Imperium przewidywało ewentualne zjednoczenie się z ludzkością. Jeżeli uważacie, iż będziemy mogli oderwać się od konfederacji i iść własną, nie zrekonstruowaną drogą, jesteście takimi samymi wariatami jak Fury! SEVERIN: Nie licz na to. Biorąc pod uwagę, że ludzcy koloniści rosną w siłę i szybko się rozmnażają, za mniej niż sto lat będziemy liczniejsi od wszystkich ras oprócz Poltrojan. A te małe purpurowe istotki może zechcą przejść na naszą stronę. Wyglądają prawie jak ludzie - nie są podobni do innych egzotyków. PHILIP: Większość ludzkich operantów nie podziela twoich poglądów, Sewy. ADRIEN: Ale głuchogłowi coraz bardziej otwarcie popierają Rebelię! Nie możemy ich za to potępiać, prawda? Wiedzą, że któregoś dnia będą mieli potomków-operantów i chcą, żeby ich wnukowie byli prawdziwymi ludźmi, a nie karykaturami ludzi o mózgach wypranych przez kosmitów. ANNĘ: Ludzkość dopiero co została przyjęta do Imperium Galaktycznego - a już wasza frakcja Rebeliantów zamierza je zniszczyć! SEVERIN: Nie jesteśmy zwolennikami przemocy. Wierzymy w przyjazną perswazję i w pokój ową separację w odpowiednim czasie. Wy, zwolennicy Imperium, możecie iść swoją drogą, a reszta Ziemian pójdzie naszą. ADRIEN: A wtedy ratuj się, kto może! [Pełna napięcia cisza]. DENIS: Dzieci, proszę, posłuchajcie mnie. Powinniśmy poważnie rozważyć przedstawioną przez Paula ocenę ruchu Rebeliantów. Sewy i Adrien na pewno uczciwie wierzą w to, co mówią, i nie znajdują się pod jawnym wpływem Fury’ego. A jeśli ich polityka względem Wspólnoty jest częścią większej, złowrogiej całości, którą potajemnie kieruje ten potwór? Wuj Rogi twierdzi, że był obecny przy jego narodzinach. Może pamiętacie, iż nie uczestniczył w metakoncercie przy łożu śmierci Victora. Rogi mówi, że spytał Fury’ego, czego chce. Potwór odpowiedział, że nas wszystkich. Czy Rogi mógł się pomylić, kiedy doszedł do wniosku, że Fury pragnął tylko dusz rodziny Remillardów, a nie czegoś więcej? PHILIP: On chce całego Państwa Ludzkości! To absurdalne! MAURICE: Wcale nie dla megalomaniaka. ANNĘ: Fury mógłby bać się Wspólnoty... DENIS: Może woli własny styl sprzężenia mentalnego. Widzieliśmy już, jak to działa, a nazywa się Hydra! Wielogłowy potwór, teraz tylko poczwórny - ale kto wie, czym może się stać? CATHERINE: A jeśli wchłonie umysły Remillardów, może być nieśmiertelny. PAUL: Wyczuwam w tym jakąś niezwykle groźną synchronizację. To właśnie dlatego zwołałem tę naradę rodzinną i odgrodziłem nas polem sigma, żeby nikt się nie dowiedział, o czym dyskutowaliśmy. ANNĘ: Nasza siódemka ma różne poglądy. Ale problemem Fury-Hydra musimy zająć się wszyscy. SEVERIN: [wzdycha] tak. PAUL: Czy możemy się zgodzić w tym, że Fury i Hydra stanowią niemożliwe do zaakceptowania niebezpieczeństwo dla naszej rodziny, rodzaju ludzkiego i Imperium Galaktycznego i że dlatego muszą zostać unicestwieni? PHILIP+MAURICE+SEVERIN+ANNE+CATHERINE+ ADRIEN: Tak. DENIS: Hydry są waszymi dziećmi. Fury może być jednym z was. Czy nadal zgadzacie się z twierdzeniem Paula, że muszą umrzeć? [Powszechne potwierdzenie]. PAUL: Czy również zgadzacie się, że to my, osobiście, musimy wziąć na siebie odpowiedzialność za wyśledzenie i zabicie tych istot? [Powszechne niechętne potwierdzenie]. DENIS: A jeśli Marc to Fury? Pasuje do psychoprofilu psychozy rozszczepiennej bardziej niż ktokolwiek z was. CATHERINE: Marc ma potencjał Największego Mistrza. Jeżeli Fury rezyduje w takim umyśle, to tylko inny mistrz o takim samym lub większym potencjale może się z nim rozprawić. ADRIEN: Jakiś Lylmik? CATHERINE: Nikt nie wie, jak funkcjonują ich mgliste umysły. Inni egzotycy nie mają największych mistrzów - a spośród wszystkich ludzi Jack to jedyna znana nam osoba, której potencjał mentalny zbliżony jest do poziomu najwyższego mistrza. Ale miną lata, zanim dorośnie, i jest nadwrażliwy. Nie możemy wciągać go w to wszystko. Wiesz, że uwielbia Marca. PAUL: Marc jest moim synem i ja też go kocham. Musimy jednak pamiętać, że Hydra popełniła ostatnie morderstwa tylko po to, by chronić Marca i jego badania CE. Jeżeli Fury udoskonali kiedyś metodę wzmocnienia wysokiej kreatywności i będzie się nią posługiwał wraz z Hydrą, ten metapsychiczny tyran może zniewolić całe Imperium Galaktyczne... Zastanawiam się poważnie, czy nie zakazać Marcowi dalszych badań rozporządzeniem administracyjnym. Mam taką władzę. PHILIP: Jeśli to zrobisz, Marc będzie zdruzgotany - i w ten sposób pozbawisz konfederację technologii, która może okazać się bardzo przydatna. Nie będę was nudził szczegółami, ale Dyrektoriat Handlu, którym kieruję, ocenił, że zyski z modyfikacji geofizycznej będą olbrzymie. Możemy podwoić dla wszystkich ras - oprócz Lylmików - liczbę planet nadających się do zasiedlania, używając kreatywności CE tylko do przystosowania samych płyt kontynentalnych. MAURICE: Marc ma być kimś więcej niż tylko naukowcem, Paul. Zostanie przywódcą. Może jeszcze potężniejszym od ciebie! Jeżeli postąpisz jak despota uniemożliwiając mu dalsze badania, wyalienujesz jeden z największych umysłów w galaktyce... PAUL: Zrobię wszystko, co trzeba dla obrony Imperium! I dopilnuję, żeby Marc zrozumiał motywy, jakimi się kieruję. CATHERINE: Wyrządziłbyś mu wielką krzywdę. I Marc nigdy by cię nie zrozumiał. Dobrze o tym wiesz, Paul! Marc żyje dla swojej pracy i jest przekonany, że przyniesie ona pożytek konfederacji. Znam go lepiej niż wy wszyscy i dałabym głowę za to, że nie ma nic wspólnego z Furym. Na miłość boską, przecież ten potwór dwukrotnie próbował go zabić! PAUL: [uparcie] Chodzi mi też o to, że on popiera Rebeliantów... CATHERINE: On nie jest Rebeliantem. Sewy, powiedz nam prawdę bez owijania w bawełnę: czy masz powody, by przypuszczać, że Marc sympatyzuje z frakcją Rebeliantów? SEVERJN: Może Paul powinien znaleźć wolną od polityki chwilę i sam go o to zapytać. PAUL: [zmęczonym głosem] Ja pytam ciebie. SEVERIN: W porządku, powiem ci prawdę: kilkakrotnie zwracaliśmy się do Marca. On słucha, zdaje się zgadzać, że ludzie muszą zachować autonomię mentalną, ale jak dotąd nie zechciał się do nas przyłączyć. To zimna ryba, jeśli pytasz mnie o zdanie. Nie przywiązuje się do nikogo i niczego oprócz siebie samego. MAURICE: Marc zasługuje, by potraktować go sprawiedliwie, bez względu na jego poglądy polityczne czy niedoskonałość emocjonalną. Na razie możemy go podejrzewać, ale nic ponad to. Nie mamy dowodu, że Marc to Fury. Każde działanie, na które wyrazimy zgodę tu i teraz, musi wychodzić z tego założenia. DENIS; [wzdycha] Masz całkowitą rację, Maurie. PHILIP: Nie, tato. On myli się w jednej ważnej sprawie. Nie możemy tak po prostu podjąć decyzji w gronie rodziny. Paul sam będzie musiał zdecydować. To on jest Pierwszym Magnatem i podlega Lylmickim Nadzorcom. [Ogólne potwierdzenie]. PAUL: [po długim milczeniu] Dobrze... Po pierwsze: Marc będzie mógł kontynuować swoje badania bez żadnych przeszkód. Konsylium Galaktyczne w komplecie będzie debatować nad zastosowaniem kreatywności CE tylko wtedy, gdy wyposażenie El5 zostanie udoskonalone. Po drugie: wiedząc, że Lylmicy to zaaprobują, skazuję Fury’ego i cztery komponenty Hydry na śmierć. Po trzecie: każde z nas, w zależności od swoich możliwości, poświęci dostatecznie dużo czasu na poszukiwanie tych potworów. Na podstawie tego, co wiem, rozpracuję wasze indywidualne role. Będziecie uzgadniali ze mną wszelkie ważniejsze akcje, meldując o postępach lub ich braku w porach i miejscach, które są bezpieczne. Dopilnuję, żebyście otrzymali nie ocenzurowane dane z Magistratu Galaktycznego dotyczące tej sprawy. PHILIP: A jeśli jedno z nas zlokalizuje Hydrę? PAUL: Wtedy wszyscy będziemy musieli rozprawić się z nią, pracując w metakoncercie z Markiem, jeśli to w ogóle jest możliwe. W żadnych okolicznościach nie wolno wam działać w pojedynkę. CATHERINE: A jeśli natrafimy na jakąś ważną wskazówkę co do tożsamości Fury’ego? PAUL: Zameldujcie o tym na spotkaniu, na którym będą obecni wszyscy z wyjątkiem podejrzanego. Pamiętajcie, że podstawowa osobowość Fury’ego prawdopodobnie jest niewinna i o niczym nie wie. Jeżeli go odnajdziemy, Lylmiccy Nadzorcy będą musieli nam doradzić, jak się z nim rozprawić. Bóg wie, że ja sam nie mam pojęcia. Może zdołamy usunąć Fury’ego bez uszkodzenia osobowości podstawowej. DENIS: A jeśli to będzie niemożliwe? Czy poprosimy o pomoc Cywilne Siły Międzygwiezdne Magistratu Galaktycznego, by skazały na śmierć niewinną osobowość razem z winną? PAUL: Nie wiem. Po prostu nie wiem. [Chwila ciszy]. Dziękuję wam, że przybyliście tu dzisiaj, tato, siostry i bracia. Ewaluator Throma’eloo i jego koledzy będą nas przesłuchiwać - i Marca również - jutro po południu w biurze Magistratu w Domu Konsylium o godzinie 13.100. Opuszczę was teraz. Wybaczcie, że was nie odprowadzę. Chcę przygotować nasz plan poszukiwań Fury-Hydry, by był gotów do przedyskutowania jutro wieczorem - jeżeli nasze wypatroszone po przesłuchaniu umysły nadal będą się jeszcze do czegoś nadawały. Dobranoc. DENIS+PHILIP+MAURICE+SEVERIN+ANNE+CATHERINE+ADRIEN: Dobranoc. [Paul wyłącza pole sigma i wychodzi w mrok. Pojedynczy samiec ćmy księżycowej wpada do domku letniskowego i trzepocze skrzydłami nad głowami siedzących w milczeniu członków rodziny Remillardów, aż Catherine łagodnie odsyła go w ciemności]. CSS DRUMADOON BAY EGODZ. 12.2011 ROK GALAKTYCZNY PIERWSZY 1-302-401/422 [6-20 CZERWCA 2062] Dee bardzo się denerowała na myśl o podróży statkiem kosmicznym... ale nie z powodu, o którym myślała jej babka. Kiedy dzieci usiadły już w kabinie, profesor Masha zrobiła wszystko, by dodać im otuchy. - Większa część naszej podróży na Kaledonię nie będzie bardziej niewygodna niż przejazd rhobusem. Polecimy poza Księżyc na subluminalnej, tak jakby gwiazdolot był gigantycznym jajkiem, a potem wskoczymy w szarą otchłań po raz pierwszy. Ale nie musicie obawiać się bólu podczas przemieszczania. Oto nowe lekarstwo dla dzieci-nonoperantów, które całkowicie eliminuje przykre doznania przy przejściu ze świata realnego w hiperprzestrzeń. Czy to nie miłe? - Super! - Ken był pełen entuzjazmu, ale Dee nic nie powiedziała. Babcia Masha pokazała im paczuszkę zielonych minidozowników i wyjaśniła, że lekarstwo uśpi ich głęboko na tę chwilę, gdy statek będzie dokonywał skoku, a potem będą przyjemnie senni przez pół godziny lub coś koło tego. - Mogę sam to zrobić? - spytał Ken. - Proszę, babciu? Profesor Masha zastanowiła się. - Dobrze, pozwolę, żebyście sami wstrzyknęli sobie lekarstwo po raz pierwszy. Jeśli się powiedzie, będziecie mogli robić to dalej... A teraz muszę o czymś porozmawiać z płatnikiem. Odejdę na krótko. Zostańcie tutaj i oglądajcie przygotowania do startu na monitorze kabinowym. - Wyszła i zamknęła za sobą drzwi. Ken usiadł na brzegu swojej koi-leżanki i zaczął przeskakiwać z kanału na kanał na monitorze. Wielki ekran z przodu kabiny pozwalał obejrżeć mostek, ładownię, pokład, gdzie wsiadali pasażerowie, i kilka innych zakamarków statku. Ukazywał też jego obraz z zewnątrz, nadawany z przekaźnika naziemnego. Za kilka minut pasażerowie „Drumadoon Bay” będą mogli obserwować start. Teraz zdalnie sterowana kamera pokazała statek tkwiący w skomplikowanym kosmodoku: wyglądał jak leżący na boku i zakuty w kajdany drapacz chmur. Wokół niego krążyły maleńkie pojazdy dokonujące ostatniej kontroli. - Założę się, że babcia spróbuje jeszcze raz pogadać przez podprzestrzeń z tatą - odezwał się Ken. - Nic nie odpowiedział, kiedy posłała depeszę z wiadomością, że sama przywiezie nas na Kaledonię. - Kenny - zaczęła niepewnie Dee. - Muszę ci coś powiedzieć. Ale brat mówił dalej, nie zwracając uwagi na jej słowa. - Wiesz co? Babcia się niepokoi. Pewnie boi się, że dom taty może nie być - no wiesz - bezpieczny dla małych dzieci. Jego aerofarma leży w tej części Kaledonii, która została otwarta dla osadnictwa dopiero dziesięć lat temu. To straszne bezludzie. - Uśmiechnął się szeroko. - Wybuchające wulkany! Może też egzotyczne stwory zjadające ludzi! - Kenny, boję się. - Ojej, ja tylko się wygłupiam, malutka. Tata nie pozwoli, by coś nam się stało. Nigdy nie zaprosiłby nas na Kaledonię, gdyby była naprawdę niebezpieczna. - Ja nie tego się boję. - W takim razie czego? Babcia powiedziała ci, że nie będzie bolało, kiedy wlecimy do otchłani... - Chodzi mi o to nowe lekarstwo. Nie chcę stracić przytomności! To... to wyłącza moją zasłonę mentalną. - I co z tego? - Babcia zajrzy do mojej głowy. Wiem, że to zrobi. Myśli, że w moim umyśle ukryte są informacje o mamie, wujku Robbim i cioci Rowan. Tak samo myślał Pierwszy Magnat i ten krondacki policjant. To dlatego chcieli mnie wysondować. Jeżeli babcia to zrobi, na pewno odkryje moje sekretne moce mentalne. - Nie bądź głuptaskiem. Autoredaktywność to tylko taka sobie moc. Wcale nie znaczy, że jesteś operantką. Masa normalnych ludzi ma jakieś moce. Dee zaczęła płakać. - Nie, nie o to mi chodzi! Mam nową moc mentalną. Nie powiedziałam ci o niej. Pojawiła się nagle. - Co to takiego, na Boga? - Ja... ja mam teraz jeden z ultrazmysłów. Słyszę ludzkie myśli. To stało się zaraz po śmierci mamy. - O, cholera! - szepnął Ken. Malująca się na jego twarzy pobłażliwość ustąpiła miejsca prawdziwej trosce. - Jesteś pewna? Dee skinęła głową ze zmartwioną miną. - I myślę, że babcia coś podejrzewa. Może moja aura jest inna. Kilkakrotnie, kiedy spałam, próbowała przeniknąć do mojego umysłu. Wierciła naprawdę mocno. Nie mogła się dostać do środka, ponieważ już dawno temu nauczyłam się budzić, gdy ktoś manipuluje przy mojej zasłonie mentalnej podczas snu, bo wtedy nie jestem w stanie jej wzmocnić. Ale jeśli to lekarstwo mnie uśpi, nie zdołam się obudzić. Ken spochmurniał, myśląc szybko. - Chyba nie... Cholera! Wiesz, że jeśli masz jakiś ultrazmysł, nawet bardzo słaby, wtedy według prawa jesteś operantką. - Wiem! - zaszlochała Dee. - Co mam zrobić? Ken zastanawiał się jeszcze chwilę, a potem chytry uśmieszek rozjaśnił jego bladą twarz. - Możesz zrobić tak - oświadczył i wyjaśnił jej swój plan. - A co jeśli babcia się dowie, że ją oszukałam? - zapytała Dee z powątpiewaniem. - Wtedy odkryjesz jej jeden ze swoich sekretów. Ale sama powiedziałaś, że ten drugi jest znacznie ważniejszy. - W porządku, spróbuję - westchnęła Dee. - Może się uda... Nowa moc obudziła się w Dee całkowicie nieoczekiwanie dziesięć dni temu. Od tej pory wielokrotnie próbowała ze wszystkich sił zapędzić ją z powrotem do skrzynki - ale nie zdołała. Sporadyczne przebłyski tej niebezpiecznej metazdolności pojawiały się u niej już wcześniej, zwłaszcza gdy była z Kenem, lecz trwały krótko. Pełna zmiana nastąpiła na Islay, kiedy leżała w hotelowym łóżku w nocy po śmierci mamy i wujostwa. Wtedy straszliwe wydarzenia tego popołudnia wydawały się jej coraz bardziej nierealne, jak horror na Tri-D, który skończył się raz na zawsze. Płakała trochę przy modlitwie, ponieważ babcia tego oczekiwała. Profesor Masha otuliła ją kocykiem i odeszła. Ale leżąc sama w ciemnościach Dee już się nie bała i nie czuła się źle, była tylko bardzo zmęczona; dręczyły ją złe myśli. Mama nie żyje. Już nigdy nie wróci. Dee nigdy dotąd nie zetknęła się ze śmiercią żadnej żywej istoty, nawet domowego zwierzątka, ponieważ mama nie pozwalała jej ich trzymać. Babcia Masha powiedziała wnukom, że umysł ich matki nie zniknął jak zdmuchnięta świeca razem ze śmiercią ciała. Umysł mamy nadal żyje. Połączyła się z wielkim Umysłem Wszechświata wraz z innymi istotami, które kiedykolwiek żyły, w specjalny i tajemniczy sposób zaplanowany przez Boga. Babcia zapewniła Dee, że mama jest teraz bardzo szczęśliwa. Dziewczynka nie mogła tego zrozumieć, ale nie podzieliła się z babcią swoimi wątpliwościami. Dlaczego mama jest szczęśliwa, skoro musiała opuścić ją i Kenny’ego? Czy dlatego, że nigdy nie chciała takich dzieci jak oni? Czy mama tak naprawdę wcale ich nie kochała, choć zawsze tak mówiła? Może gdyby Dee nie była taka dumna i uparta, gdyby zrobiła to, czego chcieli od niej metaterapeuci - a matka tak tego pragnęła - wszystko wyglądałoby inaczej? - Czy tak by było, mamo? - szepnęła. Łzy poparzyły jej oczy, gdy po raz pierwszy przeszył ją ból utraty. Czy to była w jakiś sposób jej wina, że Diabeł z Kilnave zabił jej matkę, wuja i ciotkę? Dee wytężyła słuch, czekając z nadzieją na pocieszającą odpowiedź. I usłyszała coś. Świat w jej głowie nie był już milczący. Początkowo docierały do niej dziwaczne, coraz głośniejsze i głośniejsze syki i wycia, które wcale nie przypominały ludzkich słów. Dee przeraziła się, myśląc, że to może być sam Diabeł z Kilnave. Ajeśli poszedł jej śladem i teraz się ukrywał w ciemnym pokoju? Leżała jak sparaliżowana, zbyt przerażona, by krzyknąć. Później hałas stał się cichszy i zamienił się w wypowiadane półgłosem słowa. Tylko słowa. Jakby wielu ludzi mówiło jednocześnie przez komunikator. Czy to może być mama, usiłująca przemówić do niej ze środka zatłoczonego Umysłu Wszechświata? Kiedy mentalne dźwięki stały się wyraźniejsze, Dee zdała sobie sprawę, że ktoś mówi o mamie... o niej... i o Kenie... o śledczych szukających zabójcy... i o odpowiedzialności za dwoje dzieci, które utraciły matkę, i że trudno będzie pogodzić opiekę nad nimi z pracą na Uniwersytecie, chyba że pozwoli Dee i Kenowi zamieszkać z Ianem... i o tym, że Ian (który jest tatą) kompletnie się nie nadaje na opiekuna. Babcia! Dee słyszała myśli babci, która leżała, nie mogąc zasnąć, w sąsiednim pokoju. To była dalekomowa - telepatia - a Dee nawet nie otworzyła żadnej skrzynki w swoim umyśle! Skupiła się jeszcze bardziej. Pozostałe dziwaczne dźwięki stały się fragmentami myśli innych gości hotelowych, którzy też nie spali. Jedne myśli były ciche, lecz bardzo wyraźne i jasne, inne jakby zamazane, bezsensowne lub niezrozumiałe jak bełkot. Sądząc z myśli, które docierały do Dee, niektórzy goście martwili się różnymi rzeczami, tak jak jej babcia. Inni wydawali dzikie i chaotyczne mentalne dźwięki i wydawali się bardzo szczęśliwi. Kiedy Dee zmęczyła się słuchaniem, wyłączyła kolejno wszystkie pasma telepatyczne, aż w jej umyśle zapanował spokój. A potem, zafascynowana, ale jeszcze nie przestraszona tym nowym ultrazmysłem, wysiłkiem woli znowu otworzyła się na myśli innych ludzi i ćwiczyła zdolność skupiania się na poszczególnych osobach. To było zabawne i szybko nabrała wprawy. Czy operand słyszą takie rzeczy przez cały czas? I dlaczego ta nowa moc obudziła się w niej tak nagle, kiedy wcale się o to nie starała? Niestety, anioł milczał jak zwykle, choć wyczuła, zanim wreszcie zapadła w sen, że uśmiecha się do niej triumfująco. Następnego dnia, nim z babcią i Kenem poszła na posterunek policyjny w Bowmore na przesłuchanie, Dee zakradła się do hotelowego saloniku i poleciła komputerowi dostarczyć sobie informacje o ukrytych ultrazmysłach. Płytka, która wypadła ze szczeliny, okazała się artykułem napisanym dla dorosłych. Dziewczynka zrozumiała jednak, że najprawdopodobniej to właśnie szok i strach, jakie przeżyła, sprawiły, iż telepatyczna „skrzynka” w jej mózgu sama się otworzyła. Ani metaterapeuci, ani babcia Masha nigdy nie wspomnieli przy niej, że coś takiego może się zdarzyć. Z tego artykułu dowiedziała się też, że istnieje kilka rodzajów mowy mentalnej o różnej „głośności” lub „sile nadawania”. Otwarta subwokalna rozmowa, telepatyczne okrzyki w trybie rozkazującym i niedbała pogawędka mogły być tak intensywne, że czasami „słyszeli” je nawet nonoperanci. Najtrudniejsze do podsłuchania były prywatne myśli, gdyż trzeba było trafic na wąskie mentalne pasmo konkretnej osoby. Dee najwyraźniej słyszała tylko najgłośniejszy rodzaj telepatii. A potem przeczytała słowa, od których serce w niej zamarło: „Zdolności telepatyczne są najważniejszą oznaką operatywności metapsychicznej danej osoby”. Wiedziała, co to znaczy. Nie była już głuchogłową, przestała być normalnym człowiekiem, choć większość jej mocy pozostała bezpiecznie zamknięta w skrzynkach ukrytych w jej umyśle. Jeżeli babcia lub inny operant czy operantka dowie się, że Dee jest telepatką, na pewno odeśląjądo metaterapeutów. A jeśli spotka ją coś jeszcze gorszego? Kenowi może pozwolą zamieszkać z tatą na Kaledonii, ale jeśli ona sama nie zachowa nowej mocy w tajemnicy, będzie zmuszona pozostać na Ziemi. Udając oszołomioną z żalu (co wcale nie było trudne), Dee zdołała oszukać wszystkich dorosłych na posterunku w Bowmore. Niemal przez cały czas ukrywała się za swóją niebieską zasłoną mentalną i „wychodziła” spoza niej tylko po to, by odpowiadać na pytania. Nawet przystojny, wspaniale ubrany Pierwszy Magnat Ludzkości i krondacki urzędnik Magistratu Galaktycznego nie zdali sobie sprawy, że Dee może czytać ich myśli, kiedy niedbale wymieniali telepatyczne komentarze na temat tego przypadku. Dee dowiedziała się, że straszliwy czarny potwór z jej snu, którego uznała za Diabła z Kilnave, w rzeczywistości nazywał się Hydra i w jakiś sposób powstał ze złączonych umysłów czwórki złych dorosłych - a byli wśród nich John Quentin i Magdala MacKendal. Hydra mieszkała w niesamowitym dużym domu na farmie w Sanaigmore, tak jak Dee podejrzewała. Dziewczynka poznała też imiona i nazwiska dwóch innych osób, tworzących Hydrę, i odkryła, iż potwór ten zabił wielu innych ludzi, nie tylko mamę, ciocię Rowan i wujka Robbiego. Podsłuchując myśli dorosłych, Dee przez cały czas panowała nad wyrazem swojej twarzy i postępowaniem, tak że nikt nie zorientował się, co robi. Najtrudniej było jej zachować obojętność, kiedy Krondaku powiedział Pierwszemu Magnatowi, że Hydra uciekła z Ziemi. Teraz Dee nie musi się niepokoić, że potwór ją dopadnie! Kiedy przesłuchanie wreszcie się skończyło, Dee, Kenowi i babci pozwolono wrócić do domu w Edynburgu. Dwa dni później włożyli odświętne ubrania i poszli do kościoła, choć to nie była niedziela. Było tam dużo osób z Uniwersytetu, a z przodu, na katafalkach stały trzy urny, które, jak powiedziała babcia, zawierały prochy mamy, wujka Robbiego i cioci Rowan. Po mszy żałobnej wszyscy wsiedli do samochodów i pojechali na cmentarz, gdzie urny włożono do małych jam w ziemi, otoczonych bukietami kwiatów. Kapłan powiedział w ostatniej modlitwie, że pierwiastki chemiczne, które mama, wujek Robbie i ciocia Rowan pożyczyli na jakiś czas, by używać ich w swoich ciałach, muszą wrócić do ziemi i że teraz będą się nimi posługiwać inne żywe istoty. Przypomniał wszystkim, iż te same pierwiastki zostały stworzone przed wieloma miliardami lat, na długo przed powstaniem Układu Słonecznego, kiedy prastara gwiazda wybuchła jako supernowa, rozrzucając popioły w przestrzeni kosmicznej. Dodał też, że ciała wszystkich żywych stworzeń powstały z popiołów martwych gwiazd; natomiast umysły, które rozwinęły się spontanicznie wtedy, gdy pierwiastki ze struktury materii-energii skupiły się w czasoprzestrzeni, by utworzyć żywą istotę, są niepowtarzalne i nieśmiertelne. Dee uznała pomysł o powstaniu życia z pyłu gwiezdnego za bardzo interesujący. Kiedy ludzie stojący wokół grobów zaczęli się żegnać, szepnęła do Kena, że to wielka szkoda, iż pierwiastki mamy staną się tylko ziemią, na której będą rosły cmentarne kwiaty i drzewa. - Kiedy ja umrę - wyznała - chcę, żeby moje pierwiastki pomogły w powstaniu nowej gwiazdy! - Jesteś głupia! - syknął gniewnie Ken. Na jego twarzy widać było ślady łez. - Takie nic jak ty miałoby dać początek gwieździe? - Nachylił się, podniósł coś spomiędzy korzeni drzewa i wepchnął jej do ręki. - Tym będziesz, kiedy umrzesz. Pokarmem dla wiewiórki! - Bądźcie cicho! - skarciła ich babcia Masha. - Zachowujcie się grzecznie jeszcze trochę. Dee długo patrzyła na żołądź. Potem ostrożnie włożyła go do kieszeni płaszcza. W podróż na Kaledonię dzieciom pozwolono wziąć tylko kilka rzeczy. Dee była zadowolona, że to babcia wybrała dla niej ubrania. Sama postanowiła zabrać Jasiek z gęsiego pierza, małe plastikowe pudełko z ulubionymi książkami-płytkami, porcelanową kotkę zwaną Moggie, żołądź z cmentarza, który zamierzała zasadzić na farmie taty, i swój największy skarb, uszkodzoną szpilkę do klapy, którą pewnego jesiennego deszczowego dnia w zeszłym roku znalazła na chodniku w Edynburgu. Szpilka, wysadzana kryształami górskimi, miała kształt maski domina. Chociaż Ken wyśmiewał się z siostry, Dee nadal była przekonana, że jej znalezisko to cenny skarb i że błyszczące kamienie to prawdziwe diamenty. Poprosiła też Kena, by pozwolił jej zabrać fotografię taty. Powiedziała, że patrząc na nią nie będzie się bała podczas podróży. Brat wydrwił jej pomysł, ale w końcu uległ, gdy obiecała, że pozwoli mu popatrzeć na stare zdjęcie, kiedy tylko zechce. Gdy wreszcie wszystko było gotowe, babcia zabrała Dee i Kena do portu kosmicznego Unst na Szetlandach, gdzie wszyscy troje wsiedli na statek, który miał ich zabrać na Kaledonię. Przebędą pięćset trzydzieści trzy lata świetlne w czternaście ziemskich dni; przy każdym skoku czynnik przemieszczenia będzie wynosił około czterdziestu jednostek. Każdego dnia będą wskakiwać do hiperprzestrzeni i wyskakiwać z niej. I babcia zmusi Dee do przyjęcia lekarstwa. A lekarstwo to otworzy umysł dziewczynki i zdradzi sekrety, które w nim ukrywa... chyba że plan Kena się powiedzie. W godzinę po subluminalnym starcie kapitan powiadomił pasażerów, że statek zaraz wskoczy do hiperprzestrzeni. Babcia Masha wyjęła z kieszeni pakiecik minidozowników. Były to maleńkie zielone pojemniczki w kształcie poduszki. Podała jeden Kenowi i pozwoliła mu przyłożyć go do skroni i przycisnąć kciukiem. Ze spodu minidozownika wyskoczyła cienka jak włos igła, ukłuła chłopca bezboleśnie i wstrzyknęła lekarstwo. Ken od razu zapadł w głęboki sen. - Pozwól mi też zrobić to samej, babciu - poprosiła Dee. - Nie boję się. - Dobrze - odparła babcia. - Uważaj, żeby przyłożyć do skóry stronę z białym kółkiem, a potem mocno naciśnij. Dee wszakże udała tylko, że wstrzyknęła lekarstwo i wrzuciła zielony minidozownik w szparę między oparciem jej koi-leżanki a poręczą, tak jak zaplanowała, żeby babcia nie zorientowała się, że nadal jest pełny. Opadła ciężko i zamknęła oczy z lekkim westchnieniem (jak zrobił to Ken), a potem wycofała się do swojej różowej sadzawki autroredaktywnej i czekała na skok do szarej otchłani. Usłyszała cichy szelest, gdy babcia usiadła przy biurku i zaczęła przeglądać jakieś druki na durofilmie. Niski czynnik przemieszczenia statku wcale jej nie przeszkodzi. Powiedziała dzieciom, że kiedy zasną, trochę popracuje. Nagle Dee ogarnęło dziwne uczucie, usłyszała brzęk, który zaraz potem się powtórzył. Właśnie wtedy obwieścił, że przebyli bramę pola ipsilon i znaleźli się bezpiecznie na trasie łańcuchowej, dokonując skoku przez czasoprzestrzeń szybciej niż światło. Dee nie czuła bólu. Żadnego, choć babcia powiedziała, że nawet najpotężniejsi dorośli operanci zwykle odczuwali lekkie rwanie, gdy statek wskakuje do hiperprzestrzeni. - Och, Dorotheo. Czemu mi nie powiedziałaś? Dee uniosła lekko powieki. Stała nad nią Babcia Masha. - Nie udawaj. Wiem, że nie śpisz. Dlaczego ukryłaś to przede mną? Dziewczynka całkowicie otworzyła oczy. - Co ukryłam? - Twoje zdolności autoredaktywne. To jest właśnie to, prawda? - Babcia uklękła obok leżanki. - Ty głuptasku! Gdybyś wzięła lekarstwo, wtedy twoja aura by się zmieniła - lecz tak się nie stało. A ponieważ najwidoczniej nie poczułaś żadnego bólu przy przejściu do hiperprzestrzeni... Odjak dawna jesteś operantką w tej dziedzinie? Powiedz mi prawdę! - Od... od wycieczki promem na Islay - przyznała Dee. - Jak to się stało? - Ja... no... ja miałam dość morskiej choroby. I już na nią nie chorowałam - powiedziała Dee, starając się unikać przenikliwego spojrzenia babki. Czuła, że Masha z całej siły pragnie się dostać do jej głowy, by odkryć prawdę. Koercja babci była znacznie potężniejsza niż mamy i tamtych lekarzy, ale niebieska tarcza wytrzymała. Z powodu swojej nowej mocy Dee mogła również „słyszeć” ogłuszające telepatyczne pytania babki: Czy odbierasz moje telepatyczne słowa Dorotheo czy mnie słyszysz? Czy możesz używać mocy redaktywnej na innych tak jak na sobie? Czy masz jeszcze jakieś nowe metazdolności? Czy stajesz się pełną operantką? Odpowiedzmi Dorotheo odpowiedzmi! Na twarzy pięcioletniej dziewczynki malowała się całkowita szczerość. Ukrywała strach za niezdobytą zasłoną mentalną. - Ta moc redaktywna to nic takiego, babciu. Ja po prostu przekonałam się, że jeśli chcę, mogę się pozbyć nieprzyjemnych odczuć. Jak wtedy, kiedy coś mnie boli albo czuję się kiepsko. Dorotheo, czy mnie słyszysz? Dee usiadła i ostrożnie położyła minidozownik na stoliku obok swojej leżanki. - Czy mogę pójść do salonu-obserwatorium? Kapitan powiedział, że będę mogła tam popatrzeć na szarą otchłań. Czy Kenny wkrótce się obudzi? Wiem, że i on chciałby zobaczyć otchłań, w której znajduje się nasz statek. ODPOWIEDZ MI DZIECKO CZY MOŻESZ SŁYSZEĆ MOJE MYŚLI? Tak, słyszała je, i była tak przerażona, że ledwie mogła mówić, ale przezornie nie dała nic po sobie poznać. - Proszę, czy mogę pójść do salonu-obserwatorium? - powtórzyła drżącym szeptem, kierując się w stronę drzwi kabiny. - Ja naprawdę chcę zobaczyć szarą otchłań. Babcia chwyciła ją za rękę. Jej błyszczące jak zielone kryształy oczy świeciły mocąkoercyjną, której Dee nigdy dotąd nie widziała. Wzmocnione koercją telepatyczne pytania zagrzmiały w umyśle dziewczynki, uderzając w niebieską zaporę jak sztormowe fale o nadbrzeżne urwisko. ODPOWIEDZODPOWIEDZODPOWIEDZ! - Dorotheo - powiedziała na głos - posłuchaj mnie! Jeśli jest szansa, że spontanicznie stajesz się silną operantką, to musisz kontynuować terapię na Ziemi. To bardzo ważne. Już nie pójdziemy do doktorów w Edynburgu, bo ich nie lubiłaś. Udamy się do Catherine Remillard w Ameryce. To dobra, wspaniała kobieta. Polubisz ją. Proszę cię, kochanie! Musisz dać mi znać, czy odbierasz telepatię. Musisz. POWIEDZMIPOWIEDZMI! Nie! Nie powiem! Aniele, dodaj mi sił! Pomóż mi... POWIEDZ MI PRAWDĘ! - zażądała babcia wywierając pełną koercję. - ODPOWIEDZ ODPOWIEDZ ODPOWIEDZ! Zasłona mentalna Dee wytrzymała, pomimo że dziewczynka była śmiertelnie przerażona. Anioł jej pomógł. Dee zdołała uśmiechnąć się do babki z niewinnym wyrazem twarzy. - Ja naprawdę chcę mieszkać z tatą, nie na Ziemi. W większej części jestem normalnym człowiekiem. Tak jak on... Czy mogę teraz pójść do salonu-obserwatorium? Babcia puściła rączkę Dee. - Tak - odparła montonnym, zmęczonym głosem. Ukryła w umyśle swoją potężną koercję. - Możesz iść. Ale tam nie ma nic do zobaczenia. Otchłań to bardzo frustrujący stan. Jest się i nie jest jednocześnie. Odwróciła się, by zająć się Kenem, który rzucał się i coś mamrotał, odzyskując przytomność. Dee zakręciło się w głowie z wielkiej ulgi. Pośpieszyła wąskimi, cichymi korytarzami, zatrzymując się od czasu do czasu, by popatrzeć na oświetlone plany statku, na których błyskały światełka z napisem JESTEŚ TUTAJ. Spotkała tylko jedną osobę, członka załogi, który uśmiechnął się do niej i zasalutował żartobliwie, zanim zniknął w którejś ładowni. Zanim drzwi się za nim zamknęły, Dee dostrzegła przelotnie żółte rhostatki z wymalowanymi paskami-szachownicami. Stały rzędami jak gigantyczne jajka wielkanocne: były to nowe latające taksówki dla Kaledonii. Babcia Masha powiedziała dzieciom, że ich gwiazdolot wiezie takie niezbędne towary, jak maszyny do budowy dróg, embriony żywego inwentarza, lekarstwa oraz rzeczy, które po prostu uprzyjemniają życie na pogranicznym świecie - gry w monopol, włoskie buty, szwajcarskie nadajniki ręczne, a także smakołyki, między innymi czekoladę - oraz pomarańcze i ananasy, które nie chciały rosnąć na szkockiej planecie. Może najdziwniejszym ze wszystkich towarem były puste beczułki po hiszpańskiej sherry. Były potrzebne dla jednej z najważniejszych gałęzi przemysłu na Kaledonii - wyrobu whisky! Statek kosmiczny CSS „Drumadon Bay” był olbrzymi, jak większość statków handlowych, mierzył ponad czterysta metrów długości. Był też bardzo stary, należał do pierwszych gwiazdolotów, które ludzkość zbudowała po Wielkiej Interwencji, kiedy zaawansowana nauka Imperium Galaktycznego dosłownie w jeden dzień zrewolucjonizowała ziemską astronautykę. Przelot na Kaledonię tym frachtowcem, który zabierał ograniczoną liczbę pasażerów i oferował im spartańskie warunki, był najtańszy z możliwych. Babcia wpadła we wściekłość, kiedy odkryła, że tata przysłał bilety drugiej klasy dla Dee i Kena, którzy mieli podróżować we wspólnej kabinie. Na szczęście zdołała je wymienić i otrzymali we trójkę małe pomieszczenie. Pierwszą klasą lecieli przeważnie górnicy, ksenobiolodzy, inżynierowie budownictwa lądowego i wodnego, archeolodzy, lekarze różnych specjalności i inni specjaliści, niezbędni na niedawno zasiedlonej planecie, którzy zawarli kontrakty na określony czas. Było wśród nich też sześćdziesięciu nowych osadników, ale większość z nich podróżowała drugą klasą, śpiąc w maleńkich kabinach niewiele większych od budki wideotelefonicznej, kiedy nie spędzali czasu w salonach gier i rozrywek lub nie jedli we wspólnej mesie. Jednak Dee uważała, że statek jest wspaniały i nie zauważyła przetartych kraciastych dywanów, porysowanych i pogiętych plastikowych ścianek, ani niemiłego zapachu chemikaliów, przenikającego małą łazienkę przy ich kabinie. Salon okazał się znacznie mniejszy niż na promie, którym płynęła na Islay, i skromniej umeblowany. Dwa tuziny powycieranych krzeseł, wszystkie puste, stały naprzeciwko ekranu z przezroczystego cerametalu o średnicy pięciu metrów. Za oknem była... nicość. Dee zatrzymała się zdumiona na widok matrycy hiperprzestrzennej. Nie była ona ani naprawdę szara, ani czarna czy biała, słowem nie miała żadnego koloru, który dziewczynka mogłaby rozróżnić. Świeciła, choć jednocześnie zdawała się wsysać sztuczne światło lamp w salonie-obserwatorium, który sprawiał wrażenie ciemnego jak jaskinia, ale, co wydawało się niesamowite, nie było tu cieni. Jeżeli Dee wpatrzyła się uważnie w szarą otchłań, ta wydawała się bezkształtna, lecz gdy spojrzała na nią z ukosa, dostrzegała lekkie drgania i duże widmowe fale rozbiegające się we wszystkich kierunkach. W nieregularnych odstępach czasu tajemniczą nicością wstrząsało gigantyczne pulsowanie, niwelujące mniejsze drgania. Wydawało się, że hiperprzestrzeń żyje i dziewczynka nie mogła oderwać od niej wzroku, pomimo bólu oczu i coraz silniejszych zawrotów głowy. Nie przyszło jej na myśl, żeby przywołać moc autoredaktywną, ani nie odważyła się odwrócić od tego czarodziejskiego okna! W każdej chwili mogło się zdarzyć coś wspaniałego... - No, dziewczynko, myślę, że masz już dość. Ktoś łagodnie chwycił jąza ramiona i odwrócił od oszołamiającej, nieodparcie przyciągającej szarości. Dee zamrugała i czar prysł. Zadrżała, przetarła oczy i zobaczyła, że jej wybawca był wysokim mężczyzną w czarnej aksamitnej marynarce ze srebrnymi guzikami. Nosił też fantazyjną białą koszulę, czarny krawat i szkarłatną spódniczkę w czarne pasy poprzecinane cienkimi złotymi liniami. Jego sporran był z białej skóry, buty zdobiły srebrne klamerki; wetknął też nóż z wysadzaną drogimi kamieniami rękojeścią do prawej skarpety. Zaprowadził Dee do krzesła obok bufetu i posadził jaz dala od okna. Potem rozkazał bufetowi przygotować filiżankę słodkiej kawy z mlekiem. - Szara otchłań jest fascynująca, ale można oszaleć, jeśli będzie się w nią długo wpatrywać - wyjaśnił. Parujący napój przywędrował w grubym plastikowym kubku bez spodeczka i łyżeczki. Mężczyzna podał go Dee z teatralnym gestem i czarującym uśmiechem, który uniósł jeden kącik jego ust wyżej niż drugi. Na podbródku miał ładny dołeczek i był bardzo przystojny. Miał całkowicie białe włosy i błyszczące oczy osadzone tak głęboko, że nie można było określić ich koloru. - Nazywam się Ewen Cameron i lecę na Kaledonię w odwiedziny do przyjaciół - powiedział. - Wypij to i zawroty głowy ustaną. Doświadczeni gwiezdni podróżni wiedzą, że jeśli chcą popatrzeć na otchłań hiperprzestrzeni, muszą odrywać od niej wzrok co kilka minut, a w razie potrzeby użyć autokoercji. Dee z grzeczności pociągnęła łyczek. Tak naprawdę to nie lubiła kawy i wolałaby, żeby przygodny znajomy zamówił gorącą czekoladę. - Dziękują panu, obywatelu Cameron. Zapamiętam pańskie słowa. - Jak się nazywasz, dziewczynko? Powiedziała mu. Napój sprawił, że niemal od razu poczuła się lepiej. Jakie to dziwne, pomyślała. Kawa była wspaniała i smakowała prawie tak jak czekolada! Może to jakiś kaledoński gatunek? Wypiła wszystko i odstawiła kubek. Jej sąsiad też zamówił dla siebie kawę, ale wyczuła jeszcze inny zapach w parze unoszącej się z jego kubka. Dodał do kawy brandy, tak jak robił to - czasami - i już nigdy nie zrobi - wujek Robbie. - Czy kawa lepiej smakuje z brandy? - zapytała. - Tak. A jeśli jesteś starcem z bolącymi stawami, wtedy bardzo ci pomaga. Dobrze się już czujesz? - Tak, dziękuję panu. To dobrze. A teraz powiedz mi: dlaczego nie przyjęłaś środka przeciwbólowego który dają dzieciom nie będącym operantami? Zachichotała, nadal czując lekki zawrót głowy. - Pomyślałam, że spróbuję, czy nie uda mi się usunąć bólu. I udało mi się. To było proste. Więc użyłaś mocy autoredaktywnej, prawda? - Tylko troszeczkę - odpowiedziała prędko. - Bardzo niewiele. Tak naprawdę to wcale nie jestem operantką. Chodzi ci o to, że nie chcesz nią być. Ale będziesz musiała zrobić znacznie więcej, jeżeli nadal chcesz ukrywać swoje moce przed babcią. Wiesz, że ona zawiezie cię z powrotem na Ziemię, jeśli się o tym dowie. Prawo Imperium Galaktycznego, dotyczące metapsychicznie uzdolnionych dzieci, ma pierwszeństwo przed prawami rodzica-nonoperanta. Każdy dorosły operant, który odkryje, że możesz porozumiewać się telepatycznie, ma obowiązek zameldować o tym władzom. Dlatego będziesz musiała być bardzo ostrożna. Zwłaszcza w pobliżu osób obdarzonych tak potężną koercją jak twoja babcia, która może podstępnie zmusić cię do uzewnętrznienia ultrazmysłów. Rozumiesz, o czym mówię? - Tak. Jestem cudownymi dzieckiem, bardzo dojrzałym jak na swój wiek. Ale myli się pan sądząc, że mam jakieś ultrazmysły. Ja... - urwała, otwierając szerzej oczy z przerażenia, kiedy zrozumiała, co zrobiła. - Nie! - jęknęła. Tak. Odpowiedziałaś mi, kiedy odezwałem się do ciebie telepatycznie. - To niefairl - Zerwała się na równe nogi. - Pan mnie oszukał! - Chciała uciec, ale miała wrażenie, że jej stopy przylepiły się do wytartego dywanu. - Masz rację! - przyznał głośno mężczyzna. - Oszukałem cię, żeby ci pokazać, że jesteś bardzo młoda, bezbronna i że bez pomocy nigdy nie wprowadzisz w błąd babci Mashy i nie będziesz mogła zostać z ojcem na Kaledonii. Chcesz tam zostać, prawda? - Tak. TaktakTAK. Deliktnie położył rękę na głowie Dee i uśmiechnął się z nagłym rozbawieniem. - Anioł! Doskonale pasuje. Przekażmy jemu to zadanie, dobrze? Nic z tego nie rozumiejąc, Dee z zaskoczeniem stwierdziła, że jakaś nowa rzecz pojawiła się w jej umyśle. Nie... nie, to wcale nie była rzecz: to była droga. Serie połączonych ze sobą stopni prowadzących do celu, którego bardzo pragnęła. Idąc tą drogą nigdy nie będzie musiała się obawiać, że mimowolnie wyda swój wielki sekret babci lub komuś innemu. Anioł pomoże jej zatrzymać maskę mentalną na miejscu i powstrzyma jąprzed popełnianiem głupich błędów - takich, jaki zrobiła teraz, odpowiadając na zadane telepatycznie pytanie. - To pan włożył mi te rzeczy do głowy? - zapytała nieśmiało. Mężczyzna postawił oba kubki na tacy na brudne naczynia znajdującej się z boku bufetu, a potem ruszył w stronę drzwi prowadzących na korytarz. - Po jakimś czasie sama nauczyłabyś się zachowywać ostrożność w towarzystwie telepatów i znalazłabyś odpowiedni sposób na przeciwdziałanie koercji. Ja po prostu ci pomogłem, abyś mogła zostać z ojcem. To ważne, żebyś teraz z nim zamieszkała. Dee, głęboko zdumiona, utkwiła wzrok w mężczyźnie w spódniczce. - Czy to pan jest moim aniołem? - Tylko tym razem - roześmiał się. - Ale spotkasz innych, kiedy będziesz ich potrzebować. Wyszedł z salonu, zamykając za sobą drzwi. Zapiszczał komunikator na nadgarstku Dee. Nacisnęła guzik z napisem ODBIÓR i głos babci powiedział: - Twój brat już się obudził, a kapitan zaprosił wszystkich pasażerów z pierwszej klasy na mostek, by pokazać im, jak funkcjonuje statek. Chciałabyś też to zobaczyć? - O, tak! Bardzo! Zaczekaj na mnie, babciu. Będę tam za chwilę. Wybiegła na korytarz, zapomniawszy zupełnie o mężczyźnie, który przedstawił się jako Ewen Cameron. Ostatnie wyjście statku z matrycy hiperprzestrzeni do układu gwiezdnego Kaledonii było czarodziejską chwilą dla Dee. Biedny Ken leżał uśpiony w kajucie i dlatego nie był świadkiem tego niezwykłego wydarzenia, podobnie jak inni nafaszerowani środkami nasennymi normalni ludzie. Lecz Dee, babcia i około dwudziestu pasażerów-operantów siedziało w salonie-obserwatorium, kiedy gwiazdolot wyskoczył z bezkształtnej podprzestrzeni po raz ostatni. Hipnotyzująca szarość za oknem przeszła w eksplozję kolorów. A potem, na tle upstrzonej diamentami czerni, pojawiła się bardzo duża, oświetlona w trzech czwartych planeta. Iskrzące się sztuczne satelity wisiały nad Kaledonią jak świetliki. Planeta miała też naturalny, błyszczący srebrem księżyc, nazwany Re Nuadh. - A niech mnie licho! - zawołał jeden z kontraktowych lekarzy. - Ona jest naprawdę piękna! - Tak długo, jak cię nie zmęczy padający bez przerwy deszcz - powiedziała jakaś kobieta-inżynier. - Spójrz na tę okrywę chmur. - Większość to cirrusy - wyjaśnił ktoś władczym tonem. - Kryształki lodu i spora ilość pyłu wulkanicznego. Słyszałem, że przez połowę roku światło słońca musi przebijać przez mgiełkę. A przez drugą połowę się topisz. Większość operantów wybuchnęła śmiechem. Dee uważała, by nie pójść ich śladem. Widziała zdjęcia i filmy Tri-D o usianej wyspami powierzchni Kaledonii, ale nic nie przygotowało jej na ten wspaniały widok z kosmosu. W przeciwieństwie do znanej, niebieskiej, urozmaiconej bielą kuli ziemskiej, ten szkocki świat przypominał gigantyczny mglisty opal osadzony na aksamitnym rogaliku księżyca. Kontrastując z jaskrawym światłem księżyca, znajdującego się w pierwszej kwadrze, planeta świeciła przyćmionym blaskiem, z jasnoliliowymi i mlecznoniebieskimi cieniami. Niewielkie przestrzenie, otwierające się tu i ówdzie w wszechobejmującym płaszczu chmur, płonęły lazurem - albo, znacznie rzadziej, mieszaniną ciemnego brązu i zieleni z plamami ochry. - Mówi kapitan. Weszliśmy na orbitę Kaledonii i wyłączyliśmy silniki superluminalne. Za chwilę przejdziemy na uniwersalny, pozbawiony inercji napęd rhopola i zbliżymy się do planety. Na ułamek sekundy pojawiła się siatka z ciemnopurpurowego ognia i zaraz zgasła. Planeta napęczniała jak szybko nadmuchiwany balon, aż wypełniła okno białym blaskiem macicy perłowej. Później, gdy statek przeleciał na nocną stronę Kaledonii, za oknem pociemniało. Okno ukazywało jedynie czerń, przerywaną setkami migotliwych błysków, które prędko się rozrosły i rozjarzyły. Kapitan poinformował pasażerów, że większość tych cichych wybuchów to gigantyczne burze z piorunami. Inne, ciemnopurpurowe przebłyski, rzadsze niż perłowe, świadczyły o obecności czynnych wulkanów. Kiedy statek przedarł się przez warstwę chmur, Dee ujrzała ocean Kaledonii iskrzący się słabo w blasku błyskawic strzelających z wysokich wież cumulonimbusów. Kapitan wyjaśnił, że burze sięgały na wysokość prawie dwudziestu jeden tysięcy metrów i były tak silne, że mogły rozerwać małe jajko pasażerskie na strzępy. Kiedy statek zmniejszył szybkość i znalazł się nad ukrytym w mroku morzem, ujrzeli na horyzoncie cel podróży, kontynent Clyde, czarny, nierówny ląd otoczony i usiany światełkami ludzkich siedzib. A potem pojawił się najdziwniejszy ze wszystkich widok, kiedy tysiące miniaturowych żółtych i niebieskich błysków spadło na okno obserwacyjne jak burza fajerwerków. - Iskry, które teraz widzicie, to naturalne zjawisko występujące tylko na Kaledonii - wyjaśnił kapitan. - Powstają, kiedy nie osłonięte rhopole statku styka się z powietrznymi roślinami zwanymi looyunuch anower, które unoszą się jakieś sześć tysięcy metrów nad powierzchnią planety. Staramy się unikać przejścia przez te dryfujące formy życia, ponieważ zajmują one szczególne miejsce w ekologii Kaledonii, ale czasami nie można ich ominąć. - A właściciele tej linii międzygwiezdnej są zbyt skąpi, żeby otoczyć swoje stare balie polami sigma, które odepchnęłoby na boki aerorośliny - warknął jakiś mężczyzna w tradycyjnym szkockim nakryciu głowy, który siedział obok Dee. Nazywał się Lowrie i był imigrantem najbardziej poszukiwanego typu - geochemikiem-operantem, który przybył, by pracować w szybko rozwijających się wytwórniach fulerenów. - Aerorośliny! - wykrzyknęła Dee. - Mój tata je uprawia na swojej farmie. - Twój tata nie uprawia luibheannach an adhair, lecz tylko je zbiera - wytłumaczył jej Lowrie. - Niebiańskie chwasty rosną dziko. Statek nieoczekiwanie stracił szybkość, jakby uderzył o szklaną ścianę w powietrzu, lecz pasażerowie nie odczuli dyskomfortu, gdyż rhopole usuwało zewnętrzną inercję grawitacyjną. Polecieli w stronę rejonu, gdzie światła układały się w skomplikowane wzory. Statek miał miękko wylądować na morzu i zostać przyholowany do portu, bo jedyny port kosmiczny Kaledonii nie był dostatecznie zamożny, by mieć potężne generatory sigma otaczające doki. - Rozpoczynamy ostatni manewr i lądowanie na wodzie - powiedział kapitan. - Przybijemy do portu Wester Killiecrankie o godzinie dwudziestej piątej trzydzieści Głównego Czasu Planetarnego. Dziękuję państwu za to, że wybraliście linię MacPhersona. Bezpieczeństwo i oszczędność to nasze podstawowe hasła. Położył nacisk na tym ostatnim! [Śmiech] Powiedz im Tam! Bez występów artystycznych na żywo, basen pływacki stale w naprawie i te przeklęte wideokabiny z książkami które były nowością cztery lata temu. Kuchnia przerobiła tę cholerną zupę z baraniny tyle razy, że zasłużyła ona na miano historycznej! Następnym razem polecę Zjednoczonymi Liniami. I zapłacisz osobno za żarcie? To byłby prawdziwy cud. Spróbujcie polecieć Astro Gi chłopcy. Tam przynajmniej żarcie jest jadalne i są gorsze rzeczy niż dwutygodniowa orgia z oszalałymi na punkcie seksu Indorami o wybałuszonych ślepiach. A co? Obrzezanie nożem do grapefruitów? [Śmiech]. Uspokójcie się, wstrętni zbereźnicy! Żadnej sprośnej telepatycznej paplaniny w obecności tej dziewuszki. Ona nie jest Prawdziwągłową wcale nie ma ultrazmysłów jej piękna babcia tak powiedziała Aylmarowi. Nieprawdaż śliczna Zielonooka? [Milczenie]. W porząsiu niech będzie następnym razem Wasza Królewska Wysokość poleci liniami QE 3 skoro nie odpowiada ci towarzystwo uczciwych robotników. - Chodźmy, Dorotheo - powiedziała lodowatym tonem profesor Masha. - Nie ma tu już nic do zobaczenia i musimy się przygotować do dekontaminacji. - Tak, babciu. - Dee wzięła jąza rękę i obie pośpiesznie opuściły salon-obserwatorium. Podsłuchiwanie telepatycznych rozmów innych pasażerów podczas podróży było bardzo interesujące. Zwłaszcza zaś pogawędka górników w niczym nie przypominała rozmów, które Dee kiedykolwiek dotąd słyszała. Ken czasami tracił mowę z wrażenia, kiedy powtarzała mu zasłyszane słowa i określenia. - Procedura dekontaminacji jest bardzo prosta - mówiła żywo babcia. - Włożymy papierowe ubrania, a potem przejdziemy pod specjalnymi lampami, które zabijają zabłąkane na naszej skórze lub włosach ziemskie ogranizmy, szkodliwe dla kaledońskiej ekologii. Nasze rzeczy zostaną osobno odkażone, zanim otrzymamy je z powrotem. Pokryta dywanem podłoga pod stopami Dee zadrżała. Nagle dziewczynka poczuła się nieco cięższa niż zwykle. - Wyłączyli sztuczną grawitację - powiedziała babcia. - Wylądowaliśmy na morzu. - Jak myślisz, czy tata będzie na nas czekać? - zapytała żywo Dee. Ale babcia powiedziała tylko: - Zobaczymy. SEKTOR 12: GWIAZDA 12-337-010 [GRIAN] 4 PLANETA [KALEDONIA] ó MIOS GAILBHEACH [21 CZERWCA] 2062 Ruchomy chodnik zawiózł profesor Mashę, jej dwoje wnuków i innych pasażerów z „Dmmadoon Bay” na terminal, gdzie po raz pierwszy mieli naprawdę postawić nogę na Kaledonii. Było dobrze po pomocy miejscowego czasu i właśnie rozszalała się gwałtowna burza, napełniając atmosferę brzęczącymi jonami i uniemożliwiając Dee odpowiednie wyczucie aury nowego świata. Przez okno hali portu kosmicznego widziała smagane deszczem pole startowe i szarpane wiatrem drzewa nad brzegiem morza, gdzie ich statek i trzy inne właśnie przybiły do brzegu. Latające jajka, powietrzne ciężarówki, pojazdy naziemne i zgarbieni ludzie w strojach przeciwdeszczowych połyskiwali pod halogenowymi lampami portu. Błyskawice co chwilę oświetlały tę scenę, wybielając barwy. Ściany hali drżały od grzmotów, lecz dźwięki te wydawały się prawie niesłyszalne w porównaniu z burzą telepatyczną, która zaatakowała umysł Dee niemal zaraz po wyjściu na terminal, gdy znalazła się „na odległość krzyku” od rojącego się tam tłumu. Już w czasie podróży wyciszanie mentalnych pogawędek załogi i innych pasażerów na „Drumadoon Bay” stało się drugą naturą Dee, ale ten nowy atak na jej doświadczone ultrazmysły zaszokował ją i dopiero po jakimś czasie zdołała zapanować nad sobą. Mentalne głosy nigdy dotąd nie wydawały się jej takie głośne, nawet na Ziemi. Czy na Kaledonii jest więcej operantów? Na pewno nie. Na całej planecie mieszkało mniej ludzi niż jednorazowo przebywa w edynburskim metrze. Może tutejsze umysły są potężniejsze? Nie. Po prostu stajesz się bardziej wrażliwa na fale telepatyczne. Dee drgnęła gwałtownie. Na szczęście w tej samej chwili zagrzmiało i babcia nic nie zauważyła. Telepatyczny głos zdawał się należeć do Ewena Camerona, ale kiedy dziewczynka ostrożnie rozejrzała się wokoło, nie zauważyła go wśród wysiadających pasażerów na ruchomych chodnikach. Jakie to dziwne! Aż do tej chwili całkowicie zapomniała o tajemniczym mężczyźnie, który, choć nie rozumiała dlaczego, obiecał jej pomoc. Trzymając się mocno poręczy chodnika, zamknęła oczy i próbowała zobaczyć go wewnętrznym wzrokiem; ujrzała jednak tylko widmową postać otuloną parą olbrzymich złożonych skrzydeł, stojącą przed murem ze świecących, różnobarwnych skrzynek, Aniele? Czy to TY do mnie przemówiłeś? Tak. Możesz mnie pytać zawsze, kiedy naprawdę będziesz potrzebowała odpowiedzi na pytania dotyczące twoich zdolności metapsychicznych. Czy naprawdę jesteś obywatelem Cameronem? Nie. Jestem zaprogramowaną reakcją z psychoanalitycznymi opcjami dyskrecjonalnymi. A teraz otwórz oczy. Znajdujesz się na końcu ruchomego chodnika i na pewno nie chcesz się potknąć, upaść i głupio wyglądać. Dee nie miała najmniejszego pojęcia, co znaczy „zaprogramowana reakcja” i cała reszta. Zrobiła jednak, co jej powiedziano, i zobaczyła, że rzeczywiście dotarli do miejsca odbioru bagaży. Kiedy zeszli z ruchomego chodnika, babcia poleciła dzieciom iść przodem. Powietrze we wnętrzu terminalu było zimne, wilgotne i miało nieznany zapach, który spodobał się Dee. Nawet płynąca z głośników nagrana piosenka była ładna, kobiecy głos śpiewał przejmująco: Pozwól wyznać, że bardzo cię kocham, Że o tobie myślę cały czas. Wciąż mnie wzywasz co sił, Kaledonio, Więc już nic nie rozdzieli nas. Jeśli nawet stanę się obca, Jeśli inny przygarnie mnie świat, Nie zapomnę cię już, Kaledonio, Choć upłynie wiele, wiele lat. Aura tego miejsca orzeźwiała, dodawała otuchy, była przyjazna. Tu i tam wśród obsługującyh turystów kabin, kiosków, w których można było wynająć rhostatki, stanowisk robotragarzy i budek z wideotelefonami znajdowały się szklane pojemniki, w których tkwiły dziwaczne małe drzewka. Przypominały Dee barwne rośliny z rodziny mięty, które rosły latem w zacienionych zakątkach w ogrodzie babci. Wielkie liście miały owłosione krawędzie, były pokryte kropkami i paskami we wszelkich możliwych odcieniach zieleni, a także purpury, różu, bieli, pomarańczy, żółci i czerwieni. Ken szturchnął jaw bok. - Te drzewa. Są takie same jak na fotografii taty. Nie wyglądają dziwnie? - Są śliczne. Większość roślin na Kaledonii ma kolorowe liście. Czytałam o nich w bibliotece statku. Dzięki chlorofilowi wytwarzają pokarm z promieni słonecznych jak zielone rośliny na Ziemi. Ken skrzywił się. - No, no, ale jesteśmy mądrzy! Po chwili zapomniał jednak o żartach i zaczął z niepokojem omiatać spojrzeniem tłum, czekający na pasażerów, usiłując odnaleźć ojca. Wszyscy witający byli ludźmi i należeli do rasy białej. Dee przypomniała sobie, że egzotycy i ludzie nie będący Szkotami mogli bez przeszkód odwiedzać Kaledonię, a nawet pracować tam przez określony czas, ale nie zamieszkać na stałe. Tylko nieliczni tubylcy nosili kilty (być może z powodu niepogody), ale barwna kalejdoskopowa krata zdobiła wszystko, poczynając od płaszczy deszczowych i kończąc na dziecinnych czapeczkach. Niektórzy Kaledończycy trzymali małe tabliczki z nazwiskami lub posłaniami w języku angielskim albo gaelickim. Inni rzucali się do przodu, witając głośno przyjaciół lub krewnych. Donośny telepatyczny zgiełk napełnił eter, część emanowała od operantów, a jeszcze więcej nadawali mimowolnie nonoperanci. Ian Macdonald był kryptooperantem. Dlatego Dee wiedziała, że raczej nie przechwyci wypowiedzianych przez niego subwokalnie słów, nawet jeśli tata przypadkowo nada telepatycznie jej imię. Nikt jednak jej nie zawołał, więc odgrodziła się od kłębowiska myśli tłumu. Profesor Masha poprowadziła dzieci do najbliższego kiosku robotragarza, gdzie stanęła wraz z nimi w kolejce po sprawdzony bagaż. Na jej twarzy malował się spokój, a myśli utrzymane były w trybie intymnym, osłonięte niemal równie dobrze jak myśli Dee, i całkowicie nieczytelne. Dziewczynka wyczuła jednak, że babcia coraz bardziej się niepokoi i denerwuje, ponieważ Ian Macdonald nie przybył po nich. Niektórzy ze stojących w kolejce ludzi mówili szkocką odmianą gaelickiego. Dee, zaszokowana i jednocześnie zachwycona, odkryła, że całkiem dobrze rozumie język mówiony, choć w szkole w Edynburgu nauczyła się zaledwie kilku słów i zdań. Jednakże pisany gaelicki z dwujęzycznych napisów w terminalu pozostał równie trudny do odczytania jak przedtem. Dee zapytała anioła, dlaczego tak jest, a ten odpowiedział: Telepaci, którzy są tak bardzo utalentowani jak ty, łatwo rozumieją znaczenie obcych języków mówionych. Wszystkie słowa są symbolami myśli. Kiedy ludzie rozmawiają ze sobą, wypowiadają w myślach znaczenie słowa w tym samym czasie, gdy ich wargi je artykułują, dlatego rozumiesz, co mówią. Natomiast słowom pisanym myśli towarzyszą tylko wtedy, gdy autor zapisuje je po raz pierwszy. Przekonasz się też, że twoje ultrazmysły nie pozwolą ci mówić po gaelicku bez nauki. Będziesz musiała nauczyć się słownictwa, gramatyki i wymowy, albo używać translatora Sony. Rozumiem. Czy... czyja naprawdę jestem bardzo utalentowana? Lecz tym razem anioł nie odpowiedział i zanim Dee zdołała zadać mu następne pytanie, odezwał się jej brat, przywracając ją do rzeczywistości. - Myślisz, że tacie coś się stało? - Ken zapytał babcię. Profesor Masha zdołała wreszcie dotrzeć do robotragarza. Podała Kenowi zezwolenie, które maszyna wypluła po przeskanowaniu jej biletu. - Stań tam i weź bagaże, kiedy przyjadą. Ja tymczasem zadzwonię i dowiem się, dlaczego nikt po nas nie wyszedł. Poszła do jednej z pobliskich budek wideotelefonicznych. Dzieci nie widziały ekranu, ale zobaczyły, że twarz babci skamieniała w trakcie kilkuminutowej rozmowy. Niestety, profesor Masha osłaniała swoje myśli i dziewczynka nie była w stanie ich podsłuchać ultrazmysłami. - Może burza zatrzymała tatę - powiedziała Dee. - Tutaj jest początek jesieni. Szósty Mios Gailbheach. To znaczy „hałaśliwy miesiąc”. - Przestań tak się popisywać - mruknął z irytacją Ken. Czuł się zawiedziony. - Mam nadzieję, że tata nadal mówi standardowym angielskim. Cholernie trudno by było zacząć od razu od nauki gaelickiego. - Mogę ci pomóc - zaproponowała Dee. Opowiedziałaby mu o swoim nowym talencie translatorskim, ale jedne z drzwi w podłodze robotragarza otwarły się nagle i wypluły wózek z ich torbami i wielką walizką. Mechaniczny głos nosiciela powiedział: - Obywatel pragnący odebrać ten bagaż musi wsunąć zezwolenie w szparę poniżej czerwonego światła. Kiedy Ken to zrobił, światełko zmieniło kolor na zielony i maszyna dodała: - Dziękuję. Czy mam pójść za państwem do waszego pojazdu naziemnego? A może woleliby państwo, żebym przewiózł wasz bagaż kolejką podziemną na lądowisko jajek? Co do innych możliwości, proszę przeczytać instrukcje na mojej tablicy rozdzielczej. - Zaczekaj! - warknął Ken. Robotragarz zamrugał zielonym światłem i odjechał na bok od windy, żeby ta mogła podnieść następne bagaże. Dzieci poszły za nim. Po chwili babcia wróciła wielkimi krokami, blada, z zaciśniętymi ustami, najwraźniej starając się zapanować nad irytacją. - Spędzimy tę noc w hotelu na terminalu - powiedziała - i na Farmę Glen Tuath polecimy jutro. Wydaje się, że aerorośliny niezwykle się rozmnożyły. Wedle zarządczyni domu waszego ojca, można na tym sporo zarobić. On sam i wszyscy wykwalifikowani pracownicy od dwóch tygodni tylko zbierająi przerabiają plony. Wasz ojciec pracował dzień i noc, niemal nie śpiąc, i nie miał czasu, żeby przybyć po nas, ponieważ sezon zbiorów kończy się jutro. Ktoś inny spotka się z nami i zabierze nas na farmę. - Kto? - spytał Ken. Ale profesor Masha odwróciła się do robotragarza, instruując go, dokąd ma zawieźć bagaże. Potem poszła do Biura Turystycznego, by zarezerwować pokoje; Dee i Ken powoli szli za nią. - Wiem, kto po nas przyleci - powiedziała Dee cichym głosem. - Babcia bardzo głośno o nim myślała. - A kogo to może obchodzić, jeśli to nie tata? - odparł Ken. - To dziadek. Przybywa z Uniwersytetu w New Glasgow i sam zawiezie nas swoim jajkiem na farmę taty. Następnego ranka usłyszeli głośne walenie w drzwi apartamentu. Dee i Ken pobiegli razem, by otworzyć, i zobaczyli dziadka, który zdawał się wypełniać sobą całe przejście. - Failte! - ryknął Kyle Macdonald, przyklękając. - Bhur beatha an duthaich! Wiecie, co to znaczy? Witajcie w moim kraju - w moim świecie! - Objął zdumione dzieci niedźwiedzim uściskiem. - Czy wy w ogóle pamiętacie waszego starego dziadka? - Tak! Tak! - zawołał uszczęśliwony Ken. Dee wiedziała, że jej brat kłamie, pragnąc zadowolić dziadka, i że mu się to udało. Co do niej, to powitanie bardzo ją onieśmieliło, i mogła tylko patrzeć szeroko otwartymi oczami na barczystego przybysza. Ukryła zmieszanie za lekkim uśmiechem i nieprzenikalną zasłoną mentalną. Słynny pisarz SF miał na sobie tweedową marynarkę i pogniecione płócienne spodnie wsunięte w zabłocone boty. Kamizelka w starożytną kratę Macdonaldów z Wysp była dość obszerna, by można ją zapiąć na brzuchu, bez wyrywania rogowych guzików. Na głowie nosił płaską czapkę, spod której wysuwały się zmierzwione siwe kosmyki, opadające na uszy. Jego niestarannie ogolona twarz była niegdyś bardzo urodziwa, teraz jednak głębokie zmarszczki szpeciły czoło i policzki. Pod kaprawymi oczami miał wielkie wory, a siatka cienkich żyłek pokrywała czerwony orli nos. Dee usłyszała wyraźnie niezdarne, subwokalne rozważania dziadka: Dziewczynka wydaje się dość rozsądna, choć ma obojętny wyraz twarzy i nie jest jak z obrazka ale na Boga ten chłopiec to blady jak ściana chudzielec nie ma na sobie więcej ciała niż kij od szczotki zastanawiam się czy za tymi oczami skrzywdzonego szczeniaka kryje choćby trochę inteligencji? - Jesteście gotowi?! - zawołał głośno Kyle Macdonald. - Waliza i torby sąjuż w moim jajku, rachunek za pokój zapłacony i mamy do przebycia szesnaście tysięcy klomów, dlatego zbierajmy się szybko! Gdzie chowa się wasza babcia? Masha! Mairemc-cnWAe! Gdzie jesteś, staruszko? - Idę! - rozległ się chłodny, przenikliwy głos profesor Mashy. Po chwili wyszła z sypialni, niosąc ciepłe kurtki dzieci. Zdjęła wygodną kotalenową bluzkę i blezer, które nosiła niemal przez cały czas na statku, i miała teraz na sobie obcisły strój z zielonej nebuliny o metalicznym połysku, przepasany złocistym paskiem. Zarzuciła na to długą pelerynę z kapturem z kaszmiru o barwie bursztynu, oblamowaną zielonym jedwabiem i spiętą złotą sprzączką. Zmieniła też uczesanie - dotąd bowiem czesała się w koronę - a teraz dwa grube, kasztanowate warkocze spadały na jej piersi. Użyła też kosmetyków umiejętnie podkreślających jej urodę. Dee i Ken wlepili w nią oczy. Nigdy dotąd nie widzieli jej takiej. Zamęt w myślach dziadka ujawnił jego zaskoczenie przemieszane z niedowierzaniem. Cofnął się o krok i milczał przez chwilę, oniemiały. - Na Boga! - szepnął w końcu. - Czy to naprawdę ty, Maire a ghraidhl Znowu młoda i piękna, tak że serce się ściska w piersi mężczyzny? Masha przeszła obok jego wyciągniętych ramion i zaczęła wkładać dzieciom kurtki. - Terapia regeneracyjna jest powszechnie stosowana w bardziej cywilizowanych okolicach Imperium Galaktycznego. Jest bezpieczna, niezbyt droga i wymaga tylko kilkumiesięcznego urlopu - obejrzała go krytycznie od stóp do głów - pod warunkiem, że się prowadziło zdrowy tryb życia. Ty możesz stanowić wyzwanie dla inżynierów genetycznych, Kyle, ale oni dokonują prawdziwych cudów z trudnymi przypadkami. Regenerują nawet marynowane wątroby. Kiwając głową ze smutkiem, pisarz zwrócił się do wnuków: - Słyszycie, jak nieuprzejmie wasza kochana babcia zwraca się do mnie? Ale to pozory, dobrze o tym wiecie. Przez te wszystkie lata, kiedy żyliśmy osobno, nigdy nie przestała mnie kochać, a ja nadal jestem jej oddany całym sercem. To dlatego przyleciała z wami na Kaledonię. Masha zaśmiała się wrogo. - Ja jedynie eskortuję dzieci, Kyle. I zostanę tylko tak długo, aż się upewnię, że Ian będzie mógł zapewnić im właściwą opiekę. Nie mam zamiaru zakopać się na zabitej deskami prowincji z gromadą barbarzyńców w spódniczkach. A teraz, jeśli uznałeś, że jesteś do tego zdolny, ruszajmy. Spotkam się z tobą i z dziećmi na parkingu jajek na dachu hotelu. Przedtem muszę znaleźć hotelowy nadajnik podprzestrzenny i posłać pracę, którą skończyłam podczas tej podróży. Machnięciem ręki odrzuciła propozycję Kyle’a, który chciał ponieść jej walizę, i odeszła w głąb korytarza, kierując się w stronę wind. - Ja nie mam nic przeciwko temu, żebyś poniósł moją torbę, dziadku - powiedziała Dee i uśmiechnęła się nieśmiało, gdy wziął ją od niej. - Kenny i ja bardzo się cieszymy, że tu jesteśmy. Uważamy, że Kaledonia to... interesujące miejsce. Ken zerknął z niepokojem na dziadka. - Wszystko będzie w porządku? To znaczy, tata naprawdę nas chce? - Oczywiście, że was chce - oświadczył głośno Kyle. Ale jego umysł powiedział: Akurat! Nazywa siebie sentymentalnym głupcem, przeklinając dzień, w którym otworzył gębę, jest jednak zbyt uparty, żeby cofnąć raz dane słowo. Ken zachichotał z ulgą. Dee nadal się uśmiechała, choć to, co usłyszała, zmroziło jej serce. Kyle Macdonald zniżył głos, nachylił się i powiedział w zaufaniu: - A teraz posłuchajcie mnie, dzieci. Wasz tata ciężko pracuje i robi wszystko, żeby zarobić na życie w jednym z najbardziej nieprzyjaznych człowiekowi miejsc na całej planecie. Nie będzie miał czasu, by was rozpieszczać i bawić się z wami. Oczekuje, że będziecie pomagali w pracy na farmie w miarę waszych możliwości i że bez ponaglania będziecie kontynuowali naukę za pośrednictwem satelity. To porządny człowiek, ale nie lubi mazgajów plączących się pod nogami. Poczuje się zawiedziony i może okazać zniecierpliwienie, jeśli będziecie się bali nowych rzeczy, które spotkacie na Beinn Bhiorach. Słyszeliście, co wam powiedziałem?... Lepiej żeby tak było, bo inaczej nie chciałbym się znaleźć na waszym miejscu! Ken skinął głowąz powagą, ale w myślach zawył panicznie: Będę zawsze dzielny dla taty tak nawet jeśli będę musiał jeść wstrętne jedzenie ale co z Dee ona może rozgniewać tatę zachowując się jak przerażonysmarkacz i co z jej cholernymigłupimimocamimentalnymi jeśli zostanie odesłana na Ziemię tata może MNIE zmusić żebym też odleciał to nie fair dlaczego musiałem mieć siostrę taką dziwaczkę jak ona myślę że jej nienawidzę... - Glen Tuath to bardzo odizolowany zakątek planety, ale duży dom jest wygodny i będziecie mieli wiele rzeczy do zbadania i zrobienia w wolnych chwilach. Akurat przebywa tam para paleontologów, którzy wykopują szczątki wymarłych zwierząt. Możecie popływać łódką po Loch Tuath, zwiedzić kopalnie diamentów i węgla i patrzeć, jak wybucha wulkan Bez Fizgig. Na farmie jest też kilkoro dzieci, z którymi będziecie mogli się bawić - dzieciaki robotników i trójka nie urodzonych, którą Ian wziął na wychowanie. Są starsze od was, ale na pewno sobie poradzicie. Co kilka tygodni wasz tata będzie zabierał was do miasteczka Grampian lub Muckle Skerry, żebyście mogli mieć trochę rozrywki, kiedy on będzie kupował prowiant, a ja od czasu do czasu wpadnę na farmę na moim jajku i zabiorę was na weekend do New Glasgow lub do innego ciekawego miejsca. Jak tylko podrośniecie, nauczycie się latać i będziecie zajmować się niebiańskim zielskiem. - O rany! To mi się na pewno spodoba! - powiedział Ken. Ale założę się, że Dee będzie zbyt przestraszona, by się tego nauczyć i za głupia, dodał w myśli. - Musicie mi obiecać, że nie będziecie gniewać waszego taty wybrzydzając i tęskniąc za wielkomiejskim ziemskim życiem - ostrzegł ich Kyle. - Nie spodoba mu się takie zachowanie. - Ma dość własnych kłopotów, starając się utrzymać farmę i broniąc się przed Thrawn Janet. - Rozumiem - odparł Ken. - Ja również - dodała spokojnie Dee. - Jestem bardzo dojrzała jak na pięć lat. - Mamy szczęście - powiedział im Kyle, kiedy wsiedli do jajka. Był to sportowy biały porsche, prawie nowy, z krótkimi, szerokimi „płetwami” do odprowadzania ciepła z silników. Dee usłyszała myśli babci Mashy: Jak do diabła może sobie na to pozwlić? A może znalazł sposób, by Rebelia okazała się opłacalna? Kiedy pisarz zdjął czapkę, odsłonił nagą piegowatą czaszkę okoloną zmierzwionymi siwymi włosami. Dee, zafascynowana, utkwiła wzrok w jego łysinie. Oczywiście widziała fotografie łysych mężczyzn; Szekspir był przecież łysy! Ale zwyczajny zabieg genetyczny, odkryty przed czterdziestu laty, niemal całkowicie zlikwidował łysienie u mężczyzn na Ziemi. Czemu dziadek nie wyhodował sobie nowych włosów? - Będziemy mieli dobrą pogodę i zobaczycie wszystko z góry, gdy przelecimy w poprzek Clyde i okrążymy okolice farmy na północy Beinn Bhiorach - powiedział Kyle. - Po drodze szaleje kilka sztormów, ale przelecimy wysoko nad nimi. Zatrzymamy się na obiad w Strathbogie. Podczas lotu zabawię się w przewodnika, a wy, dzieci, same będziecie mogły ocenić, czy Kaledonia rzeczywiście jest zabitą deskami barbarzyńską prowincją, jak twierdzi wasza śliczna babcia. Oczywiście nigdy tu nie była, więc może się mylić. - Akurat! - prychnęła profesor Masha. Zajmowała sama tylne siedzenie jajka, natomiast dzieci siedziały z przodu po bokach dziadka. Przesłonięte mgiełką promienie słońca nadały niebu Kaledonii barwę zsiadłego mleka. Oprócz kolorowego listowia Okolice Wester Killiecrankie nie wydawały się szczególnie egzotyczne, gdy patrzyło się na nie z góry. Ładne były tylko kolorowe liście drzew. Magazyny, biura i fabryki w pobliżu portu kosmicznego niezbyt różniły się od swoich odpowiedników w handlowych dzielnicach Edynburga, natomiast domy i chaty przypominały zabudowania szkockie. Wiele budynków wykonano z pięknego, malowanego na biało kamienia, a większość z nich stała w przestronnych ogrodach lub przy pielęgnowanych przez ogrodników krajobrazowych placach. Kiedy jajko poleciało nad prowadzącą na północ drogą, dzieci zobaczyły pole golfowe, wielki supermarket o szklanym dachu oraz parki ozdobione klombami i maleńkimi jeziorami. - Czy wszystkie miasta Kaledonii są takie piękne jak to? - spytał Ken. - Niestety nie - odparł pisarz uśmiechając się krzywo. - Port Wester Killiecrankie jest całkiem nowy, powstał jakieś dwadzieścia lat temu, i został starannie zaplanowany, żeby stać się wizytówką dla gości, z budynkami zabezpieczonymi przed trzęsieniami ziemi i tym podobnym... Od czasu do czasu mamy trzęsienia ziemi! W starszych miastach, takie jak moje New Glasgow, całe dzielnice leżą w gruzach, a część osad górniczych jest brzydka jak grzech. Ale bez względu na trudności, my, Kallianie, dbamy o naszą planetę. - Tak siebie nazywacie - Kallianami? - spytał Ken. - Właśnie. A po gaelicku caladh znaczy bezpieczne miejsce, dlatego często nazywamy też całą planetę Kallie. - Te strome wzgórza upstrzone plamami różnokolorowych drzew wyglądająjak przykryte wielkimi pledami w szkocką kratę - powiedziała cicho Dee. - Masz rację, panienko - Kyle skinął głową z aprobatą. - Na początku nowej ery, po Wielkiej Interwencji, kiedy Nadzorcy Simbiari przygotowywali pierwszą partię światów etnicznych, Szkoci, jako wyjątkowo energiczna grupa, mogli wybierać z trzech lub czterech, które wszystkie były zbadane i nadawały się do zasiedlenia przez ludzi. Wybrano tę planetę, choć jest trochę górzysta i ma za mało stałego lądu, ponieważ Szkotom spodobały się jej „kraciaste” lasy, piękne skały, wodospady i groźne góry. - Czysty romantyzm! - prychnęła babcia Masha. Kiedy znaleźli się poza kontrolowaną przestrzenią powietrzną miasta, Kyle Macdonald zaczął się popisywać swoimi umiejętnościami lotniczymi. Leciał potężnym porsche nad wybrzeżem Clyde zaledwie na prędkości podsonicznej, tak że pasażerowie mogli podziwiać łańcuch stromych, podobnych do kłów wysp na północ od portu. Nonszalancko zygzakował między wysokimi szkierami, niebezpiecznie nisko, z wyłączonym polem sigma. Rozdzierali powietrze z niesamowitym wyciem. Ken krzyknął z podniecenia, a Dee użyła mocy autoredaktywnej, by nie dostać mdłości. Babcia Masha zignorowała te powietrzne akrobacje, czytając jakieś czasopismo akademickie. Później Kyle zawrócił w głąb lądu, zniżył lot i zbliżył się do transkontynentalnego korytarza, przekazując pilotowanie skomputeryzowanemu systemowi kontroli ruchu. Tylko niewiele innych pojazdów mknęło wraz z nimi powietrznym traktem - w niczym nie przypominało to tłoku w centralnej Szkocji, gdzie niebo stale lśniło od nie kończących się strumieni kolorowych latających jajek na setkach przecinających się, zaprogramowanych szlaków. Lecąc teraz z szybkością niemal dwóch tysięcy kilometrów na godzinę, pozostawili za sobą łańcuch Lothian Range, dzikie, nagie, czarno-czerwone turnie, wśród których były wygasłe wulkany. Na pomocnych stokach najwyższych szczytów skrzyły się lodowce, choć Clyde znajdowało się blisko równika. Rwące rzeki, świecące jak posplatane platynowe nici, wyrzeźbiły strome doliny gęsto porośnięte brązowymi, niebieskozielonymi i szkarłatnymi drzewami. Wśród wysokich turni połyskiwały łańcuchy górskich jezior, często okolonych jaskrawożółtymi plamami roślinności, które pisarz nazwał „przerażającymi, bezdennymi torfowiskami”. Góry przecinało niewiele dróg, a ludzkie osady były małe i bardzo oddalone od siebie. Kyle komentował widoki, podając dzieciom nazwy geograficzne terenów, nad którymi przelatywali. Zaśmiewały się do łez, słuchając jego opowieści o przygodach pierwszych nieustraszonych osadników, którzy musieli stawić czoło „dzikim lokalnym bestiom o wąskich oczach”, falom tsunami, wulkanom i od czasu do czasu wiatrom wulkanicznym zwanym diatremami. - Obecnie wszystko się uspokoiło, z wyjątkiem trzęsień ziemi - pocieszył ich. - Modyfikacja ekologiczna szóstego stopnia pozwala nam na uprawę niemałej ilości ziemskich zbóż, a dzięki inżynierii genetycznej mamy też zdrowe dla ludzi miejscowe rośliny. Najbardziej wrogo nastawione miejscowe stwory zostały przeniesione do rezerwatów w nie zamieszkanych rejonach, a wstrząsy sejsmiczne, których nie potrafimy zdusić w zarodku, można przewidzieć z dużym wyprzedzeniem, więc nie narażają ludzi na niebezpieczeństwo. Na wschód od gór teren był falisty i bardziej przychylny dla cywilizacji. Widać było, że jest dłużej zasiedlony, gdyż miasta były większe, obszary rolnicze bardziej rozległe, z pięknymi kępami drzew zrzucających mieniące się barwami tęczy liście. Stolica Kaledonii New Glasgow leżała nad wielką morską odnogą, nazwaną, jak się można było spodziewać, Zatoką Clyde; niestety, burzowe chmury zasłoniły większą część miasta, gdy mijali je, przelatując na południe od zatoki. Kyle wskazał im grynszpanową kopułę Kaledońskiego Zgromadzenia Narodowego, Dom Kierownika Planetarnego, gdzie nieugięty stary Graeme Hamilton pracował usilnie nad tym, by jego uparci ziomkowie przestrzegali praw Imperium Galaktycznego, i Uniwersytet New Glasgow, grupkę białych stratowież stojących pośrodku kolorowego kampusu. Żyzne niziny na wybrzeżu zatoki podzielono na wyraźnie oddzielone od siebie farmy. Niektóre pola miały konwencjonalną zieloną barwę, inne zaś egzotyczną - purpurową, bladoróżową i nawet pomarańczową. - To bloinigean-garaidh, pełen beta-karotenu - skomentował Kyle na widok tych ostatnich. - Bardzo dobre dla zdrowia. Jemy tę roślinę jak szpinak - w sałatkach lub razem z wieprzorybą. - Brr! - skrzywił się Ken. - Mam nadzieję, że jest tu też ziemskie jedzenie. Na śniadanie podano nam jakieś świństwo. Gotowane jajka z brązowymi żółtkami, wędzone śledzie z głowami, tak że widziało się ich drobne zębiska i białe oczy - a mleko było żółte! - To z powodu nieszkodliwych pigmentów w miejscowej kiszonce, którą jedzą nasze krowy - zachichotał Kyle. - Przyzwyczaisz się do tego, chłopcze. Bo inaczej... - Jedzenie było bardzo smaczne - powiedziała szybko Dee - Ale ja wolałabym owsiankę. - Będziesz jąjadła na farmie, panienko. Owies to jedna z ziemskich roślin, która świetnie sobie radzi na Kaledonii. I jęczmień też, Bogu niech będą dzięki. - Bo inaczej nie byłoby whisky i umarłbym, zaspokajając pragnienie tylko piwem, dodał w myślach. Ku zdumieniu dzieci babcia powiedziała płynnie po gaelicku, ostrym tonem: - ‘S an t-ol a chuir an dunach ort! Dziadek odgryzł się w tym samym języku: - Mo nuar! ‘S e do bhoidchead a leon mi. Potem zaczęli się kłócić nie na żarty. Ken nic nie rozumiał, ale Dee tłumaczyła sobie bez trudu, podsłuchując wymianę zdań i jednocześnie udając, że przygląda się wyspom zagradzającym wejście do zatoki. Babcia Masha skarciła dziadka za to, że pije, a on odparł, iż jest tak piękna, że serce mu zamiera na sam jej widok. - Porzuć te naciągane pochlebstwa! - powiedziała Masha mężowi po gaelicku. - Oboje wiemy, że interesuje cię tylko marynowanie twojego mózgu w alkoholu i knucie nieudolnych spisków z kompanami od kieliszka. Twoje myśli zdradzają cię jak zawsze. - Cieszę się, że pamiętasz mój ojczysty język, którego cię nauczyłem - odparł Kyle. - Ale będę ci wdzięczny, jeśli przestaniesz czytać w moim biednym, przeciekającym umyśle i interpretować jego zawartość w tak okrutny sposób. Robię to, co powinienem, i zupełnie dobrze sobie radzę. - Wcale nie! Płodzisz tylko polityczne diatryby przeciwko Imperium Galaktycznemu. Nie napisałeś porządnej powieści od lat, marnujesz swój talent. Nigdy nie zaliczałeś się do wielkich pisarzy, ale przynajmniej byłeś kompetentny i zabawny. Nadawałeś się do czegoś więcej niż uczenie nastolatków pisarstwa kreatywnego i przygotowywanie buntu w wolnych chwilach, żeby nie zanudzić się na śmierć. - Abab, ty wspaniała jędzo! Miałem po dziurki od nosa twoich awantur. Jak długo jeszcze będziesz mnie zawstydzać w obecności dzieci? - Dziewczynka zna zaledwie kilka słów po gaelicku, chłopiec praktycznie nic. I to ty powinieneś się wstydzić, jeśli nadal jesteś niewolnikiem butelki i nadal knujesz zdradę. - Jeśli upijam się od czasu do czasu, to z twojej winy, moja słodka Mary. A co do zdrady, przypomnij sobie słowa poety: „Wolność i whisky trzymają się razem!”. Sama kiegdyś sprzyjałaś Rebelii - jako córka godna swej uczonej i dzielnej matki. To ty zboczyłaś z drogi, moja śliczna, a nie ja. - Nie gadaj bzdur. - Czy to bzdura, że nadal ci na mnie zależy? - Nar leigeadh Dial - Ach, tak! To dlaczego jesteś tutaj z włosami zaplecionymi w warkocze, ze złotymi kolczykami w uszach, wyperfumowana, ubrana w ten skandaliczny strój? Udajesz, że nie wiedziałaś, jak na mnie podziała twój widok? Jesteś śliczna jak majowe kwiaty! Ach, Mary, Mary, tylko ciebie potrzebuję, by ocaleć, ciebie, mojej ukochanej, ogrzewającej moje łoże, ożywiającej moje lędźwie, i smagającej mnie aż do twórczego szaleństwa swoim ciętym, złośliwym języczkiem! I jesteś młoda. Młoda! - A ty jesteś żałosnym, pijanym, łysym wrakiem i brzydzę się tobą. - Naprawdę?! Jedna część mnie jest młoda jak zawsze, chętna, gotowa zabrać cię do siódmego nieba i dalej. Nie mogłaś chyba zapomnieć! A co do reszty mojej sponiewieranej powłoki cielesnej... można jązałatać, gdybyś tylko tego zechciała. W jednej chwili dałbym nurka do zbiornika regeneracyjnego, gdybym tylko wiedział, że będziesz na mnie czekała, kiedy się stamtąd wyczołgam. Czekała, gotowa pomóc mi w walce o uwolnienie ludzkości od egzotycznych uwodzicieli. - Za późno na to, Kyle. Nie tylko dla ciebie i dla mnie, lecz także dla twoich amatorskich, buntowniczych planów. Większość metapsychików i nonoperantów na Ziemi jest przekonana, że... - Na Ziemi! - roześmiał się ochryple. - Na starym, zmęczonym świecie, oślepionym i oszukanym przez potężne Imperium Galaktyczne! Szczodre Imperium! Tyrańskie Imperium! Ale już nie jesteś na Ziemi, kobieto. Tutaj, wśród gwiazd, żyje nowa ludzkość - spuchniętogłowi i głuchogłowi pracują razem, by zbudować światy, na których będziemy robić to, co się nam podoba. - Kyle... - Tosdl Dostatecznie długo paplaliśmy po gaelicku. Dzieci się niepokoją. - O, nie! Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Czy Ian też jest zamieszany w ten przeklęty spisek razem z tobą? - Jest moim prawdziwym, pierworodnym synem. Nie takim, jak trójka bachorów-operantów, które zwróciłaś przeciwko mnie, sgoinneiUAjeili uważasz, że zdołasz skłonić go do zmiany poglądów... - Mogę tego właśnie spróbować. - Aha! Więc zamierzasz tu zostać. Mogłem się domyślać, że będziesz próbowałamichin mallecho! Ale przypomnę ci, moje śliczne kochanie, że teraz Rebelia jest całkowicie legalna. - Na razie - odparła słodko Masha. - Zaczekaj do następnej sesji Konsylium Galaktycznego. - A co to ma znaczyć, Pani Magnat? - Burraidhl - warknęła. - Na lean arm na sfaide! I Dee zrozumiała, że ta fascynująca i zaskakująca rozmowa właśnie się zakończyła, gdyż babcia Masha nazwała dziadka skończonym durniem i powiedziała, żeby więcej nie zawracał jej głowy. Pozostawili za sobą Clyde i wznieśli się na wysokość dwudziestu kilometrów, żeby móc z najwyższą prędkością przelecieć nad sztormem szalejącym na północno-wschodnim morzu. Kyle zaczął wypytywać dziadka o historię kolonii, ale Dee udawała, że śpi, jednocześnie radząc się swojego anioła. Czy to prawda, zapytała z lękiem, że tata wolałby, żebyśmy nie przylecieli do niego? W głębi swego umysłu zobaczyła nieruchomą sylwetkę. Za nią różnokolorowe światła uwięzione w porządnie ustawionym stosie wyimaginowanych skrzynek rozjarzyły się kpiąco: przecież zna już odpowiedź na to grupie pytanie. Jej umysł zawołał do anioła: Nie chciałam podsłuchiwać myśli dziadka. Czemu mi nie pomożesz, żebym nie musiała wysłuchiwać złych słów, które budzą we mnie smutek i lęk. Wiem teraz, że tata mnie nie chce. A babcia niepokoi się, co się stanie, jeśli tu zostaniemy, i nadal myśli, że mogę być operantką. Nawet Kenny ma straszne myśli o mnie. Nie znoszę czytania w ludzkich umysłach. Nie chcę tej mocy. Jest straszna! Proszę, weź jaz powrotem. Proszę! Anioł milczał. Wszystkie skrzynki świeciły, trzy były otwarte, łącznie z nową, dużą, fioletową, a pozostałe - nadal zamknięte. Aniele, ja chcę, żeby tata mnie kochał! Powiedz mi, jak to osiągnąć, jeśli nie możesz zrobić niczego innego. Przez długi czas nie otrzymała odpowiedzi. Anioł był całkowicie otulony skrzydłami, ukryty jak kaczan kukurydzy w liściach. Wreszcie jego mentalny głos powiedział niechętnie: Będziesz musiała stać się takim dzieckiem, jakie Ian Macdonald może pokochać: spokojnym, posłusznym, nie skarżącym się, pożytecznym. Pod żadnym pozorem nie wolno ci zdradzić twoich meta-zdolności, nawet tych ukrytych, bo przestraszą twojego ojca. Przestraszą?... Przecież tata jest dorosłym mężczyzną! Moje moce budzą we mnie strach, ale... Dorośli również się ich boją. A nie można kochać tego, kogo się boisz. Przynajmniej pomóż mi spełnić moje największe pragnienie: żeby te skrzynki na zawsze pozostały zamknięte! Któregoś dnia będzisz potrzebowała tego, co jest w nich ukryte, i wielu innych ludzi też będzie tego potrzebować. Minie sporo czasu, ale któregoś dnia... A kiedy wszystkie moce z innych skrzynek zostaną uwolnione, będziesz musiała dorosnąć, opuścić Kaledonię i nauczyć się, jak dokonać dzieła twojego życia. Nie! Zostanę tutaj na zawsze! Zostanę, zostanę i NIENAWIDZĘ moich przeklętych mocy i zawsze będę trzymała je w ukryciu, żeby... Wystarczy. Uspokój się, mała Iluzjo. Odpocznij za swoim niebieskim murem. Śpij w spokoju w swojej różowej sadzawce. Nie chcę! Nie będę! Ty wcale nie jesteś moim dobrym starym aniołem. Jesteś NIM i już cię nie lubię! Śpij. Zapomnij... Dee poczuła, że pogrąża się w ciepłym spokoju, w absolutnym bezpieczeństwie. Zapomniała o aniele, zapomniała o Ewenie Cameronie, który chyba przemawiał przez strażnika jej umysłu, zapomniała o wszystkim, co ją irytowało i niepokoiło. Obudziła się dopiero po kilku godzinach, kiedy dziadek wylądował na kontynencie Strathbogie, żeby mogli zjeść obiad. Wysiedli z jajka na zatłoczonym publicznym parkingu w mieście o zwartej zabudowie, rozciągającym się nad zatoką między dwoma zakrzywionymi przylądkami. Kilkanaście dużych kontenerowców stało na kotwicy na głębszej wodzie, a kilkadziesiąt łodzi rybackich, statków handlowych oraz kilka prywatnych jachtów i motorówek cumowało w porcie lub powoli płynęło po zatoce. Padał drobny deszcz. Poszarpane chmury zsuwały się ze zboczy wysokich gór, wznoszących się niemal pionowo kilometr lub dwa od brzegu. Zbudowane blisko siebie domy i sklepy pomalowano jaskrawymi kolorami, jakby w nadziei na ożywienie ponurego krajobrazu. Wiele z nich otaczały murki z pobielanego kamienia, a na podwórzach i na środkowym pasie głównej arterii miasta rosły różnokolorowe drzewa i kwiaty. - To jest Portknockie - powiedział Kyle. - Nadal jesteśmy w odległości dziewięciu tysięcy klomów na południowy wschód od kontynentu Beinn Bhiorach, a między tym miastem i Strathbogie nie ma nic poza kilkoma łańcuchami wulkanów. Wziął babcię Mashę pod rękę mimo jej niezadowolonego spojrzenia i poprowadził wraz z wnukami do gwarnego centrum miasta. Ludzie przyglądali się ekstrawagancko ubranej turystce. - Hi, hi! - Pisarz kroczył po chodniku, uśmiechając się z dumą. - Damy popędzą do swoich modułów krawieckich, a panowie będą się zachwycali moim ślicznym gościem, Maire. Masha bez słowa odsunęła się, i ciaśniej otuliła peleryną. Ale Kyle się tym nie przejął. - W pobliżu jest restauracja z owocami morza, którą naprawdę lubię - kontynuował. - Rozprostujmy nogi i zjedzmy porządny obiad, ponieważ do farmy dotrzemy nie wcześniej niż za sześć godzin. Tę cholerną drogę ekspresową między Portknockie i Beinn Bhiorach chwilowo wyłączono, a niebezpiecznie jest latać podczas burzy. Niestety, im dalej od Clyde i Argyll, tym więcej należy się spodziewać awarii. A i tak nie powinienem narzekać, bo pozostałych dziesięć zasiedlonych lądów to jeszcze nieucywilizowane pogranicze. Pojazdy naziemne na ulicach Portknockie były przeważnie lekkimi półciężarówkami. Jeździły tu fordy bronco, łaziki toytota i inne samochody odpowiednie na prymitywne drogi. Pomimo mżawki ludzie zajmowali się swoimi sprawami. Chodzili pieszo, nie zawracając sobie głowy parasolami lub osłonami minisigma. Byli ubrani bardziej ekstrawagancko niż mieszkańcy Clyde. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety nosili kilty lub jaskrawe spodnie jako normalny strój miejski, a kilkoro narzuciło na ramiona kraciaste szale, spięte wielkimi celtyckimi broszami wysadzanymi ametystami, żółtymi kryształami górskimi i zaskakująco pięknymi perłami, na widok których Dee krzyknęła z zachwytu. - Zapewne wiecie, że perły są jednym z podstawowych towarów eksportowych Kaledonii - powiedział dziadek. - Portknockie jest jednym z ośrodków handlu perłami na tym kontynencie; w pobliżu są też kopalnie złota i srebra. Złotnictwo dobrze się tutaj rozwinęło. Czy chcielibyście wstąpić do któregoś ze sklepów i popatrzyć na biżuterię? Zamierzałem kupić wam kilka ładnych klejnocików, a tutaj są one tutaj tańsze niż w wielkich sklepach New Glasgow lub w maleńkich pracowniach w Muckle Skerry na Beinn Bhiorach. - Odwrócił się do profesor Mashy. - Co na to powiesz, Maire a gaolacKl Tam jest ładny sklep. Zatrzymali się przy wystawie, która wydała się Dee podobna do wejścia do pirackiego skarbca. Sznury błyszczących pereł we wszystkich możliwych kolorach wisiały na haczykach i lśniły w przepełnionych koszykach. Były tam bransoletki z pereł, kolczyki, naramienniki, szpilki, ozdoby do włosów i pierścionki przeznaczone dla ludzi. Natomiast fantastyczne naszyjniki ze splecionych perełek, ślubne diademy z perłami wielkości wiśni i olbrzymie wisiory większe niż gęsie jajo miały wabić poltrojańskich turystów. - Jakie to miłe z twojej strony - odparła Masha nie kryjąc braku entuzjazmu. - Myślę jednak, że nie. Może później znajdziesz dla dzieci coś mniej prostackiego. Ta biżuteria jest zbyt krzykliwa i za droga. Kyle wzruszył ramionami i poszli do restauracji. Był to skromny budynek zbudowany na palach w strefie przypływu, ale jedzenie okazało się wyśmienite i bardzo podobne do ziemskiego. Babcia Masha zamówiła potrawkę z wieprzoryby i gorący chleb, natomiast dziadek - talerz miejscowych stworzeń podobnych do ostryg, które nazwał eisire. Spałaszował je na surowo, przez cały czas mrugając do babci i posyłając do niej bardzo dziwne myśli. A Kenny i Dee zjedli coś zwanego portan au gratin, rozsmarowanego na pieczonych bułeczkach: smakowało jak najlepszy krab z Dungeness z topionym cheddarem. Mleko nadal było żółte jak pierwiosnek, ale herbata, którą na nalegania Kyle’a Masha wypiła razem z nim, okazała się autentycznym Twinings Darjeeling z plasterkami prawdziwej brazylijskiej cytryny. Profesor Masha z dezaprobatą pokiwała głową nad tą ekstrawagancją. - Dwadzieścia dolarów za kubek prawdziwej herbaty! W menu jest kaledońska mięta za jedną dziesiątą tej ceny! - Albo dwa kieliszeczki miejscowej deoch laidirza pół. - Oczy Kyle’a błyszczały i Dee zrozumiała, że mówił o whisky. - Po prostu przypomniałem sobie, jak bardzo lubisz herbatę, a wiedz, że nie dostaniesz jej u lana. Nie pozwala Thrown Janet podawać kosztownego jedzenia i napojów - co nie znaczy, że ta kwaśna jak ocet pannica umiałaby przygotować jakikolwiek smakołyk, albo że potrafi gotować, jeżeli już o tym mowa. To jedyna szkocka kucharka, jaką znam, która zawsze rujnuje pszeniczne placuszki. - Westchnął. - Ale za to zna się świetnie na komputerach, a poza tym trzyma w ryzach pracowników najemnych i nie urodzonych wychowanków lana. - Gdybyż tylko dotarło do niej, że Ian nigdy nie uważał jej za kandydatkę na kochankę, pomyślał jeszcze. Obraz towarzyszący myśli dziadka był tak niezwykły, że Dee omal nie jęknęła głośno. Jej babcia też przechwyciła tę mimowolną pozostałość subwokalnego przekazu i zaczęła się następna kłótnia po gaelicku. Dziewczynka miała jednak już dość sprzeczek dorosłych i podsłuchiwania wstrętnych sekretów. Osłoniła się zarówno przed słowami, jak i myślami dziadka i babci, żeby w spokoju rozkoszować się jedzeniem. Jednak trudno było jej przestać się zastanawiać nad tym, co naprawdę czują. Zauważyła, że babcia Masha wcale nie jest tak wrogo nastawiona do dziadka, jak to okazywała. Dlaczego więc nadal się z nim kłóciła i udawała, że jej na nim nie zależy? Nie potrafiła tego zrozumieć. Pod koniec posiłku dziadek wstał, mówiąc, że musi coś załatwić i że spotka się z nimi przy jajku. Odszedł, zanim Masha zdążyła zaprotestować. Babcia jednak zdawała się domyślać, co zamierza, ponieważ jej twarz spochmurniała i w drodze do zaparkowanego jajka wypuściła w eter serię soczystych subwokalnych przekleństw. Dee nie mogła ich nie przechwycić. Słowa te były nowe i interesujące. Powód złego humoru babci stał się oczywisty, kiedy Kyle zjawił się przy jajku z siatką, w której niósł trzy pakieciki. Szczerząc zęby w uśmiechu wsunął jeden pakiecik w rączki Dee, drugi - Kena, a trzeci beztrosko rzucił na tylne siedzenie swojej żonie. Później zapalił silnik i jajko, które wystrzeliło w niebo jak rakieta. Dzieci spojrzały po sobie i otworzyły pakieciki. Dee dostała delikatny złoty łańcuszek z czterema skrzącymi się perłami koloru brzoskwini. Kenowi dziadek podarował mały srebrny model morskiego potwora o dziesięciu odnóżach, zwanego Strathbogie. Jego najeżone pazurami macki skręcały się realistycznie, a oczy miał z czarnych pereł. - Dziękujemy ci, dziadziu! - powiedziały chórem uszczęśliwione dzieci. Babcia Masha nic nie rzekła i nie otworzyła swojego podarunku. Użyła jednak głębokowidzenia i Dee nagle usłyszała jej telepatyczny okrzyk: Kyle ty głupcze, typrzeklętyuparty głupcze! I na moment dziewczynka zobaczyła to, co dostrzegły ultrazmysły babki - naszyjnik w kształcie litery C, wykonany z grubych, skręconych złotych warkoczy. Z obu ich końców spoglądały na siebie smocze głowy. Oczy bestii były świecącymi szkarłatnymi perłami, a w ich zębach tkwiły dwa diamenty. Ruszyli w dalszą podróż. Teraz niemal przez cały czas ich jajko leciało samotnie na wysokości dziesięciu kilometrów ponad falującą warstwą chmur deszczowych i pod osłonąbardzo cienkich cirrusów. Od czasu do czasu widywali dziwaczne zjawiska atmosferyczne, które, wedle Kyle’a, były powszechne na Kaledonii: wielkie eliptyczne tęcze zawieszone nad pomostem z chmur, jaskrawo ubarwione aureole i łuki w lodowatej mgiełce przesłaniającej słońce oraz świecące plamy w pobliżu tarczy słonecznej zwane pozornymi słońcami lub słonecznymi psami, bo czasami wydawało się, że w magiczny sposób skaczą po niebie. Przed wieczorem, kiedy Ken i babcia drzemali na tylnym siedzeniu, a Dee była zmęczona oglądaniem konkursów, filmów rysunkowych i dzienników na wbudowanym w jajko Tri-D, warstwa chmur w dole zaczęła pękać, pozwalając dojrzeć przelotnie ciemnozielone morze i łańcuchy wysp porośniętych skąpą roślinnością. Później przed nimi i na lewo od nich ukazała się formacja chmur podobnych do wież, sięgających aż do warstwy cirrusów. W środku tego kłębowiska majaczył ciemniejszy kształt, który wydawał się bardziej materialny niż zwyczajna chmura burzowa. Kiedy się z nimi zrównali, całkowicie zasłoniły zachodzące słońce, aż do tej chwili przypominające wycinankę z białawego papieru lub oślepiającą kulę, której światło przyćmiły kryształki lodu. A gdy słońce znów się pojawiło, miało zdumiewający lazurowy kolor. - Och, dziadku, popatrz! - zawołała Dee. - To sprawka unoszącego się w stratosferze pyłu z czynnego wulkanu - wyjaśnił Kyle. - Ten wulkan nazwano Królem Burz. W tej chwili znajdujemy się około sześćdziesięciu klomów od wysp Reekie, łańcucha aktywnych wulkanów na południe od Beinn Obiorach. Rozległa strefa wulkaniczna rozciąga się wzdłuż całego zachodniego wybrzeża kontynentu z południa na północ. Jakieś sto klomów od farmy waszego taty, w Archipelagu Goblina, też jest wulkan, chociaż mały. Nazywamy go Ben Fizgig. - Czy jest niebezpieczny? - Nie, od czasu do czasu pyka sobie nieszkodliwie, a wiatry zanoszą popiół na morze. W jego pobliżu znajduje się tylko osada górnicza Daoimean Dubh, bezpiecznie ukryta w wąwozie na Półwyspie Tuath. Ale w południowej części Beinn Bhiorach są inne wulkany, które trzeba pilnie obserwować. Nie tylko wyrzucają lawę i popiół, lecz także - ponieważ ich erupcje mogą stopić śnieg i lodowce - powodują lahary, straszliwe, szybko płynące lawiny błotne. Kontynent Beinn Bhiorach zasiedlono w ostatniej kolejności, właśnie z powodu najbardziej aktywnych wulkanów na całej planecie. Lecz wulkany czynią jednocześnie zło i dobro. Ich gazy i pyły użyźniają glebę i żywią aerorośliny. To właśnie wtedy, gdy ogniste góry milczą, luibheannach an adhair gorzej rosną i aerofarmy przeżywają ciężkie chwile. - Czy... czy tata miał takie kłopoty? - Przez pięć lat wiodło mu się kiepsko. Nie mógł sobie nawet pozwolić na zatrudnienie potrzebnej liczby robotników. Miejscowe wulkany długo milczały. Teraz jednak się obudziły i po zbiorach farma znów będzie prosperowała. Ale posłuchaj mnie, maleńka. Nie możesz zawstydzać swego taty wypytując go o złe lata. - To jeden z powodów, dla których wasza matka go porzuciła - dodał w myślach. - O, nie! Nigdy tego nie zrobię. Dee zamilkła, rozmyślając nad słowami dziadka. Patrzyła na Beinn Bhiorach w dole. Częste wyrwy w płaszczu chmur odsłaniały podłużny ląd z wysokimi górami i lodowcami, od których odrywały się góry lodowe. Co jakiś czas na zachodnim wybrzeżu kontynentu lub między wyspami pojawiały się dymiące wulkany. Masha i Ken obudzili się i podziwiali niebieskie słońce, które stopniowo stało się zielonkawe, potem złote, a na końcu jaskrawocynobrowe. Wreszcie zapadło za gęstniejącą zasłonę chmur, ale przedzierały się przez nią wielkie, purpurowe i czerwone promienie w kształcie wachlarzy i rozszerzały się tak, że całe niebo przybrało barwę burgunda, a oświetlone przez nie ciemne chmury w pobliżu zachodniego horyzontu wyglądały jak rozżarzone węgle. W nadajniku nawigacyjnym porshe’a odezwał się głos: - Do przylotu na Farmę Glen Tuath zostało pięć minut. Zasłona cirrostratusów jedenaście i trzy dziesiąte kloma, poszarpana płaszczyzna stratocumulusów dwa i trzy dziesiąte, z podstawą zero dziewięć dziesiątych kloma. Widzialność poniżej chmur dwadzieścia jeden, brak opadów, wiatr na poziomie morza zero jeden, temperatura powietrza na poziomie morza plus zero osiem. Uwaga! Bujna aeroroślinność w pobliżu Archipelagu Goblina, Gór Daoimean, Loch Tuath, Rudha Glas i Półwyspu Tuath na wysokości między osiem i trzy dziesiąte a sześć i siedem dziesiątych kloma, niebezpieczna dla nie osłoniętego rhostatku, pojazdów o napędzie rakietowym i aerostatków. Proszę ustalić, czy lądowanie będzie automatyczne, czy ręczne. Jeżeli decyzja w tej sprawie nie zostanie podjęta w ciągu najbliższych pięciu minut, przejmiemy kontrolę nad waszym pojazdem. Kyle włączył komunikator. - Halo, Glen Tuath! Tu Kyle Macdonald. Spadam do was przez komin z niezwykłym ładunkiem, Ian? Jesteś tam, chłopcze? Czy mogę sam lądować jak zwykle? - Janet Finlay przy mikrofonie - odpowiedział zgrzytliwy kobiecy głos. Brzmiał z dziwnym akcentem, ani szkockim, ani angielskim. - Ian nadal jest poza domem, ale on i jego pracownicy mają pełne ładownie i oczekujemy ich w każdej chwili. Wybierz automatyczne lądowanie i sprawdź, czy twoje pole sigma jest tym razem włączone. Kyle przewrócił oczami, ale jego głos pozostał kordialny. - Oczywiście, droga Janet. Nawet mi w głowie nie postało, że mógłbym uszkodzić wasze ukochane roślinki. Powiedz, przygotowałaś mięciutkie posłanie, żebyśmy mogli razem spędzić noc? - Zachowaj te głupie żarty dla swoich marnych książek! - warknął głos. - Glen Tuath bez odbioru. Kyle wybuchnął śmiechem, a babcia Masha powiedziała do niego po gaelicku: - Wstydź się! Jak możesz tak traktować tę biedną kobietę! Kayle odpowiedział w tym samym języku: - Och, Thrown Janeth przeżyje, nawet jeśli kiedyś ulegnie pokusie ziela flirtu. - Nie opowiadaj o niektórych właściwościach aeroroślin ani nie pozwalaj sobie na wulgarne żarty w obecności dzieci! Zrozumiałeś, ty cholerny gaduło?! Nadajnik nawigacyjny jajka powiedział: - Przestrzeń powietrzna Glen Tuath za minutę. Proszę wybrać lądowanie automatyczne lub ręczne. Wrazie... - Tak, ty diabelcu! - warknął Kyle po angielsku. - Lądowanie automatyczne. Zaczynać! O czym babcia Masha i dziadek rozmawiali po gaelicku? Dee nie miała pojęcia, ale w tej chwili nic ją to nie obchodziło. Jajko szybko opadało i wkrótce zobaczy swojego tatę. - Popatrzcie teraz! - wykrzyknął Kyle. - Widzicie te strzępy zielonkawo-różowej mgły? O, wpadliśmy w nią. To aerorośliny! Dee i Ken przycisnęli twarzyczki do przezroczystej części kopuły jajka. Ale zniżali się tak szybko, że całe pasma dziwacznych organizmów znikały w jednej sekundzie. Tym razem nie było niszczycielskich błysków; pole sigma, które włączył Kyle, odpychało rośliny nie zapalając łatwo palnych gazów, którymi były wypełnione. - Widzę tam coś większego! - zawołała Dee. - To jakiś ptak! - Prawdopodobnie jest to faol na h-iarmailt, niebiański wilk. Ale on nie zjada aeroroślin. Poluje na daoine-sith - maleńkie stworzonka, które żywią się aeroroślinami. Ich gaelicka nazwa znaczy „wróżki”; są fascynujące, a jednocześnie trochę niebezpieczne. Niebiańskie wilki zazwyczaj są nieszkodliwe dla ludzi, chyba że dopadną pilota łażącego po powłoce lotniaka. Wtedy atakują zaciekle, nurkują w powietrzu i zasypują ofiarę kamiennymi ekskrementami, albo próbują ukąsić uzębionymi dziobami. - Zwolnij troszkę, dziadku - poprosił Ken. - Chcemy zobaczyć z bliska te wróżki i aerorośliny. - Przykro mi, chłopcze, ale jesteśmy w uścisku NAVKOMU farmy i Thrown Janet oberwie mi uszy, jeśli nie będę posłuszny. Już wkrótce zobaczycie przetworzone okazy, a kiedy wasz tata będzie miał trochę czasu, zabierze was do góry dużym lotniakiem, żeby pokazać wam cały żywy powietrzny ekosystem. - Kim jest ta Janet, dziadku? I co znaczy to słowo „thrawn”? - zapytał z wahaniem Ken. Kyle zaczął chrząkać. Był wyraźnie zakłopotany. Babcia Masha powiedziała karcąco: - To szkockie uwłaczające słowo. Wasz dziadek błędnie uważa je za śmieszne. Pamiętajcie, żebyście nigdy nie użyli go w odniesieniu do obywatelki Janet Finlay, która zarządza domem i biurem waszego ojca. Ona... ona wydaje się dość surowa, sądząc z tego, czego się dowiedziałam z rozmowy z nią przez wideotelefon, ale macie być dla niej uprzejmi i okazywać jej szacunek. Zrozumieliście? - Tak, babciu - odpowiedzieli potulnie. Jednak Dee szybko odkryła znaczenie tego dziwnego słowa na podstawie myśli profesor Mashy: thrawn to „niemiły” lub „nieszczęśliwy”. Dziadek użył obu określeń wobec zarządczyni domu taty i Dee przeniknął dreszczyk lęku. Rozmyślając o ojcu, dziewczynka nigdy się nie zastanawiała, jacy mogą być inni ludzie żyjący na jego farmie. Nie tylko Janet, z której dziadek kpił, ponieważ trochę się jej obawiał, lecz także inni pracownicy i troje nie urodzonych dzieci, które tata wziął na wychowanie, kiedy mama opuściła go, zabierając Dee i Kenny’ego. Babcia chętnie wytłumaczyła im na statku, na czym polega kaledoński zwyczaj brania obcych dzieci na wychowanie. Zmieniła jednak temat, kiedy Dee zapytała, co to znaczy nie urodzony, a towarzyszący temu terminowi w myślach profesor Mashy obraz był tak skomplikowany, że dziewczynka nie mogła go zrozumieć. Kenny też nie miał o tym zielonego pojęcia, ale udał, że wie, i oświadczył, iż nie urodzony to rodzaj sieroty. Dee orientowała się, że kryje się za tym coś więcej, ale takiego hasła nie było w bibliotece „Drumadoon Bay” i dlatego nie mogła zaspokoić ciekawości. Jajko dotarło do warstwy chmur, zmniejszyło prędkość i rozpoczęło długi, powolny obrót o sto osiemdziesiąt stopni w gęstych chmurach. Wreszcie wynurzyli się w wolnej od chmur strefie szarego zmierzchu i ujrzeli w dole północny kraniec Beinn Bhiorach. Porsche nadal opadał ze znacznie zredukowaną szybkością, leciał teraz na południe nad wielkim fiordem o stromych ścianach z ciemnej skały, przerywanej tu i ówdzie przez osypujące się zbocza lub wąwozy. Dee, na podstawie map, które obejrzała w jajku, zdała sobie sprawę, że to właśnie jest Loch Tuath. Pokryte śniegiem szczyty i zębate turnie wznosiły się po obu stronach zatoki, a spokojna czarna woda usiana była malowniczo zalesionymi wysepkami i skałami. Kyle zwrócił im uwagę na wielki wygasły wulkan zwany Ań Teallach, majaczący jakieś pięćdziesiąt klomów na wschodzie; chmury zasłaniały jego wierzchołek. Przy wejściu do fiordu ląd stał się bardziej płaski i w jakiś sposób mniej urwisty i nagi. Przez dolinę przepływała niezbyt szeroka rzeka, zarzucona głazami i bardzo płytka o tej porze roku. Na lewo od jej ujścia znajdowała się niewielka zatoczka z przystanią, gdzie były przycumowane dwie motorówki z kabinami. Dalej na wschód dzieci dostrzegły przytulną, przenośną chatę ustawioną obok terenu wykopalisk między skałami. Z okien tej plastikowej siedziby padało światło. Obok stał łazik range-rover, półciężarówka i kilka dużych skrzyń przykrytych brezentem. - Od pół roku są tu archeolodzy Logan i Majewski ze Starego Świata - powiedział Kyle do Mashy. - Ian zamierza z czasem zniwelować ten teren pod nowy magazyn, dlatego zgodnie z prawem archeolodzy muszą najpierw go przebadać, żeby nie zaginęło lub nie zostało zniszczone nic, co może być interesujące lub ważne dla nauki. Musimy kiedyś do nich wpaść, Mairea ghraidh, ponieważ mają jedyne zapasy porządnego trunku na tym krańcu Beinn Bhiorach - a za żeberka z rożna, którymi częstuje pani Logan, człowiek mógłby oddać duszę. Brzegi rzeki, spływającej z przesłoniętej mgłą południowej wyżyny, porastały kępy różnokolorowych drzew, które już zaczynały zrzucać liście, gdyż tak daleko na pomocy jesień przychodziła wcześniej. Pola farmy, otoczone sigma-ogrodzeniem, zaczynały się jakieś trzy klomy w górę rzeki, w miejscu, gdzie przerzucono przez nią mostek. Po obu stronach rozciągały się pastwiska z prawdziwą zieloną trawą, które później, w miarę jak teren zaczął się podnosić, ustąpiły miejsca skałom lub wrzosowiskom. Zryta koleinami droga zygzakami prowadziła w stronę Gór Daoimean, do kopalni. Małe, czerwone szkockie bydło, kosmate jak jaki, pasło się na jednej łące, a stado czarnych, miniaturowych koni upstrzyło drugą. Owce wędrowały po bardziej kamienistym terenie. Stado białych, podobnych do ptaków stworzeń, szybowało poniżej dryfującego powoli jajka, kierując się na pomoc, w stronę otwartego morza. Farma lana Macdonalda składała się z ponad tuzina mocnych budynków, a wszystkie miały strome, czarne dachy w srebrzyste paski, które się rozgrzewały, by roztopić śnieg lub lód. Elegancki dom, zakończony szczytami, zaplanowany przez Viole Strachan, stał na wzniesieniu otoczonym skalnym ogrodem i autentycznymi szkockimi sosnami. Dom był pomalowany na jasnoniebieski kolor przemieszany z bielą i dyskretnie zwieńczony dwoma talerzami łącza satelitarnego, kopułą nawigacyjną i jakimś podobnym do strąka urządzeniem, które wyglądało jak małe działko laserowe. U stop pagórka rozciągało się spore lądowisko z dwoma rhostatkami zaparkowanymi przed otwartym hangarem. Z drugiej strony pola startowego znajdował się duży budynek podobny do stajni. Na jednym z jego końców wzbijała się w niebo struga pary. - To fabryka, w której poddaje się aerorośliny wstępnej obróbce - wyjaśnił Kyle. - Jest niemal całkowicie zautomatyzowana. Tam dalej widać stajnię dla bydła, magazyn oraz pub i sklep jednocześnie. Janet prowadzi go dla robotników i właściciela, który też wpada do niego od czasu do czasu. Bliżej rzeki stoją trzy chaty dla pracowników najemnych i ich rodzin, które zwykle na zimę przenoszą się do swoich mieszkań w Muckle Skerry. Pozostałe budynki to szopa na narzędzia, warsztat, w którym sieje naprawia, i elektrownia. - Kyle, zbliżają się jakieś dziwne pojazdy powietrzne. - Babcia Masha patrzyła uważnie w górę doliny, najwyraźniej wytężając dalekowidzenie. - Duży żółty i cztery mniejsze, różnokolorowe. Lecą bardzo powoli. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. - To lotniaki - wyjaśnił dziadek, uderzając w klawisze ekranu na konsoli - lepiej znane jako sterówce. Wkrótce na ekranie pojawiły się lecące blisko siebie maszyny i dzieci nachyliły się, by lepiej im się przyjrzeć. Pojazdy wyglądały jak klinowate grube gomółki sera z zawieszonymi poniżej kadłubami w kształcie kuli. - Górna część lotniaka to sztywny balon wypełniony wodorem, z nadmuchiwanymi zewnętrznymi ładowniami na aerorośliny - ciągnął Kyle. - Pilot leci w zamkniętej sterówce w dole, ale czasami musi wyjść na zewnątrz podczas lotu, kiedy nawalą pompy w balonie, które wsysająpływające w powietrzu rośliny. Stworzenia zwane wróżkami stale zapychają wlot, nawet jeśli farmer ustrzeli ich tyle, ile zdoła swoimi laserami. A raz na jakiś czas zbieracz wssysa naprawdę wstrętną roślinę, która może wywiercić dziury w cienkich ścianach ładowni, wypuszczając pozostałe zielsko na wolność. Tak, aerorolnictwo to nie zajęcie dla tchórzy. - Teraz i ja widzę nadlatujące lotniaki! - odezwał się Ken. - Czy tata leci w tym dużym żółtym? - Rzadko go używa - odparł jego dziadek. - Ten żółty lotniak jest powolny, nieporęczny i zazwyczaj służy jako magazyn na zbiory pozostałych, które uwijają się znacznie szybciej, choć on też zbiera plony. Twój tata zwykle lata tym srebrnym. Jest tak zwrotny, że wróżki z trudem mogą uciec. Trzy inne lotniaki należą do pracowników najemnych. - Czy lotniaki są rhostatkami? - Nie, chłopcze. Wiem, że z powodu jakichś trudności technicznych nawet ochranianych polem sigma rhostatków nie można użyć do zbiorów aeroroślin. Lotniaki manewrują dzięki wysokoprężnym silnikom odrzutowym, ale to wypełnione wodorem balony utrzymują je w powietrzu. Twój tata lepiej zna ich działanie. Jajko leciało coraz wolniej i wolniej, aż wreszcie zawisło w bezruchu na wysokości dwustu metrów nad farmą. Kyle wyjaśnił, że załadowane lotniaki mająpierwszeństwo, a potem NAVKON pozwoli ich pojazdowi wylądować. Sterówce przybyły majestatycznym szeregiem: żółty, czerwony, niebieski i w kratę starożytnego klanu Gordonów; srebrny leciał na samym końcu. Wyładowały rzędem tuż przed białą linią narysowaną na lądowisku przed fabryką. Na spotkanie zbieraczy wyszły z niej dwie osoby. Przez okno w jajku Dee patrzyła, jak odziani w kombinezony mężczyzna i kobieta wyciągają pofałdowane rury z małych włazów w bruku i przystawiająje do zewnętrznych powłok lotniaków. - Wyładowują niebiańskie zielsko - wyjaśnił Kyle. - Trzeba je wysysać bardzo, ale to bardzo delikatnie, albo... no! teraz wreszcie nasza kolej. Ich jajko osiadło spokojnie pod kontrolą systemu nawigacyjnego farmy. Wylądowało w odległości ponad stu metrów od pięciu lotniaków, znajdujących się na przeciwnym krańcu lądowiska, w pobliżu szerokich, płaskich schodów prowadzących do domu na wzgórzu. Dee zesztywniały wszystkie mięśnie. Z trudem wygramoliła się z pojazdu. Było zimno i bardzo spokojnie, od południowych gór wiał lekki wiatr. Nieznany, lekki, przypominający piżmo zapach mieszał się z wonią sosen i odorem rozgrzanego asfaltu pod nie osłoniętym podwoziem jajka. Więc to jest farma taty! Na ziemi drzewa i kolorowe krzaki częściowo zasłaniały zabudowania. W ogrodzie skalnym, otaczającym pagórek z domem na szczycie, posadzono znane Dee ziemskie kwiaty - purpurowe astry, złote, białe i rubinowe chryzantemy oraz georginie we wszystkich możliwych barwach. Nagle w zboczu wzgórza otwarły się niemal niewidoczne metalowe drzwi. Wyszła z nich młoda kobieta o brzydkiej twarzy, z obciętymi na pazia rudymi włosami. Miała na sobie niebieską dżinsową spódnicę i kurtkę, koszulęw szkocką kratę i kowbojskie buty, a jej szyję zdobił piękny srebrny naszyjnik wysadzany turkusami. Kremowej barwy terier skye rzucił się do przodu i z przeraźliwym szczekaniem zaatakował przybyszów. Kobieta wsadziła dwa palce do ust i zagwizdała głośno. Długowłosy piesek zatrzymał się w pół skoku! - Siad! - rozkazała. - Zostań, ty cholerny kundlu! - Obywatelka Janet Finlay pochodzi z Arizony - szepnął Kyle do dzieci. Obszedł warczącego teriera, zdjął czapkę i ukłonił się nią zamaszyście. - Jak zawsze promienna i czarująca, Janet m ‘annsachd! Czy stary poitear dostanie namiętnego smurachl Zarządczyni wielkimi krokami minęła go bez słowa i wyciągnęła rękę do profesor Mashy. - Jestem Janet Finlay. Witamy na Kaledonii i na Farmie Glen Tuath. Kiedy obie kobiety uścisnęły sobie ręce, Janet, mrużąc oczy, omiotła spojrzeniem modny strój Mashy. Zarówno Dee, jak i profesor Masha usłyszały jej subwokalny niechętny komentarz. - Cieszymy się, że wreszcie tu dotarliśmy - powiedziała obojętnie Masha. - Pani pozwoli, że jej przedstawię Kennetha i Dorotheę. Thrown Janet uśmiechnęła się słabo. - Cześć, Kenny. Cześć, Doro. - Wskazała na psa. - To jest Tucson. Ma jakieś wymyślne, rodowe imię, ale zapomniałam je zaraz po kupieniu psa. Jeśli nie chcecie stracić palców, to lepiej go nie głaszcie, póki się do was nie przyzwyczai. Dzieci w milczeniu skinęły głowami. - Musicie być zmęczone i głodne - mówiła dalej. - Za drzwiami stoi pojazd zwany kretem, który zawiezie was podziemnymi korytarzami do głównej windy w domu. Korytarze te, które nazywamy systemem tuneli, służą do transportu żywności i do poruszania się po farmie w złą pogodę. - Zachichotała ponuro. - Przekonacie się, że tutejsza pogoda jest znacznie gorsza niż na Ziemi w kochanym, starym Edinbergu. Dee i Ken sapnęli ze zdumienia, ale babcia Masha ze słodkim uśmiechem poprawiła wymowę zarządczyni. - Ojej, dziękuję, pani profesor! - Janet niemal się rozweseliła. - Naprawdę świetnie, że mamy tu kogoś, kto świeżo przybył ze Szkocji i będzie poprawiał moją wymowę, bo doprowadzam staruszka lana do szału. Wielu Kallian jest podobnych do mnie - ma dość szkockich genów, by ich tu zaakceptowano, ale od pięciu lub sześciu pokoleń żyją z dala od prawdziwych Szkotów. Szkoda, że nie zostanie pani dłużej. Na pewno dużo bym się od pani nauczyła. - Mogę zostać trochę dłużej niż pierwotnie zamierzałam - odparła niedbale Masha. - Muszę się upewnić, że to miejsce jest odpowiednie dla moich wnuków. - Wspaniale! Znajdziemy dla pani jakąś pracę. - Przeniosła ironiczne spojrzenie na Dee i Kena, którzy patrzyli na nią ze zdumieniem i przerażeniem. - A wy, maluchy, też będziecie zarabiać na swoje utrzymanie, gdy tylko trochę was odkarmimy. A teraz chodźmy do wielkiego domu. Ellen i Hugh przyniosą później wasze rzeczy. - Wolałabym przedtem spotkać się z tatą - powiedziała Dee cicho, lecz wyraźnie. - Jest zajęty. Przyjdzie, kiedy obliczy dzisiejsze zbiory. Zobaczycie się z nim na kolacji. - Janet odwróciła się i skierowała w stronę drzwi w zboczu wzgórza. Strzeliła palcami i Tuckson pobiegł za nią. Dee usłyszała subwokalne gderanie zarządczyni: Brzydka jak nieszczęście i w dodatku impertynencka! Lepiej, żeby ten bachor nauczył się robić to, co mu każą. Dee bez słowa spojrzała błagalnie na dziadka, który stał z rękami w kieszeniach, obserwując ze złością tę scenę. Z chytrym uśmieszkiem wziął dzieci za rączki. - Coir cair e! - powiedział. - Pomyśleć, że Ian jest zbyt zajęty, żeby przywitać swoje dzieci?! Ha, zobaczymy! - Pozostawiwszy Mashę na miejscu, szybkim krokiem ruszył na drugą stronę lądowiska, prowadząc ze sobą dzieci. Kiedy uszli zaledwie kilkadziesiąt metrów, Ken przystanął, zdyszany. - Nie czekaj na mnie! - wysapał. - Biegnij dalej. Dee krzyknęła z zachwytu i pobiegła, łatwo wyprzedzając swego nie tak wytrzymałego brata. Ken szybko zrezygnował z biegu i dołączył do dziadka, ale Dee mknęła co sił w nogach w stronę pięciu zaparkowanych sterowców. Z bliska okazały się znacznie większe niż się wydawało z drugiego krańca lądowiska. Nawet najmniejsze były dwukrotnie wyższe od dziadkowego porsche’a i w zapadającym zmierzchu bardziej przypominały nieziemskie zwierzęta, które usiadły na noc na ziemi, niż latające maszyny. Dwaj pracownicy naziemni w kombinezonach rozmawiali z czterema innymi osobami, które miały na sobie rozpięte skafandry lotnicze i trzymały pod pachami okrągłe hełmy. Wszyscy uśmiechnęli się szeroko, gdy Dee do nich podbiegła. Dziewczynka, nagle onieśmielona, nie mogła wykrztusić ani słowa. Ale robotnicy wiedzieli, kim jest. Kobieta-pilot wskazała na srebrzysty pojazd. - Twój tata nadal jest w swoim lotniaku, kochanie. Zapukaj w drabinkę, a zaraz zejdzie na dół. - Jest wykończony po dniu zabójczej pracy - dodał ze śmiechem inny pilot. - A może buja w obłokach, ponieważ wreszcie obliczył, ile pieniędzy zarobi po wstępnym przetworzeniu i przetransportowaniu niebiańskiego zielska. Dee zdołała podziękować im i pobiegła dalej. Lotniaki nadal były połączone rurami, które delikatnie wysysały ich ładunek. Niewidzialne maszyny mruczały cicho i zapach piżma był tutaj mocniejszy. Srebrzysty sterowiec był ostatni w szeregu. Słaba zielonkawa poświata oświetlała kabinę pilota, nadal nakrytą przezroczystą kopułą. Podobnie jak pozostałe, lotniak jej taty stał na czterech wciąganych nogach; latające jajka miały takie same podwozia. Z lewej strony kabiny wysunięto plastikową drabinkę. Dee widziała siedzącą wewnątrz postać, która prawie nie przypominała z wyglądu człowieka, gdyż jej twarz zasłaniała świecąca przesłona hełmu i dziwaczna maska. Czy to naprawdę jej tata? Ostrożnie dotknęła myślą umysłu pilota. Zmęczony, śmiertelnie zmęczony. Przez króciutką chwilę dziewczynka sondowała powierzchowne warstwy myśli lana - zbiór aeroroślin; ciężkie brzemię zmęczenia, rozdzierane przez błyski bólu jak chmura burzowa przez błyskawice; a poniżej ogromny, wszystko pochłaniający smutek, którego Dee nie mogła zrozumieć i wzdragała się zbadać dokładniej. Biedny tata! Pracował tak ciężko, dzień i noc niemal bez odpoczynku, myśląc tylko o zbieraniu cennych roślin. Jego myśli podprogowe wyjawiły Dee, że zbiory właśnie zostały zakończone. Dziś w nocy wiatr rozproszy unoszący się w powietrzu skarb, ale Farma Glen Tuath, która przez lata znajdowała się na skraju bankructwa, została ocalona. A co do lana Macdonalda, wrócił do domu ze swoimi pracownikami i wreszcie mógł zrzucić ciężar odpowiedzialności. Pragnął już tylko spać, uciec od tego wszystkiego - włącznie z największym bólem, który nie miał nic wspólnego z jego zmęczonym ciałem. Dee przeszył dreszcz strachu. Jeżeli farma została ocalona, dlaczego tata nadal jest taki nieszczęśliwy? Czy dlatego, że ona przybyła na Kaledonię? Zdawała sobie sprawę, że głębsze, sekretne myśli ojca kryją odpowiedź na to pytanie, ale wolała nie sondować jego umysłu. Nie pozna prawdziwych uczuć taty do niej, zanim nie zobaczy jego twarzy. Z wahaniem postukała w drabinkę. Zamaskowana postać nawet nie drgnęła. - Tato? - zawołała. - To ja, Dorothea. Przez chwilę nic się nie działo. A potem, kiedy podniosła rączkę, by uderzyć po raz drugi, kopuła kabiny odsunęła się, zielone światło w jej wnętrzu zgasło, mężczyzna w masce wygramolił się z niej i zaczął schodzić po drabince. Dee cofnęła się z lękiem, kiedy zszedł na ziemię i spojrzał na nią w półmroku, powoli zdejmując rękawice. - Tato? - szepnęła. Skafander lana Macdonalda był srebrzysty jak lotniak, którym latał, obcisły, pokryty skomplikowanymi wzorami w kształcie pręg i zwojów jak pancerz owada. Mężczyzna podniósł odbijającą promienie światła przesłonę skomplikowanego hełmu, ale srebrzysta maska tlenowa nadal zasłaniała dół jego twarzy. Oczy miał brązowe jak Dee, zamglone zmęczeniem; w kącikach oczu - głębokie zmarszczki. Zdjął rękawice, przypiął je do pasa, i zsunął hełm z aparatem tlenowym, który umieścił na szczeblu drabinki. Jego mokre włosy lepiły się do głowy. Wąski siniec biegł przez policzki i nos w miejscu, gdzie maska wciskała się w twarz podczas lotu. Miał kikudniowy zarost i spękane wargi. Czy to naprawdę był tata, którego nie pamiętała, przystojny młody mężczyzna ze starej fotografii, jej heroiczny, rozwścieczony obrońca, którego widziała tak krótko na monitorze komunikatora podprzestrzennego na Ziemi? Spojrzał na nią bez uśmiechu. Kiedy milczenie zaczęło się przedłużać, strach ścisnął gardło dziewczynki. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła wykrztusić ani słowa. Łzy napłynęły jej do oczu i widziała stojącą przed nią postać jak przez mgłę. Tato? Czy ty... O, nie! Nigdy nie może użyć telepatii, tak jak nie powinna czytać w jego myślach! Musi uważać, żeby nie dowiedział się, kim jest, starać się być taką córką, jaką polubi - spokojną, pożyteczną, posłuszną - i nigdy się nie skarżyć. Zamrugała oczami, by przepędzić łzy i spróbowała się uśmiechnąć. Znów dobrze widziała w mroku jego zmęczoną twarz. Tak bardzo cierpiał. Biedny tata. Nagle ogarnęła ją nieodparta chęć podzielenia się z nim uzdrawiającą, redaktywną mocą, zapragnęła poznać go naprawdę. Musi się dowiedzieć, czy ojciec jąpokocha. Pragnęła tego bez względu na cenę, jaką musiałaby za to zapłacić. Instynktownie postawiła zasłonę mentalną i spojrzała ojcu prosto w oczy, w głęboko ukryte źródło jego uczuć. Miała nadzieję, że zrozumie to, co tam zobaczyła. O, tak. Zrozumiała. Znalazła węzeł cierpienia większego niż zmęczenie, większego niż wszystkie troski o farmę. Miał dwa korzenie: jeden był rozpaczą po dwukrotnie utraconej żonie, drugi zaś jeszcze większym i wcześniejszym żalem nad sobą samym: jedynym suboperantem wśród rodzeństwa operantów, odrzuconym zarówno przez matkę, jak i przez kobietę, którą kochał nad życie. Pragnienie szczęścia nadal tliło się w lanie Macdonaldzie, ale było straszliwie zniekształcone, niemal pogrzebane pod czarną górą bólu z powodu utraty ukochanej kobiety, odtrącenia i żalu. Czyż mógł uwolnić się od tego cierpienia i objąć nieładną dziewczynkę, swoją córkę? Biedny tata. To nie jego wina, że nie może kochać. Dee bardzo mu współczuła. Musi znaleźć sposób, by mu pomóc. W jej umyśle kryły się dwa rodzaje mocy redaktywnej. Wewnętrzna działała, ale zewnętrzna, która mogła wpływać na ciała i umysły innych ludzi, nadal tkwiła uwięziona w wyimaginowanej skrzynce. Bardzo dużej skrzynce. Kłębiący się we wnętrzu tej skrzynki szkarłat nie tylko mógł przekształcić innych ludzi, lecz także samą Dee w nieznany, przerażający sposób, jeśli go uwolni i posłuży się nim. Ian Macdonald nadal patrzył na nią obojętnie. Czy w ogóle zdawał sobie sprawę, kto przed nim stoi? Tato, jestem Dorothea. Twoja córka. Proszę, poczuj się lepiej! Otworzyła nowy pojemnik w swoim umyśle. Anioł zjawił się natychmiast, pokazując jej w ułamku sekundy, co powinna zrobić. Kiedy niewidzialna szkarłatna fala zalała lana Macdonalda, mężczyzna krzyknął z zaskoczenia. Jego srebrzysta postać znieruchomiała. Potem zgarbił się i zachwiał. Przytrzymał się drabinki, by nie upaść. Spazm minął, Ian westchnął głęboko i otarł ręką pot z czoła. Spojrzał na małą dziewczynkę z zaskoczeniem i zakłopotaniem. Kiedy Dee uznała, że jej moc zrobiła, co trzeba, wycofała ją z umysłu ojca i ponownie ukryła się za niebieską zasłoną mentalną. Schyliła też głowę i zamknęła oczy, żeby tata nie dostrzegł w nich triumfalnego błysku. Zrobiła to! Nie uzdrowiła go całkowicie, ale pomogła mu. Uwolniona nowa moc mentalna już nigdy nie wróci do skrzynki. I jąbędzie musiała ukryć przed sondażem babci Mashy. Ale tata już tak nie cierpi. Z całą pewnością nigdy się nie domyśli, że go uzdrowiła i nic nie usłyszy, jeśli powie teraz do niego telepatycznie: W porządku, jeśli nie możesz mnie kochać, tato. Rozumiem cię. Ale czy i tak mogę z tobą zostać? Silne ręce uniosły ją wysoko, wysoko, przycisnęły do szerokiej, twardej piersi i ramienia, które wcale nie były zimne i metalowe, lecz ciepłe. Usłyszała ciężki oddech, ciche skrzypienie kombinezonu środowiskowego, poczuła zapach plastiku, odór potu dorosłego mężczyzny, podobną do piżma woń, która musiała pochodzić od tajemniczych aeroroślin. Ręka zsunęła jej kaptur z głowy i pogłaskała po włosach. Bała się otworzyć oczy, nawet odetchnąć. Szorstkie wargi musnęły jej czoło. Otworzyła oczy i ujrzała ojca, zmęczonego i brudnego, ale całkowicie ludzkiego w przerażającym kokonie skafandra. Srebrzyste ramiona zacisnęły się wokół niej. Przylgnęła do jego piersi, nie wydając najmniejszego dźwięku, choć łzy toczyły się po jej policzkach. Gdzieś z daleka usłyszała wołanie Kena i babci. Światła reflektorów zgasły i pomruk pomp nagle ustał. - Moja maleńka Dorrie - powiedział Ian Macdonald. - Chodźmy do domu, córeczko. I wreszcie się uśmiechnął. 10 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Jak większość zwyczajnych ludzi w okresie tuż po uzyskaniu wolności w połowie XXI wieku, bardzo zaciekawił mnie niezwykły sztuczny świat Lylmików zwany Konsylium Orbitalnym i to, co się na nim działo. To właśnie tam uchwalano prawa i podejmowano najważniejsze decyzje polityczne, które kształtowały na długie lata przyszłość rodzaju ludzkiego... ale w tych sprawach tacy ludzie jak ja nie mieli nic do powiedzenia. Nie wybieraliśmy ludzkich magnatów Imperium Galaktycznego, a tym bardziej egzotycznych magnatów, którzy znacznie przewyższali ich liczebnie. Wszystkich mianowali Lylmicy, zwyczajni zaś obywatele, operanci i nonoperanci - niewiele wiedzieli o działalności Konsylium, mimo że tej działalności wcale nie otaczano tajemnicą. Były książki-płytki i mnóstwo dokumentalnych filmów Tri-D, które na pozór opisywały szczegółowo funkcjonowanie centralnych władz Galaktyki. Wszyscy wiedzieli, że Quincunx Lylmickich Nadzorców, pięć półboskich wzorów mądrości i cnoty, wybierał magnatów ze śmietanki ludzkich operantów. Natomiast magnaci kierowali sprawami Konsylium Galaktycznego mentalnie, z otwartymi umysłami. Zakładano więc, że nie mogą kłamać, udawać lub w inny sposób nadużywać zaufania społecznego. Ludzcy i egzotyczni magnaci udawali się na Planetę Konsylium Galaktycznego co 334 ziemskie dni, by uczestniczyć w sesjach plenarnych. Magnaci brali też udział w sesjach Ludzkiego Konsylium oraz w naradach komitetów i zgromadzeniach Dyrektoriatów, kiedy uważano to za potrzebne. Żadne prawo nie stanowiło, że te narady mająbyć tajne. Jednakże ludzkim, gromadzącym informacje orgnizacjom nie wolno było mieć swoich przedstawicieli na Planecie Konsylium Galaktycznego ani systematycznie śledzić prace najwyższej rady konfederacji. Współczujący im ludzcy magnaci (zwłaszcza z frakcji Rebeliantów), uprzywilejowani goście, ludzcy urzędnicy-nonoperanci, którzy pracowali w enklawach Planety Konsylium, a nawet przyjaźnie nastawieni egzotycy od czasu do czasu udzielali najnowszych wiadomości. Lecz większość wieści z siedziby rządu galaktycznego składała się ze skondensowanego materiału rozpowszechnianego przez Dyrektoriat Informacji przy Ludzkim Konsylium. Tylko ludzkość niepokoiła działalność gwiezdnej rady. Pozostałym pięciu rasom Imperium Galaktycznego, bezpiecznym w spokojnej Wspólnocie, która zdawała się wykluczać rywalizację, a nawet poważną sprzeczkę (przez co automatycznie stawała się podejrzana dla ziemskich wolnomyślicieli) nigdy nawet nie przyszło do głów, że ich magnaci mogą działać na szkodę swojej cywilizacji. Uważali uporczywą ludzką zarozumiałość za dziwaczną, niedojrzałą i niepokojącą. Inne rasy niejeden raz kwestionowały samą możliwość akcesu ludzkości do Imperium Galaktycznego, ale wszechpotężni Lylmicy twierdzili, że jest to konieczne. Bardzo wiele zrobili, by ludzi w ogóle przyjęto do konfederacji galaktycznej, a w miarę upływu czasu, kiedy wybuch Rebelii Metapsychicznej zdawał się nieunikniony, używali wszelkich środków, uczciwych i nieuczciwych, by nas stamtąd nie usunięto. Dopiero teraz, po latach, rozumiemy dlaczego. Ponieważ istota czytająca te pamiętniki (jak wszyscy bardzo zajęci ludzie czy egzotycy) może niezbyt dobrze znać strukturę rządu Imperium Galaktycznego, wyjaśnię ją pokrótce, by moja opowieść stała się bardziej zrozumiała. Ci, którzy ją znają, mogą pominąć ten fragment i zająć się seksownymi kawałkami i przemocą. Konsylium Galaktyczne rządzi tysiącami poszczególnych planet, nie bezpośrednio, lecz za pośrednictwem republikańskich Zgromadzeń Intendenckich wybieranych przez ich mieszkańców. Na ludzkich światach w ich skład wchodzą zarówno operanci, jak i nonoperanci, którzy ustanawiająmiejscowe planetarne prawa i wywierają minimalny wpływ na całość cywilizacji międzygwiezdnej. Zgromadzenia Intendenckie mogą dyskutować o najważniejszych zagadnieniach politycznych, ale tylko po to, by rekomendować rozwiązania Kierownikom Planetarnym, najwyższym miejscowym autorytetom i arbitrom, którzy z kolei przedstawiająje Konsylium. Kierownika Planetarnego, który zawsze jest wyjątkowo potężnym operantem i wpływowym magnatem, mianują Lylmicy. Osoba taka, którą jest przeważnie kobieta, ponieważ ludzkie kobiety wykazały specjalny talent do tej ciężkiej pracy - służy jako czołowy reprezentant Imperium na każdej planecie i strażnik jego praw. Może w całości i nawet potajemnie odrzucić każdą ustawę uchwaloną przez lokalne Zgromadzenie, którą uzna za sprzeczną z interesami konfederacji międzygwiezdnej. Co dziwne, Kierownik Planetarny pełni również funkcję Rzecznika Praw Obywatelskich. Najniżej stojący w hierarchii społecznej obywatel-nonoperant może złożyć petycję do Urzędu Kierownika i doprowadzić do natychmiastowej zmiany lub dostosowania zakwestionowanego prawa, jeżeli wymaga tego zwykła sprawiedliwość. Najczęściej personel biura Kierownika Planetarnego kieruje petentów do odpowiedniego urzędnika państwowego, który ma uprawnienia pozwalające mu rozwiązać ich problem. Lecz w rzadkich przypadkach (jak sam mogę zaświadczyć) Kierownik Planetarny interweniuje osobiście, a w rezultacie rozpętuje się piekło i mogą spaść głowy nawet najwyżej postawionych osobistości. Niektórzy Kierownicy są szanowani, a nawet kochani przez społeczeństwo, lecz najczęściej ludzie obawiają się ich, gardzą nimi lub tolerująjako zło konieczne. Konsylium jest głównym ciałem wykonawczym, legislacyjnym i sądowym organizacji nazywanej oficjalnie Imperium Galaktycznym. Jest to federacja, składająca się obecnie z sześciu Państw, a każde tworzy inna rasa, mająca w swym gronie spory procent operantów metapsychicznych. Magnaci Konsylium z założenia wybierani są spośród najwybitniejszych umysłów swojego Państwa - choć czasami wybór wydaje się dziwny, gdyż niektórzy reprezentanci ludzkości wcale nie powinni pełnić tej funkcji. Wszyscy sąoperantami i rekrutują się spośród wszystkich zawodów, mogą nawet należeć do Zgromadzenia Intendenckiego. Niektórzy z magnatów pracują w Konsylium na pełny etat, większość jednak poświęca mu tylko część swojego czasu, wykonując dalej swój zawód. Magnaci sprawująswoje funkcje przez czas nieokreślony, w zależności od kaprysu Lylmików. W przeciwieństwie do Kierowników Planetarnych, którzy muszą zaakceptować swój urząd, czy im się to podoba, czy też nie, desygnowani magnaci mogą odrzucić ten zaszczyt. Kiedy Państwo Ludzkości uzyskało pełne prawa w Imperium, skład Konsylium był następujący: Lylmicy 21 Krondaku - 3460 Gi 430 Poltrojanie - 2741 Simbiari 503 Ludzie 100 ŁĄCZNIE 7255 21 (z prawem weta) Liczba ludzkich reprezentantów rosła powoli, w miarę jak uczyliśmy się współdziałania, aż w roku 2083, w którym wybuchła Rebelia Metapsychiczna, w Konsylium służyło prawie 400 ludzi. Nie można tak po prostu wpaść do legislacyjnego centrum Galaktyki podczas wycieczki po zamieszkanych światach. Planeta Konsylium Galaktycznego jest niedostępna dla zwyczajnych podróżnych, a ograniczony dostęp do niej majątylko magnaci sześciu Państw wraz z najbliższymi rodzinami i personelem. (Unikalne ludzkie zapotrzebowania kulturowe na żywą obsługę zaspokojono zatrudniając nonoperancki personel na określony czas i ograniczając jego swobodę poruszania się niemal wyłącznie do ludzkich enklaw.) Inni obywatele Imperium Galaktycznego mogą przybyć na Planetę Konsylium tylko na zaproszenie jakiegoś magnata, a i to w bardzo szczególnych przypadkach. Mogłem zostać zaproszony - wraz z Denisem, Lucille oraz małżonkami i dziećmi Dynastii Remillardów - na sesję inauguracyjną w roku 2052, kiedy ludzcy magnaci po raz pierwszy wzięli udział w pracach Konsylium. Niestety, byłem wtedy nieuchwytny, gdyż ukrywałem się w Kolumbii Brytyjskiej wraz z ciężarną żoną Pierwszego Magnata Ludzkości. Następna okazja zwiedzenia Planety Konsylium Galaktycznego trafiła mi się dopiero na niezapomnianej sesji w roku 2063, kiedy mój stryjeczny prawnuk Marc Remillard za jednym zamachem został magnatem i galaktyczną znakomitością i kiedy kosmiczna awantura między Paulem Remillardem i Rorym Muldowneyem zepsuła (lub urozmaiciła) uroczysty poltrojański bal. Na Planetę Konsylium leciałem na CSS „Skykomish River”, tym samym statkiem co czwórka młodych operantów, przyjaciół Marca: Alexisem Manionem, Guyem Laroche’em, Peterem Dalembertem i Shigeru Moritą. Tak jak ja zostali zaproszeni jako honorowi goście z okazji objęcia przez niego urzędu magnata. Dość dobrze znałem całą czwórkę, ponieważ kupowali książki w mojej księgami w Hanowerze, w New Hampshire, i nazywali mnie wujem Rogim, jak większość klientów. Wszyscy byli mniej więcej w wieku Marca, wszyscy mieli wybitne umysły i kiedyś mieli zostać magnatami. Manion, Dalembert i Laroche mieszkali w Hanowerze, uczęszczali do Brebeuf Academy razem z Markiem, i znali się od dziecka. Shig Morita przyłączył się do nich, kiedy zamieszkali razem w akademiku operanckiego bractwa Mu Psi Omega w Dartmouth College. Alexis Manion był w dzieciństwie najlepszym przyjacielem Marca, a ja miałem krótki romans z jego matką Perditą w czasie, gdy pracowała w mojej księgarni. Podczas Rebelii Metapsychicznej Alex był najbliższym doradcą i zaufanym Marca i, jeśli mam wierzyć Cloudowi i Hagenowi, stał się też jego najzaciętszym wrogiem na długo po zakończeniu Rebelii... lub znacznie wcześniej, jeśli chce się wam dzielić włos na czworo. Podobnie jak Marc, Alex Manion był geniuszem, którego współczynnik inteligencji określono jako „nie do zmierzenia”. Zajmował się badaniem pól dynamicznych i stał się autorytetem w dziedzinie związków struktur mentalnych z Większą Rzeczywistością. Po uzyskaniu doktoratu Manion prowadził badania w Uniwersytecie Princeton w New Jersey, ale wiek dojrzały spędził na wydziale IDFS w Cambridge, w Anglii, gdzie był kolegą słynnej Anushki Gawrys. W roku 2080 znalazł się na krótkiej liście kandydatów do Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, lecz jego publiczna krytyka Wspólnoty i przystąpienie do Rebelii uniemożliwiły mu zdobycie tego prestiżowego wyróżnienia. Alex posiadał kreatywność klasy wielkich mistrzów, mistrzowską koercję i PK oraz odpowiednio rozwinięte dalekowidzenie. Fizycznie był raczej niepozorny, średniego wzrostu, ze szczękąjak blok betonu. Zawsze sprawiał wrażenie zapracowanego, co nadawało jego nieregularnym rysom całkiem do nich nie pasujący marzycielski wyraz. Śpiewał pięknym barytonem i uwielbiał Gilberta i Sullivana. Był znacznie bardziej skłonny do kontemplacji niż Marc, przez dziesięć lat odrzucał nominacje do Konsylium Galaktycznego, aż w końcu uległ naciskom swoich kolegów z IDFS. Guy „Bum-bum” Laroche, podobnie jak Remillardowie wywodził się z francusko-amerykańskich kręgów robotniczych i na pierwszy rzut oka nie sprawiał wrażenia aż tak oddanego studiom jak inni bliscy przyjaciele Marca. Był potężnie zbudowanym młodzieńcem, zapalonym narciarzem i rybakiem. Uganiał się za spódniczkami i nosił podkoszulki nawet w zimie, żeby szczycić się swoimi wspaniałymi muskularni i sylwetką. Los dodał do jego pięknego ciała tak brzydką twarz, że był prawie doskonałym - joli-laid, pięknym brzydactwem, jak mówimy my, żabojady. Później poddał się kuracji, która naprawiła te braki urody, i stał się konwencjonalnie przystojnym mężczyzną, aleja zawsze będę pamiętał go takim, jakim był w młodości. Kiedy Bum-bum szczerzył w uśmiechu swoje białe jak perły zęby, trzepotał długimi rzęsami i posyłał falę silnej metakoercji, silni mężczyźni powierzyliby mu swoje życie, a silne kobiety traciły dla niego głowę. Jeśli jednak podpadłeś Bum-bumowi, to albo opuszczałeś miasto z rekordową szybkością, albo leczyłeś połamane kości w zbiorniku regeneracyjnym. Jedynymi metazdolnościami klasy mistrzów, jakimi mógł się poszczycić Laroche, były kreatywność i koercja. Studiował prawo galaktyczne i jego zastosowanie, a w roku 2063, tuż po ukończeniu college’u, został inspektorem Strefy Policyjnej Nowej Anglii. Potem przyłączył się do Ludzkiego Oddziału Magistratu Galaktycznego, gdzie szybko zrobił karierę i nominowano go do Konsylium. Bez wątpienia z czasem zostałby naczelnym gliniarzem, czyli Ludzkim Ewaluatorem Ogólnym, gdyby splot zdarzeń nie zaprowadził go w zupełnie innym kierunku. Peter Paul Dalembert Junior był prawnukiem nie żyjących Glenna Dalemberta i Colette Roy, którzy oboje należeli do pierwotnej „koterii” Denisa Remillarda w Dartmouth na długo przed Wielką Interwencją. Jego ojciec, Peter Paul Senior, został Naczelnym Menedżerem Remco Industries, kiedy Philip Remillard wycofał się z rodzinnego biznesu, by zostać Magnatem Konsylium Galaktycznego i prezesem Ludzkiego Dyrektoriatu Handlu. Jego ciotka Aurelia poślubiła Philipa, a jego zmarła ciotka Jeanne była pierwszą żoną Maurice’a Remillarda. Pete należał do tych nadmiernie energicznych facetów, którzy wykorzystywali każdą chwilę życia. Kiedy on, Marc, Alex i Bum-Bum byli małymi chłopcami, zawsze zajmował się logistycznymi szczegółami ich wypraw rybackich i turystycznych, szybko pojmował działanie niewiarygodnych gadżetów, które zbudowali, umiał też manipulować dorosłymi i wszystko naprawić, gdy któryś z nich miał kłopoty. Jako jeszcze jednen kreator-koercer, Pete był chyba najlepszym łgarzem, jakiego znałem. Kobiety uważały go za wrażliwego i godnego podziwu. Uczył się budowy komputerów w Dartmouth College i uzyskał magisterium w dziedzinie zarządzania przedsiębiorstwem w Amos Tuck School of Business Administration. Peter mógłby zostać wybitnym menedżerem jak jego ojciec, gdyby Marc nie przekonał go dostatecznie wcześnie, że powinien znaleźć inne zastosowanie dla swoich talentów. Shigeru Morita urodził się w Japonii, a kształcił się w Dartmouth College, na Uniwersytecie Johna Hopkinsa i w Cambridge. W skład jego metapsychicznych talentów wchodziła redaktywność i kreatywność klasy wielkich mistrzów. Był spokojnym, uczonym młodzieńcem, który wyrósł na wybitnego biofizyka. Prywatnie pasjonował się jazzem i uwielbiał przeklinać wierszem. Jako człowiek był przebiegły, dowcipny, skromny i udawał, że nie ma pojęcia o swojej nieprzeciętnej urodzie. Pracował nad mikroanatomią i elektrochemicznym funkcjonowaniem ludzkiego mózgu; podzielał też zainteresowania Marca i Alexa wzmocnieniem kreatywności CE. To właśnie Shig Morita pokazał, jak zastosować w praktyce niesławny projekt Człowieka Mentalnego. Bez jego pomocy Marc nigdy by nie został przywódcą Rebelii Metapsychicznej, nie spowodowałby śmierci czterech miliardów ludzi i nie zamieniłby się w Ducha mojej Rodziny. CSS „Skykomish River” miał czynnik przemieszczenia 180, był więc zbyt szybki jak na mój gust, ale łykając pigułki anodynowe i pomagając sobie między skokami częstymi coups degnole, szklaneczkami wódki, czułem się względnie dobrze. Mój stan miał też dodatkową zaletę. Kiedy czwórka kumpli Marca uznała, że jestem hors de combat z powodu zamiłowania do kieliszka, nie sprawdzała mojej zasłony mentalnej w sytuacjach, kiedy mogłem podsłuchać ich telepatyczne pogawędki. Basen, solarium, sala gimnastyczna i garden-bar dostarczały mi rozrywki, gdy udawałem, że śpię z butelką Wild Turkey pod ręką, przez cały czas podsłuchując, czym się zajmuje metapsychiczna jeunesse doree - złota młodzież - włącznie z Markiem. Przeważnie rozmawiali o seksie: Bum-Bum i Pete raczyli swoich kolegów opowieściami o liczbie poderwanych dziewczyn, natomiast Shig i Alex podkreślali, że przedkładają jakość nad ilość. A potem omawiali życie seksualne swego sławnego przywódcy... W tym okresie życia Marc nadal był ze mną zżyty, opowiadał mi o bitwach z administratorami Dartmouth College i o sprzeczkach z Paulem, który bez powodzenia próbował skierować syna na bardziej poprawne politycznie pole badań, z dala od takich lewackich członków Dynastii jak jego stryjowie Severin i Adrien. Jednak choć Marc informował mnie na bieżąco o swojej pracy, milczał o swym życiu prywatnym. Wcale nie był samotnikiem, regularnie uczestniczył w przyjęciach, potańcówkach i innych wydarzeniach towarzyskich, często eskortując ładne kobiety o dużym współczynniku metazdolności. O ile wiem, nigdy nie przeżył z żadną z nich prawdziwie romantycznej przygody, ale naturalnie zakładałem, że jego francuskie hormony zrobiły swoje. Bardzo się myliłem. Podsłuchując rozmowy czwórki przyjaciół podczas tej podróży, dowiedziałem się, że w wieku dwudziestu pięciu lat Marc nadal był prawiczkiem i że zamierzał nim pozostać. Powiedział swoim zdumionym przyjaciołom, iż uważa uprawianie seksu za olbrzymią stratę czasu i energii, która przyćmiewa umysł. Myślę, że nie powinienem być tak bardzo zaskoczony. Sam dojrzałem dość późno, a Denis powiedział mi przed laty, że prawdopodobnie pozostałby kawalerem, gdyby pewien stary mentor nie otworzył mu oczu na jego „prokreacyjny obowiązek”. Ponieważ seks w końcu staje się nałogiem, Denis wypełnił swoje obowiązki z przyjemnością, płodząc siedmiu krzepkich synów nazwanych później Dynastią i pisząc, wraz ze swoją żoną Lucille, krótką, lecz przekonującą monografię o seksualności operantów. (Byłem nieco zawiedziony, że nie uznano mnie za pioniera w tej dziedzinie). Najinteligentniejsze dziecko Denisa, Paul, również miał zahamowania seksualne, aż wreszcie wielka gwiazda operowa Teresa Kendall obudziła w nim namiętność. Mieli pięcioro dzieci: Marca, Marie, Madeleine, Luca i Jacka. Kiedy miłość wygasła w tym małżeństwie, Paul zadowalał się każdą ładniejszą operantką, z którą się zetknął, aż związał się na dłużej z Laurą Tremblay. Żadnemu z nich nie przeszkadzało, że była żoną irlandzkiego magnata Rory’ego Muldowneya, późniejszego Kierownika Planetarnego Hibernii. Biedny stary Rory najwidoczniej nosił swoje rogi ze staroświecką uprzejmością. Po dziwnej śmierci Laury, Paul powrócił do starych nawyków, płodząc w końcu trzydzieścioro ośmioro nieślubnych dzieci. Gdy Marc był jeszcze bardzo młody, mówił mi nieraz, że bardzo niecierpliwią go, jak to określił, „wrodzone ograniczenia ludzkiego ciała”. Dojrzewanie było dla niego poważnym wstrząsem, ale twierdził, że znalazł sposób na pokonanie najgorszych wrodzonych defektów w nieefektywnie zaprojektowanym ludzkim mężczyźnie. Próbowałem przemówić mu do rozsądku, powiedziałem, że niebezpiecznie jest manipulować hormonami i innymi ważnymi wydzielinami cielesnymi, nawet ostrzegłem go, iż ludzka natura w końcu przyprze go do muru, bez względu na to z jakim powodzeniem - jego zdaniem - zdołał ją w sobie stłumić. W odpowiedzi, z irytującym uśmieszkiem na ustach, zaproponował mi, żebym pilnował własnego nosa i nie wtrącał się w jego życie. Zbyt dobrze wiedziałem, jakie piętno musiała wycisnąć na jego podświadomości rozwiązłość Paula, nie mogłem jednak uwierzyć, że naprawdę był aseksualny. Uważałem jednak, że kiedy Marc trafi na odpowiednią kobietę, odkryje, iż mimo wszystko jest człowiekiem. Zrządzeniem losu najgorsza z możliwych kobieta miała wkrótce udowodnić, jak bardzo się pomyliłem. Marc musiał czekać jeszcze siedemnaście lat, aż prawdziwa miłość usunęła skutki jego pierwszego fatalnego zauroczenia. Zarówno Marc, jak i jego siostra Marie oraz brat Luc opowiadali mi o Planecie Konsylium. Wszyscy troje, gdy byli nastolatkami, służyli jako paziowie i młodszy personel pomocniczy w biurze swojego ojca lub ciotki Anny. Zdobywali punkty do college’u, wykonując nudne, rutynowe prace podczas trwającej wiele tygodni sesji Konsylium. Powiedzieli mi, że po pracy dobrze się bawili, zwiedzając niezwykłą planetoidę lub korzystając z rozrywek w setkach enklaw siedziby rządu konfederacji, gdzie przedstawiciele sześciu ras mieszkali w doskonale odtworzonych naturalnych warunkach swoich ojczystych światów. Samych tylko ludzkich enklaw było trzydzieście dwie; podczas obecnej sesji po raz pierwszy jedna z enklaw lylmickich miała zostać otwarta dla zwiedzających. Bardzo możliwe, że wolno nam będzie przyglądać się z galerii dla gości niektórym posiedzeniom Konsylium - włącznie z przyjęciem do tego szacownego grona nowych magnatów i mianowaniem nowych Kierowników Planetarnych. Pod koniec podróży większość pasażerów-operantów, włącznie ze mną, skupiła się w ośmiu wielkich salonach-obserwatoriach, by zobaczyć po raz pierwszy Planetę Konsylium i jej niezwykłą gwiazdę, Telonis. Postąpiłem głupio rezygnując z pigułek i trunku podczas ostatniego wyjścia z hiperprzestrzeni w pobliże tego sztucznego świata, ale nie chciałem niczego przegapić, no i teraz, w chwili nagłego przemieszczenia z otchłani w normalną przestrzeń miałem wrażenie, że ktoś wbija mi gwoździe w czaszkę. Jednak opanowałem się i nie zacząłem głośno wyć z bólu. Ponieważ moja zasłona mentalna jest jedyną prawdziwie niezawodną metazdolnością, jaką posiadam, myślałem, że będę mógł wrzeszczeć do woli w mózgu, nie robiąc z siebie widowiska. Musiałem jednak w jakiś sposób się zdradzić, ponieważ Shig Morita, który był spostrzegawczym redaktorem, położył mi rękę na ramieniu. - Dobrze się czujesz, wujku Rogi? - zapytał z niepokojem. Pozostali przyjaciele podeszli i z zafrasowanymi minami nachylili się nade mną. - Oczywiście, że nic mi nie jest! - powiedziałem gderliwie. - Po prostu zaskoczył mnie nagły ból. - W twoim wieku powinieneś używać pigułek anodynowych - skarcił mnie Alex. - Albo, jeszcze lepiej, środka usypiającego podczas tak wielkich skoków jak te. Ten cholerny dzieciak nigdy mi nie wybaczył, że romansowałem z jego matką. - Mam tylko sto siedemnaście lat, takie same geny nieśmiertelności jak reszta Remillardów, i czuję się świetnie. Przestańcie mnie traktować jak niedołężnego starca. Masywna postać Bum-Buma zasłaniała mi system Telonis, przepchnąłem się więc przed niego, nie chcąc tracić najwspanialszego widoku w całej Galaktyce. Ale gdzie jest Planeta Konsylium i jej gwiazda? Przyprawiająca o mdłości szara otchłań ustąpiła miejsca zwyczajnemu czarnemu, usianemu klejnotami aksamitowi przestrzeni międzygwiezdnej. Nie widziałem jednak w pobliżu żadnego słońca ani planetoidy. W tamtych czasach niewiele podróżowałem wśród gwiazd, byłem jednak na dwóch kosmopolitycznych światach, Avalonie i Okanagonie, na Assawompsett (pierwotnie etnicznym amerykańskim, teraz jednak tak gęsto zaludnionym i ważnym, że został zaliczony do kosmopolitycznych), ślicznym Japońskim” świecie Edo i mimowolnie trafnie nazwanej „francuskiej” planecie Blois. Jak wszystkie planety zbadane przez uczonych Imperium przed wiekami i uznane za odpowiednie dla ludzi, ogrzewały je żółte słońca typu G. Wiedziałem, że Telonis jest niezwykłym karłem, ale nic nie przygotowało mnie do widoku gwiezdnego obiektu, który teraz wskazał mi Alex Manion. Początkowo wyglądał jak jeszcze jedna daleka gwiazda, odległa o wiele lat świetlnych. Kiedy jednak moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności i polaryzacji okna, zobaczyłem, że Telonis jest złocisty, a nie czysto biały, i że na pewno znajduje się w pobliżu. Widziałem bowiem, iż jego miniaturowy dysk okolony jest pomarańczowymi i czerwonymi protuberancjami, które falowały leniwie jak nibynóżki jakiegoś ognistego mikroorganizmu. To karłowate słońce otaczała podwójna świetlista korona. Wewnętrzna aureola była niewielka, perłowej barwy, na obu biegunach tryskały z niej spiczaste promienie, które zginały się i wokół równika łączyły w przezroczysty obłok gazu. Bardziej zaskakująca była olbrzymia, ledwie widoczna, niemal doskonale okrągła mgławica, wypełniająca prawie cały fragment nieba widoczny przez olbrzymie okno. Rozjarzony gaz świecił zielonym blaskiem, ale widać też było w nim mgliste nitki i przejrzyste łatki szkarłatu, fioletu i błękitu. Mogę porównać tę wizję tylko do olbrzymiego, pękniętego balonu z zamarzniętego, tęczowego dymu z niezwykle pięknym miniaturowym słońcem w samym środku. Im dłużej patrzyłem na tę gwiezdną anomalię, tym wydawała mi się jaskrawsza i piękniejsza. - Mój Boże! - szepnął Shig Morita. - Co to takiego? Przecież Lylmicy nie wybudowaliby swego sztucznego świata w gwiazdozbiorze Byka... - To nie jest gwiazdozbiór Byka - powiedział Alex Manion. - Ta gwiazda jest stabilna od co najmniej sześciu milionów lat. To po prostu zwykły biały karzeł przekształcony przez Lylmików. Pozostali młodzieńcy zaklęli dosadnie z zaskoczenia. A ponieważ nie miałem pojęcia, o czym mówili Shig i Alex, zadałem oczywiste pytanie: - Ale dlaczego Lylmicy to zrobili? I jak? - Najwyraźniej po to, żeby upiększyć to słońce - odparł Alex. - Nikt nie wie, jak to zrobili, nawet Krondaku, ale Marc i ja pracowaliśmy nad pewną teorią, której wyjaśnianiem nie będę cię teraz zanudzał, wuju Rogi. Sam Telonis jest mniejszy od Ziemi. Średnica gazowej atmosfery gwiazdy wynosi około miliarda klomów. Planeta Konsylium jest jedynym światem w tym układzie, następny znajduje się o jednostkę astronomiczną lub jeszcze dalej... i już prawie do niej dotarliśmy. Wytężyłem wzrok - i rzeczywiście zobaczyłem, że w dole okna szybko rósł czarny krąg, zasłaniając usianą gwiazdami kolorową zasłonę. Kiedy podlecieliśmy bliżej, krąg zamienił siew znajomą ciemną kulę, której fotografia znajduje się w każdym podręczniku-płytce o Imperium Galaktycznym. Planetę Konsylium, o średnicy około 500 kilometrów, z rzadka rozjaśniały świetlne punkty. Pomknęliśmy w stronę jednego z nich. Punkt okazał się kolosalnym portalem wejściowym Ludzkiego Terminalu. Nasz statek wleciał z dobrą prędkością, wylądowaliśmy z minimalnym zamieszaniem i wysiedliśmy w najważniejszym miejscu Galaktyki Mlecznej Drogi. Marc czekał na nas. Ubrany był w swoją starą zieloną kurtkę z kapturem, dżinsy i buty bean. Z ironicznym uśmieszkiem na ustach wyglądał jak jowialny Szatan. U jego boku stała jedna z najpiękniejszych kobiet, jaką kiedykolwiek widziałem. Była prawie tak wysoka jak Marc, a zaczesane do góry włosy i szkarłatny golf podkreślały jej wspaniałą, długą szyję. Kruczoczarne kędziory kaskadą spływały na ramiona spod ozdobnej klamry na czubku głowy. Skóra jej twarzy była nieskazitelna i kontrastowała swojąjasnościąz czarnymi jak węgiel brwiami i rzęsami. Kobieta miała niebieskie, wprost elektryzujące, szeroko rozstawione oczy. Maleńki, czarujący dołeczek zdobił jej brodę, a pełne wargi pomalowała koralowym różem. Jej figura w skromnym, czarno-białym kostiumie narciarskim przypominała figurę modelki, gdyż była raczej smukła niż krągła. Od tej ślicznej istoty nie emanowały seksualnie prowokujące wibracje, a jej umysł otaczała zasłona wielkiego mistrza. Mimo to poczułem, że włoski zjeżyły mi się na karku. Serce waliło mi jak młotem, gdy bezwstydnie gapiłem się na nią, a moje wyposażenie obudziło się z uśpienia i przybrało wielce kłopotliwą pozycję. To-nerre de Dieu, ależ ona była wspaniała! ...Tylko dlaczego wraz z nagłym przypływem podziwu zmieszanego z pożądaniem budziła we mnie dziwną awersję? Nieznajoma bogini wywarła taki sam wpływ na moich czterech młodych towarzyszy. Dosłownie wyczuwało się zapach testosteronu i słyszało trzask opadających tarcz mentalnych. Marc zdawał się niczego nie zauważać, gdy oficjalnie przedstawił ją nam, a potem jej nas. - Obywatelka Lynelle Rogers pochodzi z Okanagonu. Jest specjalną asystentką Kierownika tej planety i była tak uprzejma, że znalazła dość czasu, by pomóc mi w pewnej trudnej sprawie. Powinniście być jej za to wdzięczni. Cudownie piękna Lynelle opuściła powieki. - To nic takiego, Marc. Przecież nie mogłam dopuścić, byś zawiódł swoich przyjaciół i wuja Rogiego. Cała nasza piątka wyszczerzyła zęby w uśmiechu jak małpy. - Wsiądźmy do kolejki podziemnej - rzekł Marc. - Wyjaśnię wam wszystko w drodze. Wasze bagaże już wysłano. - Tędy - oświadczyła słodko obywatelka Rogers. Wraz z Markiem zaprowadziła nas na właściwy ruchomy chodnik terminalu. Kontynuowaliśmy rozmowę telepatycznie. Marc powiedział: Wiele miesięcy temu, zaraz po otrzymaniu nominacji, zarezerwowałem dla siebie mieszkanie w Enklawie Alpejskiej, żebyśmy mogli uprawiać dla rozrywki sporty zimowe, gdy przyjedziecie tam jako moi goście. Ponieważ jednak chciałem przywieźć na Planetę Konsylium gotowy model E15, praca w Dartmouth tak mnie zaabsorbowała, że pozostawiłem sfinalizowanie formalności sekretarzowi wydziału - a ten zawalił sprawę. Kiedy w zeszłym tygodniu przyleciałem tu z Marie, Lukiem i Jackiem, okazało się, że przyznano mi małą, jednoosobową klitkę. Te osły z sekcji zakwaterowania twierdziły, że w całej Enklawie Alpejskiej nie ma większego mieszkania. Lynelle Rogers wyjaśniła: Obecna sesja Konsylium odbywa się w pięćdziesiątą rocznicę Wielkiej Interwencji na Ziemi. Właśnie mianowano ponad stu nowych ludzkich magnatów. Większość z nich sprowadziła tu ze sobą gości i swój personel. W rezultacie w ludzkich enklawach panuje niewyobrażalny tłok. Marc dodał z przekąsem: Możemy winić za to roztargnionych Lylmików, którzy się tego nie spodziewali. Obiecali, że do następnej sesji potroją liczbę mieszkań w ludzkich enklawach - ale teraz nic by nam to nie pomogło. Wypytałem innych członków rodziny i zarezerwowałem trzy łóżka dla mojego rodzeństwa w wielkim apartamencie taty, ale was przygarnąć mogą tylko wuj Phil i ciotka Aurelia, a nie wydaje mi się, że chcielibyście koczować w Paliuli z ich nastoletnim potomstwem. Kiedy opuściliśmy chodnik i zeszliśmy do tunelu kolejki podziemnej, Lynelle uśmiechnęła się promiennie i powiedziała: enklawa Paliuli jest dobra dla kogoś, kto lubi nasłonecznione tropikalne plaże pełne rozbawionych dzieciaków i cichą muzykę gitarową, dobiegającą z krzaków. I hordy rosyjskich magnatów w średnim wieku, którzy siedzą pod palmami kokosowymi sącząc Mai-Tais i bananowe daiquiri. Roześmialiśmy się nerwowo i znów przebiegł mnie ten szczególny dreszcz. Dlaczego ta kobieta jednocześnie wydawała się pociągająca i groźna? Tak, była niezwykle piękna, ale nie miała w sobie nic zfemme fatale. Zachowywała się przyjaźnie, sprawiała wrażenie inteligentnej i skromnej, choć widać było, że jest operantką najwyższej klasy. Zmusiłem się, by odegnać niepokój. W antygrawitacyjnej kapsule kolejki podziemnej byliśmy sami. Nie zauważyłem nazwy stacji docelowej. Kapsuła mknęła bezszelestnie przez wnętrze Planety Konsylium. Usiedliśmy wygodnie i mogliśmy porozmawiać werbalnie. - Obiecałem wam trochę zabawy na śniegu - oświadczył Marc - a Paliuli do tego się nie nadaje. Oczywiście mógłbym zarezerwować dla was pokoje w jednym z wielkich hoteli we wnętrzu planety, ale są tak standardowe i bezosobowe, że równie dobrze moglibyście przebywać w Bostonie. Już zamierzałem wybudować duże igloo przed moim domem, kiedy spotkałem Lynelle na ubawie, który urządził Davy MacGregor. Zaproponowała, żebyśmy rozwiązali ten problem w lepszy sposób - jak sami zobaczycie za kilka minut. I wymienili spojrzenia. Powiedziałem sobie w duchu: Qu ‘est-ce que c ‘est que ce bordell Co mogę w przybliżeniu przetłumaczyć: O co chodzi, do cholery? Żadna myśl nie przesączyła się spoza ich szczelnych zasłon mentalnych. Jestem pewien, że nikt inny niczego nie zauważył. Shig Morita zadał Marcowi jakieś głupie techniczne pytanie o dziwaczne słońce Planety Konsylium i Marc odpowiadał z wielką pewnością siebie. Czy wyobraziłem sobie trwający nanosekundę błysk porozumienia między moim prawnukiem-mózgowcem i tajemniczą pięknością? Zanim jednak zdołałem się nad tym zastanowić, zadźwięczał dzwonek, drzwi kapsuły otworzyły się i Lynelle Rogers powiedziała: - Jesteśmy na miejscu! Wyszliśmy do innej poczekalni kolejki podziemnej i niemal oślepił nas nagły blask. Srebrzysty napis na ścianie podawał nazwę stacji w ideogramach i w bardziej znajomym alfabecie łacińskim: - ENKLAWA BIRITON - AMALGAMAT POLTROJAN. Bum-Bum Laroche rozejrzał się wokoło i szepnął: - A niech to wszyscy diabli! Shig Morita zachichotał. - Witajcie w krainie z tysiąca i jednej nocy! - mruknął Pete Dalembert. - W porównaniu z domami Poltrojan to jest skromne - dodał Alex Manion, który studiował na poltrojańskiej planecie Formironsu-Piton. Nawet jeśli ktoś widział mieszkania tej czarującej rasy w Tri-D lub w książkach, pierwsze spojrzenie na poltrojański blichtr oszołamia i niemal wypala oczy. Wyobraźcie sobie staroświecki XIX-wieczny dworzec kolejowy, którego dekoracje są mieszaniną kiczu rodem z Disneylandu i oślepiającej ekstrawagancji balijskich świątyń. Wyobraźcie sobie pięknie rzeźbione drewniane ściany pokryte złotymi i srebrnymi listkami, krokwie ozdobione skomplikowanymi zawijasami i wysadzane drogimi kamieniami gargulce, okna z oprawnymi w ołów witrażami, niewiarygodnie piękny piec kaflowy, świecący jak rozjarzona halogenowa lampa, zdobne złotym filigranem ławki z czerwonymi skórzanymi poduszkami ustawione przytulnie wokół źródła ciepła i, słowo daję, prawdziwą chińską podłogę z emalii. Purpurowy Ludek lubi ludzkie błyskotki. Wszystko, poczynając od klamek do kabin wideotelefonicznych na stacji było krzykliwie ozdobione mnóstwem cacek z kolorowej emalii, cennymi cekinami, miniaturowymi lusterkami i kulkami z fasetowanego szkła. Połysk, lśnienie, iskrzenie, błysk, jarzenie - trzeba dać mocniejsze bezpieczniki. To Poltroja, obywatele! I po jakimś czasie nawet zaczyna ci się to podobać. W pomieszczeniu było ciepło, ale dolne partie okien pokrywał szron, a grudki topniejącego śniegu leżały na chodniku ze skóry futrzastej ryby przed drzwiami. Lynelle Rogers przywołała nas ruchem ręki i skierowała się do wyjścia. - Na zewnątrz jest dość chłodno, ale wszyscy możecie na chwilę podkręcić swoje termostaty, prawda? Czekają na nas sanie. Śmiejąc się, żartując i potykając się wyszliśmy na dwór. Panowała tam niepodzielnie zimowa noc. Wgórze jarzyło się sztuczne rozgwieżdżone niebo ze świecącą Drogą Mleczną w kształcie litery Y. Wydawało się, że poltrojańska stacja znajduje się na zasypanej śniegiem leśnej polanie. Oszroniona platforma i stopnie iskrzyły się jak diamenty w blasku wypolerowanych mosiężnych lamp. Na dziedzińcu przed stacją czekał zamknięty pojazd, rodzaj karety rodem z bajki o Kopciuszku osadzonej na płozach; było w nim dość miejsca dla siedmiu osób. Do sań zaprzężono czwórkę wysokich w kłębie egzotycznych czworonogów. Miały rozłożyste rogi, długie, położone do tyłu uszy i puszyste ogony. - Dobry Boże - wycedził Pete Dalembert. - One wyglądająjak gigantyczne amerykańskiejackalopesl No, wiecie, te mityczne stworzenia z amerykańskiego Zachodu, duże króliki z rogami. - Poltrojanie nazywają je yingi - wyjaśnił Marc. - Te oczywiście są robotami. Na swoich światach Poltrojanie mają śnieżne pojazdy mechaniczne i latające rhostatki do codziennego transportu. Ale yingi to ich tradycyjne zwierzęta pociągowe, tak jak konie u nas. Teraz hodują je dla przyjemności. - Wszyscy do sań! - zawołała Lynelle Rogers. - Ja będę powozić. Wgramoliliśmy się do pojazdu. Cieszyło nas, że był ogrzewany, gdyż na dworze temperatura spadła znacznie poniżej zera. Lynelle ujęła lejce, które wsunięto do środka przez wykładany futrem otwór, potrząsnęła nimi i wydała przez tubę jakiś rozkaz po poltrojańsku. Wszystkie mechaniczne czworonogi jednocześnie podskoczyły z radości. Wyglądało to tak komicznie, że wybuchnęliśmy śmiechem. Do uprzęży yingów były nawet przyczepione dzwoneczki, jeszcze jeden element wyposażenia, który Poltrojanie zapożyczyli od ludzi. Przejażdżka trwała krótko, ale iluzja olbrzymiego zaśnieżonego krajobrazu była doskonała. Droga prowadziła w górę zbocza, a po obu stronach rosły kępami gigantyczne drzewa. Ich koślawe, bezlistne gałęzie unosiły się ku gwiazdom, a wśród olbrzymich korzeni i na pniach połyskiwały światełka. Sanie skręciły na ośnieżoną drogę, wjechały do zagajnika i zatrzymały się przed gigantycznym drzewem. Pod osłoną jego korzeni znajdowało się wejście do typowo poltrojańskiego domostwa, z sienią zbudowaną z kamienia łączonego wapnem. Z ostro zakończonego dachu zwisały girlandy czarodziejskich światełek - jeszcze jedna przejęta od ludzi nowinka. Reszta domu była wyżłobiona w żywym drzewie, a nad wejściem widać było małe, oświetlone okna. Lynelle zatrzymała sanie i wszyscy wysiedliśmy. Roboty sapały i poruszały włochatymi uszami. Przysiadły, by cierpliwie czekać, aż znów będą potrzebne. Z ich nozdrzy wydobywały się realistyczne obłoki oddechów. Marc lub Lynelle musieli wysłać telepatycznie wiadomość o naszym przybyciu, ponieważ frontowe drzwi domu-drzewa otworzyły się nagle i na spotkanie wybiegł nam maleńki Poltrojanin o skórze barwy wrzosu, odziany w zdobne drogimi kamieniami szaty. - Już jesteście! Witam z całego serca w moim domu, szanowni goście! Poltrojanin podbiegł do mnie, chwycił mnie za ręce i zmusił do odtańczenia na śniegu zaimprowizowanego kręgu-wokół-róży. - Rogi, Rogi, mon vieuxl Na pewno mnie pamiętasz? Jestem Fritiso-Prontinalin! - Batege! - zawołałem. - To stary Fred! Oczywiście, że go poznałem. Lylmicy zmusili tego biedaka do uratowania mnie, Teresy Kendall i nowo narodzonego Bezcielesnego Jacka z zasypanej śniegiem kryjówki w Kolumbii Brytyjskiej. Fred był starym kolegą-akadamikiem Denisa, byłym Przyjezdnym Wykładowcą na wydziale psychogeomorfologii w Dartmouth. On i jego żona Minnie bardzo zaprzyjaźnili się z naszą rodziną podczas pracy w college’u. Nie widziałem Freda i Minnie od ich powrotu na rodzinną planetę cztery lata temu, kiedy zostali mianowani magnatami. Max przedstawił gospodarzowi Alexa, Petera, Bum-Buma i Shiga, a uprzejmy Poltrojanin poprosił wszystkich, by nazywali go jego ziemskim imieniem. Zaprowadził nas do środka, przepraszając za nieobecność Minnie; właśnie trwało posiedzenie jednego z komitetów Konsylium. Stłoczyliśmy się w małym kamiennym hollu, strząsnęliśmy śnieg z nóg, a potem poszliśmy za Fredem długimi, stromymi i wąskimi (dla ludzi) schodami do głównej części drzewa-domu. Znów rozległy się okrzyki podziwu i zdumienia. Alex Manion miał rację: fantastyczna stacja kolejki podziemnej bladła w porównaniu z bizantyjskim splendorem apartamentu Freda. Ale przy tym wszystkim mieszkanie to było przytulnie zabałaganione, usiane książkami-płytkami, porozrzucanymi butami, starymi gazetami i innymi swojskimi śmieciami. Wszyscy wypowiedzieliśmy pochwalne komentarze, lecz nasz maleńki gospodarz poprowadził nas pośpiesznie w górę innymi schodami do pokoi gościnnych na wyższych piętrach. Pokoje były małe, ale połechtałyby mile próżność Ludwika XIV. Bagaże już wniesiono. Fred poprosił nas, żebyśmy się odświeżyli i zeszli do salonu za godzinę lub dwie na drinka i kolację, na którą zamierzał podać fondue. Potem odwrócił się do Marca: - Na pewno nie dasz się namówić, by u nas zamieszkać? Mamy w domu dużo miejsca i oboje z Minnie uwielbiamy bale i zabawy. Enklawa Zimowy Ogród znajduje się dokładnie naprzeciwko tego zagajnika i jest tam sprzęt do wszystkich rodzajów sportów zimowych. - Marc, zostań z nami! - zawołałem. - Od miesięcy jesteś przepracowany. Ale Marc pokręcił głową. - To miło z twojej strony, Fred. Muszę jednak przygotować najważniejszą część aparatury CE, którą mam zademonstrować Dyrektoriatowi Nauki. Są też różne szczegóły związanez mojąnową funkcją, w których muszę się połapać. Na pewno będę wpadał do ciebie na narty i na telepatyczną pogawędkę z tą bandą próżniaków tak często, jak to będzie możliwe. Jeszcze raz dziękuję, że ich przyjąłeś. - Zawsze będę dzielił z tobą ciepło mego domu - odparł oficjalnie Fred. Marc nigdy nie był z nim tak zaprzyjaźniony jak Denis, Lucille, inne dzieci i ja sam. - Muszę już iść - powiedział Marc - ale zapraszam was wszystkich na kolację jutro o dwudziestej w restauracji „Les Trois Marches” w Enklawie Wersalskiej. Będzie tam Lynelle i mam nadzieję, że przyprowadzicie również Minnie. Fred poszedł odprowadzić Marca i jego towarzyszkę. Ja udałem się do mojego pokoju, gdzie znajdował się telewizor kompaktowy z terminalem. Przeprowadziłem pośpiesznie poszukiwania i dowiedziałem się, że obywatelka Lynelle Rogers jest bardzo wysoko postawioną urzędniczką z personelu Patricii Castellane, Kierownika Planetarnego z Okanagonu. Ma tylko dwadzieścia trzy lata i przez całe życie mieszkała na tym kosmopolitycznym świecie. Otrzymała doskonałe wykształcenie (nauki polityczne, ekonomia), a jej wszystkie metazdolności zaliczano do klasy mistrzów. Nigdy nie wyszła za mąż. No no no! Ale mimo to nadal czułem dziwny niepokój. Później, zmęczeni podróżą, ale weseli, siedzieliśmy w salonie jedząc, pijąc i rozmawiając, podczas gdy Fred zajmował się jakimiś obowiązkami domowymi. Posiłek, który przygotował dla nas gospodarz, był prosty, lecz wyśmienity, a na zewnątrz zaprogramowana śnieżyca dodawała warstwę nowego śniegu do tej zimowej krainy cudów. Bum-Bum i Shig leżeli niczym rzymscy cesarze na pozłacanych drewnianych tapczanach wyściełanych niebieskim jak morze jedwabiem, jedzenie brali z niskiego stolika o złotych nogach i blacie z bezcennego lapis lazuli, który teraz był zachlapany topionym serem i zastawiony brudnymi talerzami. Chrupali przepyszne, przywodzące na myśl ambrozję, cukierki Gi i ćwiartki jakiegoś egzotycznego melona, który smakował jak perfumowany budyń. Wielka misa z topionym serem była niemal pusta, tak samo jak koszyki z fioletowym poltrojańskim chlebem i duży talerz z ziemską sałatką. Alex Manion już się najadł i teraz siedząc na rzeźbionym stołku dość dobrze sobie radził wystukując melodię „Kwiaty, które kwitną na wiosnę” na egzotycznych cymbałach wysadzanych kamieniami podobnymi do szmaragdów. Pete Dalembert, wybrany na barmana, obnosił kieliszki z zabójczymi drinkami z kolekcji nieziemskich likierów i pachnących wódek z kredensu Freda. Poltrojanie uwielbiają słodkie trunki. Ja sam leżałem na chodniku z rybiego futra w przeciwległym krańcu salonu, najedzony, sącząc B&B i przyglądając się wiszącemu na ścianie telewizorowi Sony Tri-D, udającemu reprodukcję „Madonna z Dzieciątkiem i świętymi” Fra Angelico. Twarzom świętych i aniołów nadano fioletową barwę i rubinowe oczy, a ich odsłonięte głowy były łyse i pomalowane w delikatne wzory w najlepszym poltrojańskim stylu. Całość wykonano bardzo porządnie i na pewno spodobałaby się samemu autorowi. Fred wrócił po jakimś czasie, nalał sobie kufel gdańskiej eau de vie i usiadł obok mnie na podłodze. - Minnie nie wróci dziś wieczorem. - Westchnął i spojrzał ponuro na złote płatki pływające w przezroczystym, oleistym płynie. - Odbywa się nadzwyczajna sesja Dyrektoriatów Nauki i Filozofii. Debatują nad stroną moralną wzmacniania kreatywności. Odchrząknąłem. - Chodzi o projekt E15 Marca? - Właśnie. - Ti-Jean zamierzał mu pomóc bronić El5, ale Marc nawet nie chciał o tym słyszeć. Jak wyglądają sprawy? Fred wzruszył ramionami. - Poltrojanie są za, Simbiari gwałtownie się sprzeciwiają, a Gi i Krondaku poprą projekt, ale pod pewnymi warunkami - Fred wzruszył ramionami. - Wasze Państwo Ludzkości jest podzielone. Wielu ludzi ma większe wątpliwości co do osoby samego Marca niż wobec jego projektu. Krążą pogłoski, że Paul Remillard nakłonił Lylmików, żeby nie nominowali Marca do Konsylium dwa lata temu, kiedy mieli taki zamiar. - Chyba obawiał się, że Marc przyłączy się do frakcji Rebeliantów. A może to była tylko zazdrość? - odpowiedziałem Fredowi i dodałem: - Marc ma nieprawdopodobne zdolności mentalne. Jest najlepszym z nas wszystkich. Ale Paul myli się, jeśli sądzi, że Marc przeszedłby na stronę Rebeliantów. Polityka go nie obchodzi. Żyje projektem wzmacniacza CE. Fred pociągnął duży łyk gdańskiej wódki. - Minnie twierdzi, że jeśli Marcowi uda się pokaz wynalazku i urządzenie nie uszkodzi mu mózgu, jego badania prawdopodobnie otrzymają warunkowe poparcie. Mogłoby to przynieść wielkie korzyści. - Tak mówią. - Milczeliśmy przez jakiś czas. Alex Manion śpiewał cicho „Biednego Wędrowca” ze zbioru „Piraci z Penzance”, akompaniując sobie na poltrojańskich cymbałach. Pozostali chłopcy pili straszliwe trunki Freda i układali plany na jutro. - Co myślisz o Marcu? - zapytał cicho Fred. - Gdy go poznałem, a był wtedy tylko ciekawym chłopcem, już wydawał mi się niezwykły. Rzucić wyzwanie Magistratowi Galaktycznemu, by uratować swoją matkę i nie narodzonego brata... Ukryty za zasłoną mentalną pomyślałem, że Fred bardzo mało o tym wie. Wyznałem: - Kiedy Marc był bardzo młody, chwilami zastanawiałem się, czy rzeczywiście jest człowiekiem. Był wtedy bardziej powściągliwy - wręcz oziębły - i od razu rzucało się w oczy, że oprócz zdumiewających mocy metapsychicznych los obdarzył go też wybitną inteligencją. Ani jego ojciec, ani matka nie próbowali go zrozumieć. Teresa była słodką, lecz neurotyczną osobą, skowronkiem, który wysiedział jajo orła, jeśli rozumiesz analogię. A sam wiesz, jaki jest Paul - żarliwy, porywczy, przedkłada sukces ludzkości w Imperium Galaktycznym ponad wszystko. Miłostki zaś Paula sprawiły, że syn miał dla niego tylko pogardę. Nie docenia olbrzymich dokonań ojca i jego znaczenia dla Państwa Ludzkości. - Może teraz, kiedy Marc sam wkrótce zostanie magnatem i zobaczy ojca przy pracy, stanie się bardziej wyrozumiały. - Gdyby ten młody uparciuch nie był takim idealistą skłonnym do ferowania natychmiastowych wyroków! Ale Marc uważa, że zna wszystkie odpowiedzi - i do diabła z ludźmi, którzy popełniają błędy lub nie odpowiadąjąjego standardom. Jest perfekcjonistą. Usiłowałem zrobić dla niego wszystko, co mogłem. Kiedy był dzieckiem, pozwalałem mu kręcić się po mojej księgarni, zachęcałem do mówienia o sobie, próbowałem zostać jego przyjacielem. Myślę, że teraz najbliższym powiernikiem Marca jest jego brat Jack. A to wydaje się bardzo dziwne! Fred w zamyśleniu ściągnął wargi koloru śliwek. - Może nie. Minnie i ja bardzo dobrze poznaliśmy tego malca. Pomimo swych wielkich mocy mentalnych i potwornie zmutowanego ciała, Jack jest kochającą, bardzo ludzką osobą. Może starszy brat podświadomie stara się gorliwie go naśladować. Odkryć, jak udało się Jackowi przystosować się do... do superludzkości i zastosować to do samego siebie. - Może - przyznałem. A potem poruszyłem sprawę, która nie dawała mi spokoju od przybycia na Planetę Konsylium. - Fred - czy jest coś między Markiem i Lynelle Rogers? Otworzył szerzej oczy o barwie rubinu. - Jakie interesujące spostrzeżenie! Ale widzę, że cię to niepokoi... Opowiedziałem mu o awersji Marca do seksu. Na twarzy Freda odmalowało się głębokie współczucie. - Rozumiem! Uważasz, że romans mógłby pomóc Marcowi dojrzeć psychicznie. - Możesz na to postawić swoje purpurowe jaja i wygrasz! Ale coś w tej kobiecie mnie przeraża. Jak ją poznałeś? Wiesz coś o jej pochodzeniu? - Minnie i ja polecieliśmy na wasz kosmopolityczny świat Okanagon, żeby sprawdzić, dlaczego zablokowano badania realizowane przez kilku moich studentów. Było to - zastanówmy się - jakieś pięć ziemskich miesięcy temu. Ich stary Kierownik Planetarny umarł i miano uczcić objęcie urzędu przez jego następcę na wspaniałym garden-party. Zostaliśmy zaproszeni i tam poznałem obywatelkę Rogers, która była specjalną asystentką nowego Kierownika. Lynelle okazała nam wiele uprzejmości, gdy pewien nietrzeźwy ludzki gość skierował - no - parę ksenofobicznych uwag do Minnie. Natychmiast poddałem tego gbura koercji i wszystko załagodziłem. Umówiliśmy się, że znów się z nią spotkamy po przyjeździe na następną sesję Konsylium. Najwyraźniej Lynelle poznała tutaj Marca i dowiedziała się o jego kłopotach z zakwaterowaniem gości. Kiedy zaprosiliśmy jąna kolację, poprosiła nas o pomoc. Operanci na ogół wiedzą o naszej przyjaźni z Remillardami. Oczywiście z przyjemnością wyświadczyliśmy jej tę przysługę, chociaż Marc mógł sam nas o to poprosić. - Nigdy by tego nie zrobił - mruknąłem. - Nie wiesz nic więcej o tej kobiecie? Albo o jej związku z Markiem? - Niestety nie. Myślę - dodał puszczając oczko - że najlepiej będzie, jeśli sam go o to zapytasz. Zrobiłem to następnego dnia przy kolacji. Lecz Marc tylko uśmiechnął się czarująco (miał asymetryczny uśmiech, gdyż jeden kącik ust unosił się wyżej) i powtórnie kazał mi pilnować własnego nosa. SEKTOR 15: GWIAZDA 15-000-001 [TELON1S1 PLANETA 1 [PLANETA KONSYLIUM] ROK GALAKTYCZNY: PIERWSZY 1-382-692 [17 MARCA 20631 Przed balem Poltrojanie z okazji Dnia św. Patryka poddali terraformacji niemal sto pięćdziesiąt hektarów swojej enklawy, tworząc surrealistyczny, lecz czarujący irlandzki krajobraz. Koślawe dęby, faliste, bujne łąki, menhiry, celtyckie krzyże i umieszczone w strategicznych miejscach sztuczne turnie przypominały fantastyczny pejzaż Eire. Tęcza, świecąca wbrew prawom natury na wieczornym niebie, wyginała się łukiem nad małym, zrujnowanym zamkiem na „odległym” wzgórzu. Kwiaty kwitły na kamiennych murach i w ogródkach białych chat o słomianych strzechach, stojących przy polnej drodze prowadzącej do „irlandzkiej wioski”, w której miano obchodzić święto. Luc i Jon Remillardowie oraz ich dziadkowie wysiedli na stacji kolejki podziemnej wraz z dziesiątkami innych ludzkich i egzotycznych gości. Powitał ich rozchichotany tłum Poltrojanek w rudych perukach, odzianych w stroje, które ich zdaniem miały naśladować przyodziewek osiemnastowiecznych irlandzkich wieśniaczek: spódnice z ciemnego brokatu nałożone na kilka halek, bluzki z zielonej jak szmaragd żorżety, fartuchy ze złocistego, delikatnego płócienka i połyskliwe szale z pięknej wełny, haftowane cennymi metalowymi nićmi w celtyckie wzory. Te śliczne panny o twarzach barwy wrzosu podały gościom irysy do butonierek, ozdobione zielonymi wstążkami laski z tarniny i guziki z napisami „pocałuj mnie, jestem Irlandką”, a potem zaprowadziły ich do pozłacanych dwukołowych wózków z siedzeniami wzdłuż boków, przyozdobionych zielonymi pomponami i pękami żonkili. Powozili maleńcy Poltrojanie w zielonych, jedwabnych kostiumach koboldów, którzy radośnie się uśmiechali i wykrzykiwali powitania w języku, który miał być gaelickim. Jack i Luc usiedli w jednym z wózków na lewej ławeczce, a Denis i Lucille na prawej, po czym ich towarzyski, podobny do krasnala woźnica trzasnął batem i robot w kształcie kuca z Connemary ruszył kłusem. Wiatr niósł muzykę, zapach dymu z torfu, dzikich róż i bardzo smacznego jedzenia. - Na wiarę i Boga, przygotowaliśmy dla was wspaniałą zabawę! - zawołał śpiewnie poltrojański woźnica. - Czy są wśród was prawdziwi synowie i córki Matki Irlandii? Lucille Carder wzdrygnęła się, słysząc ten koślawy dialekt irlandzki, nie straciła jednak panowania nad sobą, a jej zasłona mentalna pozostała na miejscu. - Nikt z nas nie jest z pochodzenia Irlandczykiem, ale jestem pewna, że i tak będziemy się świetnie u was bawić. Przyjemnie będzie zakończyć w ten sposób nasz pobyt na Planecie Konsylium. Jesteśmy bardzo wdzięczni Amalgamatowi Poltrojańskiemu za tak piękny bal. - Chwała wszystkim świętym! My, Purpurowe Ludziki, lubimy dobrze się zabawić i jestem pewny, że i wy świetnie spędzicie czas, jeżeli muzyka, tańce, potrawy i trunki przypadną wam do gustu. Mamy flecistów, doboszów, harfistów i muzykantów umiejących grać na piszczałkach i blaszanych gwizdkach. Przygotowaliśmy na ucztę dania z wołowiny i kapusty, siedemnaście rodzajów potraw z ziemniaków i niech mnie licho, jeśli wiem, co jeszcze, a także mnóstwo zielonego piwa i innych trunków dla uradowania każdej duszy na Planecie Konsylium... oczywiście oprócz dzieci. Czekają na nie słodkie bułeczki z równie słodkim jabłecznikiem, przyprawione zielone mleko z jajkiem i szansa znalezienia prawdziwego garnka ze złotem. - To wspaniale! - powiedział Jack. - A Kierownik Hibernii, tej wspaniałej irlandzkiej planety etnicznej, jest naszym honorowym gościem i wielkim marszałkiem parady św. Patryka - ciągnął woźnica. - Przypuszczam, że znacie tego przystojnego dżentelmena: nazywa się Rory Muldowney. - O rany! - mruknął Luc. - Znamy go - odparł spokojnie Denis. Właśnie wtedy pełnym galopem minęły ich trzy większe wózki pełne Gi. Upierzeni pasażerowie wymachiwali kamiennymi dzbankami, śpiewając na kilka różnych sposobów „Cruiscin Łan”. Widać było, że przywieźli swój własny samogon. Pod przykrywką tego hałasu Jack zapytał swego starszego brata w intymnym telepatycznym trybie. Co z tym irlandzkimKierownikiem? Dlaczego emitujesz wibracjeniepokoju, Luco? Nie wiedziałeś? Muldowney był mężem LauryTremblay a ONA była kochanką taty przezcałe lata i biednystaryRory tylko szczerzył zęby i znosił to cierpliwie. Och... Ona w końcu zmęczyła się proszeniem taty, żeby się z nią ożenił i użyła swojej kreatywności, by popełnić samobójstwo w bardzo dziwaczny sposób. [Obraz]. Batege! To musiało boleć. Czy KierownikMuldowney gniewa się na Remillardów z powodu tego... co się stało? Nigdy nie pisnął nawet Słówka. Wydaje się, że kochał Laurę przez cały czas, choć nie była mu wierna i że mieli czworo dzieci. A nawet kiedy umarła po urodzeniu ostatniego dziecka, Rory nigdy nie winił o nic taty. Uznano to za depresję poporodową... ale dość tej niezdrowej konwersacji. Popatrz no tylko, gdzie zajechaliśmy! - Prr, malutkie! - zawołał poltrojański kobold, pociągając za lejce. Kuc-robot stanął dęba, grzebnął kopytem i przewrócił oczami, zatrzymując się przy gromadzie innych pozłacanych wózków i roześmianych gości. - Panie i panowie, jesteśmy na miejscu! Serdecznie witamy na poltrojańskiej uroczystości z okazji Dnia św. Patryka i proszę wysiądźcie szybko, żebym mógł przywieźć następnych gości. Przyjechali - a wydawało się, że zapada wieczór - do umajonej zielenią wioski, otoczonej grupkami jasno oświetlonych chat i tawern z gościnnie otwartymi drzwiami. Trójkolorowe - zielone, białe i pomarańczowe - flagi i szmaragdowe chorągwie z harfą Tary łopotały na wietrze na okręconych girlandami drzewcach. Pseudopochodnie i latarnie zalewały blaskiem zatłoczone ulice i miejsce do tańca. Jasno oświetlony posąg świętego patrona Irlandii spoglądał z cokołu pośrodku łąki, gdzie przechadzające się grupy maleńkich muzykantów o skórze koloru malwy, w dziwacznych strojach będących parodią tradycyjnego irlandzkiego ubioru, grały na fletach, piszczałkach oraz harfach i śpiewały falsetem. Z tyłu, między drzewami obwieszonymi zielonymi i białymi światełkami, znajdowały się trzy duże przestrzenie przeznaczone dla starodawnych, dziewiętnastowiecznych i współczesnych tańców; przy każdym grał zespół Poltrojan w odpowiednich strojach. Inni Poltrojanie, ubrani jak słudzy, biegali między chatami, niosąc talerze i miski z jedzeniem do dużego pawilonu. Tuż za wioską znajdowało się oświetlone boisko do irlandzkiego hokeja, na którym grał hałaśliwy tłum, i malowniczy miniaturowy tor wyścigowy, gdzie widzowie oklaskiwali wyczyny bionicznych rumaków. - Jaka to śliczna scena - powiedziała uprzejmie Lucille do woźnicy. - Musieliście bardzo się napracować, żeby wszystko wydawało się autentyczne. Poltrojanin puścił do niej oko i dotknął zielonego, spiczastego kapelusza. - Jest niezbyt autentyczne. Ukazaliśmy Irlandię taką, jaką chcielibyśmy, żeby była. - Strzelił z bata i odjechał. - To może być zabawne - odezwał się Jack. - Czy mogę popatrzeć na wyścigi? Luc dalekowidzeniem sprawdził tor wyścigowy. - Oni mająbukmacherów! - wykrzyknął. - Chodźmy! - Chudy dwudziestodwulatek i jego mały braciszek zginęli w tłumie. Denis i Lucille patrzyli, jak odchodzą. - Dobrze, że Luc w końcu wyszedł ze swojej skorupy - zauważyła. - Kiedy Paul po raz pierwszy zabrał go na Planetę Konsylium, chłopiec prawie nie opuszczał enklawy. Jeździł tylko do pracy. Oczywiście wtedy jeszcze miał kłopoty ze zdrowiem. - Dobrze mu zrobiło, że tym razem musi opiekować się Jackiem - zauważył Denis. Wydostali się się z kłębowiska wózków, omijając tłum idący w stronę łąki. - Mieliśmy rację uwalniając go spod nadmiernej opieki Marie i dla odmiany obarczając odpowiedzialnością za brata. - Z Jackiem trudno było wytrzymać - Lucille uśmiechnęła się, przypominając sobie eskapady chłopca podczas miesiąca spędzonego tutaj. - Zbadał każdy metr kwadratowy planety z wyjątkiem Sektora Lylmickiego, nie dawał spokoju magnatom z naszej rodziny i jeden Bóg wie, ilu innym osobom, wypytując o funkcjonowanie Konsylium. Pilnowanie Jacka nie dawało Lucowi czasu na rozmyślania czy poddawanie się chandrze. Jaka szkoda, że wcześniej nie byli sobie tak bliscy. - Jack zawsze był ulubieńcem Marca. Teraz jednak Marc... ma inne zainteresowania. - W myślach Denisa pogłębiała się nie wypowiedziana, lecz doskonale wyczuwalna troska. Nowo zatwierdzony magnat nie przyszedł do enklawy poltrojańskiej na bal. Wymówił się koniecznością załatwienia kilku spraw przed jutrzejszym powrotem rodziny na Ziemię. Denis miał nieprzyjemne przeczucie, jakie to mogą być „sprawy”, ale jak dotąd nic o tym nie powiedział ani Lucille, ani innym. Weszli na mały pagórek i znaleźli spokojne miejsce obok tryskającego ze skał źródła, skąd mogli przyglądać się zabawie. Woda z przyjemnym szmerem spływała do zagłębienia przed posągiem św. Brygidy i można było usiąść na omszałej ławce. Denis poluzował krawat przy czarno-białym odświętnym garniturze, który włożył na nalegania Lucille, opadł na ławkę i zanurzył rękę w chłodnej wodzie. - Myślę, że teraz, po zakończeniu rehabilitacji, Luc będzie dobrze sobie radził. Nie zwierzał się nikomu oprócz mnie, ale zawsze się obawiał, że jego anomalie genetyczne sprawią, że z czasem zamieni się w... coś podobnego do Jacka. - Och, biedny chłopiec! Na pewno pokazałeś mu, że jego dziedzictwo genetyczne jest zupełnie inne. - Oczywiście. I starałem się zredaktywować jego irracjonalne lęki najlepiej jak mogłem. Ale Luc ma zbyt wiele wspomnień z dzieciństwa, gdy był taki chory. Poczuł się pewny siebie dopiero wtedy, gdy funkcje jego ciała i mózgu wreszcie się ustablizowały. Cieszę się, że będzie się kształcił w klinice Catherine, zajmującej się ukrytymi metazdolnościami. - Luc jest bardzo serdecznym chłopcem, ma wspaniały intelekt, a jego metazdolności zbliżają się teraz do poziomu wielkiego mistrza. Pokonanie własnego kalectwa na pewno pomoże mu wczuć się w sytuację innych ludzi, którzy potrzebują pomocy w osiągnięciu swego potencjału mentalnego. - Zgadzam się z tobą. - Denis skinął głową. - To dobrze, że Annę pomogła mu w przezwyciężeniu kryzysu tożsamości płciowej. Luc chyba myślał, że zdradza rodzinę nie płodząc potomstwa. - To oczywiście nonsens - ale muszę przyznać, że my, Remillardowie, raczej jesteśmy płodną rodziną, więc mógł się tym martwić. Lucille roześmiała się cicho. - Chociaż niektórym trzeba było na początku pomagać! Nosiła długą, czarną suknię z dużym kołnierzem i mankietami ozdobionymi różnokolorowymi kaledońskimi perłami. Ciemne włosy miała obcięte na pazia, a jej wyraziste rysy tchnęły młodością - dzięki trzeciej kuracji odmładzającej sprzed roku. - Jeśli o mnie chodzi, miałem dość zdrowego rozsądku, żeby dostać to, czego potrzebowałem, w przeciwieństwie do jednego z moich synów i wnuka, których nie wymienię! - odparł Denis. - Bez ciebie byłbym nieludzkim, pozbawionym serca potworem, żyjącym tylko dla pracy. Przy tobie stałem się mężczyzną. - Nachylił się i delikatnie pocałował żonę w usta. - O, tak, i to jakim mężczyzną! - powiedziała poważnie. Odsunęła z jego twarzy pasmo jasnych włosów. - Przeżyłam z tobą sześćdziesiąt osiem szalonych, fascynujących lat, won brave. Ale co przyniesie nam przyszłość? Denis objął żonę i przytulił. Miał dziewięćdziesiąt sześć lat, ale wyglądał jak nieśmiały, rozczulająco niezdarny dwudziestopięciolatek... tak długo, jak osłaniał powiekami swoje straszliwe niebieskie oczy. Badania nad kompleksem „genów nieśmiertelności”, dziedziczonych w rodzinie Remillardów, nie zostały zakończone, ale wszyscy zgadzali się, że zarówno jego ciało, jak i ciała jego potomków, prawdopodobnie będą się odmładzać w nieskończoność. Ani sam Denis, ani jego dzieci prawie nigdy się nie zastanawiali nad taką perspektywą, a tym bardziej o niej nie dyskutowali, zarówno ze względów politycznych, jak i osobistych. Od czasu do czasu jakiś genetyk próbował rozwiązać zagadkę oszołamiającego działania tysięcy genów nieśmiertelności w nadziei, że udostępni ją reszcie ludzkości, ale jak dotąd ich wysiłki zawiodły. Ku wielkiej uldze Remillardów większość ludzi zapomniała o tym szczególnym aspekcie ich dziedzictwa teraz, gdy niemal wszyscy mogli się odmłodzić. - No, cóż, chyba powinniśmy pokazać się innym gościom - powiedział niechętnie Denis. - Spróbujmy trzymać się z dala od Rory’ego Muldowneya, dobrze? - Na Boga, tak. - Oboje wstali i otrzepali ubrania. Na skale nad źródłem wyryty był jakiś napis. Lucille przyjrzała mu się, a potem wyciągnęła rękę, nabrała nieco wody i wypiła tyczek. - Wedle tej inskrypcji mam teraz prawo wyrazić życzenie przy świętym źródle. Ja pragnę... pragnę, żebyśmy mogli dla odmiany przeżyć kilka spokojnych lat - bez kryzysów wstrząsających galaktyką czy naszą rodziną. - Cofnęła się o krok, by zrobić miejsce Denisowi. - Teraz twoja kolej. Denis posłusznie napił się ze źródła. - Ja chciałbym zrobić więcej dla Imperium. Stać się takim politykiem, jakim chcieliby mnie widzieć Lylmicy. - Ale zaraz potem wyciągnął lnianą chusteczkę i szybko wytarł ręce. - Nie. Odwołuję to życzenie. Nigdy by się nie sprawdziło. Po prostu nie mogę znieść myśli, że musiałbym otworzyć swój umysł na telepatyczne kolokwium, jak Magnaci z Konsylium Galaktycznego. Tłum indywidualnych umysłów, ludzkich i egzotycznych, debatujących, doradzających, próbujących koercją nakłonić innych do przyjęcia ich punktu widzenia, kiedy wszyscy znająmotywacje i rozumowanie wszystkich. Nie! To nie dla mnie! I wcale nie sadzę, że oni są nieuczciwi, ale nie ma tam miejsca na dyplomację pozwalającą zachować twarz, ani nawet prawo do wstrzymania się od głosu. Lucille spojrzała na niego z troską. - To takie wstrętne? - Dla mnie tak. Magnaci Konsylium pracują w sposób bardzo chaotyczny. W ich pracy nie ma ani porządku, ani elegancji charakterystycznych dla metakoncertu. - Wsunął chusteczkę do kieszeni i poprawił mankiety. - Zdaję sobie sprawę, że powinienem przezwyciężyć te uczucia, ale nie mogę. Może gdyby wśród Simbiari przeważała Wspólnota i gdyby Państwo Ludzkości było inne... Gdybym zgodził się zostać magnatem w takiej sytuacji jak obecna, zwariowałbym przed zakończeniem mojej pierwszej sesji. - Przecież nie musisz być magnatem. I tak wiele dokonałeś - powiedziała z żartobliwym uśmiechem Lucille. - A na pewno możesz być dumny ze swoich dzieci. Denis odwrócił się od niej i spojrzał na najbliższy taneczny krąg, gdzie istoty z trzech ras pląsały wesoło w rytm pieśni „Ojciec O’Flynn”. Tylko biedni, ponurzy, zielonoskórzy Simbiari źle się czuli, stojąc z boku i sącząc szampana. - Nasze dzieci - mruknął Denis. - Są tam, prawie wszystkie. Philip, Maurie, Adrien i ich żony, i Sewy tańczący z Catherine. Chciałbym, żeby mieli spokojne i szczęśliwe życie. Ale jest ta cholerna Hydra! Nie mamy pojęcia, gdzie ukrywają się ci renegaci, a tożsamość Fury’ego nadal pozostaje całkowitą tajemnicą. Moje prywatne śledztwo nic nie wykazało, nie powiódł się też żaden z planów Paula, który tak bardzo chciał odnaleźć te potwory. Wydaje się, że możemy tylko czekać na kolejne morderstwo dokonane według modus operandi Hydry - i modlić się, by Davy MacGregor lub Owen Blanchard albo jakiś inny wrogi nam magnat nie odkrył tego pierwszy. - Paul i Throma’eloo Lek dopilnują tego - powiedziała uspokajająco Lucille. - A Lylmiccy Nadzorcy są po naszej stronie. Wiedzą, jak ważny dla Imperium jest wkład Remillardów. - Możliwe, że nie będą mogli dłużej chronić naszej rodziny - odparł ponuro Denis. - Nie teraz, kiedy dwóch naszych synów coraz głośniej przeciwstawia się Wspólnocie. A w dodatku ostatnio Marc wstrząsnął całym Państwem Ludzkości, rzucając wyzwanie Paulowi w swojej pierwszej mowie na sesji Konsylium. Przecież on nawet nie sympatyzuje z rebelianckimi separatystami! - Paul nie powinien był liczyć na poparcie Marca - rzuciła cierpko Lucille. - Nie dotarło do niego, że Marc jest teraz dorosłym mężczyzną, który ma własne poglądy, a w dodatku jest jedynym Najwyższym Metapsychicznym Mistrzem w Państwie Ludzkości. - Cokolwiek to oznacza - powiedział półgłosem Denis. - Oznacza to, że jest siłą, z którą trzeba się liczyć, kochanie. Marc nie należy do Rebeliantow. Uważa, że ludzkość, po to, by przeżyć, musi pozostać częścią Imperium, ale wierzy też w wolność intelektualną. To dlatego sprzeciwił się propozycji Paula, żeby wyjąć spod prawa frakcję antywspólnotową. Pozostali magnaci poparli Marca z powodu jego nowego stanowiska i logicznej argumentacji. I Paul przegrał. - Fury musi być zachwycony!... Do diabła z Markiem. - Bzdura. Marc tylko bronił swoich zasad. Ja sama darzę Rebeliantow pewną sympatią. Nie prosiliśmy o Wielką Interwencję. Imperium musiało zaciągnąć nas siłą do swojej konfederacji. A kiedy wyraziliśmy na to zgodę, na początku nikt nie wspomniał otwarcie o tym, że będziemy musieli przyłączyć się do Wspólnoty. - Przecież to było oczywiste, a biorąc pod uwagę, że ludzie odznaczają się znacznymi metazdolnościami, nawet konieczne, Luce. Poświęciłem metapsychologii całe moje życie i uważam, że w końcu musimy przyłączyć się do Wspólnoty. Gdybym był częścią sieci żywczłiwych, zrośniętych umysłów, nie obawiałbym się tak przyszłości. Zresztą również Sewy czy Adrien, czy reszta Rebeliantów też by się jej nie lękali. - Ale egzotycy nie potrafią nam dokładnie wyjaśnić, jaki wpływ wywrze na nas Wspólnota. - W głosie Lucille brzmiał niepokój. - Wspólnota jest jednym z zasadniczych celów ludzkiej ewolucji. Tak przynajmniej twierdził Teilhard de Chardin i wielu innych filozofów. Jednak nie będzie to niszcząca duszę mentalność ula, której boją się jej przeciwnicy. Znam zbyt wielu mądrych, dobrych, indywidualistycznych Zrośniętych egzotyków, by w to wierzyć. Czy ktoś oskarży dobrego, starego Freda i Minnie, że są zombi? Albo Dota’efoo Alk’ai i jej posłusznego męża? Słodki Jezu - przecież cała rasa Gi jest dowodem przeciwko traktowaniu Wspólnoty jako jednego zintegrowanego umysłu! - Czy wiesz, że w zeszłym tygodniu pewien Gi zaproponował wspólną „zabawę” wujowi Rogiemu i że wuj o mało nie uległ? - Niemożliwe! Lucille zachichotała i wzięła męża pod rękę. - Opowiem ci całą tę historię. Ale najpierw zaprowadź mnie do tego ślicznego szynku i napij się ze mną wspaniałego „Czarnego Krzaka” - Cokolwiek zamierzasz, nie wywieraj mentalnego wpływu na konie-roboty - Luc ostrzegł swego braciszka. - Są nafaszerowane pluskwami i każde dotknięcie PK lub kreatywności spowoduje dyskwalifikację gonitwy. - Rozumiem - odparł Jack. Ścisnął w ręku pokwitowanie, które dał mu poltrojański bukmacher, ubrany w zabawny pomarańczowy strój i zielony kapelusz. - Zakłady zawiera się na podstawie fikcyjnych, przypadkowych informacji dostarczonych na płytce. Dowiesz się z niej o minionych dokonaniach konia, jego tak zwanym pochodzeniu i innych jego cechach. Wybór przyszłego zwycięzcy jest dość skomplikowany, ale już rozwiązałem to równanie. Zwycięży Tipperary Tensor, choć zakłady na niego przyjmowane są w stosunku 30 do 1. - Zobaczymy, mądralo - burknął Luc. Sam postawił na faworyta Shillelagha Spriga. Mechaniczne koniki z poltrojańskimi dżokejami stały na starcie, parskając i grzebiąc kopytami. Na dźwięk dzwonka pomknęły do przodu wśród krzyków i oklasków tłumu. Wzbijały obłoki kurzu i poruszały się tak realistycznie jak żywe zwierzęta. Początkowo Shilleagh prowadził o dwie długości. Tipperary Tensor był trzeci na zakręcie, a potem na prostej spadł na czwartą pozycję. Drugi numer, Knockmealdown, zaczął wyprzedzać Shilleagha, ale właśnie wtedy Tipperary Tensora wyprowadził go ze zwartej grupy na czele wyścigu i strzelił z bata. Widzowie jednocześnie krzyknęli z zaskoczenia, gdy biegnący dotychczas w tyle koń nagle ruszył do przodu, minął numer trzy, Wild Oskara, i zaczął przyśpieszać na ostatniej prostej. Tipperary Tensor, Knockmealdown i Shilleagh Sprig pędziły tak szybko, że w oczach widzów ich nogi rozmywały się w niewyraźne smugi, ale szły łeb w łeb. Jednak na finiszu Tipperary wysunął się do przodu i zwyciężył o pół długości. - Mówiłem ci, że tak będzie - powiedział zadowolony z siebie Jack. Zawiedziony Luc tylko mruknął z niezadowoleniem i podarł swój kwit - Wywyższanie się ponad kogoś, i to jeszcze w jego obecności, jest wstrętne. Skruszony Jack natychmiast zaproponował bratu, że wyjaśni mu, jak obliczył, który koń zwycięży. - Tak naprawdę to nie ma znaczenia - odparł Luc. - Chodzi tylko o to, żebyś nauczył się grzeczności i uprzejmości. Możesz sobie być wyjątkowo bystry i utalentowany, ale jeżeli zachowujesz się jak matoł, to albo jesteś bezmyślny i niedojrzały, albo działasz agresywnie świadomie lub podświadomie. W obu wypadkach ludzie będą cię unikać. - Ale Marc często traktuje mnie niegrzecznie - i innych też - a nikt go nie unika. Ludzie mogą gniewać się na Marca, a jednak go podziwiają. Wiem o tym, bo ze mną jest tak samo. - Marc jest inny - odparł Luc z goryczą. - W nim jest magia. Nie musi postępować zgodnie z zasadami, ale my, pozostali nieszczęśnicy, powinniśmy ich przestrzegać, jeżeli chcemy być w dobrych stosunkach z rodziną, przyj aciółmi, kolegami... - Luc, o co ci chodzi z tą magią? - Jack aż się zachłysnął z zachwytu. - Czy czary to rodzaj superkoercji? Otwórz swój umysł, Luco, i pozwól mi to przeanalizować! NIE!... Och, może później. Wiesz, że jestem o niego zazdrosny, a poza tym żywię do niego inne mieszane uczucia, których jeszcze nie mógłbyś zrozumieć. Szli powoli do stanowiska bukmachera, by odebrać wygraną Jacka, a na torze z każdą chwilą robiło się coraz tłoczniej. Jack zatrzymał się nagle i stał, patrząc na grupę otaczającą Tippery Tensora i jego dżokeja, których właśnie dekorowano zielonymi goździkami i pomarańczowymi rozetkami. - Spójrz! Tam jest czterech przyjaciół Marca. Mogę im powiedzieć, że wygrałem? - entuzjazmował się Jack. - Jeśli musisz - zezwolił z udawaną obojętnością Luc. - Ale nie zależy mi na ich towarzystwie. Ten Bum-Bum Laroche to ordynarny barbarzyńca, a Pete Dalembert jest nieuprzejmy i wyniosły. - Marc zamierza mianować Pete’a na stanowisko Naczelnego Kierownika swojego nowego prywatnego laboratorium cerebroenergetycznego - poinformował niedbale Jack. - A Shig Morita zajmie się produkcją. - Co takiego?! - Luc osłupiał. Chwycił braciszka za ramię i zaciągnął go do pokoiku za siodlarnią. - Marc opuszcza Dartmouth College? - Słyszałem, jak rozmawiał telepatycznie ze swoimi kolegami. Mieli podniesione zasłony mentalne, ale łatwo zdołałem je ominąć. Dartmouth College zbyt długo grozi ograniczeniem jego badań CE. Marc ma tego dosyć. Poprosił Alexa Maniona i Bum-Buma, żeby też z nim pracowali, lecz oni powiedzieli, że mąjąteraz co innego do roboty, ale przyłączą się do Marca później. - Ale, do wszystkich diabłów, co Marc zamierza, zrobić? Gdzie będzie pracował? - Ma dość pieniędzy ze swojego funduszu powierniczego. Zaraz po powrocie na Ziemię zamierza przenieść projekt El5 do pewnego miejsca w pobliżu Seattle. Mam nadzieję, że nadal pozwoli mi pomagać przy modyfikacji wzmacniacza. Mam naprawdę świetny pomysł na ulepszenie SWICOMU. - To wywoła wielkie zamieszanie w rodzinie i poza nią - zmartwił się Luc. - Lepiej nie mów nikomu o planach Marca. Niech sam to ogłosi, kiedy będzie gotowy. - I niech wszystko spadnie na niego! - dodał w myśli. Twarz Jacka wydłużyła się. - Będzie miał kłopoty? - Zapamiętaj tylko to, co ci powiedziałem. No, chodź, odbierzmy twoją wygraną. Może jeszcze raz postawić u innego bukmachera. Pewnie zaraz cię dopadną, ale zanim cię stąd wypłoszą, zdołamy wygrać przynajmniej raz. Atoning Unifex usilnie namawiał swoich kolegów Nadzorców, żeby przyszli na bal z okazji Dnia św. Patryka, obiecując, że będzie miał nieoczekiwane i ważne zakończenie. Oczywiście Lylmicy mogli nadzorować wszystko ze swojej własnej enklawy, ale ich przywódca nalegał na osobiste uczestnictwo. Zgodzili się więc przywitać poltrojańskie ciała i pseudoirlandzkie kostiumy jak prawdziwi członkowie tej rasy. Tak jak poprzednio, Noetic Concordance i Asymptotic Essence przybrali kobiece postacie, a Homologous Trend i Eupathic Impulse stali się mężczyznami. Poltrojańskie ciała były tak podobne do ludzkich, które już kiedyś nosili, że czuli się w nich względnie wygodnie. - Bawcie się dobrze - powiedział Atoning Unifex - i wypatrujcie oszustów. - Po czym wycofał się Omega wie gdzie. Jego czterej towarzysze przyjęli to z rezygnacją, ale jednocześnie byli zaintrygowani. - A co to miało znaczyć? - spytał zrzędliwie Impulse. Noetic Concordance poprawiła kędziory pomarańczowej peruki, które zaplątały się w złoty kolczyk. - Na pewno się dowiemy. Nie sądzicie, że stwory tworzące Hydrę mogły być dostatecznie aroganckie, by wtargnąć na Planetę Konsylium? - Na PierwsząEntelechię! Chyba żartujesz! - Niebieskawofioletowe policzki ślicznej Asymptotic Essence zbladły do koloru lawendy. - Jeżeli te potwory są tutaj, lepiej ich poszukajmy i sprawdzimy, co knują - powiedział Homologous Trend. - To znaczy, jeśli zdołamy je znaleźć. Diabelnie zręcznie ukrywają się za zasłonami mentalnymi. - Co z tego, że ich znajdziemy, skoro Unifex zabronił nam się wtrącać? - westchnął Eupathic Impulse. - Jest to tak denerwujące, że nie chce mi się nawet obserwować sytuacji. Popatrzę, gdy już rozwidlenie będzie bliskie. - Dostrzegam oznaki potwornego załamania w krzywej noogenetycznej - zauważyła złowrogo Essence. - Nie lubię wieszczyć katastrof, ale... zobaczcie sami. - Przekazała im skomplikowany wykres prawdopodobieństwa. Homologous Trend zmodyfikował te równania tak, by wynik był szczęśliwszy i trochę się uspokoił. - Hydry i Fury przeważnie przybierają bardzo atrakcyjny wygląd, a przez to mogą się okazać jeszcze bardziej szkodliwi niż pierwotnie przypuszczaliśmy. A może jednak nie. Zawsze istnieje szansa, że czynnik, który wprowadzili, w paradoksalny sposób raczej przybliży rozszerzenie Protokołu Wspólnoty niż spowoduje jego dezintegrację. - Możemy tylko ufać osądowi Unifexa - oświadczyła Concordance. - Jest o tyle od nas starszy i mądrzejszy. - I kapryśny - mruknął zgryźliwie Impulse. - No, dobrze. Chodźmy do szynku. Kiedy tylko się. tam znaleźli, natychmiast wciągnięto ich do wyjątkowo energicznie pląsającej grupy. Wirując i podskakując z ludźmi, Gi i prawdziwymi Poltrojanami, niespodziewanie wpadli w świetny humor. Gdy muzyka ucichła, a dudziarze i skrzypkowie ukłonili się i wymknęli, by się pokrzepić, czwórka Lylmików klaskała równie entuzjastycznie jak pozostali tancerze. Później chwiejnym krokiem podeszli do stołu przed jakąś tawemąi zamówili zielony likier miętowy. - Jakie to dziwne - zauważyła Noetic Concordance - że taka rytmiczna, powtarzająca się aktywność fizyczna może sprawiać przyjemność tak wielu różnym rasom. - No, cóż, my sami, w naszych lylmickich postaciach, możemy dla przyjemności rezonować, choć niektórzy uznaliby to za dziecinadę - zauważyła Eupathic Impulse. - To nie to samo - zaprzeczyła Asymptotic Essence. - Rytmiczne nieregularności i zmieniające się tempo tańca mają własny urok. - Puściła oko do swojego partnera. - Wiesz, ty naprawdę świetnie tańczysz. - To ty jesteś wzorem zręczności. - Homologous Trend odwzajemnił komplement z wymuszonym śmiechem. Noetic Concordance wypiła tyczek przesłodzonego likieru. Smakował jej, bo w poltrojańskim ciele miało się poltrojański gust. - Taniec z partnerem płci przeciwnej, nawet jeśli przejawia on więcej entuzjazmu niż biegłości, też sprawia jakąś dziwną przyjemność - stwierdziła. Homologous Trend z ironicznym uśmieszkiem wypił za jej zdrowie. - Czy któreś z was wyczuło ukryte Hydry? - zapytał Eupathic Impulse. Otrzymał przeczące odpowiedzi. - A może istotę zwaną Fury? - Koledzy znowu pokręcili głowami. Jak do tej pory oscylacje w strukturach mentalnych wszystkich istot, z którymi się zetknęli, były całkowicie życzliwe. - Tam jest ten chłopiec, Jack - odezwała się Essence, wskazując go ledwie dostrzegalnym skinieniem głowy. - Krąży ze swoim wujem Rogim, bo Luc poszedł się zabawić ze starszymi. Pomimo straszliwej mutacji to dziecko wydaje się zdrowe psychicznie. Cieszę się, że rodzina zabrała go na Planetę Konsylium, by Quincunx mógł mu się przyjrzeć. - Oglądając go doznaję najdziwniejszego ze znanych mi uczuć - przyznała Noetic Concordance. - Ten potężny młody umysł jest nieświadomy, że go obserwujemy, a przecież wydaje się... taki nam bliski. - Wiem, co masz na myśli - odparł cicho Homologous Trend. Concordance przywołała pamięciowy obraz tego przeżycia i wszyscy zbadali je jeszcze raz. - Czy jedynie ja doświadczyłam przyjemnej powtórki Czasu Fa, gdy przyglądałam się temu niedojrzałemu człowiekowi? - Ja ją poczułem - oświadczył Trend. Essence tylko spochmurniała, chwyciła w pokryte emalią szpony zielony precelek i zaczęła go pogryzać w zamyśleniu. - To ciekawe - powiedział Impulse. - Bardzo ciekawe. Jeżeli dobrze sobie przypominam, nie ma żadnego fizycznego podobieństwa między nowo generowanym Lylmikiem i tym nienormalnym Jackiem. - Nie - zgodziła się z nim Concordance. - A przecież ze wszystkich istot ludzkich - ze wszystkich innych ras - tylko ten chłopiec przypomina jednego z nas swoją podstawową strukturą mentalną. Na przykład ta dziewczynka, Dorothea Macdonald, ma suboperanckie metazdolności równie wielkie jak Jack, ale jej wzory mentalne są czysto ludzkie. Uczucia i postępowanie Jacka są ludzkie, ale myśli on inaczej niż ludzie. Asymptotic Essence aż jęknęła ze zdumienia. - Czyżbyś sugerowała, że fizycznie Lylmicy byli kiedyś podobni do pozbawionego ciała mózgu Jacka? A może odważysz się na jeszcze śmielsze porównanie? - Oczywiście, że nie - odparła Concordance. - Żaden z członków naszej starożytnej rasy nie pamięta, jakie były początki gatunku, a takie spekulacje są bezużyteczne. Mimo to można zadać sobie pytanie, jakie więzi łączą młodego Jacka, prochronistycznego mutanta, najniezwyklejszy umysł, jaki kiedykolwiek wydała jego rasa, z nami... i z resztą ludzkości. - Nie potrafię jeszcze na nie odpowiedzieć - powiedział Trend i wychylił do końca likier miętowy. - Ale na pewno mogę snuć własne przypuszczenia. Przez jakiś czas siedzieli nie komunikując się ze sobą. Skanowali tylko otoczenie i delikatnie sondowali umysły, które przestawały się osłaniać w miarę jak zabawa stawała się coraz głośniejsza. Powietrze wypełniło się kakafoniczną paplaniną. Nawet Simbiari się odprężyli i część z nich, oszołomiona nadmierną ilością nasyconej kwasem węglowym wody, ociekała szmaragdowym śluzem i zrzucała go na kępy białej koniczyny. Maszerująca gromada ludzi w kiltach, pod wodzą oblanego potem Rory’ego Muldowneya dwukrotnie okrążyła plac grając „Amran na bFiann”, „Garryowen” i „Piłka Micka McGilligana”. Błyszczący frak z zielonego atłasu i sięgające kolan pludry, które nosił Kierownik Planetarny Hibernii, trochę się pogniotły, kapelusz zaś przekrzywił zawadiacko, a mimo to Rory Muldowney wyglądał naprawdę okazale. Był bowiem wysokim, barczystym mężczyzną z niewielkim tylko brzuszkiem i miał zgrabne nogi, które uwydatniały białe jedwabne pończochy. Kiedy parada się skończyła, znowu zagrano do tańca. Ludzie i Poltrojanie wybuchnęli gromkim śmiechem, gdy ustawieni szeregiem Gi w ufarbowanym na zielono sztucznym upierzeniu i w zabawnych kapeluszach wykonali parodię irlandzkiego tańca na nutę „Czuwanie przy zwłokach Finnegana”. Ci wysocy hermafrodyci tańczyli i przytupywali wielkimi ptasimi stopami, mrugali szelmowsko olbrzymimi oczami i zakończyli pląsy wywijając zewnętrznymi genitaliami, za co otrzymali burzliwe oklaski. W „irlandzkiej” wiosce pierwsza para Rebeliantów-spiskowców, Annushka Gawrys i Owen Blanchard w otoczeniu triumfującej gromady podobnie myślących magnatów świętowała odrzucenie zakazu działalności ich frakcji. O dziwo, Annushka przyszła na zabawę w towarzystwie swojej starej matki, pionierki metapsychiki, Tamary Sachwadze. Tamara nie poddała się kuracji odmładzającej. Przez cały wieczór ta dystyngowana stara dama odbierała hołdy tłumu zwolenników. Teraz towarzyszyli jej Davy MacGregor, jego siostra Katharine, poltrojańscy magnaci Fritiso-Prontinalin i Minatipa-Pinakrodin, nowa Kierowniczka Okanagonu, Patricia Castellane, oraz lekko zdyszany gość honorowy, popijający z prawdziewgo kufla Waterforda czysty, nie rozcieńczony Tullamore Dew. Z jakiegoś powodu Paul Remillard przybył na ostatnią zabawę tej sesji Konsylium w towarzystwie kolejnej przyjaciółki. Czworo Lylmickich Nadzorców obserwowało ze wzrastającym zainteresowaniem, jak miesza się z tłumem. Jego twarz rozjaśniał jemu tylko właściwy, uroczy uśmiech. Wyglądał wspaniale w opalizującym karmazynowm garniturze. Powoli zdążał w stronę Tamary. Jakiś przebrany za służącego Poltrojanin podszedł do stołu Lylmików. - Czy życzą sobie państwo jeszcze jedną kolejkę likieru? - zapytał. - W tawernie jest whisky, ciemne piwo angielskie ale, słaby i mocny porter, miód pitny i zielone piwo. A jeśli macie dość trunków, mogę wam podać specjalność zakładu! (Oczywiście wszystko pochodzi z centralnego magazynu żywnościowego Planety Konsylium, ale zadaliśmy sobie wiele trudu, by zaprogramować autentyczne irlandzkie potrawy!) Sąsandwicze z wołowiną nasiąkniętą smacznymi azotynami, ostra zupa zaprawiona korzeniami i dubliński wątłusz z gorącymi naleśnikami, irlandzki gulasz, pieczone ziemniaki z kapustą i marynowany łosoś. Jeśli macie ochotę na słodycze, mogę polecić kilka rodzajów deserów, a wśród nich krem agrestowy, cętkowany pies, ciastko ponczowe lub piankę z algami. - Cętkowany pies? - mruknęła niespokojnie Essence. Kobold o purpurowej twarzy wybuchnął śmiechem. - Na Boga, to tylko ciastko z rodzynkami. - Chyba nie strawiłbym tak solidnego posiłku - mruknął Trend. - Prosimy tylko o ciemne piwo i algi - zdecydowała Noetic Concordance. Sługa skinął głową i po chwili wrócił z drinkami i miską pełną wodorostów. Dwaj dudziarze i muzyk grający na prawdziwych organkach zagrali dziarską wersję „Irlandzkiej Praczki” przed tawerną i wielu gości wyszło tańczyć na ulicy. - Moglibyśmy siedzieć tu wygodnie przez resztę wieczoru w oczekiwaniu na mające nastąpić kulminacyjne wydarzenie, które obiecał nam Unifex - powiedział Eupathic Impulse. - W żadnym wypadku! - oświadczyła Essence. Wstała i podała rękę partnerowi. - Zatańczmy! - Wuju Rogi, naprawdę chciałbym tu jeszcze zostać - zaprotestował Jack. - Wkrótce coś się wydarzy. Jestem tego pewien. - Jest późno, Ti-Jean - odparł Rogi. - Miałeś dość, i ja też. - Starzec uszczypnął się w nasadę nosa i zacisnął powieki, bo walczył z bólem głowy. - Nie powinienem był wypić tyle samogonu po tym meczu hokeja na trawie. To paskudztwo atakuje podstępnie. Najpierw wspaniałe samopoczucie, a potem kopniak w głowę. Jack przezornie milczał. Wiedział, że nie wolno mu zaproponować kuracji redaktywnej. Wuj Rogi nigdy nie pozwalał nikomu zajrzeć do swojej głowy. Minęli tawernę, przed którą goście tańczyli na ulicy, a potem wsiedli do pierwszego napotkanego pozłacanego wózka. Kiedy woźnica trzasnął z bata i ruszył w stronę kolejki podziemnej, Jack obejrzał się z nie skrywanym zainteresowaniem. - Zgadnij, kogo zauważyłem, wuju Rogi! Tam tańczy czterech Lylmików przebranych za Poltrojan. - A niech mnie licho! - parsknął wujek. Wytężył swoje niemal bezużyteczne dalekowidzenie, ale nie zobaczył niczego niezwykłego. - Jesteś tego pewny? - O, tak! Co więcej, rozpoznaję ich sygnatury mentalne. Należą do grupy, która wysondowała mnie zaraz po tym, jak tu przyjechałem. - Merdel Sondowali cię? Dlaczego nic nam nie powiedziałeś? - Bo to nie bolało. Oni po prostu mnie sprawdzali. Zainstalowali mi blokadę pamięci, ale zdołałem ją usunąć. Z prawdziwym zainteresowaniem wysłuchałem ich dyskusji o moich metazdolnościach. Czy wiesz, że jest jeszcze jedno dziecko, które prawie mi dorównuje? To dziewczynka z Kaledonii. Nazywa się Dorothea Macdonald. Nadal nie jest całkowitą operantką, ale Lylmicy powiedzieli, że kiedyś będzie. Chciałbym polecieć na Kaledonię i ją poznać. - Może jeśli nauczysz się grzecznie zachowywać i trzymać się z dala od kłopotów, dziadkowie cię tam zabiorą. - Przecież przez cały czas byłem grzeczny - nalegał Jack. - Nawet nie szukałem garnka ze złotem, chociaż od początku wiedziałem, gdzie jest schowany. Ale gdybym zagarnął jedyną nagrodę tylko dlatego, że dysponuję wielkimi metazdolnościami, okazałbym się chłopcem próżnym i godnym pogardy. Inaczej rzecz się miała z wyścigami, bo wtedy inni też mieli szansę na wygraną. Rogi parsknął śmiechem i poklepał Jacka po ramieniu, a potem zaciągnął go na stację. - Dobrze się spisałeś, Ti-Jean. Uczysz się. Niewielu gości miało ochotę opuścić zabawę przed jej zakończeniem. Wśród małej grupki pasażerów, czekających na przystanku kolejki podziemnej, zobaczyli czterech przyjaciół Marca: Alexa, Pete’a, Shiga i Bum-Buma. - Już wyjeżdżacie? - zdziwił się Rogi. - Mam zostać na noc u Freda i Minnie z wami i z wujem Rogim - pisnął Jack. - Właściwie to my jeszcze nie wracamy do poltrojańskiego domu-drzewa - powiedział Alex Manion. Jego zasłona mentalna, podobnie jak u jego kolegów, była szczelnie zamknięta. - Właśnie odbywa się jeszcze jedna zabawa, w węższym gronie, na którą chcemy wpaść. - Tylko dla dorosłych. Zobaczymy się później - dodał Bum-Bum, puszczając oko. - Cała czwórka wsiadła do kapsuły udającej się do ludzkich enklaw. Kiedy odjechali, Jack powiedział spokojnie: - Jadą do Marca, ale obiecałem Lucowi, że nikomu nie powiem dlaczego. - To jakiś spisek, co? Przypuszczam, że cały ten gang zamierza przejść na stronę Rebeliantów. - Och, nie! - zaprzeczył chłopiec. - Wcale nie. Proszę, nie snuj dalszych przypuszczeń, wuju Rogi. Naprawdę nie mogę ci powiedzieć, a zgrzeszyłbym, gdybym skłamał. - Nigdy nie powiodę cię na pokuszenie - odparł z irytacją Rogi. - Toi, t ‘es un vrai p ‘tit Saint Jean le Desincarne! (Prawdziwy z ciebie mały św. Jack Bezcielesny!) Nadjechała kapsuła, wsiedli więc i pojechali do domu Freda i Minnie. Paul Remillard nachylił się uprzejmie nad pomarszczoną ręką Tamary Sachwadze. Pionierka metapsychologii miała teraz sto pięć lat. Ubrana była w szykowny strój z samodziału, białą bluzkę z wysokim kołnierzykiem spiętym piękną kameą. Staroświeckie okulary o grubych szkłach sterczały na czubku jej zadartego nosa, a śnieżnobiałe włosy miała krótko obcięte. Przez cały ten wieczór królowała pod posągiem św. Patryka, siedząc w zmotoryzowanym fotelu. Towarzyszyły jej wnuki, Gael i Alan Sachwadze. Wielki szacunek okazywali jej zarówno Rebelianci, jak i lojaliści Imperium. Dzięki operanckiej etykiecie Paul nie musiał się przedstawiać, kiedy stara dama wyciągnęła do niego rękę i telepatycznie poprosiła, by do niej podszedł. Paul po prostu otworzył umysł, ujawniając swóją tożsamość na wypadek - bardzo mało prawdopodobny - gdyby go nie rozpoznała, i rzekł: - Wielki to dla mnie zaszczyt, że mogę wreszcie spotkać panią osobiście, Madame Sachwadze. Mam nadzieję, że podobała się pani wizyta na Planecie Konsylium. - Pierwszy Magancie - zaprotestowała w standardowym angielskim, lecz z wyraźnym obcym akcentem. - Proszę mi mówić po imieniu, a ja będę nazywała pana Paulem. To moja pierwsza - i prawdopodobnie ostatnia! - wizyta w tym zdumiewającym miejscu. Wasze wspaniałe międzyrasowe ciało ustawodawcze wywarło na mnie wielkie wrażenie i jednocześnie mnie oszołomiło. - Nie panuje w nim tak wielki nieporządek jak się zdaje! - odparł ze śmiechem Paul. Tamara z niedowierzaniem pokręciła głową. - Nadal mnie dziwi, że ludzkość i pięć egzotycznych ras mogą ze sobą współpracować w rządzie galaktycznym. Widzisz, ja jeszcze pamiętam spektakularny upadek mojego nie istniejącego już Związku Radzieckiego, który próbował zjednoczyć mnóstwo różnych ludzkich grup etnicznych, narzucając im idealistyczną filozofię. To się nie udało. Zwyciężyła słabość ludzkiej natury i nawet pojawienie się wyższych mocy mentalnych nie ocaliło nas przed wojną domową. Z tego, co usłyszałam podczas tej wizyty, obawiam się, że coś podobnego może w przyszłości czekać wasze Imperium Galaktyczne. - Nonsens, mameńka - wtrącił Davy MacGregor. - Sytuacje te są nieporównywalne. - Chudy, ciemnowłosy Kierownik Ziemi nosił szkocki strój swojego klanu. Jego siostra Katharine, która miała teraz na sobie długą suknię balową naśladującą modę z czasów Regencji, z przerzuconą przez ramię szarfą w kratę MacGregorów, wyszła za Ilję, syna Tamary. Ich dziećmi byli nie tylko Gael i Allan, lecz także Masha MacGregor-Gawrys. Davy i Katharine stracili matkę w tragicznych okolicznościach na długo przed Wielką Interwencją i od lat właśnie Tamara otaczała ich matczyną miłością. Davy MacGregor był nastawiony optymistycznie. - Zanim ludzkość doczeka się swojej Liczby Zrośnięcia i podejmie ostateczną decyzję w powszechnym głosowaniu, trzeba wyjaśnić związane ze Wspólnotą nieporozumienia. Mamy na to co najmniej dwadzieścia lat - powiedział. Maleńka stara dama przechyliła głowę na bok i z zainteresowaniem wpatrzyła się w twarz Paula. - A co ty o tym myślisz? Czy to będzie takie łatwe? - Mam nadzieję, że Davy się nie myli - odparł po dłuższej chwili Pierwszy Magnat. - Większość ludzkich magnatów i obdarzonych mocami metapsychicznymi członków naszej rasy wierzy, że Wspólnota wywrze tylko dobroczynny wpływ na nasze ewolucję mentalną. Jednak wielu nonoperantów obawia się, że narazi to na szwank niezależność jednostki i sprawi, iż operanci będą w mniejszym stopniu myśleli jak ludzie. Tak zwana frakcja operantów-Rebeliantów również jest przeciwna Wspólnocie i ich liczba powoli rośnie. Osobiście jestem przekonany, że my, lojaliści Imperium, musimy obalić tezę Rebeliantów i ufam, że w końcu zwyciężymy. Pomysł odseparowania Państwa Ludzkości od reszty Imperium jest absurdalny. Tamara zwróciła się do pary Poltrojan odzianych w dziwaczne niby-irlandzkie stroje. Uśmiechy zniknęły z miłych twarzy Freda i Minnie, a ich rubinowe oczy zamgliły się lekko. - Wy oboje jesteście przykładem Wspólnoty - powiedziała stara dama. - Gdyby jednak tak się stało - gdyby uchwalono Prawo o Separacji - czy Imperium Galaktyczne pozwoli ludzkości iść dalej samotnie? Minnie próbowała grać na zwłokę. - Prawdę mówiąc Konsylium nigdy nie rozpatrywało takiej możliwości. - Po pierwsze sam pomysł przyjęcia ludzkości do Imperium już na początku spotkał się z poważnym sprzeciwem - powiedział ponuro Fred. - Wasz gatunek musi przejść długą drogę, zanim osiągnie poziom dojrzałości psychicznej i społecznej, którąmająjuż Zrosłe rasy. To prawda, że Simbiari również są niedoskonale włączeni do Wspólnoty, ale oni nigdy nie byli szczególnie agresywni - lecz po prostu niewrażliwi - a ich umysły gładko Zrastają się w jedną Całość. Jeśli chodzi o ludzkość, zawsze istniało niebezpieczeństwo fundamentalnej niekompatybilności. - My, Poltrojanie, na początku byliśmy w dość podobnej sytuacji - dodała Minnie. - Tak jak wy, ludzie, mamy drapieżną przeszłość, którą pokonaliśmy ogromnym mentalnym wysiłkiem. Bez wątpienia dlatego czujemy dla was tak dużą sympatię. Patricia Castellane, niedawno mianowana Kierownikiem Planetarnym Okanagonu, przemówiła ostro: - Ale wasza przyjaźń nie sięga tak daleko, abyście pokazali nam dokładnie, jakie skutki pociąga za sobą Wspólnota! Na twarzach Freda i Minnie malowało się zmartwienie. Poltrojanka odpowiedziała: - Wspólnoty nie sposób zademonstrować, Patricio. Można jej tylko doświadczyć. Pod pewnym względem można ją porównać do sposobu, w jaki istoty dwupłciowe zakochują się w sobie. Żaden opis nie jest w stanie adekwatnie przedstawić tej rzeczywistości. Można tęsknić do Wspólnoty, być względem niej obojętnym lub nawet jej się obawiać. Ale kiedy się do niej przyłączy, rezultatem jest niewytłumaczalne przekształcenie. - Tego właśnie się obawiamy: takiego przekształcenia, że stracimy naszą tożsamość - odrzekł Alan Sachwadze, znany członek frakcji Rebeliantów. - Nasze ja pozostaje nietknięte - oświadczył Fred - ale we Wspólnocie znika egocentryzm, tak samo jak potrzeba wrogiego działania przeciwko innym istotom. Zrozumcie, że nikt nikogo nie zmusza za pomocą koercji do zajęcia takiej postawy. Po prostu staje się niepojęta. - A co może zrobić Zrośnięty ludzki operant, jeśli stanie twarzą w twarz z zagrażającym jego życiu Nie-Zrośniętym człowiekiem? - zapytała Tamara. - Rozwiązać tę sytuację w pokojowy sposób - powiedział Paul Remillard. - Albo umrzeć? Pierwszy Magnat pochylił głowę. - Taka etyka znana jest rodzajowi ludzkiemu Zaciśnięte na kolanach ręce starej damy drżały lekko, lecz zamknięty szczelnie umysł i nieruchoma twarz nie zdradzały jej uczuć. - Dawno temu, kiedy ludzcy operand zmuszeni byli ukrywać swoje moce mentalne ze strachu przed agresywnymi normalnymi, mój drogi, nie żyjący mąż Jurij i ja wysłuchaliśmy nauk pewnego tybetańskiego lamy na ten właśnie temat. Lama powiedział nam, że agresja - a zwłaszcza agresywne użycie metazdolności - nie może być moralnie zaakceptowana, i to niezależnie od okoliczności. Do dnia swojej śmierci Jurij nie przyjął tych nauk. Widział za dużo zła, które można było zwyciężyć tylko wykorzeniając je. Ja sama przez jakiś czas wierzyłam w filozofię biernego oporu - aż nam, operantom ze Związku Radzieckiego, kazano wybierać między walką o życie albo męczeństwem. - Wzruszyła ramionami. - Walczyliśmy i przeżyliśmy. Czy postąpiliśmy źle? Paul wbił wzrok w jej niezgłębione ciemne oczy. Nie dostrzegł w nich koercji ani wyzwania, tylko bezgraniczną cierpliwość. - Tamaro, nasz świat się zmienił. Potworności, którym stawiłaś czoło, zniknęły na zawsze. Imperium Galaktyczne dalekie jest od doskonałości, ale większość form niesprawiedliwości, ucisku i biedy została usunięta. Istoty ludzkie - operanci i nonoperanci - mogą cieszyć się pełnią życia, szczęściem i... - Tak długo, jak ich wybór pasuje do Statutów Imperium! - przerwał mu impulsywnie Alan Sachwadze. - Ale ludzka rozrodczość nadal jest licencjonowana, niektóre religie i pewne tradycyjne style życia pozostają zakazane, a migrację na planety kolonialne utrudniają surowe restrykcje. Wolność ludzkich operantów jest jeszcze bardziej ograniczona. Wymaga się od nas, żebyśmy rozwijali jak najpełniej nasze moce mentalne, bez względu na to, czy chcemy tego, czy nie. Możemy też zostać zmuszeni do wykonywania jakiegoś zajęcia lub zawodu, który uważany jest za najkorzystniejszy dla Imperium - nawet jeśli przejawiamy skłonności w innym kierunku. - Ludzie zawsze akceptowali ograniczenia swojej wolności z istotnych i ważnych powodów - odparł na to Paul. - Im bardziej skomplikowane jest społeczeństwo, tym bardziej ludzka jednostka musi się uginać przed wymaganiami wspólnego dobra. Etyka i moralność muszą ewoluować wraz ze społeczeństwem. A ty wszystko wiesz o etyce i moralności, prawda, chłoptasiu? - odezwał się telepatycznie Kierownik „irlandzkiej” planety. Po raz pierwszy od chwili, gdy Paul przyłączył się do grupy otaczającej Tamarę, Rory Muldowney przerwał milczenie. Przemówił łagodnie, choć jego twarz zaczerwieniła się mocno, a w oczach błyszczało jakieś ukrywane uczucie. Podniósł wysoko kieliszek. - A więc piję za twoje zdrowie, Pierwszy Magnacie! Za zdrowie Paula Remillarda - przywódcy Państwa Ludzkości... strażnika interesów ludzkiej rasy... źródła sprawiedliwości... nadzwyczajnego mąciwody. Slainte, Numerze Jeden! Dopilnujesz, żebyśmy zostali bezpiecznie otuleni Wspólnotą, bez względu na to, czy tego chcemy, czy nie, prawda, nasz drogi, szlachetny przywódco?! Z wszystkimi ludzkimi planetami i starą Ziemią na dokładkę! - Jednym haustem opróżnił napełniony do połowy kieliszek, postawił go ostrożnie u stóp posągu św. Patryka i stał chwiejąc się na nogach, w zielonym uroczystym stroju, z głową wciśniętą w ramiona, jak oszołomiony byk. Nie odrywał przekrwionych oczu od Pierwszego Magnata. Paul zachichotał nerwowo. - Rory, jesteś pijany jak bela. Pozwól, że dam ci redaktywny zastrzyk, żebyś mógł dalej wykonywać swoje obowiązki gościa honorowego w odpowiednim stylu. Kręcąc odmownie głową, Muldowney przyjrzał się obecnym z politowaniem. - Tak, na Boga, jestem zalany! Inaczej, skąd zebrałbym się na odwagę, by powiedzieć prawdę o szanowanym Pierwszym Magnacie ludzkości?! - podniósł głos do krzyku. - Posłuchajcie mnie wszyscy! Pozwólcie mi opowiedzieć o wielkim oddaniu Paula Remillarda dla naszej rasy... a zwłaszcza dla kobiet z naszego gatunku. Patricia Castellane zrobiła krok w jego stronę; jej twarz zbladła z lęku. Wydawało się, że się zderzyła z niewidzialną zaporą otaczającą Irlandczyka. Cofnęła się więc skonsternowana. Davy MacGregor podtrzymał ją, ale nie próbował interweniować. Ironiczny uśmieszek zadrżał w kącikach jego ust. Tamara Sachwadze coś mruknęła w proteście. Kilka innych osób również zaprotestowało bez przekonania, wzmacniając jednocześnie swoje zasłony mentalne, by nikt nie odczytał ich myśli. Rory Muldowney zignorował ich wszystkich i otworzył szeroko ramiona w majestatycznym geście. Kontynuował swoją przemowę, wrzeszcząc na całe gardło i z całą mocą telepatii. Wokół niego hałaśliwi goście kolejno milkli z zakłopotaniem. - Pozwólcie, że wam opowiem, jak nasz Pierwszy Magnat za pomocą koercji odciągnął porządną kobietę od jej męża i dzieci! Oczarował ją, by później złamać jej serce, tak że mogła tylko umrzeć, a trwało to długo. Moja biedna żona Laura Tremblay była Wielką Mistrzynią Kreacji. Dlatego kiedy Paul Remillard ją porzucił, poszła na wysokie zielone wzgórze na naszej Hibernii i poleciła każdej kropli krwi w swoim ciele zamienić się w lód. Wyemitował do umysłów słuchaczy ten obraz, rodem z najgorszego koszmaru. Ciało nieszczęsnej Laury nie zamarzło natychmiast; gdy wydała rozkaz rozpoczęcia tego strasznego procesu, płyny w jej ciele zestalały się powoli, rozszerzając się w miarę jak zamarzały. W tłumie zabrzmiały okrzyki przerażenia i wstrętu, a wielu nadwrażliwych Gi jęknęło cicho i straciło przytomność. - I taką ją znalazłem - ciągnął Rory, wymazując straszliwą wizję - zdeformowaną i martwą, cała jej uroda zniknęła wraz z jej umęczoną duszą. Nasz Pierwszy Magnat powiedział, że jest mu bardzo przykro. Przysłał śliczne kwiaty. Łzy spływały powoli po zarumienionej twarzy Kierownika Hibernii. - Nikogo nie można było winić za to, co się stało. Tak powiedzieli. Burze miłosne wybuchają między nami, ludźmi, i po jakimś czasie cichną. Nikt nie może nimi kierować - ani ja, ani moja Laura, a na pewno nie wielki Pierwszy Magnat Państwa Ludzkości. Ja jednak chcę, żebyście wszyscy wiedzieli, co się stało. Pamiętajcie o tym, kiedy Paul Remillard mówi o etyce, moralności i dobru ludzkości. Ja będę pamiętał, a wraz ze mną dzieci, które dała mi Laura. Powiedziałem już wszystko to, co miałem do powiedzenia. Beannachtai na Feile Pa-draig daoibh! Życzę wam wszystkim wesołego Dnia św. Patryka. Po chwili głębokiego milczenia goście zaczęli rozmawiać półgłosem. Niektórzy otwarcie płakali. Paul z posiniałą twarzą zrobił krok w stronę Irlandczyka. - Rory, na miłość boską... Nigdy nie skończył. Kierownik Hibernii mocnym prawym hakiem walnął go błyskawicznie w szczękę, tak że Pierwszy Magnat Państwa Ludzkości w Imperium Galaktycznym stracił przytomność. - Przypuszczam, że właśnie o to chodziło Unifexowi - oświadczyła Asymptotic Essence. - Bez wątpienia - dodał Homologous Trend. - Będziemy musieli spędzić trochę czasu oceniając wszystkie niuanse tego wydarzenia - westchnął Eupathic Impulse. - Zawęźlenie istnieje, jak implikował Atoning Unifex, ale można powziąć usprawiedliwione podejrzenia, zanim wyciągnie się najbardziej oczywisty wniosek. 12 SEKTOR 15: GWIAZDA 15-000-001 [TELONIS1 PLANETA 1 [PLANETA KONSYLIUM GALAKTYCZNEGO] ROK GALAKTYCZNY: PIERWSZY 1-382-693 [10 AAARCA 2063] Był tam zupełnie sam, jak zaplanowała to Hydra, siedząc przy kominku z kubkiem gorącego rumu z masłem i periodykiem-płytką zaprogramowanym na wcześniejsze wydania jakichś publikacji o łowieniu ryb na muszki. Jego czterej przyjaciele dawno odeszli. Składniki poczwórnego potwora obserwowały go z zaciemnionego śniegomobilu zaparkowanego na drodze w Enklawie Alpejskiej o jakieś sto metrów od małej chatki o spiczastym dachu. Zaspy srebrzyły się w poświacie małego, zimnego, iluzorycznego księżyca. Okna w większości pobliskich mieszkań były ciemne. Jestem gotowa. Cootymmyślisz Quint? Jest odprężony i tak podatny jak zawsze. Zapakował już ekwipunek do jutrzejszej powrotnej drogi na Ziemię ale może go wyjąć jeśli okażesz się dostatecznie przekonująca. Tylko mnie obserwuj! Wiem że mogę to zrobić a on niczego nie będzie podejrzewał jestem dla niego jeszcze jednąprzygodną znajomą ten egocentrycznyaroganckidrań... Ohoho! Widać że naprawdę jest w twoim typie Maddy! [Rozdrażnienie]. Ja lepiej bym sobie z nim poradziła. Jestem bardziej seksowna. Nie rozumiem dlaczego to Madeleine ma się zabawić. Ty? Poradzić sobie z najwyższym mistrzem? To diabelnie nieprawdopodobne Celinę zdusiłby cię jak karalucha gdybyś wyłamała się z metakoncertu. CZYWY2ZAMKNIECIESIĘDOCHOLERY? ...zmiękczyła go nasza TERAPIASENNA co to za wspaniały pomysł Fury’ego nigdy to mi/nam nie przyszło do głowy że i on będzie dostępny tą drogą. Naprawdę lubi cię Maddy. To krewniacze przyciąganie jest wyjątkowo silne. Zmiękł jeszcze zanim JA/My popracowałam /liśmy/ nad nim... a pod tym względem mężczyźni są znacznie bardziej wrażliwi niż kobiety. Nawet taki wyjątkowy mężczyzna jak Marc nie może całkowicie kontrolować swoich hormonów jak Wielki Wróg. Jeżeli to działanie spełni oczekiwania Fury’ego, wywrze druzgocący wpływ na równowagę psychologiczną Marca. Trzeba będzie wiele trudu by zmiękczyć tego drania ale to będzie dobry początek. Reszta nas połączy się z tobą w metakoncercie, by zatrzeć wszystkie ślady inwazji. Aż do dnia kiedy JA/My odświeżę/my mu wspomnienia. I skończymy z nim raz&nazawsze! Jeżeli mi się nie powiedzie jeżeli mnie rozpozna lub nawet zda sobie sprawę co próbuję zrobić może mnie zabić. Prawdopodobnie mógłby mnie spalić na popiół nawet swoją nie wzmocnioną kreatywnością. Tak. Byłaby to nieprzewidziana ale realna możliwość która nadal istnieje jeżeli poczuje zagrożenie dla swojej integralności nie może dostrzec żadnego niebezpieczeństwa aż będzie za późno. Postępuj wyjątkowo ostrożnie. [Obawa]. Maddy, Quint ma rację bądź ostrożna jeżeli JA/ My stracimy ciebie najpotężniejszy składnik Hydry wtedy wielki plan Fury’ego będzie skazany na niepowodzenie. Nie martw się Parni wiem co robię tylko pilnuj Celinę kiedy sytuacja będzie trudna nie mogę pozwolić żeby zwaliła mi się na głowę z nieprzemyślanym... Ja nigdy bym tego nie zrobiła BĄDŹ PRZEKLĘTA! Nie? Prawie schrzaniłaś nasze zadanie kiedy ten stary Kierownik Okanagonu stracił panowanie nad sobą - tylko z powodu obżarstwa jego energią witalną i musieliśmy rozwalić jego statek zamiast przełączyćsię&poźywić... To był przypadek... NIE MOŻEMY SOBIE POZWOLIĆ NA WIĘCEJ TAKICH PRZYPADKÓW. Nie. Nie! NIE! Zrozum: w sferze fizycznej Fury zależy od Hydry. JA/MY zależymy od Fury’ego, gdyż dał nam życie i daje spełnienie. Hydra nigdy nie może o tym zapomnieć! A teraz otwórz drzwi pojazdu Quint. Muszę wyjść. Poczuła muśnięcie dalekowidzenia Marca, gdy tylko weszła na ścieżkę prowadzącą do jego chaty, ale zasady dobrego wychowania między operantami, których nie łączyła zażyła znajomość, zakazywały mu zwracania na nią uwagi, dopóki nie zastukała do drzwi. Na podwórku przed chatą Marca stał niesamowity bałwan, fanstastyczna kreacja zwana Dziwaczną Pętlą z oślepiających, splecionych spiralnych członków i wielu twarzy. Niczyje ręce nie mogły go ulepić: stworzył go umysł operanta. Marca? Małe stopki wydeptały teren wokół rzeźby. Wielki Wróg był tutaj, odwiedził starszego brata. Kobieta powstrzymała drżenie. Upewniwszy się, że jej zasłona mentalna jest wzmocniona do najwyższych granic, zmusiła się do uśmiechu i sięgnęła po mosiężną kołatkę. Marc otworzył drzwi. Miał kordialny wyraz twarzy i życzliwą aurę. - Witaj, Lynelle. Nie obchodzisz Dnia św. Patryka z naszymi małymi purpurowymi przyjaciółmi? - Obchody już się skończyły. I to nie śpiewami, lecz gromem z jasnego nieba! Lepiej, zęby twoja rodzina ci o tym opowiedziała, chociaż... Przyszłam tu po to, żeby życzyć ci bon voyage. Spotkanie z tobą było jednym z ważniejszych wydarzeń mojego pierwszego pobytu na Planecie Konsylium. Marc uśmiechnął się szerzej. - Wejdź... jeśli nie boisz się skompromitować znajomością ze skandalicznym typem... Roześmiała się perliście. - To śmieszne. Nikogo nie oburzyła twoja przemowa oprócz kilku ponurych arcykonserwatystów. A oni po prostu ci zazdroszczą, ponieważ Lylmicy mianowali właśnie ciebie, dopiero co desygnowanego magnata, jedynym Najwyższym Metafizycznym Mistrzem Państwa Ludzkości. Marc wzruszył lekceważąco ramionami. - Za ten honor i dwa dolce będę mógł sobie kupić figę z makiem w Enklawie Alpejskiej. Najwyższy mistrz nie ma żadnej prawdziwej władzy politycznej. Pomógł jej zdjąć czarną aksamitną wieczorową pelerynę, a ona spojrzała na niego figlarnie przez ramię. - Ależ ma, dobrze o tym wiesz. Kiedy najpotężniejszy metapsychiczny umysł z całej ludzkiej rasy wyrazi z naciskiem jakąś opinię, wszyscy go posłuchają. Gdy wypowiedziałeś się przeciwko wyjęciu spod prawa frakcji Rebeliantów, twoje słowa przechyliły szalę w Konsylium i pomogły odrzucić projekt Pierwszego Magnata. Kierownik Castellane powiedziała nam, swojemu personelowi, że ten karygodny projekt na pewno by przeszedł, gdyby nie twoja interwencja. Marc tylko wzruszył ramionami. Lynelle rozpięła długie czarne rękawiczki z koźlej skórki, zdjęła je, po czym poprawiła ekstrawagancką fryzurę w stylu mitycznej Gorgony. - Sama nie jestem Rebeliantką, ale wielu ludzi na mojej planecie należy do nich i powinni mieć prawo wypowiadać otwarcie to, co myślą. Nazywanie zdradą różnicy zdań, próba zakazu publicznej dyskusji są oburzające. Równie dobrze moglibyśmy znów znaleźć się pod Panowaniem Simbiari. Pierwszy Magnat popełnił poważny błąd popierając ten projekt. Miała na sobie suknię w stylu empire z białego, przejrzystego jak gaza jedwabiu z krótkimi bufiastymi rękawami i wszywkami haftowanymi srebrnymi i czerwonymi nićmi. Czarna wstążeczka z maleńką srebrną głową Meduzy okalała jej białą szyję. Razem podeszli do ognia. Zanim Marc zdążył przysunąć drugie krzesło, Lynelle Rogers z wdziękiem osunęła się na dywanik, ściągnęła czerwone pantofelki i ustawiła je tak, by przemoczone podeszwy wyschły. - Powinieneś odśnieżać dróżkę do twojej chaty, albo włączyć siatkę elektryczną, która stopi śnieg - powiedziała z wyrzutem. - Czy wiosna kiedykolwiek przychodzi do Enklawy Alpejskiej? - Przepraszam. Po to musiałabyś udać się do Edelweiss z drugiej strony naszych fałszywych szwajcarskich gór. Napiłabyś się czegoś ciepłego na rozgrzewkę? - Bardzo chętnie. Coś z alkoholem, proszę. Na dworze jest naprawdę zimno. - Odłożyła rękawiczki na bok. Marc przyniósł dwa czyste kubki, nalał do nich rumu z Jamajki, dodał słodkiego masła i kilka laseczek cynamonu. Później zdjął z paleniska parujący imbryczek i gołymi rękami chwycił uszko. - Uważaj! Poparzysz się! - krzyknęła. - Nic mi nie będzie. - Dolał wrzącej wody, pomieszał ją swoją PK i podał jej kubek. - Och... - roześmiała się przepraszająco. - Głupio z mojej strony. Oczywiście coś takiego jak rozpalony do czerwoności żelazny imbryczek nie poparzy Największego Mistrza Kreatywności. Przypuszczam, że gdybyś chciał, mógłbyś wyjąć płonące polana z kominka. - Musisz mi wybaczyć to chwilowe naruszenie dobrych obyczajów. Hak do zdejmowania imbryczka spalił się przypadkiem, kiedy mój braciszek kręcił się tu w zeszłym tygodniu, a zapomniałem zamówić następny. Przez większość czasu staram się zachowywać jak przystało na cywilizowanego operanta. - Jaka szkoda - mruknęła przebiegle. Marc miał na sobie flanelową koszulę, dżinsy i ozdobione paciorkami mokasyny, wsunięte na gołe stopy. Kiedy przygotował dla siebie drinka, Lynelle poklepała dywanik obok siebie. - Usiądź tutaj i powiedz mi, co będziesz robił teraz, gdy sesja Konsylium się skończyła. Ktoś wspomniał, że zamierzasz opuścić uczelnię i pracować nad swoim El5 w sektorze prywatnym. Marc usiadł tak, by móc patrzeć w płomienie, i sączył aromatyczny napój. - Równie dobrze mogę ci powiedzieć, bo to długo nie pozostanie tajemnicą. Rezygnuję z profesury w Dartmouth. Administratorzy i koledzy z wydziału zawsze uważali mnie za dziwaka, który nie gra wedle zasad - a to jest prawdziwa obraza dla luminarzy ziemskich uczelni. Śmiertelnie przeraziły ich polityczne implikacje wzmocnienia wysokiej kreatywności. Trzęsą się ze strachu na myśl, że kreatywność jest najbardziej podstawową z mocy metapsychicznych, zdolną wywrzeć wpływ na wszystkie inne i że składa się na nią cały wachlarz metazdolności. Obawiają się, że jakiś wariat klasy galaktycznej może jej nadużyć, wywołując nową epokę lodowcową, modyfikując dryf kontynentów lub coś w tym rodzaju. Lynelle otworzyła szerzej oczy ze zdumienia. - Czy to urządzenie ma taki potencjał? - Oczywiście, że nie. Nawet wzmocniony umysł najwyższego mistrza nie mógłby tego zrobić - jeśli byłby tak szalony, żeby spróbować. To prawda, iż możliwe jest nadużycie E15, ale tak samo można postąpić z wieloma innymi skomplikowanymi urządzeniami czy procesami. - Na moim świecie znalazłbyś zupełnie inne nastawienie do twojego projektu - powiedziała cicho Lynelle Rogers. - Kierownik Patricia Castellane była zafascynowana, kiedy się o tym dowiedziała. Okanagon jest jedną z tych planet, których płyty kontynentalne wykazują wielkie anomalie - tak samo jak na Kaledonii, Eskval-Herrii i Satsumie. Wydaje mi się, że wysoko kreatywne CE mogłoby dopomóc w ustabilizowaniu litosfery planety i nie dopuścić do katastrofalnych wstrząsów - jeżeli dostatecznie wielu operatorów klasy wielkich mistrzów nauczy się właściwie posługiwać tym urządzeniem i złączy zgromadzoną przez siebie energię w metakoncercie. Marca zaskoczyły te słowa. - Może nawet masz rację, ale nie przypominam sobie żadnej publikacji w literaturze przedmiotu, która wspominałaby o cerebroenergetycznym metakoncercie. Moja własna praca nadal krąży wśród wydawców czasopism naukowych, którzy patrzą na nią z zawiścią. - My, mieszkańcy Okanagonu, nie jesteśmy prowincjuszami. Mamy wybitnych naukowców i uważnie śledzimy te dziedziny badań, które mogą nam pomóc w przeżyciu. Włącznie z twoją. - Nie miałem pojęcia, że śledzą mnie wasi szpiedzy - zażartował. Ale Lynelle odpowiedziała śmiertelnie poważnie. - Złączona w metakoncercie kreatywność to zapewne następny krok po osiągnięciu limitów indywidualnego jej wzmocniena. Można przypuszczać, że nie ograniczysz swojego El5 do Największych Mistrzów. - Oczywiście, że nie. Kreator klasy wielkich mistrzów mógłby bezpiecznie się nim posługiwać nawet teraz. Prawdziwe niebezpieczeństwo zagroziłoby tylko takiemu operatorowi, który nie umie się koncentrować lub znacznie przecenił swój talent kreatywny. Miną jednak lata, zanim można będzie stworzyć programy metakoncetrów dla urządzeń CE. Na razie operand nadal działają po omacku, próbując odkryć tajemnicę myślenia chóralnego. W teorii prawdziwie wydajna kombinacja umysłów miałaby skutek synergetyczny: stworzyłaby całość potężniejszą od sumy poszczególnych składników. Lynelle wpatrywała siew migocące płomienie. - Tak, rozumiem to. - Ale nawet z niewieloma operantami będzie można zastosować kreatywność CE do niewielkich modyfikacji geofizycznych. Siły sejsmiczne są delikatne i subtelne. Żaden współczesny konwencjonalny nośnik energii lub materiał wybuchowy nie jest dostatecznie precyzyjny, by można go było użyć do wywarcia odpowiednio zestrojonych i ukształtowanych nacisków, które unicestwiłyby w zarodku niebezpieczne trzęsienia ziemi lub powstrzymały niszczycielskie wybuchy wulkanów czy gejzerów. Ale wzmocniony umysł, pracujący jak inteligenrny, odpowiednio potężny skalpel laserowy, mógłby tego dokonać. Oczywiście jest to jedno z możliwych zastosowań kreatywności CE. Można ją wykorzystać praktycznie do wszystkiego. - Zastanawiam się, dlaczego egzotycy nigdy nie rozwinęli aparatury wzmacniającej kreatywność CE? - Bóg jeden wie. Może z powodu braku wyobraźni. Zaznajomię cię z jeszcze jedną z moich wywrotowych myśli: moim zdaniem Imperium Galaktyczne nie ma stylu ani wdzięku, a Lylmicy, którzy nim kierują, to cierpiąca na uwiąd starczy rasa, chyląca się ku upadkowi. Może wciągnęli ludzkość do swojej konfederacji, ponieważ chcieli dać jej zastrzyk energii witalnej. - To ma pozory prawdopodobieństwa. - Lynelle powoli pokiwała głową. - Dostatecznie często mówili, że nas potrzebują. Ale zastanawiam się, czy my ich potrzebujemy? Tak wiele dziedzin życia w Imperium Galaktycznym pachnie tyranią o dobrych chęciach. Frakcja Rebeliantów uważa, że restrykcje egzotyków opóźniają psychospołeczny rozwój ludzkości. To prawda, że egzotycy prawdopodobnie uratowali nas przez samozagładą pięćdziesiąt lat temu i że gwałtownie przyśpieszyli rozwój naszej nauki. Ale obecnie nasza nauka i technika prześcignęły ich niemal w każdej dziedzinie, nasze problemy społeczne prawie zostały rozwiązane, a nasze najwcześniej zasiedlone planety kolonialne są całkowicie samowystarczalne. Czy w tej sytuacji Imperium Galaktyczne nadal jest dla nas dobrodziejstwem? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Marc nic nie powiedział i oboje milczeli kilka minut, rozkoszując się pachnącym rumem. Wreszcie Lynelle podjęła wątek: - Oto tylko jeden przykład partactwa Imperium: nasz świat Okanagon jest naprawdę wspaniały - pod warunkiem, że nie zajrzy się zbyt głęboko pod ziemię. Nigdy nie powinien był otrzymać statusu kosmopolitycznego i zostać głównym ośrodkiem ludzkiej kolonizacji, ponieważ ma niestabilną skorupę. Zespół krondackich naukowców, który badał go cztery tysiące lat temu, był niekompetentny. Wiele innych planet w tym samym rejonie gwiezdnym - Satsuma, Jakucja, Eskval-Herria, Kaledonia - również przebadano tylko pobieżnie. Charakteryzuje je ten sam rodzaj niestabilności. Oczywiście my, ludzie, nigdy nie wątpiliśmy w słuszność oceny Imperium, kiedy powiedziano nam, żebyśmy kolonizowali te planety. Poważne anomalie na Okanagonie odkryto dopiero w roku 2058, po przeprowadzeniu szeroko zakrojonych badań nowym sprzętem wykonanym na Ziemi. Do tego czasu nasza populacja osiągnęła ponad miliard. Okanagon jest Bazą Sektom i portem macierzystym Dwunastej Floty oraz jedną z najbardziej rozwiniętych ludzkich kolonii. Porzucenie tej planety i rozpoczynanie wszystkiego od początku byłoby prawdziwą katastrofą gospodarczą. Nikt poważnie nie sugeruje, że powinniśmy to zrobić... na razie. Większość egzotycznych geofizyków uważa, że jest mało prawdopodobne, by niszczycielskie trzęsienie ziemi nawiedziło nasz świat. Niedawno zmarła Rebecca Perlmutter, która była naszym Kierownikiem Planetarnym, zaakceptowała ten osąd i minimalizowała grożące Okanagonowi niebezpieczeństwo. Ale wielu poważnych planetologów - wszyscy oczywiście są ludźmi - uważa, że istnieją powody do prawdziwego niepokoju. Kierownik Castellane podziela ich opinię. Jestem pewna, że gdybyś przeniósł się na naszą planetę, otrzymałbyś nie limitowane fundusze na swoje badania. - Castellane poleciła ci mnie wybadać. - To było stwierdzenie faktu, a nie pytanie. - Tak, chociaż nawet nie wiedzieliśmy o twoich kłopotach w Dartmouth College. - Lynelle odstawiła kubek. Obejrzała schnące pantofelki, a potem odsunęła je od ognia. - Kiedy wrócimy do domu, otrzymasz oficjalne zaproszenie. Jako wysokiego rangą członka personelu naszej pani Kierownik i twoją znajomą poproszono mnie, żebym zapoznała cię z tym pomysłem, zanim opuścisz Planetę Konsylium. - Przykro mi, ale nie mogę przyjąć waszej propozycji. Mam inne plany. - Zastanów się, proszę! Na Okanagonie docenimy twój geniusz, Marcu! Nie będzie uciążliwych akademickich czy politycznych restrykcji. Otrzymałbyś nie ograniczony budżet, carte blanchev/ kwestii wyposażenia i personelu... - Prawdopodobnie wiesz, że pochodzę z bogatej rodziny. Mam fundusz powierniczy, z którego mogę korzystać, a Fundacja Remillardów jest jednąz najbogatszych na Ziemi. Zamierzam poprosić ich o pomoc w założeniu nowego instytutu badawczego, którym będę kierował. - Zawahał się, a potem dodał. - Kiedy nadejdzie czas wypróbowania urządzenia El 5 w dziedzinie geofizyki, obiecuję, że Okanagon będzie pierwszy. - Och, dziękuję ci! Dziękuję ci tak bardzo, tak bardzo... - Zarzuciła mu ramiona na szyję i pocałowała go w usta. Zaskoczyła go na moment, lecz zaraz potem roześmiał się i delikatnie uwolnił z jej objęć. Ona jednak tuliła się do niego, on zaś nie znalazł w sobie dość sił, by się temu przeciwstawić. Przez jakiś czas dyskutowali nad zawiłościami procesu modyfikacji skorupy planetarnej, później jednak zamilkli i siedzieli obok siebie, wpatrując się w płomienie. Lynelle opierała głowę o ramię Marca. Hebanowe kędziory okanagońskiej piękności połyskiwały w blasku ognia, który złocił jej przejrzystą suknię i bladą skórę. - Najdroższy Marcu - powiedziała w końcu. - Wiedziałam, że będziesz chciał nam pomóc. Mieszkańcy mojej planety wyrażą ci swoją wdzięczność później. Aleja... ja chciałabym, żebyś pozwolił mi okazać moje uznanie teraz. Jej ręka zaczęła wędrować po jego udzie. Chwycił ją psychokinetycznie i unieruchomił. Lynelle wydała cichy jęk zawodu. - Marcu, tak bardzo cię pragnę! Bardziej niż jakiegokolwiek mężczyznę, którego znałam. Czułam, że mnie pociągasz od chwili, gdy się spotkaliśmy. Razem byłoby nam tak dobrze! Wiesz, że mam rację. - Jesteś śliczną kobietą, Lynelle, i bardzo ponętną. Ale nie dla mnie. Westchnęła i niechętnie cofnęła rękę, gdy uwolnił jąjego umysł. - Jesteś więc gejem jak twój brat Luc? - Nie. Wiedz jednak, że różnię się od mężczyzn, których znałaś. Mamy krańcowo różne potrzeby. Może któregoś dnia poznam rozkosz płciową, lecz nie teraz. Byłoby to niepotrzebnym rozpraszaniem uwagi, stratą energii witalnej potrzebnej gdzie indziej. Odwróciła się od niego gwałtownie. - Nie można zawracać głowy Największym Mistrzom zwyczajnym jebaniem! Więc o to chodzi? A może jesteś taki jak Merlin - pozostaniesz największym czarodziejem ze wszystkich tylko pod warunkiem, że nie ulegniesz kobiecie? Marc tylko wypił resztę rumu i podniósł się z podłogi. Nie wyciągnął ręki, by pomóc wstać Lynelle. - Dziękuję, że przyszłaś się ze mną pożegnać. I cenię to, że opowiedziałaś mi o poparciu, jakim moje badania cieszą się na Okanagonie. Nie gniewasz się? Lynelle podniosła oczy na Marca i zmusiła się do uśmiechu, ale jej głos drżał. - Nie gniewani się. Przepraszam, że na ciebie warknęłam. Mam nadzieję, iż mówimy sobie tylko aurevoir, a nie żegnaj. Ja... ja chciałabym kiedyś pokazać ci Okanagon. Jako przyjaciel. - Nadal siedząc na dywaniku, zaczęła wkładać pantofle. Nagle znieruchomiała, jakby nagle uderzyła ją jakaś myśl, i podniosła na niego oczy z nadzieją. - Marcu, jest coś, co mógłbyś zrobić, gdybyś zechciał. Ofiarować mi nagrodę pocieszenia. Uniósł pytająco brwi. - Pokaż mi swój nowy kask El5 - poprosiła. - Cała Planeta Konsylium aż huczała od plotek po twojej demonstracji przed magnatami Dyrektoriatu Nauki. Czy zechciałbyś... czy mógłbyś mi tylko pokazać, jak to działa? Powiedz, że to zrobisz! Zrób to. ZRÓB TO! Głęboko osadzone oczy Marca zaszkliły się na chwilę. Kiedy się odezwał, mówił z wahaniem. - To... może... sięstać... jeżeli naprawdę cię to interesuje. Stała teraz, podniecona, pełna energii. - Bardzo bym chciała, żebyś mi pokazał ten kask. Mogłabym złożyć własny poufny raport Kierownikowi naszej planety. - To mogłoby być... użyteczne. Poszedł na drugą stronę izby i zaczął czegoś szukać w stosie bagaży czekających na transfer do ludzkiego Terminalu. Po chwili wrócił z okazale wyglądającą skrzynką opatrzoną widocznym napisem: UWAGA - WEWNĘTRZNE POLE SIGMA NIE OTWIERAĆ TEJ PACZKI BEZ PODANIA KODU, BO ZAWARTOŚĆ ZOSTANIE ZNISZCZONA. Marc delikatnie zagryzł dolną wargę, by oderwać kilka komórek, a potem polizał palec i wsunął do otworu kodowego. Rozległ się brzęk i kontener otworzył się jak muszla małża. Niewielki obłoczek dymu potwierdził, że dekoder sam się wysterylizował i że czeka na następną próbkę DNA. - Dobrze chronisz swoje skarby - powiedziała Lynelle. - Ale co się stanie, jeśli ktoś ucieknie z całą skrzynką? Na pewno istnieje sposób złamania kodu lub dezaktywacji tak małego pola sigma, jeśli złodziej będzie miał dość czasu i odpowiednie środki. - Nie w tym opakowaniu. Sam je zaprojektowałem. Reaguje na moje DNA, moje odciski palców i moją sygnaturę mentalną. Pole sigma ma piętnaście wejść - a pięć zaprogramowałem tak, by uruchomiły minibombę atomową przy każdej próbie otwarcia. Przewóz takich przesyłek na cywilnym statku jest zabroniony. Poleci więc na Ziemię z pocztą dyplomatyczną. - Ojej! - szepnęła. W wyściełanym wnętrzu skrzynki znajdował się prototyp kasku CE, grotestowy złoty henn z częścią urządzeń zamontowanych na zewnątrz dla ułatwienia eksperymentów. W kontenerze był też mały generator elektryczny z kablami i przyrząd podobny do przenośnego komputera. Marc przeniósł całą zawartość skrzynki na krzesło przy kominku, podłączył kask do zasilania i zaczął manipulować przy komputerze. Kiedy uznał, że wszystko jest jak należy, usiadł i włożył kask, który zasłonił całą głowę i twarz aż po oczy. Był tak duży, jak staroświecki hełm nurka. - Ten cholerny prototyp nadal waży z tonę. Kiedy go udoskonalę, będzie wygodniejszy. - Jak funkcjonuje ten komputer? - Lynelle podeszła cicho i uklękła obok Marca. Kosmyki jej czarnych włosów na czole i nad uszami zwilgotniały od potu. Oblizywała nerwowo umalowane na czerwono wargi, a źrenice jej oczu rozszerzyły się jak u kota w nocy. - To urządzenie monitorujące, które dokonuje analiz pomocniczych i wspiera system kontrolujący mózg. Ma też wyłącznik automatyczny. Jeżeli upuszczę komputer lub jeśli uścisk mojej ręki przekroczy obecny poziom siły, komputer wyłączy się sam, włączając jednocześnie alarm medyczny. Lynelle wyciągnęła rękę, by dotknąć kasku, ale Marc odsunął się poza jej zasięg. Chociaż miał zasłonięte oczy, w tym niesamowitym złotym hełmie wcale nie był ślepy. - Nie obawiaj się o moje bezpieczeństwo. Urządzenie działa doskonale. Gotowa jesteś na próbę? - O, tak! - Więc zaczynamy. Pamiętaj, że to, co widzisz, nie jest iluzją, jaką mógłbym stworzyć moimi zwyczajnymi szarymi komórkami, lecz rzeczywistą modyfikacją materii i energii. Muszę się skoncentrować. Siedź spokojnie i patrz. Z powrotem usiadła na piętach i splotła ciasno ręce na piersiach. Naprężone brodawki sprawiały jej ból. Czuła, że pęcznieje i wilgotnieje wraz ze wzrostem napięcia. Czy Marc może to wyczuć? Prawdopodobnie nie. Jego umysł jest całkowicie zaabsorbowany cudowną maszyną... O Boże. Coś gramoliło się z ognia. Było wielkości lalki, mierzyło mniej niż pół metra, miało ludzką postać, ale składało się wyłącznie z płomieni. Widziała drobne rysy, palce, nawet miniaturowy penis. Człowieczek, nie dotykając podłogi, prześliznął się nad kratą ochronną kominka, a następnie ukłonił się ludziom z komiczną powagą. Potem odwrócił się i podniósł ogniste ramiona jak tancerz pozujący do zdjęcia. Z paleniska wyskoczył zwęglony kawałek drewna długi na jakieś dziesięć centymetrów, po czym uniósł się nad rękami karzełka. Drewienko kurczyło się, świecąc dziwnym niebieskim blaskiem, sycząc i dymiąc. Kiedy upodobnił się do czarnego ziarnka grochu, płomienny homunculus chwycił go w powietrzu i trzymał w rączkach. - Teraz najtrudniejsza część - powiedział Marc. Wydawało się, że ognista istota pragnie zmniejszyć ziarenko, bo ściskała je i ugniatała, aż stało się tak małe, że zniknęło w jej rączkach. Wtedy karzełek nachylił się, położył coś malutkiego na podłodze przed kominkiem, znów się ukłonił, a potem wśliznął do paleniska i zniknął. Polana paliły się jak przedtem. Marc zdjął kask CE, odetchnął głęboko i rozczesał palcami mokre od potu włosy. Na jego czole widniał szereg drobnych śladów po ukłuciach. Przed kominkiem iskrzyło się coś krystalicznego. - Jest już zimny - powiedział. - Możesz go podnieść. - To niemożliwe! - zawołała mimo woli Lynelle. - Nie mogłeś tego zrobić. - Uklękła i podniosła maleńki, mierzący mniej niż dwa milimetry połyskliwy ośmiościan, który rozbłysł tęczowym blaskiem w migotliwym świetle ognia. - Dobry Boże, a jednak! - Tak, to jest brylant. - Marc wzruszył ramionami, uśmiechając się od ucha do ucha. - Ma bardzo dziwną strukturę wewnętrzną, ponieważ chciałem, żeby był wystarczająco duży, byś mogła go wziąć do ręki. Zabierz go i oddaj do analizy. Pokaż swojej pani Kierownik. Lepiej jednak nie wspominaj o ognistym uczniu czarnoksiężnika. Poniosło mnie trochę. Położył kask na podłodze otworem do góry, ukląkł obok Lynelle i wskazał elektrody korony cierniowej we wnętrzu aparatu, które przeniknęły do jego mózgu. Ranki na głowie szybko się goiły, gdyż użył mocy autoredaktywnej. Najego propozycję Lynelle otworzyła swój umysł: przekazał jej zwięzłe diagramy mentalne wzmacniacza cerebroenergetycznego. Chociaż nie podał najważniejszych szczegółów konstrukcyjnych, obrazy jasno ukazywały zasadę działania tego niezwykłego urządzenia - To absolutnie niewiarygodne - szepnęła. - Jaki według ciebie jest maksymalny wypływ energii, który możesz wygenerować na makropoziomie? - Z tym testem trzeba będzie poczekać, aż prototyp zostanie skończony. Ten kapelusz to tylko niezdarnie zbudowany model, który nawet nie wykorzystuje całego swojego potencjału. Lynelle Rogers pokręciła głową ze zdumieniem, wpatrując się w maleńki diament leżący na jej dłoni. - To niewiarygodne - powtórzyła szeptem. Pozostałe człony Hydry znowu uderzyły połączoną koercją: Marc, ogień przygasa. Dodaj więcej drew. Teraz! Młodzieniec wstał, wziął naręcze z metalowego kosza, wrzucił do kominka i nachylił się z pogrzebaczem, by podsycić ogień. Kiedy się upewnił, że nowe polana się zapaliły, odwrócił się do Lynelle. I zobaczył, że ma na głowie jego kask. - Chryste! - krzyknął. - Co ty robisz, do diabła?! Ciężki metalowy hełm nie pasował do pełnej wdzięku, eleganckiej kobiety, oślepiał ją, przytłaczał. W jednej ręce trzymała urządzenie kontrolujące, a w drugiej brylant. Rozchyliła lekko wargi, jej zaś umysł rzekł: Marc kochanie chodź do mnie. Mój Boże! NIE! Ty głupiawariatko nie możesz... Musiała posiadać ogromną wrodzoną kreatywność. Wzmocniona sztucznie, opanowała każdy pozamózgowy neuron w jego ciele, sparaliżowała go i odebrała mu mowę. Przynajmniej chwilowo nie mógł wydać telepatycznego okrzyku ani dotknąć jej psychokinezą. Mógłby się uwolnić, gdyby sięgnął do brutalnej siły swojej koercji. Nawet sztucznie wzmocniony, jej umysł nie mógł się równać z jego umysłem. Ale Marc powstrzymał się od użycia siły. Lynelle nie stanowiła dla niego zagrożenia. To, czego pragnęła, było przeraźliwie jasne, przedstawiła wszystko w oszałamiającej serii obrazów erotycznych, które zalały jego zmysły i rozpaliły wyobraźnię. To, co w sobie stłumił, to, czego sobie odmawiał, wróciło teraz z przemożną siłą. Nie czuł gniewu ani strachu, tylko ogromne podniecenie i pożądanie. Widzisz? - zapytała ze śmiechem. - Mimo wszystko jesteś jednak człowiekiem. To może być bardzo pouczające poniżenie i nawet jeśli zapomnisz wszystkie szczegóły tej katalizy, rezultat pozostanie z tobą na zawsze. A teraz chodź do mnie, Marcu. Nawet jeszcze w tej chwili mógłby się wycofać, ukryć swój umysł za bezpieczną, nieprzeniknioną zaporą do chwili, aż zdołałby zapanować nad zmysłami i nad samym sobą; coś w głębi umysłu wołało ostrzegawczo i kazało mu tak właśnie postąpić. A mimo to nadal się wahał. Podniosła maleńki kryształ. Trzymała brylant przed jego oczami dwoma smukłymi palcami z paznokciami pomalowanymi szkarłatnym lakierem. Diament... zdawał się rozszerzać, aż napełnił świat gorącym iskrzeniem. Opalizujące promienie zalewały Marca, napełniały go niewysłowioną rozkoszą. Poczuł w głębi swej jaźni rozkoszny ból. Energia witalna zaczęła omywać jego kręgosłup coraz wyżej unoszącymi się i coraz mocniejszymi falami. W jego mózgu zapłonęła dzika, grzmiąca tęcza. Kryształowa struktura brylantu żyła, przeszywała go, więziła, stawała się jego częścią. Ukrzyżowany światłem, jego układ nerwowy parzył, wrzeszczał i śpiewał, nadwrażliwy aż do nieznośnego bólu. Lynelle stwarzała Marca na nowo; to bolało, to było cudowne i pragnął tego najbardziej na świecie. Była razem z nim w kalejdoskopowych kolorach brylantu. Byli bliźniaczymi kryształami, złączonymi i wibrującymi w rytmie nieziemskiej harmonii. Męka i radość pochłaniały go, niosry na skraj śmierci, a on się. nie sprzeciwiał. Dlaczego to robisz? - jęknął. - Skąd znasz mnie tak dobrze, że zadajesz mi takie tortury, jakich pragnę? Kocham cię - powiedziała. Nienawidzę cię. A któregoś dnia najdroższy zabiję cię w taki właśnie sposób. Tak! - odparł. - O, tak. Proszę. Głupcze! - powiedziała wśród straszliwego blasku, oddzielając się od niego i porzucając go na samym skraju śmierci. - Kiedyś, ale nie teraz. To miało cię nauczyć, kim naprawdę jesteś. Samotny, dobrowolnie wpadł w otchłań śmierci. Żywy brylant, który był nim samym, roztrzaskał się bezgłośnie. Zalała go fala rozkoszy, cała energia odpłynęła i wszystko się skończyło. Marc obudził się na dywaniku przed kominkiem pełnym wystygłego popiołu. Kask CE i pozostałe urządzenia leżały na podłodze. Chata była zimna i cicha. Niczego nie pamiętał. Wstając, zaklął wulgarnie. Wszystkie jego stawy i mięśnie pulsowały bólem. Do diabła, co tu się działo? I dlaczego wzmacniacz CE został wyjęty z kontenera? Chyba nie mógł użyć go do... Boże! Chyba jednak to zrobił. Ślady były wyraźne. Obrzucając się obelgami, pełen wstrętu do siebie, kulejąc poszedł do łazienki. Szukanie odpowiedzi na te pytania może poczekać. Teraz pragnął tylko zmyć wszystko pod gorącym prysznicem. 13 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Życzenie wypowiedziane przez Lucille Cartier przy źródle świętej Brygidy w Dniu św. Patryka w 2063 roku spełniło się. Przez pięć lat w Państwie Ludzkości będącym częścią Imperium Galaktycznego panował spokój, choć frakcja Rebeliantów kwitła i zyskała kilku nowych, wybitnych członków. Ludzkie kolonie szybko się rozwijały, stosunki ludzi z egzotykami pozostały serdeczne, a ludzcy filozofowie i etycy rozpracowywali koncepcję Wspólnoty, czyniąc ją coraz łatwiejszą do zaakceptowania przez większość ziemskich operantów. Sensacja, jaką był atak Rory’ego Muldowneya na Paula, szybko przebrzmiała, poza Planetą Konsylium nikt o tym nie wiedział. Sporo ludzi skrycie cieszyło się z zasłużonej kary, jaka spotkała eleganckiego Pierwszego Magnata. Przyznaję, że sam chichotałem złośliwie. Cieszyć się z poniżenia wysoko postawionych i potężnych osób to bardzo ludzka cecha! Jednakże Kierownik Hibernii przeprosił Paula zaraz po wytrzeźwieniu i nikt nie uwierzył, że Pierwszy Magnat rzeczywiście ponosi odpowiedzialność za śmierć Laury Tremblay - mimo że złośliwe porównania ze zgonem Teresy Kendall były nieuniknione. Kiedy wrzawa ucichła, Paul nadal z oddaniem i skutecznie wykonywał swoje oficjalne obowiązki. Możliwe jednak, że od tego czasu dokładniej sprawdzał zdrowie pyschiczne swoich kochanek. Potem już żadna inna dama nie umarła z miłości do niego. Reszta Remillardów również żyła we względnym spokoju przez te pół dekady, głównie dlatego, że Marc opuścił New Hampshire i zabarykadował się w swoim nowiutkim laboratorium CE w Pacific Northwest, zakazując wstępu całej rodzinie z wyjątkiem małego Jacka. Przez ten czas Marc nic nie mówił o postępach swoich badań. Przeprowadził jakąś próbę sejsmiczną na planecie Okanagon, która miała zdusić w zarodku wielkie trzęsienie ziemi, ale poinformował o tym tylko w artykule, który napisał dla „Naturę”. Spotykał się z rodzinąjedynie przy specjalnych okazjach i skrupulatnie sprawował swoją funkcję w Konsylium, ale niczym się nie wyróżniał wśród innych magnatów. Zamąciwszy spokój na swej pierwszej sesji, teraz chętnie spoczął na laurach. Najwidoczniej nic go nie łączyło z frakcją Rebeliantów. „Dynastia Remillardów” była mu za to wdzięczna, ale nie miała złudzeń, że ta spokojna faza w życiu Marca potrwa długo. Niechętnie zgodzili się, żeby Fundacja Rodziny pokryła lwią część kosztów badań nad wzmocnieniem CE, ponieważ alternatywa - zagroził, że przeniesie się z całym projektem na Okanagon - pozbawiłaby ich jakiejkolwiek kontroli nad nim. A w takim układzie wspólnik Marca, Pete Dalembert, od czasu do czasu przedstawiał nowe cerebroenergetyczne urządzenie pełnemu podziwu establishmentowi metapsychicznemu i sprzedawał licencję na jego wyrób firmie Remco Industries lub innemu przedsiębiorstwu handlowemu. Konsylium uchwaliło surowe prawa regulujące użycie wmacniaczy CE. Niektórzy panikarze nadal sprzeciwiali się samej koncepcji sztucznego wzmocnienia kreatywności. Jednakże urządzenia te okazały się bardzo pożyteczne w wielu dziedzinach, a liczba ofiar wśród operatorów mieściła się w granicach rozsądku, dlatego Marc mógł bez przeszkód kontynuować swojąpracę. Spełnił obietnicę daną Kierownikowi Patricii Castellane i zapoznał wielu okanagońskich Wielkich Mistrzów Kreatywności z technikami CE. Niezdarne przekształcenie przez nich w nieporadnym metakoncercie skrawka niestabilnej skorupy ich planety w roku 2066 ogłoszono największym triumfem ludzkości w dziedzinie geofizyki. Bezcielesny Jack wchłonął wszystkie gałęzie nauki, które Dartmouth College mogło mu zaofiarować podczas trzech lat studiów, a potem zwrócił swój żarłoczny, wszechstronnie utalentowany umysł ku innym instytucjom naukowym. Jednocześnie prowadził badania kliniczne ze swoją ciotką Catherine, napisał książkę o gospodarce kolonialnej z wujem Maurice ‘em, a także, do spółki z Denisem, monografię o nowych aspektach metakoncertu. Chociaż Ti-Jean rzadko o tym mówił, przez wiele lat współpracował z Markiem, aż rosnące zafascynowanie jego brata koncepcją Człowieka Mentalnego wywołało tragiczny w skutkach spór między nimi. Przez całe swoje życie Jack miał chłonąć wiedzę, jak niezbędny do życia pokarm, a może rzeczywiście było to dla niego niezbędne. Ti-Jean skrupulatnie utrzymywał podobiznę normalnego ciała w obecności osób postronnych i wyrósł na atrakcyjnego nastolatka średniego wzrostu i budowy, o miłej, lecz nie rzucającej się w oczy powierzchowności. Zazwyczaj miał czarne włosy i niebieskie oczy, a także jadł, pił, wydalał, oddychał i pocił się, spał i zachowywał się jak normalny chłopiec... przez jakiś czas. My, członkowie jego rodziny, musieliśmy znosić okresy jego młodzieńczych eksperymentów, kiedy tworzył i nosił wszelkie możliwe rodzaje ciał, aby „osiągnąć empatię z innymi żywymi istotami”, a potem krążył incognito za całkowicie nieprzeniknioną zasłoną mentalną. Czasami zamieniał się w dziewczynę; innym razem udawał dorosłego. Nosił zniedołężniałe starcze ciało i zamieszkiwał postacie schorowane lub niedoskonałe, żeby doświadczyć ograniczeń ludzkiej natury. Wypróbował też ciała egzotyków, a nawet przyjmował postać zwierząt - wyznał mi kiedyś, że bardzo mu się podobało kocie życie, gdy wędrował po podwórkach i płotach Hanoweru razem z moim kotem Marcelem LaPlume rasy Maine Coont. Bardzo rozczarował go brak kontaktu telepatycznego z dziewczynką Dorothea Macdonald. Dzięki swojemu nieprzeciętnemu dalekowidzeniu, obserwował ją od dnia, w którym dowiedział się o jej istnieniu, podsłuchawszy rozmowę czterech Lylmików w roku 2063; nigdy jednak nie dała znaku, że dociera do niej jego telepatyczne wołanie. - Jestem pewny, że ona mnie słyszy, wuju Rogi - poskarżył mi się kiedyś w roku 2067. Miał wtedy piętnaście lat, a Dorothee dziesięć. - Ale nie chce odpowiedzieć. Muszę się dowiedzieć, czy jej umysł rzeczywiście dorównuje mojemu swoim metapotencjałem, jak wspomnieli tamci Lylmicy. Odmówili potwierdzenia lub zaprzeczenia tej informacji; twierdzą też, że nie będą się wtrącać, by pomóc nam nawiązać łączność. To bardzo frustrujące. Uznałem, że jedynym sposobem rozwiązania tego problemu będzie podróż na Kaledonię i spotkanie z Dorothea. Rozmowę tą przeprowadziliśmy pewnego deszczowego jesiennego popołudnia w mojej księgarni. Towarzyszył nam wtedy Marcel. Jack pomagał mi ustawić na półkach nową dostawę świetnie zachowanych, owiniętych w plastik starożytnych woluminów - prawdziwych białych kruków takich jak „Green Man”, Harolda M. Shermana, piękne pierwsze wydanie „Beyond the Wall of Sleep” Lovecrafta, podpisany egzemplarz „Night Shift” Stephena Kinga oraz - najrzadsze ze wszystkich - wydanie kieszonkowe z roku 1964 łagodnej pornograficznej powieści „Sin Service” napisanej pod pseudonimem przez pewnego wybitnego autora SF w chudych latach. (Jeżeli chcecie się dowiedzieć, kto to był, rewelacja ta wkalkulowana jest w cenę. Zamówcie broszurę). - Czy wziąłeś pod uwagę fakt, że może ta dziewczynka nie chce porozumiewać się z tobą telepatycznie - albo spotkać się z tobą osobiście? - zapytałem, gdy Jack zaczął mi wyjaśniać szczegółowo swój nie przemyślany plan podróży na szkocką planetę. - Dlaczego nie? - Najwyraźniej taka myśl nigdy nie przyszła mu go głowy. Tak samo jak pomysł napisania zwykłego listu do Dorothee lub rozmowy z nią przez komunikator podprzestrzenny. - Powiedziałeś mi, że nie jest pełną operantką - odparłem wzruszając ramionami. - Może uważać cię za iluzję, koszmar nocny... a nawet za ducha. Niewykluczone, że śmiertelnie przerażasz to biedne małe dziecko, wołając do niej telepatycznie na odległość wielu lat świetlnych. Jack był zbity z tropu. - Ależ ja starałem się dać jej do zrozumienia, że jestem przyjacielem. Że tylko chcę z nią porozmawiać, poznać ją, ponieważ możemy mieć wiele wspólnego, bo przecież oboje tak się różnimy od zwykłych ludzi. Lylmicy powiedzieli mi, że w rok po osiągnięciu dojrzałości zostanę nominowany do Konsylium - będę najmłodszym magnatem w dziejach ludzkości! Zostanę Największym Mistrzem Kreatywności tak jak Marc. A ta dziewczynka również ma potencjał największego mistrza. - Ma szczęście - mruknąłem. Ale Jack nie zwracał uwagi na mój cynizm. - Wiesz, jak żyje Dorothea? To prawdziwa hańba. Mieszka na farmie swego ojca na kaledońskim odludziu, otrzymuje zwyczajne wykształcenie z satelity, a resztę czasu spędza robiąc takie głupie, prozaiczne rzeczy, jak karmienie drobiu i bydła, pielenie ogrodów i łatanie dziur na lądowisku. W ogóle nie ma możliwości rozwijania swoich metazdolności! - A może ona nie chce tego robić, Ti-Jean. - Ustawiłem ostatnią książkę na miejscu, zamknąłem oszklone drzwi sejfu-wystawy i wprowadziłem szyfr do zamka. W mieście uniwersyteckim trzeba być bardzo ostrożnym. Jack spojrzał na mnie z przerażeniem i niedowierzaniem. - Nie chce? Ale dlaczego, wuju Rogi?! Poszedł za mną, kiedy skierowałem się do mojego maleńkiego biura z tyłu sklepu. Barek właśnie zaparzył świeżą kawę, którą poczęstowałem Jacka. Siedzieliśmy przy moim biurku na dwóch wygodnych, rozklekotanych krzesłach; kot ulokował się na swoim ulubionym miejscu, w koszyku na zakupy; jego wielkie, szare ciało dosłownie się z niego wylewało. - Nie wszyscy ludzie czują się dobrze z wyższymi metazdolnościami - powiedziałem, starannie osłaniając moje najskrytsze myśli. - Ja na przykład ich nie cierpię - nawet po tylu latach. Moce mentalne komplikują życie. Przerażają. Normalni ludzie zawsze będą się czuli nieswojo w towarzystwie operantów. Nawet będą się ich bać... chociaż jednocześnie oczekują, że my, opuchłogłowi, będziemy szlachetniejsi od nich i bardziej altruistyczni. Imperium Galaktyczne wypowiada się bardzo wyraźnie w sprawie obowiązków operantów: lepiej, żeby szlachectwo rzeczywiście ich obligowało - bo będzie z nimi krucho! W młodości sam próbowałem ukrywać i negować moje własne moce. Kiedy wymknęły mi się spod kontroli pewnego dnia w roku 1991 i w ten sposób po raz pierwszy zademonstrowałem je publicznie, przeżyłem załamanie nerwowe. Zrozumiałem, że nigdy nie będę mógł udawać, iż jestem normalny. To było straszne. - Ale - ale to się zdarzyło jeszcze przed zaakceptowaniem operantów! - zaoponował Jack. - Przed Wielką Interwencją. Teraz sytuacja jest krańcowo różna. Twoje metazdolności nie powinny ci przeszkadzać. Nikt cię nie prześladuje. Odważę się powiedzieć, że większości klientów, przychodzących do „The Eloquent Page”, nie obchodzi, jaki masz umysł - chyba że zamierzają ukraść jedną z rzadkich książek. Próbowałem powiedzieć Dorothei, że niczego nie musi się bać. Dlaczego nie chce mi uwierzyć? Wypiłem kilka łyków kawy, zanim mu odpowiedziałem. Marcel jak zwykle nadawał na wszystkie strony, że jest głodny, ale zignorowałem go. - Ta dziewczynka może być nieśmiała. U bardzo małych dzieci uczucia górują nad rozsądkiem. Może przeraża ją myśl, że ma dziwaczne moce, które mogłyby wymknąć się jej spod kontroli. Sam się tego panicznie bałem! Nie zawracam sobie teraz tym głowy, ponieważ wiem, że jestem metapsychikiem niskiej rangi. Nie mam zdolności adepta - nie należę do klasy mistrzów - więc kogo to obchodzi? W głosie Jacka zabrzmiała dziwna nuta, gdy rzekł: - Twoje moce kreatywne są znacznie potężniejsze niż przypuszczasz. Mógłbym ci pomóc w rozwinięciu ich... - Nie, na Boga! - walnąłem pięścią w biurko. Targany mieszaniną wściekłości i panicznego strachu omal nie przewróciłem kubka z kawą i tak przeraziłem Marcela, że przeskoczył ze swego ulubionego koszyka na półkę z książkami. - Właśnie coś takiego diabelnie mnie przeraża! - krzyknąłem. - Ty chcesz mi pomóc w rozwinięciu moich mocy. Marc chce, żebym rozwinął moje moce. Nawet ten cholerny Duch Rodziny chce, żebym stał się Prawdziwym Człowiekiem i osiągnął mój pełny potencjał metafizyczny. Denis chce posłużyć się swoimi mocami redaktywnymi, żeby wybić mi z głowy upodobanie do butelki i zrobić mnie trzeźwym na resztę życia. Lucille chce z pomocą koercj i wbić mi do czaszki burżuazyjne konwenanse, żebym nie przynosił wstydu naszej sławnej rodzinie, zachowując się jak stary, rozlazły loufoąue. Ale ja tego nie zniosę - zrozumiałeś?! - Kim jest Duch Rodziny? - wypalił Jack, nic nie rozumiejąc. To nie twoja sprawa! - ryknąłem. Jack powiedział: Jest mi naprawdę przykro że ponownie otwarłem twój zastarzały uraz psychiczny Wuju Rogi proszę wybacz mi [otucha + miłość] już nigdy nie będę się wtrącał do twojego umysłu. - Bon, bon - mruknąłem, zaciskając mocno oczy, żeby się nie załamać i nie wybuchnąć płaczem. - To nie twoja wina. Jesteś taki, jaki jesteś i nie mogę oczekiwać, że zrozumiesz, co czujemy my, zwyczajni śmiertelnicy. - Próbowałem - szepnął. Silna młoda ręka ścisnęła mnie za ramię. - Naprawdę próbowałem. Uniosłem powieki i spojrzałem mu prosto w oczy. - Postaraj się lepiej. Zostaw tę biedną dziewczynkę w spokoju, Jack. Na Boga, zapomnij o podróży na szkocką planetę i o dokuczaniu Dorothee. Ona ma tylko dziesięć lat! Pozwól jej dorosnąć, zanim zmusisz ją do zadośćuczynienia jej operanckim obowiązkom. Jack zdjął z półki przestraszonego kota i usiadł. Położył go sobie na kolanach i zaczął drapać go za uszami. - Pozostawienie Dorothei samej... może być niebezpieczne. - Nie bądź śmieszny. Kto chciałby zrobić krzywdę niewinnej dziewczynce, która jest nonoperantką? - Nagle inna myśl przyszła mi do głowy. - A może Umysł Imperium Galaktycznego tak bardzo potrzebuje jej talentów, że rozpadnie się bez niej? - Imperium potrzebuje każdego lojalistycznego potężnego umysłu - odparł Jack z powagą. Marcel zamknął z rozkoszy szarozielone oczy, bo chłopiec nadal drapał go po głowie. - Kaledonia jest jednąz tych planet etnicznych, gdzie frakcja Rebeliantów cieszy się wyjątkowo dużym poparciem, a ojciec i dziadkowie Dorothei są gorącymi zwolennikami Rebelii. Dorothea bardzo ich kocha. Im dłużej pozostanie z nimi, tym większe prawdopodobieństwo, że przejmie ich uprzedzenia do Wspólnoty i Imperium Galaktycznego. - Bzdura. Jeżeli ta dziewuszka jest bystra, jak mówisz, sama podejmie decyzję, niezależnie od wpływu, jaki jej krewni będą usiłowali na nią wywrzeć. Ciebie nikt nigdy nie zdołał do niczego zmusić z pomocą koercji, kłamczuchu. - Istnieje jeszcze inne niebezpieczeństwo - dodał Jack. - Jeżeli jej umysł ma osiągnąć kiedyś klasę najwyższej mistrzyni, Fury i Hydra mogą ją uznać za groźną przeciwniczkę. Ścisnęło mnie w dołku. - Merdealors, prawie zapomniałem o tychsalopards (łajdakach). Ani Dynastia, ani Denis i Lucille nie powiadomili mnie o potwornych wydarzeniach na Islay; poznałem jednak nagie fakty o wznowionej działalności tych potworów dzięki Marcowi, który ostrzegł mnie, żebym uważał. Ponieważ nikt z Remillardów nie mógł ukryć żadnych informacji w swoim umyśle przed niezrównaną redaktywną mocą Jacka, ten od czasu do czasu sondował ich delikatnie, żeby śledzić postępy polowania na Hydrę. Zakończyło się kompletną klapą. Jeżeli Hydry zabijały i karmiły się na swój zwykły, wampiryczny sposób, robiły to tak zręcznie, że nie pozostawiały żadnych śladów. - Hydra zabiła matkę Dorothei, Viole Strachan, oraz jej wuja i ciotkę - powiedział Jack. - Ponieważ Dorothee zostawiła w spokoju, możemy wyciągnąć logiczny wniosek, że Fury i jego słudzy nie uważali jej wtedy za niebezpieczną. Może jej potencjał największej mistrzyni jeszcze się nie ujawnił. Ale Fury może uznać za stosowne przyjrzeć jej się znów teraz, gdy jest starsza - może po to, by sprawdzić, czy obciążające Hydrę wspomnienia odżyły w jej umyśle. - To mało prawdopodobne. Po co miałby sobie zawracać głowę? Wiemy, że dzieci-Hydry zmieniły swoje sygnatury mentalne, a wygląd mogą zmieniać z jeszcze większą łatwością. Dlaczego miałyby obawiać się małej dziewczynki żyjącej na zacofanym świecie etnicznym? Prawdopodobnie ukrywają się na jakiejś planecie w Ostrodze Perseusza w odległości tysięcy lat świetlnych od Ziemi. - Wątpię w to - odparł spokojnie Jack. - Jeżeli naprawdę leży ci na sercu dobro Dorothei Macdonald, zawsze możesz powiedzieć o tym Lylmikom. Będą ją chronili. - Masz rację, wuju Rogi - westchnął Jack. - We wszystkim. Obiecuję, że zostawię tę dziewczynkę w spokoju, aż będziemy mogli spotkać się w zwykły sposób. I naradzę się z Lylmikami w pozostałych sprawach; niech oni zdecydują, co trzeba zrobić. - Doskonale - powiedziałem z wyraźną aprobatą. - Chcesz pójść na kolację do tawerny Petera Christiana? Mają dzisiaj zupę serową i pieczone nóżki z indyka. Marcel zamiauczał żałośnie. - Obiecuję, że przyniosę ci większą część mojej porcji, kudłaczu - powiedział Bezcielesny Jack, a mój ogromny Maine Coon przytulił się do ciepłej, nieludzkiej piersi chłopca i zaczął mruczeć. Gdy Jack i ja wędrowaliśmy po śródmieściu Hanoweru w pogodnym nastroju mimo ulewnego deszczu, osłonięci jego kreatywnym parasolem, Fury uważnie nas obserwował. Skąd o tym wiem? Oczywiście powiedział mi o tym podczas konfrontacji, kiedy ja... Nie. Tę rewelację opiszę w odpowiednim miejscu pamiętników. Na razie, czytelniku, będziesz musiał uwierzyć mi na słowo, że wtedy Fury rozmyślał nad słowami moimi i Jacka w taki mniej więcej sposób: Drugi Wielki Wróg? Jak mogłem jej nie zauważyć podczas poszukiwań? Lylmicy już wtedy o niej wiedzieli, a ich zasłony mentalnej nie można przeniknąć tak samo jak mojej... OCZYWIŚCIE ty durniu prowodyr Lylmików wiedział o tym, na pewno powiedział swoim towarzyszom może nawet ostrzegł to dziecko przed laty. Czy teraz pilnuje jej skrycie? Nie. Myślę że nie. To przekracza nawet możliwości Lylmików chyba że chcieliby ingerować w wolną wolę tego dziecka... AHA! Domyślam się do czego zmierza Jego chytra strategia. Drugi Wielki Wróg jest otoczony ludzkimi obrońcami a sytuację komplikuje fakt że większość jej metazdolności pozostaje w ukryciu ale jest niewrażliwa na koercyjny lub metakreatywny atak Hydry a atak fizyczny może narazić na niemożliwe do zaakceptowania ryzyko moje najdroższe maleństwo... Pomyślmy... Pomyślmy... Kiedy dziewczynka podrośnie na pewno nadarzy się okazja wyeliminowania jej z gry. Jednak z drugiej strony... Czemu przedtem nie pomyślałem o tej możliwości? Wcale nie Drugi Wielki Wróg lecz potencjalny nowy sługa? Jak kiedyś miałem nadzieję że będzie nim Marc lub Jack... Tak. To dumne maleństwo pełne próżnych snów. Odpowiednia kandydatka na pokuszenie kiedy zostanie zmuszona do pełnego przebudzenia wszystkich swych metazdolności. Ale nie dokonam tego ani ja, ani Lylmicy! Wystarczy, że zaczekam na dogodną chwilę. 14 SEKTOR 12: GWIAZDA 12-337-010 [QRIAN] 4 PLANETA [KALEDONIA] 22 MIOS AN FHOGHAIR [14 KWIETNIA] 2068 Żołądź, który Dee zabrała z edynburskiego cmentarza, wykiełkował i rósł w egzotycznej ziemi Farmy Glen Tuath. Posadziła go w pobliżu rzeki, gdzie nie sięgał system irygacyjny. Na tej słonecznej łące ryły jamy dzikie, nieśmiałe coineany, a przeniesione z Ziemi motyle i pszczoły szukały nektaru w nieziemskich kwiatach. Była to część farmy, gdzie rzadko zaglądały nie urodzone dzieci i pracownicy najemni, na zachód od budynku, w którym poddawano obróbce aerorośliny, osłonięta przed innymi zabudowaniami zagajnikiem wrzecionowatych drzew feaena o liściach barwy kasztana. Skarleją przy dębie, kiedy osiągnie on pełnię wzrostu i ofiaruje ludziom tak pożądany cień. Dee podlewała młode drzewko przez całe to niezwykle suche lato, choć wychowankowie lana i Thrown Janet powiedzieli jej, że traci tylko czas, bo dąb nigdy nie przeżyje tak daleko na północy Kaledonii. Po ostatniej surowej zimie dąbek rzeczywiście omal nie zginął, ale dziewczynka potajemnie uleczyła go swoją mocą redaktywną (tak samo jak leczyła ojca, kiedy popadał w zbyt głęboką depresję) i dzięki niej przetrzymał ten trudny okres. A teraz nadszedł Miesiąc Zbiorów i wiedziała, że może spokojnie pozwolić młodemu drzewku zrzucić liście i zasnąć. Ponieważ jednak dzisiejszy dzień miał być niezwykły, wstała wcześnie, nabrała wody z rzeki Tuath i po raz ostatni podlała dąbek na szczęście. Wpięła też w bluzkę swoją, przynoszącą szczęście, szpilkę w kształcie maski wysadzanej kryształami górskimi, którą przywiozła z Ziemi. Grian, słońce Kaledonii, właśnie wstawał nad Górami Daoimean. Kilka pasm mgły wisiało nad zboczami i gromadziło się w błotnistych zagłębieniach po drugiej stronie rzeki. Zachmurzone niebo miało perłowy kolor, a ledwie widoczne zielonkaworóżowe strzępy unosiły się wysoko w powietrzu. Luibheannach an adhair kwitły w wielkich ilościach. Będzie to piękny dzień na Kallie, a Dee skończyła wreszcie jedenaście lat i będzie mogła wziąć udział w zbiorach aeroroślin. Usłyszała ryk syreny i pobiegła w stronę szatni pilotów. Jej ojciec stał już na lądowisku, ubrany w skafander lotniczy. Sprawdzał właśnie sterówce. Pomachała do niego i wpadła do szatni. Panował tam tłok, ponieważ Farma Glen Tuath prosperowała i w tym sezonie Ian Macdonald wynajął dodatkowo czterech nie związanych kontraktem zbieraczy oprócz trzech kontraktowych. Jej brat Ken, który jak zwykle miał smutną, marzycielską minę, wkładał skafander. Tak samo najstarszy nie urodzony, Gavin Boyd, który zawołał szyderczo: - Najwyższy czas, żebyś się pokazała, Dodo! Zamierzaliśmy już odlecieć bez ciebie. Ponieważ się spóźniłaś, tata mówi, że to jednak ja polecę Wielkim Serem. - Ian nic takiego nie powiedział - oświadczyła Sorcha MacAlpin, jedna ze stałych pracownic farmy. Była dobrze zbudowaną, miłą kobietą. Zielony kombinezon środowiskowy, który opinał jej krągłe ciało, dosłownie pękał w szwach. - Przestań żartować ze swojej siostrzyczki. - Ojejej! Czy tatusiowa księżniczka zacznie płakać z tego powodu? - Nie - odparła spokojnie Dee, a wtedy twarz Gavina poczerwieniała ze złości. Odkąd ukończyła lekcje pilotażu i ojciec oświadczył, że będzie pilotowała w tym roku żółty lotniak zamiast Gavina, rosły wychowanek zachowywał się niezwykle grubiańsko, dokuczając Dee zawsze, kiedy miał ku temu okazję. Teraz otworzył usta, by wypowiedzieć jeszcze jedną złośliwą uwagę, ale starszy brat Dee, Ken, lekko dotknął jego ramienia. - Zostaw ją w spokoju. Znasz powody, dla których tata dał jej Wielki Ser. Jest lepszym pilotem niż ktokolwiek z nas i przywiezie więcej niebiańskiego zielska. Na twarzy Gavina odmalowało się zaskoczenie, jakby klepnięcie Kena sprawiło mu ból. Ale w jednej chwili odzyskał panowanie nad sobą i zasalutował Dee ironicznie. - Postaraj się tylko za dużo nie nabroić w twoim pierwszym dniu w powietrzu, mała Dodo. - Wyszedł wielkimi krokami, niosąc hełm pod pachą. - Twój brat nie chciał ci dokuczyć - powiedziała uspokajającym tonem Sorcha. - Po prostu jest trochę zazdrosny i to wszystko. Dee starała się nie okazać gniewu. Pomimo kaledońskiego zwyczaju przyjmowania dzieci na wychowanie, nigdy nie mogła myśleć o ponuraku Gavinie Boydzie jako o swoim prawdziwym bracie. Miał piętnaście lat, był starszy od Kena o dwa lata i od samego początku odnosił się do niej wrogo. Dwoje młodszych nie urodzonych, Hugh Murdoch i Ellen Gunn, traktowało ją bardziej przyjaźnie, byli jednak ulubieńcami Thrown Janet i nie rywalizowali o uczucia lana jak Gavin i Dee. Wszystkie dzieci ciężko pracowały w domu i w polu, kiedy nie przebywały w maleńkiej szkółce na farmie, gdzie odbierały za pośrednictwem satelity lekcje z Centrum Edukacyjnego w New Glasgow. Dee i Ken mieli niewiele czasu na zabawę, a wychowankowie lana zazwyczaj dawali im do zrozumienia, że wolą własne towarzystwo. Dee próbowała być wyrozumiała. Życie nie urodzonych było trudne - powstali w laboratorium z jaj i spermy anonimowych dawców, wiedzieli, że dano im życie tylko po to, by szybko powiększyć populację planety. Ken wyjaśnił to wszystko Dee, kiedy miała osiem lat. Uznał, że jest dostatecznie duża, żeby wszystko zrozumieć: oni sami zostali spłodzeni podczas aktu miłosnego między tatą i mamą, ale biedni nie urodzeni zostali „przyrządzeni”. Dorośli próbowali udawać, że to nie ma znaczenia, ale dzieci wiedziały lepiej. - Pomogę ci włożyć ten śliczny nowy skafander - zaproponowała Sorcha MacAlpin. - Trudniej będzie to zrobić niż ze starym rozciągniętym, który nosiłaś podczas praktyk. Wiesz, jak działa system odprowadzający, prawda? Będziesz teraz przez cały dzień w górze, a nie tylko godzinę lub coś koło tego. Dee zarumieniła się. - Rozumiem. - Zrzuciła kurtkę i trampki i siedziała na ławce w długich majtkach, tak jak inni piloci, wkładając dodatkowe skarpetki, żeby buty skafandra lepiej się trzymały (nie były bowiem takie rozciągliwe, jak reszta). Na szczęście Ken i pozostali mężczyźni już skończyli się ubierać i wyszli z szatni, więc Dee spokojnie wkładała nowy, obcisły strój, a Sorcha pomogła jej go obciągnąć, Ian Macdonald kupił swojej córce skafander najwyższej jakości, tego samego gatunku, co jego własny. Gavin i Ken, znacznie od niej wyżsi, otrzymali stare kombinezony dorosłych. Nie urodzony chłopiec nie krył zazdrości. Dee przyjrzała się sobie w popękanym, zakurzonym starym lustrze nad zlewem i poczuła dreszczyk zadowolenia. Pomijając wzrost, wyglądała jak dorosła, gotowa do wykonywania pracy dorosłej osoby. Dzieci na ogół zwalniano ze szkoły tylko na trzy godziny dziennie, ale podczas zbiorów robiono wyjątek dla tych, które mieszkały na farmach i cieszyły się dobrym zdrowiem. Ken, który nadal nie był całkowicie zdrowy i padał ofiarą każdego zmutowanego wirusa kataru i grypy, będzie musiał wrócić do bazy około południa, kiedy ładownie jego sterowca będą pełne. Lecz Dee, która była zdrowa jak rybka, będzie pracowała całe dziewięć godzin, podobnie jak Gavin i dorośli. - No, już nic-cridhe! Wyglądasz wspaniale. Bardzo profesjonalnie. Sorcha przypięła rękawice Dee do jej pasa i podała srebrzysty twardy hełm oraz maskę tlenową. Kiedy dziewczynka szła za pilotką na dwór, na moment ogarnął ją lęk. Zwróciła się do swojego mentalnego strażnika. Proszę Aniele! - szepnęła w myśli. - Niech dzisiaj wszystko zrobię jak należy. Nie pozwól, żebym się denerwowała lub zrobiła coś niemądrego czy głupiego. Chcę, żeby tata był ze mnie dumny. Anioł jak zwykle nie odpowiedział. Milczał teraz od ponad roku i prawdopodobnie miało to coś wspólnego z tym okropnym Jackiem. Jack był jakimś rodzajem straszliwie potężnego operanta, który wielokrotnie próbował porozmawiać telepatycznie z Dee aż z Ziemi. Twierdził, że jest tylko chłopcem, ale ona wątpiła w to. Żadne dziecko nie mogło nadawać z tak wielkiej odległości. Dee uznała, że Jack musi być osobą sprzymierzoną z babcią Mashą i z metaterapeutami, którzy podstępnie usiłują zmusić ją do ujawnienia swoich zdolności metapsychicznych. Kiedy to zrobi, będzie musiała wrócić na Ziemię. Jednakże Dee okazała się za sprytna dla Jacka. Nigdy mu nie odpowiedziała, nigdy nie dała poznać, że w ogóle go usłyszała, nawet kiedy anioł pojawił się w jej umyśle i oświadczył, iż powinna tak postąpić. Jack w końcu przestał ją wołać, a anioł się obraził i też nie chciał z nią rozmawiać. Dee nie mogła uwierzyć, iż jej anioł należał do spisku; ale przecież kiedyś, na samym początku, powiedział jej, że któregoś dnia będzie musiała zostać operantką... Nie zostanie! Będzie tak normalna, jak to tylko możliwe, i nadal będzie ukrywała czynne już moce, które uciekły ze swoich skrzynek. Używała swoich uzdrawiających zdolności tylko wtedy, kiedy było to absolutnie konieczne (żeby pomóc tacie i Kenowi i kiedy miły stary Domhnall Menzies poparzył się tak bardzo w fabryce podczas ostatniego trzęsienia ziemi). Rozmawiała telepatycznie ze swoim bratem jedynie wówczas, gdy miała mu powierzyć jakąś naprawdę ważną tajemnicę. Kiedyś Dee wierzyła, że myśli telepatów są całkiem prywatne i nikt nie może ich odczytać. Teraz jednak, kiedy lepiej poznała telepatię po kłopotach z Jackiem, zdawała sobie sprawę, że potrzeba szczególnych umiejętności, by ukryć swoje posłania telepatyczne przed przebiegłymi, podsłuchującymi operantami. Nie wiedziała, czy ma takie umiejętności, dlatego wolała nie ryzykować. Nikt podstępem nie zmusi jej, żeby się zdradziła, jak niegdyś zrobił to mężczyzna, który nazwał się Ewenem Cameronem. Nigdy więcej. Pozostali już wspinali się do lotniaków i Dee pośpieszyła przez lądowisko do swojego statku, który stał ostatni w szeregu. W sumie było tam jedenaście jaskrawo ubarwionych aerostatów: osiem zbieraczy pilotowanych przez dorosłych, dwa duże lotniaki-pojemniki kierowane przez Kena i Gavina i sfatygowana żółta maszyna łącząca obie te funkcje, którą miała obsługiwać Dee. Był to najstarszy sterowiec na farmie, pierwszy, jaki kupił Ian Macdonald, i którego zawsze używał do lotów treningowych. Z powodu koloru i półsztywnego szkieletu zewnętrznego w kształcie klina nazywano go Wielkim Serem. Całe lato Ian Macdonald i Sorcha MacAlpin cierpliwie uczyli Dee pilotować ten czcigodny wehikuł. Przeważnie brała lekcje nisko nad ziemią i ćwiczyła się w chwytaniu unoszących się w powietrzu roślinnych szczątków, a nie prawdziwych aeroroślin, które były chronione prawem poza porą zbiorów. Znacznie trudniej będzie ścigać niebiańskie zielsko, kiedy rzeczywiście spróbuje uciekać! Będzie też musiała nauczyć się radzić sobie ze wstrętnymi „wróżkami” i wypatrywać niebiańskich wilków oraz niebezpiecznych torachanów. Ojciec obiecał jej, że będzie trzymał się blisko, aż nabierze pewności siebie podczas pracy i że on jeden będzie wrzucał swoje zbiory do jej ładowni. Sorcha pomachała na pożegnanie, kiedy Dee wchodziła po drabince do kabiny Wielkiego Sera. Kompresory uruchamiające silnik i pompy ssące już mruczały, gdyż personel naziemny włączył je wcześniej, podczas przeglądu technicznego. Dee usiadła w fotelu pilota, zamknęła kopułę i podniosła oczy na ogromną, połataną żółtą powłokę podtrzymywaną sztywnym szkieletem zewnętrznym przymocowanym do kadłuba mocnym wspornikiem. Zapięła pasy bezpieczeństwa. Dodatkowa poduszka na fotelu pozwalała jej widzieć otoczenie, a nakładki na pedały - obsługiwać nożne dźwignie sterowania. Włożyła herm z wizjerem, który zawierał automatyczny koncentrator tlenu, i zapięła maskę. Ekwipunek wspomagający oddychanie był potrzebny, ponieważ luibheannach an adhair - ”niebiańskie zielsko” - żyło bardzo wysoko, w rozrzedzonej atmosferze między szóstym a dziewiątym kilometrem nad powierzchnią planety. Same aerorośliny były też trujące; przekonywali się o tym nieostrożni piloci, kiedy niechcący wciągali do płuc ich ekstrakt. Ale poddane obróbce i bardzo rozwodnione, stanowiły najbezpieczniejszy i najbardziej skuteczny afrodyzjak znany ludziom. Dee dowiedziała się wszystkiego o sprawach płci w szkole satelitarnej - ale nadal zdumiewało ją, że dorośli - najwidoczniej nawet operanci - gotowi byli zapłacić niezwykle wysoką cenę za taki dziwaczny związek chemiczny. - Dowódca Glen Tuath prosi o sprawdzenie urządzeń do zbiorów aeroroślin i o werbalne potwierdzenie - powiedział Ian Macdonald przez radio. Dee szybko sprawdziła wszystkie systemy swojego lotniaka zgodnie z procedurą, a później dokonała przeglądu aparatury podtrzymującej życie. Piloci jeden po drugim potwierdzali gotowość do startu i podawali swój numer. Dee jako ostatnia powiedziała głośno: - GT-11 sprawdzony i gotowy. - Dowódca GT rozkazuje startować kolejno zgodnie z poleceniami NAVKON-u. Dzisiaj wszystkie obszary zbiorów zostały wcześniej wyznaczone i każda zmiana lub pościg za niebiańskim zielskiem muszą, powtarzam, muszą zostać uzgodnione z dowódcą. Meldowano o obecności torachanów w sąsiedztwie wulkanu Ben Fizgig, więc zachowajcie ostrożność. - Kiedy wszyscy potwierdzili, że zrozumieli polecenia, Ian dodał: - Zespół wchodzi do NAVKON-u. Dee włożyła rękawice i uderzyła w guzik na konsoli, który przekaże sterowanie jej maszyną systemowi nawigacyjnemu farmy. Teraz mogła usiąść i odprężyć się, podczas gdy Wielki Ser będzie szybował do góry, a potem leciał, sterowany automatycznie, do wyznaczonej przestrzeni powietrznej, gdzie miała zbierać aerorośliny. Naziemne blokady zostały wyłączone jedna po drugiej i lotniaki uniosły się szybko w powietrze dzięki wodorowi w ich powłokach. Serie komór powietrznych z wewnętrznymi sterami umieszczonymi zarówno na szkielecie zewnętrznym, jak i na kadłubie każdego aerostatu kontrolowały wzlot, lądowanie i manewry pojazdu. Wszystkie części wentylatorów elektrycznych i kompresorów oraz pompy, które wsysały rośliny do nadmuchiwanych ładowni, były szczelnie osłonięte, żeby łatwo palne gazy, wydzielane przez te delikatne, dryfujące organizmy, nie zapaliły się przez przypadek - co mogło doprowadzić do wybuchu wodoru w lotniaku. Na szczęście wypadki tego rodzaju zdarzały się bardzo rzadko. Powłoki sterowców były ognioodporne i miały wewnętrzny system przeciwpożarowy. Jeżeli powłoka pękła przez przypadek lub w rezultacie ataku torachanów, pilot mógł wysadzić sworznie we wsporniku, oddzielając kadłub od pojemnika z gazem. Wtedy wyskakiwał olbrzymi spadochron i opuszczał kadłub bezpiecznie na ziemię. Dee ćwiczyła ten manewr na wirtualnym wideo, pocieszając się wiedzą, że Farma Glen Tuath ma dobre wskaźniki pod względem bezpieczeństwa pracy w powietrzu. Jej lotniaki były starannie konserwowane i remontowane, nawet te stare, a Ian Macdonald najmował tylko najlepszych nie kontraktowych pilotów. Wkrótce po przybyciu na farmę Dee zapytała ojca, dlaczego nie można zbierać aeroroślin zwyczajnymi latającymi jajkami. W owym czasie Ian nie lubił, gdy mu przeszkadzano, dlatego zamiast wyjaśnić, polecił dziewczynce samej znaleźć odpowiedź. Ku zaskoczeniu ojca Dee znalazła ją jeszcze tego samego wieczoru. - Jajka mająrhopola na całej swojej powierzchni - powiedziała Ianowi przy kolacji. - To dlatego neutralizują grawitację. Rhopole wygląda jak ledwie widoczna siatka z purpurowego ognia. Może spalić materię organiczną na popiół, jeśli z nią się zetknie. - I ciebie też, Dodo - powiedział Gavin Boyd ze złośliwym uśmieszkiem. Lecz Ian Macdonald uciszył nie urodzonego chłopca surowym spojrzeniem i machnięciem ręki. Później zapytał Dee, czy wie, dlaczego nie można użyć do zbiorów chronionego polem sigma rhostatku. - Ponieważ rhopole musi osłaniać całe jajko, bo inaczej nie poleci - odparła triumfalnie - a pole sigma musi z kolei osłaniać rhopole, żeby można było bezpiecznie dotknąć jajka. Wtedy jednak osoba siedząca w jajku nie może zbierać aeroroślin, gdyż zazwyczaj nie robi się dziur w polu sigma. - Bardzo dobrze, Dome - odparł Ian bez uśmiechu, choć wyraźnie był z niej zadowolony. - Wszyscy o tym wiedzą - mruknął Gavin. Ken, siedzący obok niego, szturchnął go mocno w bok. - Nie każde pięcioletnie dziecko - powiedział Ian, a potem zwrócił się do córki: - Czy zapytałaś nauczyciela za pośrednictwem satelity? Dee pokręciła głową. - Przeczytałam, jak działa grawitacyjny statek powietrzny w bazie danych szkoły satelitarnej. A reszty sama się domyśliłam. - A niech to licho! - rzuciła lekko Thrown Janet. - Wygląda na to, że nasza mała Doro to prawdziwa mądrala. Na pewno wiesz także, jak funkcjonują nasze lotniaki. Dee wzdrygnęła się, czując wrogość emanującą z umysłu Janet i najstarszego nie urodzonego. Zamiast jednak trzymać język za zębami, wzięła głęboki oddech i powiedziała do ojca: - Zamierzam dowiedzieć się wszystkiego o lotniakach. Chciałabym nauczyć sieje pilotować bardziej niż czegokolwiek na świecie. Nauczysz mnie, tato? - Tak - odpowiedział lakonicznie Ian Macdonald. - I pozostałe dzieci również. Jak tylko będziecie dostatecznie duże. - Ale to ja będę twoim brygadzistą, kiedy dorosnę! - wyrwał się Gavin. - Obiecałeś mi to, tato! Ian omiótł stół chmurnym spojrzeniem. - To było przed przybyciem Dorrie i Kena. To z was, które będzie najlepszym pilotem, zostanie brygadzistą - z czasem. Ale do tej chwili upłynie wiele lat. A teraz zjedzcie kolację. Nie chcę słyszeć ani słowa więcej! Ian Macdonald dotrzymał obietnicy. Najpierw Gavin nauczył się pilotować, a potem Ken - choć nie sprawiało mu to radości. Pozostała dwójka, Hugh i Ellen, nie znosili latania jeszcze bardziej niż Ken i szybko się wymigali. Natomiast Dee była urodzonym pilotem i okazała się zdolniejsza niż wszyscy starsi chłopcy. To dlatego pilotowała Wielki Ser, a Gavin, mimo gorących protestów, został zdegradowany i kierował tylko aerostatem-pojemnikiem. Dee delikatnie dotknęła sterów, choć w rzeczywistości to autopilot prowadził aerostat do obszaru zbiorów. Jej statek, ostatni w szeregu, unosił się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu osiągnął wysokość pięciuset metrów poniżej dolnej granicy obszaru, na którym dryfowały aerorośliny. Oczom Dee ukazał się wspaniały widok. Z lewej widziała polanę w „kraciastych” górach, gdzie znajdowała się kopalnia diamentów. Odwiedziła ją tylko raz i była bardzo zawiedziona, gdy się dowiedziała, że świeżo wydobyte diamenty są matowe i szkliste, nawet nie tak przejrzyste jak górskie kryształy na jej szpilce. Lecąc tak wysoko, jak mogły się wznieść ciężkie sterówce, zbieracze pozostawili w tyle fiord, przelecieli nad ostro zakończonym przylądkiem Rudha Glas i znaleźli się nad smaganymi falami wysepkami i rafami Archipelagu Goblinów. (Ich oficjalna nazwa, której nikt nie chciał używać, brzmiała Eileaan Bocan. Dee szybko przekonała się, że chociaż gaelicki był obowiązkowym przedmiotem w szkole, Kaledończycy przez większość czasu mówili standardowym angielskim, a gdy używali języka przodków, mieli wadliwą wymowę i popełniali liczne błędy gramatyczne. Nikomu to nie przeszkadzało z wyjątkiem kilku etnicznych gorliwców). Komputerowy system poszukiwawczy Farmy Glen Tuath obliczył, że dzisiaj najwięcej aeroroślin będzie na północ od Archipelagu Goblinów, gdzie rozprzestrzeniła się cienka warstwa popiołu wulkanicznego z Ben Fizgig, tworząc doskonałą koncentrację substancji odżywczych, których szukało niebiańskie zielsko. NAVKON kolejno zaprowadził poszczególne lotniaki na ich tereny łowieckie. Kiedy rozproszyły się na obszarze ośmiuset kilometrów kwadratowych, Dee widziała je na monitorze konsoli. W końcu jej własna maszyna dotarła do wyznaczonej dla niej przestrzeni powietrznej i mechaniczny głos powiedział: - Glen Tuath NAVCON do GT-11. Znalazłeś się w Bloku 4 wyznaczonego rejonu zbiorów. Za dwie minuty musisz przejąć ręczne sterowanie lub twój statek powietrzny znajdzie się pod zdalną kontrolą. - GT-11 na ręcznej - powiedziała i zadrżała lekko z radości czując, że drążek kontrolny ożył. Blok 4, który będzie dzielić z ojcem, znajdował się na najdalej wysuniętym na pomocny wschód krańcu prostokątnego obszaru poszukiwań. - Trzymaj się w dole bloku, Dorrie - powiedział Ian - i z początku się nie śpiesz. Na wysokości siedmiu i dziewięciu dziesiątych kloma jest obłok, który powinien być dobrze widoczny na twoim celowniku. Widzisz go? - Potwierdzam, dowódco. - No to bierz się za niego, dziewczyno. Sonas is adh ortl - Ja też ci życzę powodzenia, tato - odpowiedziała i poszybowała do góry w poszukiwaniu cennych roślin. W porze obiadowej Ian Macdonald obwieścił, że jego córka jest „mniej więcej kompetentna”; Dee wiedziała jednak, że w istocie bardzo dobrze się spisała. - Udam się teraz do Bloku 3, by pomóc Aonghasowi - powiedział. - Zjedz obiad, a potem kontynuuj zbiory na swoim terenie. Pamiętaj, żebyś wzleciała na bezpieczną wysokość ponad zielskiem, zanim zawiśniesz w powietrzu, i uważaj na wędrujące torachany. Nie zapomnij też po jedzeniu włożyć maskę tlenową. Nie chcemy, żebyś straciła przytomność. - Potwierdzam, dowódco. Nowy czarny aerostat jej ojca poleciał na zachód i niebawem zniknął wśród małych cumulusów, które zaczęły się tam kształtować. Dee wyłączyła silniki lotniaka i pozwoliła mu wyszukać wysokość równowagi. Żółty balon unosił się się wśród wirujących i płynących w powietrzu aeroroślin i delikatnieje wsysał. Poszczególne gatunki kaledońskiej flory powietrznej różniły się wielkością - od miniaturowych, które można było porównać do ziarnek czerwonego pieprzu, do znacznie rzadszych, wielkich jak jabłka organizmów podobnych do skupisk zielonkawych baniek mydlanych. Najpospolitsze gatunki aeroroślin miały balony wielkości wiśni lub dużego grochu, pokryte różowymi jak guma do żucia lub jaskrawozielonymi plamami. Fotosyntetyczne organy dostarczały im większość energii niezbędnej do podtrzymania procesów życiowych; pochłaniały też parę wodną i podstawowe mikroelementy z pyłu wulkanicznego i szczątków organicznych. Wszystkie aerorośliny utrzymywały się w powietrzu za pomocą pneumatoforów, komór o cienkich ścianach wypełnionych gazami lżejszymi od powietrza. „Ciało” rośliny mogło zwisać z balonu, być w niego wciśnięte lub rozpostarte na jego powierzchni jak narośl o dziwnym kształcie. Luibheannach były wyjątkowo wrażliwe na nagłe zmiany ciśnienia atmosferycznego wokół nich, gdyż mogło to sygnalizować obecność drapieżników. Kiedy aerorośliny dostrzegały niebezpieczeństwo, ich specjalne organy wydzielały dodatkowe ilości gazu, co pozwalało im szybko oddalić się z tego miejsca, jakby miały silniki odrzutowe. Największe, a tym samym najbardziej wartościowe rośliny, były również najszybsze i najczęściej dryfowały samotnie na niższej wysokości. Tego ranka Dee zdołała pojmać sporo tych niezwykłych organizmów, mimo że jej aerostat był nieporęczny i ociężały. Teraz, kiedy lotniak dziewczynki dotarł do górnego poziomu obszaru zbiorów, w jej polu widzenia zaczęły się pojawiać niebieskie i czerwone jak cegła wróżki, karmiąc się licznymi tutaj mniejszymi roślinami. Pasące się w powietrzu zwierzęta wyglądały jak wydłużone meduzy o zwartych ciałach i wiszących rozgałęzionych mackach, którymi zbierały pokarm. Dee wiedziała, że powinna zabić laserem każde napotkane stworzenie. Po pierwsze dlatego, że żywiły się cennymi aeroroślinami. Po drugie, ponieważ ich mocne ramiona zatykały pompę zbieracza i pilot w pewnych wypadkach musiał oczyszczać ją ręcznie. Oznaczało to konieczność opuszczenia kabiny i wdrapania się po wsporniku na zewnętrzny szkielet sterowca, mając linę jako jedyne zabezpieczenie. Dee często ćwiczyła ten manewr. Nie był specjalnie niebezpieczny, ale w ten sposób traciło się cenny czas. Podczas pierwszych godzin pracy nie natrafiła na żadną wróżkę. Cieszyła się, ponieważ stworzenia te były dziwnie piękne i nie chciała ich zabijać. Teraz też, zamiast wystrzelić z lasera, ponagliła wróżki, by uciekły jej z drogi. - Sio! TruistMach as m ‘fliianuis! Spadajcie! LEĆCIE GDZIEŚ INDZIEJ! Kiedy sformułowała ostatnią koercyjną myśl, wszystkie delikatne stworzenia uciekły, pozostawiając maleńkie obłoczki „gazów spalinowych”. Dobrze się sprawiłaś! - powiedział jej anioł. Dee krzyknęła z zaskoczenia. Co ja narobiłam! - Nie - szepnęła do siebie. - Ja nic nie zrobiłam! - Nie ośmieliła się jednak zajrzeć do swojej głowy, by sprawdzić, czy otworzyła jeszcze jedną ze straszliwych skrzynek. Otworzyłaś! - zaśpiewał triumfalnie niewidzialny anioł. - I już był na to najwyższy czas! Twoja koercyjną metakreatywność gotowa była ujawnić się spontanicznie, a to mogłoby być dla ciebie kłopotliwe lub nawet niebezpieczne. Nie użyję więcej tej mocy! - oświadczyła uparcie. - Nie zmusisz mnie do tego. Ukryję jątak, jak pozostałe i na zawsze pozostanę normalna! Nie zachowuj się jak głupiutkie dziecko. Lepiej powiedz o tym swojemu bratu. Jego własna koercja ujawniła się ponad cztery lata temu. Nie jest tak silna jak twoja - ale używał jej bardzo skutecznie do obrony przed napaściami Gavina Boyda. Och! - Dee poczuła się zdradzona. Dlaczego Kenny nie powstrzymał nie urodzonego chłopca od atakowania jej? Zrobił to dziś rano, żeby Gavin nie zepsuł ci twojego pierwszego dnia zbiorów - wyjaśnił anioł. - Nie pamiętasz? Przedtem się bał. Nie bądź dla niego zbyt surowa. Nie wszyscy mogą być odważni... Porozmawiaj z nim telepatycznie. Za kilka minut będzie potrzebował twojej pomocy. No dobrze, dobrze! A teraz odejdź i zostaw mnie samą. Nie oszukasz mnie. Wiem, co naprawdę zamierzasz. Ty i tamten Jack. Anioł nic nie odpowiedział. Wznoszący siew górę Wielki Ser wreszcie wynurzył się z ostatniego kłębowiska aeroroślin do czystego obszaru na wysokości prawie dziesięciu kilometrów nad powierzchnią Kaledonii. Warstwa cirrusów była bardzo cienka, a niebo w górze niemal błękitne. W dole maleńkie cumulusy zdawały się pływać jak miniaturowe prawoślazy lekarskie w dziwacznej mieszance pary wodnej, która przypominała z wyglądu stopione lody pistacjowo-truskawkowe. Dee nie widziała żadnego innego aerostatu. W ponurym nastroju rozwinęła kanapkę z masłem orzechowym, odpięła maskę i ugryzła kęs. O rany! Janet znowu włożyła tam boczek, chociaż tata powiedział, że to nic złego, jeśli Dee nie chce jeść mięsa. No cóż, może Janet zapomniała... Dee obgryzła krańce sandwicza, a potem wrzuciła resztę do piecyka spopielającego wróżki. Później na monitorze konsoli wywołała pozycję sterowca Kena. Obok sylwetki lotniaka rozjarzył się napis informujący, że GT-10 już opuścił obszar zbiorów i kieruje się z powrotem na południowy wschód ponad Archipelagiem Goblinów na wysokości pięciu i pół kloma. Kenny? Hm? A to ty. Tak. Masz duży ładunek? Ładownie omal nie pękną... Nie uważasz, że powinniśmy przejść na komunikację radiową? Nie. Posłuchaj Kenny... moje zdolności kreatywne właśnie się ujawniły. Troch ort! Wiem że ty też je masz. [Pośpiesznie zduszone przekleństwo] Na Boga pilnuj się głuptasie bo inaczej wyślą nas oboje nacholernaZiemię... Co nie znaczy że na tę myśl bebechy mi się wywracają jak kiedyś. Kaledonia to prawdziwe piekło. Więcej niesamowitych wirusów niż jestem w stanie usuwać mocą redaktywną. Gdybym mieszkał w jakimś miejscu gdzie są porządni lekarze może nie byłbym takim kiepskim sickie breochaid. A w zimie nudzę się jak mops. Brak mi starego Reekiego a w Edynburgu nigdy nie było nudno. Czy kiedyś pomyślałaś jakie to byłoby fajne gdybyśmy mogli otwarcie posługiwać się naszymi mocami i przyjaźnić się z innymi dziećmi-operantami? Nie! Nawet o rym nie myśl! [Zazdrość]. Dlaczego nie? Janie jestem *** {Tatusiową Księżniczką}*** tak jak ty. Kenny proszę nie bądź okropny. Nic nie mogę na to poradzić że... AAACH! O choleraOJezuOmójBoże... Dee! [Strach]. Cococoto? Kennyodpowiedzmi! Odpowiedz mi! Stworytutajsą stwory wybijającedziuryDUŻEDZIURY Boże STWORY w moich ładowniach wewnątrzWSZYSTKICH ładowni rozdzierająściany wypuszczają rośliny... Dee użyła całej swojej koercji: Kenny wezwij teraz tatę. TAktakwporządku. - SOS SOS dowódco GT, GT-10 zaatakowany przez torachany! - Torachany! - krzyknęła Sorcha MacAlpinn. - Matko Boska! Jakiś anonimowy głos zaklął i nagle się wyłączył. - Kenny, zachowaj spokój - powiedział Ian Macdonald. - Ile ładowni zostało rozerwanych? - Od... odczyt informacji mówi że dwadzieścia siedem. Tylko trzy są całe! - Lecę do ciebie, chłopcze. Zatrzymaj statek. Słyszysz mnie? Zawiśnij nieruchomo! - Tato, coś jest naprawdę nie w porządku. Lotniak obraca się jak oszalały - a w dodatku, oprócz straty ładunku, maleje ciśnienie wodoru! - Rozumiem, lecę! - odparł Ian. - Trzymaj się. Dee siedziała jak sparaliżowana. Torachany były rzadko spotykanymi, zdradzieckimi, pływającymi w powietrzu organizmami, przypominającymi aerorośliny średniej wielkości. Różniły się od nich tylko jasnoszarą barwą. Rozwinęły niezwykły sposób obrony przed drapieżnymi wróżkami. Jeżeli zostały pojmane, wysuwały długie, podobne do świdra kolce, które wbijały w napastników. Torachany, które przypadkiem zostały wessane do zbieracza, mogły pozostać uśpione. Jeśli jednak ładownia pełna była niebiańskiego zielska, wcześniej czy później rozdrażniało je i zaczynały gorączkowo przebijać i rozrywać mocny plastik z taką łatwością, z jaką elektryczny świderek przechodzi przez gazę. Wessanie choćby jednego torachana do pełnej ładowni oznaczało utratę całego ładunku. A w większej liczbie potrafiły czasami przebić wzmocnioną wewnętrzną po włókę sterowca, wypuszczając wodór, który utrzymywał go w powietrzu. Lotniak-pojemnik Kena najwidoczniej wziął ładunek roślin zatrutych setkami torachanów. Któryś pilot okazał się zbrodniczo beztroski. Dee powiedziała telepatycznie: Kenny lecę na pomoc statek taty jest szybszy ale jestem bliżej od niego! Zaprogramowała Wielki Ser na obniżenie wysokości przy włączonych silnikach. Kiedy znalazła się poniżej warstwy aeroroślin, ruszy łaź maksymalną szybkością w stronę opadającego lotniaka brata, i cały czas telepatycznie go pocieszała. Ken żałośnie składał meldunki przez komunikator. Torachany rozcinały wszystkie jego ładownie na strzępy. Otoczony chmurą uciekających aeroroślin, nic nie widział. Strugi wodoru tryskające z dziur w boku powłoki sprawiły, że jego lotniak spadając wirował i kołysał się na wszystkie strony. - Na jakiej jesteś wysokości i jak szybko spadasz, Ken? - zapytał ponuro Ian. - Cztery kilometry wysokości - jęknął chłopiec. - Szybkość spadania prawie dwieście metrów na minutę. Tato, ja spadnę do morza! - Wysadź sworznie wspornika. Rozumiesz? Odetnij kadłub. - Tak, w porządku... tato! To nie działa. Ściągnąłem kapturek i wbiłem guzik, ale nic się nie stało. I spadam jeszcze szybciej! Trzy kilometry... - Słodki Jezu! - jęknął Ian. - Użyj wyjścia awaryjnego. Na najdalszym krańcu z prawa, pod konsolą. Będziesz musiał wyważyć dwa zawory bezpieczeństwa, żeby uruchomić przełącznik. Dee oczami wyobraźni widziała spadający lotniak-pojemnik, którego powłoka już prawie oklapła. Nagle zauważyła jaskrawy błysk, a po chwili usłyszała serię wybuchów. Zrobił to! Kadłub oddzielił się i wirując spadał w dół, oddalając się od chmury niebiańskiego zielska, a to, co pozostało z powłoki, nadal dryfowało w powietrzu. Ken wrzasnął coś przez komunikator. Znajdował się niecałe pięćset metrów nad powierzchnią morza. W polu widzenia Dee pojawił się czarny aerostat ojca; nadlatywał z zachodu. Ona sama znajdowała się w odległości mniej niż pół kilometra od Kena. Słyszała, jak ojciec stara się dodać otuchy synowi. Spadochron rozwinie się i kadłub bezpiecznie wyląduje... Coś czerwono-białego wystrzeliło spoza kadłuba statku Kena. Zamiast jednak rozwinąć się na kształt materaca, spadochron unosił się płasko, zwinięty, z beznadziejnie splątanymi linami. Kadłub nadal spadał. Pomóż mu - powiedział anioł do Dee. - Możesz to zrobić. Sięgnij swoją psychokinezą i chwyć kadłub. Podtrzymaj go i zwolnij jego spadek. Użyj swojej olbrzymiej kreatywności do zagęszczenia powietrza. Czas się zatrzymał. Dee zobaczyła osłoniętą skrzydłami postać i dwie wielkie, świecące skrzynki. Jedna miała złotą barwę lampy halogenowej, a druga lśniła jak skrzący się szmaragd. Wydawało się jej, że stoi w ciemnym pokoju z opuszczonymi rękami, ma na sobie srebrzysty skafander i wdycha zimny tlen. Panowała tu głęboka cisza. Nic się nie poruszało. W tym świecie nic nawet nie drgnie, póki Dee dokona wyboru: jej brat albo ona. To nie był prawdziwy wybór. Kenny. Dwie masy kolorowego światła rozjarzyły się w oślepiającym wybuchu i zgasły, ustępując miejsca dziwnemu morskiemu pejzażowi. Kadłub sterowca z Kenem w środku znajdował się blisko lotniaka Dee, całkowicie nieruchomy. Rozproszone pasma aeroroślin zatrzymały się w zgęstniałym nagle powietrzu, a morskie fale w odległości mniejszej niż sto metrów jakby zamarzły. Tylko umysł Dee mógł się poruszać. Posługując się swoją PK, rozplatała liny spadochronu, a potem rozwinęła go tak, żeby napełnił się jak należy. Czas ruszył z miejsca i mknące molekuły powietrza wypełniły olbrzymi pasiasty spadochron. Dee przytrzymywała go wraz z kadłubem do chwili, aż nabrała pewności, że odrzucony zewnętrzny szkielet sterowca wraz z resztkami powłoki spadł do morza. Później sprawiła, że powiał wiatr. Spadochron poniósł Kena w stronę płaskiej, trawiastej wysepki. Kadłub wylądował miękko, przechylił się pod niewłaściwym kątem, ponieważ nogi podwozia nadal tkwiły w komorach. Dee sięgnęła swoim umysłem, wypuściła powietrze ze spadochronu i otworzyła kabinę. Przywiązana pasami bezpieczeństwa postać w środku podniosła osłoniętą wizjerem głowę i spojrzała na Wielki Ser, który zniżał się powoli. Aerostat lana Macdonalda znajdował się o kilkaset metrów od brzegu, wisząc tuż nad falami. Ojciec wszystko widział. Drżący głos Kena powiedział w jej hełmie: - Siostrzyczko? Z tobą wszystko w porządku. Odpręż się. Jesteś bezpieczny. - To ty zrobiłaś, to ty! Użyłaś swoich mocy... Dee nie odpowiedziała. Chwilę później jej własny statek powietrzny też wylądował. Wysunęła drabinkę. Dwie białe mewy, które odleciały przerażone, kwiląc krążyły w górze. Fale uderzały w skały otaczające wysepkę. W trawie kwitły jakieś żółte kwiaty. Dee ściągnęła rękawice i odpięła maskę. Wydostała się z kabiny i powoli zeszła po drabince. Od napięcia bolały ją wszystkie mięśnie. Ken gramolił się z resztek swojego lotniaka, a czarny sterowiec zbliżył się do wyspy i wylądował na trawie. Inne aerostaty nadlatywały z północy. W żaden sposób nie zdoła ukryć tego, co się wydarzyło. Dziennik lotu w kabinie Kena zarejestrował każde słowo, każdy manewr, który wykonał uszkodzony lotniak. Nawet niezwykły fakt, że zatrzymał się w powietrzu. Dee po raz pierwszy zastanowiła się, w jaki sposób dokonała tego cudu. Jak, do licha, ona to zrobiła? Jej mentalne wyczyny były czysto instynktowne, próbując ratować brata, skrajnie zrozpaczona kierowała się instynktem. Czy, jeśli tego po prostu zapragnie, zdoła powtórzyć taki wyczyn? Odwróciła się twarzą do Wielkiego Sera, wpatrzyła się w niego uważnie i rozkazała mu wznieść się na niewielką wysokość. Wzięć! - rozkazała. - WZLEĆ! Pozostał tam, gdzie wylądował, nie ruszył się nawet o milimetr. Spróbowała ponownie, tym razem skupiając wolę na kamieniu leżącym w pobliżu. Był niewiele większy od ziemniaka. Kiedy utkwiła w nim wzrok i wytężyła wolę, poruszył się lekko, po czym znieruchomiał. Dee westchnęła. Najwyraźniej wiele musi się jeszcze nauczyć, zanim zostanie operantkąmetapsychiczną. Ale nadrobi to z czasem. Usiadła na najniższym szczeblu drabinki i czekała na swojego ojca. 15 SEKTOR 12: GWIAZDA 12-37-010 [GRIAN] 4 PLANETA [KALEDONIA] 30 MIOS MEADHONACH A GHEAMHRAIDH [28 SIERPNIA] 2068 W New Glasgow, hałaśliwej stolicy Kaledonii, nie było robo-taksówek, a wszystkie kierowane przez ludzi taksówki naziemne, ustawione rzędem przed skromnym hotelem, w którym zatrzymała się profesor Masha, wydawały się wyblakłe i obdrapane. Zastanawiała się, czy nie wezwać jajka z kierowcą, ale to byłoby kosztowne, a w taką zimną, deszczową noc lot trwałby bez końca, ona zaś spóźniła się na umówione spotkanie już o pół godziny. Zaciskając kaptur peleryny, wsiadła do pierwszej taksówki w szeregu. Przed lusterkiem wstecznym wisiały dwie szkarłatne futrzane kostki i miniaturowy sporran, a jonizatory-wycieraczki ledwie dawały sobie radę z ulewą. W taksówce było duszno i gorąco. Oba pasy bezpieczeństwa na tylnym siedzeniu były pęknięte, na podłodze walały się śmieci, a nozdrza atakował drażniący odór, mieszanka zapachu smażonej ryby i woni ciała kierowcy. W dodatku z czterech głośników, w przeciwieństwie do reszty pojazdu będących w doskonałym stanie, lał się potok ochrypłej muzyki. - Proszę zawieźć mnie do tawerny „U Babci Kempock” - powiedziała z westchnieniem Masha. - To gdzieś w dzielnicy uniwersyteckiej. Zarośnięty, źle ubrany stary kierowca odłożył na bok pakiet ze smażonymi rybami i frytkami, które stanowiły jego kolację, przeżuł i przełknął garść frytek, po czym wytarł usta rękawem. - Pewna jesteś, że chcesz do tej tawerny, ślicznotko? To prawdziwa spelunka, nieodpowiednia dla takiej damy jak ty. - Proszę jechać - powiedziała krótko Masha i ukłuła go na chwilę koercją. Bez trudu zmusiła taksówkarza do wyłączenia stereoodbiornika, ale nic nie mogła zrobić z ogrzewaniem. Jego gałka sterująca była połamana. I ten smród! Nanokreatywność Mashy nie wystarczała do usunięcia molekuł smrodu, nie mogła też tak zredaktywować swoich komórek węchowych, by go nie czuć, bo nadal źle się czuła po podróży. A gdyby otworzyła okno, żeby przewietrzyć taksówkę, zalałyby ją potoki wody. No, trudno. Pogrzebała w torebce, szukając cukierków miętowych, które mogły jej trochę pomóc. Potem przypomniała sobie, że zostawiła je w pokoju hotelowym. Zasmucona, usiadła z powrotem na podniszczonym siedzeniu i ponuro się zamyśliła. Nie chciała tego spotkania. Zasady ludzkiej wolności to jedna sprawa, spisek zaś rewolucyjny to druga. Jestem uczoną o łagodnym usposobieniu, powiedziała sobie w duchu, a nie pomocnicą przemytnika broni! Gdybyż tylko nie pozwoliła się namówić na tę dodatkową wycieczkę... Ale Tamara Sachwadze uznała podróż swojej wnuczki na Kaledonię w sprawach rodzinnych jako podarowaną przez Boga okazję do przekazania ostatnich wieści z kwatery głównej Rebeliantów ich zwolennikom na planetach kolonialnych. Masha nie mogła odmówić prośbie tej śmiertelnie chorej staruszki, więc się zgodziła. Co gorsza, Kyle tam będzie razem z innymi Rebeliantami. Bóg jeden wie, co to za spelunka! Prawdopodobnie jedno z ulubionych miejsc Kyle’a, gdzie wraz z kumplami od butelki, którzy byli nonoperantami, obmyślał awanturnicze plany, a sam znajdował pomysły do swoich skandalicznych, antyimperialnych powieści. New Glasgow roiło się od Rebeliantów niskiej rangi, lecz dobrze wszystkim znanych, którzy głośno wypowiadali swoje poglądy; wyżej postawieni spiskowcy, operand zajmujący eksponowane rządowe stanowiska, kryli się w cieniu z oportunizmu politycznego. Pilnowali się, by nie widywano ich razem z nimi w miejscach, do których uczęszczali inni operanci i normalni lojaliści. Kiedy Masha przekazała Kyle’owi posłanie Tamary i poprosiła, by zorganizował specjalne spotkanie z przywódcami Rebeliantów z Kaledonii, Okanagonu i Satsumy, pisarz oświadczył, że odbędzie się ono w tawernie „U Babci Kempock” albo nigdzie. Taksówka warczała, podskakiwała, rozbryzgiwała wodę na dziurawym bruku, aż wreszcie wjechała do walącej się dzielnicy między Uniwersytetem a przystanią nad Zatoką Clyde, gdzie wąskie, kręte i brudne zaułki w osobliwy sposób przywodziły na myśl powieści Dickensa. Masha odprężyła się pomimo przykrości, jaką sprawiała jej jazda tą obrzydliwą taksówką, i wróciła myślami do swojego męża hulaki, z którym żyła w separacji. Kyle Macdonald osłupiał, kiedy wezwała go przez komunikator podprzestrzenny i powiedziała mu, że za cztery miesiące przylatuje na Kaledonię po dzieci. Najwidoczniej Ian nie powiedział ojcu, że odkrył, iż zarówno Dorothea jak i Kenneth są operantami. Zgodnie z prawem niechętnie jednak powiadomił o tym władze, a potem swoją matkę. Lecz te nowiny były niczym w porównaniu z drugą niespodzianką, którą Masha szykowała Kyle’owi. Kiedy oświadczyła, że jej matka Annushka i babka Tamara wreszcie skłoniły ją do przyjęcia poglądów Rebeliantów, Kyle osłupiał. Gdybyż tylko mogła zobaczyć twarz tego starego grzesznika, gdy wytrzeszczał oczy i się jąkał! Taka satysfakcja prawie byłaby warta dodatkowej, niemałej przecież opłaty za wideokomunikator podprzestrzenny. Kiedy taksówka w końcu zatrzymała się przed tawerną”U Babci Kempock”, zaczął padać deszcz ze śniegiem. Masha wyjrzała przez okno i serce w niej zamarło. - Więc to tutaj? - Jak zawsze, już czterdziesty rok - odparł taksówkarz. - To jedna z najstarszych knajp w mieście. Niech pani uważa na popękany krawężnik. - Kim była ta babcia - rodzajem dziewki portowej? - Nie, to wcale nie jest kobieta, lecz starożytna, czarodziejska skała w pobliżu oryginalnego Glasgow na Ziemi. Widziałem ją, kiedy byłem malcem. Płaci pani dwadzieścia sześć dolców. Masha z ponurą miną podała mu swoją kartę kredytową, a potem przez popękany, pokryty lodem chodnik pomknęła do drzwi obskurnego pubu. Okna spelunki były takie brudne, że ledwie widziała światła w środku. Jedną framugę zastąpiono źle dopasowanym kawałkiem plastiku pokrytym graffiti w języku gaelickim. Ręczny napis głosił: DZIŚ WIECZOREM SLIMEMOLDU! ORAZ MUNGO GRA NA DUDACH Masha weszła do środka i zatrzymała się na chwilę w korytarzu, by wysuszyć włosy i usunąć wilgoć z płaszcza. Nie umiała przeganiać deszczu za pomocą metakreatywności, ale ta sztuczka była dość prosta i nieszkodliwa, jeżeli nie widział tego żaden nonoperant. W obecności normalnego człowieka Masha raczej pozostałaby mokra niż zaryzykowała wywołanie zazdrości niepotrzebnym manifestowaniem mocy mentalnej. Potem zajrzała do dusznego, zadymionego, hałaśliwego baru. Niezdarny młodzieniec, bez wątpienie wymieniony na drugiej pozycji Mungo, z miernym talentem grał „Króla Cierpienia” na piskliwych elektronicznych dudach. Tawerna była pełna młodych ludzi, którzy pili, głośno rozmawiali i śmiali się. Wszyscy byli nonoperantami. Omiótłszy myślą pomieszczenie, Masha nie zauważyła w tłumie aury Kyle’a. W korytarzu dostrzegła jednak rozklekotane schody z napisem JEDZENIE i strzałką wskazującą w górę. Na tablicy wypisano dzisiejszy jadłospis: gulasz z jagnięcia, pieczeń zadaga w sosie śmietankowym i rhamphorhynchus z masłem czosnkowym z rożna. Tak... był na górze, siedział przy dużym okrągłym stole w najdalszym rogu zatłoczonej jadalni ze swoimi towarzyszami-Rebeliantami: czterema mężczyznami i kobietą w średnim wieku. Kyle nachylał się nad dymiącym talerzem. Pozostali chyba już skończyli posiłek - a może nie starczyło im odwagi, by go rozpocząć. Ściskając przewieszoną przez ramię torebkę, Masha weszła po schodach i przecisnęła się między stolikami. Zauważyła, że wszystkie są zajęte. Zuchwali studenci obrzucali ją pożądliwymi spojrzeniami i wykrzykiwali sprośne komplementy po gaelicku. Zdjęła płaszcz i usiadła bez słowa na jedynym wolnym miejscu obok swego męża ubranego w zmięty, tweedowy garnitur. Pisarz przez chwilę trzymał głowę pochyloną nad talerzem z gulaszem. Masha zauważyła, że je z czapką na głowie, stary drań. Pozostałe siedzące przy stole osoby, które na pewno były potężnymi metapsychikami, gdyż zręcznie ukryły swoje aury, patrzyły na nią z rozbawieniem, jakby na coś czekały. Wreszcie Kyle podniósł wzrok na Mashę i wyszczerzył w uśmiechu piękne, białe zęby. - Boże! Coś podobnego! - jęknęła zaskoczona Masha. Kyle odmłodził się. Operanci-Rebelianci wybuchnęli śmiechem. W dole dudziarz zaczął grać „Wino z Kintyre”. Kyle pociągnął łyk piwa, wytarł serwetką usta i zdjął czapkę, odsłaniając kędzierzawe kasztanowate włosy. - Podoba ci się, Maire/n ‘annsachdl Właśnie wylazłem z cynowej macicy, jeszcze mam mokro za uszami, a kilka drobiazgów, których nikt nie może zobaczyć, nadal jest nie w porządku, ponieważ inżynierowie genetyczni mieli za mało czasu, by dokończyć swoje dzieło. Ale to wielka poprawa w porównaniu z moim starym cielskiem, co? A zrobiłem to wszystko z miłości do ciebie. Masha oniemiała. Kuracja odmładzająca prawie przywróciła Kyle’owi Macdonaldowi wygląd silnego, przystojnego hulaki, w którym się zakochała trzydzieści dziewięć lat temu. Jego skóra była gładka, a oczy czyste, obwisłe worki już ich nie szpeciły. Nos, który z nadmiaru alkoholu poczerwieniał i przybrał kształt kartofla, znów stał się ostry jak szkocki nóż, Kyle zrzucił też jakieś dwadzieścia pięć kilogramów tłuszczu. Siedzący przy stole operanci jeszcze się śmiali z reakcji Mashy, kiedy podszedł do niej młody kelner i bezceremonialnie rzucił na blat postrzępioną kartę dań. - A co pani sobie życzył - Daj tej biednej, oszołomionej kobiecie podwójną Dalwhinnie - rozkazał Kyle. - A także pieczeń z rhamphorhynchusa z buntata oraz sałatkę z oliwą i octem. - Później zwrócił się do żony: - Spodoba ci się rinkie, dziewczyno. To ptak typu mezozoicznego z długim ogonem. Zajmuje na Kaledonii niszę ekologiczną mewy i smakuje jak kurczak. Masha ledwie dostrzegalnie skinęła głową, nadal nie mogąc oderwać od niego oczu. - A dla moich pozostałych przyjaciół - polecił Kyle kelnerowi - po serniku z Drambiue! Tym razem się nie wymigacie, gałgany. To moja ulubiona jadłodajnia i działacie mi na nerwy tylko pijąc i nie biorąc nic do ust. A może napijecie się kawy lub herbaty? Towarzysze Kyle’a zamówili różne napoje i kelner odszedł. Kyle zniżył głos. - Lepiej szybko przystąpmy do rzeczy, ponieważ troje z obecnych tu spiskowców będzie wkrótce musiało nas opuścić, żeby złapać odlatujący o pomocy prom do portu kosmicznego. Spóźniłaś się trochę, Maire a gaolach. Masha nie przeprosiła za spóźnienie. Już się opanowała, ale kosztowało ją to trochę wysiłku. - Czy można tu rozmawiać głośno? - Tak - odparł Kyle. - Miejsce to odwiedzają tylko głuchogłowi studenci i inni nic nie znaczący osobnicy tacy jak ja. A nawet gdyby było to niebezpieczne i tak musielibyśmy porozumiewać się werbalnie. Nie jestem operantem i niech mnie diabli wezmą, jeśli się zgodzę, żebyście wy, długogłowi, wykluczyli mnie z narady. Przyszedłem tutaj jako przedstawiciel normalnych ludzi. - Bez względu na to, czy oni o tym wiedzą, czy nie - powiedział słodko jeden z Rebeliantów. - Pozwoli pani, że się przedstawię. Jestem Hiroshi Kadama, Kierownik Satsumy i członek Ludzkiego Dyrektoriatu Konsylium. - Oczywiście od razu pana rozpoznałam, Kierowniku-Dyrektorze - odparła Masha. - I nie chciałam wierzyć własnym oczom. Pańskie sympatie dla Rebelii nie są powszechnie znane. Hiroshi uśmiechnął się szerzej. - Może Lylmicy nie mianowaliby mnie nadzorcą najnowszej japońskiej” planety, gdyby tak było. - A teraz pozwól, że ci przedstawię Clintona Alvareza, Specjalnego Asystenta Kierownika Okanagonu - wtrącił Kyle. - Pat Castellane nie mogła przybyć i jestem z tego rad. Z Clintem lepiej się pije. Jasnowłosy, niezwykle przystojny Alvarez chłodno skinął głową. Zachowywał się powściągliwie, prawie po kociemu, i ubrany był, jak wszyscy siedzący przy stole oprócz Mashy, w stary, zniszczony strój. Pozostała trójka szybko się przedstawiła. Kobieta, której porwany płaszcz przeciwdeszczowy nie mógł ukryć faktu, że przywykła do wydawania rozkazów, to była Catriona Chisholm, Pierwsza Deputowana przy Kierowniku Kaledonii. Powszechnie uważano ją za następczynię starego, chorego Graeme’a Hamiltona, który uparcie nie chciał podać się do dymisji. Masha rozpoznała też chudego, brodatego mężczyznę, siedzącego obok Pierwszej Deputowanej, mimo że nosił nie pasującą do tego miejsca staroświecką czapkę i był owinięty w wielki stary szal. Był to Jacob Wasserman, Generalny Intendent Okanagonu, wybitny metapsychiatra, jak również przewodniczący zgromadzenia legislacyjnego tej planety. Piąty spiskowiec, Calum Sorley, piastował to samo stanowisko na Kaledonii i jeszcze nie został mianowany magnatem. Choć przebrał się. za ubogiego studenta, zdradzała go jego modna fryzura i pierścień z niebieskim brylantem. Kyle zrobił brawurowy gest widelcem. - Jak widzisz, moja droga Maire, mamy tu całą kolekcję zdradzieckich spiskowców i wichrzycieli, a zebrali się tylko po to, żeby wysłuchać ważnych wieści, które stara Tamara pragnęła nam przekazać za twoim pośrednictwem. A teraz możesz zapytać, dlaczego nie przestałem paplać i zabieram ci czas? Więc przestanę! Kelner przyniósł Mashy kieliszek szkockiej whisky i znów odszedł. Spróbowała trunku i przesunęła wzrokiem po twarzach spiskowców, szukając informacji w ukrytych za nimi umysłach. Mogła czytać tylko w głowie Kyle’a. Z jego przesyconego alkoholem mózgu wyciekały buntownicze myśli i na nowo obudzona żądza. Zasłony mentalne pozostałych „gości” były szczelnie zamknięte. Tylko nieznaczne pozostałości skrywanych aur zdradzały, że byli potężnymi operantami - a najgroźniejszy wydawał się młody pomocnik Patricii Castellane. Dziwne, że nie został magnatem. Jako zawodowy metapsycholog Masha starała się zdobywać informacje o potężniejszych młodych umysłach w Państwie Ludzkości i pełniła funkcję doradcy, kiedy Lylmicy ułożyli ostatnią listę osób nominowanych do Konsylium. Jak to się stało, że ten niezwykły młody mężczyzna umknął jej uwadze? Po powrocie na Ziemię postara się dowiedzieć czegoś więcej o Clintonie Alvarezie. - Po pierwsze muszę wam przekazać kilka bardzo smutnych nowin - zaczęła. - Tamara Sachwadze umiera. Rozległy się okrzyki smutku i żalu. Kyle opuścił widelec i siedział oniemiały, Hiroshi Kodama zwiesił głowę i wyjął chusteczkę do nosa. Tylko Alvarez zdawał się niczym nie przejmować. - Moja droga babcia jest zmęczoną życiem kobietą, która lęka się o przyszłość ludzkości i odrzuciła możliwość odmłodzenia mimo próśb całej rodziny. Jest bardziej przekonana niż kiedykolwiek, że my, Rebelianci, kiedyś będziemy musieli walczyć o naszą wolność, i mówi, iż ma dosyć wojen. Życzy nam wszystkim powodzenia i prosi, bym przekazała wam jej przeprosiny za to, iż nie czuje się zdolna do udźwignięcia brzemienia nowego żywota. - Musi ją pani pocieszyć w naszym imieniu - odezwała się Catriona Chisholm. - Była najlepszą wyrazicielką wolności mentalnej. Zasłużyła na prawo do odpoczynku, chociaż będzie nam jej bardzo brakowało. Masha przerwała, kiedy kelner postawił przed nią talerz pieczonego białego mięsa. Pachniało kusząco, ale straciła apetyt. Pozostałym podano deser oraz gorące napoje i wszyscy też najwidoczniej nie mieli na nie ochoty - z wyjątkiem Alvareza, który zaczął jeść ze smakiem. - Druga część przesłania pochodzi od mojej matki, Annushki Gawry s. Jak wiecie, jest dyrektorem Instytutu Badań Pól Dynamicznych w Cambridge. Jej współpracownicy potwierdzili eksperymentalnie, że urządzenie Marca Remillarda do wzmocnienia kreatywności może zostać przekształcone w taki sposób, by działało jako tak zwany „laser mentalny”. - Do licha! - zawołał Calum Sorley. - Czy Dyrektoriat Nauki Konsylium już o tym wie? - Na pewno nie - odparła lakonicznie Masha. - Nawet Marc nie wie. Annushka kazała Severinowi Remillardowi wykraść plany urządzenia z nowego laboratorium Marca. Severin był kiedyś niezłym neurochirurgiem i Marc od czasu do czasu konsultował się z nim w sprawie implantów mózgowych. Kopię ostatniego modelu CE Marca zbudowali w wielkiej tajemnicy Gerrit Van Wyk i Jordan Kramer. Obaj mają duże doświadczenie w dziedzinie wzmocnienia cerebroenergetycznego, obeznani są także z nieszablonowymi wersjami zbudowanego w Cambridge detektora kłamstw. Wytworzenie niszczycielskiego strumienia energii mentalnej wymagało tylko niewielkiej modyfikacji wynalazku Marca. - Wspaniale! - wykrzyknął Alvarez. - Nikt nas teraz nie powstrzyma! Masha zmarszczyła brwi i mówiła dalej: - Annushka uważa, że wzmacniacz kreatywności jest świetną bronią defensywną-niewielką, lekką i przenośną. Prosiła mnie jednak, bym wam przypomniała, że urządzenie to będzie dostatecznie skuteczne dopiero wtedy, gdy wielu kreatorów klasy wielkich mistrzów użyje go w metakoncercie. - Będziemy ich mieli - wtrącił Jacob Wasserman, ukazując drobne zęby w chytrym uśmiechu. - Sam Okanagon ma trzydziestu potężnych kreatorów w obozie Rebeliantów. Otrzymamy dwa razy tyle z japońskich światów, prawda, Hiroshi? Kodama skinął głową. - Większość najpotężniejszych kreatorów na Satsumie, sympatyzujących z naszą sprawą, jest nadal młoda. Ale dorosną. A na Atarashii-Sekai i Edo mieszka dwudziestu dwóch naszych zwolenników, którzy mogą się nadawać. - Każdego roku coraz więcej zaniepokojonych operantów przyłącza się do partii Rebeliantów - powiedział Kyle. Jego oczy zabłysły. - Kiedy nadejdzie czas zerwania z... - Będzie się to musiało stać, zanim Państwo Ludzkości osiągnie Liczbę Zrośnięcia - oświadczył Clinton Alvarez. Miał głęboki, ładnie modulowany aktorski głos. - Na początku lat osiemdziesiątych będzie nas około dziesięciu miliardów. Wtedy nastąpi wielka metapsychiczna integracja - jeżeli imperialna teoria Wspólnoty właściwie ocenia ewolucję Umysłu Ludzkości. Inne rasy Imperium już doświadczyły tego tak zwanego zrośnięcia. Zrośnięcie nie jest jeszcze Wspólnotą. Ale w pewien niewysłowiony sposób zrośnięta rasa pod wewnętrznym naciskiem staje się Wspólnotą - robi wielki skok na wyższy poziom uspołecznienia. Musimy zdobyć niepodległość przed rozpoczęciem integracji. - To interesujący pomysł, Clint - powiedział sceptycznie Calum Sorley. - Ja sam przestudiowałem dość dokładnie wszystkie wady i zalety Wspólnoty, ale nie przypominam sobie, żebym trafił na informację o nieuniknionej zmianie w ludzkim paradygmacie mentalnym. Skąd o tym wiesz? - Obecnie moje źródło woli pozostać anonimowe - Alvarez uśmiechnął się lekko. - Ja sam przeprowadziłem dość wnikliwą analizę krytycznego poziomu zrośnięcia. Za pięćdziesiąt dni galaktycznych będę miał gotowy raport na ten temat. Jeżeli chcesz mieć kopię, przyślę ci jedną. Jacob Wasserman obrzucił go ironicznym spojrzeniem. - Nie miałem pojęcia, że wśród nowych współpracowników Pat Castellane sąpsychofilozofowie. - Pani Kierownik Castellane interesuje się wszystkim, co może wpłynąć na pomyślność naszej ojczystej planety, Intendencie Generalny. Pragnęłaby utrzymywać ściślejsze związki z tobą i ze Zgromadzeniem w tej... i innych sprawach. - Najwyższy czas! - mruknął Jacob. - Ta kobieta spędziła tyle czasu na reorganizacji wszystkiego, co zastała, że praktycznie nie można się było z nią skomunikować. - To się wkrótce zmieni - odparł Alvarez. - W okresie przejściowym po nagłej śmierci swojej poprzedniczki musiała rozwiązać wiele poważnych problemów, ale teraz już wszystko jest w porządku. - Cudownie! - burknął Jacob. - Więc co powiesz na moją propozycję, żebyśmy porozmawiali o sprawach praktycznych? Będziemy musieli zbudować te miotacze mentalne w tajemnicy, przeszkolić ludzi w ich obsłudze i rozdać tam, gdzie będą najbardziej potrzebne. To będzie kosztowne i bardzo trudne do ukrycia - przynajmniej na Okanagonie. Nawet jeśli ja i Castellane jesteśmy w obozie Rebeliantów, musicie pamiętać, że nasz kosmopolityczny świat jest Bazą Sektora Magistratu Galaktycznego i macierzystym portem Dwunastej Floty Międzygwiezdnej. Z czasem ten ostatni czynnik może przysłużyć się naszej sprawie. Owen Blanchard przyjmuje do floty wielu sympatyków Rebelii. Jednak na razie Okanagon po prostu nie jest miejscem, gdzie tajemne fabryki lub ośrodki treningowe mogą działać długo nie narażone na wykrycie. - Wątpię, czy moglibyśmy obecnie wiele zdziałać i na Satsumie, Clint. Nadal jesteśmy nowo zasiedloną kolonią z kulejącą gospodarką i poważnymi problemami geofizycznymi. Niecały rok temu przeżyliśmy katastrofalne trzęsienie ziemi w jednym z naszych głównych miast, które nieopatrznie zbudowano na niestabilnym terenie. Miasto trzeba przenieść w inne miejsce, co będzie bardzo kosztowne. W dodatku analizy sejsmiczne wykazują, że inne obszary również mogą znaleźć się w niebezpieczeństwie. Przez najbliższe lata Satsuma będzie się roić od naukowców, ciekawskich obcych i egzotycznych lojalistów Imperium Galaktycznego. - Na Kallie pełno jest odizolowanych zakątków - oświadczył z zadowoleniam Kyle Macdonald. - Pełno też naszych sympatyków! Weźmy na przykład kontynent Beinn Bhiorach, gdzie mój syn Ian ma aerofarmę. Na prawie pół milionie kilometrów kwadratowych mieszka mniej niż dwadzieścia tysięcy ludzi. - Nie odważymy się zaryzykować dopóty, dopóki Graeme Hamilton pozostaje Kierownikiem - sprzeciwiła się Catriona. - Jego biuro nadzoruje eksport i import wysoko zaawansowanej technologii, a on sam osobiście sprawdza równowagę handlową. Wcześniej czy później dowie się o nielegalnej produkcji zaawansowanych technicznie urządzeń. Budowa wzmacniaczy CE to nie chałupnictwo. - Powinno się skłonić Hamiltona do rezygnacji - odparował Clint Alvarez. - Wtedy pani zostałaby Kierownikiem i mielibyśmy problem z głowy. - Nie wiemy na pewno, czy Lylmicy mianowaliby mnie na to stanowisko - odparła Pierwsza Deputowana. - Rzeczywiście - zgodził się z nią Calum Sorley. - Jest całkiem prawdopodobne, że Catriona dostałaby to stanowisko, ale Lylmicy słyną ze swojej nieprzewidywalności. Można by pomyśleć, że zastąpiąHamiltona kimś młodszym, ale staruszek wczepił się w swój stołek jak kleszcz. Nie chce tracić czasu na odmłodzenie, więc prędzej czy później kopnie w kalendarz, bo wreszcie nawali mu któryś z najważniejszych organów. - Miejmy nadzieję, że stanie się to wcześniej, a nie później - mruknął Clint. - Na Okanagonie mieliśmy więcej szczęścia. Zapanowało milczenie. Operanci znali pogłoski o tym, że Patricia Perlmutter, Kierownik tego kosmopolitycznego świata, została zamordowana, mimo że Magistrat Galaktyczny nie mógł tego udowodnić. Tak, pomyślała Masha. Muszę dowiedzieć się czegoś więcej o tymmłodzieńcu! - Graeme jest porządnym i błyskotliwym człowiekiem - powiedziała Catriona - i przez większość czasu doskonale sobie radził na swoim stanowisku. Nie ulega jednak wątpliwości, że się starzeje. Zgromadzenie Intendenckie posłało petycję do Pierwszego Magnata, zwróciło się też do Lylmików o zastąpienie go kimś młodszym. Może odejść jutro - albo pozostać Kierownikiem jeszcze przez wiele lat. Nie pozostaje nam nic innego jak tylko czekać. - Mam dla was jeszcze jedną wiadomość - wtrąciła Masha. - Jon, szesnastoletni syn Paula Remillarda, ma zostać magnatem na następnej sesji Konsylium. Mianują go Największym Metapsychicznym Mistrzem, tak jak jego starszego brata Marca. Lecz Marc ma tylko trzy metazdolności na najwyższym poziomie, natomiast młody Jack jest najwyższym mistrzem we wszystkich pięciu. - Och, gdybyśmy mogli zwerbować któryś z tych superumysłów! - jęknął Calum. - Zwłaszcza Marca. Gdyby przeszedł na naszą stronę, bez trudu zwyciężylibyśmy! - Możliwe, że Marc cierpi na psychozę rozszczepienną - powiedział bardzo cicho Hiroshi Kodama. - A jego nienormalna osobowość może być socjopatycznym szaleńcem, seryjnym mordercą najstraszniejszego rodzaju. - Co takiego?! - zapytał Calum z niedowierzaniem. - Pan chyba żartuje, Kierowniku-Dyrektorze? Catriona skinęła głową z przebiegłą miną. - Mówi pan o aferze Fury-Hydra, prawda, Hiroshi? „Najgłębszej tajemnicy” rodziny Remillardów? - Operanci-Rebelianci znają tę tajemnicę - skomentował Jacob Wasserman. - Myślałem jednak, że ci mordercy i ich tajemniczy przywódca nie ujawniali się przez ponad czternaście lat. - Hydra wróciła - odparł Kierownik Satsumy. - Znowu zabiła, a potem zniknęła z oczu, tak jak przedtem. - Kim, do diabła, jest Hydra? - Calum coraz bardziej się niecierpliwił. Hiroshi mówił tak, jak gdyby kaledoński Intendent Generalny w ogóle się nie odezwał. - Adrien Remillard powiedział mi jakiś czas temu o ostatnich morderstwach. Żałuję, że tym razem nie mogę podać wam żadnych szczegółów. - Spojrzał niespokojnie na Mashę, zastanawiając się, czy zna prawdę o śmierci swojej synowej. - Rewelacje Adriena pojawiły się w rezultacie pewnych... nieostrożnych prób zwerbowania Marca Remillarda do naszej frakcji. Adrien usilnie nam to odradzał, ponieważ Fury, który kontroluje Hydrę, na pewno jest wybitnym członkiem rodziny Remillardów, a Marc znajduje się na czele listy podejrzanych. Jeżeli to on jest Furym, mógłby zniszczyć nasz ruch. Nigdy byśmy nie wiedzieli, czy zdrowa, czy szalona osobowość kieruje jego umysłem. Zarówno Adrien, jak i Severin zalecali nam, żebyśmy wykorzystali jak najlepiej wyniki badań Marca w dziedzinie CE, ale nie przyjmowali jego samego do naszego wewnętrznego kręgu. - O czym wy, do diabła, gadacie?! - wybuchnął Calum. - Co to za bzdury o tym Fury-Hydrze? - Bi ad thosd - uciszyła go Catriona. - Później ci to wyjaśnię. - Zwróciła się do Mashy: - Ten chłopiec Jack: czy dał poznać, z którą stroną sympatyzuje: ze zwolennikami lub z przeciwnikami Wspólnoty? - Nie - odparła Masha. - Annushka mówi, że jest bardzo szczwany. Ukrywa swoje myśli i gra cudowne niewiniątko, skacze po uniwersytetach, gromadząc stopnie naukowe, jakby zbierał orzechy, i spędza dużo czasu na medytacjach. Moja matka słyszała pogłoski, że ten chłopiec może wykazywać jakieś poważne anomalie fizyczne, które maskuje swóją olbrzymią kreatywnością. Powiedziała, że Severin i Adrien nie chcą ani tego potwierdzić, ani temu zaprzeczyć. Biorąc pod uwagę „cudowne” ozdrowienie Jacka z genetycznych potworności, gdy był jeszcze małym dzieckiem, jakaś forma remisji jest bardzo prawdopodobna. - Ciekawe będzie zobaczyć, jak Jack zachowa się na następnej sesji Konsylium, kiedy kilka tysięcy najpotężniejszych operanckich umysłów skupi się na nim - wtrąciła Catriona. - Czy istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że ten wszechpotężny smarkacz może być częścią zespołu Fury-Hydra? - spytał Jacob. - Adrien jest przekonany, że nie - odrzekł Hiroshi. - Żaden członek jego rodziny nie wierzy, by Jack miał coś wspólnego z tymi morderstwami. - Może więc jeden z naszych ekspertów, który zna się na subtelnościach psychologicznych, mógłby ostrożnie wysondować tego smarkacza - mruknął Wasserman. - Niech pan się nim zajmie, Jake. - Przez twarz Caluma przemknął wilczy uśmieszek. Kyle Macdonald nie interesował się Jackiem Remillardem. Skończył główne danie i deser i spoglądał zalotnie na Mashę w taki sposób, że nie musiała czytać w jego umyśle. - Czy ten Jack mówił, jaki zawód zamierza wybrać? - spytał bezceremonialnie Clint Alvarez. - Najwyraźniej nie - odparł Hiroshi. Pomieszał herbatę, spróbował i z westchnieniem zawodu odstawił kubek, zanim zwrócił się do Mashy: - Kyle powiedział nam, że przyleciała tu pani w pasjonującej misji rodzinnej, pani profesor. Musi być pani dumna i szczęśliwa, że dwoje pani wnuków kryptooperantów stało się pełnymi operantami. - Mam mieszane uczucia, Kierowniku-Dyrektorze. Ponieważ kaledoński Instytut Metapsychiczny nie ma odpowiednich warunków do nauki dwóch młodych operantów o bardzo wysokim potencjale, muszę zabrać te dzieci na Ziemię. Odlatujemy za dwa dni. Będzie to szczególnie ciężkie przeżycie dla mojej wnuczki Dorothei. Ma jedenaście lat i bardzo kocha swojego ojca. Jej matka już nie żyje, a teraz właśnie straci również jego. - Czy te dzieci mają potencjał wielkich mistrzów? - zapytała Catriona. Masha zawahała się, a potem powiedziała: - Według rezultatów wstępnych testów przeprowadzonych tu, na Kaledonii, Kenneth chyba ma ultrazmysł i koercję klasy wielkiego mistrza. A Dorothea... może mieć wszystkie pięć metazdolności na poziomie przekraczającym tę klasę. - Purleta! - szepnął Clint Alvarez. - Chce pani powiedzieć, że może ona stać się w końcu jeszcze jednym Największym Mistrzem, a raczej Mistrzynią? Masha odwróciła wzrok. - Ona i jej brat mają być leczeni i kształceni w instytucie mentalnym Catherine Remillard w New Hampshire na Ziemi. Nie wiadomo, czy Dorothea osiągnie swój pełny potencjał. Ponieważ oboje będą samotni i zdezorientowani, wzięłam roczny urlop z Uniwersytetu w Edynburgu, żeby być razem z nimi. Może nawet będę pomagała w kuracji. - Jeszcze jeden Największy Mistrz! - Calum nie posiadał się z radości. - I będzie nim dobra szkocka panienka zamiast tego cholernego Jankesa-żabojada Remillarda! - Och, przestań, na Boga - wtrąciła Catriona przewracając oczami. - New Hampshire... - powiedział w zamyśleniu Clint Alvarez. - Rodzinny stan Dynastii Remillardów. Podczas swego pobytu tam może pani zdobyć jakieś ważne informacje dla naszego ruchu, pani profesor. Masha wpatrzyła się w brudny obrus. - Będę nadal robiła wszystko, co mogę. - Zbliż się do Catherine najbardziej jak możesz - powiedział nagląco Jacob. - Ona jest najbardziej skrytym członkiem rodziny Remillardów. Nawet Adrien i Severin nie wiedzą, jakie stanowisko zajmuje wobec Wspólnoty. Masha skinęła głową, a potem przez chwilę siedzieli w milczeniu; zasłony mentalne operantów pozostały nieprzeniknione, natomiast z umysłu Kyle’a sączył się rzewny smutek, gdyż teraz zdał sobie sprawę, że Masha opuści szkocką planetę niemal zaraz po przybyciu. Catriona w zamyśleniu popijała miętową herbatę. Alvarez skończył swoje ciastko, a potem zjadł porcję Wassermana. Jacob skulił się w swoim szalu i nasunął czapkę prawie na nos; wyglądał jak pająk zaczajony w pułapce. Kelner przyszedł, rzucił na stół rachunek i odszedł wolnym krokiem. Z parteru zagrzmiał monstrualny basowy akord z nastawionych na cały regulator wzmacniaczy i przerodził się w przyprawiający o ból zębów 16-taktowy rytm neutronowego rocka. Fundamenty tawerny zadrżały, a goście siedzący w barze zaczęli klaskać, gwizdać i wrzeszczeć. Slime Mold rozpoczął występ. Hiroshi zapytał Mashę przekrzykując hałas: - Czy jest jeszcze coś, co chciałaby pani nam powiedzieć, pani profesor? Masha potrząsnęła przecząco głową. - Proszę pamiętać, że od niedawna biorę udział w tej grze. Annushka pozwala mi uczestniczyć w spotkaniach Rebeliantów dopiero od kilku miesięcy mimo że ostatniej zimy przeszłam pomyślnie „egzamin wstępny”. - Wzdrygnęła się. - Ta zbudowana w Cambridge sonda mentalna, to diabelski wynalazek. Byłam wykończona przez kilka następnych tygodni. - Ale zawsze taka wesoła i śliczna - powiedział łamiącym się głosem jej mąż. - Maire, Maire, mo chuidd’en t-saoghal. Ach tha uaibhfalbh! Ku swojej irytacji, Masha poczuła, że się rumieni. Zdała też sobie sprawę, że w istocie reaguje znacznie mocniej na gaelickie czułe słówka i że ogarniają smutek z powodu rychłego odjazdu. Niech diabli wezmą Kyle’a za to, że patrzy na nią pełnymi smutku oczami! Odrodzenie dawnej namiętności było ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła w swoim uporządkowanym życiu. Ale, ach, jakże piękna z nich para! Odmłodzony Kyle Macdonald wygląda wspaniale nawet w zniszczonej marynarce, zmiętoszonej koszuli i przekrzywionym kraciastym krawacie poplamionym gulaszem z jagnięcia. Ona zaś siedzi obok niego, pięknie umalowana, z modną fryzurą, a jej elegancki kostium o spokojnych barwach kontrastuje z wytartym garniturem jej męża. Oboje są tak różni jak dwa bieguny magnesu, a jednak tak samo atrakcyjni dla siebie, jak przed wielu laty... Masha przeklęła swoje zdradzieckie ciało, które dobrze wiedziało, czego chce. Opanowała się z trudem, ale zrozumiała, iż Kyle już to zauważył, odkrył jej słabość ultrazmysłem pożądania, który posiadali nawet mężczyźni-nonoperanci. W jednej chwili jego smutek ustąpił miejsca gorączkowej nadziei. Seksualne napięcie między nimi stało się prawie namacalne, jak głośna muzyka, od której pękały im bębenki. Hiroshi Kodama wstał z krzesła i spojrzał na rachunek. - Pozwólcie, że ja zapłacę! - zawołał. - Mam ze sobą dużo pieniędzy. Pożegnamy się na zewnątrz, bo inaczej musielibyśmy uciec się do telepatii. Położył na stoliku stosik pieniędzy z durofilmu, a pozostali spiskowcy szybko wstali i włożyli okrycia. Na nalegania Kyle’a Masha pozwoliła, by pomógł jej nałożyć płaszcz. Zachowywał się bardzo szarmancko. Kiedy zamknęli za sobą ciężkie, stare drzwi, wysiłki muzyczne Slima Molda nadal były słyszalne - ale decybele już nie osiągały niemal śmiercionośnego poziomu. Śnieg z deszczem zamienił chodnik i ulicę w nierówną ślizgawkę z czarnego lodu. Ponieważ nikogo nie było w pobliżu, Jacob Wasserman podniósł nad nimi psychokreatywny parasol i zwiększył współczynnik tarcia lodu. Złożył wielki szal, w który był owinięty, i oddał go Kyle’owi. - Bardzo się cieszę, że panią spotkałem, pani profesor - rzekł biorąc w muskularną rękę miękką dłoń Mashy. Miał na sobie wyświechtany, szkarłatny dres tej samej barwy co czapka. - Niech pani nigdy nie zabraknie odwagi i niech pani dobrze się troszczy o wnuki i o Kyle’a. Proszę zadbać, by otrzymały odpowiednie wykształcenie mentalne. - W odpowiednim czasie na pewno spróbuję przeciągnąć Kennetha i Dorotheę na naszą stronę. I wszystkich, na których będę mogła wpłynąć. Hiroshi ukłonił się jej. - Mamy szczęście, że los zesłał nam tak wybitną nową towarzyszkę. Chciałbym znów się z panią spotkać na sesji Konsylium, Masho. Pragnę, by poznała pani moją ukochaną żonę i dzieci. Kyle zerknął na swój staroświecki zegarek i zaklął. - Wy, cudzoziemcy, spóźnicie się na prom do Killiekrankie, jeśli zaraz was tam nie zawiozę moim jajkiem! Jest w tylnej alei. Pomieści cztery osoby. Wtedy pisarz uświadomił sobie to, co właśnie powiedział. Wasserman, Kodama, Alvarez i on sam! W jego przeklętym starym porsche’u nie było miejsca dla nikogo innego. - Ja... obawiam się, że pozostali będą musieli wezwać taksówki. - Spojrzał rozpaczliwie na Mashę. - Może jeszcze kiedyś się zobaczymy, kochanie. Przeszył ją całkiem nieoczekiwany ból zawodu i była pewna, że odmalował się na jej twarzy. Miała zabrać dzieci na Ziemię za dwa dni. Starczy jej czasu na lot na Beinn Bhiorach i z powrotem, ale na nic więcej. - To bardzo miło z twojej strony, że chciałeś nas podwieźć, Kyle - powiedział Hiroshi. Błysk humoru pojawił się w jego oczach. - Ale nie śmielibyśmy narzucać ci naszego towarzystwa. Na szczęście zdołałem z pomocą koercji nakłonić dwa jajka-limuzyny do zapewnienia nam transportu. Właśnie nadlatują. Może chciałbyś odwieźć Mashę do jej hotelu. To prawdziwy cud! Pisarz i jego żona stali obok siebie w lodowatym deszczu (kreatywny parasol został usunięty dla ostrożności), kiedy dwa luksusowe rhostatki zmaterializowały się w strugach wody jak widmowo oświetlone jajka wielkanocne. Hiroshi, Clint i Jacob wsiedli do jednego, a Catriona i Calum do drugiego. Chwilę później limuzyny odleciały, pozostawiając Kyle’a i Mashę. - Chodź! - zawołał, chwytając jąza rękę. Ślizgając się i potykając przebiegli przez ciemne schodki, minęli śmietniki, pojemniki na śmieci i stosy odpadków pokryte lśniącą, szklistą skorupą. Jego porsche czekał za budynkiem, pokryty warstwą lodu grabą niemal na centymentr. - Pozwól, że ja się tym zajmę - odezwała się Masha. Znacznie lepiej wyczuwała teraz swoją moc kreatywną. Wycelowała palec w zamarznięty zamek. Wystrzelił z niego słaby promień energii metapsychicznej, roztapiając lód. Kyle szybko wsadził rękę do środka i wystukał kody: ODMROZIĆ i OTWORZYĆ. Po chwili drzwi otworzyły się z brzękiem jak pękający kryształ. Wrzucił do jajka zwinięty szal. Opadli na niego ze śmiechem. Kyle zatrzasnął drzwi, włączył rhopole i reszta skorupy lodowej zniknęła w wielkim obłoku pary. - Do mnie, czy do ciebie? - zapytał. - Straciłam rozum! - jęknęła. - Och, ty głupcze! Nie mogę w to uwierzyć... Otworzył skrytkę w konsoli. - Masho, jesteś taka piękna - westchnął tylko. Wyjął buteleczkę z przezroczystego plastiku i zbliżył do jej twarzy. W środku były zielonkawo-różowe kuleczki. - Kilka pastylek miłosnego ziela dla ciebie i dla mnie, kochanie! - Aha! Przedtem nigdy nie potrzebowałeś takich rzeczy! - Masz rację! - Wrzucił buteleczkę do skrytki, chwycił Mashę i całował tak długo, aż zabrakło im tchu. - Na Boga, nie tutaj! - jęknęła, bo Kyle zdarł z niej płaszcz przeciwdeszczowy i po omacku rozpinał bluzkę. Opanował się z trudem. - W takim razie wysoko na niebie! Podczas burzy! Na tylnym siedzeniu! Lecimy! - Myślę, że już polecieliśmy - odparła z afektacją. Oboje wybuchnęli śmiechem i osuwając się, znowu padli sobie w objęcia. Nagła myśl otrzeźwiła Mashę. Odepchnęła Kyle’a. - Dzieci! Dorothea i Kenneth - wynajęłam jajko, które miało zawieźć mnie jutro na farmę lana. Będzie czekało przed hotelem o piątej rano i będziemy musieli... - Nie, nie będziemy musieli - ryknął, odwracając się od niej do konsoli rhostatku. - Skasuję rezerwację i sam cię tam zawiozę! - Wyjął mikrofon z zacisku, polecił wyświetlić mapę na monitorze, a potem szczekliwym głosem wyznaczył plan lotu. Porsche uniósł się w niebo z bezgrawitacyjną lekkością: w jednej chwili byli jeszcze w zaśnieżonej, śliskiej alei, a w następnej mknęli jak strzała w stronę czarnej stratosfery. - Ale moje rzeczy... - zaprotestowała. Kyle nacisnął kilka guzików i przednie siedzenie zmieniło kształt, złączyło się z tylnym, tworząc jedną, wyściełaną powierzchnię. Zaczął nucić „Wędrując wieczorową porą”. - Kyle, to szaleństwo! - Jak się nazywa firma, w której wynajęłaś pojazd? - odpowiedział pytaniem. Powiedziała mu, a on przekazał wiadomość kasującą rezerwację. - Otrzymamy twoje rzeczy i resztą bagażu w drodze na Beinn Bhiorach. - Rozłożył wielki kraciasty szal, śpiewając: - Ile godzin miłosnego szału przeżyliśmy razem na tym szalu starego MacGregora! Och, jak pięknie jest wędrować wieczorową porą! - Nach bu tu an t-urraisg - szepnęła. - Jaki wariat z ciebie! - I przytuliła się do niego. 16 SEKTOR 12: GWIAZDA 12-337-010 [QRIAN1 4 PLANETA [KALEDONIA] 36 MIOS MEADHONACH A GHEAMHRAIDH [29 SIERPNIA] 2068 DODY! DODY, CÓRECZKO, TO JA. Mama? Mamusia? Przecież... ty nie żyjesz. Śmierć jest tylko innym rodzajem życia. Wiesz o tym. Ja żyję w niebie - we Wszystkim co jest we wszystkim i jednocześnie na zewnątrz. Istnieję poza polami matrycy i zarazem w nich. Jestem prawdziwa i bardzo chcę porozmawiać z tobą teraz, kiedy stałaś się operantką. Prawda że to tylko sen? Niektóre sny są jedynie wytworem twojej wyobraźni. Ten jest inny. Ja jestem prawdziwa, rzeczywiście mówię do ciebie. Mój obraz pochodzi z twoich wspomnień, ponieważ już nie mam ciała materialnego, ale moja jaźń jest prawdziwa. Więc nie jesteś taka jak mój anioł. Twój [niepokój] co? Mój anioł. [Obraz]. Jest zaprogramowanąreakcjąmentalną, która działa jako rodzaj doradcy psychicznego i przewodnik udzielający mi informacji o moich metazdolnościach. Nie jest prawdziwą osobą. Ale umieścił go tam ktoś prawdziwy. Kto, Dody? Nie wiem. Koniecznie muszę się dowiedzieć, kto! Mamo, proszę, nie rób tego! Nie możesz zmusić mnie do niczego swoją koercją jak wtedy, gdy byłam malutka. Nie, oczywiście, nie mogę. [Wyrzuty sumienia + przywiązanie]. Tak mi przykro, Dody. Jesteś teraz dużą dziewczynką, wybitną operantką... albo będziesz, kiedy zakończysz naukę. To było dla mnie takim wielkim zaskoczeniem. Wiedziałam, że miałaś silne ukryte metazdolności, ale nigdy mi się nawet nie śniło, że jest to potencjał największego mistrza. Co to takiego? Nauczyciele na Ziemi wyjaśnią ci to wszystko. Znaczy to, że twój umysł będzie bardzo, ale to bardzo potężny. Jestem taka szczęśliwa i taka z ciebie dumna. To dlatego przyszłaś do mnie? Chciałabym znów być blisko ciebie. Pomagać ci, doradzać i być twoją przyjaciółką. Tak bardzo cię kocham. Znacznie bardziej niż twój tata. On nie rozumie, co to znaczy mieć moce metapsychiczne. Kiedy żyłam, bał się mnie dlatego, że je miałam. Teraz będzie bał się również ciebie i przestanie cię kochać. Nie, nie przestanie! Ja... usunęłam częściowo jego strach moją mocą redaktywną. On nie wie, jak okazać mi swojąmiłość, ponieważ jest taki, a nie inny. Ale kocha mnie tak bardzo, jak może i ja też go kocham. Tak, oczywiście. Jednak normalni nigdy nie są w stanie w pełni zrozumieć jak my, Prawdziwi Ludzie, myślimy i działamy. Możemy zrobić tyle rzeczy, do których nie są zdolni. Czeka cię wiele wspaniałych przeżyć, Dody. Nie możesz sobie wyobrazić, jakie podniecające będzie twoje życie... Wolałabym zostać tutaj! Chciałabym utrzymać moje moce w ukryciu. Dody, nie bądź głuptaskiem. Chcesz spędzić całe życie na tej samotnej farmie, pracując z ordynarnymi wędrownymi robotnikami najemnymi i gburowatymi nie urodzonymi? Wiesz, że Gavin Boyd cię nienawidzi. Zanim przyjechałaś na farmę, on był ulubieńcem twojego ojca. Janet Finlay też cię nie lubi. Chce, żeby twój ojciec ożenił się z nią, i uważa, że obmawiasz jąza jej plecami. Nie! Nigdy nic takiego nie zrobiłam! No, cóż, my wiemy. Ale jeśli zostaniesz, będzie coraz bardziej niemiła dla ciebie w miarę jak będziesz dorastała, a Gavin stanie się jeszcze gorszy niż teraz... To dobrze, że opuszczasz farmę. Poczekaj troszkę, a przekonasz się, że mam rację. Twój brat się cieszy, że leci z tobą, czyż nie tak? Ken zawsze był rozsądnym chłopcem. Tata chce... żeby Kenny był taki jak Gavin. Silny i szczery. Ale nigdy nie traktuje Kenny’ego źle i kocha go. Kenny będzie szczęśliwszy na Ziemi, używając swoich mocy metapsychicznych dla dobra całej rasy ludzkiej. I ty tak samo. Rolnictwo to tylko zawód, coś, czym może zajmować się normalny człowiek. Ale metapsychicy mają powołanie! Rozumiesz tę różnicę? Tak. O powołaniu mówi się wtedy, kiedy jakaś osoba ma zrobić coś ważnego. Właśnie! Och, Dody, tak się cieszę, że masz jakieś powołanie. Będę przychodzić do ciebie i rozmawiać o nim z tobą i pomagać ci, kiedy będziesz musiała podejmować trudne decyzje. Mamusiu, to byłoby bardzo miłe. Ale wolałabym, żebyś nie robiła tego przez jakiś czas. Mam mieszane uczucia w tej sprawie... Wiem. Moje biedne dzieciątko. To dlatego chcę ci pomóc. Sama muszę sobie z tym poradzić. [Upór]. Inaczej... to nie stanie się... tak jak trzeba. Ale ja cię kocham! Chcę być teraz z tobą! Być twoją serdeczną przyjaciółką. Teraz kiedy jestem operantką. Tak, kochanie. Czy będziesz też przyjaciółką Kenny’ego i będziesz przychodziła do niego w snach? No, cóż, na pewno bym chciała. To będzie zależało od tego, czy Ken naprawdę będzie pragnął moich odwiedzin. Czy nasze umysły są zharmonizowane... czy rzeczywiście dobrze do siebie pasujemy. Jestem pewna, że tak jest ze mną i z tobą. Zobaczymy, jak wygląda to u Kena. Teraz jednak byłoby lepiej, żebyś zachowała w tajemnicy nasze rozmowy. Pozwolono mi odwiedzać cię we śnie. To naprawdę wielki przywilej. Ponieważ nasze rozmowy są tak niezwykłe, wiele osób mogłoby zleje zrozumieć. Nawet Ken. Mamo, chcę cię o coś zapytać. Mam nadzieję, że się nie pogniewasz. Oczywiście, że nie, kochanie. Czy to Jack cię przysłał? Jack? To ktoś, kto próbował rozmawiać ze mną telepatycznie. Nie ostatnio, ale jakiś czas temu. Jego umysł jest tak potężny, że aż mnie przeraził i nie chciałam mu odpowiadać. Mówił, iż jest chłopcem mieszkającym na Ziemi. Czy go znasz? Czy to on ci powiedział, że jestem operantką i przysłał cię do mnie? Znam Jacka, ale on mnie nie zna i wcale mnie nie przysłał. On jest... niebezpieczną osobą, kochanie. Bardzo się cieszę, że zignorowałaś jego wołania. W ogóle nie zwracaj na niego uwagi. Cieszę się, że postąpiłam właściwie. Posłuchaj mnie uważnie, Dody. Jack chce uzyskać kontrolę nad umysłami potężnych operantów i zrobić z nich swoich niewolników. Udaje przyjacielskiego i miłego, ale w rzeczywistości jest kłamcą i bardzo złym człowiekiem. Nigdy w żadnych okolicznościach nie wpuść go do swojego umysłu. Och, córeczko, dzięki Bogu, że mogłam cię ostrzec [troska + strach]. Nie martw się, mamo. Muszę teraz odejść. Już wkrótce powinnaś się obudzić. Masz przecież tak wiele do zrobienia, zanim opuścisz Glen Tuath. Do wiedzenia, moja najukochańsza córeczko. Niedługo znów przyjdę i porozmawiam z tobą. Podzielę się z tobą wspaniałymi tajemnicami Cudownymi! Do widzenia, kochana Dody. Do widzenia... mamusiu. Jakiś sen? Dee otworzyła oczy. W jej pokoju nadal było ciemno, jak zwykle w zimie o tej porze, ale zegar na szafce nocnej wskazywał szóstą rano. Czas wstać na śniadanie. Potem będzie musiała wykonać swoją ostatnią pracę, nakarmić bydło i konie na położonych niżej pastwiskach. Jakże będzie jej brakować Cutach i Pigeana! Co to był za sen? ...Będzie musiała wstąpić do szkoły po płytkę ze świadectwem a potem wrócić do domu i skończyć pakowanie, żeby była gotowa’ gdy przyleci babcia Masha... Niepokojący sen. O czym? .. - Dziwnie się będzie czuła żyjąc na Ziemi, gdzie dzień ma dwadzieścia cztery godziny a me dwadzieścia sześć. Miesiące też będą całkiem inne, gdyż Księżyc szybciej obiega Ziemię niż Re Nuadh Kaledonię. Nawet rok nie będzie tak długi jak na Kaledonii. Ledwie pamiętała, jak wyglądało życie na Starym Świecie... Nieważne! Co było w tym śnie? ... Wszystkie drzewa będą miały zielone liście i trawa też będzie zielona i niebo będzie częściej niebieskie, prawie nigdy nie będzie trzęsień ziemi i... Przestań, mój umyśle. Gdy w końcu dokonała autokoercji niechciane myśli, które zalewały jej umysł, ustały. Wreszcie mogła się skoncentrować. Ten sen był bardzo dziwny. Co jej się śniło? Dlaczego nie może go sobie przypomnieć? To ważne, była tego pewna. Dee powoli wysunęła się z ciepłej pościeli i opuściła stopy na przykrytą dywanikiem podłogę. Jeszcze nie rozkazała lampom, by się zapaliły. Podeszła do okna, rozsunęła zasłony i wyjrzała na dwór. W nocy spadł śnieg, po raz pierwszy tej zimy. Skalisty pagórek, na którym stał dom, pokryty nieskazitelną bielą, upodobnił się do puchowej poduszki, a wijąca się linia światełek oznaczała zasypaną ścieżkę i stopnie. Nikt jeszcze nie włączył sieci wysokiego napięcia, która roztopi śnieg. Lądowisko wyglądało jak gładki biały obrus i dwa zaparkowane poza hangarem jajka miały grube białe berety. Zewnętrzne światła umieszczone na oborze, fabryce i na innych zabudowaniach gospodarczych rozlewały się niczym żółtopomarańczowe kałuże na nie tkniętym śniegu wokół nich. Światełka mrugające spoza podobnych do szkieletów drzew wskazywały, że Domhnall Menzies i jego żona Ciara Brown już wstali. O tej porze roku tylko ich chata była zamieszkana, gdyż większość pracowników najemnych wróciła do Grampian lub do Muckle Skerry. Zjawią się przed następnymi zbiorami... Ten sen! Dlaczego tak trudno jej się skoncentrować? Miała wrażenie, że jej umysł się buntuje przed przesłaniem wspomnienia, którego szukała. - Aniele, pomóż mi - powiedziała cicho na głos. A potem odnalazła wszystko w pamięci. Patrząc z góry na biel śniegu, przypomniała sobie postać, którą tak wyraźnie widziała w swoim umyśle. Jej matka, Viola Strachan, w tym samym podróżnym stroju, co w dniu śmierci, uśmiechnięta, rozmawiała z Dee. Mówiła naglącym tonem o... czym? Dee wydało się, że zimny powiew przeniknął przez okno i przeszył jej ciało. Cała drżąca objęła się ramionami i zwróciła się do swojego mentora z rosnącym strachem. - Aniele, czy w moim śnie naprawdę widziałam mamę? Nie. - Tak też myślałam. Aura była niewłaściwa. To co mówiła, było niewłaściwe. Kim ona jest i czego naprawdę chciała? Osoba, która rozmawiała z tobątelepatycznie, nazywa się Fury. Nie jest to ani mężczyzna, ani kobieta - tylko umysł. Umysł pełen nienawiści do całego wszechświata i jego Stwórcy. Pod pewnymi względami Fury jest niezwykle potężny. Oprócz wkradania się do twoich snów umie komunikować się telepatycznie na odległość wielu lat świetlnych... - Jak ten okropny Jack! - jęknęła Dee. Fury nie jest Jackiem. Nienawidzi Jacka i boi się go, tak jak zaczyna lękać się ciebie. To właśnie Fury kontroluje Hydrę. - Potwora, który zabił moją matkę? To w rzeczywistości Fury spowodował śmierć twojej matki, wuja i ciotki. Rozkazał Hydrze zabić ich. Bez Hydry jest prawie bezsilny. To jego wielka słabość. Niemal zawsze musi działać za pośrednictwem Hydry, chyba że jest złączony z innym umysłem. - Ta Hydra... ich jest czworo! Znam ją. Widziałam ich, kiedy mama, ciocia Rowan i wujek Robbie zginęli. Tak. Fury czerpie swą wielką siłę fizyczną z czterech umysłów Hydry działających w metakoncercie, tak jak ich nauczył. Ostatecznym celem Fury’ego jest zniszczenie Imperium Galaktycznego, a do tego będzie potrzebował innych potężnych umysłów oprócz członów Hydry. - Ale dlaczego Fury chce zniszczyć Imperium? Zamierza stworzyć nową konfederację galaktyczną, którą będzie rządził. Ma nadzieję podstępnie zmusić cię, żebyś dla niego pracowała, tak jak kiedyś zrobił to z Hydrą. - Co mam zrobić, żeby zostawił mnie w spokoju? - zawołała Dee. Teraz, kiedy znasz jego sygnaturę mentalną i wzór jego emanacji metapsychicznych, będziesz mogła wykluczyć go ze swoich snów, jeśli zechcesz. Ale ponieważ jesteś dzielną i pomysłową dziewczynką, mogłabyś rozważyć inny wariant. - Jaki? - zapytała podejrzliwie. Odeszła od okna, kazała zapalić się lampom, dotknęła guzika włączającego maszynę ścielącą łóżko i zaczęła się ubierać. Anioł zdawał się nad czymś zastanawiać. Wreszcie rzekł: Możesz pozwolić, by Fury nadal przychodził do ciebie. - Mam wpuścić do mojego umysłu tego strasznego stwora udającego moją matkę? Oszalałeś, Aniele? Oczywiście byłoby to dość niebezpieczne. Znajdujesz się jednak w niezwykłej sytuacji: możesz pomóc w uratowaniu Imperium przed tym potworem. Obecnie Fury nie chce cię skrzywdzić. Raczej wołałby przeciągnąć cię na swojąstronę. Widzisz, Fury’emujest dość trudno zmuszać swoją koercją ludzi do wykonywania jego rozkazów. Hydra potrafi przez krótki czas wywierać bardzo silną koercję, ale w ten sposób nie stałabyś się zwolenniczką Fury’ego. - Rozumiem... Chciałby, żebym dobrowolnie stała się jego uczennicą. Właśnie. Ale jeśli będziesz stawiała subtelny opór - jednocześnie zyskując jego zaufanie i zachęcając go do wyjawienia ci szczegółów jego planu - pomogłabyś go zniszczyć. Zniszczyć mordercę matki! Czy rzeczywiście mogłaby coś takiego zrobić? - Jak? - zapytała. Włożyła już sztruksowe spodnie i grubą koszulę, roboczy strój, którego nie weźmie ze sobą na Ziemię, a teraz poszła do szafy po czyste wełniane skarpetki. - Jeżeli Fury jest tylko umysłem, musi być tak niezniszczalny jak - jak anioł! Niezupełnie. Umysł Fury’ego dzieli ciało z innym umysłem, który nie ma pojęcia o istnieniu złego towarzysza. Nie wiem, w czyim mózgu kryje się Fury, i nikt tego nie wie. Nawet Lylmicy. Gdyby wiedzieli, wtedy można by było zniszczyć tego potwora. - Lylmicy by to zrobili? Nie. Rodzina Remillardów. Złączeni w metakoncercie mieliby dość mocy do zabicia Fury’ego. I mają taki obowiązek. Ponieważ wiem jedno o tym potworze: jest on tworem umysłu któregoś z Remillardów. Dee, zakładająca buty termalne, znieruchomiała. - Słyszałam o nich. Pierwszy Magnat należy do Dynastii Remillardów. A tata mówi, że babcia Masha zabierze Kena i mnie do instytutu kształcącego operantów, którym kieruje jedna z kobiet z tej rodziny, imieniem Catherine... Jeśli więc odkryję jakąś ważną informację o Furym, mam powiedzieć o tym Remillardom? Nie! W żadnym wypadku. Powiesz mnie, a ja dopilnuję, żeby ta rodzina dowiedziała się o tym. Marszcząc brwi, Dee rozczesała włosy i zaczęła zaplatać warkocz. - Ja... ja przypuszczam, że jeśli Fury będzie zbytnio mnie naciskał, zawsze mogę go wyrzucić z mojego umysłu. Teraz mogłabyś to zrobić nie narażając się zbytnio. Gdybyś później zamknęła przed nim swój umysł, prawdopodobnie obudziłabyś jego podejrzenia. Może on dojść do wniosku, że zagrażasz jego planom i próbować cię zabić. Musisz to wszystko dobrze zrozumieć, zanim przyjmiesz moją propozycję. Jestem pewny, że wszystko ci się uda, pamiętaj jednak, że łączy się to z pewnym niebezpieczeństwem. Niebezpieczeństwo, pomyślała, ale co w zamian? Może zdarzyć się tak, że Fury będzie ją nękać latami, a ona nie zdoła dowiedzieć się niczego pożytecznego! Jednak z drugiej strony... Czując się winna, Dee zerknęła przez ramię w lustro, jakby się spodziewała, że zobaczy wysoką postać Ewena Camerona lub otuloną skrzydłami zjawę mówiącą jego głosem. Miała wrażenie, że już słyszy słowa potępienia z powodu zaskakującej myśli, jaka właśnie przyszła jej do głowy. Nie zobaczyła jednak nic oprócz siebie i znajomych mebli, ani też nic nie usłyszała. Anioł nie mógł czytać jej tajemnych myśli tak samo jak Fury. Nie będzie mógł jej powstrzymać od... Mała twarzyczka w kształcie serca z przenikliwymi orzechowymi oczami skamieniała jak maska. - Zrobię to, co proponujesz. Będę bardzo ostrożna. Dobrze. Wezwij mnie, jeżeli będziesz potrzebowała mój ej rady. Skinęła głową i anioł zniknął. Dee otworzyła szufladkę z biżuterią w swojej nocnej szafce. Klejnociki, które sama zrobiła z prawdziwego złota, srebra i kamieni półszlachetnych, znajdowały się już w jej walizce, czekając na podróż na Ziemię. Pozostały tylko podarowane przez dziadka perły i stara szpilka z górskiego kryształu, które zamierzała nosić na pokładzie statku kosmicznego. Połyskiwały w półmroku. Przypięła diamentową maskę do koszuli i uśmiechnęła się. Śniadanie na Farmie Glen Tuath przebiegło niezwykle spokojnie. Gavin Boyd nie mógł ukryć triumfu: po odjeździe Dee znowu on będzie tu najważniejszy. Hugh Murdoch i Ellen Gunn, pozostali nie urodzeni, z niezadowolonymi minami jedli owsiankę i wędzoną gęsią pierś i popijali je gorącym kompotem. Wiedzieli bowiem, że teraz oprócz swoich obowiązków będą musieli wykonywać też pracę Dee i Kena. Ian znowu był zły; ignorował Thrown Janet, która starała się rozpocząć rozmowę. W przeciwieństwie do niego zarządczyni domu tryskała humorem. Najwyraźniej cieszyła się, że się pozbędzie dwóch smarkaczy, którzy działali jej na nerwy przez ostatnie sześć lat. Kiedy dzieci zjadły śniadanie, a Ian wstał od stołu i poszedł do swojego biura w fabryce, Janet jak zwykle podzieliła między swoich podopiecznych dzisiejsze obowiązki. - Gavinie, Domhnall będzie potrzebował twojej pomocy przy przyniesieniu zepsutego zbiornika na zwierzęce odchody. Spotkasz się z nim w oborze. Ken, skończysz kłaść nowy odcinek topiącej siatki na dróżce do szkoły. Hugh, przeprowadź comiesięczną kontrolę działka laserowego i pamiętaj, że kiedy będziesz na dachu, musisz nosić pas bezpieczeństwa. Ellen, posegreguj uprane rzeczy i roznieś je do pokoi. Czytnik do metek znowu nawalił. A potem porządnie wymyj pojazdy-krety. Nie chcemy, żeby obywatel Kyle i doktor Mary zabrudzili się, jadąc tunelami z lądowiska do domu. Doro, zawieziesz paszę dla bydła na zimowe pastwiska. I nie trać czasu, tak jak zwykle to robisz! Chcę, żebyś w porze obiadowej była tu z Kenem czysto umyta, spakowana i gotowa do drogi. Jasne? Wszyscy mają aparaciki sygnalizacyjne? - Tak, proszę pani! - odpowiedziały chórem dzieci. Wszyscy oprócz Ellen poszli do szatni, by włożyć zimowe okrycia. - Hughie! - odezwał się Gavin. - Zamieńmy się. Miła, ciepła obora zamiast zmarzniętego tyłka na dachu. Hugh roześmiał się szyderczo. - Chciałeś powiedzieć miłe, ciepłe krowie łajno, które musisz zeskrobać z zepsutego zbiornika! Zatrzymaj je sobie. - Ja się z tobą zamienię - zaproponował Ken. - Chyba rozbolało mnie gardło. Lepiej będzie, jeśli popracuję w środku. - W porząsiu! - odparł Gavin. - Zgoda. Już zsiniałeś z zimna, co? Narzędzia są w szopie przy szkole? - Będziesz musiał położyć na górze warstwę cementu i włączyć zasilanie. Minizgamiak, mikser i cała reszta jest razem z narzędziami - wyjaśnił Ken. Odwrócił się do siostry. - Zabierz moje świadectwo razem ze swoim, dobrze? Przypuszczalnie skończysz pracę wcześniej ode mnie. - Dobrze, Kenny. - Pomanipulowała przy systemie kontrolnym kombinezonu środowiskowego, a potem włożyła rękawiczki. - Pójdę pieszo zamiast brać kreta. Cześć wszystkim. - Ojojoj! - Gavin zrobił ponurą minę. - Czy mała Dodo chce jeszcze raz pobrodzić w kalliańskim śniegu, żeby utrwalić pamięć o nim w swoim olbrzymim mózgu? - Tak. - Uśmiechnęła się do niego słodko. - Ale ja wrócę na Kaledonię, Gavinie. Zapamiętaj to. - Poszła do drzwi i starannie zamknęła je za sobą. Śnieg był gruby na dwadzieścia centymetrów i puszysty, tak że łatwo się po nim szło. Światła werandy nadawały ośnieżonemu domostwu przytulny wygląd. Kiedy Dee zeszła do połowy stoku, zatrzymała się i długo wpatrywała się w rodzinny dom. Zaprojektowała go jej matka, ona też nadzorowała jego budowę. Dee i Ken tu się urodzili. Budynek był nie tylko piękny, lecz także dostatecznie wytrzymały, by stawić czoło huraganowym zimowym wiatrom hulającym po Beinn Bhiorach i częstym wstrząsom sejsmicznym. Kochała ten dom i farmę. Wróci tu na pewno. Teraz nie było wiatru i poprzez podeszwy wyczuwała, jak twarde są przysypane śniegiem kamienne stopnie. Schodziła w dół, śpiewając cicho: Jeśli nawet stanę się obca, Jeśli inny przygarnie mnie świat, Nie zapomnę cię już, Kaledonio, Choć upłynie wiele, wiele lat. W dole, na świeżo ośnieżonym dziedzińcu, idąc do obory ucieszyła się, że jako pierwsza zostawia ślady. Później poszła dalej do znajdującej się tuż obok dużej szopy, żeby wziąć traktor. Dziś użyje sani zamiast wozu. Ken spotkał ją przy bocznych drzwiach obory, i szybko pomógł jej załadować bele siana oraz worki z karmą. Musiałaby zrobić to sama, gdyby pracował tu zgryźliwy Gavin. Podziękowawszy bratu, wjechała na główną drogę farmy. Lampy traktora oświetlały śnieg. W kabinie szybko zrobiło się ciepło, zdjęła więc rękawiczki i rozpięła kombinezon. Świt wstawał nad Ań Teallach, wielkim, wygasłym wulkanem, który większość Kaledończyków znała pod jego angielską nazwą Forge, czyli Kuźnia, wysokim na siedem tysięcy trzysta pięćdziesiąt metrów. Była to najwyższa góra na kontynencie, na jej wschodnim zboczu rozciągał się niewielki, lecz groźny lodowiec, który przez cały rok posyłał na morze góry lodowe. Płynąca na lewo od drogi rzeka Tuath jeszcze nie zamarzła. Nad ośnieżonymi głazami, wystającymi z jej koryta, unosiła się para. W Wielkim Jeziorku nurkowały i pływały białe rinkies; były to miejscowe, spokrewnione z gadami „ptaki”, które zwykle zostawały na wysepkach fiordu w dobrą pogodę. Prawdopodobnie wkrótce spadnie więcej śniegu i zrobi się chłodniej. Dee cofnęła się na dróżkę okoloną słupami ogrodzenia ochronnego, dzielącą pastwiska, na których pasło się bydło i konie. Sanie zatrzymały się przy ogrzewanym korycie z wodą dla obu stad. Ośnieżone pagórki na łące poruszyły się i zamieniły w kudłate, małe krowy o długich rogach, które pokłusowały w stronę karmy. Były niewiarygodnie wytrzymałe i nigdy nie chroniły się w kamiennych bathach. Małe stado czarnych jak węgiel niewielkich koników kuliło się w szopie o trzech ścianach po zachodniej stronie pastwiska. Zarżały przenikliwie i kłębiły się przez moment po wyjściu. Czy to rzeczywiście przybyło śniadanie, czy po prostu głupie bydło reagowało na jeźdźca objeżdżającego płot? A może to inny fałszywy alarm? Nagle maleńka kłaczka oddzieliła się od grupy i pełnym galopem pomknęła ku Dee, podnosząc tumany miałkiego śniegu. Podniecone, pozostałe konie ruszyły za nią. Cutach! - przemówiła telepatycznie Dee do kłaczki, a potem zawołała: Pigean! do byka rasy West Highland, który opiekuńczo kroczył za swoim haremem. Dziewczynka zasunęła kombinezon, włożyła rękawiczki i wyskoczyła z traktora. Cutach podeszła do niewidzialnej zapory i zwiesiła ponad nią głowę, tak że Dee mogła ją objąć. Podobnie jak jej towarzysze, była prawdziwą miniaturką konia o doskonałych proporcjach, a nie kucem; jej kłęby sięgały nieco ponad pas Dee. Na wielu ludzkich planetach hodowano te maleńkie koniki dla przyjemności. Czasami używano ich do wyścigów rydwanów, gonitw lub do ciągnięcia wózków z okazji świąt, Ian Macdonald trzymał je tylko dlatego, że je lubił, gdyż szły za ludźmi jak psy, niosąc zapasy zarówno dla dwunogiego podróżnika, jak i dla siebie. Cutach miała krótki ogonek (stąd jej imię) i gęstą, kędzierzawą sierść. Kiedy urodziła się przed dwoma laty, nikt nie oczekiwał, że przeżyje. Dee uratowała ją, opiekując się nią troskliwie i lecząc ją potajemnie swojąmocąredaktywną. Teraz kłaczka była jej ulubienicą. - Będzie mi ciebie brakowało - powiedziała do Cutach, całując ją w nozdrza. - Ale wrócę i razem wdrapiemy się na Ań Teallach. Sprawdziła koryto, by się upewnić, że odmrażacz działa, potem wsypała owies, siano i końską karmę. Kiedy skończyła z końmi, byk imieniem Pigean przepchał się przez stado podnieconych krów, parskając i kiwając rogatym łbem. Jego sierść sięgała prawie do kopyt. Tę małą rasę szkockiego bydła również hodowano przede wszystkim dla przyjemności, ale na wiosnę krowy dawały, choć w niewielkich ilościach, tłuste mleko, które było wspaniałym dodatkiem do świeżych truskawek lub do równie słodkich miejscowych jagód zwanych oidhreag. Żadne inne dziecko nie mogło się zbliżyć do porywczego Pigeana, który natychmiast złagodniał, gdy po raz pierwszy stawił czoło Dee. Dziewczynka poklepała go po nozdrzach. - Ciebie też będzie mi brakowało, grubasku. Nie waż się gonić Gavina, kiedy mnie tu nie będzie. Słyszysz? - Uśmiechnęła się i dodała: - No, właśnie możesz go trochę pogonić. Wsypała pokarm do koryt i stała przez kilka minut w obłoku słodkich zwierzęcych oddechów, oglądając dokładnie każdego konia i krowę, jak zawsze, gdy przyszła jej kolej na karmienie ich. Jedna z klaczy, kapryśna Aigeannach, miała małe zadrapanie na tylnej nodze. Dee zaraz je zagoiła. A potem, by nie wybuchnąć płaczem na myśl, że musi opuścić swoich ulubieńców, szybko wsiadła do kabiny traktora i wróciła na główną drogę farmy. Było już całkiem jasno i nadal miała dość czasu, dlatego zamiast wrócić do zagrody, pojechała na północ na brzeg Loch Tuath, mijając po drodze rzędy nagich drzew. Widziała wszędzie ślady coine-anów, ale nigdzie nie dostrzegła ani jednego zwierzęcia. Te porośnięte futrem, długouche gady uciekły słysząc warkot zbliżającego się traktora. Na brzegu zatoki Dee zatrzymała się i znów wysiadła. Był odpływ i wodorosty na odsłoniętych skałach pachniały jak jodyna i ziemskie pomarańcze. Zobaczyła tam więcej zwierzęcych śladów: duże, czteropalczaste tropy żywiących się rybamidobhranów i mniejsze znaki pozostawione przez sgarbha, spore ptaki podobne do kormoranów. A potem, po drugiej stronie przystani, dokonała podniecającego odkrycia. W mokrym piasku ciągnęła się szeroka jak wóz bruzda wyryta przez samicę teuthisa, która wygramoliła się z morza, by złożyć wyżej na brzegu jedno ze zdumiewających homeotermicznych jaj. Dee zapragnęła zobaczyć gigantyczną dziesięciornicę z olbrzymimi mackami, wynurzającą się z fal podczas przypływu. Nigdy nie widziała żywego teuthisa, chociaż morze często wyrzucało na wybrzeża Beinn Bhiorach strzępy i kawałki ciał tych morskich potworów, zabitych przez zeugloidy. Ken nadal cenił miniaturkę dziesięciornicy, którą podarował mu dziadek po przybyciu na Kaledonię. Z pomocą głębokowidzenia dziewczynka znalazła wielki jak beczka worek z embrionami teuthisów zakopany pod wielką kupą kamieni i piasku, która teraz blokowała drzwi niedawno zbudowanej szopy, będącej jednocześnie magazynem i przechowalnią łodzi. Do wiosny, kiedy budynek znów będzie używany, drapieżne maleństwa wyklują się i popełzną z powrotem do morza. Wody Loch Tuath były czarne, lizały plażę i przykryte czapami śniegu skały ociężale jak olej. Już niedługo północny wiatr napędzi do fiordu małe góry lodowe i zamarznie on w lodową breję. Samotny rhamphorhynchus przeleciał nad jej głową, ciągnąc za sobą kościsty ogon z porośniętym piórami czubkiem i wydając smętne okrzyki. - Nie będę płakała - powiedziała stanowczo Dee. Wróciła do traktora i z maksymalną szybkością skierowała się na południe. Odstawiwszy maszynę na miejsce, okrążyła oborę i poszła przez zaśnieżony ogród do szkoły. Gavin leżał na brzuchu w śniegu na skraju drogi, podłączając nowy odcinek siatki-roztapiacza do podziemnego przewodu głównego. Mały zgarniak, mikser kompozytowy, worki z cementem i otwarta skrzynka z narzędziami były rozrzucone wokół niego. - Na Boga, trzymaj się z daleka od mojego chodnika! - warknął na nią. - Inaczej będzie zastygać całe wieki na tym zimnie. Dee postanowiła nie przypominać mu, że świeżo wylany cement natychmiast wyschnie po włączeniu roztapiacza. Weszła do szkoły, zdjęła kombinezon i buty i poszła do swojej kabiny w skarpetkach. Dzisiaj był Disathuirne, dzień, w którym nie odbywały się lekcje w szkole satelitarnej; ale w Ministerstwie Edukacji w New Glasgow oczekiwano, że Dee zgłosi się po płytkę-świadectwo. Taniej wyjdzie, jeśli babcia Masha zawiezie świadectwo do nowej szkoły na Ziemi, niż gdyby kaledońska szkoła musiała je przekazać przez podprzestrzeń. Dee wzięła mikrofon i wywołała biuro swojej klasy. Ku zaskoczeniu dziewczynki okrągła, uśmiechnięta twarz, która pojawiła się na monitorze, należała do pani Uny MacDufFie, jej ulubionej nauczycielki. - Nareszcie jesteś, Dorotheo! Załatwiłam wszystko tak, że mogłam tu dzisiaj przybyć, ponieważ chciałam się z tobą pożegnać na osobności. Nigdy nie wolno ci pisnąć o tym słówka innym dzieciom w twojej szkole... ale ja zawsze uważałam cię za niezwykłą uczennicę. Jesteś taka zdolna i inteligentna! Wcale mnie nie zaskoczyło, że zostałaś operantką. Dee nie mogła ukryć zaskoczenia i niepokoju. - Nikt nie miał o tym wiedzieć. - Nikt nie miał wiedzieć? - Nauczycielka roześmiała się wesoło. - Och, dziecko, odkąd poddano cię testom metapsychicznym w ubiegłym miesiącu, wszyscy o tym wiedzą. Nawet Kierownik Hamilton się dowiedział i wezwał nas do siebie. Czy ojciec nie powiedział ci, że twój wskaźnik jest najwyższy ze wszystkich, jakie kiedykolwiek zarejestrowano na Kaledonii? - Nie, proszę pani - szepnęła z lękiem Dee. - No, dobrze, żeby ci tylko woda sodowa nie uderzyła do głowy. Po prostu spisz się jak najlepiej w nowej szkole na Ziemi i spraw, żebyśmy my, Kaledończycy, byli z ciebie dumni. - Spróbuję, proszę pani. - Niech cię Bóg błogosławi, kochanie. Pamiętaj, żebyś nie zerwała z projektowaniem strojów i wyrobem biżuterii. Dobrze jest popracować rękami, gdy zbyt długo męczy się umysł. Dee skinęła głową. - Myślę, że ma pani rację. Zrobię to. - A teraz przekażmy twoje dane na płytkę. Masz coś ważniejszego do roboty w ostatnim dniu pobytu na Kallie niż paplanina ze mną. Dee poprosiła nauczycielkę, by przesłała również dane Kena. Kiedy obie płytki - przezroczyste kwadraty nie większe od paznokcia z miniaturowym procesorem w środku - wyskoczyły z jej komputera, włożyła je do pudełka, pożegnała się z nauczycielką i wyłączyła komputer. Opuściła swoją kabinę i po raz ostatni obeszła klasę. Ukończone w połowie projekty innych dzieci - wydruki, przybory do eksperymentów naukowych, rzeźby, obrazy i inne przedmioty, które były częścią nauki w szkole satelitarnej, leżały rozrzucone na stolikach, ale prac jej samej i Kenny’ego nie było. Nikt nigdy się nie dowie, że się tutaj uczyli. Na dworze niebo pociemniało i zaczął prószyć śnieg. Gavin nadal pracował przy podłączaniu siatki-roztapiacza. Wyjrzawszy przez okno, Dee przesunęła myślą po mózgu nie urodzonego chłopca i nauczyła się kilku nowych wulgarnych wyrazów. Po co miałaby iść obok niego i wysłuchać jeszcze więcej obelg? Postanowiła pójść podziemnymi korytarzami. Włożyła kombinezon i buty i zjechała windą do systemu tuneli, który łączył wszystkie zabudowania farmy. Korytarze były jasno oświetlone i ciepłe, o gładkich, szarych ścianach z cerametalu. Nacisnęła guzik-wezwanie i kret nadjechał po kilku minutach. W pojeździe zobaczyła ojca. - Wsiadaj, Dorrie. Twoi dziadkowie właśnie przybyli. Jadę im na spotkanie. Żywy inwentarz w dobrej formie? - Tak, tato. Mają się dobrze. Po nakarmieniu ich pojechałam na brzeg zatoki. Jakiś teuthis zagrzebał swój worek z jajami naprzeciwko drzwi magazynu! Jestem tego pewna. Ślady były takie same jak na Tri-D. - A to bezczelne bydlę! - roześmiał się Ian Macdonald. - Nie zdarzyło się to od lat. Nie od twojego przybycia. Dee nie mogła wykrztusić słowa. Odwróciła głowę do ściany tunelu i jeszcze raz rozkazała łzom pozostać w oczach. Chwilę później pojazd zwolnił i zatrzymał się przy domu. Ian wyszedł i podał jej rękę. Kiedy Dee też się wygramoliła, stał w milczeniu, patrząc na nią. Jak zawsze w ostatnich czasach pozwalała sobie czytać tylko jego powierzchowne myśli. Były intrygujące. Oczekiwała strachu przemieszanego z miłością, głębokiego zawodu, nawet tłumionej złości. Ale dlaczego w jego umyśle obraz Dee nakładał się na obraz jej matki? - Dorrie, poproszę cię o coś dziwnego. - Zawahał się. Wszystko w porządku, tato. Zrobię wszystko! Wszystko! Proś! - Chodzi o twoją matkę. Dowiedz się, dlaczego to się stało. Nie mogę uwierzyć, że ona i jej rodzeństwo umarli tylko przez przypadek, jak mi powiedziano, że zostali po prostu wybrani na chybił trafił przez anonimowych morderców. Musiał być jakiś powód. Znajdź go! Nie możesz jednak niczego powiedzieć dorosłym operantom. Niech nikt się nie dowie, że szukasz informacji. Mogłabyś mieć poważne kłopoty... - Urwał, jakby nagle zdał sobie sprawę, jak wielkie brzemię składa na barki jedenastoletniego dziecka. - Och, Boże, nie! Co ja plotę? - Odchodząc do windy potrząsał głową, twarz miał wykrzywioną z bólu. - Nie mam prawa prosić o to maleńkiej dziewczynki! Zapomnij o tym, co powiedziałem, Dorrie. Co zaglaiket loon ze mnie! Tato. Zaczekaj. Przystanął zaskoczony i spojrzał na nią. A potem nagle zdał sobie sprawę, że użyła wobec niego koercji. - Ale ty nie jesteś tylko dzieckiem, prawda? Nawet nie jesteś taka jak ona. Jesteś kimś znacznie od niej potężniejszym. Jeden Bóg wie, kim jesteś. - Jestem twoją córką - odparła na głos. - Kocham cię i zrobię to, o co mnie poprosiłeś. Dowiem się o mamie i reszcie. I tak zamierzałam to zrobić. Utkwił w niej spojrzenie. - Proszę, tato - szepnęła. - Ze mną wszystko z porządku. Jestem taka, jak zawsze. Taka sama. - Tak. - W jego oczach malowała się rozpacz. - Wiem to... teraz. Więc szukaj. Zobaczymy, czego się dowiesz. O mało nie oszalałem na myśl, że to było zwykłe, przypadkowe zabójstwo. Że Bóg pozwolił, by Viola zgasła bez żadnego powodu, jak mrówka, na którą ktoś nadepnął... - Nie sądzę, że tak właśnie było. Nie umiem ci powiedzieć dlaczego, ale jestem o tym przekonana. Dowiem się, tato, i powiem ci. - A jeśli to możliwe, zrobię więcej, dodała w myśli. Ian skinął głową; zapewne dobrze ją zrozumiał. Winda już czekała. Weszli do niej bez słowa. Podała mu plastikowe pudełeczko z płytkami-świadectwami, a on po prostu kiwnął głową, Ian Macdonald wysiadł na parterze. Dee pojechała na drugie piętro, do swojego pokoju. Szybko umyła się i włożyła spódniczkę w kratę Macdonaldów, którą sama uszyła, jedwabną białą bluzkę i zielony blezer ze srebrnymi guzikami. To było jej najlepsze ubranie. Na szyi zapięła perły dziadka, a maskę z kryształami górskimi wpięła do kieszeni spódnicy. Zapakowanie piżamy i rzeczy osobistych i włożenie czystej chusteczki do nowej skórzanej torebki, pożegnalnego daru Janet, zabrało jej jeszcze tylko kilka minut. Wszystkie inne rzeczy czekały już w małej walizce stojącej w pobliżu drzwi sypialni. Czy o czymś zapomniała? Zajrzała do łazienki, sprawdziła szuflady serwantki, otworzyła wysoką szafę. Wisiał tam jej piękny skafander lotniczy, hełm i buty stały na dole. Zamierzała go zostawić, ale teraz... - Kenny! - Chwyciła skafander i pobiegła do pokoju brata po drugiej stronie korytarza. - Musisz mi pomóc! Nie mam więcej miejsca w mojej walizce. Spojrzał na nią z zaskoczeniem; w ramionach trzymał złożone koszule i swetry. - Chcesz to zabrać? Co, do diabła, będziesz w nim robić na Ziemi? - Proszę - szepnęła. - Ja po prostu muszę go zabrać. Zrobił miejsce w swojej walizie. - Niech ci będzie - powiedział z dobrodusznym uśmiechem. Wysłali bagaże na dół taśmociągiem, i razem zeszli po schodach. Masza, piękniejsza niż kiedykolwiek, i Kyle, który wyglądał młodziej od własnego syna, pili herbatę w salonie z Ianem. Janet przyszła od strony kuchni niosąc koszyk. - No cóż, lepiej późno niż wcale - wycedziła. - Dzieci, już wszystko spakowane? - Tak, proszę pani - odparł Ken. - Nasze bagaże są na dole, gotowe do wstawienia do jajka. - To dobrze. Wasi dziadkowie nie chcą czekać na posiłek. Zamierzają zaraz wyruszyć do Clyde. Wygląda na to, że oboje wracają na Ziemię razem z wami, a dziadek musi pozałatwiać jeszcze jakieś sprawy. Zapakowałam dla was kanapki na podróż. Ken, ty poniesiesz koszyk. - Uścisnęli sobie ręce, a potem podała mu zakrytą kobiałkę. - Hosta luego, muchacho. I życzę ci szczęścia. Myślę, że bejdziesz go potrzebował. Potem Janet odwróciła się do Dee i podała jej rękę. - Trzymaj się, Doro. Szkoda, że się nie zaprzyjaźniłyśmy. Myślę, że to moja wina. Wróć, kiedy będziesz starsza, a może spróbujemy jeszcze raz. - Uśmiechnęła się szeroko do Mashy i Kyle’a. - Muszę wracać do pracy. Do widzenia. - I odeszła. - Co za zdumiewająca kobieta! - mruknęła Masha, odstawiając szklankę z herbatą. - Można by nawet przypuszczać, że pod tym stanikiem z drutu kolczastego kryje się ludzkie serce! - prychnął Kyle. - Tak - potwierdził lakonicznie Ian. - Ken, Dorrie, weźcie swoje płaszcze i resztę rzeczy. Posłuchali. Potem wszyscy zjechali do wyjścia na lądowisko. Ken i Ian załadowali bagaże do jajka. Śnieg padał coraz gęściej. Pole startowe było wilgotne, ale czyste, gdyż siatka-roztapiacz została zaprogramowana na automatyczny tryb zimowy. Kiedy Ian pożegnał się z rodzicami, odwrócił się do dzieci. Ken, który miał trzynaście lat, ucieszył się, że ojciec podał mu rękę. Lecz Ian pocałował córkę w czoło. Ze łzami w oczach powiedział: - Będę dbał o twój dąbek. Potem pomógł dzieciom wsiąść do jajka i zatrzasnął drzwi. Porsche wzniósł się do góry. Za pomocą dalekowidzenia Dee zobaczyła, że ojciec wrócił do drzwi w zboczu pagórka. Pojechał kretem do windy, a później na pierwsze piętro do swojej sypialni. Janet czekała tam na niego z maleńkimi zielonkawo-różowymi pastylkami z ekstraktem aeroroślin. Dlatego Dee przestała ich obserwować. 17 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA R6MILLARDA Po raz pierwszy spotkałem ją w New Hampshire, w marcu roku 2069, kiedy miała dwanaście lat. Było późne popołudnie. Chmury burzowe przesłoniły niebo i studenci Dartmouth College oraz mieszkańcy Hanoweru przemykali się z niepokojem, opatuleni po uszy w oczekiwaniu na jedną z naszych słynnych wiosennych zamieci. Dzwoneczek w drzwiach mojej księgarni zadzwonił i do środka weszła dziewczynka o poważnej buzi, ubrana w szkarłatną kurtkę środowiskową z kapturem i biały, robiony na drutach kapelusz w kształcie hełmu. Siedziałem z wyciągniętymi nogami przed staroświeckim, opalanym drzewem piecem, który niedawno zainstalowałem w kąciku czytelników, i przeglądałem klasyczne wydanie „Unknown Worlds”. Mój kot, Marcel LaPlume VI, spał na chodniczku pod podnóżkiem. - Dzień dobry - powiedziała dziewczynka rozglądając się z lekkim niepokojem po półkach pełnych drukowanych książek. Pomyślałem, że skończyła dziewięć lub dziesięć lat, ale modulacja jej głosu wskazywała, iż może mieć trzy lub cztery lata więcej. Byłem senny i nie od razu zauważyłem, że jest operantką. - Szukam czegoś specjalnego. Na podarunek. Nie zamierzałem ruszać starannie ułożonych kości dla zwyczajnej dziewczynki, która mogła pomylić moją księgarnię z miejscową rozdzielnią płytek. - Sprzedaję przeważnie rzadkie wydania książek SF i fantasy pochodzące z dwudziestego wieku. Dla kolekcjonerów. - Wiem. Chciałabym znaleźć coś na prezent dla mojego brata, który stał się zapalonym bibliofilem. Może go pan pamięta, przychodził kilka razy do pańskiej księgarni. Nazywa się Kenneth Macdonald. Słysząc to poderwałem się, mój kot też. Marcel podniósł kosmatą szarą głowę, spojrzał na dziewczynkę z zainteresowaniem i uznał, że może rozpocząć przedstawienie. Zaczął nadawać na wszystkie strony telepatyczne prośby o jedzonko. Nowo przybyła była operantką metapsychiczną i to potężną, sądząc po tym, co zdołałem rozróżnić z jej „socjalnego” aspektu. Wzmianka o bracie i lekki szkocki akcent umożliwiły mi jej identyfikację: była to Dorothea Macdonald, cudowne dziecko z planety Kaledonii, która została przyjęta do Instytutu Mentalnego Catherine Remillard. Pojawienie się Dorothei na krótki czas wywołało w społeczności operantów nerwowe poruszenie, ale od tej pory dziewczynka trzymała się z dala od światła reflektorów. Naturalnie Dynastia Remillardów bardzo się zainteresowała nowo przybyłą i wszyscy znajdowali wymówki, by od czasu do czasu odwiedzać instytut Cat, sprawdzić, co się dzieje z cudownym dzieckiem i śledzić jego postępy w nauce. Tylko Denis, Lucille i Jack okazali należyte opanowanie i uszanowali prywatność tego biedactwa. Marc, który ciężko pracował po drugiej stronie kontynentu albo podróżował między gwiazdami, zignorował ją całkowicie. Dowiedziałem się z rodzinnych plotek, że dziewczynka zostanie największą mistrzynią, jeżeli tylko pokona pewne poważne zahamowania, które sprawiały, że część jej kreatywności, mocy redaktywnej i koercji pozostawały w ukryciu. - Czy interesuje cię jakaś konkretna książka? - zapytałem. Ta niezwykła dziewczynka zachowywała się skromnie i ujmująco i najwyraźniej lubiła koty. Zdjęła rękawiczki i wyjęła z kieszeni pudełko z chipsami ziemniaczanymi. - Mają zapach pieczeni. Czy myśli pan, że Marcel zje trochę? Tak! - odpowiedział porośnięty futrem smakosz i popędził do niej z cieknącą ślinką. - Kocham cię! Dorothea przykucnęła i otworzyła pudełko. Marcel wraz z pierwszym kęsem omal nie odgryzł jej palców. Postanowiła więc rozsądnie rozsypać chipsy na podłodze. Wstałem z trudem (kilka stawów trzasnęło, gdyż cierpiałem na łagodną postać reumatyzmu) i umieściłem cenny stary periodyk w obwolucie ochronnej. Mój długowłosy łakomczuch pałaszował poczęstunek, wydając telepatyczne okrzyki uznania. Jedyną rzeczą, którą lubił bardziej niż frytki, była słodka kukurydza z puszki. - Zdobyłaś dożywotniego przyjaciela, młoda damo - powiedziałem - i prawdopodobnie będziesz tego żałowała. Ten zwierzak to najgorszy żarłok w całej północnej Nowej Anglii. Podniosła na mnie wzrok. Jej orzechowe oczy były nieco za blisko osadzone, ale okalały je ładne, ciemne rzęsy. Nikt nie nazwałby jej śliczną, ale bił od niej dziewczęcy wdzięk, nie mający nic wspólnego z mocąkoercyjną, którą niemal w całości zdołała ukryć za zasłoną mentalną. - Jedyni ulubieńcy, jakich miałam, to były duże zwierzęta - koń i byk. - Pogłaskała kota po głowie i wysypała resztę frytek na podłogę. Marcel zajadał je tak łapczywie, jakby konał z głodu, mimo że pochłonął większą część makaronu z serem, który stanowił mój cały południowy posiłek. - Koty to cudowne stworzenia, prawda? Doskonale reagują na telepatię. Janaprawdęnaprawdęnaprawdę cię kocham - zapewnił ją Marcel. - Masz więcej jedzenia w kieszeni? Dziewczynka delikatnie zsunęła jego wielkie kosmate łapy ze swoich kolan i wstała. - Przykro mi. Zjadłeś wszystko. - On zapaskudza koce w zimną pogodę i linieje jak bizon na wiosnę - powiedziałem. - Ale trzymam go tutaj, żeby kontrolował populację myszy i pająków. - Wyciągnąłem rękę i przedstawiłem się. - Wszyscy w mieście nazywają mnie wujem Rogim, więc i ty możesz. - Ja nazywam się Dorothea Macdonald. - Wzruszyła lekko ramionami. - Ludzie nadawali mi najróżniejsze przezwiska, ale żadne z nich mi się nie podoba. - Hmm. - Zastanawiałem się chwilę. - Czy mogę cię nazywać Dorothee? To francuski odpowiednik twojego imienia. Łatwo je wymówić, n ‘est-cepasl Rozpromieniła się. - Tak, podoba mi się. - No, dobrze. Skoro już to ustaliliśmy, pomówmy o książkach. Ile pieniędzy chcesz wydać? Nie wszystkie pozycje antykwaryczne mają niebotyczne ceny, ale niektóre tak. Mam nadzieję, że twój brat nie kolekcjonuje wcześniejszych powieści Stephena Kinga. - O, nie. On lubi starszą fantasy i horrory. Lata pięćdziesiąte dwudziestego wieku i wcześniejsze. Nie mogę wydać więcej niż dwadzieścia pięć dolarów. Długimi krokami poszedłem do sekcji M, wyjąłem owiniętą w plastik książkę i podałem ją Dorothee. - A co o tym myślisz? To „The Rival Monster” sir Comptona MacKenzie, kanadyjskie wydanie Clarke’a Irwina. Jest to humorystyczna powieść o potworze z Loch Ness potrąconym przez latający spodek. Wybuchnęła śmiechem. - Powinna się spodobać Kenny’emu. - Tylko piętnaście dolców. Prawie że za darmo jak na egzemplarz w bardzo dobrym stanie. Dorzucę plastikową kopertę, w której twój brat może ją trzymać. Uniemożliwia dalszy rozkład starego papieru z dużą zawartością siarki. Powiedz mu, żeby ostrożnie przewracał strony. Poszliśmy do mojego biurka, żeby dokończyć transakcji; za nami szedł Marcel, który nadal miał nadzieję na poczęstunek. Kartę kredytową Dorothee wydał Bank Kaledoński. - Jesteś daleko od domu - zauważyłem. - Jak ci się podoba Stary Świat? - Mieszkałam tu od wieku niemowlęcego do pięciu lat - odparła po krótkiej pauzie, gdy zdążyła już poszukać w mojej mózgownicy śladów nadmiernej starczej poufałości. Jak zwykle, kiedy zajmowałem się sklepem, nawet nie próbowałem podnieść zasłony mentalnej, zostałem więc sklasyfikowany jako nieszkodliwy stary bałwan, który wypytuje ją tylko z jednego powodu: kupieckiej jowialności. - Ale prawie nic nie pamiętam z mojego wcześniejszego życia na Ziemi - mówiła dalej. - Mieszkaliśmy w Edynburgu w Szkocji. W Ameryce Pomocnej jest zupełnie inaczej. Zwłaszcza... tutaj. - I bardzo daleko od Kaledonii, prawda? Patrzyła na mnie chwilę w milczeniu. A potem powiedziała: - Pan wie, kim jestem. - Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie faktu. Skinąłem głową, oddając jej kartę i wskazałem na podobny do skrzynki gadżet, który niedawno kupiłem. - Może chciałabyś jakieś bezpłatne opakowanie dla twojego podarunku? Ta maszyna może zrobić wszystko, poczynając od pudełek ekologicznych do najbardziej wymyślnych cacek. Po raz pierwszy w kącikach jej ust zaigrał figlarny uśmiech. - Może pan mi dać coś naprawdę niesamowitego? Włożyłem książkę do środka, wybrałem napis ZŁY SMAK - ŁAGODNA OPCJA i nacisnąłem guzik. Chwilę później wyskoczył opakowany prezent: zawinięty w jaskrawopomarańczowy papier z nadrukami z filmu „Bambi Meets Godzilla”, przewiązany połyskliwą wiśniową wstążeczką. Dorothee była zachwycona. Na dworze niebo zaczęło pluć śnieżnymi kulkami, okropnymi jak mikropopcorn, które tak smagają twarz przy silnym wietrze. Zapytałem dziewczynkę, czy zechciałaby poczekać w sklepie jeszcze trochę i wypić kubek kakao przy kominku, aż ten wstrętny grad albo przestanie padać, albo zamieni się w prawdziwy śnieg. Znowu poczułem ostrożne dotknięcie jej sondy mentalnej. Badanie to potwierdziło, że jestem tylko Sympatycznym Dziaduniem, a nie Brudnym Staruchem. Przyjęła moje zaproszenie - i wtedy rozpoczęła się nasza wieloletnia przyjaźń. Gdy rozmawialiśmy, Marcel, mrucząc jak motorek, siedział jej na kolanach. Kiedy prawie godzinę później wychodziła, wiedziałem już o niej całkiem sporo, a ona zręcznie wyciągnęła ze mnie te informacje o rodzinie Remillardów, którymi nie mam zwyczaju dzielić się z przypadkowymi znajomymi. Przez następne trzy lata Dorothee przychodziła co tydzień do „The Eloquent Page”. Początkowo udawała zainteresowanie książkami, ale w końcu przyznała, że lubi ze mną gawędzić. Potrzebowała na powiernika takiego dorosłego operanta, który by nie chciał upiec własnej pieczeni przy cudzym ogniu, a nikt z personelu Instytutu na kogoś takiego się nie nadawał. Tak samo jak jej babka Masha, która przyjęła stanowisko Przyjezdnego Wykładowcy na Wydziale Metapsychologii College’u Dartmouth, by pozostać blisko dziewczynki i jej brata. Profesor Masha i jej mąż Kyle Macdonald, wywrotowiec i pisarz - mój stary kompan od butelki, jak możesz sobie przypomnieć, drogi czytelniku - stworzyli wnukom prawdziwie rodzinną atmosferę w wynajętym domu w południowej dzielnicy Hanoweru. Jednakże ani Masha, ani Kyle nie byli typem ludzi, którzy budzą zaufanie u dzieci. Ja najwyraźniej tak, jak mógł wywnioskować każdy uważny czytelnik moich pamiętników, co nieraz mi przysporzyło kłopotów co niemiara. Ale cóż mogę na to poradzić? W owym czasie życie płynęło mi spokojnie. Księgarnia prawie przynosiła zyski, miałem nie zobowiązujący romans z piękną ciemnooką bibliotekarką imieniem Surya Gupta, która pracowała w Publicznej Bazie Danych za rogiem, a członkowie rodziny Remillardów zajmowali się własnymi, tajemniczymi machinacjami i nie był im potrzebny kłótliwy, lecz sympatyczny przybrany ojciec. Natomiast mała Dorothee bardzo go potrzebowała. Dlatego dowiadywałem się z pierwszej ręki o jej trudnej ewolucji z suboperantki do adeptki metapsychicznej, a z operantki klasy wielkich mistrzów do Wielkiej Mistrzyni Ultrazmysłów, Kreacji, Koercji, Redaktywności i Psychokinezy. Mogła nawet uzyskać rangę Największej Mistrzyni, zależało jednak od tego, czy Dorothee usunie resztki zahamowań ze swojej podświadomości i osiągnie pełny potencjał umysłowy. Słuchałem życzliwie jej opowieści o pracy w Instytucie, ale również dopilnowałem, żeby nauczyła się dobrych manier i poznała ważniejsze zasady „metaetykiety”, którą dzieci wychowane w domach operantów uważają za całkowicie naturalną. Dorothee była najważniejszą pupilka Cat Remillard, a jednocześnie zdobyła wykształcenie w naszej miejscowej akademii, kończąc wyższą matematykę i fizykę teoretyczną. Jej konikiem była obserwacja ptaków (o czym niebawem więcej), jazda na nartach i wycieczki krajoznawcze. Lubiła sama szyć sobie ubrania i wyrabiać biżuterię. Umiała szlifować kamienie i obrabiać metal. Ulubionym klejnocikiem Dorothee była kopia znalezionej w dzieciństwie szpilki, którą wykonała z białego złota i względnie tanich diamentów z Kaledonii przysłanych jej przez ojca. Nosiła tę małą, wysadzaną diamencikami maskę domina na cienkim łańcuszku na szyi jako amulet. Przychodziła czasami do mojej księgami ze swoim bratem Kenem, który był miłym, niemądrym młodzieńcem starszym od niej o dwa lata. On też kształcił się w Instytucie Mentalnym. Pozwalałem Kenowi Macdonaldowi używać mojej bazy danych do poszukiwania niedrogich, nadających się do kolekcjonowania powieści fantasy, w zamian za takie usługi jak pakowanie zamówień i czyszczenie kociej latryny. (Nigdy nie udało mi się przyuczyć tego szczególnego Marcela do używania współczesnych kocich urządzeń sanitarnych. Zażądał kuwety z piaskiem i otrzymał ją). Kenny studiował metapsychologię. Wcale mu nie przeszkadzało, że jego metazdolności nie są tak fenomenalne jak u jego siostrzyczki. Moje spokojne interludium jako mentora przyszłej świętej zakończyło się gwałtownie w październiku 2072 roku. Dorothee miała wtedy piętnaście lat i właśnie kończyła swojąpracę dyplomową. Dojrzała już fizycznie i była młodą kobietą niskiego wzrostu, nadal zbyt nieśmiałą i zainteresowaną nauką, by zwracać uwagę na chłopców. Była opanowana, nawet powściągliwa, lecz już rozwinęła w sobie tę szczególną cechę, którą normalni nazywają „prezencją”. Nikt nigdy nie pomyliłby jej ze zwykłą operantką. Podobnie jak inni potężni metaoperanci Dorothee rutynowo tłumiła swoją aurę; ale biła od niej niemal namacalna emanacja wyjątkowości, której nie mogła ukryć. Nie był to wcale „zapach świętości”, który przypisuje jej legenda. Nie miała też charyzmy Marca, ani nieziemskiego i prawie mistycznego wyglądu Jacka. Terminem, którym najlepiej mogę opisać emitowaną przez nią cechęjest... nieugiętość. Za jej twarzyczką, niemal obojętną przez większość czasu, kryła się osoba zdecydowana na poszukiwanie swojego własnego Graala mimo wszelkich przeszkód stawianych na jej drodze przez świat, jej własny umysł lub ciało. Teraz, kiedy wiedziano, że jej metazdolności są klasy wielkich mistrzów lub jeszcze potężniejsze, oczekiwano, iż zostanie nominowana do Konsylium po osiągnięciu pełnoletności w wieku szesnastu lat, jak wcześniej Jack. Ona jednak wcale na cieszyła się perspektywą stanowiska magnata i publicznego ujawnienia jej talentów mentalnych. Jej status niemal największego mistrza utrzymywano w tajemnicy i większość studentów-operantów i nauczycieli akademickich w Dartmouth College nic o tym nie wiedziała. Lecz sam fakt, że posiadała wszystkie pięć wielkich mocy metapsychicznych, miał rozsławić ją w całej Galaktyce. „Najwyższa Piątka” metapsychiczna była dość pospolita wśród Krondaku (i oczywiście Lylmików), ale inne rasy mogły się pochwalić zaledwie garstką tak potężnych umysłów. Ludzkość w owym czasie miała tylko jedenastu (nie licząc dwóch wyżej wymienionych największych mistrzów), którzy zostali zweryfikowani za pomocą standardowych testów Imperium Galaktycznego. Jedynymi dorosłymi w tej grupie byli Paul i Annę Remillardowie, Davy MacGregor, Cordelia Warshaw (z domu Warszawska), która była Intendentem Generalnym Ziemi, i Edward Hua-Kuo Chung, Naczelny Dowódca Czternastej Floty. Od jakiegoś czasu wiedziałem, że Dorothee czuje dziwną antypatię do Jacka, który przyznał, że „to była jego wina”, ale nie chciał wyjaśnić dokładniej tego stwierdzenia. Ciągle nie chciała spotkać się z nim twarzą w twarz, a on się jej nie narzucał. Nigdy nie podejrzewałem, że wewnętrzne zmagania Dorothee dotyczyły jeszcze kogoś oprócz niej samej i wyimaginowanych demonów, którym każdy z nas musi stawić czoło. Nigdy też nie przyszło mi do głowy, że nie postępowała ze mną całkiem uczciwie. Potem dokonałem bardzo nieprzyjemnego odkrycia. Udałem się do Concordu, stolicy Państwa Ludzkości, żeby odwiedzić Severina Remillarda w jego nowiutkim domu. Znałem Sewiego od czasu, gdy był wojowniczym dzieckiem buntującym się przeciwko pacyfizmowi, który przyjęli jego rodzice i większość operantów sprzed Wielkiej Interwencji. Stałem u jego boku przez trzy nieszczęśliwe, zakończone rozwodami małżeństwa (jeden z jego winy, dwa nie) i ukradkiem zachęcałem go do postępowania zgodnie z jego sumieniem oraz do pójścia śladem młodszego brata Adriena i przyłączenia się do frakcji Rebeliantów. Podobnie jak ja, Sewie od czasu do czasu zachowywał się niefrasobliwie, co kłóciło się z surową powagą uznawaną za odpowiednią w najwyższych kręgach operantów. Przeskakiwał z jednego Dyrektoriatu do drugiego, nigdzie jednak nie znalazł komitetu, w którym praca dałaby mu zadowolenie, co doprowadzało do rozpaczy jego brata Paula i pruderyjną siostrę Annę. Ten wysoki, jasnowłosy, raczej cyniczny mężczyzna był najszczęśliwszy wtedy, gdy spiskował ze swoimi zbuntowanymi towarzyszami. Wszystko to sprawiło, że stanął na czele Rebelii Metapsychicznej w roku 2083. Ponieważ Sewie, najmniej kołtuński z całej rodziny, był niegdyś zawodowym redaktorem oraz neurochirurgiem, zwróciłem się do niego o pomoc w rozwiązaniu pewnego delikatnego kłopotu charakterystycznego dla płci męskiej. Moja śliczna bibliotekarka Surya usiłowała uzbroić się w cierpliwość i okazywała mi wyrozumiałość, ale ostatnio zbyt często ją zawodziłem. Obawiałem się więc, że jeśli nie znajdę jakiegoś sposobu na pozbycie się tego problemu, poszuka bardziej utalentowanego towarzysza uciech łóżkowych. Trzeba oddać Sewiemu sprawiedliwość, że nie wybuchnął śmiechem, kiedy powiedziałem mu o mojej przypadłości. Siedzieliśmy razem na balkonie, wychodzącym na odzianą w jesienny strój dolinę rzeki Merrimack. On rozważał różne kuracje, a ja powiedziałem ponuro, że od ostatniego razu upłynęło dużo czasu i że zaczynam tracić cierpliwość. - No cóż, masz sto dwadzieścia siedem lat, wuju Rogi - zauważył Severin. - Ty masz sześćdziesiąt dziewięć, a ja jestem tak samo nieśmiertelny jak ty, do cholery! Pomijając tę jedną dolegliwość, czuję się świetnie i nawet nie nadużywałem tak bardzo alkoholu. Ale moje libido rozpłaszczyło się jak stary suflet. - Mógłbyś spróbować jakichś afrodyzjaków. Kaledoński „Wschód Słońca” wydąłby nawet egipską mumię. - Nie lubię tego - mruknąłem zrzędliwie. - Równie dobrze mógłbym sam sobie dogodzić. Nie możesz poprawić mocą redaktywną tego, co nawala? To chyba dzieje się w moim umyśle. Może tylko zmęczyła mnie ta dama i nie chcę się do tego przyznać. Severin westchnął i wstał z plecionego krzesła. - Więc wejdź do środka i pozwól mi poszperać w twoim umyśle. Może cierpisz na lekką depresję. Poszedłem za nim powłócząc nogami i wyciągnąłem się na białej skórzanej sofie usianej czarnymi poduszeczkami. Severin przysunął należący do kompletu miękki taboret, polecił mi zamknąć oczy i położył mi rękę na czole. Straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, mój stryjeczny wnuk chodził po pokoju ze złą miną. Czułem tępy ból w pachwinie. Oparłem się na łokciu i jęknąłem: - Co mi jest? Czy to rak prostaty? - Nie bądź idiotą! - warknął. - Jesteś zdrowy jak ryba. - Pomógł mi wstać. - I wyposażony jak ogier. Naprawiłem wszystko. Ból ustanie za minutę. Po leczeniu redaktywnym twoje urządzenie natychmiast stanęło w gotowości. Musiałem zbyt szybko włączyć hamulce. O radości! Znów byłem mężczyzną! Pokuśtykałem za Severinem do dobrze zaopatrzonego barku za wielkim pozłacanym fortepianem. - Co mi było? Nalał podwójną Wild Turkey i podał mi. - Wuju Rogi, ktoś systematycznie, lecz bardzo delikatnie, poddawał cię bardzo potężnemu sondowaniu koercyjno-redaktywnemu. Zapewne trwało to ponad dwa lata, a może jeszcze dłużej. Niczego nie zauważałeś, ale wywierało to niekorzystny, kumulacyjny wpływ na twoje podwzgórze i układ limbiczny. Naprawiłem wszystko. Możesz znów uprawiać miłość jak przedtem, ale radzę ci, żebyś przypomniał sobie znajomych Wielkich Mistrzów Koercji-Redaktywności i dowiedział się, który z nich grzebał w twoim mózgu. Zakrztusiłem się drinkiem. - Nie! - zawołałem. - Ona nie mogła tego zrobić! Severin wzruszył ramionami. Na szczęście nie połączyłem moich słów z wyraźnym obrazem mentalnym. - Znajdź sobie inną przyjaciółkę - poradził. - Taką, która ma zbyt słabąkoercję, by wślizgiwać ci się do mózgu, gdy oddajesz się rozkoszy. Kiedy nie jesteś pijany w sztok lub nie przeżywasz orgazmu, twoja zasłona mentalna jest dość silna, by odeprzeć ataki wszystkich intruzów. - Merde! - jęknąłem. - Merde et contremerde. Miałem jednak dość rozsądku, żeby trzymać język za zębami i szczelnie osłonięty umysł. Seks i picie nie miało nic wspólnego z pogwałceniem mojej prywatności. Znałem tylko jedną osobę, która oprócz mojego stryjecznego prawnuka Ti-Jeana, mogła przeniknąć do mego mózgu nie zostawiając śladu. Jedynie ona miała okazję, talent i czelność zrobić to w miejscu publicznym, podczas zwyczajnej rozmowy. Mała Dorothee Macdonald. Zamierzałem rzucić jej oskarżenie prosto w twarz, nawet jeśli miało to oznaczać koniec naszej przyjaźni. Wspomniałem już, że Dorothee, tak jak ja, była zapalonym ornitologiem-amatorem. Oboje należeliśmy do miejscowego oddziału Audubon Society, spotykaliśmy się często na zebraniach i wycieczkach i udzielaliśmy sobie poufnych informacji, kiedy jakiś rzadki ptak pojawił się w okolicach miasta. Pewnej pięknej niedzieli w połowie października umówiliśmy się w wiecznie zielonym lasku nad rzeką Connecticut po mszy o 11. 30. Opowiedziałem jej o niezwykłym dzięciole czubatym, którego podobno widziano tam wśród sosen. Zamierzaliśmy go sfotografować. Siedzieliśmy na głazach nad rzeką, jedliśmy jarlsberskie sandwicze i ciastka z melasą, popijając je przyniesionym przeze mnie jabłecznikiem. Polowanie na dzięcioła mieliśmy rozpocząć po obiedzie. Przeszedłem od razu do sprawy. - Dorothee, dowiedziałem się o czymś, co bardzo mnie zaniepokoiło. Pewna osoba, niezwykle potężny koercer-redaktor, sondowała mój umysł bez mojej zgody. Myślę, że to ty jesteś tą osobą. - Ja?! - krzyknęła z oburzeniem. - Ja miałabym grzebać w twoim umyśle? Skąd ci to przyszło do głowy? - Nie próbuj odpowiadać pytaniem na moje pytanie, dzieciaku - odparowałem ze smutną miną, dając do zrozumienia, że czuję się zdradzony, gdyż nadużyła mojego zaufania. - I oszczędź mi też zachowań urażonego niewiniątka. Minęło sporo czasu, zanim odkryłem, co robiłaś, ale nigdy nie uważano mnie za najbystrzejszego członka rodziny. Grzebałaś w moim mózgu od pierwszego dnia, w którym się poznaliśmy. Spojrzała na rzekę. - Tak. Musiałam zdobyć historię życia i szczegółowy profil psychiczny wszystkich starszych Remillardów, łącznie z tobą, a także Marca i jego rodzeństwa. Wprawdzie otrzymałam niekompletną informację, ale uznałam ją za wystarczającą dla moich celów. Ciebie wysondowałam najdokładniej, ponieważ żyłeś tak długo i tak obiektywnie osądziłeś członków twojej rodziny. Ale wysondowałam też wszystkich innych Remillardów, oprócz Marca i Jacka, którzy znajdowali się poza moim zasięgiem. Wszystkiego się spodziewałem, ale nie takiego wyjaśnienia. - Na Boga, dlaczego? - Remillardowie są najwybitniejszą ludzką rodziną w Imperium Galaktycznym, ale opublikowano bardzo niewiele informacji o ich życiu prywatnym i cechach mentalnych. Wiesz, że przepis o wszechstronnej analizie metapsychicznej nowo narodzonych operantów obowiązuje dopiero od czternastu lat. U osób urodzonych przed rokiem 2068 przeprowadzano ją tylko przypadkiem. Ponieważ operacja ta prawdopodobnie byłaby bolesna dla dorosłego, poddało się jej niewielu starszych operantów - a to dotyczy wszystkich Remillardów z wyjątkiem Paula i Annę. Potrzebowałam tych informacji, ponieważ prowadzę bardzo ważne badania. - Wędrowałaś po naszych mózgach dla jakichś badań? C’est drólement couillon! - prychnąłem. Bez trudu odgadła, co chciałem powiedzieć (a w przybliżeniu miałem na myśli „ludzkie ekskrementy”) i jej twarzyczka posmutniała. - Mówię prawdę - powiedziała z naciskiem. - To są prywatne badania, ale mają wielkie znaczenie. Jeżeli chcesz, możesz sprawdzić prawdziwość moich słów za pomocą koercji, . - Nie jestem dobry w łażeniu po cudzych mózgach i doskonale o tym wiesz. - Mogłem jednak wznieść i utrzymać zaporę mentalną klasy kosmicznej, jeśli od tego zależało moje życie. A miałem przeczucie, iż tak właśnie jest. Teraz, kiedy zostałem uprzedzony, Dorothee już nigdy nie wysonduje mnie bezkarnie. - Wykorzystywałaś mnie, młoda damo - ciągnąłem - a to jest brzydkie zachowanie ze strony kogoś, kogo uważałem za przyjaciela. Twoje wykopki miały też skutki uboczne, wykoleiły część mojego mechanizmu mentalnego. Na Boga, musiałem poddać się działaniu mocy redaktywnej i wtedy właśnie odkryłem, co ze mną wyrabiałaś. - Przykro mi, że cierpiałeś, wuju Rogi. Naprawdę! Nie miałam pojęcia, że takie sondowanie zrobi ci krzywdę. - Jej rozpacz i skrucha były prawdziwe. Potem jednak popsuła wszystko, dodając: - Musiałam to zrobić z bardzo ważnego powodu. - Żeby móc to osądzić, chcę, abyś natychmiast wytłumaczyła się ze swojego postępownia... albo będę musiał powiedzieć Catherine Remillard, że jej szkoła dała schronienie przyszłemu Wielkiemu Inkwizytorowi. - Nie! - krzyknęła. Na jej twarzy malował się prawdziwy strach. - Proszę, nie! Jeżeli jej powiesz, Jack na pewno o tym usłyszy. A może nawet sam Marc. Wytrzeszczyłem na nią oczy. - A co oni, do cholery, mają z tym wspólnego? Powiesz mi, co robiłaś, czy nie?! Zacisnęła mocno powieki, starając się opanować. Kiedy znów na mnie spojrzała, zrozumiałem, że nie mam przed sobą źle zachowującego się dziecka, lecz dorosłą osobę spełniającą nadzwyczaj ważną misję. - Jesteś inny niż pozostali członkowie twojej rodziny, wuju Rogi. Nie masz... dynastycznych lub osobistych ambicji. Nie potrzebujesz udowadniać swojej wyższości, nie wieścisz żadnej wielkiej sprawy. Wiesz, że twoje zdolności operanckie są niewielkie i wcale ci to nie przeszkadza. Akceptujesz ludzi takimi, jakimi są, nie próbując ich zmienić. Pomimo gderliwości masz gołębie serce i byłeś dla mnie bardzo dobry, kiedy przychodziłam płacząc i skarżąc się na niezwykle bolesną terapię, jakiej mnie poddawano. Dlatego powierzę ci najważniejszą tajemnicę mojego życia Nadal siedząc na głazie, ukłoniłem się temu zuchwałemu dzieciakowi i powiedziałem ironicznie: - Plut au ciel qu ‘U enfut ainsi! - Co mniej więcej znaczy: „Dziękuję za taki wątpliwy zaszczyt”. Wzięła głęboki oddech: - Opowiem ci, jak zginęła moja matka. Mój sceptycyzm natychmiast zniknął. - W porządku, Dorothee, mów - odparłem spokojnie. Siedząc u mego boku w przyjemnym lasku, popijając od czasu do czasu jabłecznik, kiedy zaschło jej w gardle, dziewczynka opowiedziała mi przerażającą i fascynującą historię Fury’ego i Hydry - wszystko, co wiedziała, włącznie z oficjalnymi informacjami ze śledztwa prowadzonego przez Magistrat Galaktyczny. (Bóg jeden wie, skąd je zdobyła). Nie tylko opisała okrucieństwa Hydry na Hebrydach, lecz także pokazała mi wyraźne obrazy, od których zrobiło mi się niedobrze. Opowiedziała mi też, że Fury na Kaledonii wtargnął do jej snów, udając jej zmarłą matkę. ...I dodała, że odtąd ten potwór co jakiś czas pojawia się w jej snach; przerwy trwają od paru dni do kilku miesięcy. Jest przekonany, że powoli ją przekabaca. Kiedy skończyła, byłem zlany zimnym potem, śmiertelnie bałem się o Dorothee, o siebie i o resztę mojej rodziny. Przez kilka minut nie mogłem wydobyć głosu i tylko drżałem za móją zasłoną mentalną, pragnąc, by to wszystko okazało się wytworem fantazji. Ale najwyraźniej było prawdziwe. Niemal zapomniałem o tamtym potworze i jego wielogłowym słudze, uznawszy, że przestali być groźni po incydencie na Islay. Lecz teraz Dorothee powiedziała mi, iż Fury’emu coraz bardziej zależy na tym, by zniszczyć Imperium Galaktyczne i panować nad planetami Drogi Mlecznej - nie tylko z pierwotnymi składnikami Hydry, lecz także z bandą nowych rekrutów. Popiłem jeszcze jabłecznika. Z całego serca pragnąłem, by był to mocniejszy trunek. - Co miałaś na myśli mówiąc, że bałaś się, iż Marc lub Jack dowie się, co robisz? Nie chcesz chyba powiedzieć, że uważasz, iż jeden z nich to Fury? - To jedyni Remillardowie, których nie mogłam wysondować. A ich metazdolności są dość potężne, by posyłać sny - lub inne rodzaje psychokreatywnych widziadeł - do umysłów oddalonych o lata świetlne. - Na jej twarzy malował się upór. - Kiedy po raz pierwszy przyśniła mi się moja matka, Jack Remillard był na Planecie Konsylium, a Marc na Ziemi. - Dorothee, bardzo się mylisz. Ja przypuszczalnie znam Fury’ego lepiej niż większość członków mojej rodziny. Na Boga, widziałem, jak ten potwór się narodził! To nie może być Jack, ponieważ nie istniał, kiedy Fury pojawił się po raz pierwszy. Urodził się dwanaście lat później. Opowiedziałem jej o moim widzeniu ze straszliwego Wielkiego Piątku roku 2040, którego najwyraźniej nie wydobyła z mojej pamięci. (Nic dziwnego, bo zepchnąłem to wspomnienie bardzo głęboko. Fury przerażał cały klan Remillardów!) Opisałem moje przygody jako potencjalnej ofiary Hydry i zrelacjonowałem, jak ten potwór próbował zamordować Marca, który wtedy był nastolatkiem, i maleńkiego Jacka. Przekazałem jej też wnioski wyciągnięte przez mojąrodzinę: że Fury musi być objawem psychozy rozszczepiennej, prawdopodobnie nieznanym osobowości podstawowej, z którą dzieli ciało, i że zapewne ma ona całkowicie inny zakres mocy mentalnych. - To mogła być każda z osób, które już wysondowałaś - podkreśliłem. - Czy w umyśle któregoś z Remillardów natknęłaś się na ślady drugiej osobowości? - Nie - odparła, najwyraźniej przerażona tą nową myślą. - W ogóle nie wzięłam pod uwagę możliwości rozdwojenia jaźni! Ta druga osobowość byłaby ukryta w umyśle gospodarza. Mogłaby nawet nie istnieć wtedy, gdy nie kontroluje ciała! Och, do licha, wuju Rogi! Wszystko może wyglądać inaczej! - Właśnie - przytaknąłem. - Może Jack nie jest podejrzany - przyznała niechętnie. - Nie jest, do wszystkich diabłów. Zawrzała oburzeniem. - Ale próbował mnie zmusić koercją do ujawnienia moich metazdolności i to było wstrętne. Wtedy robiłam, co mogłam, żeby ukryć moje moce, bo nie chciałam opuścić farmy ojca. A ten głupiec próbował prowadzić międzygwiezdną przyjacielską pogawędkę! Najwidoczniej wiedział o mnie - może od moich... od Lylmików. Oni wiedzą wszystko, niech ich diabli, nawet jeśli nie zawsze to przyznają. Później zjawił się Fury, który również bardzo chciał, żebym rozwinęła moje metazdolności i stała się częścią środowiska operanckiego Imperium Galaktycznego. Jako kryptooperantka pracująca na farmie na planecie kolonialnej, nie mogłam mu się do niczego przydać. Nie rozumiesz, dlaczego uważałam, że Jack może być Furym? Ten stwór zaczął do mnie przemawiać tak samo zwyczajnie jak Jack. - Jestem pewien, że Jack nie chciał cię skrzywdzić. To chyba naturalne, że chciał poznać drugą osobę, której umysł ma podobne możliwości jak jego własny. Chciał zostać twoim przyjacielem... - Nie miał prawa wtrącać się do mojego życia na Kaledonii, a tym bardziej zawracać mi głowy teraz! Dałam mu to jasno do zrozumienia. Wiem jednak na pewno, że śledzi moje postępy w Instytucie Mentalnym. Podsłuchałam Luca Remillarda dyskutującego o tym z doktor Cat. - Oczywiście, że w tej sytuacji musiałaś podsłuchiwać - rozgrzeszyłem ją. - Ale bardzo się mylisz, uważając Jacka za twojego wroga. Na Boga, dziewczyno, znałem Jacka jeszcze przez urodzeniem. Dobry chłop z kościami w tym swoim... no... ciele. Spojrzała na mnie ze złością; nie przekonałem jej. W oddali usłyszałem szybkie stukanie, które mogło być tylko dziełem rzadko spotykanego ptaka, nazywanego przez okolicznych mieszkańców Dzięciołem Pana Boga. Jest to zdumiewające stworzenie, długie niemal na pół metra, z czarnym i żółtawo-białym upierzeniem i zuchowatym czerwonym czubem. Nie mogłem się powstrzymać, otworzyłem plecak w poszukiwaniu kamery. Ale Dorothee postanowiła wykorzystać największą szansę w życiu. - Zostaw tego przeklętego ptaka - rzuciła. - Poluję na inną zdobycz. A co z Markiem? Tu zabiła mi ćwieka. Co z nim? Zawsze znajdował się na początku listy podejrzanych o ukrywanie w swoim umyśle Fury’ego, mimo że jego kuzyn Gordo, który na pewno stanowił jeden z komponentów Hydry, próbował go zamordować, gdy obaj byli nastolatkami, ale sam przy tym zginął. Dorosły Marc Remillard był niezwykle inteligentnym, obdarzonym niepospolitą urodą, uznanym przywódcą rosnącej grupy młodych operantów klasy wielkich mistrzów. Jego poszukiwania w dziedzinie metakreatywnej CE zrodziły całkiem nowy przemysł: inżynierię geofizyczną z zastosowaniem mocy mentalnych. Ostatnio zajmował się tworzeniem programów kompleksowych metakoncertów, korzystając z wcześniejszych prac swego dziadka Denisa i brata Jacka. Właśnie w tej chwili Marc i Jack przebywali na planecie Satsuma, próbując unieszkodliwić niszczycielskie ruchy skorupy za pomocą ostatniego modelu CE w podwójnym metakoncercie. Było to znacznie trudniejsze zadanie niż operacja na Okanagon. - Marc jest geniuszem - stwierdziłem z mocą. - Ma swoje wady, ale założyłbym się o własne życie, że to nie on jest Furym. Gdyby zamierzał podbić galaktykę, po prostu by to zrobił, a nie tworzył jakieś psychopatyczne alter ego, by podstępnie się tym zajęło. Dorothee zauważyła z druzgocącą pewnością siebie: - Nie można sobie wybrać psychozy rozszczepiennej, dlatego ten argument nie ma sensu. - Machnąłem ręką zdegustowany, ale ona mówiła dalej: - Posłużyłam się danymi, które wydobyłam z twojego umysłu i z umysłów innych członków twojej rodziny, by wyznaczyć stopień prawdopodobieństwa, w jakim każdy z nich mógłby być Furym. Nawet jeśli wchodzi tu w grę rozdwojenie jaźni, nadal uważam, że moje badania są ważne. - Och, czemu nie? Przypuszczam, że i dla mnie wyliczyłaś wszystkie za i przeciw. - Oczywiście. Nie będę cię zanudzała szczegółami równań, ale wzięłam pod uwagę zarówno kryteria obiektywne, jak i subiektywne. Co do Marca, to prawdopodobieństwo wynosi 74 procent, jest więc on najbardziej podejrzany. - Bzdura! - Z pozostałych - u Philipa wynosi 23 procent - ciągnęła nieubłaganie - u Maurice’a 26, Severina 51, Anne 68, Catherine 22, Adriena 49 i Paula 64. - Paul?! - wykrztusiłem. - Anne?! Pierwszy Magnat i jezuicka kapłanka? To oni są twoimi następnymi głównymi podejrzanymi? Dziecko, chyba masz hyzia i nie obchodzi mnie, czy jesteś przyszłą najwyższą mistrzynią, czy też nie! Sewie i Adrien, to mogę zrozumieć. Obaj od Dnia Numer Jeden mieli i mają wątpliwości co do Imperium Galaktycznego. Lecz Paul i Annę zawsze byli jego najgorętszymi zwolennikami zarówno w rodzinie, jak i w Konsylium. - To prawda - odrzekła Dorothee. - Oboje niemal fanatycznie popierają Imperium i bronią ewentualnej Wspólnoty dla Państwa Ludzkości. Ale czy tego nie rozumiesz, wuju Rogi? Właśnie dlatego nogąmieć drugą osobowość szalenie przeciwną Imperium! To podstawowa zasada psychiatrii. - Podstawowa bzdura! - warknąłem. Zignorowała mnie całkowicie. - Paul i Annę mająteż znacznie większe zdolności metapsychiczne niż ich rodzeństwo, dlatego uznałam ich za bardziej prawdopodobnych kandydatów na Fury’ego. Co więcej, oboje - jeżeli twoje zdanie o nich i profesjonalne opinie Catherine Remillard są słuszne - cierpią na zaburzenia psychiczne. Szczególnie Annę. Nie tak poważne, jak u Marca, ale wystarczające do wygenerowania nienormalnej osobowości. - Musiałaś nieźle się napracować nad biedną Cat, żeby wydobyć z niej tak poufne informacje. - I z Luca Remillarda też - przyznała. - Dostarczył mi większość danych do mojego psychologicznego profilu Marca, chociaż nic ważnego w sprawie Jacka. Catherine i Luc, jako mentorzy-terapeuci leczyli mojego brata i mnie, otwierając przed nami swoje umysły, kiedy próbowali otworzyć i zintegrować nasze. Z Kennym, jak z innymi kryptooperantami leczonymi w Instytucie, nie musieli się obawiać sprzężenia zwrotnego. - Ale nie z tobą... Popatrzyłem na dziewczynkę z mieszaniną lęku i przerażenia. Znałem już to uczucie. Czułem się tak w pewnych okresach życia Marca i Ti-Jeana. - Nie mam nic przeciwko Catherine - powiedziała ciepło Dorothee. - Jest miłą kobietą o szlachetnym charakterze i wybitnym psychiatrą. Jeżeli osiągnę status Najwyższej Mistrzyni, to w dużej mierze dzięki niej. Postąpiłabym jednak głupio nie korzystając z jej opinii o jej braciach i siostrze. Zwłaszcza jeśli doszła do tych samych wniosków co ja w sprawie możliwych tożsamości Fury’ego. - Czy powiedziała o nich innym członkom Dynastii? - Nie. Tylko matce i ojcu, Denisowi i Lucille. Ostrzegli ją, że nic nie zyska ujawniając te informacje w obecnej sytuacji. Mają rację. - Tak, oczywiście. - Zacząłem zbierać resztki naszego obiadu i wkładać je do plecaka. - A jaki jest stopień prawdopodobieństwa, że to ja mam Złego Bliźniaka? - U ciebie wynosi on 52 procent. U Denisa i Lucille mniej więcej tyle samo. Jak wiesz, nigdy nie spotkałam ich w Instytucie. Będę potrzebowała więcej informacji z ich umysłów, zanim skompletuję ich analizy psychiczne. Ucieszy cię wiadomość, że jest bardzo mało prawdopodobne, iż Fury kryje się w umyśle Luca Remillarda lub jego starszej siostry Marie. Ich talenty są natury intelektualnej, a nie metapsychicznej. - Co teraz? - westchnąłem. - Czy zamierzasz zniszczyć Dynastię ogłaszając te obliczenia w swojej pierwszej mowie na następnej sesji Konsylium? A może tylko poślesz swoją pracę domową Davy’emu MacGregorowi lub Głównemu Ewaluatorowi Throma’eloo Lekowi, doprowadzając do upadku Remillardów? - Prawdopodobieństwo nie jest dowodem. Obecnie nie zamierzam przysparzać kłopotów twojej rodzinie. Przeszkodziłoby to tylko moim planom odnalezienia osób, które zabiły moją matkę. Przeszył mnie lodowaty dreszcz. - Twoim planom czego? - Zamierzam na razie utrzymać te informacje w tajemnicy i, z twoją pomocą, gromadzić dodatkowe dane, które ułatwią mi poszukiwania. Nie Fury’ego, lecz Hydry. - Hydry? - powtórzyłem głucho. - Z moją pomocą? Nie mów mi, że prześwietlenie mojego mózgu ci nie wystarcza... - Wyznałam ci więcej moich tajemnic niż jakiejkolwiek innej istocie ludzkiej. Nawet Ken nie wie tego, co ty. Bałam się... że Fury, próbując dobrać się do mnie, mógłby również zbliżyć się do mojego brata. - To możliwe. - A teraz, kiedy znasz prawdę, musisz mi pomóc! Dysponuję ważnymi informacjami o Hydrze, którymi nie mogłam się posłużyć, ponieważ nie wystarczały do podjęcia działań przeciwko niej. Mam poważne podejrzenia co do tożsamości jednego ze zbiegłych składników Hydry - i jego miejsca pobytu. Jeżeli mi pomożesz, będę wreszcie mogła kontynuować moje śledztwo. Proszę, wuju Rogi! Orzechowe oczy zamgliły się łzami i Dorothee błagalnym gestem wzięła mnie za rękę. Nie zmyliła mnie jednak. Może nie chce poddać mnie koercji, ale zrobi to, jeśli odmówię. Tonnerre de chien! Cholera jasna! Znowu zapędziła mnie w kozi róg. - Co to za informacje? - spytałem burkliwie. - Moja babka, profesor Mary MacGregor-Gawrys, dotarła do bardzo ciekawych informacji, które jednak zachowała dla siebie, ponieważ nie zdaje sobie sprawy z ich wagi. Sondowałam jątak samo jak Remillardów, ale dane te znalazłam w jej wspomnieniach dopiero w zeszłym tygodniu. Otworzyłem usta, by wypowiedzieć jeszcze jeden niepotrzebny komentarz, ale Dorothee uciszyła mnie swoją koercją. - Posłuchaj mnie tylko! Czy znasz sytuację polityczną na Okanagonie? Wzruszyłem ramionami. - Podobno jest tam wielu sympatyków Rebelii, piastujących wysokie stanowiska, prawda? - Tak. Czy pamiętasz, że poprzedni Kierownik tej planety, Rebecca Perlmutter, zmarła w podejrzanych okolicznościach? Zamierzała odwiedzić jednąz jednostek Dwunastej Floty, kiedy miniaturowy generator jądrowy w jej nowym statku kurierskim nieoczekiwanie się zepsuł. Statek wyparował, a z nim wszyscy pasażerowie. - Pamiętam. Mówiono o sabotażu. Przesłuchano przywódców Rebelii naOkanagonie sondą mentalną wynalezioną w Cambridge. - Nie znaleziono dowodu na to, że Kierownik Perlmutter została zamordowana, ale należała do naj zacieklej szych wrogów ruchu antywspólnotowego. Razem z Annę i Paulem Remillardem była współautorką projektu prawa delegalizującego frakcję Rebeliantów. - To było głupie posunięcie - zauważyłem. - Po Panowaniu Simbiari ludzie mieli dość kontroli myśli. O ile sobie przypominam, nowy Kierownik nie kryje swoich sympatii dla Rebelii. - Właśnie. I Patricia Castellane otoczyła się podobnie myślącymi urzędnikami, chociaż tego się nie rozgłasza. A oto, co z tym wszystkim ma wspólnego babcia Masha: podczas pobytu na Kaledonii w roku 2068 poznała pewnego mężczyznę z Okanagonu, jednego z najbliższych współpracowników Castellane. Mój a babka jest świetnym metapsychologiem klinicznym i potrafi wychwycić takie informacje z aury danej osoby, których nie spostrzegłaby większość operantów. Zauważyła, że tamten mężczyzna był niezwykle potężnym metapsychikłem. Może nawet Wielkim Mistrzem we wszystkich Pięciu Metazdolnościach! A przecież nie mianowano go magnatem, pozostał tylko pracownikiem administracyjnym. Zaciekawił ją, przeprowadziła więc po cichu śledztwo w jego sprawie. Odkryła, że niektóre dane były sprzeczne. Na przykład jego zdolności metapsychiczne oceniono niżej niż w rzeczywistości. Zaniepokoiło ją to, gdyż pomyślała, że może on być szpiegiem Ludzkiego Magistratu, który przeniknął do ruchu Rebeliantów na jednej z planet, gdzie Rebelia cieszy się wielkim poparciem. Dotąd słuchałem cierpliwie jej wywodów, ale teraz aż jęknąłem z zaskoczenia: - Chcesz powiedzieć, że Masha potajemnie popiera Rebelię?! - Oczywiście! - warknęła Dorothee. - Opowiedziała przywódcom Rebelii tu, na Ziemi, o swoich podejrzeniach, a ci sprawdzili go dokładnie. Wiesz, że mają swoich szpiegów w Ludzkim Magistracie. Ale najwidoczniej pomocnik Castellane był czysty. Wielu operantów zostało niewłaściwie zakwalifikowanych i chociaż ewentualna zła ocena metazdolności klasy wielkiego mistrza woła o pomstę do nieba, nie stanowi zagrożenia dla Rebelii. Castellane kazała ponownie ocenić swojego pomocnika i podobno okazało się, że wcale nie włada „Wielką Piątką”, lecz jest tylko operantem klasy mistrzów z niespotykaną aurą. I na tym skończyło się prowadzone przez Rebeliantów śledztwo. Nikt nie interesował się tą sprawą od trzech lat, dopóki nie wysondowałam umysłu babci Mashy i nie dowiedziałam się, że nadal ma wątpliwości co do tego mężczyzny. Spotkała go po roku od jego drugiej oceny i jego aura była zupełnie inna niż wtedy, gdy zobaczyła go po raz pierwszy. A teraz babcia boi się, że może on być lylmickim szpiegiem! - Et alors? - Ta historyjka szpiegowska nie wydawała mi się zbyt ważna i chciałem, by Dorothee przeszła do sedna sprawy. - Przypuśćmy - powiedziała cicho - że ten nazbyt skromny operant władający „Wielką Piątką” i mogący przestroić swoją aurę, kiedy tylko zechce, jest szpiegiem, ale nie lylmickim. Przypuśćmy, iż mamy tu do czynienia z jednym ze składników Hydry manipulującym Kierownikiem Okanagonu i Rebeliantami na tej planecie dla celów Fury’ego. Wiesz, że Rebelianci do pewnego stopnia są jego sprzymierzeńcami. Obie strony chcą, by ludzkość opuściła Imperium Galaktyczne. Musiałem z nią się zgodzić. - Ale jak, do diabła, mogłabyś udowodnić, że ten szpieg jest częścią Hydry? - Mogłabym polecieć na Okanagon i sama wysondować jego umysł - odparła tak chłodno, jakby to była drobnostka. - Chcesz wysondować jeden ze składników Hydry? Ne dis pas de canneries! Nie gadaj głupstw. - Nie martw się, to nie będzie niebezpieczne. Ten osobnik nigdy się nie dowie, że dotknęłam jego umysłu. Nie bardziej niż ty i inni Remillardowie. Mogę zrobić to nawet z wielkim mistrzem. Jestem wyjątkowo dobrym redaktorem, wuju Rogi. Słysząc te zarozumiałe słowa, podniosłem oczy do nieba, ale cherubiny z ognistymi mieczami właśnie poszły na obiad. - Z tą podróżą na Okanagon wiąże się kilka niewielkich problemów - przyznała ta mała idiotka. - Mogę bez trudu wyjechać na kilka tygodni bez wiedzy dziadków lub nauczycieli z Instytutu Mentalnego, ale nadal nie jestem pełnoletnia i nie mam odpowiedniego pretekstu do opuszczenia Ziemi. Będę potrzebowała dorosłego towarzysza dla uśpienia podejrzeń podczas podróży statkiem i załatwiania formalności w porcie podczas odlotu i przylotu - nie mówiąc już o pomocy w dotarciu do Biura Kierownika Planetarnego, gdy znajdziemy sięna Okanagonie. Mój ojciec, jedyna osoba, której ufam bezgranicznie, nie może ze mną lecieć. Na Kaledonii jest czas zbiorów, a kiedy się skończą, będzie musiał brać udział w sesjach Zgromadzenia. Jest teraz pomocnikiem Partnera Intendenckiego. Zrozumiawszy wreszcie, do czego zmierza, jęknąłem z przerażenia. - O nie, nigdy! Odmawiam kategorycznie... Dorothee mówiła dalej: - Tata jednak z radością zapłaci za bilety. Tak jak ja pragnie schwytać morderców mojej matki. Ty i ja możemy polecieć na Okanagon na poltrojańskim statku z wysokim czynnikiem przemieszczenia. Podróż potrwa tylko sześć dni. Za pomocą redakty wności mogę usunąć wszelki ból, jaki by ci dokuczał podczas skoków przez hiperprzestrzeń. - Dlaczego po prostu nie polecisz na tę cholerną planetę niewidzialna? Mogłabyś też zamazać swoją tożsamość psychokreatywnie! - Ani jedno, ani drugie mi się nie uda. Sensory na statku wykryją moją masę. W dodatku nie mogłabym sondować umysłu i jednocześnie się ukrywać. Muszę znaleźć się dostatecznie blisko tego faceta w zwyczajnym przebraniu: w peruce i z umalowaną twarzą. Ty oczywiście mógłbyś zostać w bezpiecznej odległości. - Kiedy zamierzasz odbyć tę podróż? - Zręcznie ukryłem swój strach, dając do zrozumienia, że może zmieniam zdanie. - Gdy tylko skończę dysertację o strukturach hierarchicznych w polu tau. Powiedzmy, za dwa tygodnie. W pierwszych dniach listopada. Westchnąłem głęboko, bliski kapitulacji. - Czy przyszło ci do głowy, że gdzieś tam ukrywają się trzy inne Hydry? Z pewnością wszystkie władają”Wielką Piątką”. W metakoncercie ten kwartet na pewno będzie mógł rozerwać cię na strzępy - nawet jeśli jesteś przyszłą Największą Mistrzynią. A mój biedny móżdżek Hydra bez wątpienia by upiekła, gdybyś obudziła jej podejrzenia, że ci pomagam. Moje tchórzostwo wywołało u niej uśmiech politowania. - Jeżeli mogę wysondować członków Dynastii Remillardów bez ich wiedzy, potrafię zrobić to samo z Hydrami. - Musisz mi obiecać, że nie spróbujesz nic robić z tym podejrzanym typem, chyba że uda się nam zbliżyć do niego w jakimś miejscu publicznym. Szybko jak błyskawica zarzuciła mi ramiona na szyję i pocałowała w policzek. - Obiecuję! Nie pożałujesz tego, że mi pomogłeś, wuju Rogi. - Taką mam nadzieję... - Dzięcioł znów stukał, wyciągnąłem więc kamerę i zacząłem nią manipulować, przezornie utrzymując maksymalnie szczelną zasłonę mentalną. - Oczywiście nie ma pewności, że ten mężczyzna jest składnikiem Hydry - powiedziała dziwnym tonem Dorothee. - Może być całkiem niewinny. Może nawet rzeczywiście jest agentem Lylmików, jak myślała babcia. Ale jeśli okaże się jednym ze sług Fury’ego, będę bliżej zidentyfikowania i aresztowania ich wszystkich. - W jaki sposób? Pozostali mogą przebywać na każdym ludzkim świecie w Imperium Galaktycznym. - Mam coś, czego Fury bardzo pragnie. Siebie samą! A jeśli mnie nie dostanie, jeżeli skończę z gierkami, które z nim prowadziłam i powiem, żeby poszedł sobie do diabła... - Odwróciła głowę, ale zdążyłem jeszcze zauważyć, że wyraz jej twarzy się zmienił. Stała się tak ponura, jak u alpinisty, który musi pokonać śmiertelnie niebezpieczne wzniesienia, jeżeli jego wspinaczka nie ma zakończyć się klęską. Nagle zrozumiałem, jakie są długoterminowe plany Dorothee. Moja przerażona mina zdradziła to, co ukrywał chroniony zasłoną mentalną umysł. - Właśnie, wuju Rogi. Jeżeli rozmyślnie odtrącę Fury’ego, wyśle Hydrę, by mnie zabiła. Jeśli jednak będę znała prawdziwą sygnaturę mentalną chociaż jednego z jej członów, dam sobie z nimi radę. - Na Boga! Jesteś jeszcze dzieckiem, Dorothee! Hydry są... - Wiem, kim są - odparła ponuro. - Spotkałam dwoje z nich, twarzą w twarz i... postrzegłam ultrazmysłem... całą czwórkę tuż po zamordowaniu moich bliskich w Szkocji. Fury może zmieniać powierzchniowe sygnatury mentalne Hydr i dlatego właśnie pozostają dotąd na wolności. Nie jest jednak w stanie przekształcić ich prawdziwego kompleksu metapsychicznego - całkowitego układu wyższych zdolności w każdym umyśle. Metafunkcje sąjedyne i niepowtarzalne u każdego dorosłego operanta, są jeszcze bardziej indywidualne niż kod DNA. Zazwyczaj tylko ekspert podczas koercyjno-redaktywnego sondowania może wszechstronnie zanalizować dorosły umysł, a prawo Imperium wymaga zgody sondowanego. Ale ja oczywiście nie podlegam tym ograniczeniom. - (7a n ‘a pas de nom! Nie wiem, co powiedzieć! - Pokiwałem tylko głową nad jej tupetem. Twarz Dorothee nieoczekiwanie rozjaśnił uśmiech, wyjątkowo pewny siebie, ale zaraz wróciła maska obojętności. Kiedy dziewczynka się odezwała, mówiła cicho, z napięciem: - Nigdy nie zapomnę tego, co moje ultrazmysły pokazały mi tamtego dnia w jaskini śmierci na Islay. Wtedy nie rozumiałam, co się dzieje. Byłamjak dziecko słyszące jakąś straszliwie fałszywą melodię w wykonaniu orkiestry symfonicznej. Nie miałam pojęcia, jakie instrumenty wydają te dźwięki, a tym bardziej nie rozumiałam harmonicznego rytmu niesamowitego metakoncertu. Jest on analogiczny do skomplikowanych wibracji molekuł powietrza, powodowanych przez dźwięki muzyki. - Ale czy zapamiętałaś całość? Pieśń... Hydry? - Pamiętam ją. - Mogłabyś przenieść te dane do umysłu innego operanta? Pokręciła głową. - Nie chcę. - Rozumiem. - Nadal jednak coś mnie intrygowało. - Po co więc chcesz się udać na Okanagon? Po co się narażać, sondując tego faceta, skoro możesz wypłoszyć Hydrę z ukrycia po prostu mówiąc Fury’emu, żeby zafundował sobie migotanie przedsionków? - Będzie to niezbędny środek ostrożności. Jeżeli wysonduję tego osobnika i odkryję, że jest on składnikiem Hydry, znając jego prawdziwą sygnaturą mentalną, będę mogła go śledzić za pomocą dalekowidzenia. Z czasem za jego pośrednictwem odkryję tożsamość innych członów Hydry... Rozpromieniłem się. - W takim razie będziesz mogła ich zidentyfikować nie odgrywając roli przynęty! Potrząsnęła przecząco głową. - Nadal będę musiała pozwolić Hydrze, by po mnie przyszła. Inaczej zdobyłabym dowód jej winy nielegalnie. Moje prywatne przekonania nie są dostateczną podstawą do aresztowania jakiegoś obywatela - lub nawet do złożenia doniesienia do Magistratu, że ta czwórka podejrzana jest o dokonanie morderstw na Islay. Dzięcioł znowu zaczął stukać w poszukiwaniu jakiegoś nieszczęsnego robaka, który uważał, że jest bezpieczny w głębi pnia drzewa. - Zakładam - odparłem, tracąc nadzieję - że znajdziesz sposób, by sprowadzić przedstawicieli władzy na tę ostateczną konfrontację. Dorothee strzepnęła okruchy z dżinsów. Otworzyła plecak, wyjęła własną kamerę, zajrzała do niej i zaprogramowała ją, celując we mnie. Jej twarz była ukryta za kamerą, kiedy powiedziała: - Jeszcze nie podjęłam decyzji. Ale na pewno nie pozwolę Hydrze uciec, jeśli to cię niepokoi. Wcale się tak bardzo nie przejmowałem ewentualną ucieczką tych morderców. Nie chciałem jednak, by Dorothee dowiedziała się o tym. Bezpieczny w moich mentalnych okopach, desperacko usiłowałem powstrzymać to dziecko przed wprowadzeniem w czyn samobójczych zamiarów. Oczywiście myślałem też o swojej własnej głowie. Dobrze jej mówić, że będę mógł trzymać się z daleka, kiedy ona dokona ataku mentalnego, ale Hydra mnie zna. Jeżeli Wielki Mistrz władający Pięcioma Metazmysłami złapie Dorothee na gorącym uczynku, dziecinnie łatwo odkryje, kto towarzyszył jej na Okanagon. A wtedy, addio pomidorel Dwa tygodnie. Miałem nieco ponad dwa tygodnie na to, by uniemożliwić Dorothee podróż na Okanagon. Sam nie zdołam jej powstrzymać. Potrzebowałem pomocy - i to od magnackiej głowy, która nie mogła być głowąFury’ego. Tylko jedna osoba nadawała się do tego. Jeżeli wezwę go dzisiaj, to albo przybędzie na ratunek swoim prywatnym eksperesowym statkiem kosmicznym, albo wymyśli inny sposób na zastopowanie Dorothee. Ale przez cały ten czas będę musiał się ukrywać, żeby ten szalony dzieciak nie przyłapał mnie z podniesioną zasłoną mentalną i nie odkrył mojego podstępu. Polecę na Kauai! Do Malamy Johnson, udając, że jest to tylko niewinna wizyta u starej przyjaciółki. Dorothee może zdoła mnie odszukać za pomocą ultrazmysłów, ale potężna hawajska kahuna uniemożliwi porwanie mnie lub przedwczesne ujawnienie moich planów. A potem Ti-Jean przybędzie mi na ratunek... - Chyba wolałbyś teraz wrócić do domu, wuju Rogi? - Dorothee miała dość rozsądku, by sprawiać wrażenie nieco zawstydzonej swoim postępowaniem: przecież dosłownie zmusiła mnie do uczestnictwa w jej zamierzeniach. - Skądże! - odparłem wesoło. - Sfotografujmy wreszcie tego cholernego dzięcioła. Ty ustaw kamerę, a ja wymyślę najlepszy sposób, by podkraść się jak najbliżej, nie płosząc go. Jestem w tym naprawdę dobry. Ti-Jean znalazł sposób na uratowanie nas obojga, ale niewiele brakowało do całkowitej klęski. Był na Satsumie z Markiem, finalizując ważny projekt geofizyczny CE. Wezwałem go przez podprzestrzeń z Kauai, zmusiłem go do skupienia ultrazmysłu na mnie i telepatycznie opowiedziałem mu o szaleńczych planach Dorothee. Znalezienie sposobu na uratowanie sytuacji zabrało mu pełne pół minuty. Jego umysł powiedział do mnie tak: Nasza praca na tym japońskim świecie zakończyła się wielkim sukcesem. Zdołaliśmy nie dopuścić do katastrofy sejsmicznej i jesteśmy bohaterami. Wystrzelili na naszą cześć chyba wszystkie fajerwerki, jakie mieli na planecie. A oto mój plan: Marc chce uczcić nasz triumf ze swoimi współpracownikami i przyjaciółmi zaraz po powrocie na Ziemię. Urządzi wielką zabawę z okazji Halloween w swoim domu na wyspie Orek. Dopilnuj, żebyś tam się zjawił z Dorothea. Ja zajmę się resztą. Kiedy skomunikowałem się przez wideotelefon z Dorothee i zaprosiłem ją na tę zabawę, omal nie odmówiła. Pochlebstwami nakłoniłem ją do zmiany stanowiska, przypominając, że poprosiła mnie o pomoc - a ja ofiarowuję jej wyjątkową szansę podejścia całego klanu Remillardów bez uprzedzenia i kontynuację poszukiwań Fury’ego. - Nic tak nie rozluźnia hamulców psychicznych jak maskarada - zapewniłem ją, mrugając porozumiewawczo - nawet jeśli jej uczestnicy sąpotężnymi operantami. Wszyscy będąpić, tańczyć i bawić się, próbując zmylić przyjaciół mentalnymi przebraniami. Będziesz mogła przemykać się w tłumie, wślizgiwać do umysłów. Wprowadzę cię jako moją dziewczynę Suryę. Wystarczy, że przybierzesz aurę bardzo słabej operantki, gdy zostaniesz przedstawiona po raz pierwszy, a potem otoczysz swój umysł nieprzeniknioną zasłoną, Dorothee w końcu zgodziła się pójść... chociażby dlatego, że dawało jej to doskonałą okazję do zbadania psychiki niedostępnych dla niej dotąd Marca i Jacka. Powiedziała mi też, że następnego dnia - to znaczy w samo Halloween - będziemy już w drodze na Okanagon. - Spotkam się z tobą na maskaradzie na wyspie Orek - powiedziała władczo. - Znajdź porządny kostium. Jeśli o mnie chodzi, gwarantuję, że włożę coś takiego, iż osłupiejesz ze zdumienia. WYSPA OREK, STAN WASZYNGTON, AMERYKA PÓŁNOCNA, ZIEMIA 30 PAŹDZIERNIKA 2072 Pójdźcie na urządzoną przez Marca zabawę, moje drogie maleństwa. Nie musicie sobie zawracać głowy zaproszeniami. Wielu gości zamierza użyć masek psychokreatywnych i nie będziecie się wyróżniały jeśli też to zrobicie. Czy JA/MY mogę(żemy) zapytać, dlaczego powinniśmy pójść najdroższy Fury. Niepokoi mnie Dziewczyna. Wyczuwam nieszczerość w jej cislgłeJ grze na zwłokę. Jest dla mnie za silna żebym mógł przeniknąć do jej OśrodkaPrawdy i nie mam dowodu na to że mnie odtrąciła lecz martwi mnie to. Chcę żebyście obserwowali ją uważnie na zabawie i przekonali się czy kontaktuje się z Wielkim Wrogiem. Jak dotąd unikała go ale... niepokoję się. [Zazdrość). Nie można jej ufać. Powinna zostać zabita, gdy tylko jej potencjał największego mistrza został ujawniony. JA/MY powtarzałam(liśmy) ci to raz po raz. Dlaczego zastanawiasz się nad zwerbowaniem jeszcze jednego składnika? Staliśmy się niezwycieżeni! Każda dwójka z nas może kontrolować najpotężniejszego Wielkiego Mistrza w Państwie Ludzkości. Celine i Quint świetnie sobie radzą na Okanagonie a Parni i ja sprawiliśmy że kontyngent Eurorebeliantów je nam z rąk. Śmiesznie łatwo udało się nam wyeliminować tę kobietę nazwiskiem Sanchez zanim doniosła władzom Uniwersytetu o eksperymencie z laserem mentalnym. Świetnie się spisaliście, moi kochani. Dziękujemy ci. Sprawiałoby nam... przyjemność gdybyś okazywał MNIE/NAM więcej zainteresowania. To nie zawsze jest możliwe. Wiecie o konkretnych ograniczeniach którym muszę stawić czoło zanim będę mógł przejąć władzę nad ciałem. Miałem nadzieję że nadzwyczajnie potężny umysł Dziewczyny pomoże mi rozwiązać ten problem... Teraz jednak [smutek] obawiam się że ona mi się wymyka. Może nie będę miał innego wyjścia i będę musiał nadal wytrzymać to co jestem zmuszony wytrzymać aż do dnia kiedy będę wolny i Jeden. JA/MY możemy ci pomóc! Nigdy nie powinieneś był zwrócić się do niej. Ona jest niebezpieczna a jej pełny metapotencjał nadal nie został sklasyfikowany. Pod pewnymi względami może nawet przewyższać Wielkiego Wroga. Jeżeli pozwolisz jej żyć tak długo aż Lylmicy ją wtajemniczą i zatwierdzą jej status Największej Mistrzyni może dowiedzieć się co robiłeś. Może odkryć CIEBIE. Istnieje jednak iskierka nadziei. Pod warunkiem że nadal będzie czuć antypatię do Jacka. Pozwól MI/NAM zabić ją! JA/MY boimy się jej. Jest tak niebezpieczna jak Wielki Wróg. Bardziej niebezpieczna. Zrobicie to co wam mówię: weźmiecie udział w tej zabawie i będziecie obserwowali Dziewczynę. A teraz do widzenia. - Jeszcze minutę - powiedziała Masako Kawai do swojego męża. Stała przed zarzuconą kosmetykami toaletką i przeglądała się w lustrze. - Ten okropny puder ryżowy nie przykrywa dobrze twarzy. Powinna być bielsza, jak przystało na prawdziwą małżonkę samuraja. - Znowu wzięła do ręki puszek do pudru. - Jesteś piękna jak sen - zapewnił ją Hiroshi Kodama. - To brzoskwiniowe kimono jest prześliczne. Jak to dobrze, że w rejonie Seattle mieszka tylu obywateli, którzy są z pochodzenia Japończykami. Te kostiumy, które pożyczył nam Shigeru Morita, są cudami autentyzmu. - Głos Kierownika Satsumy tłumiłame/npo, demoniczna żelazna maska będąca częścią wspaniałej zrekonstruowanej zbroi bushi, którą nosił. Groźny samuraj przesunął urękawiczoną dłonią po okrytych jedwabiem plecach swojej damy i połaskotał ją w szyję pod wspaniałą czarną peruką. - Przestań, Hiro! Straciłam pół godziny, żeby przypiąć ją jak należy. - Przypudrowała jeszcze nos. Wojownik zachichotał złośliwie i, porzucając standardowy angielski Państwa Ludzkości, powiedział po japońsku: - Zapominasz, Masakochan, że teraz jestem twoim mężem i panem! Mogę zrobić z tobą wszystko, co zechcę. - Przesunął dłonie pod pachami żony i oparł na jej piersiach. - Jeżeli spróbujesz w tej zbroi zaatakować moją wieżę z kości słoniowej - odparła w tym samym starożytnym języku ze znacznie większą precyzją - zniszczysz mój pożyczony kostium i możliwe, że wyrządzisz swojej drogocennej nefrytowej łodydze niepowetowaną szkodę. - Wyśliznęła się z jego objęć, zatknęła mały sztylet zwany kaiken za pas obi, umieściła tam również wachlarz, odwróciła się do męża i przeszła na angielski: - Jestem gotowa. Popatrzmy na ciebie. Spokorniały teraz Kierownik Satsumy pozwolił żonie zawiązać bardziej symetrycznie na kokardkę wiązadła hełmu kabuto. Zaraz potem Masako pocałowała go w żelazny nos. Niedługo będziesz się gotował pod tą maską - powiedziała - ale muszę stwierdzić, że wyglądasz bardzo seksownie. Kupmy kilka takich kostiumów i zabierzmy je na Satsumę dla naszych prywatnych rozrywek. Dostatecznie długo znosiliśmy niewygody pogranicza. Teraz, kiedy niebezpieczeństwo trzęsień ziemi minęło, chciałabym, żebyś poświęcił więcej uwagi moim osobistym stresom sejsmicznym. - Jak rozkażesz, pani. - Ukłonił się uroczyście. Hiroshi Kodama i Masako Kawai, wraz z kilkoma innymi urzędnikami z Satsumy, przybyli na Ziemię służbowo, tym samym statkiem co Marc i Jack Remillardowie. Pod koniec tego tygodnia mieli odbyć spotkania w CEREM-ie, nowej korporacji powiązanej z instytutem badawczym Marca, którą kierowali Pete Dalembert i Shigeru Morita. Japońska planeta gotowa była prowadzić negocjacje w sprawie zakupu większej partii urządzeń cerebroenergetycznych. Przez cały ten czas Hiroshi i Masako byli gośćmi w wielkim, wielopiętrowym domu Marca. Wyszli z sypialni i poszli długim korytarzem oświetlonym przez liczne okna. Dom został zbudowany w stylu popularnym na Północno-Zachodnim Wybrzeżu Pacyfiku z drzewa cedrowego, kamienia i szkła. Odnosiło się wrażeni, że wyrasta z zachodniego stolcu Góry Turtleback na wyspie Orek. Z każdego niemal pokoju roztaczał się widok na President Channel, na inne wyspy z archipelagu San Juan i nawet na wyspę Vancouver daleko na zachodzie. Mnóstwo ruchomych światełek w powietrzu i między wysokimi jodłami Douglasa na brzegu morza sygnalizowało przybycie gości rhostatkiem lub pojazdem naziemnym przez podziemny tunel łączący Orki z oddaloną o kilka kilometrów Westch Beach. Dla uczczenia triumfu braci Remillardów na Satsumie zaproszono prawie dwustu metapsychików. Szef kuchni ze słynnego lokalu starego Rosaria na Orkach, wynajęty przez Marca, przygotował wspaniały bufet. Zespół amatorski operantów-muzyków, a wszyscy byli jego przyjaciółmi lub współpracownikami, stroił instrumenty na tarasie osłoniętym płóciennym dachem. Hiroshi i Masako zeszli na parter i wpadli w barwny tłum. - Żeby zachowywać się jak prawdziwa żona samuraja - szepnął Hiroshi do Masako - powinnaś iść kilka kroków za mną. - Jodan desho! - odparowała, otwierając wachlarz i biorąc męża pod ramię. - Są pewne granice. Niektórzy z uczestników maskarady nie próbowali ukryć swojej tożsamości, natomiast inni posunęli się najdalej jak mogli. Zaimprowizowane zgadywanki, którym towarzyszył głośny śmiech i okrzyki, były de rigueur. Bez nonoperantów, których mogłoby to zgorszyć, metapsychiczni goście najwyraźniej byli gotowi do wszelkiego rodzaju błazeństw i głupich dowcipów. Historyczne kostiumy wydawały się szczególnie popularne, ale było też mnóstwo osób w tradycyjnych północnoamerykańskich strojach noszonych podczas Halloween - czarownice, czarownicy, frankensteiny, baletnice, zwierzęta z filmów rysunkowych, bohaterowie komiksów, piraci, zakonnice i klauni. Korpulentny Falstaff eskortował obwieszoną biżuterią tancerkę specjalizującą się w tańcu brzucha, fałszywy klon Marleny Dietrich w cylindrze zalotnie trzepotał sztucznymi rzęsami wpatrując się w matadora, Maria Antonina wdzięczyła się przez maseczkę na drążku do Sherlocka Holmesa, pomalowany barwami wojennymi wódz Dakotów zaproponował drinka skromnej Wonder Woman, a Mad Hatter chichotał z dowcipu opowiedzianego przez chińskiego smoka z dwumetrowym ogonem podtrzymywanym za pomocą psychokinezy, Achilles i Patrokles, w złotych greckich zbrojach chodzili ramię w ramię po sali, a amatorska orkiestra - z uśmiechniętym Shigiem Morita, który zasiadł przy fortepianie - zagrała „Dumny marsz kota dachowca”. Był piękny, niezbyt chłodny, jesienny wieczór. Kiedy Masako i Hiroshi wyszli z domu na taras, spotkali Lucille Cartier i Denisa Remillarda. Oboje nosili akademickie togi doktorów obrzeżone zielonym i złotym aksamitem Szkoły Metapsychologii. - Komban wal - powitał ich wesoło Denis, kłaniając się. Od razu rozpoznał tę parę z Satsumy. - Wyglądacie wspaniałe. Lucille i ja woleliśmy złapać coś z szafy. - Wstydźcie się, że wyglądacie tak swobodnie w tych strojach. Masako, zerkając przez ramię Lucille, nagle jęknęła z niedowierzaniem. - Dobry Boże! Czy to może być Marc w kasku E16? - Wskazała wysoką dziwaczną postać w białym smokingu, tańczącą z Walkirią. Głowa mężczyzny niemal ginęła w groteskowym czarnym kasku CE z namalowanymi błędnymi ognikami. - Któż inny? - Lucille wzruszyła ramionami. - Twierdzi, że jest inżynierem Bromem Bonesem z „Legend of Sleepy Hollow”. Podejrzewam, że korzystając z tej aparatury pod koniec wieczoru będzie się popisywał jakimiś sztuczkami. - Czy młody Jack też tu jest? - zapytał Hiroshi. - Jeszcze go nie widzieliśmy - odpowiedział Denis - chociaż na pewno przyjechał. Ta dwójka wykonała fantastyczną pracę na waszym świecie. O ile rozumiem, Kagoshima jest teraz zabezpieczona przed największymi podziemnymi wstrząsami przynajmniej na pięćdziesiąt lat. - Tak twierdzą uczeni Imperium. Wszyscy odczuliśmy wielką ulgę, że największe miasto na naszym świecie wreszcie jest bezpieczne. - Hiroshi pokiwał głową. - Nadal nie chce mi się wierzyć, że dwa ludzkie umysły mogły przekształcić skorupę planety. Jeszcze dwadzieścia lat temu taki wyczyn uznano by za niemożliwy. Oczywiście nie możemy oczekiwać, że dwóch Największych Mistrzów będzie regularnie przybywało nam na ratunek, dlatego zakładamy szkołę, która nauczy naszych metapsychików obsługi urządzeń CE. Będzie ona kładła nacisk na geofizyczne zastosowanie metakoncertu. Rządy innych planet o niestabilnych skorupach pomagają nam finansowo i przysyłają personel. Okanagon dostarczy nauczycieli. Pańskie programy metakoncertów będą cenną częścią programu nauki. - Użycie na szeroką skalę wielu umysłów w metakoncertach CE będzie wymagało wprowadzenia dużych zmian. Razem z Jackiem przez kilka miesięcy popracujemy nad dostosowaniem CE do nowych zadań - młodzieńcze czoło Denisa przecięła lekka zmarszczka. - Trudno dyskutować, gdy sukces jest oczywisty, ale nadal nie jestem całkowicie przekonany, że sztuczne wzmocnienie ludzkiego mózgu to dobry pomysł, a już zwłaszcza w metakoncercie. Niewiele brakowało, by Marc odniósł poważne obrażenia w nie wypróbowanej, nowej konfiguracji, której użyli z Jackiem na waszym świecie. Hiroshi ze świstem wciągnął powietrze do płuc. - Nie wiedziałem o tym! To przerażające! Dlaczego nic mi nie powiedziano? - Nie chciał zatruć waszej radości - westchnęła Lucille. - Jack kierował metakoncertem, a Marc skupiał energię - powiedział Denis. - Ten, który to robi, prawie zawsze narażony jest na największe niebezpieczeństwo, ponieważ odgrywa bierną rolę. Jack zawołał o pewną zmianę w konfiguracji i Marc odpowiedział nieoczekiwanym przypływem mocy, który na jakiś czas zmienił wzór metakoncertu. Stopień dysynergizmu jest już dostatecznie wysoki w zwyczajnych metakoncertach, kiedy złączone są dwa umysły. Gdy zalewa je energia, zagrożenie przypadkowymi zmianami wzrasta, chyba że program jest bardzo dobrze zestrojony. Zwyczajne umysły klasy wielkich mistrzów nie byłyby narażone na tak wielkie ryzyko, ponieważ mogą zostać dokładnie wyskalowane i włączone w strukturę metakoncertu. Natomiast najwięksi mistrzowie nadal są nieprzewidywalni. - Nie słyszałem o zjawisku dysynergizmu - przyznał Hiroshi. - Czy jest ono przeciwieństwem synergizmu, w którym działanie całości jest większe niż suma części składowych? - To coś więcej - odparł Denis. - Z przyjemnością to panu wytłumaczę. - Chętnie posłucham, jeżeli pan taki łaskaw. Lucille i Masako wymieniły zrezygnowane spojrzenia. Kelner-robot przyszedł z tacą pełną kieliszków szampana i wszyscy się poczęstowali. Ale kiedy inni pili, zakuty w zbroję samuraj patrzył z konsternacją na swój niedostępny trunek. - Wydaje mi się, że starożytni wojownicy w zbrojach pili przez złamane drzewca strzał, które wyrabiano z pustych w środku trzcin. Ja sam nie mam zamiaru robić z siebie durnia, pijąc szmapan przez słomkę. Żono, natychmiast pomóż mi zdjąć ten diabelski mempol Masako, Lucille i Denis wybuchnęli śmiechem. Kiedy Hiroshiego uwolniono od hełmu, poszedł z Denisem do ogrodu na profesjonalną dyskusję, natomiast ich żony pozostały na skraju parkietu. - Nie po to ubierałam się godzinami, żeby przez cały wieczór wysłuchiwać rozmów o sprawach zawodowych - mruknęła z irytacją Masako. Lucille, skończywszy szampana, przytaknęła współczująco i natychmiast skinęła na innego robota, by na nowo napełnił jej kieliszek. - Wcale nie jesteś na to skazana - pocieszyła Japonkę. - Widzisz, ilu młodych przystojnych mężczyzn chętnie z nami zatańczy? Ale przedtem jeszcze trochę pozgadujmy, kto się kryje za maskami. Szybko odnalazły przy bufecie Pierwszego Magnata w stroju Zorro. Otoczony stadkiem pięknych operantek nakładał na talerz hors d’oeuvre. Adrien Remillard i jego żona Cheri Losier-Drake tańczyli w pobliżu, on przebrany za Robin Hooda, ona za lady Marian. Annę Remillard, wysoka i groźnie wyglądająca w szkarłatnym stroju średniowiecznego katolickiego kardynała, wirowała w tańcu z Alexem Manionem, który przebrał się za kapitana H. M. S. „Pinafore”. Bum-Bum Laroche, barczysty kat w czarnym kapturze, z pętlą zatkniętą za pas, był partnerem Vampiry - czyli Marie Remillard. A potem Lucille rozpoznała wuja Rogiego. - Przebrał się bardzo przyzwoicie, za Abrahama Lincolna - osądziła. - Ale z kim, do licha, tańczy? - Jej strój jest... naprawdę niezwykły - odparła Masako. Nie była to właściwa ocena. Maleńka towarzyszka Rogiego miała na sobie wywierający głębokie wrażenie srebrzysty kostium, który mógł być prawdziwym skafandrem do lotów na dużych wysokościach - został jednak ekstrawagancko ozdobiony połyskującymi kryształami górskimi. Nawet wizjer i maska zasłaniająca dolną część twarzy tej kobiety lśniły od fałszywych brylantów. Orkiestra skończyła grać i tancerze zaklaskali. - Jest coś dziwnego w jej aurze - powiedziała Lucille w zamyśleniu. - Poprzeszkadzajmy im trochę i przyjrzyjmy się jej z bliska. Lecz zanim obie zdążyły zrobić krok, muzyka znów zagrała, tym razem była to „Jalousie”, i Uczciwy Abe oraz jego iskrząca się dama oddalili się szybko w rytmie tanga. - A bodaj ich! - mruknęła Lucille. Później zobaczyła, że klaun o czerwonym nosie zbliżył się do Rogiego i odbił mu partnerkę. Księgarz obserwował tę parę przez kilka minut, po czym wycofał się w stronę bufetu. W tej samej chwili wysoki Kozak i król Henryk VIII poprosili Masako i Lucille do tańca i obie zapomniały o tajemniczej towarzyszce Rogiego. Rogi zauważył Kyle’a Macdonalda. Ubrany w szkocki strój pisarz ponuro patrzył na kieliszek bursztynowego płynu, który postawił na cedrowej ławie wśród doniczek z azaliami. - No, no! Kto wpuścił tutaj tego głuchogłowego? - zachichotał Uczciwy Abe. - Nie wiesz, że ten ubaw jest tylko dla Homo Superior, mój dobry człowieku? - Usiadł obok przyjaciela, zdjął kapelusz i spróbował swojego drinka. - Ugh! Nie przypominaj mi o tym, ty stary kanadyjski grzybie! - skrzywił się Kyle. - Odkąd wróciliśmy na Ziemię, Masha torturowała mnie najnowszymi metodami leczenia kryptooperantów. Mnie! Wielkiego czempiona normalności! Czy uwierzysz, że zostałem teraz zaklasyfikowany jako operant posiadający minimalny ultrazmysł? Nie miałem wyboru, inaczej znowu by mnie wyrzuciła... Jest niemal porywająca w trybie dominującym. - Nie trzeba było zakochać się z kobiecie z takim wskaźnikiem koercji! - odparł Rogi. - Ostrzegałem cię. - Tylko popatrz na tę bezwstydnicę! - Kyle wskazał na profesor MacGregor-Gawrys, zmysłowo wygiętą do tyłu w tanecznej figurze; podtrzymywał ją jej partner, Lawrence z Arabii. Nosiła czarno-białą suknię balową od Erte’ego z lat dwudziestych zeszłego wieku, obwieszoną sznurami kryształów i dżetów. Jej kasztanowate włosy były ufryzowane i przewiązane jedwabną opaską. - Niszczycielska ponad wszelkie wyobrażenie - zgodził się z nim Rogi. - A kim jest ten szejk? - To ten cholerny błazen Severin Remillard. Kto porwał twoją laleczkę? - Nie wiem. Jeden z klaunów. Zamazał tożsamość. - Twój ptaszek miał dziwny strój - skomentował Kyle. - Przypomina mi kogoś. Kim ona jest, do licha? - Nie chciałbyś wiedzieć. - Rogi pociągnął łyk burbona. - Och, znowu tu idzie: Piękność w stroju z górskich kryształów. Królowa podniebnych jeźdźców. - Kyle wykrzywił twarz, próbując wytężyć swoje słabe, zmącone alkoholem dalekowidzenie. - O, do diabła, byłem pewien, że wiem, co to za skafander! To upiększony kaledoński kombinezon lotniczy, i to znaczy, że musi to być moja własna... Rogi użył całej swojej koercji, by uciszyć przyjaciela. - Zamknij się, Kyle! Szkot omal nie spadł z ławki. Jego drink poleciał do najbliższej doniczki z azaliami. - Hej! Do wszystkich diabłów, co ty wyrabiasz... Rogi zacisnął rękę na ustach Kyle’a, prawie go dusząc. - Powiem ci, co się dzieje, jeśli przysięgniesz trzymać gębę na kłódkę! - Pchyszęgam - wymamrotał Kyle przez palce Rogiego. Orkiestra zagrała „Gdyby diabeł tańczył w pustych kieszeniach, miałby bal w moich”. Wielu gości wzięło przykład z Marca Remillarda i ustawiwszy się szeregami, zaczęło tańczyć tańce ludowe, strzelając palcami do rytmu. - Nie lubię folkloru - powiedział klaun. - Przesiedzimy ten taniec, Diamentowa Masko? - Dobrze. Opuściwszy taras, poszli do wielkiego salonu. Był słabo oświetlony dziesiątkami rzeźbionych dyń ze świecami w środku. W jednej z nisz ktoś hałaśliwie wygrywał na pustej butelce po szampanie wariant melodii „Obróć butelkę, bracie”. Ludzie rozmawiali stojąc grupami, siedząc na wyściełanych meblach i lub półleżąc na podłodze. Części kostiumów porozrzucano w niszach i kątach. - Chciałabyś się czegoś napić lub coś przekąsić? - zapytał klaun, gdy mijali bufet. - Nie, dziękuję. Napij się sam. Wziął szklankę wody z lodem. - Co za okropny hałas! Chodźmy do biblioteki. Jest po drugiej stronie korytarza. Ma balkon wychodzący na morze. - Doskonale. Nikogo innego nie było w pełnym książek sanktuarium. Drzwi balkonu były otwarte, na zewnątrz, w mroku ustawiono wyściełane krzesła Woodward. W gałęziach gigantycznych jodeł szeleścił chłodny wietrzyk. Klaun klapnął na jedno z krzeseł, a jego skrząca się towarzyszka usiadła z większą gracją. Podniosła ciemny wizjer, ale maska całkowicie zasłaniała jej twarz. Widać było tylko orzechowe oczy. Klaun miał tradycyjnie pobieloną twarz, namalowany szeroki uśmiech i czerwoną gumową kulkę zamiast nosa. Ubrany był w biały strój w duże kolorowe kropki z plisowaną kryzę wokół szyi. Na różnokolorowej peruce nosił miękki, ostro zakończony kapelusz. - Jesteś wspaniałą tancerką - powiedział. - Mam nadzieję, że zbyt często nie deptałem ci po palcach. Rzadko chodzę na zabawy. Obawiam się, że jestem trochę pracoholikiem. - Miał podniesioną zasłonę mentalną, ale była ona tak niedbale skonstruowana, że jego partnerka prześliznęła się przez nią bez trudu. - Stąpasz bardzo lekko - odparła. - Gdzie pracujesz? - Ze zdwojoną uwagą ukształtowała sondę mentalną i trzymała ją w pogotowiu, czekając na odpowiednią chwilę. - Trochę tu, trochę tam. Jestem kimś w rodzaju ucznia w rodzinnym warsztacie. Nudne to wszystko. Pieniądze, władza, międzygwiezdne intrygi handlowe... - Nie uważasz, że powinieneś skończyć z tymi gierkami i powiedzieć mi, jak się nazywasz? - zapytała ze śmiechem. - Ależ oczywiście! Jak tylko ty pokażesz mi swoją twarz, Diamentowa Masko. - Nie teraz, może później. Jestem zaskoczona, że jeszcze nie możesz jej dostrzec swoim głębokowidzeniem. Klaun nachylił się ku niej, mrużąc oczy. - Ohoho! Zaczekaj. Ukrywasz się za Wielkim Murem! - Potrząsając głową, ponownie opadł na krzesło i udał, że wachluje sobie czoło. - To jest to, co nazywam całkowicie nieprzeniknioną zasłoną mentalną! Kim ty jesteś - zbiegłą morderczynią? A może jakimś słynnym Kierownikiem, który chciał odwiedzić ubogich w celach dobroczynnych? Dorothee wsunęła sondę na miejsce i zaczęła tkać strukturę bypasu. - Jestem tylko studentką college’u - odparła. - Matematyka i fizyka. Nudne... jak biznes twojej rodziny, panie Klaunie Bozo. Nareszcie! Teraz mogła zacząć krążyć po jego umyśle, nadal prowadząc tę idiotyczną pogawędkę, typową dla młodziutkich chłopców i dziewcząt. Zada mu niezbędne pytania i wydobędzie informacje z jego wspomnień, tak jak z umysłów członków Dynastii, a on niczego nie będzie podejrzewał. - Założę się, że jesteś śliczna pod tą maską, mały Diamencie. - Uśmiechnął się z nadzieją. - No, pozwól mi zajrzeć. - O, nie. Jeszcze nie. Najpierw opowiedz mi więcej o sobie. Czy dobrze znasz Marca Remillarda? Ten dom tutaj, to rzeczywiście atrakcja turystyczna. - Jest raczej ostentacyjny, jeśli chcesz znać moje zdanie. - Klaun machnął ręką, wyniosłym gestem zmieniając temat rozmowy. - Przekonałem się, że ludzie, którzy muszą się otaczać nadmierną ilością dóbr materialnych są... Pokaż mi swój kompleks metapsychiczny. [Głęboki obraz ezoteryczny]. Jak się nazywasz? Jon Paul Kendall Remillard. Ile masz lat? Dwadzieścia. Gdzie mieszkasz? Miejsce, w którym jestem zameldowany, to 4480 Lawai Beach Road, Poipu, Kauai, Hawaje. Niezbyt często tam przebywam. Czym się obecnie zajmujesz? Jestem magnatem Konsylium, członkiem Wszechpaństwowego Dyrektoriatu Wspólnoty, od czasu do czasu uczestniczę w programie badawczym dotyczącym tworzenia programów metakoncertów i rozwijam sprzęt cerebroenergetyczny wraz z moim starszym bratem Markiem. Czy bierzesz aktywny udział w poszukiwaniach zbrodniarzy znanych jako Fury i Hydra? Obecnie nie. Twoim zdaniem, którzy członkowie Dynastii Remillardów mogą z największym prawdopodobieństwem kryć w sobie istotę zwaną Fury? Wylicz ich wedle porządku prawdopodobieństwa i włącz Marca oraz wuja Rogiego w twoje obliczenia. 1. Marc 4. Severin 2. Anne 5. Adrien 3. Paul 6. Maurice 7. Philip 8. Catherine 9. Rogi Przekaż mi wszystkie informacje, na podstawie których wyciągnąłeś te wnioski. [Dane]. Czy znasz osobę zwaną Clinton Wolfe Alvarez, mieszkańca planety Okanagon, który jest samodzielnym asystentem w biurze Kierownika Patricii Castellane? Nie. Czy kiedykolwiek osobiście zetknąłeś się z tą szczególną konfiguracją metakoncertu? [Dane]. Nie. Dlaczego próbowałeś skomunikować się telepatycznie z małą Dorothea Mary Macdonald w jej domu na Kaledonii? Zaciekawiła mnie. Ojej istnieniu powiedział mi [nieprzetłumaczalne lylmickie imię], który zaznaczył, że tak samo jak ja, ma ona potencjał największego mistrza. Byłem samotny. Miałem nadzieję, że będziemy mogli zostać przyjaciółmi. Nadal ją mam. Dlaczego członkowie twojej rodziny nazywają cię Bezcielesnym Jackiem? Ponieważ mam tylko pozbawiony ciała mózg. To ciało i inne, które noszę, są konstrukcjami metakreatywnymi. !!! Kto... o tym wie oprócz twojej rodziny? Lylmiccy Nadzorcy, garstka egzotyków i ludzcy przyjaciele. Zapomnisz o tym sondowaniu. Tak... ...ale kiedy jesteś tak grubą rybąjak Marc, możesz pływać wszędzie, gdzie ci się podoba, no nie? Roześmiała się z uznaniem na takie zakończenie żartu. - Och, abso-lut-nie! - wstała. - Naśmiałam się dosyć, panie Bozo, ale teraz chętnie znów bym potańczyła. Twarz klauna wydłużyła się. - Ojej, przecież obiecałaś, Diamentowa Masko. Najpierw pozwól mi zobaczyć, jak naprawdę wyglądasz. - Sięgnął do jej wysadzanego kryształami górskimi aparatu tlenowego, ale ona wymknęła się ze śmiechem i pobiegła w stronę tarasu. Orkiestra grała dobrą transkrypcję słynnej „Maskarady” George’a Bensona. Klaun zaniknął na klucz drzwi biblioteki, a potem udał się do sąsiedniego pokoju, który służył jako gabinet Marca. Kredens za dotknięciem guzika odsłonił potężny komunikator podprzestrzenny. Klaun wezwał Głównego Ewaluatora Throma’eloo Lęka, który przebywał w swoim biurze w Magistracie Galaktycznym na Planecie Konsylium. - Lek? Niech pan przygotuje się na tryb intymny. Zaczynam. Wyłączywszy komunikator, klaun usiadł wygodnie w wielkim skórzanym fotelu Marca, zamknął oczy i rozciągnął swój umysł na cztery tysiące lat świetlnych, by porozmawiać telepatycznie z czekającym krondackim urzędnikiem. Lek, to bardzo ważne. Proszę, by pan natychmiast polecił aresztować niejakiego Clintona Wolfe’a Alvareza, pomocnika administracyjnego Kierownika Okanagonu. Jest niezwykle potężnym Wielkim Mistrzem we wszystkich pięciu metafunkcjach, więc lepiej niech pan pośle krondacki oddział. Proszę wymyślić jakieś oskarżenie nie związane z pełnioną przez niego funkcją, na przykład podejrzenie o spowodowanie czyjejś śmierci w wypadku. Miałby zabić kogoś pojazdem naziemnym i uciec. Będzie musiał pan zaaranżować prawdziwe włamanie do komputera, ale wiem, że może pan to zrobić. Niech pan dopilnuje, żeby nie wypuszczono tego Alvareza na wolność za kaucją i nada jego aresztowaniu jak największy rozgłos. Niech zaczeka, aż obaj dolecimy na Okanagon, żeby go przesłuchać. Bardzo chciałbym, żeby ziemskie media dowiedziały się, że ten facet znalazł się w pudle zaraz po aresztowaniu. I niech się pan postara, aby stało się to szybko! W ciągu kilkunastu godzin, a nie dni. Może pan to zrobić? Oczywiście, skoro ci na tym tak zależy. Jaki jest prawdziwy powód aresztowania tego osobnika? Jestem przekonany, że jest on częścią Hydry. Pogadamy później... Klaun otworzył oczy i siedział przez kilka minut, oddając się rozmyślaniom. Potem wyszedł z gabinetu, żeby poszukać Rogiego. Księgarz siedział przy bufecie i wrzucał kostki lodu do kieliszka pełnego Wild Turkey. - Odegrała swój numer z tobą, dzieciaku? - I była bardzo dobra, wuju Rogi. - Klaun skinął głową. - Diabelnie dobra. Nawet za bardzo. Kiedy wpuściłem ją do mojego umysłu, omal mnie nie wykończyła. Zmusiła mnie do powiedzenia prawdy. Dzięki Bogu za to, że nie zadała niewłaściwych pytań. A raczej właściwych. - No, no. Więc ona rzeczywiście jest największą mistrzynią. - Bez wątpienia... Rozpoznała składnik Hydry, na który jej babka przypadkowo się natknęła i pokazała mi konfigurację metakoncertu tego potwora. Rogi pominął te słowa milczeniem. - Czy to znaczy, że nic mi nie grozi? Udało ci się załatwić to w taki sposób, że nie zaciągnie mnie na Okanagon i nie narazi nas obojga na śmierć? - Wystarczy, że dopilnujesz, by wysłuchała jutro wiadomości międzygwiezdnych. Niejaki obywatel Clinton Alvarez właśnie ma zostać aresztowany pod zarzutem zabójstwa i zamknięty w kiciu w mieście Chelan na Okanagonie. Kiedy Dorothea dowie się o tym, natychmiast odwoła wyprawę. Rogi odetchnął z ulgą. - A co dalej? Klaun spojrzał na parkiet. Brom Bones i Diamentowa Maska tańczyli walca w rytmie „Bluesa z Zachodniego Wybrzeża” Wesa Montgomery’ego. W pobliżu nich dostrzegł parę w uderzająco pięknych szekspirowskich kostiumach - barczystego Maura i delikatną, jasnoskórąDesdemonę. Przez chwilę Rogiemu wydawało się, że rozpoznaje tę kobietę, ale zaraz uznał, iż się pomylił. Zarówno ona, jak i jej towarzysz nosili nieprzeniknione przebrania mentalne. - Lecę moim statkiem na Okanagon - powiedział klaun. - Dopilnuj, żeby nasza wspólna przyjaciółka dotarła na Kauai po otrzymaniu tych wieści. Zaciągnij jątam siłą, jeśli będziesz musiał, i przypilnuj, żebyście oboje zostali na wyspie pod opieką Malamy, aż dowiem się, co Clinton Alvarez ma do powiedzenia. Dee dopadła Marca, gdy ogłoszono biały walec. Początkowo próbował się wymówić z powodu różnicy wzrostu: był bowiem o czterdzieści centymetrów wyższy od niej, a czarny hełm czynił go jeszcze wyższym. - Nie masz wyboru, to biały walc, Duży Chłopcze! - oświadczyła. Wzięła go za ręce i szturchnęła koercjątak mocno, że aż otworzył szerzej oczy. Później roześmiał się z jej zuchwalstwa i razem popłynęli po parkiecie. Tańczyła tak lekko, że zdawali się doskonale uzupełniać, tworzyli groteskową, ale wdzięczną parę i wielu innych tancerzy zatrzymało się, by na ich popatrzeć. Nie zdołała jednak przeniknąć do jego umysłu. To nie fairl powiedziała. Ty masz naładowany energią hełm, prawda? Wewnętrzne źródło zasilania E16 nie poruszy gór, ale wystarczy, by uchronić mnie przed Diamentem - odparł w myśli. - Po prostu musisz uwierzyć mi na słowo, że nie jestem ani Furym, ani składnikiem Hydry. - Prawdopodobna historyjka - oświadczyła głośno. Próbowała odsunąć się od niego, ale trzymał mocno jej ukryte w rękawicach dłonie. - Puść mnie. - Nie rób scen. Chciałaś zatańczyć, to teraz tańcz. - Ty chuliganie! - Diamentowa maska ukryła grymas wściekłości na twarzy Dee - tym razem wyprowadzono ją w pole. Po chwili wahania uległa. Marc tylko wybuchnął śmiechem. Nie chciało mu się stworzyć zewnętrznego przebrania za pomocą kasku CE, więc Dee mogła widzieć bez trudu poprzez wielki hełm jego ironicznie uśmiechniętą twarz. Bezpieczniej było przyjąć, że i on przenika mentalnym wzrokiem jej maskę. - Bardzo się cieszę, że cię spotkałem, Dorotheo Macdonald. Ponieważ już wysondowałaś innych Remillardów, myślę, że sprawiedliwość wymaga, żebym i ja mógł zrobić to z tobą. Jej stopy nie przerwały tańca, lecz zwróciła na niego twarde spojrzenie widocznych nad lśniącą maską oczu. - Spróbuj - rzuciła. Zrobił to, początkowo delikatnie, a potem coraz bardziej intensywnie, aż w końcu wykorzystał maksymalne wzmocnienie, jakie mogło mu zapewnić słabe źródło zasilania jego kasku. Taka sonda mogłaby rozbić zasłonę mentalną krondackiego Wielkiego Mistrza, ale nie tarczę osłaniającą umysł tej piętnastoletniej dziewczyny. - Bonte divine! Jesteś prawdziwym cudem, Diamentowa Masko! Twoja zasłona mentalna jest tak mocna jak u Jacka. - To dobrze. - Jesteś wrogo nastawiona... co za szkoda. Przecież dopiero się poznaliśmy. - Nie bierz mnie pod włos - odparowała. - Oczekiwałeś, że będę chciała cię sondować, i dlatego twoje urządzenie CE wzmacnia koercję, a nie kreatywność. Marc skinął głową. - Ten kask może wzmocnić tylko jedną metafunkcję na raz. Zmiana wymaga wprowadzenia innej tablicy kontrolnej. Przed pokazaniem moich sztuczek pod koniec wieczoru założę oryginalny interfejs. - Co teraz ze mną zrobisz? - zapytała spokojnie. - Zaskarżysz mnie do sądu za nielegalne wycieczki do umysłów twojej rodziny? - Wolę tańczyć z tobą walca - odparł Marc. - Nie przepędzisz mnie z terenów Remillardów groźbami śmiertelnej zemsty? - Mamy tego samego wroga. Wierz mi! Powinniśmy połączyć nasze siły, a nie walczyć ze sobą. Mój brat Jack chciałby... - Nie! - Po raz pierwszy się potknęła. - Nie chcę mieć nic wspólnego z tym... z nim. - On jest człowiekiem - powiedział cicho Marc. - Sposób, w jaki wysondowałaś jego umysł, wywarł na nim wielkie wrażenie. Mówi, że sam nie mógłby zrobić niczego podobnego bez wzmacniacza CE. Jesteś przerażającą młodą kobietą, Diamentowa Masko. Mam nadzieję, że Lylmicy nie będą tracić czasu i mianują cię magnatem. Wtedy przyłączysz się do naszego elitarnego klubu bez względu na to, czy tego chcesz, czy nie. - Jeżeli zrobią ze mnie największą mistrzynię, będę wykonywała wszelkie obowiązki związane z tym stanowiskiem - odparła wzniosłym tonem. - Nawięksi Mistrzowie nie mają specjalnych obowiązków oprócz tych, które ciążą na wszystkich magnatach, czasami jednak wysuwają różne sugestie. Na przykład zaproponowano mi, żebym wraz z Jackiem spróbował rozwiązać sejsmiczne kłopoty Satsumy. Przyjęliśmy propozycję i dopisało nam szczęście. Ale omal przy tym nie zginęliśmy. - W jaki sposób? Marc pokazał jej. - W tej konfiguracji ja byłem pierwszym ośrodkiem koncentracji, który kierował potokami energii. Niestety, nie zestroiliśmy naszego nietypowego potencjału mentalnego dostatecznie precyzyjnie i z tego powodu nasz metakoncert doznał awarii dysynergistycznej, czegoś, co nazywamy ogólnosystemowąklapą - śmieszna nazwa dla wcale nie śmiesznego zjawiska. Znajdowaliśmy się w drążącej skorupę planety maszynie. Sprężone powietrze nagle pod wpływem jonizacji zamieniło siew rozżarzoną plazmę, bo niewłaściwie skierowaliśmy kreatywność. Niewykluczone, że Jacka w ostatniej nanosekundzie ostrzegł jego proleptyczny zmysł - ten, który podobno pozwala widzieć przyszłość - a może po prostu jego umysł wyprzedził rozlatujące się na wszystkie strony jony. W każdym razie wyłączył się z metakoncertu, otoczył mnie tarczą psychokreatywną i w ten sposób uratował mi życie. Nadmierna jonizacja zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, ale kabina wiertła spłonęła. Czekający na powierzchni pomocnicy zeszli pod skorupę i po dwóch godzinach nas wyciągnęli. Potem Jack i ja zmodyfikowaliśmy konfigurację tego metakoncertu, wgramoliliśmy się do nowego wiertła głębinowego i znowu spróbowaliśmy. Za drugim razem wszystko poszło jak z płatka. Zdołaliśmy zmniejszyć tarcie w strefie niestabilności - ”nasmarować” ją kreatywnym zastrzykiem węgla - i zmniej szyć niebezpieczeństwo poważnego trzęsienia ziemi w tym rejonie na dostatecznie długo. - Dlaczego twój brat nie spalił się na popiół w wybuchu plazmy? - Był wtedy w swojej naturalnej, zmutowanej postaci, która wydaje się niewrażliwa na wszelkiego rodzaju fizyczne niebezpieczeństwa. A przynajmniej dotąd nic jej nie uszkodziło. Muzyka ucichła; Marc i Dee zaklaskali. - Dziękuję ci za ten taniec - powiedziała. - Czy ja też będę musiała wykonywać tak śmiertelnie niebezpieczną pracę, jeżeli zostanę mianowana Największą Mistrzynią? - Cała przyjemność po mojej stronie, obywatelko Macdonald. Tylko jeśli uznasz, że musisz. Wybór należy do ciebie. Orkiestra zaczęła grać wariant techno „Rogatki Pomptonu” i Lucille Carder i Denis Remillard wyszli z tłumu. - Twoja matka pragnie zatańczyć z tobą, Marcu - powiedział Denis. - Myślę, że chce się upewnić, iż jesteś cały i zdrowy. - Ukłonił się Dorothei Macdonald. - Czy zaakceptuje pani gorszego tancerza, moja droga? - Będę zaszczycona, panie profesorze. Podczas tańca ostrożnie prześliznęła się przez zasłonę mentalną Denisa, wsunęła sondę na miejsce i zaczęła tkać okrężną dróżkę. Moje biedne maleństwo. Fury, oczekiwałem cię wcześniej. To prawdziwa katastrofa. Tak. Więc wszystko na nic? Koniec z twoim wielkim planem Drugiego Imperium Galaktycznego? Nie mój drogi chłopcze jeśli zechcesz go uratować. Czy pozostałe składniki mogą... działać dalej z powodzeniem beze mnie zanim zdołasz zwerbować nowe? Mogą. Niektóre z nich nie są takie dojrzałe i pozbawione egoizmu jak ty. Opierały się mojemu pragnieniu regeneracji. Ale teraz będzie to dla nich bardziej oczywiste i zrozumiałe. Będę kontynuował. I będę błogosławił cię i wspominał, gdy będziesz się radowała wraz z Gordem w pośmiertnym przybytku, który dla was przygotowałem. Jeżeli chcesz, możesz zaczekać do jutra... Jestem gotowy zrobić to teraz. Żegnaj Fury. Żegnajcie MOJE JA... Mężczyzna znany jako Clinton Wolfe Alvarez umarł we śnie na rozległy zawał serca w mniej więcej trzy godziny po aresztowaniu go i umieszczeniu w celi aresztu miejskiego w stolicy Okanagonu. Ciało odkryto dopiero następnego ranka, kiedy już nie można było przywrócić go do życia w zbiorniku regeneracyjnym. Później dzięki analizie DNA zidentyfikowano go jako Quentina Frederica O’Neilla Remillarda, zbiegłego syna Severina Remillarda. Magistrat Galaktyczny utrzymał w tajemnicy tę informację. Oskarżenie o zabójstwo sfabrykowane przeciwko zmarłemu obywatelowi Alvarezowi zaklasyfikowano jako „umorzone” w związku ze śmiercią podejrzanego. 19 KAUAI, HAWAJE, ZIEMIA 2 LISTOPADA 2072 Ten sen przyśnił jej się po raz ostatni, kiedy czekała na wyspie z wujem Rogim, aż Jack zakończy śledztwo na Okanagonie. Po dwóch bezsennych nocach, w rezultacie terapii huna Malamy Johnson, Dee wreszcie odprężyła się na przewiewnym lanai maleńkiego domku w Kukuiula. Oczy jej się same zamknęły i zasnęła. Dody... Mamusia? Płaczesz? Co się stało? Zawiodłam się tak bardzo. Na tobie, moja droga. Przeprowadziłyśmy tyle owocnych rozmów. Wydawałaś się taka podniecona planem ustanowienia Drugiego Imperium i twoją rolą jako jego przywódczyni. Teraz jednak odkryłam, iż zadawałaś się z Wielkim Wrogiem. Obiecałaś, że nigdy nie będziesz słuchała jego kłamstw, że nigdy nie będziesz miała nic wspólnego z tym bezbożnym narzędziem lylmickich właścicieli niewolników. Złamałaś swoją obietnicę, Dody. Zdradziłaś moje zaufanie. Jestem taka nieszczęśliwa. Nie powinnaś, mamusiu. Zabawa z okazji Halloween była doskonałą szansą wysondowania umysłu Jacka. Poznania, jakiego rodzaju zagrożenie stwarza Wielki Wróg. Nie można walczyć z wrogiem, o którym nic się nie wie. Na pewno zdajesz sobie z tego sprawę. Kosmiczna Wszechistota wyznaczyła mnie na twoją przewodniczkę i mentorkę, Dody. Ja jestem jedynymi ustami, przez które przemawia Bóg, jedyną osobą, która może pokazać ci, jak powinnaś wypełnić swoje przeznaczenie i stworzyć nowy Złoty Wiek dla ludzkości. Ufność we własne osądy jest arogancka i nieroztropna, to oznaka infantylnej dumy. Nie myślałam o tym w taki sposób. Czas biegnie tak szybko! Wydawałaś się prawie gotowa do dokonania Wyboru. Teraz jednak podejrzewam... że masz wątpliwości. Nic się nie zmieniło w naszych stosunkach. Jestem tak samo oddana tobie i Drugiemu Imperium jak zawsze. Więc dlaczego udałaś się na Kauai i zadajesz się z pachołkami Wielkiego Wroga? Wuj Rogi nie jest niczyim pachołkiem, mamo, a Malama Johnson to po prostu jego przyjaciółka, u której gościmy... Ta Hawajka to kahunal Nie wiesz, co to znaczy, głuptasku? To hawajska uzdrowicielka. Praktykuje naturalnąredaktywność. Pomagała mi w usunięciu zahamowań, które przeszkadzają mi w osiągnięciu pełnego spektrum moich metazdomości... To prymitywna znachorka-ignorantka! Nie ma pojęcia o koncepcji kosmicznej Wszechistoty. Ona igra z groźnymi zjawiskami psychicznymi, których nie rozumie. Czy zdajesz sobie sprawę, że Lylmicy używali bardziej zaawansowanych wariantów tej „magii huna” od niepamiętnych czasów, by kontrolować umysły ich złączonych we Wspólnocie niewolników? Och, mamo! Malama Johnson jest katoliczką, tak jak ja. To kochana, nieszkodliwa staruszka, która uczy mnie jak pleść wianki i pomaga mi w usuwaniu ostatków mentalnych śmieci. Ona jest kahuna lapaau, a nie posługującą się czarną magią anaana. Używa swoich mocy mentalnych tylko do uzdrawiania, gdyż leczy swoich ziomków na wyspach, Dody, Dody, nadal jesteś naiwną dziewczynką, pomimo całego twojego wykształcenia i operanckich stopni. Ta kobieta Malama praktykuje czarną, niszczącą duszę magię, która pozwala jej kontrolować otoczenie. Bóg jeden wie, jakie szkody ci wyrządzi, jeśli pozwolisz jej przeniknąć do swojego umysłu! To ona uczyła Wielkiego Wroga, jak używać wzmocnionej wersji mocy huna, by mógł w przyszłości unicestwić ludzkich operantów, którzy są przeciwnikami Wspólnoty. Lylmicy ukryli istnienie tego najgroźniejszego mentalnego zła przed wszystkimi, z wyjątkiem ich najbardziej zaufanych shag. Jack jest jednym z nich, podobnie jak jego brat Marc. Są też inni, nadzorujący ruchy wolnościowe na każdym świecie skolonizowanym przez ludzi. Ja...jaz trudem mogę w to uwierzyć. Naprawdę? Rzeczywiście? Moja najdroższa córeczko, czyżbyś odwróciła się plecami do świętej wizji, którą pozwolono mi ukazać ci we śnie? Nie. Ja tylko chcę zbadać ją naukowo pod wszystkimi względami, żeby się upewnić... Nadal uparcie lgniesz do ograniczającego obiektywizmu, a powinnaś przyjąć Całość, która jest tajemnicą! Jesteś matematyczką, Dody. Czy zapomniałaś, co mówi twierdzenia Gódela? Istoty żyjące na świecie nie potrafią opisasć tego świata za pomocą systemów myślowych, które zostały stworzone na tym świecie przez nie same. Z tego wynika, że istnieje prawda, która leży poza tym światem, a można ją zrozumieć tylko przez wiarę. Wiem. Nadal jednak muszę zadać ci pytanie. Czy Drugie Imperium jest przykładem tej prawdy? I czy ja jestem tą, która będzie ją głosić? Płaczę nad tobą... Twój brak wizji skaże dzieci Ziemi na niewolę mentalną. Jeżeli nie dokonasz Wyboru, ludzkość nigdy nie zwycięży potworności jakąjest Wspólnota. Naszą rasę pochłonie gnębicielski egzotyczny Umysł i to będzie twoja wina! Bo wątpisz. Bo brak ci odwagi. Bo igrasz z niepewnością i paradoksami zamiast wyznawać wiarę i dokonać Wyboru. Wiesz, że nie zawsze jestem... pewna siebie. Kiedy mi mówisz, że mam zupełnie sama poprowadzić ludzką rasę do Drugiego Imperium, przytłacza mnie taka perspektywa... A wcale nie musi! Ponieważ w rzeczywistości nie będziesz sama. To jest najbardziej pocieszająca, najpiękniejsza strona tej chwalebnej tajemnicy. Aż dotąd nie mówiłam ci o tym aspekcie Wyboru, ale teraz muszę. Ponieważ to jest twoja ostatnia szansa, Dody. Ja... co masz na myśli? Dano mi prawo zaproponowania ci Wyboru teraz, po raz pierwszy i ostatni. Jeżeli się zgodzisz, natychmiast zrozumiesz, jak powstanie Drugie Imperium. Twoje wątpliwości i lęki znikną - wraz z tą złowrogą zaprogramowaną reakcją, którą nazywasz swoim aniołem stróżem, trującym żądłem umieszczonym w tobie przez Lylmików kiedy byłaś niczego nie podejrzewającym dzieckiem. Mieli nadzieję, że zrobią z ciebie swoją niewolnicę. Jak... jak mam dokonać tego Wyboru? Wystarczy, że tylko powiesz: Matko, niech tak się stanie, i będziesz to czuła całym sercem i umysłem. Chcesz powiedzieć, że muszę się otworzyć? Tak. Bez zastrzeżeń? Tak. I co się wtedy stanie? Moje najdroższe, najszczęśliwsze z dzieci! Napełni cię Kosmiczne Tchnienie - Tchnienie Życia Wszechistoty. Przekonasz się, że dzielisz swoje ciało z samym Umysłem Wszechświata. To niewiarygodne. To jest jak... Zwiastowanie. Nie. To jest coś wspanialszego. Przebywająca w tobie istota uczyni cię narzędziem ludzkiej wolności i szczęścia, choć nie będziesz musiała niczego poświęcić ze swojej tożsamości. Nigdy nie będziesz musiała cierpieć. Poznasz tylko niewypowiedzianą radość. Z Umysłem Kosmicznym przebywającym w moim ciele. Tak. Czyje ciało zamieszkuje teraz ten Umysł? ...Co? Ten Umysł. Gdzie jest teraz? DOKONASZ WYBORU? Odpowiesz na moje pytanie? Mamusiu? Więc to tak... Przez te wszystkie lata to była tylko gra. Miałaś nadzieję oszukać mnie, ty perfidne, przeklęte dziecko! Wiesz, kim naprawdę jestem. Zawsze wiedziałaś. I to ty jesteś odpowiedzialna za śmierć mojego biednego Quentina! To nieprawda i wiesz o tym. Zasranakłamczucha! Gnijącaśmierdzącapizda! Pieprzonakurwa! To była twoja wina... Chciałabym ci pomóc, Fury. Zneutralizować twój gniew i usunąć ciągły ból. Musi istnieć sposób na zregenerowanie uszkodzonych części ciebie. Uzdrowienia ciebie. Powiedz mi, w czyim ciele żyjesz. Sama się o tym przekonasz, Dorotheo Macdonald. Kiedy umrzesz. Bądź pewna, że cię zabiję, w taki sam sposób, jak została zabita twoja kochana matka: powoli, w najstraszniejszym mentalnym i cielesnym bólu, jakiego mogą doświadczyć ludzkie istoty. Już teraz możesz zacząć się bać! Ale stanie się to wtedy, kiedy najmniej się będziesz spodziewała. Au revoir. Rogi wyszedł z domu, niosąc tacę z dwiema oszronionymi szklankami soku ananasowego i durofilmowy wydruk wyspiarskiej gazety. - Obudziłaś się. A miałem nadzieję, że w końcu odpoczniesz kilka godzin. Dee zdołała przywołać na wargi blady uśmiech. - Zdrzemnęłam się trochę. Podał jej napój i usiadł na jednym z krzeseł z gazetą w ręku. - Powinnaś pozwolić Malamie pomóc ci z tą bezsennością. - Nie ma potrzeby. Myślę, że bezsenność już mi nie będzie dokuczała. Malama ma dość do roboty, ucząc mnie dyscypliny huna. To fascynujące, w jaki sposób przez dwa dni zdołała usunąć część moich nieuleczalnych, szczątkowych blokad mentalnych, których Catherine i jej współpracownicy nie mogli nawet dotknąć. - No, cóż, Jack powiedział ci, że Malama jest niezwykła. Twierdzi, że pracowała z nim przed jego urodzeniem. Nie wiem, czy brać poważnie jego słowa, czy nie. To wydaje się bardzo osobliwe. Twarz Dee spochmurniała, - Jack w ogóle jest osobliwy. Nadal nie mogę uwierzyć, że zgodziłam się tu przyjechać i poddać tej kuracji. Jesteś bardzo przekonujący, wuju Rogi. Gdyby to tylko Jack zachęcał mnie do spotkania z Malama, odmówiłabym kategorycznie. - Nie musisz się obawiać Ti-Jeana, Dorothee. Ma na sercu tylko twoje dobro. - Wszyscy mi to mówią. - Westchnęła, odstawiła nietknięty napój, wstała z krzesła i przeciągnęła się. Włosy miała zaplecione w dwa warkocze, ubrana była w podarte szorty i jedną z jaskrawych, starych koszul Rogiego zawiązaną tuż pod małymi piersiami. - Przejdę się brzegiem morza. Po nocnym sztormie przybrzeżne fale muszą być ogromne. - Pójdę z tobą - powiedział Rogi z uśmiechem. Odrzucił gazetę i wstał pośpiesznie. - Nie, dziękuję. Muszę przemyśleć kilka spraw. Wolałabym raczej pójść sama. Wiem, że ty i Malama macie dobre zamiary, ale praktycznie nie spuściliście mnie z oczu odkąd tylko tu przyjechałam. Zachowujecie się niemądrze, bo przecież Malama w nocy, kiedy jej mana jest najsilniejsza, sprawdza sygnaturę mentalną każdego obecnego na wyspie człowieka. Tutaj nie ma Hydr. A gdyby nawet były i złączyły się w metakoncercie, by mnie zaatakować, natychmiast bym je rozpoznała. I dopadłabym je. Rogi ponownie usiadł i spiorunował ją wzrokiem. - Stanowczo jesteś zbyt pewna siebie. Na jakiej podstawie sądzisz, że jesteś od nich silniejsza? - Po pierwsze dlatego, że jest ich teraz już tylko trzy. Jedna z Hydr nie żyje. Jack przekona się, że DNA Clintona Alvareza pasuje do kodu genetycznego Quentina Remillarda. - Jeszcze nie możesz tego wiedzieć? A może obserwowałaś Jacka na Okanagonie dalekowidzeniem? - Nie, ale mimo to jestem tego pewna. I powiem ci też, dlaczego ufam, że dam sobie radę z pozostałymi Hydrami. Uważają one Jacka za Wielkiego Wroga Fury’ego. Gdyby mogły wyssać z niego siły witalne swymi mocami mentalnymi, zrobiłyby to przed laty. Nie zrobiły - ergo, nie mogą. Moje własne zabezpieczenia mentalne co najmniej dorównują osłonom Jacka, ale Hydry o tym nie wiedzą. - Rozgarnięta kobietka! - Stary księgarz podniósł gazetę i pociągnął łyk swojego napoju - który, jak zauważyła, wcale nie był sokiem ananasowym. - Więc idź i przejdź się! Pamiętaj tylko, że istnieje więcej sposobów uśmiercania ludzi niż spalenie ich na popiół i wyssanie ich umysłów cholerną metakundalini! Na Boga, Hydra mogłaby po prostu zrzucić ci orzech kokosowy na głowę swoim PK. I tak byś zginęła! Nie mogła powstrzymać śmiechu. - Będę wytężała mój ultrazmysł. Gdzie jest Malama? - Pojechała do supermarketu w Poipu. Przypuszczała, że pośpisz trochę dłużej. Miałem uważać na ciebie. - To bardzo miłe i jestem wam wdzięczna. Pójdę jednak popatrzeć na Spouting Horn. Chcę przemyśleć to, co nie daje mi spokoju. Wolałabym żebyś mnie nie śledził. Dobrze? Urażony Rogi zaszeleścił gazetą, ale rzekł: - Dobrze. Poszła nadbrzeżną drogą, aż dotarła do punktu obserwacyjnego, skąd roztaczał się wspaniały widok na formację skalną zwaną Spouting Horn. W ten szary, zimny ranek fale były potwornie wielkie. Tylko kilku turystów fotografowało ten cud przyrody. Poniżej punktu obserwacyjnego morze regularnie zalewało ciemne, spłaszczone masy zastygłej lawy. Od czasu do czasu szczególnie wysoka fala przeciskała się tunelem lawowym pod szeroką podmorską półką skalną, zgęszczało powietrze w wąskim korytarzu, który był jego przedłużeniem, i wtłaczało do niego masy wody, a wtedy z niewielkiego, .komina” wśród nagich skał wytryskiwała z rykiem kipiąca fontanna, rozbryzgując słoną wodę na wysokość piętnastu metrów; zamoczeni turyści krzyczeli z zaskoczenia. Spouting Horn był jedną z największych atrakcji turystycznych Kauai. Uśmiechając się Dee, ruszyła dalej brzegiem i znalazła wśród skał niszę i kwitnące krzewy, spomiędzy których będzie mogła obserwować morze. Nadal było wietrzno i zimno, ale zaradziła temu podwyższając nieco temperaturę powietrza opływającego jej nagą skórę. Modyfikacje cieplne należały do łatwiejszych działań metakreatywnych. Trzech dzielnych windsurfingowców w krótkich, mokrych strojach, wypłynęło z niewielkiej przystani jachtowej w Zatoce Kukuiula. Teraz unosili się i opadali na falach w odległości kilkuset metrów od brzegu. Co chwilę to jeden z kolorowych żagli przewracał się, lecz człowiek zaraz go podnosił i kontynuował niebezpieczny taniec na spienionych morskich bałwanach. Ja chyba też powinnam żyć w taki sposób, pomyślała Dee. Nie mogę bez przerwy zastanawiać się nad tym, co się w końcu stało z Furym i szarpać sobie nerwy. Muszę wziąć się w garść, upewnić się, że wszystko działa jak należy, a potem udoskonalić mój plan schwytania Hydry w pułapkę. Tak, to było prawdziwe wyzwolenie, kiedy w końcu wypędziła Fury’ego ze swoich snów, nawet jeśli w zamian nigdy nie będzie mogła osłabić czujności w obawie przed atakami Hydry. Fury na pewno już niedługo wyśle przeciwko niej swoje pozostałe sługi, bo przecież rzuciła mu wyzwanie. Po śmierci Alvareza, nie wiedząc, ani kim są pozostałe Hydry, ani gdzie się znajdują, rozpoznałaby napastników dopiero w ostatniej chwili, kiedy już złączyliby się w metakoncercie, by śpiewać pieśń śmierci i wyssać z niej życie. Czy rzeczywiście może się z nimi zmierzyć, jak bez zająknienia zapewniła wuja Rogiego? Ma duże szansę - pod warunkiem, że nie będzie spała, będzie czujna i nie przeszkodzi jej rana lub inna niemoc fizyczna. Malama obiecała, że nauczy jąbardziej subtelnej wersji swego programu „zbudź się natychmiast”, który przesłałby alarm mentalny, gdyby jakiś intruz dotknął jej umysłu lub ciała podczas snu. Zapewniłoby to jej bezpieczeństwo wtedy, gdy jest najbardziej narażona na ataki. Gdyby zachorowała lub osłabła, mogłaby nawet schować się za małą tarczą sigma. Oczywiście taki aparat byłby całkowicie nieprzydatny za dnia, kiedy nie śpi lub zajmuje się codziennymi sprawami. Zresztą nie chciałaby tego. Wywabienie Hydry z kryjówki - a nie barykadowanie się przeciwko niej - oto jej główne zadanie. Najbardziej niepokojącym aspektem tego polowania było to, co po słusznej uwadze wuja Rogiego postanowiła teraz nazwać Czynnikiem Orzecha Kokosowego. W przeciwieństwie do Fury’ego, trójka jego ludzkich sług nie musiała się ograniczać do ataku mentalnego. Mogli napaść Dee pojedynczo, nie używając metakoncertu, który zdradziłby ich obecność, i zaatakować ją czysto fizycznymi środkami - strzelając do niej z pistoletu laserowego, podsuwając zatrute jedzenie, nawet zrzucając jej orzech kokosowy na głowę. Jack, ten niesamowity Superstwór, mógłby osłonić swój mózg nieprzenikliwą psychokreatywną zbroją, ale ona sama nie jest jeszcze zdolna do takiej mentalnej wirtuozerii. Jack poleciał na Okanagon nie tylko po to, by zidentyfikować ciało „Clintona Alvareza”, lecz także w nadziei na znalezienie informacji o pozostałych mordercach. Dee wątpiła, czy dowie się czegoś ważnego. Nawet jeśli inne Hydry mieszkały na tej kosmopolitycznej planecie, na pewno uciekły zaraz po aresztowaniu Alvareza. Na szczęście było mało prawdopodobne, by zbiegłe składniki Hydry mogły już dotrzeć na Ziemię. Tylko superszybkie statki pilotowane przez Krondaku - i Bezcielesnego Jacka - pokonałyby tę odległość w mniej niż cztery dni. Ludzie rzadko nimi latali. Hydry raczej nie narażą więc swoich nowych tożsamości, zwracając na siebie uwagę w ten sposób. Dee uważała, że uniknie ataków Hydr jeszcze przez jakiś czas także z innego powodu. Aż do dziś Fury żywił nadzieję, że ona zaakceptuje jego bluźnierczy Wybór. Wzdrygnęła się. Być zmuszoną dzielić swoje ciało z tym potworem! Cóż za straszny los! Ale jak, na Boga, Fury zdołałby się przenieść ze swojego „gospodarza” do niej? Nie był przecież żywą istotą, lecz anormalną dodatkową osobowością ukrywającą się w ludzkim mózgu. Znowu zadrżała. Wiatr przybierał na sile i musiała pogrubić swoje ciepłe, kreatywne schronienie. Wyglądało na to, że jeden z windsurfingowców zrezygnował po ciągłych kąpielach, ale dwa żagle nadal mknęły z wielką szybkością wśród fal. Wiem, co muszę zrobić, powiedziała sobie w duchu. Powinnam jak najprędzej znaleźć się w niebezpiecznej sytuacji, której Fury i Hydra nie będą mogli się oprzeć... Na pewno musi to się stać przed moimi szesnastymi urodzinami, które przypadają na dwudziestego stycznia. Wtedy Lylmicy będą zmuszeni wezwać mnie na Planetę Konsylium na inicjację, a potem odbędzie się sesja Konsylium. I jeden Bóg wie, jaka czeka mnie praca, jeżeli mianują mnie jednocześnie magnatem i Największą Mistrzynią. Najlepiej będzie, jeśli zastawię pułapkę podczas ferii bożonarodzeniowych. Gdzie?... Okazja sama na pewno się zdarzy. Czy powinnam wtajemniczyć w to Jacka? Nie, pomyślała. Remillardowie są odpowiedzialni za powstanie Fury’ego i Hydry. Jeden z nich jest Furym. Zresztą, gdybym poprosiła Jacka o pomoc, zażąda on, żebym podała mu wzór metakoncertu Hydry, aby i on mógł ją zidentyfikować. Nie pozwolę, by mnie wyręczył. Sama muszę oddać w ręce sprawiedliwości morderców mojej matki. To mój święty obowiązek. Czy powinnam powiadomić Magistrat? Znowu uznała, że nie. Miejscowa policja na pewno ściągnie Cywilne Siły Międzygwiezdne dostatecznie szybko, gdy ona, Dee, zrobi to, co do niej należy. Niech Magistrat użyje sondy mentalnej z Cambridge, gdy ona już schwyta zbrodniarzy i zmusi do wydania Fury’ego. Gotowa jest pozostawić tego potwora Remillardom. Jego paradoksalna egzystencja przekracza jej życiowe doświadczenia. Niech Jack się z nim rozprawi. To równie nieludzka istota jak sam Fury i tylko on jeden z całej rodziny jest poza wszelkimi podejrzeniami. A może nie? Co powiedział jej Fury w ostatnim śnie, potępiając tak zwane złe sługi Lylmików? Że Jack jest jednym z nich, tak samo jak jego brat Marc. W takim razie Marc Remillard też nie jest Furym. Nie może jednak poprosić tego wyniosłego, starszego od siebie mężczyzny o pomoc, a nawet mu się zwierzyć. Bardzo łatwo oszukał jąna zabawie z okazji Halloween i na pewno zdradziłby jej plany Jackowi. Nie może też wykluczyć, choć to mało prawdopodobne, że Fury skłamał mówiąc, iż Marc jest jego wrogiem. Nie, jest tylko jeden sposób, w jaki będzie mogła się zemścić: musi zrobić to sama. Usunęła ciepłe powietrze, wstała ze skalnego siedziska i ruszyła nadbrzeżną drogą z powrotem w stronę Spouting Horn. Za punktem widokowym zobaczyła kilku sprzedawców pamiątek. Plastikowe płachty osłaniały ich stragany przed wiatrem. Na parkingu pozostał tylko jeden pojazd należący do turystów. Słyszała syk wody wytryskującej z podwodnej jaskini i huk fal. Nagle z punktu widokowego dobiegłyjąkrzyki: - O, Boże... Mikey! - wołał jakiś mężczyzna. - Pomocy! Niech ktoś nam pomoże! Mickey! Uciekaj! Biegnij! Szybko! - Ciągle krzycząc ruszył niezdarnie w stronę krańca platformy widokowej. Był wysoki i silny, lecz dość korpulentny, a klapiące sandały zori przeszkadzały mu w biegu. Dee popędziła do balustrady i spojrzała w stronę Spouting Horn. Niecałe dwa metry od „komina” leżał na skałach, twarzą w dół, sześcio - lub siedmioletni chłopiec w koszuli w czerwono-białe paski. Spieniona woda cofała się po śliskiej czarnej powierzchni do morza i do ciemnej szczeliny w zastygłej lawie. - Sprowadź pomoc! - krzyknął mężczyzna na widok Dee. Ruszył w dół skalistej skarpy. - Mój synek musiał pośliznąć się i spaść, kiedy byłem w toalecie! Może powalił go strumień wody i... ojej! - Potknął się i upadł. Chłopiec się nie ruszał. - Zrób coś! - wrzasnął jego ojciec. - Jeżeli to draństwo znowu wytryśnie, może zmyć go do otworu! Dee bez wahania przeskoczyła przez balustradę i zaczęła zsuwać się w dół. Mężczyzna, który znajdował się w połowie zbocza między spiętrzonymi blokami lawy i suchą trawą morską, nadal próbował się podnieść. Dee smagnęła chłopca kbercją, ale był nieprzytomny i nie zareagował. Zanim zdołała skupić energię kreatywno-psychokinetyczną, by go podnieść, ona sama też pośliznęła się na śliskiej skale i runęła głową w dół w stronę na poły zalanej wodą półki skalnej. Kiedy usiłowała powstrzymać upadek, usłyszała niesamowity, jękliwy dźwięk. Potem Spouting Horn wybuchnął, opryskując Dee pyłem wodnym. Coś uderzyło ją mocno w głowę i ujrzała jaskrawy błysk. Hucząca woda cisnęła ją na skały, pchała, ciągnęła, obracała jej bezwładne ciało, aż zostało wessane w gigantyczny wir. Odzyskała przytomność pod wodą, ale zdołała wysunąć głowę na powietrze. Kaszlała i wypluwała wodę, aż znowu mogła oddychać. Wydawało się jej, że znalazła się w głębokiej studni. Ściany z czarnej skały były pokryte zaskorupiałymi roślinami i usiane pąklami i innymi małżami o ostrych jak brzytwa skorupach, które rozcięły jej ręce, gdy instynktownie się ich uczepiła. Woda wokół niej unosiła się i opadała w tym samym rytmie, co mniejsze fale, które zwykle wyprzedzają większe i mkną w ślad za nimi. Najwidoczniej jednak w studni robiło się coraz płycej, gdyż woda cofała się z podziemnego tunelu. Od czasu do czasu nogami, nadal tkwiącymi w trampkach, dotykała skalnego dna. Nagle zauważyła, że korytarz lawowy ma kształt litery L. Zobaczyła jego poziomy odcinek, prawie całkiem zatopiony falami pędzącymi do brzegu. Wyjście znajdowało się w odległości kilkudziesięciu metrów w stronę otwartego morza. Na ciemnej, spienionej powierzchni wody w tunelu kołysało się coś czerwono-białego. Słodki Jezu! To był tamten chłopczyk. Dee nadal była zdezorientowana, miała zawroty głowy, mdliło ją od słonej wody, której się nałykała. Głowa pulsowała bólem, a wyższe moce mentalne wydawały się nieosiągalne, jak gdyby zapomniała wszystkiego, czego się o nich nauczyła. Wszystkie jej siły witalne funkcjonowały tylko na najbardziej prymitywnym poziomie: zapewniały przeżycie ciału. Musi uciec z podziemnego korytarza i zabrać dziecko, zanim następna wielka fala roztrzaska ich o ściany tunelu lawowego. Ale w jaki sposób? Za pomocą psychokinezy. Władza umysłu nad materią. Skup impuls PK wewnątrz, nie na zewnątrz. Ranna i oszołomiona, zdołała zebrać tylko bardzo niewiele mocy metapsychicznej; może jednak wystarczy do wsparcia mięśni. Wzięła głęboki oddech, zanurkowała i skierowała się w stronę małego, dryfującego ciała. Miejscami tunel zwężał się do mniej niż jednego metra. Na jego ścianach znalazły schronienie inne morskie formy życia - anemony, rozgwiazdy, jadalne małże, przyrośnięte wodorosty. Po dnie tunelu, w ciemnej wodzie pełnej piasku i innych zawiesin, toczyło się mnóstwo kamieni i białych odłamków korali. Może właśnie jeden z tych kamieni, wyrzucony przez ostatni wytrysk, uderzył ją w głowę. Jej prawe ramię drętwiało. Ze wszystkich sił odbiła się nogami od napierającej wody. Następna sztormowa fala już płynęła powoli w stronę wybrzeża. Jej ręka trafiła pod wodą na ciało. Zobaczyła chwiejny kształt. Wydawało się, że chłopiec nie żyje. Oczy i usta miał szeroko otwarte, a jego włosy unosiły się na wodzie jak żałosne pasma alg. W słabym świetle jego czerwono-biała koszula przybrała czarno-szarą barwę. Lewą ręką chwyciła go za ramię i spróbowała popłynąć w stronę plamy jasnej wody oznaczającej koniec tunelu. Napór wody wpływającej do podziemnego korytarza stawał się coraz silniejszy i coraz trudniej było mu się opierać. Nie posunęła się do przodu nawet o centymetr. Wprost przeciwnie, cofnęła się o kilka metrów! Jej psychokineza, kiedyś uważana za przewyższającą PK klasy wielkich mistrzów, zmalała prawie do zera. Aniele... pomóż mi! Tym razem musisz sama sobie pomóc. Módl się. Ale nie do mnie. Aniele, pomóż nam! Na miłość Boską, bez ciebie umrzemy... Jeżeli użyjesz koercji wobec Boga, użyjesz jej wobec rzeczywistości, a wtedy odpowiesz na własne modlitwy. Napływająca woda nieubłaganie pchała ją do tyłu. Zrozpaczona i bezsilna uległa naporowi i przekoziołkowała tuż przy jednej ze ścian tunelu, omal nie wypuściwszy chłopca z rąk. Wokół siebie widziała tylko chaos wirujących bąbelków powietrza i mętnej zawiesiny. Ale w pewnej chwili jej głowa znalazła się ponad wodą, a wtedy dostrzegła otwór w skale w górze tunelu - ślepą pieczarę, gdzie największe fale będą wtłaczały powietrze. Potężna fala uderzyła jej ciałem o sufit tunelu, wywołując nowe błyski bólu w czaszce. Nie puściła jednak chłopca, mimo że z powodu rosnącego osłabienia wydawało sięjej, że ciągnie on jaw stronę „komina”. Rozległ się niesamowity basowy jęk. Taki rozpaczliwy głos może wydawać tylko jakiś konający potwór morski - przemknęło Dee przez głowę. - Za chwilę Spouting Horn znowu wybuchnie. Pokaż mi jak! Proszę... Nie psychokineza. Kreatywność. Gorąco. Zimno. Oczywiście! To było zrozumiałe samo przez się. Radość i uczucie triumfu z powodu znalezienia wyjścia z beznadziejnej sytuacji w ciągu kilku sekund dodały jej sił do dokonania cudu. Zamrozić pewną ilość wody w kominie, zatykając w krytycznej chwili tunel lawowy. I jednocześnie otoczyć siebie i chłopca grubą warstwą słonego lodu. A potem, w komorze ciśnieniowej pod sufitem tunelu podgrzać powietrze i napływającą wodę. Będący rezultatem tych działań wielki wybuch pary wodnej wyrzucił ich z tunelu lawowego na otwarte morze prawie osiemdziesiąt metrów od brzegu. Zanim jeszcze zdołali wyhamować, ich lodowe całuny stopniały. A Spouting Horn z rykiem trysnął w niebo jak gejzer, gdy wyskoczył z niego korek z zamarzniętej wody. Dee zdołała nadać tylko telepatyczne wezwanie o pomoc, a potem puściła ciało chłopca i runęła w czarną otchłań. Malama Johnson, wracająca z wyprawy do Poipu na Lawai Road, krzyknęła: - Auwel Och, mój Boże! Wdusiła pedał gazu i samochód pomknął w stronę parku. Dwaj windsurfingowcy nadal igrający na przybrzeżnych wodach w pobliżu Spouting Horn byli hawajskimi chłopcami-operantami średniej mocy. Poddani koercji przez Malamę, w misji ratowniczej wprost pofrunęli nad falami. Dee obudziła się po kilku godzinach w swoim własnym łóżku w maleńkim pokoju gościnnym w domukahuny. Nadal dokuczał jej straszny ból głowy, ale reszta ciała już jej nie bolała. Przez drzwi zajrzała życzliwie uśmiechnięta brązowa twarz. - Uratowała mi pani życie, pani Malamo - szepnęła Dee. - Ma-halo nui, Tutu. - Pewnie - odparła szorstko kahuna. Podeszła i dotknęła czoła Dee, które zaraz przestało boleć. A potem powiedziała gderliwie: - Wspaniale, Makama Lani. Jack wraca i znajduje ciebie paul Będzie się gniewał na Tutu Malamę, nawet jeśli wszystko stało się z twojej winy. Rogi stanął w drzwiach. Uśmiechał się z ulgą. - Nawet nie połamałaś sobie kości, tylko naciągnęłaś ścięgna w prawym ramieniu. Malama wyleczy je jutro wraz z pozostałymi siniakami i draśnięciami. - A teraz spróbuj zasnąć, Makana Lani - rozkazała kahuna, używając hawajskiego imienia, które nadała Dee. Tak jak Dorothea znaczyło „Dar Boga”. - Ten chłopczyk - mruknęła Dee, zamykając powieki, gdy uzdrawiająca redaktywna moc Malamy przyniosła jej ulgę. - Czy nic mu nie jest? - Jaki chłopczyk? - spytał Rogi. - Miał na imię Mikey. Wyciągnęłam go ze Spouting Horn. Nie znaleziono go? - Dee znowu się rozbudziła i usiadła na łóżku. - Wpadłam do tunelu, bo usiłowałam go ratować. Malama i Rogi spojrzeli po sobie. - Wśród fal nie było żadnego keiki - powiedziała Hawajka. - W parku też nie widziałam nikogo, gdy tamci dwaj kanakowie wyciągnęli cię z wody i przynieśli do mnie. - Ale jego ojciec... - Dee zamilkła. - Tak. Rozumiem. Kiedy przyszłam na punkt widokowy, na morzu był trzeci windsurfer. Później on - lub ona zniknął(ęła). - Śpij - rozkazała Malama Johnson. - Jutro zastosujemy wyjątkową/jHwa, a potem nauczę cię rozmawiać z Jackiem bez radia podprzestrzennego. Musisz mu opowiedzieć o tym, co się stało w Spouting Horn, dobrze? - I o Czynniku Orzecha Kokosowego - dodała Dee. Miłość. Żal. Tak rozumiem. Moje kochane maleństwa! Wasz plan się nie udał ale byt dobrze pomyślany. Mógł się powieść. Będą jeszcze inne okazje. Dwa składniki wystarczyły, by umieścić ten pomysł w głowie Dziewczyny i nakłonić ją do działania, ale nie mogliśmy pilnować jej przez cały czas. Gdybyż Celinę była tutaj ze mną/z NAMI! Parni jest głupcem. Chybił rzucając kamień. Gdyby trafił w skroń lub nawet w szczękę nigdy by nie odzyskała przytomności. A ty sama Maddy nie byłaś zbyt szybka. O rany ja sam niemal oniemiałem kiedy Dziewczyna zrobiła tę sztuczkę z parą wodną pociągnęła cię za sobą i straciła pod koniec przytomność zanim się dowiedziała, że uratowała Maddy w mokrym kostiumie zamiast biednego Mikeya. Powstrzymałaś pokusę zadania jej mentalnego ciosu Madeleine. To było godne podziwu. Dziewczyna poznałaby ciebie... i może otrzymała twoją prawdziwą sygnaturę mentalną. Tak. No cóż teraz ona&kahuna na pewno wiedzą co się stało. [Śmiech]. Dużo im to pomoże! Uciekliśmy z tamtych bardziej śliskich niż gówno skał przed przybyciem tej hawajskiej czarownicy. Próbowałam przeszkodzić chłopcom na sailboardach w ocaleniu jej ale przymus kahuna był zbyt silny. Jeżeli mamy usunąć Dziewczynę niekarmiącsię znaczy to że będziemy musieli użyć bardziej konserwatywnych sposobów i wybrać następne miejsce&czas ataku z największą ostrożnością. Żeby żadna kahuna nie mogła pośpieszyć jej na pomoc! I żeby wszystkie składniki Hydry były na miejscu i działały. Tak Parni masz całkowitą rację. Celinę wkrótce będzie z wami. Może bezpiecznie podróżować? To znaczy, czy gliniarze nie będą śledzić podróżnych lecących z Okanagonu na Ziemię? Przyleci okrężną drogą i nikt jej nie wykryje. Zajmę się tym. Tym razem bez wielkich gestów. Tylko potajemne zmiany danych w komputerze. Fury... czy nadal mamy dość siły żeby zdmuchnąć Dziewczynę nawet do spółki z Celinę? [Wątpliwości]. Powiem otwarcie: nie, nie macie, chyba że najpierw w jakiś sposób ją osłabicie. Można to osiągnąć przez obrażenia fizyczne uraz mentalny wyczerpujące zmęczenie nawet odwrócenie uwagi. Jak sami dzisiaj widzieliście. Nie jest dojrzałym Największym Mistrzem dobrze wyćwiczonym w sztuce przetrwania. Nadal jest dzieckiem. Nie będzie nim długo. Nie po tym jak dorwą ją Lylmicy. To dlatego musicie dokonać ostatecznego ataku zanim Dziewczyna poleci na Planetę Konsylium. Celinę będzie na Ziemi za trzydzieści trzy dni. Dobrze wszystko zaplanujcie. Nie mogę wskazać wam najskuteczniejszego sposobu działania ale ufam wam w pełni. Kocham was lecz teraz muszę was opuścić. Żegnajcie... Maddy? Tak? Ja naprawdę boję się że sobie nie poradzimy. Pamiętasz, co się stało Quintowi? Wieszcomamnamyśli? To zrozumiałe Parni. Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci jego śmiercią. Celinę szalała z rozpaczy. Wiesz, że połączyła się z nim więzią seksualną w ostatnim roku [gorycz] ta cholerna suczka. Ejże kochanie to ty ją do tego zachęciłaś nie przychodź do mnie z płaczem... Ale odpręż się i posłuchaj: Pewne sprawy ostatnio bardzo mnie wkurzyły. Wiesz że Fury postawiłby tę szkockądziwkę nad nami gdyby nie pokazała mu figi. Tak. A ten biedny stary Quint! Musiał paść na miecz tylko dlatego że Fury kazał mu to zrobić. Skończony dureń. Był szczęśliwy że mógł się poświęcić dla sprawy. No dobra. A nas zostało tylko troje! Co się stanie jeśli Fury znajdzie gdzieś inne CudowneDzieckoNajwiększegoMistrza i zacznie to samo gówno od początku? Pamiętasz jak zależało mu na Marcu... Tak. Próbował też z Jackiem in utero. Mógłby go mieć, gdyby tamta hawajska czarownica nie wtrąciła się i nie nauczyła Jacka, jak wypędzić Fury’ego. A potem była tamta kobieta z rodziny Remillardów! Fury cztery razy bez ogródek dał nam do zrozumienia ŻE NIE JESTEŚMY DOSTATECZNIE DOBRZY BY PRZEWODZIĆ DRUGIEMU IMPERIUM GALAKTYCZNEMU. Według niego jesteśmy zbyt durni. Fury... wie lepiej. Maddydziecko Fury nie może bez nas ruszyć palcem. Czym on w ogóle jest? Cholernym syndromem! Chorą osobowością ukrywającą się diabliwiedzągdzie. Przyszło ci kiedyś do głowy że moglibyśmy pracować na własny rachunek? DUREŃMASZGÓWNOZAMIASTMÓZGU! Parni czy ty tego nie rozumiesz? Bez Fury’ego jesteśmy niczym. Bez Fury’ego UMRZEMY. [Panika]. Nie ja w to nie wierzę to kompletna bzdura. Fury nas stworzył Fury może nas zniszczyć! A my odejdziemy szczęśliwi. Tak jak Quint. [Negacja. Przerażenie]. Blądbłądjategoniechcę! [Irytacja i rezygnacja]. Nieważne kochanie. Wszystko się ułoży. W Państwie Ludzkości nie ma więcej DZIECINAJWIĘKSZYCHMISTRZÓW. Jeszcze nie. Fury może pracować tylko z nami. Kocham cię ty wielkaglisto! Copowieszna na pieprzonedanie&jebanie? [Kalejdoskopowe kolory]. 20 SEKTOR 15: GWIAZDA 15-000-00 ETELONIS] PLANETA 1: PLANETA KONSYLIUM ROK GALAKTYCZNY: PIERWSZY 1-385-969 [15 GRUDNIA 2072] Paulowi Remillardowi niezbyt się podobała nowa enklawa Lylmików. Tuż po wyzwoleniu, kiedy Nadzorcy chcieli się spotkać osobiście z ludzkimi magnatami, po prostu wzywali ich do spokojnego zakątka Strefy Administracyjnej, mniej lub bardziej materializowali się w pozbawionym ozdób złotym pokoju, mówili to, co mieli do powiedzenia, a potem znikali. Było to bezpośrednie, pozbawione nonsensów podejście, które Pierwszy Magnat wysoko cenił. Wszystko to uległo zmianie, ponieważ Galaktyczni Zwierzchnicy zaczęli się niepokoić negatywnym psychosocjalnym wpływem, jaki ich inność mogła wywierać na kapryśnych ludzi. Postanowili więc poprawić swój image, tworząc lylmicką enklawę na Planecie Konsylium i zachęcając do odwiedzania jej - nawet jeśli obecność ich samych rzadko można było zauważyć zmysłami lub metazmysłami. Sztuczne środowisko zwane Syrel miało odtwarzać warunki panujące na prehistorycznym ojczystym świecie Lylmików. (Samą planetę, nagą skałę krążącą wokół dziwacznej gwiazdy Nodyt, odległą o ponad dwadzieścia siedem tysiący lat świetlnych od Ziemi, uznano za zbyt posępną - i śmiercionośną dla oddychających powietrzem istot - by ją odtworzyć), Paul wysiadł na stacji kolejki podziemnej Syrel i znalazł się w świecie krystalicznych, pastelowych barw i ulotnych ziołowych zapachów. W przesyconym tlenem powietrzu wisiała rzadka, opalizująca mgiełka, i widać było tylko na kilkanaście metrów. Pierwszemu Magnatowi wydawało się, że to on jest głównym źródłem światła, gdyż względnie jasno było jedynie wokół niego. Większą część gruntu pokrywała miękka, jakby wycięta z celofanu trawa, w której ciągle kiełkowały i rosły do wysokości około dwunastu centymentrów przezroczyste, pierzaste organizmy. Wydawszy blade, szkliste owoce, które wybuchały bezgłośnie, wyrzucając połyskliwe zarodniki, organizmy te zapadały się i znikały, by po kilku minutach powtórzyć swój krótki cykl życiowy. Paul szedł wykładaną płytami z różowego kwarcu dróżką przez zagajnik większych, świecących słabym blaskiem, nieruchomych form życia. Jedne wyglądały jak żywe plastikowe parasole spryskane rosą, inne przypominały grube ziemskie meduzy o połyskliwych brzegach. Wysokie, cienkie jak łodygi organizmy, okolone czymś w rodzaju wstążek, podobne do białych lub bladoróżowych wodorostów, falowały leniwie, od czasu do czasu wysuwając delikatnie wić, jakby chciały obejrzeć obcego przechodnia. Wypolerowane kamienie prowadziły przez strumyk, którego dno usiane było kolorowymi kamykami. Maleńkie wodne stworzenia o barwie księżyca, ze świecącymi oczami, przemykały ukradkiem między głazami z kryształów górskich rozsianymi na brzegu potoku. Wyżej rosły podobne do grzybów niby rośliny ze lśniącymi jak diamenty kolcami, szkliste „trzciny” z przejrzystymi jak gaza piórami na czubkach i organizmy, które doskonale naśladowały kwiaty rzeźbione w białym jadeicie. Rezydencja Lylmickiego Zgromadzenia Nadzorców stała w ciemnym lasku „wierzbowym”. Twory te, o wielu gałęziach, sprawiały wrażenie odlanych z mlecznobiałego, skręconego szkła. Ich lancetowate, wiszące liście również były szkliste i zderzały się z cichym brzękiem na wietrze. Dom Lylmików wyglądał jak olbrzymi złoty samorodek, który nieco podretuszowano. Miał nieregularny kształt i początkowo nie było widać ani drzwi, ani okien. Pierwszy Magnat odwiedził to miejsce już wiele razy. Zawsze starał się odpowiadać serdecznie na niezdarne próby Lylmików, usiłujących naśladować ludzkie formy towarzyskie. Próby te często przybierały postać irytujących pytań o jego intymne sprawy. Lylmickie pojęcie prywatności nie pokrywało się z ludzkim. Paul nie lubił też, gdy mu przypominano, że te istoty posiadają niemal boską zdolność nadzorowania wszystkiego i wszystkich w Galaktyce, jeżeli tego zapragnęły. Na szczęście (a czasami na nieszczęście) zazwyczaj wolały tego nie robić. Paul poszedł dróżką aż do jej końca przed nagą złotą ścianą i obwieścił: Jestem tutaj. Natychmiast w boku samorodka otwarły się tęczowe drzwi. Paul wszedł do oświetlonego miękkim światłem pokoju, gdzie wszystkie powierzchnie były subtelnie rzeźbione i ukształtowane z jakiejś przezroczystej substancji. Ściany były gładkie, lecz podłoga szorstka, aby wygodnie się po niej chodziło. W ścianach i poza nimi falował zielononiebieski płyn, w którym od czasu do czasu wybuchały skupiska bąbelków. Na środku pomieszczenia stał złoty fotel przystosowany do ludzkiego ciała. Za nim znajdowało się niskie podium. Złączony w metakoncercie głos Lylmickich Nadzorców przemówił: Witaj, życzymy ci wzniosłych myśli, Pierwszy Magnacie. Usiądź, proszę. Kiedy Paul usiadł, pięć ledwie widocznych wirów ukształtowało się w powietrzu nad podium w znajomym wzorze Quincunxu - po jednym w każdym rogu i jeden na środku kwadratowej, podobnej do diamentu powierzchni. Stojący w środku przywódca Lylmików zwany Atoning Unifex miał świetliste szare oczy i wydawał się znacznie starszy od pozostałej czwórki, mimo że jego iluzoryczna postać była niemal identyczna. Rzadko się odzywał, najwyraźniej pozostawiając rozmowy z wulgarnymi ludzkimi istotami swoim współpracownikom. Oczy pozostałych czterech Nadzorców miały barwę podświetlonej od tyłu akwamaryny. Chociaż wszyscy wyglądali podobnie, Paul wcześnie odkrył, że ich osobowości są całkowicie odmienne. Lylmik zwany Homologous Trend był nieco ociężałym, dobrodusznym logikiem, natomiast Noetic Concordance miał spokojne usposobienie i skłonności do mistycznych dygresji. Asymptotic Essence był zjadliwym krytykiem, który nie ukrywał swoich uprzedzeń wobec ludzkości. Eupathic Impulse natomiast uwielbiał wtrącać swoje trzy grosze, lubował się w żargonie i nie miał nic przeciwko zarzucaniu pozostałej czwórce - nawet ich przerażającemu przywódcy - błędów w rozumowaniu, roztargnienia lub odbiegania od tematu. Paul raczej lubił Eupathica Impulse’a. Znamienne, że dzisiaj to szarooki Unifex rozpoczął rozmowę: - Musimy naradzić się z tobą w sprawach najwyższej wagi, Paulu - powiedział cichym głosem - i dlatego prosimy, byś nam wybaczył, że porzucimy zwyczajowe formułki powitalne i przejdziemy od razu do rzeczy. - W porządku - odezwał się głośno Pierwszy Magnat. I dodał w myśli: O cholera! - Moi koledzy i ja - ciągnął Atoning Unifex - dyskutowaliśmy nad sprawą potępienia tak zwanego ruchu Rebeliantów i zażądania przysięgi na wierność Imperium od wszystkich Ludzkich Magnatów z Konsylium. Co sądzisz o tej propozycji? - Myślę, że byłby to fatalny błąd - odparł natychmiast Paul. - Mimo że sam byłem niegdyś współautorem projektu prawa, które miało zakazać dyskusji o Wspólnocie podczas obrad Konsylium, jestem teraz przekonany, że takie prawo byłoby bezskuteczne, a nawet szkodliwe dla dyscypliny w Państwie Ludzkości. Jeszcze gorsze byłoby nazwanie antywspólnotowych uczuć zdradzieckimi. - Uważasz, że twoja rasa tak wysoko ceni wolność dyskusji? - spytał Noetic Concordance. - Tak - rzekł Paul, a potem dodał: - Jaką karę proponujecie za odmowę złożenia przysięgi? - Przewidujemy możliwość wyboru - odparł Homologous Trend. - Poddanie takiego magnata redaktywności, zamiana w kryptooperanta i wyrzucenie z Konsylium... albo eutanazja. - Najprawdopodobniej stracilibyście prawie czwartą część z dwustu ludzkich magnatów, włącznie z niektórymi najbardziej inteligentnymi i wpływowymi - oświadczył Paul. - Znaczący procent pozostałych byłby tak oburzony waszym drakońskim postępowaniem, że ich lojalność wobec Imperium mogłaby się zachwiać. Wiem, że stałoby się tak ze mną. Zmieniłem poglądy na tę sprawę... - Na Pierwszą Entelechię! - wykrzyknął Eupathic Impulse. - Czy chcesz powiedzieć, że przyjąłeś punkt widzenia Rebeliantów? - Oczywiście, że nie! - zaprzeczył ostro Paul. - Jestem oddany Wspólnocie bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Ale wiem, że Umysłu Ludzkości nie zmusi się do zaakceptowania Wspólnoty Zrosłego Imperium Galaktycznego. Ludzi można wyłącznie przekonać - pokazać im, że Wspólnota nie zagraża ich wolnej woli lub integralności mentalnej. Taki właśnie cel miało niedawne utworzenie Wszechpaństwowego Dyrektoriatu dla Wspólnoty, w którym działają mój syn Jon i moja siostra Annę. - Ale ruch Rebeliantów rozprzestrzenia się szybko - szczególnie wśród nonoperantów na ludzkich koloniach - stwierdził Asymptotic Essence. - Nigdy dotąd w historii Imperium Galaktycznego bliska zrośnięcia rasa nie pozwalała sobie na kwestionowanie wartości Wspólnoty. - Ludzie są wyjątkowi - odparł Atoning Unifex. - Ostrzegałem was o tym w czasie Wielkiej Interwencji. - Pamiętamy to - powiedział uspokajająco Noetic Concordance. - Takie oto były twoje słowa dotyczące Ziemi: „Ta mała planeta zajmuje wyjątkowe miejsce w strukturach prawdopodobieństwa. Może wyłonić się z niej Umysł, który będzie górował nad innymi swoim potencjałem metapsychicznym. Wiemy, że Umysł ten będzie zdolny do zniszczenia naszego ukochanego Imperium Galaktycznego. Wiemy również, że Umysł ten będzie mógł przyczynić się do zwiększenia potęgi Imperium, przyśpieszając złączenie we Wspólnocie wszystkich zamieszkanych układów gwiezdnych. Z tego właśnie powodu podjęliśmy tę niezwykłą próbę Wielkiej Interwencji...”. Unifex pochylił głowę. - Powiedziałem też, że ten krok połączony jest z wielkim ryzykiem. Lecz wszystkie skoki ewolucyjne są ryzykowne i bez ryzyka czekałaby nas stagnacja, triumf entropii i wreszcie śmierć. - Jednakże musimy rozważyć nowy, przerażający wynik ostatniej analizy prawdopodobieństwa, który skłonił nas do zaproponowania tego drastycznego środka: jeżeli wśród ludzkich operantów i nonoperantów ruch rebeliancki będzie się rozszerzał w obecnym tempie, nigdy nie dojdzie do złączenia tej rasy we Wspólnocie - podjął Asymptotic Essence. - Zamiast zlać się z naszym Zrosłym Imperium Galaktycznym, ludzkość będzie musiała wypowiedzieć mu wojnę. - To nonsens! - wykrzyknął Paul. - Nawet najbardziej ksenofobiczna antywspólnotowa frakcja nie zaleca takiego sposobu postępowania. W najgorszym wypadku chcieliby po prostu opuścić konfederację i iść dalej swoją drogą... - Nawet gdybyśmy na to pozwolili, jest to mało prawdopodobne - odrzekł Homologous Trend. - Jak myślisz, dlaczego Wielka Interwencja usunęła z Ziemi ostatnie pozostałości dawnego nacjonalizmu, a Panowanie Simbiari zdławiło - czasami okrutnie - te ziemskie sekty i ruchy polityczne, które zatruwały bigoterią umysły lub propagowały tak zwane święte lub prewencyjne wojny dla wyeliminowania przeciwnych poglądów. Dlaczego Imperium było zmuszone nawet teraz zakazać pewnych form działalności handlowej ludzkich przedsiębiorców? Dlaczego poważnie ogranicza autonomię ludzkich planet kolonialnych i dba, żeby wśród ich mieszkańców były odpowiednie proporcje operantów i nonoperantów? - Postępowaliście w ten sposób właśnie po to, by zagrodzić drogę krwawym konfliktom, tak częstym wśród istot ludzkich w czasach przed Wielką Interwencją - odpowiedział spokojnie Paul. - Gdyby nie te wszystkie restrykcje, bardzo możliwe, że ciągle jeszcze walczylibyśmy o to, co naszym zdaniem jest dla nas najlepsze. Asymptotic Essence prawidłowo obliczył stopień prawdopodobieństwa takiego rozwoju sytuacji. - Utkwił wzrok w szarookim Lylmiku i mówił dalej: - Ale mamy tu do czynienia z paradoksem. Nie mów mi, że ty tego nie dostrzegasz, Unifexie. - Oczywiście, że dostrzegam: żeby uchronić ludzkość przed nią samą, kiedy rasa ta nadal jest niedojrzała i niebezpieczna, Imperium odniosło się do niej despotycznie. Ograniczając ludzką wolność, sprowokowało takie właśnie zachowania, jakich pragnęło uniknąć. Imperium podjęło wielkie ryzyko, przyjmując ludzkość do swego grona. Mogło się przeliczyć. - Nie sądzę. - W umyśle Paula jaśniała uparta nadzieja. - Pomijając sprawę Wspólnoty, dostrzegam niewiele powodów do niezadowolenia. Jeżeli uda się udowodnić, że Wspólnota jest właściwym i odpowiednim celem ludzkiej ewolucji mentalnej, ruch Rebeliantów przestanie istnieć. Nowy Dyrektoriat połączy najlepsze umysły ze wszystkich sześciu ras i Państw, by przedyskutować każdy aspekt Wspólnoty i odpowiedzieć na słuszne zastrzeżenia Rebeliantów. Zapomnijcie o pomyśle postawienia Rebeliantów poza prawem - przynajmniej dopóty, dopóki pozostała wam szansa zwyciężenia ich łagodniejszymi sposobami. - Taka jest też moja rekomendacja, koledzy - oświadczył Unifex. - Nie rozumuję tak samo jak Paul, powtarzam jednak, że bez ryzyka zamiast ewolucji przychodzi odrętwienie, a w końcu zagłada. Nasza rasa Lylmików jest smutnym przykładem tej prawdy. Wierzymy, że osiągnęliśmy szczyt rozwoju, ale zatrzymaliśmy się tam. Większość z nas zadowala się formułowaniam swoich własnych, niemożliwych do wypowiedzenia myśli; jesteśmy samotni i samowystarczalni. Podniecenie, które niegdyś obudził mój pierwotny Protokół Wspólnoty, dawno już niemal u wszystkich Lylmików ustąpiło miejsca znudzeniu. Nie rozmnażamy się. Oprócz tego małego Quincunxu, nic nie tworzymy. Dwadzieścia jeden światów wysyła po jednym delegacie do Konsylium, ale niewiele interesująnas sprawy Imperium. Czy mam podać wam prawdziwy powód, dla którego Imperium Galaktyczne potrzebuje Ludzkiego Umysłu? Potrzebujecie go, ponieważ Lylmicki Umysłumiera, tak jak umieram ja sam. Kiedy odejdę, nasza rasa wycofa się w wyniosłą starość i zginie w ciągu jednego tysiąclecia. Przewiduję jednak, że wtedy Ludzki Umysł, całkowicie zrosły i zjednoczony we Wspólnocie, zajmie nasze miejsce. Pod przewodem Państwa Ludzkości liczba zasiedlonych układów gwiezdnych Drogi Mlecznej będzie nadal rosła, aż wszystkie mieszkające w niej istoty rozumne staną się kochającym rodzeństwem, tak jak w Galaktyce Duat, z której przybyłem. A potem, jeżeli tak się spodoba Kosmicznemu Wszechumysłowi, inny Unifex będzie mógł przybyć do młodszego gwiezdnego wiru i rozpocząć wszystko od nowa. Paul słuchał, oniemiały z zaskoczenia. Podczas długich lat pracy w służbie Imperium nigdy nie zetknął się z najmniejszą aluzją na ten temat. Każde Państwo miało własne legendy i spekulacje o pochodzeniu i przeznaczeniu Lylmików. Każde dyskutowało, dlaczego dysydenccy, niekonformistyczni ludzie zostali uznani za niezbędnych do przetrwania Imperium. Nikt nie podejrzewał takiego uzasadnienia. - Nie możesz o tym powiedzieć żywej duszy, Paul - Atoning Unifex uśmiechał się niemal przepraszająco. - A przynajmniej nie wcześniej niż ci na to pozwolę. Ale ty jeden ze wszystkich masz prawo o tym wiedzieć. Czterej pozostali Nadzorcy emitowali rezygnację. - Musimy zaufać Unifexowi - powiedział Noetic Concordance. - Decyzja została podjęta: nie będzie już dalszych prób postawienia poza prawem Rebelianckiej frakcji Państwa Ludzkości lub zastosowania wobec niej restrykcji. - Nawet jeśli prawdopodobieństwo pomyślnego ludzkiego zjednoczenia we Wspólnocie staje się coraz mniejsze - odrzekł z westchnieniem Homologous Trend. - To wcale nie znaczy, że Pierwszy Magnat nie powinien ponawiać prób unieszkodliwienia Rebeliantów - dodał surowo Asymptotic Essence. Eupathic Impulse wtrącił swoje trzy grosze. - A przede wszystkim Pierwszy Magnat i jego rodzina muszą powstrzymać złą osobowość zwaną Fury i jego godnego pogardy sługę Hydrę od wykorzystania antywspólnotowej frakcji dla własnych zbrodniczych celów. Dobrze się stało, że przynajmniej jeden składnik Hydry został wyeliminowany. Ale pozostałe trzy - i sam Fury - są bardziej niebezpieczni dla Imperium niż kiedykolwiek dotąd. - Ale kim, do diabła, jest Fury?! - zawołał Paul. - Nie wierzę, że wy, Lylmicy, tego nie wiecie! Rozmówcy tylko spojrzeli na niego smutno. - Czy to Marc? Czy to ja? Czy możecie w jakiś sposób pomóc nam znaleźć tego... tego rodzinnego demona? - Paul zerwał się z krzesła i stał z zaciśniętymi pięściami. Włosy zwilgotniały mu od potu. Niecierpliwie odsunął z oczu siwiejący kosmyk i piorunował wzrokiem pięć milczących lylmickich głów. - Porozmawiaj ze swoją siostrą Annę poradził Unifex. - W sercu pokolenia Fury’ego kryje się pradawny grzech, a ze zniszczeniem tego potwora łączy się straszliwy dylemat moralny. Może kapłanka mogłaby ci pomóc w rozwiązaniu tych problemów. - Dobrze - powiedział zmęczonym głosem Paul. - Czy jeszcze czegoś ode mnie chcecie? Głowy Lylmików zaczęły znikać. Oczy, jak zwykle, widoczne były najdłużej. Quincunx odpowiedział w metakoncercie: Nie. Oby Wszechmocny Umysł pomógł ci, Pierwszy Magnacie, i poprowadził cię do osiągnięcia celu. Unifex podjął nagłą decyzję o podróży na Ziemię i dokonał przeniesienia w hiperprzestrzeni nawet nie powiedziawszy swoim kolegom do widzenia, a przecież pozostało jeszcze wiele spraw do przedyskutowania. Tak więc Nadzorcy, którzy nie opuścili Planety Konsylium, naradzali się nad strumykiem, unosząc się w powietrzu między ociekającymi rosą liśćmi „wierzb” i poza nimi, aby od czasu do czasu wessać napotkaną pożywną molekułę. Asymptotic Essence pozwolił sobie na skargę. - Unifex mógłby zostać z nami, by rozważyć kwestię młodej Iluzji. - Prawdopodobnie udał się na Ziemię, by mieć na nią oko - zauważył Trend. - Ta dziewczyna na pewno obmyśla inny szalony plan zwabienia Hydry w pułapkę. Ma do tego prawo, ale jeśli umrze podczas jego realizacji, będziemy musieli usunąć niektóre bardzo ważne zawęźlenia. - Jeżeli Hydra jązabije, nie będziemy mogli mianować jej Kierownikiem Planetarnym Kaledonii - zauważył powściągliwie Essence. - Jest prawie tak nieprzewidywalnym czynnikiem jak Jack - narzekał Impulse. - Szkoda, że tak się nim brzydzi. Mógłby być jej sprzymierzeńcem w poszukiwaniu Hydry. - Podejrzewam, że Jack może działać bez jej zgody lub wiedzy - zauważył Concordance. - Wiecie, że jego statek opuścił Planetę Konsylium. - Nie! - wykrzyknęły chórem pozostałe trzy istoty. Wszyscy myśleli przez jakiś czas o niezwykłym młodym ludzkim magnacie, zastanawiając się nad tym, co może on zrobić, by pomóc Dorothei Macdonald. Dzięki temu, że Dorothea wysondowała umysł Jacka na pamiętnej zabawie z okazji Halloween, znał on teraz konfigurację metakoncertu Hydry; w przeciwieństwie jednak do Lylmickich Nadzorców nie miał pojęcia o tożsamości i miejscu pobytu jej składników. Najprawdopodobniej będzie zatem śledził dziewczynę, mentalnie lub fizycznie, w nadziei, że w razie potrzeby będzie mógł przyjść jej z pomocą. - Chciałbym, żebyśmy mogli interweniować osobiście w tej sprawie - stwierdził z żalem Noetic Concordance. - Jack bez trudu mógłby wykończyć komponenty Hydry, gdybyśmy mu je wskazali. - Unifex, zakazując nam interwencji, musiał wziąć pod uwagę czynniki, o których nic nie wiemy - odrzekł Trend. - Zastanawiałem się nad tą sytuacją - wyznał Eupathic Impulse. - Może chodzi tu o coś więcej niż o przetrwanie tej dziewczyny i schwytanie Hydry. Powinniśmy też wziąć pod uwagę stosunek Jacka do Iluzji i vice versa. - Ona go nie znosi - rzekł Asymptotic Essensce. - Uważa jego mutację za ohydną, a jego zachowanie za impertynenckie i wyniosłe. On zaś myśli, że ona jest nieroztropna i niedojrzała. Pamiętajmy jednak, że Jack, choć pod wieloma względami jest osobą godną szacunku, niekiedy zachowuje się nieodpowiedzialnie. Wielki sukces Jacka na Satsumie, gdy uratował życie swemu bratu Marcowi podczas metakoncertu, który o mało nie został przerwany, tylko zwiększył jego pewność siebie. Jest zdecydowany stać się największym czempionem Wspólnoty. Obawiam się, że Jack jest bardzo przemądrzałym młodzieńcem. Noetic Concordance niechętnie się z nim zgodził. - Podejrzewam, że Iluzja będzie bardzo urażona, jeśli Jack wtrąci się do tej sprawy - powiedział Trend. - Możliwe, że ta młoda kobieta, by dojrzeć psychicznie, powinna samotnie stawić czoło Hydrze i albo ją zwyciężyć, albo zginąć w walce. - Bardzo trafnie to ująłeś - podsumował Essence. - Poinstruujemy tak Jacka. - Powinniśmy jednak modlić się za tę dziewczynę - wtrącił Concordance. - Biedactwo, ma tak mało przyjaciół! Jeżeli zostanie Kierownikiem w młodym wieku, będzie jeszcze bardziej samotna. Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie*. - Słuszna uwaga - zauważył Impulse. - Oryginalna? - Ewangelia św. Łukasza 12, 48 - przyznał poeta. - Jestem skłonny głosować za tym, żeby Iluzja została Kierownikiem Kaledonii - zdecydował Asymptotic Essence. - Co o tym sądzicie, koledzy? - Zgadzam się - odparł Noetic Concordance. - Ona wprawdzie flirtuje z Rebelią, ale w głębi duszy popiera Wspólnotę. - Ja również się zgadzam - dodał Homologous Trend. - Mam tylko nadzieję, że Iluzja dożyje swojej inauguracji w Konsylium. Jednak jeśli obejmie urząd Kierownika Kaledonii, najprawdopodobnej przez wiele lat nie będzie musiała obawiać się ataku Hydry. - Cieszę się, że mogę wyrazić zgodę jako ostami - oświadczył Eupathic Impulse. - Choć Jack nie uważa jej za dojrzałą, Iluzja wydaje się najlepszą kandydatką na następczynię Graeme’a Hamiltona. Będzie musiała wiele się nauczyć, ale na pewno nie spisze się gorzej niż ten zacny staruszek. Ta szkocka planeta jest piękna i Iluzja ją kocha. Przez jakiś czas, aż do następnego zawęźlenia, powinna być tam szczęśliwa. - Pod warunkiem, że płyty tektoniczne zachowają się przyzwoicie - westchnął Essence. - Wielka szkoda, że niedbali krondaccy badacze nigdy nie zostali ukarani za sfuszerowanie badań nad ewolucją skorupy Kaledonii, które przeprowadzili przed czterema tysiącami lat - zauważył Impulse, okazując słuszne oburzenie. - Ale litosfera może pozostać stabilna przez setki obrotów Kaledonii - oświadczył Trend. - Powinniśmy starać się dojrzeć też jasne * Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallotinum, Poznań-Warszawa 1990 (przyp. red.). strony... nie tylko tej możliwości, ale także Wielkiego Rozwidlenia, w którym będą uczestniczyć Jack, Iluzja, Marc, Fury i cała reszta. - Skoro już o tym mowa - zabrał głos Concordance - proponuję, żebyśmy zwrócili nasze myśli ku modlitwie. Może będzie potrzebne nieco koercji, by skłonić Pierwszą Entelechię do rozwiązania tej kłopotliwej sytuacji. - Może to potrwać całe lata - westchnął Asymptotic Essence. - Tym bardziej powinniśmy się tym zająć - podsumował Eupathic Impulse. - Amen - zakończył Homologous Trend. Annę nie było w jej mieszkaniu w Rive Gauche i Paul musiał przez kilka minut szukać jej ultrazmysłem. Znalazł ją samą w maleńkim kościółku St. Julien-le-Pauvre i nie chcąc jej niepokoić niespodziewanym wezwaniem telepatycznym, poszedł spacerkiem krętymi uliczkami paryskiej enklawy, zastanawiając się nad słowami Lylmików. Kłopot w tym, że są zbyt subtelni. Bardzo często musiał szukać ukrytego znaczenia w ich przydługich przemówieniach. Unifex bywał bardziej szczery niż pozostali, ale Paul podejrzewał, że za jego napuszoną mową o „grzechu” i „dylemacie moralnym” kryje się coś innego. Na pewno powinien wypytać swoją najstarszą siostrę o Fury’ego. Przypuszczał jednak, że ma to niewiele wspólnego z jej punktem widzenia jako kapłanki, a bardzo dużo z samą Annę. W enklawie minęła już „pomoc” i większość ludzi-nonoperantów - restauratorzy, sklepikarze, dozorcy i reszta personelu, obsługującego operantów, będących jej prawdziwymi mieszkańcami, już spała. Kiedy Konsylium nie obradowało, w enklawach mieszkali tylko magnaci-urzędnicy i metapsychicy, pracujący nad specjalnymi projektami w biurach Państwa Ludzkości. Za miesiąc Rive Gauche będzie pękać w szwach; teraz jest to prawie miasto-widmo. Kościół św. Juliana Biedaka był repliką najmniejszej i najstarszej świątyni w Paryżu, zbudowanej w dwunastym wieku. Wersja z Rive Gauche była w miarę autentyczna na zewnątrz, ale bardziej współczesna wewnątrz, by zaspokoić potrzeby wiernych w Wieku Galaktycznym. Drzwi otworzyły się bezszelestnie i Paul wszedł do przedsionka, zanurzył palce w kropielnicy z wodą święconą i przeżegnał się. W kościele w Rive Gauche nie odtworzono późniejszych greckich unickich ornamentów i innych dodatków do oryginalnej paryskiej budowli, pozostawiając sklepioną nawę z jej eleganckimi kamiennymi ozdobami, posąg pierwszego św. Juliana i drugi, św. Juliana z Norwich, rzędy wyściełanych dębowych krzeseł i klęczników oraz maleńkie baptysterium. Współczesny drewniany stół-ołtarz stał przed kamiennym ołtarzem starego typu z pozłacanymi lichtarzami. Wprawdzie tabernakulum również było współczesne, ale wisiała nad nim ozdobna srebrna lampa w średniowiecznym stylu. W jej migotliwym rubinowym światełku i niejasnej poświacie wpadającej przez witraże Paul zobaczył postać leżącą krzyżem na kamiennej posadzce przed ołtarzem. Mentalny wzrok Paula natychmiast ją zidentyfikował. To była Annę. Ledwie słyszał jej cichy płacz. Pierwszy Magnat poszedł cicho do głównej nawy, schylił głowę przed tabernakulum i usiadł w najbliższym krześle. Jego siostra była ubrana w długą, czarną szatę z jakiejś szorstkiej tkaniny, poszarzałą od kurzu. Kaptur zasłaniał jej włosy; włożyła sandały na bose stopy. Nie poruszyła się przez co najmniej dziesięć minut, umysł miała otoczony szczelną zasłoną, choć na pewno wiedziała, że Paul jest tutaj. Czekał cierpliwie. Lekkie uderzenia deszczu o ołowiany dach dały początek nocnej ulewie, która odświeżała powietrze w miejskiej enklawie. Na kamiennym ołtarzu stały bukiety staroświeckich róż wraz z nie zapalonymi świecami. Ich zapach przypomniał Paulowi jego własny ogród w Concord, cztery tysiące lat świetlnych stąd. Zapragnął z całego serca się tam znaleźć, choć w New Hampshire była teraz zima, a w Rive Gauche - wieczna wiosna. Leżąca na posadzce kobieta wreszcie się ocknęła i złożyła ramiona, które przedtem rozłożyła w odwiecznej pozie błagającego o wybaczenie grzesznika. Uklękła, trwała tak przez chwilę z pochyloną głową, a potem podeszła do Paula, bezceremonialnie ocierając rękawem zapłakaną twarz. - Cześć! - powiedziała. - Chodźmy do mnie. Poczęstuję cię kawą lub czymś innym. Straciła na moment równowagę. Paul podtrzymał siostrę, a potem wziął jąpod rękę. Po raz pierwszy zauważył, że Annę bardzo schudła. Jej twarz była szczupła i poważna jak zwykle, ale zaszokowało go jej kościste ramię. Kiedy wyszli z kościoła i kroczyli po mokrych kocich łbach pod psychokreatywnym parasolem, Paul rzekł: - Lylmiccy Nadzorcy wezwali mnie na dywanik dziś wieczorem. Chyba miałem im wyperswadować potępienie ruchu Rebeliantów. Odniosłem jednak wrażenie, że przywódca Lylmików i tak gotów był zawetować decyzję pozostałych, a zresztą żaden z nich prawdopodobnie nie chciał pogromu. Możliwe też, że to spotkanie miało inny cel. Czasami nie mogę opędzić się od myśli, iż Lylmiccy Nadzorcy potajemnie sprzyjają Rebeliantom... - Jaką formę miało przyjąć potępienie? - Przysięgi lojalności dla wszystkich magnatów. Ci, którzy okazaliby się zdrajcami, mieliby wybierać między wykończeniem a zgaszeniem ich operanckich światełek. - Kompletny idiotyzm! - Powiedziałem Lylmikom mniej więcej to samo i w paru słowach przypomniałem im zawiłości psychiki naszej przewrotnej rasy. W każdym razie zgodzili się zrezygnować z inkwizycji. Wszechpaństwowy Dyrektoriat otrzyma odpowiednie wytyczne i zabierze się za uprawianie propagandy. - Będziemy pławić się w luksusie do czasu, gdy zbierze się Konsylium. Otrzymałam dużo fajnych rzeczy od Poltrojan, niech Bóg błogosławi ich purpurowe skórki. Ulewa ustała. Świerszcze grały w klombach naprzeciwko małego Muzeum Ziemi, popularnego miejsca spotkań cierpiących na nostalgię kolonistów. W piekarni, gdzie właśnie miano rozpocząć wypiek chleba, paliły się światła. Małe roboty-czyściciele bezszelestnie krążyły wokół ścieków i pochłaniały spadłe liście. - Lylmicy powiedzieli mi też, że nasza rodzina powinna dopilnować, by Fury nie przeniknął do ruchu Rebeliantów. Poprosiłem ich o pomoc w wytropieniu tego stwora, ale jak zwykle okazali się głusi na tę prośbę. - Oni nie wiedzą, kim jest Fury. - Podejrzewam jednak, że znają nowe tożsamości Hydr. Niech ich licho! Dlaczego nie chcą nam powiedzieć? - Uparcie myślimy o Lylmikach jako o wszechpotężnych i wszechwiedzących. A wcale tacy nie są. Są bandą leniwych, zużytych starców - z wyjątkiem tego intryganta Unifexa. Mają jedną cenną idee fixe, która coraz to ratuje ludzkość: że jesteśmy niezmiernie ważni dla przyszłości Wspólnoty, a reszta państw niech lepiej się pogodzi z naszymi wadami. Oprócz tego... - Uratowali też naszą rodzinę przed hańbą - podkreślił Paul. - Wydaje mi się jednak, że jeśli szybko czegoś nie zrobimy z Furym, mogą wkrótce przestać nas chronić. Dotarli do staroświeckiego budynku, w którym Annę mieszkała na trzecim, ostatnim piętrze. Paul nie był tutaj od lat. Wspięli się po przykrytych chodnikiem, skrzypiących schodach. Annę otworzyła drzwi i włączyła światła. Mieszkanie wyglądało niemal tak, jak Paul je zapamiętał: było repliką pracowni artysty z kilkoma ukończonymi obrazami leżącymi na podłodze lub opartymi o ściany. Taboret z pędzlami i farbami olejnymi stał obok sztalugi z nie ukończonym portretem Denisa i Lucille. Najbliższy kąt zajmował duży stół zastawiony puszkami z olejkiem terpentynowym, ramami pod płótno malarskie, zwojami płótna i innymi niezbędnymi przyborami. Podjednąze ścian znajdował się warsztat pracy badacza: płytki z książkami i czasopismami, rozdzielacze płytek, wielki ekran Tri-D, komunikator podprzestrzenny i wyszukiwacz informacji. Była nawet półka z papierowymi książkami, które Paul, za pomocą głębokowidzenia, zidentyfikował jako dzieła teologiczne wypożyczone z Biblioteki Watykańskiej. Naprzeciwko wielkiego, wychodzącego na „pomoc” okna, stał niewielki ołtarz. Czerwona dioda świeciła na wierzchu małego, pozłacanego cyborium z komunikantami. Meble były klasztorne w swej prostocie, a wyposażenie kuchni szczątkowe. Annę zdjęła szatę z kapturem i powiesiła jąna drewnianym wieszaku. Miała na sobie krótką dżinsową spódnicę i starą czerwoną bluzkę. Była chuda jak szkielet, a na jej pokaleczonych kolanach Paul dostrzegł czerwone wgłębienia. - Na Boga, Annie! - zawołał. - Co ty z sobą wyrabiasz? - Coś archaicznego. - Podeszła do kuchenki i zaczęła parzyć kawę. - Posty, modlitwa, umartwianie się. Nie patrz tak na mnie. Nie umrę od tego i nie potrzebuję psychiatry. Chciałabym, żeby to było takie łatwe. Rozpal ogień. Zrobił to, o co go poprosiła. Przed żelaznym piecem stały dwa wygodne, pomalowane ochrą krzesła i stolik. W wiadrze była podpałka i sztuczne drwa. Zerknąwszy niespokojnie przez ramię na Annę, zapytał: - Czy to, co robiłaś w kościele, ma coś z tym wspólnego? - Tak. Zawsze idę tam, kiedy mogę, zazwyczaj późno w nocy. Stary pere Francois dobrze się zna na wycieraniu kałuż łez. - Przyniosła ekspres do kawy firmy Melior, dwa zwyczajne kubki i cukier, gdyż wiedziała, że Paul go lubi. Kiedy kawa się zaparzyła, nalała dla nich obojga, a potem wreszcie odprężyła się i usiadła wygodniej na krześle. - Przypuszczam, że chcesz wysłuchać tej historii? Paul wzruszył ramionami. - Lylmicy muszą wiedzieć, że z tobą coś jest nie w porządku. Sam Unifex powiedział mi, żebym przyszedł do ciebie, kiedy błagałem go o pomoc w odnalezieniu Fury’ego. - Lylmicy wiedzą, ponieważ sama im to opowiedziałam. Ja też prosiłam ich o pomoc, a kiedy mi odmówili, zwróciłam się do innej Władzy. Zaczęło się to pod koniec roku 2054 [powiedziała Annę], w czasie, kiedy Państwo Ludzkości wreszcie przeszło pomyślnie okres próbny i otrzymało pełnię praw w Imperium Galaktycznym. Nawiedziła mnie wtedy seria bardzo interesujących snów. Wydawało mi się, że jestem w pięknym miejscu, które rozpoznałam jako jedną z akademii ze starożytnej Grecji - wszędzie białe marmurowe kolumny, bijące fontanny i drzewa kołysane zefirkiem. Byłam młoda, miałam około dwudziestu pięciu lat, i nosiłam klasyczny chiton i peplum z białego płótna. Najwidoczniej uczyłam się filozofii - nie zważaj na to, że kobietom nie wolno było uczęszczać do greckich akademii - a moją nauczycielką była sama Pallas Atena. Pamiętasz ten posążek bogini, który trzymałam na stoliku w biurach Państwa Ludzkości? Atena była wcieleniem mądrości i wiedzy, niezwyciężoną protektorką wojowników, obrończynią państw i miast. Była też dziewiczą córką Zeusa, która wyskoczyła z jego głowy. Zasiadała obok swego ojca na Olimpie i jako jedyna oprócz niego mogła miotać pioruny i używać jego straszliwej tarczy. Uważano ją również za duchową matkę ludzi i patronkę poczęcia. Bez jej błogosławieństwa nie byłoby ludzkiego potomstwa. Przede wszystkim jednak była boginią rozumu, zdrowego rozsądku i zdrowia psychicznego. Za młodu nigdy nie byłam żarliwą katoliczką, a Atena bardziej mnie pociągała jako patronka niż jakakolwiek z uległych kobiet, które Kościół uważał niegdyś za wzór świętości. Sny o Atenie wprawiały mnie w zachwyt. (Były też odpowiednio jungowskie!) Kiedy się budziłam, nigdy nie mogłam całkowicie przypomnieć sobie jej wykładu, ale pozostawała mi ufność we własne siły i poczucie wyjątkowości. Wiedziałam, że jestem bardzo ważnąi niezwykłą osobą-pochodzę z rodziny Remillardów, jestem doktorem praw ludzkich i badaczką prawa Imperium, Wielką Mistrzynią we wszystkich moich metazdolnościach, Magnatem Konsylium, i wreszcie członkinią Dyrektoriatu Sprawiedliwości w Państwie Ludzkości. Moje życie było jednocześnie spartańskie i ateńskie. Żyłam w zgodzie z Zasadą Złotego Środka i byłam wzorem obiektywizmu. Banalne rodzinne sprawy nigdy nie odrywały mnie od pracy i nigdy nie wydałam na świat dziecka, które było Hydrą, potencjalnym Furym lub problematycznym mutantem. Najwyraźniej należałam do śmietanki Dynastii! Nie uznawałam burżuazyjnych konwenansów i nie harowałam w pocie czoła jak moi starsi bracia Philip i Maurice, nie wątpiłam też w siebie jak Severin i Adrien. Byłam opanowana i rozsądna, nie dawałam się tak ponosić emocjom jak Catherine. Byłam cnotliwa, nie splamiona rozpustą tak jak ty, drogi braciszku... Nie rozpoznałabym pychy, nawet gdyby ugryzła mnie w tyłek. W głębi serca zazdrościłam ci, Paul, i byłam przekonana, że Lylmicy mianowali niewłaściwego Remillarda na stanowisko Pierwszego Magnata. Ajeśli nie, to przynajmniej wybrali nieodpowiedniego Kierownika Ziemi! Zawsze czułam się rozczarowana, że urząd ten otrzymał Davy MacGregor, a nie ja. Sny o Pallas Atenie trwały kilka lat, aż wreszcie, w roku 2058, ich charakter uległ zmianie. Zaczęłam je pamiętać po przebudzeniu, a ich treść napełniała mnie niewiarygodnym podnieceniem. Wiedziałam, że bogini nie jest prawdziwa; ale wizja, z którą mnie zapoznała, mogła bardzo łatwo stać się rzeczywistością. Była to wizja Drugiego Imperium Galaktycznego, w którego ustanowieniu mogłabym odegrać kluczową rolę, gdybym tylko chciała. Co właściwie miała na myśli „Atena” mówiąc o Drugim Imperium? Początkowo nie byłam pewna, wiedziałam jednak, że będzie cudowne, i czułam, że będzie odpowiednie dla ludzi - tak jak nie jest nią konfederacja galaktyczna, w której teraz żyjemy. Stopniowo bogini ujawniła szczegóły: Państwo Ludzkości będzie musiało się uwolnić od obecnej struktury rządowej zdominowanej przez egzotyków. A przede wszystkim, powinniśmy za wszelką cenę unikać diabelskiej pułapki Wspólnoty. Bogini zapewniła mnie, że Wspólnota nie tylko zniszczy ludzki indywidualizm, lecz nawet samą naszą ludzką naturę. Pod rządami nowego przywódcy - c ‘est moi, naturellement (to oczywiście ja) - Państwo Ludzkości zerwie więzy, łączące je z Pierwszym Imperium, i pójdzie swojądrogą, pokojowe, zamożne i wolne. Bardzo mi się spodobał ten pomysł. Podczas Panowania Simbiari irytowały mnie i gniewały krzywdy i upokorzenia, jakie nasza rasa znosiła od tych pozbawionych humoru zielonych nianiek. Powiedzieli nam, że robią to wszystko dla naszego dobra i że jest to tylko tymczasowe. Stalin powiedział swemu uciemiężonemu ludowi to samo. Później Pallas Atena wyjawiła mi największą tajemnicę, sposoby, dzięki którym miałam poprowadzić ludzkość do Drugiego Imperium. Jak to opisała, stanę się nową Błogosławioną Dziewicą - z jednym wyjątkiem: Bóstwo zostanie wszczepione do mojego mózgu, a nie do macicy. We śnie nie posiadałam się z radości. Bogini uśmiechnęła się do mnie i zniknęła. Obudziłam się z tego snu z krzykiem. I zrozumiałam, kim naprawdę jest Atena. Co ja zrobiłam?! Jak mogłam być taką ślepą, arogancką idiotką? Atena to Fury i przez trzy lata pozwoliłam mu krążyć swobodnie po moim uśpionym umyśle, sączyć do niego truciznę! Pozwoliłam, żeby moja duma zaprowadziła mnie na skraj przepaści: miałam albo zostać nową Hydrą, albo stać się nowym gospodarzem dla samego Fury’ego. Gdybym uległa temu pasożytowi, zyskałby przyczółek wśród najwyższych urzędników rządu galaktycznego. Ja rzeczywiście chciałam zniszczyć Imperium! Zniszczyłabym i odrzuciła konfederację życzliwych umysłów, które tak wiele zdziałały dla mojej Ziemi i zastąpiłabym je... Bóg wie czym. Kiedy wreszcie odzyskałam zdrowy rozsądek, byłam w moim domu w Hanowerze. Chociaż nie był to jeszcze zdrowy rozsądek! Przez cały ten dzień miotałam się między napadami histerycznego płaczu i atakami nieprzytomnej wściekłości. Omal nie zniszczyłam wnętrza domu i niewiele brakowało, żebym popełniła samobójstwo z rozpaczy i nienawiści do siebie samej. Fury dokonał świetnego wyboru, kiedy właśnie ze mnie - z całej Dynastii - chciał zrobić nową akolitkę. Byłabym idealnym narzędziem. Nadal nie wiem, czemu nie uległam. Po dwóch nie przespanych dobach, nie mogąc się zabić, choć wiedziałam, że powinnam to zrobić, jeszcze bardziej nienawidząc siebie za tchórzostwo, wezwałam naszych rodziców. Denis i Lucille przybyli natychmiast. Od razu zrozumieli, że mój demon istniał naprawdę, a nie był wytworem mojego szaleństwa. Zabrali mnie do naszego starego domu na South Street, umieścili w moim dawnym pokoju, w którym spałam jako dziecko. Siedzieli przy mnie, uzdrawiając mnie swoją mocą redaktywną i pocieszając przez cztery dni. Później Denis zapewnił nnie, że będę teraz mogła wypędzić boginie-Fury’ego z mojego umysłu świadomym wysiłkiem woli. Jeśli nie będę chciała jej powrotu, zniknie na zawsze. Wreszcie mogłam mu uwierzyć i zasnęłam, gdyż wygnał ze mnie demona. Potrzebowałam jeszcze dwóch tygodni, żeby się pozbierać emocjonalnie i fizycznie. Na szczęście był środek lata i twoje dzieci, które zwykle mieszkały z dziadkami, przebywały na wybrzeżu. Denis i Lucille nigdy nie opowiedzieli pozostałym członkom rodziny o moim załamaniu nerwowym. Kiedy w pełni przyszłam do siebie, już wiedziałam, co będę musiała zrobić. Nasi kochani rodzice myśleli, że nadal jestem szalona, i próbowali mi to wyperswadować. W końcu jednak przekonałam ich, iż jestem szczera. Nadal będę pracowała jako magnat i naukowiec-prawnik Imperium, ale również całkowicie zmienię swoje życie. Pojechałam do Concord i porozmawiałam z jezuitami, którzy prowadzą Brebeuf Academy. Wysłali mnie do swojego seminarium w Nowym Jorku i z czasem pokazałam się światu jako Annę Remillard, siostra jezuitka. - Nadal nie rozumiem, dlaczego teraz pokutujesz i pościsz? - zapytał Paul. - Na co ci to? Przecież ty - no - odpokutowałaś za swój grzech pychy i tym podobne już dawno temu. I w końcu nic się nie stało. Nie masz powodów, by nadal czuć się winna. - Pokutuję i modlę się nie za siebie - odparła. - Szturmuję niebo dla kogoś innego. Zmrużył oczy, gdy zrozumiał, a potem jego koercyjno-redaktywna sonda uderzyła w nią jak strzała z kuszy. Ale Pierwszy Magnat nie zdołał przebić zasłony mentalnej swojej siostry. Była równie dobrym koercerem jak on sam. - Annie, powiedz mi, co wiesz! - zawołał chwytając ją za ramiona. - Powiedz mi, kim jest Fury! - Znalazłam dość wskazówek, nie mówiąc już o rezultatach dedukcji psychologicznej - odpowiedziała spokojnie. - Nie mam jednak całkowitej pewności, dlatego nie mogę ci powiedzieć. Nie chcę ci powiedzieć. Zgadzam się z tatą, że podstawowa osobowość jest niewinna. Jeżeli podzielę się z tobą moimi podejrzeniami, będziesz czuł się zobowiązany działać w taki lub inny sposób. Jestem przekonana, że z czasem wyrządziłoby to więcej zła niż jeśli pozwolimy Fury’emu pozostać na wolności. Może nawet prawdziwe jest przypuszczenie, że jego złe uczynki dadzą początek jeszcze większemu dobru. - Nie masz prawa wydawać takiego sądu - powiedział jej zimno. - Jako Pierwszy Magnat stoję wyżej w hierarchii i żądam wyznania prawdy. Zachichotała niewesoło. - Znam prawo Imperium lepiej niż ty, Paul. Nie wolno ci zmuszać mnie do ujawnienia nie potwierdzonych informacji... Kiedy warunki się zmienią i sumienie powie mi, że czas wyznać prawdę, przemówię. Do całej rodziny, włącznie z podejrzanym. - Fury ściga pewną dziewczynkę - nalegał Paul. - To Dorothea Macdonald, piętnastoletni cud metapsychologii. Jack powiedział mi, że para Hydr omal jej nie dopadła na Hawajach. Czy chcesz narazić życie tego dziecka? - Tak. W wieku piętnastu lat moralnie jest dorosłą kobietą, a nie dziewczynką. Jeżeli to, co powiedział mi Jack, jest prawdą, Dorothea celowo ściągnęła na siebie Hydrę w nadziei, że ją złapie. Jest prawie Najwyższą Mistrzynią i chce zaryzykować. Uważam, że nie powinnam wtrącać się w jej życie. Usta Paula drgnęły mimo woli. Odwrócił się do siostry. - Czasami, Annie, prawdziwa z ciebie... jezuitka. Daj mi całusa na dobranoc. Objęli się, a potem Paul Remillard opuścił swoją siostrę i, głęboko zamyślony, ciężkim krokiem zszedł po schodach. Większe dobro. Jakie większe dobro? Że on sam nadal pozostanie Pierwszym Magnatem? Machinacje Marca z metakoncertem CE? Prowadzenie polityki laissez-faire wobec Rebeliantów? Utrzymanie Dyrektoriatu Wspólnoty nie skażonego skandalem? - Jezu! - szepnął Paul, bo poraziła go pewna myśl. Zatrzymał się na chwilę pod latarnią i podniósł oczy na najwyższe piętro budynku. Nawet z ulicy widział maleńką czerwoną diodę w jej oknie, miniaturowe światełko, które symbolizowało Boską Obecność w mieszkaniu Annę Remillard. Czy ona rzeczywiście powiedziała „nie” Pallas Atenie? 21 ISLAY H6BRYDY WEWNĘTRZNE, SZKOCJA ZIEMIA, 17 GRUDNIA 2072 Dorothea Macdonald przystanęła nad głęboką szczeliną skalną zwaną Geodh Ghille Mhoire i zbadała emanacje eteryczne. Jesteś tu Fury? Jesteś tu Hydro? Na bezchmurnym niebie świeciło blade zimowe słońce. Aura Islay była spokojna, a szarozielone wody oceanu nadspodziewanie gładkie. Nawet mimo wiatru wiejącego od morza, Dee nie marzła w bawełnianej bluzce, swetrze i kurtce z kapturem. Spodziewała się, że o tej porze roku na Hebrydach będzie zimno, leżały przecież na tej samej szerokości geograficznej co Labrador, ale kierowca rhobusu, który przywiózł ją tutaj z lądu stałego, powiedział, że na Islay rzadko pada śnieg i jeszcze rzadziej bywają przymrozki, a to dzięki łagodzącemu klimat wpływowi Golfsztromu. Przyznał, że taka słoneczna pogoda nie potrwa długo, ale nie jest czymś niezwykłym, a teraz utrzyma się kilka dni, zanim nadciągnie następny sztorm. Dee miała nadzieję, że ta ładna pogoda to dobry znak. Skończyła swoją pracę doktorską i po Nowym Roku czekały ją już tylko egzaminy ustne. Kiedy będzie musiała odlecieć na Planetę Konsylium, gdzie w lutym zasiądzie na swojej pierwszej sesji parlamentu galaktycznego, jej studia w Dartmouth College będą oficjalnie ukończone. Teraz już sama będzie musiała uczyć się tego, co jej jeszcze pozostało do nauczenia. Stąd podróż na Islay. Malama Johnson zrobiła wszystko, co mogła, ale uparte pozostałości z czasów, gdy Dee była suboperantką, nadal tkwiły w jej umyśle. Jeżeli nie zdoła ich zneutralizować, będą jej przeszkadzać w wykorzystywaniu pełnego spektrum metafunkcji, uniemożliwią uzyskanie stanowiska Największej Mistrzyni. - Ale będziesz musiała sama zająć się kinepilikia, Makana Lani - powiedziała żywo Hawajka. - Nie zrobi tego ani kahuna, ani lekarz z kontynentu, prawda? Musisz sama uleczyć swoją kuleana. - Tylko jak mam to zrobić, Tutu? Za pomocą autoredaktywności? Wiele razy próbowałam dotrzeć do najgłębszych zahamowań, ale po prostu nie mogę ich dosięgnąć. - Nie pomoże ci redaktywność. Powinnaś się udać do moku hikina! Dee potrząsnęła głową, nie chcąc zrozumieć. Malama przewróciła oczami z irytacją i porzuciła pidgin, którym nawet najbardziej wykształceni Hawajczycy lubili się porozumiewać w gronie najbliższych przyjaciół. - Bardzo dobrze wiesz, o czym mówię, Dorotheo. Musisz wrócić na Islay na Hebrydach, do miejsca, w którym została zamordowana twoja matka, i rozwiązać ten problem w twoim umyśle. Przeżyć na nowo to tragiczne wydarzenie i oczyścić się z przerażenia, niepotrzebnego poczucia winy i wściekłości, które zatruwają najgłębszy zakątek twojej jaźni. - Uzdrowiłam się z tego sama przed laty. Opóźniający czynnik musi być czymś innym. - Może tak, może nie! W każdym razie jedź tam, odbądź tę uzdrawiającą podróż. Ale tym razem zacznij od końca i wróć do początku... Masha i Kyle mieli uzasadnione wątpliwości, kiedy Dee opowiedziała im o swoim planie odwiedzenia Islay. Początkowo próbowali jej to wyperswadować. Później, kiedy wyj aśniła powody takiej podróży i jej możliwe działanie terapeutyczne, dziadkowie chcieli jej towarzyszyć i udzielić moralnego wsparcia. Nie mieli pojęcia o niebezpieczeństwie, jakiemu może będzie musiała stawić czoło, nie niepokoili się też, że jest za młoda, by wyruszyć sama na Islay. Chcieli tylko być w pobliżu, na wypadek, gdyby potrzebowała pociechy. - To bardzo miłe z waszej strony - odparła. - Ale jeśli Malama Johnson ma rację, muszę polecieć tam sama. I samotnie zmierzyć się z Hydrą. Zatrzymała się w hotelu w wiosce Bowmore na Islay i załatwiła pewne sprawy, które uznała za ważne. Wykorzystując swój nowy status nominowanego magnata, nie tylko odwiedziła posterunek policji, w którym ją przesłuchiwano w dzieciństwie, lecz także dom na farmie Sanaigmore. Miejscowy inspektor policji, Bhaltair Chaimbeul, dostarczył jej interesujących informacji, o których nigdy przedtem nie słyszała; dowiedziała się też, że znaleziono szczątki tylko nielicznych wcześniejszych ofiar Hydry. Poczuła się zawiedziona, gdy w towarzystwie inspektora pojechała na farmę, na której przedtem żyły Hydry. Z powodu złej sławy nikt nie chciał mieszkać w tym domu i siedem lat później zniszczył go pożar. Wyspiarze woleliby zrównać spalone resztki z ziemią, ale nie udało się zdobyć na to funduszy z Rady Strefowej, więc oszczędni mieszkańcy pozostawili je w spokoju. Drugiego dnia pobytu na Islay Dee rozpoczęła uzdrawiającą podróż. Posłała wynajęty pojazd naziemny na koniec szlaku i ruszyła pieszo przez faliste wrzosowisko do Geodh Ghille Mhoire, głębokiej rozpadliny w północno-zachodnich nadmorskich klifach, gdzie znaleziono szczątki jej matki, wuja i ciotki. Stała teraz nad sceną mordu, z wypchanym plecakiem na ramionach i okutą żelazem podróżną laską w dłoni. Na nalegania babci Mashy nosiła ręczny nadajnik. Nierówny teren wokół Przepaści Gilmour był pusty, tylko w górze jakiś błotniak poszukiwał późnego śniadania. Nikt nie odpowiedział na jej telepatyczne wołanie do Fury’ego i Hydry. W eterze panował spokój. Ścisnąwszy mocniej laskę i nie pozwalając swemu umysłowi wracać wspomnieniami do tamtego strasznego wydarzenia, zaczęła trudną wędrówkę do szczeliny. Rozrzucone na zboczu głazy posłużyły jej niemal za gigantyczne stopnie. Posługując się psychokinezą zeszła po najbardziej stromych partiach stoku, co było dozwolone pod warunkiem, że w pobliżu nie ma normalnych, którzy mogliby to zobaczyć. Trwał odpływ i morze było niemal gładkie, dlatego płaskie skały, na które spadły ofiary Hydry, i na które później zakradł się za nimi Diabeł z Kilnave, całkowicie wystawały z wody. Bez przeszkód dotarła do Geodh Ghille Mhoire. Na dnie szczeliny obeszła sterty oślizgłych, wyrzuconych przez fale wodorostów, i stanęła w końcu u wejścia do jaskini. To, co wydawało się niesamowite i nieziemskie w jej śnie, w istocie wyglądało bardziej prozaicznie. Komora skalna niczym nie różniła się od innych morskich jaskiń charakterystycznych dla Hebrydów: wyżłobiły ją fale w prekambryjskim gruboziarnistym piaskowcu, nie było tam stalaktytów ani innych malowniczych zjawisk geologicznych. Na wilgotnych ścianach białymi pasmami słały się odchody ptaków, które niegdyś się tu gnieździły. Na równym dnie Dee dostrzegła kilka kałuż, płaty pofalowanego piasku, spłaszczone kamienie, kupy wodorostów, kilka kawałków naniesionego przez fale drewna i inne szczątki. Wypełniał ją mocny zapach morskich roślin. Nadal panując nad wyobraźnią, Dee weszła głębiej do pieczary i wreszcie dotarła do miejsca, w którym przed laty „widziała” trzy dymiące pagórki i stojącego nad nimi ohydnego potwora. Po morderstwie nie pozostał żaden ślad. Fale dawno oczyściły skały, na których zginęli jej bliscy. Pół metra dalej jaskinia się kończyła. Wtedy Dee zamknęła oczy i pozwoliła, by wspomnienia napłynęły falą. Tym razem będą kompletne, bez żadnych luk czy zamazanych szczegółów. Przeżyje na nowo dokładnie to, co jej się przytrafiło przed dziesięciu laty. Zobaczyła białozora islandzkiego, symbolizującego jej własną duszę w pozacielesnej wędrówce, gdy wleciał do rozpadliny, by rzucić wyzwanie Hydrze. Ptak ścigał potwora do jaskini, a potem stawił mu czoło, gdy ten przygotowywał się do przerażającej uczty. Kim jesteś? CZYM jesteś? Jestem Hydra sługa Fury’ego. Co robisz? Patrz. Zobaczyła znów tamto wielkie czarne ciało z mackami, cztery głowy o oczach świecących jak złe gwiazdy, rozwarte czerwone usta, gotowe wysysać siły witalne pierwszej bezsilnej ofiary. Nieharmonijny wrzask metakoncertu Hydry odbił się echem w umyśle Dee, ta ohydna symfonia mentalna, która pozwalała czterem istotom ludzkim zamienić się w jednego żarłocznego potwora, mającego większą moc niż suma wszystkich jego składników. Trzymany mocno w licznych ramionach monstrum Robert Strachan spojrzał na Hydrę. Nie, wuju Robbie! Nie... Tak. Patrz i ucz się. Z czterech szeroko otwartych ust wysunęły się świecące złote języki, które splotły się w pojedynczą sondę. Sonda ta przylgnęła do czubka głowy Roberta. Nagle jego ciało otoczyła purpurowa poświata. Kiedy czarna bestia zaczęła pić z pierwszego źródła sił witalnych, drgnął konwulsyjnie i z jego piersi wyrwał się okrzyk przerażenia. Pozbawiony woli, ale nadal przytomny, mógł tylko drgać gwałtownie i cierpieć, podczas gdy Hydra przesuwała się do drugiego źródła z tyłu czaszki, do trzeciego u nasady karku i dalej wzdłuż pleców. W miarę trwania potwornej uczty aura wijącego się w męce człowieka zmieniła kolor, a skóra pociemniała, jakby ciało i kości płonęły w ogniu astralnym. Na każdej opróżnionej czakrze widniał inny, skomplikowany promienisty wzór. Dorothea Macdonald patrzyła, nie mogąc interweniować; ale tym razem przeżywała tę wizję w pełni świadomie, odbierając ból przeszywający ciało jej konającego wuja dzięki empatii redaktywnej. W końcu, kiedy Hydra wysączyła siły witalne z siódmej czakry na krzyżach, Robart Strachan umarł. Wtedy też ustała męka, którą Dee z nim dzieliła. Hydra upuściła wyschniętą, dymiąca powłokę na wilgotną podłogę jaskini. Dobrze się spisałaś, Dziewczyno! A teraz weźmiemy się za następną ofiarę. Patrz! Ucz się! Hydra zwróciła się do Rowan Grant, żony wuja Robbiego, i wchłonęła jej życie w taki sam sposób. Dee znowu dzieliła jej cierpienie, nie wiedząc dlaczego. Tym razem było łatwiej, prawda? Ostatnią ofiarą była matka Dee. Nie moją mamusię nie nie proszę. Ją szczególnie. Gotowa? Zaczynaj. Po raz trzeci Dee poznała tamten straszny ból, zadawany specjalnie przez Hydrę po to, by jej rozkosz była pełniejsza, a także z jeszcze innego powodu. Dlaczego zabiłaś ich w taki sposób DLACZEGO ty obrzydliwy stworze? Ale potwór tylko odpowiedział: Znajdź swoje własne pożywienie! Znajdź swój własny gniew. Znajdź swój własny ból. Och, mamo, nie. Kochałam cię. Przykro mi że byłam taka rozgniewana. Myślałaś że metaterapia mi pomoże. Myślałaś że powinnam cierpieć jeśli dzięki temu stanę się operantką. Niczego wtedy nie zrozumiałam. Naprawdę uratowałabym cię gdybym mogła. Ale byłam za młoda za słaba zbyt egoistyczna zbyt nieświadoma... Nie kończący się ból. Nie dla trzech ofiar lecz dla niej. To nie moja wina, że cierpieliście tak bardzo! To wina Hydry i Fury’ego. Nie mogłam ich powstrzymać! Kłamczucha. Ból. Hydra śmiała się z niej i z jej spóźnionej pielgrzymki. Kiedy tak rechotała, jej potworne cielsko zmieniło się, podzieliło i stało czterema istotami ludzkimi. Jedna z kobiet była ciemnowłosa, ze szkarłatnymi ustami, druga, szczupła blondynka, miała błysk szaleństwa w oczach. Wyższy z mężczyzn uśmiechał się jak zadowolony kot, który pożarł zdobycz. Jego muskularny towarzysz był „ojcem”, który prosił Dee o pomoc w parku Spouting Horn. Wiem, coście za jedni! zawołała w myśli Dee. Wiem, że jesteście na tej wyspie w nadziei, że znajdziecie dogodną sposobność, by mnie zabić. ALE JA JUŻ NIE JESTEM BEZSILNYM DZIECKIEM. No, na co czekacie?! Spróbujcie się pożywić. Zobaczycie, co się stanie. Pokazała im to. I we śnie-wizji ból zwrócił się przeciwko tym, którzy go zadawali. Hydry wrzasnęły bezdźwięcznie. Patrzyła, jak się wiły, konając, i radość przepełniła jej serce. Nagle cztery człony Hydry znieruchomiały, jak holopostacie w zatrzymanym filmie Tri-D. „John Quentin” przestał być materialny, zamienił siew ducha i zniknął. Tak, oczywiście. Już nie żył. Dee już nic mu nie zrobi! Ale sąjeszcze pozostali... PRZYBĄDŹ PO MNIE HYDRO PRZYBĄDŹ ŻEBYM MOGŁA CIĘ ZABIĆ ZADAJĄC CI JESZCZE WIĘKSZY BÓL NIŻ TY KIEDY ZABIŁAŚ MOJĄ MATKĘ! Ocalałe Hydry w jej śnie ożyły. Trzymając się za ręce, zawyły w metakoncercie czystej nienawiści. Za późno. Powinnaś była to zrobić za pierwszym razem. Tchórz! Hipokrytka! Zniknęły. Radość również zniknęła i Dee zaczęła wszystko rozumieć. Ocknęła się. Była sama w wilgotnej jaskini, stała po kostki w wodzie. Zaczął się przypływ i morze powoli zalewało Goedh Ghille Mhoire. Wspomnienie tamtego straszliwego przeżycia było blade, niejasne, niepokojące. Nie doznała /catharsis. Zbadała najgłębsze zakątki swojego umysłu mocą redaktywną i odkryła, że zahamowania mentalne nadal tam tkwią. Ponowne przeżycie koszmaru z dzieciństwa najwidoczniej niczego nie zmieniło. W górze krążyło kilka mew, ich melancholijne okrzyki odbijały się od ścian przepaści. Dee chciała wykrzyczeć swój ból i poczucie zawodu do szybujących nad nią ptaków. W jakiś sposób spartaczyła początek swojej uzdrawiającej podróży. Zrozumienie uciekło jej w ostatniej chwili - a może pozwoliła mu uciec. Dobrze. Znowu spróbuje. Ale nie natychmiast. Napływająca woda nie jest naprawdę niebezpieczna, lecz Dee musi natychmiast opuścić jaskinię. Ślady przypływu na ścianie znajdowały się wysoko nad jej głową. Rozchlapywała wodę, pomagała sobie laską, aż wreszcie wyszła z pieczary i wdrapała się na suche skały nad zalaną półką skalną. Morze nadal było prawie spokojne, lekko tylko kołysało się w dół i w górę. Dee zaczęła się wspinać po olbrzymich „stopniach”, prowadzących na wrzosowisko za klifami. Jaskinia będzie niedostępna przez prawie dwanaście godzin i żeby zacząć wędrówkę mentalną od początku, Dee będzie musiała zaczekać aż do później nocy na następny odpływ. Oczywiście może widzieć w ciemnościach, ale wymagałoby to ciągłego wysiłku, który odwróciłby jej uwagę od przeprowadzanego doświadczenia. - Cholera! - powiedziała głośno po dotarciu na szczyt urwiska. - Co mam teraz zrobić? Wydało się jej, że jakiś kobiecy głos rzucił z przekąsem: - Najpierw wysusz buty i skarpetki, co? Dee wybuchnęła śmiechem i zajęła się tym za pomocą kreatywności. Później podjęła jedyną możliwą decyzję. Zignoruje ten nieudany początek i pójdzie dalej wiodącą na północ ścieżką, którą szła ze swoimi bliskimi tamtego strasznego dnia. Niech się dzieje, co chce. Najpierw jednak ostrożnie przeprowadzi zwiad. Przeszła kilkaset metrów na północny wschód, okrążając strome zbocze ponad szczeliną, i wspięła się na szczyt Cnoc Uamh nam Fear, pagórka, który był najwyższy w tej części wyspy. Z tego punktu obserwacyjnego omiotła otoczenie swymi ultrazmysłami. Na zachodzie było tylko otwarte morze, które rozciągało się aż do Kanady. Na pomocy, po drugiej stronie cieśniny, leżały wysepki Colonsay, Oronsay i Muli, z której przed wiekami MacLeanowie napadli na Islay. Kilka rozrzuconych jasnych emanacji wskazywało na obecność niegroźnych ludzi-nonoperantów. Dee odwróciła się, skanując samą Islay i przekonała się, że północna część wyspy jest prawie pusta. O tej porze roku przybywała tu tylko garstka odważnych gości, a tubylcy pozostawali przeważnie w zacisznych wioskach na południowym i wschodnim wybrzeżu. Nie wyczuła w pobliżu ani jednego operanta, nie groziło jej więc żadne niebezpieczeństwo. ...Ale co to było? Kiedy zwróciła się w stronę, w którą zamierzała pójść, przez ułamek sekundy odbierała takie samo dziwaczne drganie eteru jak to, które przeraziło ją, gdy zwiedzała Islay w dzieciństwie. Nie była to ani aura, ani metapsychiczny rezonans pracujących razem umysłów, a na pewno nie rozmowa telepatyczna. To niesamowite zjawisko działało tylko na emocje, nie na intelekt, bez słów ponaglając ją, by zrozumiała, że jej życie jest w niebezpieczeństwie... ratowała się ucieczką... zrezygnowała z tej wędrówki, zanim będzie za późno. To nieznane Dee odczucie zniknęło równie szybko jak się pojawiło. Nie boję się ciebie! - krzyknęła w myśli. - Nie ucieknę przed tobą, Hydro! Ale czy to była Hydra? Odtworzyła w pamięci ten trudno uchwytny fragment, analizując go z całą biegłością Wielkiej Mistrzyni Kreatywności. Jego źródłem nie była Hydra, ani nawet Fury, tylko coś innego. Coś. Wiele źródeł? Nie groziły, lecz ostrzegały. Przeszył ją dreszcz niepokoju, bo przypomniała sobie opowiedziane przez Malamę historie, przerażające relacje o prawdziwych „duchach”, które uspokoiła ta hawajskakahuna. Jednym z tych niespokojnych duchów była nieszczęśliwa matka Jacka i Marca Remillardów. Wzruszywszy ramionami, Hawajka przyznała, że bardziej wykształceni metapsychicy z Państwa Ludzkości nie wierzą, by „złowrogie aspekty osobowości” mogły przetrwać śmierć i nękać żywych. Ale kahuni wiedzieli lepiej. Stojąc na szczycie pagórka, Dee znowu przeskanowała umysłem okolicę, wytężając zmysł poszukiwawczy. Tym razem jednak nie odebrała przestrogi przed śmiertelnym niebezpieczeństwem, nie było żadnego ostrzeżenia. Chwilą zastanawiała się, czy warto byłoby skontaktować się telepatycznie z Malamą, albo poprosić anioła o radę i pociechę. Ale zaraz wezbrał w niej gorący potok oburzenia i złości i zmył pokusę, która trąciła dziecinną zależnością. Tylko ona sama może sobie pomóc. Malamą zrobiła wszystko, co mogła. Anioł, ten zaprogramowany lylmicki artefakt, również powiedział, że teraz wszystko zależy od Dee. Jej matka, wuj i ciotka lub nawet inne ofiary Hydry, nie żyły i nie mogły się z nią skontaktować. Natomiast ona sama jest żywa i silna, i gotowa rozpocząć dorosłe życie. Jeżeli irracjonalne lęki lub nawet prawdziwi wrogowie stojąjej na drodze, będzie musiała ich stamtąd usunąć. Ruszyła w stronę cypla Ton Mhor, oddalonego o parę kilometrów na pomocny zachód. Idąc w blasku słońca, w przypływie nadziei nagle zdała sobie sprawę, że to właśnie ten przylądek, a nie jaskinia śmierci jest odpowiednim miejscem do rozpoczęcia podróży. Może jednak jej się powiedzie. Możliwe, że myśl, iż osiągnie swój cel przed zakończeniem pielgrzymki, była po prostu głupia. Kiedy dotarła do cypla, siedziała jakiś czas na tej samej skale, która niegdyś udzieliła schronienia jej samej, Kenowi i babci Mashy. Jeszcze raz przeżyła we wspomnieniach sen o białozorze, ale tym razem bez empatii, jakby tylko patrzyła na fantastyczny dramat, a sama była obiektywnym krytykiem. Nie odczuwała bólu ani strachu i nie próbowała analizować tego przeżycia. Później odtworzyła swoją paniczną ucieczkę stromą ścieżką, gdzie spotkała Throma’eloo Lęka. Przed powrotem na szczyt urwiska zbadała sczerniałe ruiny Farmy Sanaigmore i jej otoczenie. Nie znalazła nic niezwykłego. Ludzi wyczuła dopiero w Loch Gorm, sześć kilometrów na południe. Dalekowidzenie ukazało jej, że są to tylko biolodzy liczący populację łabędzi. Trzymając się jak najbliżej spadzistego brzegu, zeszła do piaszczystej Zatoki Sanaigmore, mijając pozbawione dachów, porzucone chaty o kamiennych ścianach, które zdawały się zapadać powoli w ziemię. Prawie nie było wiatru, ale powietrze wydawało się chłodniejsze i bardziej wilgotne. Mgiełka powoli zmieniała kolor nieba z niebieskiego na mlecznobiały. Daleko na morzu horyzont zaczynał się zamazywać. Idąc uparcie przez wydmy, niewielkie mokradła i porośnięte wielkimi paprociami obszary, zauważyła brak ptaków morskich, których było tak wiele, gdy zwiedzała te strony jako dziecko. Zniknęły nawet wszędobylskie ptaki brodzące, których powinno być w zimie sporo. Po dwugodzinnym marszu zatrzymała się, by przeskanować ponure morze. Zmieniło barwę na ołowianą, gdyż chmury zasłoniły niebo. Kiedy wytężyła dalekowidzenie, napotkała ścianę mgły jakieś dwanaście kilometrów od brzegu. - Ojojoj! - mruknęła i przełączyła ręczny nadajnik na kanał pogodowy. Tak jak się obawiała, mgła ruszy w głąb wyspy za kilka godzin. Jeśli jednak będzie szła szybko, może dotrzeć do piknikowego schronienia na plaży w Traigh Nostaig, kończąc w ten sposób wędrówkę, zanim widoczność się pogorszy. Jeszcze nie zatrzymała się na lunch. Druga morska jaskinia, w której widziała innego białozora, była niedaleko. Kiedy dotarła do skały nad jaskinią, usiadła na skraju niewielkiego jaru i rozwinęła sandwicz posmarowany masłem orzechowym oraz pomarańcze. Jedząc przypomniała sobie swoje dziecinne rozmyślania o wspaniałym grenlandzkim białozorze. Tamten ptak zabił, by przeżyć, co wstrząsnęło sumieniem dziewczynki, jaką wtedy była. Gdy Dee podrosła, starała się ograniczać spożycie mięsa, by w ten sposób ocalić życie wyżej rozwiniętych zwierząt. Janet i nie urodzeni szydzili z niej, a większość studentów w Dartmouth uznała ją za przeczuloną i sentymentalną. Onajednak uważała, że wegetarianizm jest słuszną postawą życiową. Teraz, w Wieku Galaktycznym, większość filozofów i etyków odrzucała jako nielogiczną tezę, że ludzie nie powinni zabijać i jeść żywych stworzeń. Fizycy Imperium udowodnili, że wszystko, co żyje, nie tylko wyżej rozwinięte zwierzęta, ma struktury mentalne. Minimalną dozę witalności wykryto nawet w tak zwanej materii nieożywionej, więc jeśli nie chciało się jeść żywych stworzeń, nie powinno się spożywać niczego. Logika dyktowała, że odpowiednim pożywieniem dla rodzaju ludzkiego jest to, co ułatwia mu ewolucję. Nauczyciele, którzy uczyli Dee zasad moralności, twierdzili, że przykazanie „Nie zabijaj!” w rzeczywistości oznacza „Nie zabijaj twoich bliźnich - tych, którzy myślą”. Logika i ostrożność nakazywały strzec innych form życia i chronić je przed niepotrzebnym cierpieniem; tylko życie istot rozumnych, ludzi i egzotyków, podpadało pod tamto uroczyste przykazanie. Teraz, po raz pierwszy w życiu, zadała sobie pytanie, dlaczego tak bardzo chciała chronić życie zwierząt, kiedy w tym samym czasie z radością zabiłaby ludzi, którzy tworzyli Hydrę. Hydra to morderczyni! Oprawca, który zasługuje na śmierć. ... Więc to dlatego chcesz ją schwytać w pułapkę? Chcę oddać ją w ręce sprawiedliwości. Uniemożliwić jej dalsze morderstwa. ...A jeśli spróbuje zabić ciebie? Nie zawaham się nawet na chwilę, oddam cios całą móją mocą mentalną! Zabiję w samoobronie. To jest całkowicie usprawiedliwione. ...A jeśli schwytasz ją, a ona nie będzie próbowała cię skrzywdzić? Spróbuje. Oczywiście, że spróbuje. Musiałabym ją zabić. ZABIĆ ZADAJĄC JESZCZE WIĘKSZY BÓL NIŻ ONA KIEDY ZABIŁA MOICH BLISKICH! ...No właśnie. Teraz rozumiesz! Wydało się jej, że kawałek pomarańczy, który właśnie włożyła do ust, zamienił się w proch. Dusząc się, zaczęła kaszlać. Poczuła się lepiej dopiero po wypiciu soku z manierki, ale ciągle jeszcze oddychała nierówno, a serce mocno jej waliło. Wpatrzyła się w skalisty grunt. Zrozumienie. Zrozumiała, że czuje się winna nie tylko dlatego, iż widziała zbrodnię Hydry w morskiej jaskini. Pojęła również sens obietnicy, którą dała ojcu. Pierwszy grzech łagodziły okoliczności: paraliżujący strach i egocentryzm bardzo małego dziecka. Ale jej drugi postępek, na Kaledonii, był całkiem inny. Słysząc żałosną skargę swego ojca, postanowiła, co zrobi z mordercami matki, gdy ich odnajdzie. Nie tylko schwyta ich i odda w ręce władz Imperium, lecz także... - O, Boże! - szepnęła Dee i ukryła twarz w dłoniach. Później, kiedy przyszła do siebie po tym nieoczekiwanym odkryciu ciemnych stron swojej jaźni, zdumiało ją, że było już późne popołudnie. Mgła wpełzała nad wodę, do zatok i zatoczek, i wysyłała na ląd pierwsze pasma. Dee podniosła plecak i wstała. Wszystko ją bolało. Uświadomiła sobie, że siedziała bez ruchu ponad dwie godziny. - W porządku - powiedziała głośno. - Najwyższy czas ruszać dalej. Do miejsca, gdzie zostawiła samochód, pozostało jej nieco ponad trzy kilometry. Kiedy minie Jaskinię Sokoła (i wąwóz, w którym, jak się jej wydawało, widziała Diabła z Kilnave) łatwiej będzie iść. Będzie musiała trzymać się blisko klifu, by uniknąć zdradliwych bagien, ale dalekowidzenie zapewni jej bezpieczeństwo w gęstniejącej mgle. Kiedy przechodziła tędy jako dziecko, ona sama i jej towarzysze podróży pozostali na szczycie urwiska nad plażą i widzieli tylko częściowo jaskinię białozora. Tym razem nie było wysokich fal, zdecydowała się więc pójść brzegiem, żeby zajrzeć do pieczary. Silny prąd powietrza, wydobywający się z dużego otworu w skałach w dole, rozwiał mgłę. W głębokiej ciszy słyszała tylko skrzypienie swoich butów na piasku. Grota była obszerna i głęboka, wywierała większe wrażenie niż pieczara w Gilmore. Gołębie nie wiadomo dlaczego porzuciły to miejsce, ale ich guano bieliło wiele skałek, wystających z piaszczystego dna. Wiatr od jaskini wiał równomiernie i niósł odór stęchlizny, niepodobny do smrodu ptasich odchodów. Dee znalazła się w miejscu, gdzie nie docierało gasnące światło dnia. Dalekowidzenie pokazało jej, że grota ciągnie się jeszcze jakieś trzydzieści metrów, ale gdy doszła do końca, poczuła, że prąd powietrza stał się silniejszy i zmienił kierunek. Wiał teraz skądś nad jej głową. Kiedy „popatrzyła” do góry, ujrzała w chropawej ścianie jaskini, na wysokości sześciu metrów, skalną półkę. Nad nią była szczelina na tyle szeroka, że mogło się w niej zmieścić ludzkie ciało. W bezwietrzny dzień nonoperant, badający pieczarę latarką, na pewno w ogóle by nie zauważył tego ukrytego w cieniu pęknięcia. Można się było tam wspiąć. Pomagając sobie laską i psychokinezą, wgramoliła się na półkę i przecisnęła przez wąską szczelinę. Jej ściany były mokre od kapiącej wody. Po przejściu jakichś dziesięciu metrów Dee zauważyła, że tunel prowadzi do innej dużej pieczary. Wyprostowała się i weszła do niej, kierując w górę dalekowidzenie, by zobaczyć, jak wysoko znajduje się sufit. I stanęła na czymś kruchym, co zatrzeszczało pod jej butem. Nie krzyknęła, kiedy mentalnym wzrokiem dostrzegła kości. Jęknęła tylko z żalu. Tyle kości! Czaszki i klatki piersiowe, długie kości nóg i rąk, kości miednicy, rozrzucone kostki rąk, nóg i kręgosłupa. Szkielety były białe i czyste, wszystkie należały do ludzi. Dee policzyła czaszki. Było ich trzydzieści trzy, duże czaszki dorosłych i mniejsze dzieci. Inspektor Chaimbeul powiedział jej, że nie doliczono się dwudziestu dziewięciu przypuszczalnych ofiar „Diabła z Kilnave”. Dee zastanowiła się, kim były pozostałe cztery. Samotni turyści z lądu stałego, którzy przybyli na piknik i zamiast tego spotkali śmierć na ślicznej plaży Sokolej Groty? Podziemny wiatr nadal wiał, tym razem z innego otworu na poziomie gruntu, mającego niecały metr średnicy; Dee była jednak zbyt wstrząśnięta, by iść dalej, mogła tylko się wycofać. Odwróciła się i weszła do ciasnego korytarza prowadzącego do głównej komory. W drugim końcu tunelu zobaczyła jakieś światło. Z sykiem wciągnąwszy powietrze do płuc, zatrzymała się, by zbadać blask dalekowidzeniem. Ujrzała nie jedno światełko, lecz sześć! Małe iskierki jak trzy pary gwiazd... lub świecących oczu. Dwie kobiety i mężczyzna stali ramię w ramię na półce tuż za końcem tunelu. To Hydry - Madeleine, Celine i Parnell Remillardowie - ubrani w zwyczajne podróżne stroje, czekali, aż do nich podejdzie. - Dobry Jezu! - szepnęła, niemal sparaliżowana ze strachu. Ufność we własne siły, która dotąd pomagała jej w wędrówce, zniknęła na widok szczątków ofiar Hydry. Już nie była inteligentną, wykształconą młodą kobietą, metapsychikiem klasy wielkich mistrzów, nominowaną do Konsylium, lecz śmiertelnie przerażoną piętnastoletnią dziewczynką, która przeceniła swoje możliwości. Cofając się, chwiejnym krokiem wróciła do podziemnego grobowca. Nie zważała na kości chrzęszczące pod nogami. Znane już przeczucie śmiertelnego niebezpieczeństwa przeszyło jej mózg, ponaglając do ratowania się ucieczką. Wtedy ruszyli za nią. Pojedynczo i powoli, ponieważ byli od niej więksi, a korytarz bardzo wąski. Wiatr nadal wiał. Dee pobiegła do wejścia do następnego tunelu, zrzuciła plecak, upuściła laskę i na czworakach wczołgała się do niewielkiego otworu. Dokąd prowadził ten tunel? W rozpaczy poszukała ultrazmysłami, choć nie oczekiwała, że wiele się dowie. Dostrzeżenie czegokolwiek przez litą skałę było bardzo trudne nawet dla Wielkiego Mistrza Dalekowidzenia, a jednak dokonała tego z łatwością, która ją zdumiała. Tunel, w którym się znajdowała, wiódł stromo w górę, a potem do innej podziemnej komory mającej dwa wyjścia. Większy korytarz, z którego wiał wiatr, skręcał i wił się przez prawie pół kilometra, później zaś ginął w nieznanej głębinie. Mniejszy, bliżej sufitu, był długi tylko na trzy lub cztery metry i kończył się na powierzchni ziemi. Dee jak szalona wśliznęła się po nachylonej powierzchni, obluzowując skalne odłamki, które potoczyły się z grzechotem w dół. Dlaczego Hydry nie łączą się w metakoncert, by powstrzymać ją, pożerającą umysł sztuczką? Pracując razem, będą mogły zabić ją psychokinezą lub jakiś dziwacznym przejawem kreatywności. Zamiast tego sprawiały wrażenie, że chcą ją schwytać fizycznie. Jedna z kobiet-Hydr, Celinę, była szczuplejsza i zręczniejsza od pozostałych. Z niewiarygodną szybkością wsunęła się do tunelu za Dee, klnąc ordynarnie w myślach. Dee dotarła do trzeciej podziemnej komory i zaczęła się wspinać po stromej ścianie. Wgramoliwszy się na półkę skalną na wysokości ośmiu metrów od podłogi, usiłowała się zastanowić, co robić dalej. Wylot tunelu znajdował się cztery metry wyżej, ale nie było tu żadnego oparcia dla rąk i nóg. Celina Remillard pojawiła się w jaskini klnąc na całe gardło. Zatrzymała się na chwilę, niezdecydowana. Miała jasne włosy i śliczną twarzyczkę, ale za jej turkusowymi oczami krył się umysł szaleńca. Wydając ostatni maniakalny okrzyk, zamieniła się w czarnego jak sadza potwora ze świecącymi oczami, wężową szyją i licznymi ramionami - mniejszą wersję złączonej w metakoncercie Hydry. Sekundę później wyczarowała syczącą kulę energii i rzuciła nią w Dee. Dziewczyna bez namysłu utkała psychokreatywną tarczę. Kula uderzyła w nią i zamieniła się w deszcz iskier, który spadł na podłogę pieczary. Hydra z rykiem podniosła kamień wielkości stolika i bez wysiłku nim cisnęła. Tarcza Dee wytrzymała, a odbity pocisk runął z hukiem, rozpadając się na ostre odłamki. Sfrustrowany potwór wściekle wrzasnął. Wielkim skokiem, którego nie zdołałby wykonać żaden człowiek, przebył pieczarę i znalazł się u podstawy ściany skalnej. Zaczął się wspinać jak olbrzymi pająk, powoli i ostrożnie. W tej samej chwili głowa Parnella Remillarda pojawiła się w otworze niższego tunelu. Pełznąc niezdarnie do jaskini, krzyknął: - Załatw ją szybko, Cele! Tutaj jest wyjście! Teraz Hydra znajdowała się w połowie drogi do schronienia Dee. Nie mogła wspinać się tak szybko jak człowiek. Kiedy Dee skuliła się za swoją tarczą mentalną, za pomocą daleko widzenia dostrzegła trzeci składnik Hydry, kobietę, którą poznała jako Magdalę Mac-Kendal. Hydra weszła do jaskini i powiedziała coś swemu towarzyszowi. Nagle ochronna zapora Dee zniknęła. Trzy człony Hydry nie złączyły się w prawdziwy metakoncert, ale Dee wyczuła instynktownie, że pozostałe dwa użyczały czarnemu potworowi dostatecznie dużo kreatywności, by zneutralizował jej zasłonę mentalną. Stwór powoli uniósł jedną mackę i wskazał na nią, najwyraźniej coś szykując. Dee w napięciu przesłała całą moc swego umysłu na tryb psychokinetyczny. Tylko lewitacja może jąteraz ocalić - manewr, który jej nauczyciele uważali za ostentacyjny i declasse i dlatego nigdy nie zapoznawali z nim studentów będących adeptami PK. Najpotężniejsze dzieci-operanci i tak zdobywały tę umiejętność. Zanim jednak Dee zdołała wykonać swój zamiar, Hydra z oślepiającą szybkością cisnęła w nią następny piorun kulisty. Tym razem rozżarzona energia uderzyła w udo dziewczyny, przepalając jej dżinsy i ciało niemal do kości. Dee krzyknęła z bólu i omal nie spadła, ale peryferyczne PK dodało sił jej nogom, a metafunkcja redaktywna, która automatycznie reagowała na obrażenia, odcięła od mózgu nerwy uda. Niestety, autoredaktywność nie mogła natychmiast zregenerować rozerwanych mięśni. Dlatego mimo jej woli większa część potencjału mentalnego zajęła się raną. Dee zdała sobie sprawę, że nie może lewitować. Skulona na półce skalnej, ze łzami bólu zaciemniającymi widok, patrzyła, jak Hydra pełznie do góry. Kiedy widziała jaz pomocą dalekowidzenia, potwór ten nie miał cienia. Zabij mnie, jeśli możesz! powiedziała niemal wesoło szalona istota. Nie. Nie zabiję cię z premedytacją, Celinę. Nie teraz. W takim razie jesteś głupia, odparła Hydra. Przekonany, że przeniknie teraz przez wszystkie zabezpieczenia mentalne, którymi Dee będzie mogła się otoczyć, potwór nawet nie próbował osłonić się własną tarczą psychokreatywną. Z szaleńczym chichotem wygenerował jeszcze jedną kulę śmiercionośnej energii i podniósł do góry, by pokazać ją ofierze. Zamiast skulić się ze strachu, Dee chwyciła kamień wielkości pięści i rzuciła go resztkami sił. Trafił Hydrę miedzy oczy. Po tym nieoczekiwanym ataku piorun kulisty natychmiast zgasł, a potwór zatrzymał się jak wryty; jego czarne macki gorączkowo szukały oparcia. Nie zdążył jednak przyjść do siebie, a Dee już ciskała następny odłamek. Tym razem trafiając w niekształtną głowę. Hydra z jękiem spadła ciężko na ostre skały w dole. - Cele! - zawołała pozostała dwójka. O dziwo, nie ruszyli na pomoc towarzyszce. Zamiast tego stali nieruchomo obok siebie. Hydra drgnęła. Jej czarne cielsko zamigotało i na chwilę Dee dostrzegła ludzkie ciało Celinę Remillard, które zrobiło chwiejny krok do przodu. Twarz była wykrzywiona bólem. Później kobieta wyprostowała się z triumfalnym okrzykiem, najwyraźniej odzyskawszy siły dzięki jakiejś mentalnej sztuczce Parnella i Madeleine. Znowu przeszła straszliwą metamorfozę i na jej miejscu pojawiła się Hydra. Natychmiast zaczęła ponownie piąć się w górę, tym razem chroniona tarczą mentalną. Strach i zmieszanie, które wcześniej uniemożliwiły Dee obronę, minęły. Kontrolowała teraz w pełni te metafunkcje, które jej pozostały. Nawet gdyby zdołała odciąć swoją energię mentalną od auto-redaktywności, pozostanie jej tylko tyle, by zadziałała jedna z wyższych metazdolności. Dobrze. Niech więc to będzie kreatywność, najsilniejsza ze wszystkich. Gdy redaktywność się wycofała, wrócił ból straszliwie poparzonego ciała podobnie jak wstrząs pourazowy. Początkowo ciało nie chciało jej posłuchać, chociaż kazała mu się poruszyć. Lecz ryk zbliżającego się czarnego stwora, zamiast przerazić Dee, odniósł przeciwny skutek. Nadal kuląc się na półce, wyciągnęła prawą rękę i wbiła palce w chropawą ścianę skalną. Dzięki jej kreatywności skała zmiękła jak ciasto. Wydłubała oparcia dla ręki, jedno na wysokości kolana, potem drugie nieco wyżej, następnie trzecie i czwarte. Kiedy cofnęła dłoń, skała natychmiast stwardniała, pozostawiając otwór. Dee zaczęła się wspinać, przenosząc niemal cały ciężar ciała na ramiona; jej okaleczona noga wisiała bezwładnie. Hydra dotarła na półkę skalną, usunęła tarczę i wyciągnęła górne macki, by chwycić ofiarę. Dee wypaliła ostatni otwór i wczołgała się do maleńkiego korytarza. Jęczała z bólu i zmęczenia. Tunel był tak wąski, że ledwie mogła się w nim zmieścić. Podziemny wiatr syknął, wydawało się, że delikatnie popycha jaku wolności. Ruszyła do góry. Widziała przed sobą niewyraźną, świecącą szarym blaskiem plamę, która musiała być wieczornym niebem. Nagle coś chwyciło ją za prawą kostkę i pociągnęło w dół jej straszliwie poparzoną nogę. Zrozumiała wtedy, że powinna przejść na tryb koercyjny i zmusić Hydrę, by jąpuściła. Ale nagły atak bólu uniemożliwił jej racjonalne myślenie. Miała dostęp do kreatywności, więc użyła jej, zamieniając podziemny wiatr w huragan. Jej drobne ciało wystrzeliło z tunelu jak żywy pocisk. Hydra puściłajej kostkę. Dee wyleciała na zewnątrz, w mglistą noc, koziołkując w powietrzu jak wyrzucona lalka. Ogłuszył ją głośny plusk. Wylądowała w płytkim bagnie. Nie straciła z bólu przytomności tylko dlatego, że jeszcze zdążyła odwołać się do autoredaktywności. Pełznąc przez błoto, jakoś dotarła na brzeg trzęsawiska i wyciągnęła się na suchej ziemi. Znalazła się na niemal równym wrzosowisku otulonym mgłą. Używszy ostrożnie dalekowidzenia, odkryła, że niecałe trzydzieści metrów dalej ląd nagle kończył się stromym urwiskiem. Prowadząca na północ droga omijała skraj klifu. Za sobą miała bagno, na lewo dolinę z maleńkim strumykiem, który spływał do zatoczki Sokolej Groty, a z prawej grupę skał, otaczających podziemny tunel, z którego wyleciała. Koślawe stare krzaki wrzosów porastały większą część tego terenu. Gdyby na nie spadła, najprawdopodobniej połamałaby sobie wszystkie kości. Gwałtowny wiatr zamarł. Dee usłyszała bicie swojego serca, szmer strumyka i dalekie westchnienie morza. Inny dźwięk, słaby plusk, dochodził z drugiej strony bagna, ale po chwili ucichł. Naręczny nadajnik Dee był rozbity i nie działał, ale i tak by go nie użyła, nawet gdyby był cały. Nie zawołała też telepatycznie o pomoc. Ściągnęła zabłoconą kurtkę, prawie suchy sweter i flanelową koszulę. Zamoczyła koszulę w czystej wodzie strumyka i ostrożnie obwiązała nią zranioną nogę. Włożyła ponownie sweter i zarzuciła kurtkę na ramiona. W jej przepastnych kieszeniach znajdowała się opaska na włosy, czekolada Hersheya, portfel, klucz do pokoju hotelowego i zakodowany pasek plastiku, który otworzy i włączy wypożyczony pojazd naziemny. Przewiązała włosy opaską i zjadła czekoladę. Omiótłszy szybko okolicę zmysłem poszukiwawczym, upewniła się, że w pobliżu nie ma żadnego z trzech członów Hydry. Pod ziemią nie mogłaby ich wyczuć, bo osłonięte skałami Islay ich aury były dla niej niedostrzegalne, ale to nie miało znaczenia. Jeżeli ukrywają się w sieci podziemnych korytarzy, nie są dla niej niebezpieczne. Zraniona noga ciążyła Dee jak polano, ale wracały jej siły mentalne. Wiedziała, że da radę dokuśtykać na parking, gdzie czeka wynajęty pojazd. Wioska Bowmore znajduje się tylko w odległości dwudziestu kilometrów. Najpierw złoży meldunek inspektorowi Chaimbeulowi, a potem pojedzie do szpitalika, żeby opatrzyli jej nogę. Władze mogą zająć się Hydrą. Dee już ona nie obchodziła. Co najdziwniejsze jej zahamowania zniknęły, może w rezultacie moralnego olśnienia, jakiego doznała wcześniej. Nie czuła szczególnego zwiększenia swoich mocy, ale w obecnym stanie nadal w szoku należało się tego spodziewać. Kiedy przyjdzie do siebie, pozwoli Catherine Remillard zbadać swój rozszerzony kompleks metapsychiczny. Jedna tylko rzecz nadal nie dawała jej spokoju. Dlaczego składniki Hydry próbowały pokonać ją fizycznie zamiast połączyć się w metakoncercie? Nawet dwa z nich, pracując razem, dałyby jej radę, gdy była ranna i oszołomiona. Rozwiązanie tej zagadki będzie musiało poczekać. Wykorzystując swojąredaktywność i dalekowidzenie w najbardziej efektywny sposób, ruszyła w stronę parkingu. Jack patrzył, jak odchodziła, a potem odmówił modlitwę dziękczynną. Niewidzialny, bezszelestnie ślizgał się nad moczarami, aż dotarł do ciemnego kształtu do połowy zanurzonego w wodzie. Była to naga młoda kobieta, tak straszliwie okaleczona, że jej ciało wydawało się jedną wielką raną. Niemal cała skóra Celinę Remillard została zdarta, a ramiona zostały wyrwane ze stawów, kiedy wessał ją do tunelu prąd powietrzny wywołany przez metakreatywny wybuch mocy Dorothei Macdonald. Nie miała twarzy. Wysondował ostrożnie mózg tego składnika Hydry, by się upewnić, że nie żyje, a potem wysłał pod ziemię swój zmysł poszukiwawczy. Jej kuzyni Madeleine i Parnell zniknęli. Należało się spodziewać, że Hydry znały inne wyjścia z groty śmierci. Upewniwszy się co do tego wzniósł się w niebo i śledził Dorotheę, która uparcie wlokła się nadbrzeżną drogą. Z czasem dziewczyna może uświadomić sobie, że Hydry miały powód, by nie użyć metakoncertu. Mogły przypuszczać, że Jack ukradkiem strzeże Dorothei, a wiedziały, że emanacje ich pożerającej życie kombinacji mentalnej przyciągnęłyby go do nich jak latarnia morska zbłąkany statek. Nie miały jednak pojęcia, że Lylmiccy Nadzorcy zabronili Jackowi interweniować, nawet gdyby Dorothea miała zginąć. Dopiero gdy sama zdołała uciec, pozwolił sobie skierować jej ciało w bezpieczne miejsce. Kiedy zjawi się w szpitalu w Bowmore, przyjdzie do niej i pokaże jej, jak szybko leczyć rany. Fury wycofał się teraz w tryb oblężenia, strzegąc swoich dwóch ostatnich cennych łączników z rzeczywistością. Sygnatury mentalne Hydr jeszcze raz się zmienią i Madeleine i Parnell Remillardowie znowu pojawią się z nowymi tożsamościami i nowym zapałem do wtrącania się w życie Państwa Ludzkości. Bez względu jednak na to, jak pomysłowe będzie przebranie Hydr, Jack wierzył, że kiedyś znajdzie je i uwięzi. Wtedy Fury zostanie całkiem sam. Nie będzie miał wyjścia, będzie musiał się ujawnić i zawładnąć ciałem, które dzielił z niewinnym umysłem. Ojcze Światłości, modlił się Jack, pomóż mi nauczyć się zabijania, zanim do tego dojdzie. 22 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATI6NA REMILLARDA Ze wszystkich wyższych mocy najsilniejsza jest kreatywność. Przejawia się bardzo różnie wśród ras Imperium Galaktycznego - jak zaświadczy każdy, kto zna szczęśliwych, niedbałych Gi i ponurych Simbiari. Mówiono mi, że sam mam sporą jej dawkę, chociaż nikomu nie pozwoliłem jej zmierzyć, tak samo jak reszty zawartości mojej czaszki. Przypominam sobie tylko kilka okazji, kiedy ta moc naprawdę mi się przydała. Z drugiej jednak strony kreatywność mogła wywrzeć na mnie większy wpływ niż przypuszczam, jeżeli Duch Rodziny Remillardów okaże się wytworem mojej wyobraźni i jeśli tylko ja sam jestem odpowiedzialny za wszystko, o czym przeczytałeś, czytelniku. Qu ‘d Dieu neplaisel (Niech Bóg broni!) U ludzkich operantów metakreatywność jest mocą, która najczęściej pozostaje ukryta i którą nie zawsze można się posłużyć w trudnych sytuacjach. Nawet jeśli masz jej sporo, możesz ją stracić lub korzystać z niej tylko w niewielkim stopniu, jeśli jesteś zmęczony, chory, doznałeś urazu psychicznego lub fizycznego, a nawet obudziłeś się po niewłaściwej stronie łóżka. Odwrotnie, pewne uczucia - strach, gniew, żądza! - mogą diabelnie ją zwiększyć. Niestety, nie zawsze. Czasem jednak, kiedy najmniej się tego spodziewasz, kreatywna burza mózgowa może uratować twoją skórę lub zdobyć dla ciebie kupę forsy. Kreatywność bywa bardzo silna nawet u normalnych ludzi. Nazywa sieją wówczas talentem lub geniuszem. W czasach przed powstaniem metapsychologii niemal żaden wykształcony Ziemianin nie uważał kreatywności za wyższą moc mentalną. Znały ją natomiast ludy prymitywne i mądrze nazywały dotknięciem bogów. Każda istota obdarzona prawdziwą siłą woli ma odrobinę kreatywności, która jest czynnikiem integrującym i modelującym cały umysł, łączem między myślą a materią. Jest dosłownie natchnieniem - gdyż boskie tchnienie spływa na to, co w innym wypadku byłoby zwykłymi molekułami błota. Le bon Dieu musiał sam nam powiedzieć, że ludzie są najbardziej do Niego podobni, gdy się kochają. Pozostawieni samym sobie, stawiamy znak równania między boskością i kreatywnością, ponieważ istoty ludzkie cenią rezultaty. Psycholodzy i dobrzy nauczyciele wiedzą, że potencjał kreatywny jest wrodzony, lecz zawodny. Niekoniecznie świadczy o wybitnej inteligencji. Można go pielęgnować, ale nie daje się przeszczepić, jeśli wrodzone zdolności są słabe. W żaden sposób nie można go zdobyć przez naukę; ale jeśli go masz i pracujesz nad nim, pokonując przeszkody, rozwija się i wzrasta. Zignoruj go lub stłum, a maleje i nawet ginie. Możesz go utracić z powodu starości lub kalectwa. Najskuteczniej zabij a kreatywność smutek. Inspiracja twórcza może porazić jak coup defoudre lub zostać wyciśnięta z psychiki po długim czasie. Kreatywność jest w stanie przeniknąć do umysłu we śnie, lecz nieczęsto wlatuje przez okno, jeśli jesteś pijany lub na haju... tak tylko się wydaje, a potem nadchodzi zimny, szary świt. U normalnych ludzi, jeśli kreatywność lewej półkuli mózgowej zawodzi, często można ją odzyskać aktywizując prawąpółkulę - i odwrotnie. Graj na jakimś instrumencie lub prowadź samochód - a zmartwychwstanie. Czytaj książki lub zajmij się rachunkami - i artystyczne natchnienie może wrócić. Wygląda to tak, jakby kreatywny gulasz musiał czasami dusić się sam, nie ponaglany rozumowaniem lub wolą. Kiedy kreatywność nie ma warunków, by się przejawiać lub jest wypaczona, może wywrzeć straszny wpływ na posiadacza i jego otoczenie, gdyż jej ubocznym skutkiem jest zniszczenie. Nie zawsze musi być prawdziwe twierdzenie, że wśród ludzi wielka kreatywność jest blisko związana z szaleństwem. Pogląd ten wywodzi się z folkloru i został odrzucony przez naukę. Wprawdzie historii znani są ludzcy geniusze, którzy cierpieli na poważne choroby psychiczne, zwłaszcza maniakalno-depresyjne, ale przeważnie byli kreatywni pomimo nich, a nie dzięki nim. Schizofrenia, choroba atakująca wyobraźnię, jest najbardziej spektakularna wtedy, gdy chory ma nadzwyczajną wyobraźnię. Opisani w moich pamiętnikach szaleńcy często mieli wielki talent kreatywny; postaraj się jednak zapamiętać, czytelniku, że największy kreatywny łajdak z nich wszystkich był zdrowy na umyśle. Metakreatywność jest królową metafunkcji, ma najbardziej przerażający potencjał z nich wszystkich. Kreatywność normalnych ludzi podsuwa im pomysły, które są w stanie pośrednio wpływać na materię i energię. Natomiast kreatywność operantów naprowadza ich na myśli, które mogą być materią i energią. Najprostszym aspektem kreatywności jest specjalna aura, którą mają wszystkie żywe istoty. Do elementarnych metakreatywnych sztuczek zalicza się zapalanie ognia lub światła poprzez rozkład molekuł organicznych lub atmosferycznych. Ogrzewanie i chłodzenie materii również jest łatwe dla przeciętnego długogłowego, podobnie jak suszenie wilgotnych przedmiotów, które częściowo zależy od kreatywności, a częściowo od PK. Stworzenie kreatywnego parasola lub innej zewnętrznej tarczy jest trudniejsze, gdyż wymaga mentalnego generowania pola sigma, ale większość ludzkich metapsychików z czasem zdobywa tę umiejętność. Zmiana postaci (która nie jest w pełni zrozumiała, ponieważ uczestniczy w niej zarówno „posyłający”, jak i „odbierający”), generowanie konwencjonalnych iluzji i stawanie się niewidzialnym jest w połowie kreatywne. Jednakże rzeczywiste tworzenie ciała materialnego - nawet tylko pustej w środku powłoki - tak jak to robił Jack, w głupim, eksperymentalnym okresie swojego życia - jest równie trudne, jak zewnętrzne skupianie materii organicznej, kierowanie metakoncertami i wyrób pocisków z energii psychicznej. Zrobiłem to kilka razy przez przypadek, ale znacznie łatwiej jest się z tym uporać w kasku CE. Tak samo jak z innymi rodzajami kreatywnych szkód i zniszczeń, co było jednym z głównych powodów, dla których Imperium Galaktyczne po Rebelii Metafizycznej postawiło poza prawem cerebroenergetyczne wzmocnienie metafunkcji. Ale znowu wybiegam naprzód... Szybki powrót Dorothee do zdrowia wprawił w osłupienie personel medyczny maleńkiego szpitalika na Islay. Bardzo jej w tym pomógł Jack, ale ponieważ na wyspie nie było operantów, lekarze nie wiedzieli, w jaki sposób potężni redaktorzy mogą wyleczyć poważne obrażenia. Społeczność operantów trzymała ten fakt - i wiele innych - w mniejszej lub większej tajemncy, żeby unikać „ubliżających porównań”. Normalny, średniozamożny obywatel Islay, który by doznał tak głębokich i rozległych poparzeń jak Dorothee, musiałby spędzić miesiąc w zbiorniku regeneracyjnym, i to w większym szpitalu na lądzie stałym. Uzdrawianie za pomocą inżynierii genetycznej nie było tak rutynowe w latach siedemdziesiątych jak dwadzieścia lat później). Z takiej kosztownej aparatury mogli jednak zawsze skorzystać operanci. Była to jedna z ubocznych korzyści, które Imperium gwarantowało po cichu najważniejszym, według niego, członkom rodzaju ludzkiego. Jack wspomógł Dorothee swoją redaktywnością i wypisano ją po trzech dniach. Nie była jeszcze całkiem zdrowa, ale mogła już chodzić i nie odczuwała bólu. Będzie miała dość czasu na zajęcie się wyglądem tej rany podczas lotu na Planetę Konsylium. W swoim zeznaniu na posterunku Jack powiedział tylko, że przybył na Islay w poszukiwaniu dalszych informacji o zbrodniach Hydry, tak jak Dorothee. Tubylcy wywnioskowali, że słynny młody magnat z rodziny Remillardów i ta wyjątkowo utalentowana dziewczyna są bliskimi przyjaciółmi i że pomagał jej w wyjaśnieniu przyczyn zbrodni popełnionej przed laty na członkach jej rodziny. Żadne z nich nie wyprowadziło ich z błędu, ale Dorothee w istocie była wściekła na Jacka za to, że ją osłaniał. Dopiero po zaciekłej telepatycznej kłótni zgodziła się, by pomógł jej w leczeniu i to tylko dlatego, iż nie chciała pozostać w szpitalu drożej niż to było konieczne. Ku wielkiej irytacji inspektora Chaimbeula, na wyspę przyjechali agenci Magistratu Galaktycznego i przejęli śledztwo. Pojawił się też sam Pierwszy Magnat - a był bardzo zły na dwójkę młodych ludzi za to, że bez jego wiedzy, zastawili pułapkę na Hydrę. Nic jednak nie mógł na to poradzić; Dorothee nie miała pojęcia o sekretnych poszukiwaniach prowadzonych przez Dynastię, a Jack sam był dla siebie prawem. Wszystkie protokoły z nowego śledztwa na Islay zostały utajnione z wyjątkiem zwięzłego zawiadomienia, że Celię MacKendal, uznaną za wspólniczkę licznych morderstw popełnionych wcześniej na wyspie, pewna turystka znalazła martwą w jaskini, wraz z kośćmi jej ofiar. Nie wyjaśniono powodów obecności tej morderczyni na wyspie, ale „The Scotsman” wysunął przypuszczenie, że może dręczona wyrzutami sumienia popełniła samobójstwo na miejscu swoich zbrodni. Zbadanie DNA kobiety, która zaatakowała Dorothće, pozwoliło zidentyfikować jąjako Celinę Mireille Ashe Remillard, córkę Maurice’a Remillarda i Cecilii Ashe. Informacji tej nie podano do publicznej wiadomości, ani nie podzielono się nią z miejscową policją. Ciało oddano samemu Pierwszemu Magnatowi. Po prywatnej katolickiej mszy żałobnej, w której wzięli udział pewni anonimowi operanci, popioły morderczyni rozrzucono nad Atlantykiem. 20 stycznia 2073 wedle ziemskiej rachuby lat, w swoje szesnaste urodziny, Dorothea Mary Strachan Macdonald została magnatem Konsylium. Mianowano ją też Największą Mistrzynią wszystkich pięciu metazdolności. Jej pierwsza mowa, wygłoszona w kilka tygodni później, była krótka, ale wzruszająca: Dorothee zaapelowała, żeby wszyscy operanci w Państwie Ludzkości wyrzekli się na zawsze stosowania wyższych mocy mentalnych jako broni, nawet w tak „słusznej” sprawie jak samoobrona. Naiwny idealizm młodej kobiety zdobył powszechny aplauz słuchaczy, ale Rebelianci zlękli się, że Dorothee może stać się nowym, popularnym członkiem szkodliwego dla nich Dyrektoriatu Wspólnoty Annę Remillard. Zamiast tego nowa Największa Mistrzyni została szybko mianowana Pierwszą Deputowaną Kierownika Kaledonii, co skutecznie usunęło jaz areny politycznej Konsylium. Dorothee była jednocześnie zdumiona i zaniepokojona nieoczekiwaną nominacją. Usiłowała zrzec się tego zaszczytu, twierdząc, że jest za młoda i zbyt niedoświadczona na tak odpowiedzialne stanowisko, ale Lylmiccy Nadzorcy nie dali się przekonać. Jedynym ustępstwem, które na nich wymusiła, była zgoda na skontrolowanie i ocenienie jej pracy za dwa lata i usunięcie jej z urzędu, jeżeli okaże się niekompetentna. Kiedy powróciła na swojąrodzinnąplanetę, powitał jąciepło jej ojciec Ian, który niedawno poślubił Janet Finlay. Przybrane rodzeństwo Dorothee, Ellen Gunn i Hugha Murdocha, onieśmielało jej nowe stanowisko. Natomiast dawnego prześladowcę, Gavina Boyda, nowa Deputowana przyprawiała o śmiertelne przerażenie. Przestał się jej bać dopiero wtedy, gdy zapewniła go, że nie żywi do niego urazy. Dorothee zamieszkała w skromnym apartamencie w Domu Kierownika Planetarnego w stolicy Kaledonii, New Glasgow, i spędziła pierwszy rok ucząc się swoich obowiązków jako wszechstronna pomocnica starzejącego się zarządcy planety, Graeme Hamiltona. Jego byłą Pierwszą Deputowaną, Catrionę Chisholm, przeniesiono na ludną, kosmopolityczną planetę Avalon, gdzie otrzymała to samo stanowisko u boku Ushy Singha. Chociaż Chisholm formalnie awansowała, była wściekła, że zastąpiono ją niedoświadczoną nastolatką, nawet jeśli miała ona zdolności Największej Mistrzyni. Chisholm spodziewała się, iż zostanie następczynią Hamiltona, ale teraz było to mało prawdopodobne. Calum Sorley, Intendent Generalny tej szkockiej planety, siniał na samą myśl o młodej idealistce „uzurpującej” sobie stanowisko, na które bardzo liczyła radykalna antywspólnotowa frakcja. Musieli porzucić plan produkcji nielegalnej aparatury CE po odejściu Hamiltona. W rezultacie aktywna faza Rebelii Metapsychicznej została odłożona prawie o dziesięć lat, aż Satstuma zdołała w końcu wyprodukować broń mentalną. Hamilton był Kierownikiem od roku 2054, kiedy w koloniach wreszcie skończyło się Panowanie Simbiari. Przedtem przez trzydzieści lat służył w Zgromadzeniu Intendenckim Kaledonii. On sam i jego zmarła żona należeli do pierwszych osadników. Graeme był gburowatym Szkotem starej daty, który wzgardził odmłodzeniem twierdząc, że nie ma czasu do stracenia na pływanie w zbiorniku ze sztucznym płynem owodniowym, kiedy robota czeka. Dotarł do każdego zakątka na Kaledonii i osobiście znał niemal wszystkich osadników z pierwszego pokolenia. Tak przekształcał i przerabiał gospodarkę tego szkockiego świata, że wbrew wszystkiemu doprowadził jądo nieoczekiwanego rozkwitu, jeśli weźmie się pod uwagę brak na nim surowców mineralnych. Hamilton trzymał się świetnie aż do śmierci żony, która zginęła w wypadku w roku 2064. Potem, jak wielu błyskotliwych, lecz niedbałych starców, fizycznie zszedł na psy, bo w domu zabrakło troskliwej małżonki, która miała go na oku. Jadł i pił co popadło, i opędzał się od lekarzy i inżynierów genetycznych twierdząc, że sam usunie z pomocą autoredaktywności wszelkie bóle, które mu dokuczają. Hamilton był świetnym koercerem, ale kiepskim redaktorem. Kiedy Dorothee przybyła na Kallie w roku 2073, miał siedemdziesiąt dziewięć lat. Otrzymał bioniczne serce, wątrobę i nerki; cierpiał też na nieznaną odmianę chronicznej białaczki, która nie dawała się wyleczyć. Umierał przynajmniej od dwóch lat, a miał przeżyć jeszcze cztery. Natomiast umysł miał całkiem sprawny. Od razu zorientował się, że Dorothee jest następczynią, na którą czekał - młodą kobietą wyposażoną we wszystkie możliwe talenty mentalne, lojalną wobec Imperium Galaktycznego i bardzo oddana samej Kaledonii. W przeciwieństwie do Catriony Chisholm, gotowa była przedłożyć dobro swojej ojczystej planety i jej mieszkańców ponad politykę galaktyczną. Była bardzo młoda, szukała więc rad Hamiltona i ulegała jego wpływowi; jej energia i inteligencja dały mu nowy impuls do pracy. Wiedział też, że gdy już przyjdzie mu odejść, zostawi Kallie w najlepszych rękach. Nic więc dziwnego, że świetnie im się współpracowało. W teorii w zakres obowiązków Kierownika wchodzi funkcja rzecznika praw obywatelskich, nadzór fiskalny, dbałość o to, by obywatele zawsze mogli komunikować się z rządem oraz pośrednictwo między Zgromadzeniem Intendenckim planety a Imperium Galaktycznym. Kierownik ma wielu pomocników, ale większość z nich jest odpowiedzialna przed naczelnym dyrektorem jego Biura i Pierwszym Deputowanym, którzy dzięki temu mogą przez cały czas trzymać rękę na pulsie planety. Wprawdzie zarówno Kierownik, jak i Pierwszy Deputowany podczas oficjalnego śledztwa mają prawo używać koercji, sondowania mózgu i innych mocy metapsychicznych, jednak na dłuższą metę zdrowy rozsądek może okazać się bardziej skuteczny. Pierwszy Deputowany ma działać jako przedstawiciel swego szefa wobec opinii publicznej, jako fachowiec wyszukujący i usuwający błędy i nieporozumienia oraz jako inspektor generalny. Wyrafinowana Catriona Chisholm spędzała większość czasu w stolicy, natomiast Dorothee była cały czas w ruchu, spotykając się ze współobywatelami zarówno w rejonach pogranicza, jak i w centrach handlowych i ośrodkach kulturalnych. Nikt nie wiedział, gdzie ona sama i jej szybkie jajko marki Lotos znajdzie się następnym razem. W jednym tygodniu krążyła wśród zagród Argyllu, w następnym mogła odwiedzić poławiaczy pereł w Strathbogie, kopalnie węgla w Caithness lub kontrolować ośrodki rekreacyjne Cairngormu, gdzie chętnie przebywali wędkarze. Jej status Największej Mistrzyni sprawił, że każdy operant na Kallie był z niej dumny, ale normalnych wcale nie obchodziły jej przerażające moce. Zdobyła serca tych zatwardziałych wieśniaków swoim skromnym zachowaniem, inteligencją! prawdziwym zainteresowaniem ich życiem. Nazywali ją Słodką Dziewczynką i obdarzali przywiązaniem, którym nigdy nie cieszyła się wyniosła Chrisholm. Nie wszyscy jednak uważali Dorothee za supergwiazdę. Przekupni urzędnicy ze Zgromadzenia Kaledońskiego, zawodowi oszuści, hochsztaplerzy i aferzyści widzieli w niej Bicz Boży. Przybywała prowadząc śledztwo do jakiejś zabitej deskami dziury, pociągająca, niewinnie wyglądająca, miejscowi łajdacy byli już pewni, że wpuścili ją w maliny - a tu nagle klops! Wyatt Earp jedzie do Dodge City przebrany za dziewczynę w kraciastych spodniach. Mogła czytać w umysłach tych oszustów, jakby mieli okna w czaszkach, nie okazywała też litości wyzyskiwaczom i niszczycielom środowiska naturalnego, których zawsze pełno jest na planetarnym pograniczu. Podczas czterech lat pracy jako Pierwsza Deputowana Graeme’a Hamiltona bardzo się przyczyniła do tego, by jej świat osiągnął od dawna wyczekiwany cel: zrównoważenia bilansu płatniczego. Nadszedł wreszcie czas, kiedy stary Kierownik zobaczył, że jego ukochana szkocka planeta nie jest już zależna od subsydiów Imperium Galaktycznego. Dzięki niemu i jego niezmordowanej pomocnicy Kaledonia dumnie zajęła miejsce wśród tuzina zamożnych i niezależnych finansowo światów etnicznych Państwa Ludzkości. Dorothee wątpiła jednak w swoje własne zasługi, podejrzewając - może słusznie - że mieszkańcy Kaldeonii widzieli w niej raczej ulubioną maskotkę niż kompetentnego administatora. Nadal błagała Lylmików, by przesunęli jąna niższe stanowisko lub zwolnili, bo czuła, że nie pasuje do swojego wysokiego urzędu. Część tej niewiary w siebie była skutkiem subtelnej, uporczywej i oszczerczej kampanii, prowadzonej przez Caluma Sorleya i jego rebelianckich sprzymierzeńców, która miała ją zdyskredytować i zbagatelizować jej osiągnięcia. Ale nawet pomijając tę działalność wywrotową, w sercu Dorothee przetrwało uczucie, że jest tylko intruzem, cudem metazdolności, który kaprys egzotyków umieścił na tym ważnym stanowisku. Ani zapewnienia samego Graeme’a Hamiltona, ani żadnego innego bliskiego współpracownika z Biura Kierownika, nie mogły jej przekonać, że jest inaczej. Dużo później Dorothee wyznała mi, że co ranka w tych wczesnych latach, kiedy rozczesywała włosy przed lustrem, ogarniał ją niepokój i patrzyła na siebie z niedowierzaniem. Osoba spoglądająca na nią ze srebrzystej tafli była wybrykiem natury i oszustką. Ta nieładna, drobna, bardzo młoda kobieta nie zasługiwała na urząd Pierwszej Deputowanej i nie mogła zyskać prawdziwego szacunku mieszkańców swojej planety. Była tylko znakomitością, a nie prawdziwą przywódczynią. Lylmicy popełnili straszliwy błąd; czuła, że pewnego dnia zostanie zdemaskowana jako niekompetentna, za jaką zresztą sama się uważała. Każdego ranka i wieczora modliła się o wyzwolenie z tej sytuacji, którą uważała za beznadziejną. Lecz nadal pracowała najlepiej jak mogła. Zobaczyłem znów Dorothee w roku 2076, po trzech latach jej pracy jako pomocnicy Graeme’a Hamiltona, kiedy przyleciała na Ziemię na ślub brata. Wiadomości o tym, jak jej się powodzi, docierały do mnie głównie za pośrednictwem mojego kompana od kielicha, Kyle’a Macdonalda, który spędzał ze mną wiele zakrapianych etanolem wieczorów w mojej ulubionej hanowerskiej oazie, tawernie „Sap Bucket”. Był to jedyny bar w mieście, które zniechęcał studentów do konsumpcji alkoholu. To właśnie tam Kyle przeciągnął mnie na stronę Rebeliantów. Nie znaczy to, że ja sam z nimi nie sympatyzowałem, a przykład Sevvy’ego i Adriena już zatruwał mój podatny umysł. Nawet oddanie z jakim Jack służył Imperium i jego zręczna obrona Wspólnoty nie mogły pokonać dręczącej mnie od dawna obawy, że ludzkość stanie się rodzajem stopu mentalnego z rasami egzotyków. Poltrojanie byli pogodni i śliczni, prawdziwie ludzcy, jeżeli mogłeś zapomnieć o ich purpurowej skórze, rubinowych oczach i malowanych łysych główkach. Ale kto na poważnie chciałby dzielić intymność mentalną z bandą ociekających zielonym śluzem, technokratycznych, pozbawionych humoru Simbiari, albo stać się mentalnymi kumplami koszmarnych Krondaku? Gi byli duszą towarzystwa na zabawach i balach, uważano ich jednak za nadmiernie zmysłowych; słynęli też z przesadnej wrażliwości: potrafili na przykład zemdleć, żeby tylko wywrzeć odpowiednie wrażenie. Najbardziej przerażający byli Lylmicy, a najdobitniej świadczył o tym mój Duch Rodzinny. Na szczęście le Fantóme Familier zostawiał mnie w spokoju przez większość czasu po narodzinach Jacka. Wiedziałem jednak, że jest gdzieś tam, gotów znowu mi dokuczyć, kiedy najmniej się będę tego spodziewał. Dlatego poczułem się jak u siebie, kiedy Kyle Macdonald stopniowo wprowadził mnie do miejscowego kółka rebelianckiego. Działalność Hanowerskiego Klubu Antywspólnotowego nie była wtedy specjalnie podniecająca, gdyż koncentrowała się na zbijaniu argumentów propagandy Wszechpaństwowego Dyrektoriatu i przekabacaniu operantów studiujących w Dartmouth College. Złośliwe antywspólnotowe fantastyczne satyry Kyle’a cieszyły się dużą popularnością w Państwie Ludzkości i znowu miał on dużo pieniędzy. Nawet przejście do społeczności operantów niskiej rangi nie zmniejszyło jego popularności wśród ksenofobicznych normalnych, którzy później mieli stać się mięsem armatnim podczas Rebelii Metapsychicznej. Jak dotąd przywódcom Rebeliantów nie udało się osiągnąć jednego z najważniejszych celów: nadal nie zdołali przeciągnąć na swoją stronę Marca! Wierzcie mi lub nie, ale właśnie mnie powierzono zadanie wyprania mózgu mojego stryjecznego wnuka, Największego Mistrza Pięciu Metazmysłów. Chyba zgodzisz się ze mną, czytelniku, że był to oczywisty absurd, lecz w owych czasach żaden z buntowników nie miał do niego dostępu. Ja przynajmniej od czasu do czasu odwiedzałem Marca w jego domu na Pomocnym Zachodzie Wybrzeża Pacyfiku i nawet brałem udział w jego wędkarskich wycieczkach na Belize, Wyspę Bożego Narodzenia, rzekę Yakima i nawet na irlandzką planetę. Kiedy byliśmy razem, robiłem wszystko, co mogłem, niepostrzeżenie nawiązując w rozmowie do programu partii Rebeliantów; jednakże Marc, choć sympatyzował z przeciwną Wspólnocie filozofią, nie chciał nic zrobić w tym kierunku. Kpił z moich kolegów-spiskowców (zwłaszcza magnatów), nazywając ich kawiarnianymi buntownikami, nie mającymi żadnej alternatywy dla Imperium, z którego tak bardzo chcieli uciec. Każdy, posiadający wyższe moce mentalne, człowiek twierdził, że powinien należeć do wysoko zorganizowanej, altruistycznej cywilizacji;Homo superiorami zbyt niebezpieczny, by dać mu wobą rękę w staroświeckim społeczeństwie typu laissez-faire, które wychwalali Rebelianci. Tak, dostrzegam tu ironię losu! Ale Marc miał pozostać gorącym zwolennikiem Imperium jeszcze przez wiele lat - aż sam został ugodzony do żywego. Wtedy zmienił poglądy i sam stanął na czele Rebelii. Kenneth Macdonald i Luc Remillard pobrali się w tym samym kamiennym kościółku, w którym Denis i Lucille wzięli ślub osiemdziesiąt lat wcześniej. Annę odprawiła nabożeństwo, Dorothee była druhną, a Catherine, zwierzchniczka i koleżanka obu młodych metapsychologów, pierwszą druhną. Po ceremonii odbyło się przyjęcie w „Hanower Inn” i wtedy ja i Dorothee zdołaliśmy odnowić naszą przyjaźń. - Szkoda, że Ian nie mógł przyjechać - powiedziałem, gdy tańcząc oddaliliśmy się na taras hotelu, z dala od hałaśliwych weselników. Znaleźliśmy wolny żelazny stolik z czteremu krzesłami w rogu pod jakimś drzewem ozdobnym i usiedliśmy przy nim. Był czerwiec i mieliśmy piękną pogodę. Kelner przyniósł kieliszki z tarninówką, co sprawiło, że poczuliśmy się jeszcze lepiej. - Tata nadal uważa, że farma nie może bez niego działać. I jest aktywnym pomocnikiem Partnera Intendenckiego na Beinn Bhiorach - powiedziała. Chociaż nie urosła nawet o centymentr, odkąd widziałem ją po raz ostatni, teraz, w wieku dziewiętnastu lat, na pewno była już kobietą. Pozostała skryta jak niegdyś. Poważna twarzyczka Dorothee nigdy nie zdradzała jej myśli. Moja przyjaciółka miała na sobie płócienny kostium, składający się z żakietu i spodni o barwie wiśni, i białą bluzkę z koronkami przy nadgarstkach. Na szyi na złotym łańcuszku nosiła maleńki talizman w kształcie diamentowej maski. - Czy spędzasz dużo czasu z Ianem? - zapytałem. - Nie tak dużo, jakbym chciała. - Odsunęła z czoła kosmyk kasztanowatych włosów, które rozwichrzył powiew wiatru. - Przekazałam mu nowiny o Kenie i Lucu. Tata był lekko... zmieszany. Jak większość ludzi, mieszkających na oddalonych światach etnicznych, ma staroświeckie poglądy na małżeństwo. W końcu się jednak otrząsnął i nawet przysłał pierścionki ślubne z kalliańskiego złota z czarnymi diamentami z miejscowej kopalni. - Te kamienie wcale nie wyglądają na czarne - zauważyłem z zaskoczeniem. - Nie, naprawdę są jasnoszare. To piękne klejnoty. W naszych kopalniach wydobywa się diamenty wszystkich kolorów, ale czarne są najrzadsze. Nasze perły również są kolorowe. Ba, nawet drzewa na naszej planecie wyglądająjak szkocka krata. Kaledonia to cudowne miejsce. Wuju Rogi, tak bym chciała, żebyś mnie odwiedził. Pierwszy Deputowany otrzymuje przydział bezpłatnych biletów, więc przyślę ci jeden. - Z przyjemnością polecę na Kaledonię. A jak tam jest z wędkarstwem? - Fantastycznie! - odparła z uśmiechem. - Wędkarstwo to jedna z naszych głównych atrakcji turystycznych. Oczywiście mamy prawdziwe szkockie łososie, ale naprawdę cenne sąnaturalizowane syberyjskie niebieskie pstrągi, długie na ponad metr. Sprowadził je do Clyde facet nazwiskiem Władymir Ilicz MacNaughton. - Przyślij trzy bilety! - zachichotałem - a zabiorę ze sobą Marca i Jacka. - Dobrze. - Odwróciła wzrok i jej uśmiech zgasł. - Batege! - wybuchnąłem. - Po tylu latach ciągle jeszcze kłócisz się z Jackiem? - Na pewno nie. - Wysączyła łyk tarninówki i spojrzała na trawnik przed Dartmouth College po drugiej stronie ulicy. Młode kobiety w jej wieku, studentki w dżinsach odLeviego, w podkoszulkach lub różnobarwnych koszulach półleżały na trawie, beztroskie jak skowronki. Zastanowiłem się, czy Dorothee ma teraz czas na obserwację ptaków... a nawet na odpoczynek. - Dyrektor Jon Remillard i ja naradzaliśmy się podczas ostatniej sesji Konsylium nad pewnymi problemami geofizycznymi Kaledonii - powiedziała otwarcie. - Coś naprawdę poważnego? - Mamy nadzieję, że nie. Badania dopiero się rozpoczęły i potrwają ponad rok. Tym razem będąje prowadzić ludzcy uczeni, a nie Krondaku, którzy zbadali Kallie cztery tysiące lat temu. - Jeszcze jedna fuszerka, tak jak Satsuma i Okanagon? - Najwidoczniej - odparła. - Kierownik Hamilton od bardzo dawna zwracał się do Imperium z prośbą o przeprowadzenie nowej oceny litosfery. Prace rozpoczęły się na dobre jakieś pięć ziemskich miesięcy temu. - Po tym jak przycisnęłaś Jacka - zauważyłem. Zmieszana, skinęła głową. - O wilku mowa - mruknąłem. Dwaj mężczyźni, jeden wysoki i ciemnowłosy, drugi średniego wzrostu, o tak pospolitej powierzchowności, że prawie wtapiał się w drewniane ściany, wyszli z hotelu na taras. Rozglądali się w typowy dla operantów bezceremonialny sposób, który niezmiennie odznacza, że znajdujesz się w centrum ich uwagi. Dlatego powinieneś ich zauważyć, chyba że masz jakiś naprawdę ważny powód, by tego nie robić. Pomachałem ręką i uśmiechnąłem się do nich. Dorothee zmusiła się do miłego uśmiechu i dwaj bracia Remillardowie podeszli do nas, niosąc drinki i talerzyki z deserem. - Możemy się przyłączyć? - zapytał Marc. Wyglądał diabelnie wytwornie w ciemnozielonym fraku z białym fularem, płowych bryczesach i błyszczących butach. Jack nosił jedyny brązowy garnitur z nebuliny, jaki widziałem w życiu. Ten połyskliwy materiał wyglądał na nim szaro i bezbarwnie. - Oczywiście - odparła uprzejmie Dorothee. - Usiądźcie, proszę. Jack zajął miejsce obok niej i gawędził o wspaniałym weselu i pięknej młodej parze. Dorothee wypowiadała podobne żarty, a potem zauważyła, że jego deser chyba jest smaczny. - To weselny tort migdałowy - wyjaśnił żywo. - Proszę, zjedz go ze mną. Widelec, talerzyk i ciastko podzieliły się jak zmutowane ameby na dwie części, a każda była o połowę mniejsza od oryginału. Marc i ja tylko spojrzeliśmy w niebo i bohaterskim wysiłkiem woli powstrzymaliśmy się od kąśliwych uwag, ale Dorothee zachowała się jak młoda królowa Wiktoria, zaskoczona przez plebejusza wręczającego jej kwiaty. - Jakie to miłe z twojej strony - powiedziała półgłosem. Zaczęła jeść jak prawdziwy wzór dobrych manier. - Dorothee właśnie mówiła mi o wspaniałym wędkarstwie sportowym na Kaledonii - powiedziałem. - Klasy kosmicznej, a przynajmniej tak słyszałem - odparł Marc. - Zawsze zamierzałem wybrać się tam na ryby, ale nowy projekt E18 w CEREM-ie zabiera mi cały czas. - Nowe zastosowanie cerebroenergetyczne? - wtrąciła Dorothee. Marc skinął głową. - Jeżeli zdołam usunąć usterki z tego modelu, zwiększymy wzmocnienie kreatywności mózgu do prawie trzystu procent. - Och, to zdumiewające! - Zawahała się na moment i mówiła dalej: - Czy mój brat wspomniał wam o zagrożeniu Kaledonii katastrofą sejsmiczną? Gdyby pańska organizacja chciała kiedyś wypróbować nową aparaturę geofizyczną w terenie, powitalibyśmy was z otwartymi ramionami... a oprócz tego zabralibyśmy was na ryby. - Takiej ofercie nie sposób się oprzeć. - Marc uśmiechnął się czarująco. - Nie będziesz miała nic przeciwko temu, że ja się też przyłączę? - zapytał Jack z szacunkiem. - Oczywiście obaj będziecie mile widziani - odpowiedziała. - Czy mam was informować o postępach badań? - Och, odkąd rozpoczęliście badania nad skorupą waszej planety, CEREM ma was na oku - wyjaśnił Jack z niewinną miną. - W takim razie musisz wiedzieć - odparła chłodno - że mamy powody do poważnego niepokoju. W ciągu trzech ostatnich lat głębinowa aktywność sejsmiczna wzrosła na całej półkuli pomocnej, zwłaszcza w pobliżu kontynentu Clyde. Mieliśmy nawet diatremę kimberlitową. Zdarzyło się to po raz pierwszy od trzydziestu tysięcy obrotów. Na szczęście średnica komina miała niecały metr, i wybuchła w nie zamieszkanej okolicy. - Co to jest diatrema? - spytałem. - Wybuch zimnego gazu - pouczył mnie Jack. - Zazwyczaj dwutlenku węgla lub pary wodnej. Zjawisko to na pewno przyczyniło się do powstania bogatych złóż diamentów na Kaledonii. Kryształy powstają na wielkich głębokościach pod starożytnymi kratonicznymi płytami kontynentalnymi i zostają wyrzucone na powierzchnię, kiedy aktywność diatremiczna tworzy komin kimberlitowy. To fascynujące... - Ale nie wtedy, gdy taki wybuch następuje w gęsto zaludnionym rejonie - wtrąciła łagodnie Dorothee. - Jednak diamenty interesują nas znacznie mniej niż zagrożenie stabilności kratonicznej. Kraton to bardzo stary fragment skorupy planetarnej, który tworzy jądro kontynentu. Na Ziemi pod każdym kontynentem jest pewna liczba kratonów. Natomiast Kaledonia ma dziewiętnaście małych kontynentów, a każdy leży nad pojedynczym kratonem. Nie zasiedliliśmy siedmiu najbardziej aktywnych sejsmicznie lądów. Dwanaście zaludnionych miało mieć kratony ustabilizowane dawno temu, ale, jak już zapewne wiecie, wysunięto wątpliwości co do wartości pierwszych badań planety przeprowadzonych przez Krondaku. - Delikatnie mówiąc - mruknął Marc. - Nie jesteśmy tego jeszcze pewni - ciągnęła Dorothee - ale pod litosferycznym płaszczem kratonu Clyde’a może się kryć spory zbiornik magmy z wyjątkowo dużą zawartością składników lotnych. Jeżeli nowe badania poświadczą oznaki nadciągającej niestabilności, wówczas modyfikacja cerebroenergetyczna zawartości zbiornika byłaby niezwykle ważna. - To zapowiada się interesująco - ucieszył się Jack. - Ilu macie wykształconych operatorów CE o kreatywności klasy wielkich mistrzów, którzy mogliby współpracować nad taką modyfikacją z ludźmi Marca z CEREM-u? - Trzech - powiedziała Dorothee. Jej słowa zaskoczyły Jacka. - Co za wyzwanie! - zawołał. - Czterdziestu dwóch kaledońskich geofizyków klasy wielkich mistrzów przechodzi szkolenie na Satsumie - wyjaśniła Dorothee - ale upłynie kilka lat, zanim wszyscy otrzymają dyplomy uprawniające ich do cerebroenergetycznego wzmocnienia. Kierownik Hamilton jest nieugięty w sprawie zapewnienia bezpieczeństwa operatorom. - Ja też. - W tej sprawie Marc był nieugięty. - Mój brat i ja rozwinęliśmy kilka interesującyh programów nowych metakoncertów dla wielu umysłów klasy wielkich mistrzów - wtrącił się Jack - ale obecnie raczej nie uczestniczymy osobiście w geofizycznych projektach CEREM-u. - Och. - Dorothće była wyraźnie zawiedziona. - Proszę zrozumieć, że byłoby nam bardzo trudno sprowadzić na Kaledonię doświadczonych kreatorów klasy wielkich mistrzów z innych światów. Planety, które mają operatorów CE wykształconych w kreatywności geofizycznej, zapłaciły majątek i długo czekały na to, by uzyskali kwalifikacje. Pragną zatem, co zrozumiałe, zatrzymać ich u siebie, gdzie czeka na nich więcej zadań, niż są w stanie wykonać. To dlatego pomyślałam - to znaczy, miałam nadzieję - że wy dwaj moglibyście rozważyć propozycję pracy z naszymi kaledońskimi operatorami, by wypróbować waszą nową aparaturę. Jack pokręcił głową z prawdziwym żalem. - Szczerze mówiąc, włączenie tylko trzech wielkich mistrzów do naszego programu metakoncertu na pewno nie wytworzyłoby odpowiedniej konfiguracji. Roześmiałem się szyderczo. - To tak, jakby zaprząc trzy myszy obok ciężkich koni pocztowych! Ale zaraz zamknąłem moją głupią gębę i w myślach dałem sobie kopniaka, bo zobaczyłem konsternację na twarzy tej biednej dziewczyny. Lecz już po chwili Dorothee się opanowała. - Rozumiem - powiedziała. - Przepraszam za tę niewczesną propozycję. - Odsunęła swoje krzesło, by odejść. Wszyscy uprzejmie wstaliśmy. - Bez względu na to, czy zechce pan wypróbować pańską nową aparaturę na Kaledonii, czy też nie - zwróciła się do Marca - serdecznie pana zapraszam z Jackiem i wujem Rogim na ryby. A teraz proszę mi wybaczyć. Obiecałam Kenowi i Lucowi, że z nimi zatańczę. Skinęła grzecznie głową do każdego z nas i wróciła do sali balowej. - Ładnie się zachowałeś! - mruknął Marc ironicznie. - Niech to diabli! - powiedziałem zasmucony. - Nie zamierzałem kpić z jej miniaturowego zespołu CE. - Trzech wielkich mistrzów w żadnym wypadku nie mogłoby przekształcić znajdującego się głęboko pod powierzchnią planety zbiornika magmy, w którym panuje wysokie ciśnienie - nawet za pomocą nowego wzmacniacza El 8 - stwierdził Jack. Podniósł na brata swoje nieludzkie oczy. - A może jednak mogliby to zrobić? - Nie - odparł Marc. - Sądziłem, że problem na Kaledonii dotyczy typowych zjawisk wulkanicznych, to znaczy wypływu lawy pod ciśnieniem, z głębokości od dziesięciu do pięćdziesięciu klomów. Ale skoro płaszcz i skorupa Kaledonii są bardzo podobne do ziemskich, subkratoniczny zbiornik typu, o jakim mówiła Dorothee, znajdowałby się od stu trzydziestu do dwustu kilometrów pod powierzchnią planety. Wprawdzie wiertła głębinowe mogą tam dotrzeć, ale skupienie i ukształtowanie impulsu metakreatywnego przy tak wysokiej temperaturze i ciśnieniu byłoby diabelnie trudne, a nawet niemożliwe, i na pewno cholernie niebezpieczne. - Ale ty i ja moglibyśmy to zrobić za pomocą nowych kasków - powiedział błagalnie Jack. - Kreatywne CE wreszcie zyskuje akceptację konserwatystów Imperium - skarcił go surowo Marc. - Niepowodzenie w obecnej sytuacji cofnęłoby nas do początku... albo jeszcze gorzej. - Jeśli jednak taki wielki subkratoniczny zbiornik wybuchnie, może spowodować na planecie prawdziwą katastrofę. - Do diabła, Jack, nie zamierzam ryzykować. Już raz omal nie upiekłem się żywcem, przeprowadzając eksperyment geofizyczny z użyciem aparatury CE. Wybacz mi, ale nie wezmę udziału w podobnej akcji! Jeżeli tamten zbiornik na Kaledonii wybuchnie, po prostu będą musieli ewakuować ludzi z tego terenu i zacząć wszystko od nowa. - Biedna Dorothee - powiedziałem. - Biedny CEREM, jeżeli zostanę zabity lub zapłaczę się w beznadziejną sytuację, ponieważ temu oto Bezcielesnemu Głuptakowi wydaje się, że jest zakochany. Utkwiłem wzrok w Jacku. Ten genialny nagi umysł i moja mała Diamentowa Maska? Taka absurdalna możliwość nigdy nie przyszła mi do głowy. - Wiesz co, Marc - powiedział przyjaźnie Jack - czasami niezły z ciebie kutas! - Przynajmniej mam taki, który mogę nazwać moim własnym! - warknął Marc i odszedł, a poły fraka powiewały w rytm jego ciężkich kroków. Umysł Jacka rzekł: [Ohydny obraz] + [olbrzymie przygnębienie]. Próbowałem dodać mu otuchy. - Rozchmurz się, Ti-Jean. Może na Kaledonii nie będzie żadnego wybuchu, a ci cholerni krondaccy badacze jednak mieli rację. - A może niedźwiedzie wybudują latryny w lasach. Nie mogłem się oprzeć i zapytałem: - Naprawdę jesteś w niej zakochany? W nieludzkich oczach pojawił się ironiczny błysk. - Cóż za absurdalny pomysł! Ja, zakochany?! Przecież mdli cię na samą myśl o tym, prawda? - Och, Ti-Jean - szepnąłem i łzy zakręciły mi się w oczach. - Naprawdę nie znoszę ludzi, którzy płaczą na weselach - powiedział Jack. - Zobaczymy się później, wuju Rogi. Pozostałem tam jeszcze przez długą chwilę, a potem wymknąłem się do tawemy „Sap Bucket” i upiłem do nieprzytomności. Nieco ponad rok po powrocie Dorothee na jej ojczysty świat, Graeme Hamilton umarł we śnie. Lylmiccy Nadzorcy natychmiast mianowali ją Kierownikiem Planetarnym Kaledonii. Później, w roku 2077, zespół ludzkich badaczy potwierdził obecność pod kontynentem Clyde olbrzymiego zbiornika magmy, w którym panowało wysokie ciśnienie. W swoim raporcie dla Kierownika uczeni ocenili, że zbiornik wybuchnie za dwa lub trzy lata i to z katastrofalnym skutkiem, chyba że zastosuje się drastyczne środki, by zmienić ten bieg wydarzeń. Dorothee podziękowała naukowcom i obiecała, że rozważy tę sprawę. Potem wezwała mnie. A ja wezwałem Jacka. 23 SEKTOR 12: GWIAZDA 12-337-010 [QRIAN1 PLANETA 4 [KALEDONIA] 13-14 AN GIBLEAN [24-25 LISTOPADA] 2077 Podczas gdy Rogi budził się z przymusowej hibernacji, jakiej się poddał podczas szybkiego przelotu z Ziemi, „Scurra II” opadał przez ozdobioną łukami tęczy jonosferę na zachmurzoną szkocką planetę. Drapiąc się i ziewając, starzec poszedł do kabiny pilotażu. Jego stryjeczny wnuk już nie tkwił w zaopatrzonym w tablicę rozdzielczą akwarium, które było jego ulubionym miejscem wypoczynku, gdy nie miał ciała. Siedział w fotelu pilota jak zwyczajna istota ludzka, odziany w niebieski skafander i parę sportowych butów Sauvage Hikers. Mrugające światełko na ekranie przed nim wskazywało, że nie zatrzymają się w pobliżu żadnego miasta kontynentu Clyde. - Co się dzieje? - zapytał Rogi. - Nie kierujesz się na Wester Killiecrankie? - Otrzymaliśmy zezwolenie na lądowanie w miejscu operacji geofizycznych - odparł Jack. - Kalliańskie Biuro Kontroli Lotów uznało, że „Scurra II” jest dostatecznie mały, by można go było nazwać honorowym rhobusem. Nie będziemy musieli przeładowywać aparatury na rhostatek do lotu w atmosferze. - Też mi rhobus! - prychnął księgarz. - To diabelstwo przegoniłoby krondacki długodystansowiec. Nie mogę uwierzyć, że w ciągu dwóch dni przeskoczyliśmy ponad pięćset lat świetlnych. - Prawdę mówiąc, przyhamowałem trochę, by się upewnić, że przeżyjesz tę podróż. Jesteś pierwszym pasażerem, którego zabrałem na mój nowy statek. Starzec znowu napiął muskuły rąk, rozluźnił je i jęknął cicho. - Cieszę się, że mi o tym nie powiedziałeś przed startem. Może w ogóle bym się nie zdecydował na podróż z tobą. Kierowca honorowego rhobusu natychmiast okazał troskę. - Wuju Rogi, jak się czujesz? - Po prostu jestem wykończony po przymusowym dwudniowym śnie. Zredaktywowałeś mnie bardzo dobrze i nic mnie nie boli. Potrzebuję tylko sutego posiłku. Miałeś jakieś wieści od Dorothee, kiedy byłem nieprzytomny? Jack wpatrzył się w ekran. Szybko podchodzili do celu podróży, znajdującego się między dwiema dużymi rzekami płaskowyżu Windlestrow Muir, jak głosił napis na ekranie. Płaskowyż leżał o jakieś siedemset kilometrów na południe od New Glasgow, stolicy Kaledonii, poniżej przecinających Clyde gór zwanych Lothian Range. W dolinach w pobliżu morza było sporo miasteczek i wiosek, ale wrzosowisko wydawało się bezludne. - Gdy wynurzyliśmy się z pierwszego wektora podprzestrzeni, skontaktowałem się telepatycznie z Kierownikiem - odezwał się po długiej chwili Jack. - Chciałem się dowiedzieć, czy zdołała zwerbować z innych światów dodatkowych operatorów CE. Dostała tylko trzech z Satsumy i jednego z Jakucji... i teraz zamierza odwołać całą operację. - Merde. - Zawiedziony Rogi westchnął głęboko. - Ale co innego może zrobić? Powiedziałeś jej przed naszym odlotem z Ziemi, że przy takiej wielkiej operacji jak ta potrzebowałaby minimum piętnastu przeszkolonych geofizyków do metakoncertu z E18. - Muszą sprawdzić sytuację na miejscu i naradzić się z naczelnym geofizykiem planety. Może zdołam coś wymyślić. Spróbuje, stworzyć nową konfiguracją dla siedmiu operatorów albo znajdę jakieś inne rozwiązanie. Statek powiedział: Wchodzimy do tropopauzy planety. Otwieram ekrany przeglądowe. Lądowanie: Pomocniczy Port Windlestrow, za pięć minut. Czy mam poinformować o warunkach na powierzchni? - Jeśli chcesz? - Jack roześmiał się smutno. - Rozrzucone cumulonimbusy z obfitymi opadami i ograniczona widoczność powierzchni. Szybkość wiatru 3, 6 w porywach do 5, 5 metra na sekundę. Temperatura powierzchni plus cztery. Czas miejscowy godzina 17.32. NAVCOM Windlestrowu pozwala nam od razu lądować. Wykonać? - Tak - rozkazał Jack i zwrócił się do Rogiego: - Wyjmij proszę dwie nieprzemakalne kurtki i jeden kask El 8 dla demonstracji. Wylądowali w strugach deszczu, w niemal całkowitych ciemnościach. Przenośne baraki obozu operacji geofizycznych stały na wzniesieniu, górującym nad jeziorem, którego szerokość wynosiła prawie kilometr. Szerokostrumieniowe reflektory, umieszczone na wysokich stojakach, oświetlały cztery olbrzymie maszyny i mały model osłoniętych polem sigma wierteł zdolnych do przeniknięcia głęboko pod skorupę planety. „Scurra II” lekko drgnął, wpadając w objęcia grawitacji. Dotknął ziemi, przechylił się, a potem dostosował długość „nóg” podwozia do rozmokłego, miękkiego terenu, na którym wylądował. Przygotowano tylko z grubsza wyrównaną ziemię, ale nie zdołano zasypać płytkich kanałów wypełnionych wodą. Od strony baraków, kołysząc się i podskakując, nadjechał pojedynczy bronco na wielkich kołach. Jego przednie światła ledwo majaczyły w deszczu. Statek powiedział: - Na tym obszarze występuje aktywność mikrosejsmiczna, a niestabilny grunt przesiąknięty jest wodą. Radzę ci, byś zostawił moje systemy zaktywizowane na poziomie drugim, zamiast całkowicie je wyłączyć. W razie wypadku zatrzymam się w jonosferze planety i będę czekał na twoje wezwanie telepatyczne. - Możesz odlecieć, gdy tylko wysiądziemy - zezwolił Jack. Chwilę patrzył przez przednie lewe okno, badając dalekowidzeniem zbliżającą się ciężarówkę. Kierownik Kaledonii prowadziła, a Generalny Intendent Calum Sorley siedział z tyłu. Twarz Dorothei była jak zwykle obojętna, ale oczy miała podkrążone, co zdradzało niepokój i brak snu. Wyglądała na znacznie starszą niż w rzeczywistości. Biedna mała Diamentowa Maska! Błagała Lylmickich Nadzorców, żeby nie mianowali jej Kierownikiem, lecz oni nie ustąpili. A teraz jej ukochany ojczysty świat znalazł się na skraju przepaści, ona zaś będzie musiała asystować przy jego zgonie. Jack przyłączył się do Rogiego i włożył kurtkę. Kiedy wielki czterokołowy ford zatrzymał się, Jack otworzył luk statku. Koła pojazdu, który po nich przyjechał, mimo że miały średnicę metra, zanurzone były po piasty w błocie. Jack za pomocą psychokinezy bezceremonialnie wysłał Rogiego i nośnik z aparaturą CE na przednie siedzenie forda, sam zaś wylewitował się na tylne i zatrzasnął drzwi. - Witajcie na pięknej Kaledonii - powiedziała Dorothea Macdonald, podnosząc do góry rozwartą dłoń w operanckim pozdrowieniu. - Żałuję, że wita was taka mżawka. Skończy się za pół godziny lub coś koło tego. - Przedstawiła im Sorleya, dobrze zbudowanego mężczyznę zbliżającego się do czterdziestki. Oboje nosili pomarańczowe kombinezony środowiskowe Day-Glo bez hełmów. Mieli mokre włosy i twarze ociekające wodą. Bronco powlókł się z trudem w stronę oświetlonych budynków. - Jack, dziękuję ci za przyjazd - kontynuowała raczej chłodno. - Wuj Rogi nigdy by nie nalegał, żebyś sam w tym uczestniczył, ale... - Nie nalegał. Cieszę się, że tu jestem i zrobię wszystko, co w mojej mocy, by wam pomóc. Nie mogę zrozumieć, dlaczego sama mnie nie poprosiłaś. Patrzyła prosto przed siebie, ściskając kierownicę palcami tak mocno, że aż zbielały. - Nie chciałam się narzucać. Masz tyle do zrobienia, a czasu niewiele. Poprosiłam wuja Rogiego, żeby zwrócił się do twojego brata Marca w sprawie wypożyczenia nam nowej aparatury CE z CEREM-u. Nigdy jednak nie przypuszczałam, że poprosi cię, abyś sam tu przyjechał. - Och, na Boga! - mruknął Jack. - Naprawdę chcesz narazić Kaledonię na poważne ryzyko tylko dlatego, że mnie nie cierpisz? - Ależ skąd. Bardzo cię szanuję. Po prostu uważam, że nie powinnam cię wplątywać w beznadziejną sytuację. - Skąd wiesz, że jest beznadziejna? - zapytał wyzywająco. - Za chwilę sam zobaczysz. Nasz naczelny inżynier przedstawi ci ostatnie wyniki badań. Wczoraj, kiedy rozmawialiśmy w podprzestrzeni, powiedziałam ci, że tylko niepotrzebnie tracisz czas... - Do cholery, pozwól, żebym sam to osądził! 413 - To ja odpowiadam za ten świat, a nie ty - warknęła. - I to ja wydam ostateczną opinię o tym projekcie! - W takim razie postaraj się, żeby twoja opinia miała jako podstawę zdrowy rozsądek, a nie twoją cholerną dumę! - Moglibyście przestać? - poprosił Rogi. - Mam jedną dobrą nowinę - wtrącił pośpiesznie Calum Sorley. - Przyjedzie tu jeszcze jeden fachowiec. To geofizyczka z Okanagonu. Będzie tu w porze kolacji. - W takim razie macie wszystkiego ośmiu wykwalifikowanych operatorów - mruknął Jack. - To już lepiej, ale daleko wam do piętnastoosobowego metakoncertu, którego wymaga ta operacja. - Dziś rano operatorka z Jakucji wystąpiła z pewną propozycją - ciągnął Sorley. - Powiedziała, że możemy zrezygnować z metakoncertu, a zamiast tego zaatakować subkratoniczny zbiornik wieloma indywidualnymi impulsami kreatywnymi. Zdaje się, że dzięki tej technice geofizycy na jej świecie odnieśli pewne sukcesy, choć mieli do czynienia z mniejszymi komorami magmowymi. To bydlę pod Clyde jest znacznie większe i głębiej położone, ale przy zwiększonej mocy pańskiego E18... - Będę potrzebował lepszego obrazu zbiornika - zastrzegł się Jack. - Zaraz pokażemy panu na Tri-D model ze wszystkimi dodatkami, chyba że najpierw chciałby pan się odświeżyć. - Bynajmniej. Bierzmy się do roboty. - Narendra wszystko przygotował. - Sorley skinął głową. Zbliżali się do dużego przenośnego baraku, ukoronowanego anatenami. Kierownik Macdonald zatrzymała przed nim ciężarówkę, rozbryzgując błoto. W strugach deszczu wszyscy czworo pobiegli do wejścia, gdzie powitał ich ciemnoskóry mężczyzna o promiennym uśmiechu. Dorothea przedstawiła im naczelnego inżyniera Kaledonii, Narendrę Szaha MacNabba. Powitał Jacka i Rogiego z wielkim entuzjazmem i zaprowadził ich do holosali. - Znacie ostatnie modele geofizyczne? - zapytał. - Nie? W każdym razie na pewno was to zainteresuje. Zaraz puszczę symulację. - Zerknął na niewielki monitor tuż przed salą, wyjął płytkę-klucz z uchwytu i stukał w nią kilka chwil. Potem otworzył drzwi. Ujrzeli trójwymiarowy obraz piekła. - Christ de tabernacle! - jęknął Rogi, cofając się z przerażeniem. Ale inżynier tylko się roześmiał, ruchem ręki zaprosił ich do środka i zamknął drzwi. Holograficzny obraz wnętrza Kaledonii wypełniał całą salę, dlatego obserwatorowi początkowo wydawało się, że zanurza się w płynnym chaosie. Dopiero stopniowo dostrzegał w tej scenie porządek, a nawet surowe piękno w półprzeźroczystych jaskrawoszkarłatnych, cynobrowych i żółtych pasmach tworzących trójwymiarowe wzory, które można było obejrzeć z każdej strony. W drugim końcu sali przez symulację prześwitywała platforma z biegnącymi przez całąjej długość schodkami. Narendra Szah Mac-Nabb poprowadził swoich gości na platformę przez sam środek pożogi. Ich głowy wynurzyły się z iluzji na powietrze. Stali się olbrzymami patrzącymi na południowe wybrzeże kontynentu Clyde i sąsiadujące z nim morze. Potem, stawiając mały krok do przodu, zeszli pod skorupę, do wnętrza planety. Pod kontynentem Clyde rozciągało się masywne jądro skalne, do głębokości mniej więcej trzydziestu kilometrów, i półpłynne, do około stu sześćdziesięciu. Cała litosfera kontynentalna zanurzona była w znacznie cieńszej litosferze oceanicznej, która tworzyła dno morza. - Ta ognista, poruszająca się część modelu poniżej litosfery, przedstawia górną część płaszcza planety zwanego astenosferą. Astenosfera zachowuje się bardziej jak płyn niż jak twardszy od niej płaszcz litosfery, który zwykle złączony jest z kontynentem. Wirujące obszary na naszej modelowej astenosferze to prądy konwekcyjne - oczywiście znacznie przyśpieszone na naszym modelu. Zauważcie, że są bardzo skomplikowane. Indywidualne komórki konwekcji zmieniają kształty i prędkość wirowania w odpowiedzi na ogrzanie, ochłodzenie i zmiany w gęstości krążącego materiału. A teraz zejdźmy ze schodów i przyjrzyjmy się astenosferze tuż pod Clyde. Już wkrótce symulacja ta zademonstruje nam scenariusz katastrofy. Zajęli pozycję na „południe” od kontynentu, gdzie mogli patrzeć przez jego półprzeźroczyste jądro. - Obszar o barwie ochry z ciemnoszkarłatną niższą partią przedstawia kraton Clyde i złączony z nim płaszcz litosferyczny. Tutaj, w Windlestrow Muir, jesteśmy dokładnie na jego wierzchołku. Kraton to południowa, najstarsza część tego kontynentu, która prawdopodobnie powstała wtedy, gdy Kaledonia jakieś trzy miliardy lat temu zestaliła się po raz pierwszy. Jaśniejsze obszary kontynentu wokół wybrzeży i na pomocy to młodsze skały, które przylgnęły do niego w późniejszym czasie, kiedy powoli rósł. - To duży kraton - zauważył Jack. - Kontynenty Kaledonii tworzyły się znacznie wolniej niż na bardziej podobnych do Ziemi światach - odparł MacNabb. - Ale teraz nie będziemy tego tłumaczyć. Spójrzcie niżej, na astenosferę tuż przed nami. Zauważcie, że ta bardzo duża komora konwekcyjna pod Clyde traci stabilność - a właściwie dzieli się na naszych oczach. Oczywiście zdarzyło się to już raz, kilka milionów obrotów temu. A teraz popatrzcie tutaj, w dół. W tej niespokojnej strefie unosi się wydłużona anomalia termalna, która wygląda trochę jak odwrócona kropla ognistego deszczu. Jest mniej gęsta i znacznie gorętsza od otaczającej ją strefy płaszcza litosferycznego. - To pióro! - wykrzyknął Rogi. - Nie, diapir - poprawiła go Dorothea Macdonald. - Unoszący się zgęstek, a nie stale płynący strumień lawy. - Właśnie - zgodził się z nią inżynier. - Przypuszczamy, że ten diapir jest rezultatem ponownego użycia bardzo starego, tak zwanego „żyznego” materiału płaszcza, który nigdy nie został wyrzucony na powierzchnię i nigdy nie stracił gazów. Bez względu na jego pochodzenie, zawiera wysoki procent substancji lotnych - głównie dwutlenku węgla i pary wodnej. A teraz spójrzcie, co się stanie, kiedy dotrze do niższej granicy płaszcza litosferycznego na głębokości stu sześćdziesięciu klomów. Unoszący się zgęstek magmy, zabarwiony w symulacji na jaskrawozłocisty kolor, dotarł do sztywnego płaszcza jądra kratonicznego i zatrzymał się, rozszerzając się i częściowo przenikając przez szkarłatny obszar. Po chwili wznoszący się diapir oderwał się od dołu i jego materia utworzyła zbiornik w najgłębszej części płaszcza Clyde. - W tym momencie - powiedział Narendra Szah MacNabb, uderzając w płytkę kontrolną - przyśpieszę symulację. W rzeczywistości ten zbiornik magmy o dużej zawartości gazów pod wysokim ciśnieniem tkwi tam nie wiadomo od jak dawna. - Po prostu w spokoju produkował diamenty - powiedziała Kierownik Kaledonii - jak to zwykle robią naładowane węglem diapiry. Inżynier skinął głową. - Pozostawał uśpiony do chwili, gdy naturalne zmiany w zazwyczaj sztywnym i odpornym płaszczu litosferycznym pozwoliły mu znów unieść się wyżej. W symulacji cieniutka nitka magmy wysunęła się z górnej partii zbiornika i zaczęła wędrować ku górze. - Ten wznoszący się ogon zaczął się poruszać dopiero jakieś dziesięć lat temu. To, co teraz zobaczymy, to ekstrapolacja dalszego biegu wypadków, jeśli nie dokona się modyfikacji CE. To znaczy, jeśli okaże się, że ludzka interwencja jest niemożliwa. Szkarłatna część jądra kratonicznego zamieniła się w miniaturowy wir. Cienka nitka złocistej magmy natychmiast rozszerzyła się i pomknęła ku górze z coraz większą szybkością. Uderzyła w dolną część cynobrowego kratona, rozbiła ją i wybuchła, wydostając się na powierzchnię planety. Zbiornik opustoszał w ciągu kilku chwil. Obserwatorzy stali jakiś czas w milczeniu, a potem symulacja Tri-D zgasła i znów byli w pustej sali. - Co się stanie na górze, kiedy to draństwo wybuchnie? To znaczy poza fontanną diamentów - spytał z wahaniem Rogi. - Niech pan sobie wyobrazi wybuch pięćdziesięciu wulkanów Krakatau - odparł łagodnie MacNabb. - Jednak z powodu adiabatycznej dekompresji substancji lotnych w magmie, wybuch będzie zimny, a nie gorący. To właśnie nazywamy diatremą. - Będą potworne trzęsienia ziemi - dodała Dorothea Macdonald. - Clyde oczywiście zostanie spustoszony, ale nie to będzie najgorsze. Wyrzucony w górę popiół, dwutlenek węgla i para wodna zatrują atmosferę Kaledonii i uczynią ją na nie wiadomo jak długo nieprzejrzystą dla światła słonecznego. Najprawdopodobniej wymrą wszelkie żywe organizmy. Będziemy musieli porzucić planetę. Inżynier otworzył drzwi holosali i uprzejmie je przytrzymał. - Mam nadzieję, że ta krótka symulacja przydała się panu, Dyrektorze Remillard - powiedział do Jacka. - Szczegółowe informacje o tym zbiorniku magmy znajdzie pan w bazie danych naszej ekspedycji i oczywiście ja sam zawsze będę do pańskiej dyspozycji, gdyby postanowił pan spróbować modyfikacji. Jack zawahał się, nie chcąc zadać oczywistego pytania. Nie wątpił, że Dorothea Macdonald już zna odpowiedź. - Doktorze MacNabb, poproszę pana o zwięzłą i szczerą opinię na ten temat. Naczelny inżynier lekko wzruszył ramionami. Jack wziął od Rogiego nośnik i podniósł go niedbale. - Wiem, że zna pan konwencjonalny typ CE modyfikatora geofizycznego. Mamy tu teraz ośmiu operatorów klasy wielkich mistrzów, a ja przywiozłem eksperymentalne urządzenie CE, które wzmocni ich kreatywność trzysta razy - w przeciwieństwie do kasków starszego typu, które zwiększały ją stokrotnie. Zna pan objętość zbiornika magmy i jej składniki. Czy według pana mamy dostatecznie dużo energii kreatywnej, żeby bez metakoncertu usunąć z magmy substancje lotne i zatopić resztę z powrotem w astenosferze? Narendra Szah MacNabb zmarszczył brwi, udając uprzejmie, że się namyśla. Wreszcie spojrzał Jackowi prosto w oczy i rzekł: - To niemożliwe. Kierownik Kaledonii, która wydawała się bardzo mała w obszernym białym swetrze i kraciastych spodniach, spóźniła się trochę na kolację. Przyszła z nowo przybyłą operatorką z Okanagonu, smukłą czarnoskórą kobietą Tishą Abaka do mesy naukowców, gdzie zostawiono dla nich dwa miejsca przy stole. Opadły na krzesła po wypowiedzeniu na głos kilku formułek powitalnych do Jacka, Rogiego i pozostałych operatorów CE i rzuciły się jak wilki na pieczone jagnię w sardelowo-rozmarynowym sosie, tłuczone neepsy i polanę masłem pieczone kartofle. Wszyscy inni wydawali się równie głodni, rozmawiali więc tylko telepatycznie. DOROTHEA MACDONALD: Jeżeli Dyrektor Remillard zdoła jutro zaznajomić operatorów z nowym E18, może rozpoczniemy prace zaplanowane przez Neelyę Demidova następnego dnia. JON REMILLARD: Czy to jest plan, który miał być wykonany w koncercie indywidualnych operatorów? DOROTHEA MACDONALD: Tak. Neelya, proszę nam pokazać ostateczną wersję. NEELYA DEMIDOVA: [obraz] To będzie pierwsza faza - ostatni rekonesans południowej strony zbiornika, który przeprowadzi Jim MacKelvie w małym wiertle. Jako główny CE geofizyk Kaledonii ma najlepsze kwalifikacje do ustalenia optymalnego punktu drenażu bocznego magmy do subdukcji Sgeirean Dubha na południe od Clyde. Ten stary archipelag, złączony z zanurzającą się płytą oceaniczną, może utworzyć z tyłu zbiornik w kształcie łuku, jeżeli odwrócony potok magmy będzie napierał na starą łukowatą strukturę, i w końcu ją rozerwie. Kiedy Jim w małym wiertle ustali optymalny sposób ataku - może to zabrać dzień lub dłużej - reszta nas w czterech większych maszynach przyłączy się do niego i razem zmienimy kierunek potoku magmy. W rezultacie powstanie nowy, rosnący łuk wyspiarski. Wprawdzie będziemy mieli do czynienia z niszczycielskim wulkanizmem jeszcze przez dziesiątki lat, ale można będzie sobie z nim poradzić, natomiast obecna sytuacja jest katastrofalna i całkowicie beznadziejna. TISHA ABAKA: Nigdy nie słyszałam o czymś takim. Na pewno nigdy czegoś podobnego nie wypróbowywaliśmy na Okanagonie. NEELYA DEMIDOVA: [wesoło] Może dlatego, że Okanagon jest starszym i bardziej stabilnym światem, z względnie nielicznymi łukami wyspiarskimi. Nasza biedna Jakucja aż się od nich roi! Oczywiście, nigdy nie mieliśmy do czynienia z tak dużym i głębokim zbiornikiem magmowym. Te, które usuwaliśmy, znajdowały się pod kontynentami - najwyżej na głębokości siedemdziesięciu klomów - i były dziesięciokrotnie od niego mniejsze. JAMES MACKELVIE: Nie mówię, że wątpię w ciebie Neelya, i zgadzam się, że twój plan jest nasząjedyną szansą... ale spójrz na poziomy komponent odwrócenia potoku magmy! To prawie trzysta klomów pod morzem - od południowego skraju kratonu Clyde do łuku wyspiarskiego Sgeirean Dubha. Ailsa, Tormod i ja spędziliśmy cały dzień nad planami konwekcji w astenosferze. Obawiamy się, że nie zdołamy utrzymać wylanej magmy w jednym zgęstku, popychając go tak daleko. Część na pewno się oddzieli - zwłaszcza, jeśli nie będziemy złączeni w metakoncercie, by móc reagować natychmiast na każdą anomalię w cienkiej strefie granicznej między astenosferą a lądem pod płytą oceaniczną. TORU YORITA: Moi trzej koledzy i ja przeprowadziliśmy podobną analizę, biorąc również pod uwagę możliwe strefy pęknięć na tym małym odcinku skorupy oceanicznej. Zennen desu! Uważamy jednak, że uwolniona ze zbiornika magma najprawdopodobniej uniesie się do góry i przedostanie się przez dno oceanu, zanim zdołamy ją uwięzić pod bardziej sztywną strukturą łuku wyspiarskiego. MIDORI SAKAI: Nie możemy przewidzieć skutków wielkiego podmorskiego wybuchu diatremicznego, ale z pewnością będzie równie katastrofalny jak wybuch kontynentalny, z dodatkowym efektem w postaci potężnej fali tsunami, nacierającej na wybrzeża wszystkich kontynentów. AILSA GORDON: [podnosząc wzrok znad ręcznego komputera] Może nawet być jeszcze gorzej, jeżeli w tym wubuchającym draństwie znajdzie się dużo potasu czy innych łatwo rozpuszczalnych w wodzie składników. Wtedy możecie zarówno zatruć morze, jak i zasłonić słońce popiołem i chmurami pary wodnej. NEELYA DEMIDOVA: [nieco zirytowana] No, cóż, zaproponowałam mój plan jako potencjalnie użyteczną hipotezę do rozważenia, to wszystko. INTENDENT GENERALNY C ALUM SORLEY: Jesteśmy pani bardzo wdzięczni, Neelyo Alexandrowna. Wy wszyscy... [rozejrzał się wokoło]... chcecie zaryzykować wasze reputacje a nawet życie, by pomóc Kaledonii w sytuacji, którą Dyrektoriat Naukowy Imperium oficjalnie zaliczył do beznadziejnych. YOSHIFUMI MATSUI: Na Satsumie również musieliśmy sobie radzić z oficjalnym sceptycyzmem, Intendencie Generalny. Gdyby to było możliwe, cały nasz zespół operatorów geofizycznych CE zgłosiłby się na ochotnika, by pomóc Kaledonii. Ponieważ tak nie było, ciągnęliśmu losy - i Midori, Toru i ja wygraliśmy. Czujemy się zaszczyceni, mogąc być tutaj z wami. KIEROWNIK MACDONALD: Nawet jeśli będziemy musieli opuścić Kaledonię i założyć gdzieś indziej nową szkocką planetę, nie zapomnimy naszych przyjaciół. NEELYA DEMIDOVA: Nie przyjechaliśmy tu po to, by sobie zasługiwać na pomnik lub wzmiankę w tekście historycznym. Chcemy coś zrobić! TORMOD MATHESON: Największy kłopot w tym, dziewczyno, że mamy niski poziom mocy kreatywnej. Nawet z superkaskami E18 Dyrektora Remillarda... JON REMILLARD: Na Boga, proszę mi mówić Jack. TORMOD MATHESON: [kiwa głową] Nawet z kaskami CE Jacka, wzmacniającymi trzystukrotnie, podczas naszego ekskoncertu wydzieli się za mało energii, żeby bezpiecznie przenieść tego bydlaka na tak wielką odległość. Gdybyśmy tylko mogli połączyć nasze osiem umysłów w nową konfigurację metakoncertu, plan Neelyi mógłby się powieść. Wprawdzie prawdopodobieństwo nadal wynosiłoby pięćdziesiąt procent, ale przynajmniej mielibyśmy szansę sukcesu. TORU YORITA: Co o tym myślisz, Jack? Mógłbyś stworzyć nowy program? KIEROWNIK MACDONALD: Toru, chyba nie zdajesz sobie sprawy, jak trudne jest tworzenie metakoncertu. Nigdy nie zamierzałam prosić CEREM-u o coś więcej niż wypożyczenie nowej aparatury. Jack obiecał, że przywiezie nam kaski, a jego brat niechętnie zgodził się pomóc w naszym eksperymencie. Nigdy jednak nie było mowy, że będzie robił... JON REMILLARD: Tak. KIEROWNIK MACDONALD: [niedowierzająco] Tak? ROGATIEN REMILLARD: O cholera! Ti-Jean, naprawdę myślisz, że możesz to zrobić? JON REMILLARD [przepraszająco] Niestety, nie wedle planu Neelyi. Najprawdopodobniej magma nam ucieknie, jeżeli spróbujemy ją odwrócić za pomocą metakreatywności. AILSA GORDON: A co, do diabła, można zrobić poza odwróceniem jej? JON REMILLARD: Zmienić jej skład. AILSA GORDON: Jack, wybacz mi, jeżeli wydam się niegrzeczna. Nie jesteś jednak geofizykiem. W żaden sposób nie można zmienić składników zawartości zbiornika. Chyba że stworzysz metakoncert na transmutację pierwiastków... JON REMILLARD: Jeżeli wyjątkowo lotne składniki - CO2 i woda - zostaną rozdzielone w górze zbiornika, to, co pozostanie, będzie gęstsze niż astenosfera bezpośrednio pod jądrem kratonicznym. JAMES MACKELVIE: [z lękiem] Ten chłopiec ma rację. Pozbawiona gazów magma zatonęłaby z powrotem w płaszczu litosfery cznym! AILSA GORDON: Jak, do diabła, zamierzasz odseparować te składniki? Na Boga, mówimy o ciśnieniu sześćdziesięciu kilobarów! A zakładając, że wiesz, jak dokonać tego cudu - czy zdajesz sobie sprawę, co by się stało, gdyby gazy zaczęły się ulatniać? MIDORI SAKAI [łagodnie] Korek wyleciałby z butelki z szampanem. TORMOD MATHESON: [do Jacka] Wiesz, że zarówno Ailsa jak i Midori mają rację. JON REMILLARD: Będą potrzebne dwa metakoncerty. Jeden odseparuje oba składniki magmy, a drugi powstrzyma erupcję aż do zakończenia tego procesu. Wtedy pozwolimy gazom wybuchnąć w postaci wiatru diatremicznego. Będzie temu towarzyszyło dość silne trzęsienie ziemi, ale to, co wybuchnie, będzie w zasadzie nieszkodliwe dla atmosfery i gleby. KIEROWNIK MACDONALD: Dwa metakoncerty. Oczywiście! Ośmiu wielkich mistrzów pracujących razem, by dokonać rozdziału... JON REMILLARD: I dwóch największych mistrzów w tandemie, którzy przytrzymają pokrywkę, aż można będzie pozwolić na wybuch gazów. Ty i ja, Diamencie. KIEROWNIK MACDONALD: [zagadkowo] Chętnie bym to zrobiła. Nic jednak nie wiem o operacjach CE i bardzo mało o metakoncercie. JON REMILLARD: Mógłbym cię nauczyć... i działać w tym koncercie jako dyrygent [obraz]. Ty zajęłabyś się skupianiem i kształtowaniem energii. ROGATIEN REMILLARD: Ale... ale Marc w ten sposób omal sienie zabił! Skupiając energię! JON REMILLARD: Tak. Lecz jego umysł nie został dokładnie wyskalowany i nie pasował do podwójnej konfiguracji. Jednak Lylmicy wyskalowali umysł Diamentu, zanim mianowali jąNajwiększą Mistrzynią. Sprawdziłem to w Konsylium ostatniej nocy. KIEROWNIK MACDONALD: Tak. [Uśmiecha się ponuro]. To było niezwykłe przeżycie. INTENDENT GENERALNY SORLEY: [nie posiadając się z podniecenia] Ale, to znaczy... że jeśli wy dwoje się połączycie... wtedy Kaledonia... KIEROWNIK MACDONALD: Może jednak ocaleć. TISHA ABAKA: Jack, ile czasu zajmą ci przygotowania? JON REMILLARD: Dwa dni powinny wystarczyć. Będę potrzebował wykonanej na miejscu analizy plazmy. Obawiam się, że nie mogę użyć poprzednich danych. Muszę wiedziać, jaki jest jej skład właśnie teraz. JAMES MACKELVIE: Tormod, Ailsa i ja zaraz wprowadzimy małe wiertło w głębinę. Za czternaście godzin będziesz miał dane. JON REMILLARD: Wyszkolenie was wszystkich - i Kierownika - zajmie większą część tych dwóch dni. [Wstaje od stołu]. Teraz chciałabym was pożegnać. Odrobina snu dobrze mi zrobi, a poza tym powinienem też zapoznać się z igneous petrogenesis. Zacznę pracę nad wstępnymi projektami metakoncertu jutro rano. Jeżeli nie macie nic przeciwko temu, rozpoczniemy szkolenie, kiedy Jim i jego towarzysze wrócą z informacjami o magmie. KIEROWNIK MACDONALD: [również wstając] Odprowadzę ciebie i wuja Rogiego do waszych pokoi. [Werbalne pożegnania i wyrazy entuzjazmu, kiedy Macdonald i obaj Remillardowie wychodzą]. NEELYA DEMIDOVA: [z niepokojem] Wiem, że Jack jest największym umysłem w Państwie Ludzkości... ale mam nadzieję, że wie, co robi. Bez względu na to, czy jest geniuszem, czy nie, nie może z dnia na dzień nauczyć się wszystkiego o dynamice magmy. TORU YORITA: [wzdychając] Ani zespół składający się z kreatorów klasy wielkich mistrzów i jednej Największej Mistrzyni nauczyć się współdziałać w nowym metakoncercie bez długich miesięcy praktyki. Myślę jednak, że wszyscy będziemy musieli spróbować. Deszcz ustał, zamglone poranne słońce przebijało się przez zasłonę cirrusów, w egzotycznych wrzosach skrzeczały, pseudomezozoiczne ptaki z różowym upierzeniem, gromadząc kawałeczki roślinności do wyścielania swych podziemnych gniazd. Na Windlestrow Muir panowała wiosna i Kierownik Kaledonii zaprosiła Rogiego na przechadzkę dla uspokojenia nerwów przed powrotem do małego wiertła głębinowego. Starcowi bardzo spodobały się wielobarwne liście falistego wrzosowiska - przeważnie jasnoniebieskie i morelowe, zmiękczone szczodrą dawką ciemnej zieleni. Wśród skał kwitły duże kwiaty podobne do jaskrów. Odwiedzały je owadokształtne stworzenia o przezroczystych skrzydłach. Grunt pod koślawymi krzakami był nierówny, żółtawy i niemal suchy mimo niedawnej ulewy. W wąwozach i innych miejscach, które uległy erozji, zalegały połacie piasku koloru wina oraz sterty jasnozielonych i granatowych kamieni. Oddalone o sześćdziesiąt kilometrów na pomocny zachód zębate szczyty Lothian Range majaczyły na horyzoncie jak cień. W przyjaznym milczeniu szli wydeptaną przez zwierzęta ścieżką brzegiem spękanego zagłębienia terenu w kształcie czaszy, w której rozlewał się Windlestrow Loch. Kiedy przeszli parę kilometrów, Kierownik Kaledonii wydała cichy okrzyk triumfu i podniosła coś z pobocza dróżki. - Spójrz, wuju Rogi - to diament. - Żartujesz! Położyła kryształ na jego rozwartą dłoń. Był to dwunastościan wielkości ziarna grochu z zaokrąglonymi brzegami, wyglądał jak natłuszczony, a w rozproszonym świetle słonecznym miał niebieski odcień. - Jeżeli ta operacja zakończy się pomyślnie, każę oszlifować go i wypolerować, żebyś miał pamiątkę. Nazwiemy go Gwiazdą Windlestrow. - Przez chwilę przyglądała mu się uważnie. - Moje głębokowidzenie ukazuje mi, że jest to niebiesko-biały diament czystej wody, z niewielkimi skazami. Diamenty są bardzo rozpowszechnione na Kallie. - Wskazała na otoczenie. - To jeziorko znajduje się na wierzchołku bardzo starego komina kimberlitowego. No wiesz, materiału skalnego, w którym znajduje się diamenty. Stary komin przechodzi przez kraton Callie aż do zbiornika z magmą. Przed milionami lat w tym miejscu wydarzyła się inna, mniejsza diatrema. - Batege! Minęło dużo czasu, odkąd ktoś dał mi diament. - Rogi poszukał w kieszeni płóciennych spodni khaki i wyjął kółko do klucza z kamieniem znanym trzem pokoleniom młodych Remillardów jako Wielki Karbunkuł. - Kiedy go dostałem, wart był miliony. Przypuszczam, że teraz kosztowałby zaledwie kilka tysięcy dolarów. Jest moim amuletem od Bóg wie ilu lat. Przyjrzała się kamieniowi z zainteresowaniem. - Ależ on jest wspaniały! Taki niezwykły czerwony kolor - i wypolerowany w doskonałą kulę. Skąd go masz? - Dostałem od pewnego Lylmika - odparł żartobliwie starzec. A kiedy spojrzała na niego z ukosa, odparł: - No, dobrze, już dobrze. Znalazłem go w rynsztoku w Hanowerze. To bardzo tajemnicza sprawa. Ale przysięgam, że parę razy uratował mi życie. - Jego twarz rozpromieniła się nagle, bo przyszła mu do głowy jakaś myśl. Odczepił osłonięty srebrną siateczką, świecący kamień od kółka na klucze i wcisnął go jej do ręki. - Zamieńmy się, Dorothee. Podczas tej operacji ty zatrzymasz na szczęście Wielki Karbunkuł, a ja wezmę Gwiazdę Windlestrow. Znieruchomiała. Przez chwilę wydawało się, że przestała widzieć otoczenie i wpatrzyła się w jakąś ponurą wewnętrzną wizję. Potem jej twarz wypogodziła się i złagodniała. - Z radością wezmę Wielki Karbunkuł, wuju Rogi - powiedziała z uśmiechem. - Wyciągnęła spod swetra złoty łańcuszek ze lśniącym wisiorkiem w kształcie maski. - Umieszczę go tutaj. Twój przynoszący szczęście kamień może wisieć obok mojego talizmanu. Wsadziła łańcuszek na miejsce. Później jej oczy napotkały spojrzenie wysokiego starca. Objęła go i ukryła twarz na jego piersi, nic nie mówiąc. Serce Rogiego zadrżało. Dorothee ma dwadzieścia lat i bardzo możliwe, że umrze za kilka dni, spopielona w ułamku sekundy przez płomienie we wnętrzu jej świata. Ostatniej nocy, kiedy zostali sami, Jack wyznał jemu i Dorothei, że nawet jeśli on sam i Dorothee połączą się w podwójnym metakoncercie, istnieje tylko pięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że plan się powiedzie. Kierownik Kaledonii jedynie skinęła głową. Nie zapytała Jacka, czemu chce się poświęcić dla raczej zwyczajnej planety kolonialnej. A ty wiesz dlaczego, Dorothee? - spytał ją telepatycznie Rogi. - Chciałabyś, żebym ci powiedział? Ona jednak odsunęła się od niego bez słowa i stała, wpatrując się w jeziorko. - Spójrz - odezwała się po chwili. Woda nagle zmąciła się i pokryła bąbelkami. W tej samej chwili Rogi wyczuł pod nogami słabe drżenie. W obozie ekspedycji, po drugiej stronie kotliny, ludzie wypadli z budynków i zbiegli po stromym zboczu na brzeg, gdzie czekali w napięciu. Chwilę później rozległ się huk i duży ship pary wodnej przeszył powierzchnię jeziora. Podobna pociskowi wielka jak rhobus czarna maszyna wyskoczyła na samym środku tafli jak rozdrażniony lewiatan, a potem opadła z głośnym pluskiem, który odbił się echem na wrzosowisku. Para przestraszonych różowych ptaków wyleciała z krzaków, skrzecząc głośno. Ludzie na brzegu jeziora skakali z radości i ich przygłuszone wesołe okrzyki docierały z daleka do Rogiego i Dorothee stojących na wzgórzu. Nadal lekko parując, wiertło popłynęło spokojnie w stronę lądu, rozłożyło nogi i wylazło na brzeg. Zatrzymało się przed zaparkowanymi tam czterema większymi maszynami. Po chwili luk w dole maszyny otworzył się i wyszły z niego trzy osoby. Dorothea przyglądała im się mrużąc oczy. - Przeprowadzili analizę magmy. Muszę wrócić i dowiedzieć się, jak wzmocnić mój mózg. Módl się za mnie, wuju Rogi! - Odwróciła się i pobiegła ścieżką. - Do cholery, zrobię znacznie więcej! - burknął starzec. Zaczekał, aż Kierownik odeszła dostatecznie daleko, a potem pospiesznie rozejrzał się wkoło i zwrócił się do nieba: Duchu! Słyszysz mnie?... Zrób coś! Nie możesz pozwolić, żeby ci młodzi ludzie umarli! Pomóż im! Nasłuchując, stał z oczami wzniesionymi w górę. Perłowe niebo świeciło, wiosenny wiaterek wiał nad wrzosowiskiem, a archaiczne różowe ptaki, kwacząc z ulgą, wróciły do swoich podziemnych gniazd. Nie udawaj nieśmiałego! Wiem, że mnie obserwujesz, mon fantóme. Wiatr jakby westchnął z rezygnacją. Wtedy starzec uśmiechnął się i ruszył w stronę obozu ekspedycji, obmacując śliski diamencik w kieszeni kurtki i mamrocząc coś po francusku. 24 SEKTOR 12: GWIAZDA 12-337-010 [GRIAN] PLANETA 4 [KALEDONIA] 17-18 AN GIBLEAN [28-29 WRZEŚNIA] 2077 Cała dziesiątka zebrała się o świcie. Ubrani byli w srebrzyste skafandry typu Nomex, które stanowiły częściową osłonę przeciwko kreatywnemu odrzutowi płomienia. Pod pachami trzymali matowoczarne kaski CE. Wiertła głębinowe zostały wyposażone w każde znane urządzenie zabezpieczające, jakie tylko im przyszło do głowy. Znowu padał deszcz, dlatego, nie chcąc tracić mocy mentalnej na rozłożenie psychokreatywnego parasola, stali pod jedną z wielkich maszyn i słuchali ostatnich instrukcji Jacka. - Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, operacja powinna się zakończyć za jakieś pięćdziesiąt godzin. Czas ten obejmuje również z czternaście godzin przeznaczonych na zejście w głąb i wyjście na powierzchnię. Daje to nam margines bezpieczeństwa dla naszych czterech wielkich wierteł. Pamiętajcie jednak, że powodzenie całej operacji zależy wyłącznie od tego, czy Kierownik i ja zdołamy utrzymać pokrywkę na miejscu do czasu, aż składniki lotne rozpuszczą się w magmie. Muszę was ostrzec, że ponownie wchłonięcie gazów może zabrać dwa razy więcej czasu niż ich rozdzielenie, a być może nie bylibyśmy w stanie wytrzymać ciśnienia. Więc lepiej, żeby jednak nam się udało. - Rozumiemy, Jacku - odparł Jim MacKelvie. - Musimy wykonać dobrze nasze zadanie za pierwszym razem, bo inaczej ryzykujemy całkowitą klęskę. Pozostali mruknęli na znak zgody. Nikt jednak nie powiedział, choć wszyscy o tym wiedzieli, że każda osada na Clyde przygotowała się na trzęsienie ziemi, gotowa poradzić sobie jak najlepiej z katastrofalnymi skutkami niepowodzenia operacji. - Więc bierzmy się do roboty - ponaglił Jack. Kiedy szli do swoich pojazdów, młody magnat sięgnął myślą do umysłu swojego stryjecznego dziadka, który wraz z resztą personelu wycofał się do bezpiecznego bunkra odległego o dwadzieścia kilometrów. Do widzenia, wuju Rogi. Bonne chance Ti-Jean et Dorothee, et Dieu vous benisse. (Życzę wam szczęścia, Ti-Jean i Dorothee i niech Bóg was błogosławi). - Pani pierwsza, pani Kierownik - powiedział Jack, gestem wskazując drabinkę wysuniętąz wiertła, którym miał wyruszyć w głębiny wraz z Dorothea Macdonald. Weszła do środka z zaciśniętymi ustami i natychmiast skierowała się do sterówki. Nagle zatrzymała się skonsternowana. Przed konsolą zobaczyła tylko jeden fotel. Obok niego na piedestale stało otwarte kuliste akwarium. - Przepraszam - powiedział Jack, podchodząc do niej z tyłu. - Będę musiał pracować w stanie bezcielesnym, żeby nie tracić energii mentalnej. Zazwyczaj nie mówię zbyt dużo o tym aspekcie mojego życia ludziom, z którymi pracuję. To ich oszołamia. - Ja... rozumiem - szepnęła. Osunęła się na fotel i patrzyła z kamienną twarzą, jak Jack odkłada na bok swój kask, zdejmuje buty i zaczyna się rozbierać. Ich wiertło głębinowe, które, podobnie jak pozostałe trzy, na czas zejścia pod skorupę planety znajdowało się pod dowództwem Jima MacKelvie, nagle ożyło. - Uwaga - powiedziało ze szkockim akcentem. - Ten pojazd, oznaczony jako D-4, został zdalnie włączony z D-1. Kontrola urządzeń operacyjnych i aparatury środowiskowej będzie się odbywała po cichu, chyba że zostanie wydany werbalny rozkaz. Jack nic nie powiedział. Rozsunął ognioodporny kombinezon i odrzucił go na bok. Następnie za pomocą psychokinezy zwinął skafander w powietrzu, zanim uderzył w podłogę, i starannie ułożył w otwartej szafce. Zdjął buty, skarpetki i klimatyzowaną bieliznę i pozbył się ich w ten sam sposób. Dorothea czekała z obawą, aż zdejmie ostatni biały, obcisły kombinezon. Przeczytawszy jej myśli, Jack wzruszył ramionami. A wtedy, zrozumiała, że już jest nagi, i poczuła mdłości. Oprócz normalnie wyglądających rąk, głowy i szyi, reszta jego ciała była gładka, bezwłosa i całkowicie pozbawiona zmarszczek, bruzd lub skaz. Nie miał genitaliów, pępka ani palców u nóg. Wyglądał jak plastikowa lalka wielkości mężczyzny, z nie wiadomo w jaki sposób przeszczepionymi częściami ludzkiego ciała. Dorothea mimo woli krzyknęła cicho z litości. - Wszystko w porządku - powiedział niedbale, by dodać jej otuchy. - Zazwyczaj nie zawracam sobie głowy konstruowaniem szczegółów ciała, jeżeli nie jest to absolutnie koniecznie. Ale mogę zaopatrzyć je w całe zwykłe humanoidalne wyposażenie. I nawet więcej! Dorthea jęknęła z zaskoczenia. Na krótką chwilę jego ciało pokryło jasnobrązowe futro, pojawiły się też zakrzywione rogi i błoniaste skrzydła, które rozciągały się od nadgarstków do kostek. Te fantastyczne upiększenia zniknęły zaraz po tym, jak się pojawiły, a blade pseudociało Jacka zaczęło się rozpadać, spływając na pokład jak gęsty dym i rozlewając się w szaroróżową kałużę. Płyn ten skurczył się w galaretowatą bryłę wielkości dużego melona. Potem bryła wskoczyła do szafki, w której znajdowało się już ubranie Jacka a drzwi cicho się zatrzasnęły. W powietrzu wisiał tylko połyskujący srebrzysty mózg. Wiertło powiedziało: - Kontrola zakończona. Zaczynamy posuwanie się w dół. Mózg podpłynął do kryształowego akwarium i ulokował się wygodnie w środku. Na zewnątrz, widoczny przez przedni ekran, zasłonięty deszczem krajobraz zdawał się poruszać, kiedy wiertło zagłębiało się w Windlestrow Loch. - Ależ... ależ twoja postać cielesna wcale nie budzi obrzydzenia! - wyjąkała w końcu Dorothea, gdy wreszcie z trudem opanowała zdumienie. Usłyszała bezcielesny śmiech. - Mam nadzieję, że nie. Ale standardy estetyczne bardzo się różnią, prawda? Kiedy byłem bardzo młody i właśnie uczyłem się żyć z mojąmutacją, popełniłem mnóstwo gaf, stwarzając niesamowite ciała, od których mdliło moich starszych krewnych. Marc i wuj Rogi zmusili mnie dość szybko - no - do przyjęcia normalnej postaci. Nie mogła oderwać zafascynowanego spojrzenia od mózgu. - Czy... czy to boli, kiedy się rozdzielasz? - Oczywiście, że nie. W ciałach, które stwarzam, nie ma zmysłów fizycznych, chyba że są do czegoś potrzebne, co robię rzadko. Ultrazmysły dostarczająmojemu mózgowi pełne spektrum bodźców zewnętrznych, a mojametakreatywność i psychokineza modulują reakcje. - I dźwięk twojego głosu jest tylko... - MojąPK wprawiającą w wibracje molekuły powietrza. Kiedy się wcielam, zazywczaj stwarzam struny głosowe, płuca i całą resztę. Sprawia to, że mój głos brzmi bardziej naturalnie. Dodaję też przewód pokarmowy, kiedy wiem, że będę jadł w towarzystwie, oraz męskie wyposażenie, gdy jestem w sytuacji wymagającej wspólnego sikania. Wiesz, jacy są mężczyźni. Koleżeństwo pisuaru. Mimo woli musiała się roześmiać, a potem odwróciła wzrok. Szara woda zasłaniała teraz okno, a zewnętrzne światło szybko znikało. Pojazd zanurzał się w jeziorze pod kątem prawie sześćdziesięciu stopni, ale ponieważ wytworzył własne pole grawitacyjne, nie czuli przechyłu ani spadku. - Aktywizuję strumień przenikający i pierwszy poziom pola sigma, przygotowując się do przeniknięcia do przeciążonej górnej warstwy litosferycznego zbiornika magmy - oświadczył z całą powagą pojazd. - Zamknij się i jedź - warknął Jack. - Powiesz nam, kiedy przybędziemy do miejsca przeznaczenia, ale w drodze nie zawracaj nam głowy szczegółami, chyba że nasza interwencja będzie niezbędna. - Potwierdzam - w głosie maszyny zabrzmiała urażona duma. Kierownik popatrzyła na mózg z uśmieszkiem aprobaty. - Dobrze mu powiedziałeś. - Życie jest za krótkie, by tracić je na pogawędki z maszynami, kiedy nie ma ważnego powodu - oświadczył Jack. - Zgadzam się... ale myślałam, że wszyscy członkowie rodziny Remillardów w zasadzie są nieśmiertelni. - Wszyscy oprócz mnie. Moja mutacja schrzaniła kompleks samoodmładzających genów. Ten mózg się zestarzeje. Jego neurony popsują się mniej więcej tak samo, jak u normalnych ludzi, kiedy proces redaktywny zacznie nawalać. Umrę po osiągnięciu biblijnego wieku siedemdziesięciu dwóch lat lub coś w tym rodzaju. Zapytała spokojnie, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy: - Czy zbiornik regeneracyjny nie może ci pomóc? - Jest skuteczny w wypadku normalnych ludzkich ciał, a ja nie jestem normalny. Nie lituj się nade mną, Diamencie. Zamierzam dokonać tego i owego, zanim pójdę do nieba. Oczywiście, jeśli przeżyję tę przygodę. Skinęła głową i udała, że odczytuje wskazania przyrządów konsoli. Po kilku minutach za oknem zapanowała całkowita ciemność. Wiertło głębinowe mogło oświetlić starożytny komin kimberlitowy, ale formacja ta była interesująca tylko dla specjalisty, a ani Jack, ani Dorothea nie chcieli, by im przypominano, że pogrążają się coraz głębiej w litej skale. - Przypuszczam, że powinniśmy przećwiczyć nasz metakoncert - zaproponowała bez entuzjazmu. - Minie kilka godzin, zanim dotrzemy do zbiornika magmy. Później będziemy musieli włożyć kaski i przejrzeć program. Teraz jednak wolałbym porozmawiać o innych sprawach. Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu. - Ja... Nie, oczywiście, że nie. Nie uznasz mnie za wścibską, jeśli zapytam cię o twoje życie? Z rozmów z wujem Rogim wiem, że nie urodziłeś się... taki, ale powiedział mi niewiele więcej. Zorientował się, że sama myśl o twojej mutacji przerażała mnie i budziła we mnie wstręt. - A gniewałaś się na mnie z powodu moich głupich prób telepatycznego komunikowania się z tobą - odparł cicho mózg. - Chciałbym cię teraz za nie przeprosić. - Myślałam, że próbujesz zmusić mnie do ujawnienia moich zdolności operanckich. Oznaczałoby to, że muszę opuścić Kaledonię. Udawałam suboperantkę najdłużej jak mogłam. - Zachowywałem się jak pozbawiony taktu idiota. Nastolatki bywają niewrażliwe, a ja przypuszczalnie byłem gorszy od innych. Po prostu nie utrzymywałem kontaktów z rówieśnikami. To Rogi w końcu sprawił, że zaprzestałem prób. - Powiedział mi, że próbowałeś się ze mną skontaktować, ponieważ byłeś samotny. Mózg roześmiał się i powiedział zgryźliwie: - Są też tacy, którzy pozostają niewrażliwi, mimo że skończyli sto lat! Kocham wuja Rogiego, ale czasem straszna z niego papla. - Nie powinieneś się wstydzić samotności. Albo nie chcieć o niej mówić. To ludzka rzecz. - Chcesz mnie pocieszyć, tak? Dowodzi to, że nie jestem potworem? - Cieszę się, że możesz otwarcie mówić o twoim stanie. I śmiać się. - Wyzywająco uniosła podbródek na znak, że niezbyt ją to obchodzi. - Prawdopodobnie jest to oznaką zdrowia psychicznego. - Być może. Nigdy nie dopuszczam do siebie łapiduchów. A ty? - Ja po prostu wypędziłam tych wścibskich bydlaków z mojego umysłu. Najbardziej niepokoiła mnie moja matka... - I zaczęła o niej opowiadać. Później zastanawiała się, czy poddał ją koercji, kiedy wróciła wspomnieniami do Violi Strachan. A może z innego powodu poczuła nagle chęć opowiedzenia mu o swoim trudnym dzieciństwie? Słowa popłynęły z jej ust potokiem, niemal bez udziału woli: straszne przeżycia z metaterapeutami, obawy, że moce mentalne zniszcząją, jeśli nie utrzyma ich w zamknięciu, walka między pragnieniem zadowolenia matki i pozostania wierną sobie. Opisała dwuznaczny uraz, jakim była dla niej śmierć Violi, pojawienie się anioła stróża, ucieczka jednej metafunkcji za drugą z więzów, które na nie nałożyła. A potem opowiedziała mu o spotkaniu z Furym i Hydrami. Kiedy wreszcie zabrakło jej tchu, poczuła jednocześnie ulgę i złość na siebie. - Ja... nie wiem, dlaczego ci to wszystko opowiedziałam. To ciebie nie dotyczy. - Ależ tak - odparł Jack. - Chcę wiedzieć o tobie wszystko. Nie tylko historię twojego życia, ale i to, co lubisz, a co nie, jakie masz ambicje, pragnę poznać nawet twoje lęki... Utkwiła uważne spojrzenie w mózgu Jacka. - Powiem ci jedno: boję się nieludzkiego mutanta, który może mnie zmusić do wyjawienia moich sekretnych myśli! - Przysięgam, że tego nie zrobiłem. Ażeby to udowodnić, opowiem ci moją własną historię. - Uhu. Wstała z fotela i poszła zaparzyć kawę w miniaturowej kuchence wiertła. Jack opuścił akwarium, popłynął w powietrzu za Dorothea i zaczął snuć nieprawdopodobną opowieść o swoich narodzinach i dzieciństwie. Był czarującym gawędziarzem, ozdabiającym swoją zdumiewającą autobiografię nie tylko kąśliwym humorem, ale i bólem, od którego łzy napłynęły jej do oczu. Kiedy wrócili do konsoli kontrolnej, wiertła minęły właśnie strefę nieciągłości Mohorovica, rozciągającą się od czterech i pół do około pięćdziesięciu kilometrów pod powierzchnią planety, i pogrążyły się w płaszczu litosferycznym... Rozmawiali jeszcze przez wiele godzin, on opowiadał o sobie, a ona o sobie. Była teraz całkiem pewna, że Jack nie posługuje się koercją. Obudziło się w niej głębokie współczucie dla bezcielesnego mózgu i, choć, niechętnie, sympatia. Był taki pełen donkiszotowskich pomysłów, tak zdeterminowany, by użyć swojej przerażającej mocy i inteligencji dla dobra rodzaju ludzkiego... do którego należał tylko marginalnie. Tak pragnął jej aprobaty. Dlaczego? Czego od niej chciał? Czy miało to coś wspólnego z próbami, jakie jego rodzina podejmowała, by odnaleźć Fury’ego i Hydry? Godziny mijały. Przećwiczyli swój metakoncert, ona posiliła się i zdrzemnęła, a potem znów rozmawiali i tym razem poszło im łatwiej. Do czasu, gdy wiertło dotarło do celu w rozpalonej do czerwoności magmie pod powierzchnią Kaledonii, Dorothea niemal zdołała zapomnieć, jak wygląda jej towarzysz. Był po prostu Jackiem i jeżeli przeżyją, mogąjednak zostać przyjaciółmi. - Uwaga. D-4 osiągnął głębokość stu sześćdziesięciu ośmiu i dwóch dziesiątych kilometra poniżej poziomu morza i dotarł do celu. Zdalne sterowanie wyłączone. W każdej chwili można przejść na sterowanie ręczne. Proszę wydać odpowiedni rozkaz, jeżeli chcecie włączyć alternatywny program nawigacji. - Tak trzymać - odparł Jack. - Uruchom kanał komunikacyjny miedzy pojazdami... Hej, tam, wszyscy. Zakładam, że przybyliśmy na miejsce. Pancerna okiennica zasłoniła okno już na głębokości pięćdziesięciu kilometrów. Monitor konsoli ukazywał teraz trzy punkciki oznaczające pozostałe wiertła ustawione wokół równika zbiornika magmy, natomiast ich własna maszyna znajdowała się tuż nad roztopioną masą. Z komunikatora dotarł do nich słaby i przygłuszony głos Jima MacKelvie: - Wszystkie jednostki są rozstawione w szyku operacyjnym: Wiertło Jeden, Dwa i Trzy znajdują się na głębokości stu siedemdziesięciu pięciu i pół kloma, azymut dziewięćdziesiąt, sto osiemdziesiąt i dwieście sześćdziesiąt, położenie jeden przecinek pięć. D-4 znajduje się na głębokości stu osiemdziesięciu sześciu i dwie dziesiąte kłoma, azymut trzysta, położenie zero i dziewięć dziesiątych. Temperatura astenosfery poza naszym polem sigma tutaj, w D-1, wynosi tysiąc sto sześć stopni Celsjusza, a ciśnienie pięćdziesiąt osiem kilobarów. Chciałbym przypomnieć naszym Największym Mistrzom, że jest ono pięćdziesiąt osiem tysięcy razy większe niż ciśnienie atmosferyczne an Ziemi na poziomie morza. - Ojej! - szepnęła Kierownik Macdonald. - Ja o tym wiedziałem - wtrącił Jack z komiczną wyższością. Usłyszał śmiechy doświadczonych geofizyków. - Czy zaszły jakieś znaczące zmiany w płaszczu nad zbiornikiem magmy? - Nie. „Ogon” wzniósł się w górę o dalsze trzy metry, do wysokości trzystu dziewięćdziesięciu dwóch. Nadal pełznie powoli. W bankach danych waszych kasków CE znajdziecie szczegółowe informacje o sztywności płaszcza litosferycznego oraz wykresy, które wspomogą ciągłe monitorowanie mentalne. Przy najlżejszej zmianie fazy płaszcza lub granic zbiornika magmy w waszych umysłach rozlegnie się alarm. Jeżeli „ogon” zacznie przyśpieszać, również zostaniecie o tym poinformowani. Łącze interkoncertu, które dostarczy wam danych o usuwaniu gazu z magmy - wraz z dowcipami, złośliwymi komentarzami i skargami - zaktywizuje się, gdy tylko się połączymy. - W takim razie - powiedział mózg - zaczynajmy. Niech wszyscy włożą kaski. Hełm uniósł się z konsoli, przeleciał w powietrzu i osiadł na akwarium, zasłaniając je razem z zawartością przed wzrokiem Dorothei. Kabel elektryczny jak złoty waż wynurzył się z ciemnego pojemnika i włączył się w tył kasku. Na ciemnej, matowej powierzchni zapaliła się mała dioda wskazując, że mózg Jacka został wzmocniony energetycznie. Kierownik Kaledonii również włożyła swój własny kask E18. Jak zawsze ogarnął ją klaustrofobiczny lęk, kiedy hełm zasłonił jej oczy, ale na szczęście ten model pozostawiał odsłoniętą dolną część twarzy, tak że mogła normalnie mówić i oddychać. Skrzywiła się, czując chwilowy ból, gdy złożona z elektrod korona cierniowa przebiła skórę głowy, nie poczuła jednak nic, gdy świdrowała otwory w jej czaszce, a cienkie jak pajęczyna druciki dostarczyły swój ładunek do wypełnionych płynem komór mózgowych. Wzmacniająca mózg aparatura znalazła się na miejscu i zaczęła działać. Dorothea znowu mogła widzieć. Każdy szczegół tablicy kontrolnej wiertła był niezwykle wyraźny, mimo że kask CE został zaprogramowany tylko na wzmocnienie kreatywności. Ta metafiinkcja była wszakże tak głęboko spleciona z innymi procesami mentalnymi, że wszystkie wyostrzyły się w sposób niemal nadprzyrodzony. Były jednak ujemne strony. Każdy niuans odczuć cielesnych i każdy ultrazmysł, jaki posiadała, również się wyostrzyły. Słyszała bicie swojego serca, czuła, jak jej płuca wciągają i wydychają powietrze, jak burczy jej w brzuchu, odbierała nawet syk krwi w bębenkach usznych. Cichutkie dźwięki, wypełniające sterówkę, zamieniły się w nieznośny hałas. Czuła ciężar kasku, nacisk odpornego na gorąco skafandra, który miał ją chronić na wypadek kreatywnego odrzutu płomienia, nawet język przesuwający się po zębach w jej zamkniętych ustach wydawał szmery. Wiedziała, że te rozpraszające uwagę odczucia znikną, gdy ustanowi z Jackiem metakoncert i rozpocznie pracę. Jestem gotowa - powiedziała do swojego towarzysza. Tablica kontrolna zniknęła. Dorothea nie była już istotą ludzką, lecz małą kulą szmaragdowej poświaty zawieszoną w ciemnościach. Druga zielona mgławica wisiała w pobliżu. Między nimi dryfowały pasma szkarłatnej mgły, słyszała też dwa muzyczne tony dźwięczące cicho jak głęboki akord z widmowej wiolonczeli. Wirująca powoli w dole czerwona powierzchnia była zbiornikiem magmy. Cienki jak * łodyga wyrostek, ogon szkarłatnej, rozpalonej materii, powoli przepychający się ku górze w rozszerzającym się pęknięciu litosfery, wystawał z górnej partii zbiornika w pewnej odległości od nich. Kierownik Kaledonii przekonała się, że jeśli wytęży mentalny wzrok, może widzieć przez nagromadzoną magmę i dostrzega w dużej odległości trzy skupiska białych światełek, które symbolizowały gotowe do działania umysły innych badaczy. Złącz się - powiedział Jack. Ich metakoncert powstał jakby sam z siebie. Dwie zielone mgławice zaczęły krążyć wokół wspólnego środka, rysując skomplikowane świecące wzory, które zmieniały się w miarę, jak zbliżali się do siebie coraz bardziej. Pojedyncze tony muzyki mentalnej stały się melodią, która unosiła się i opadała, tworząc subtelną, skoordynowaną fiigę. Kiedy wydawało się, że dwie świecące kule niemal złączyły się w jedną, pojawił się świetlisty szmaragdowy stożek, sięgający od środka metakoncertu do górnej warstwy zbiornika magmy. Snop światła nakreślił jasne, iskrzące się koło, które szybko się rozszerzyło, obejmując całą masę magmy swymi iskrzącymi się punkcikami pryzmatycznego światła. Ogon magmy wyglądał jak czerwona łodyga otoczona mrugającymi gwiazdami. Jack był dyrygentem bez przerwy kształtującym impuls kreatywny i kierującym nim. Dorothea zaś zamieniła się w żywą soczewkę, za której pośrednictwem energia była gromadzona i aktywizowana. Czuła się cudownie. Nie było przerażającego napięcia nerwowego, którego doświadczyła podczas ćwiczenia metakoncertu. Tym razem oboje połączyli się, by wykonać prawdziwą pracę. Razem stworzyli coś wspaniałego i czuła się dobrze, bardzo dobrze. Pokrywka jest na miejscu - powiedział Jack do drugiego metakoncertu. I jeszcze zapytał: - Dobrze się czujesz, Diamencie? Czy wypływ energetyczny jest harmonijny? Tak - zaśpiewała. - O tak! Świetliste części drugiego metakoncertu jakby złączyły siew sercu zbiornika magmy, mimo że w istocie generujące je umysły pozostały poza jego granicami. Osiem białych świateł rozpoczęło swój własny orbitalny taniec, ale ich własna harmonijna melodia była niesłyszalna pod twardym sklepieniem, które stworzyli Jack i Dorothea. Zacznijcie usuwać gazy - odezwał się Jim. - My zrobimy swoje. Mo dias mo dhuchaichl Przez długi czas efekty rozdziału były niedostrzegalne dla Kierownika; ale w końcu zdała sobie sprawę, że prawdziwa zmiana dokonuje się w zbiorniku magmy. Najpierw zobaczyła to w magmowym ogonie, gdzie bąble, unosząc się do góry, dotarły do czubka i złączyły się w jedną całość, tworząc złocistą strefę wolną od szkarłatnej materii. „Ogon” powoli napełnił się składnikami lotnymi masy magmowej, które inne złączone umysły oddzielały od roztopionych skał. Kierownik patrzyła na ten proces zafascynowana i jak zahipnotyzowana, nigdy jednak nie przerywając swojej metapieśni, która zdawała się trwać wiele godzin. Kiedy cała szczelina w płaszczu wypełniła się złocistymi bąblami, inne bąble zaczęły się gromadzić u szczytu samego zbiornika magmy. Gazy rozszerzały się jak rój ognistych organizmów, pęczniejąc i łącząc się, aż cała górna partia zbiornika magmowego zamieniła się w pasmo płynnego złota. To działa - powiedział do niej Jack. - W płaszczu litosferycznym nad nami nie ma jeszcze żadnych oznak niestabilności. Pozostaje całkiem sztywny. Ale wzrastająca objętość oddzielonych składników lotnych, będzie wywierać coraz potężniejszy nacisk na naszą zaporę. Jeżeli zadźwięczy alarm, będziemy mieli tylko ułamek sekundy na zmianę struktury pokrywki - żeby wzmocnić ją tam, gdzie litosfera osłabła. Rozumiem. Nie pozwolę się uśpić tej pieśni. Ale sposób, w jaki działa kontrapunktowy duet jest cudowny, prawda? Tak. To rodzaj czarów. Bardzo zadowalający. Wzór jest taki elegancki, taki właściwy. Minął jakiś czas, odkąd pracowałem w metakoncercie. Prawie zapomniałem, jakie to może być podniecające. Oczywiście z moim bratem Markiem pracowało mi się nieco inaczej niż z tobą. Ty i ja jesteśmy wynalazkiem Bacha. Kiedy łączę się z Markiem, przypomina to najdziksze kompozycje Strawińskiego lub Wagnera. [Śmiech]. Czy kaski E18 robią aż taką różnicę? Tak. Jest trafna analogia, ale nie chcę się teraz wdawać w tłumaczenie. [Na pół uformowany obraz]. - Och?...OCH! Zapytajmy, jak inni sobie radzą. Jim? MacKelvie powiedział: Mieszamy w tym kociołku, tu w dole. Zdajecie sobie sprawę, że to trwa już ponad dziesięć godzin? Pozostało mniej więcej dwadzieścia sześć, aż wyciśniemy tyle składników lotnych z tego bydlaka, ile zdołamy. A potem wy dwoje wyciągniecie korek... i albo nastanie czas radości, albo Apokalipsy. Kierownik Macdonald odparła: Jak dotąd wszystko idzie zgodnie z planem. Neelya Demidova oznajmiła: Tisha i ja jesteśmy naprawdę zdumione. I czujemy wielką ulgę. Toru Yorita rzekł: Załoga D-2 jest zadowolona, że jej wiara w pomysłowość Jacka została nagrodzona tak dobrze. Alisa Gordon dodała: Och, pewnie, że to bystry facet. Pamiętajcie jednak, że zmusił Kierownika do naprawdę ciężkiej pracy w tej konfiguracji. Kierownik Macdonald odrzekła: Ze mną wszystko w porządku. To pod wieloma względami bardzo pouczające przeżycie. Pracowanie w metakoncercie z Dyrektorem Remillardem jest... interesującym wyzwaniem. Powiedz nam! - poprosiły chórem kobiety w drugim metakoncercie. Kiedy skończymy - odpowiedziała Kierownik Kaledonii. - Może. Ogon zaczął pękać siedem godzin później, kiedy od magmy oddzieliło się niecałe pięćdziesiąt procent gazów. Dorothea mężnie próbowała nie pozwolić sobie na rozproszenie uwagi, ale nawet umysł Największej Mistrzyni mogą rozdzierać sprzeczne uczucia. Unikała analizowania swojego zmieniającego się nastawienia do Jacka. Jej wcześniejsze uczucie obrzydzenia w końcu zniknęło. Historia jego życia była wzruszająca, niekiedy śmieszna. Wysłuchał jej własnej opowieści z sympatią, a jego komentarze były rozsądne i niesentymentalne. Powstrzymał się od porównywania ich losów, co wydawało się oczywiste, ona zaś miała dostatecznie dużo zdrowego rozsądku, żeby nie poddawać się emocjom i nie popełniła faux pas mówiąc o samotności. Będziemy mieli dość czasu, by później lepiej się poznać, kiedy wypłaczemy się z tej niebezpiecznej sytuacji, powiedziała sobie. Muszę teraz skupić się na mojej pracy, tak jak to robi Jack. Lecz rozpraszające uwagę myśli nadal przychodziły jej do głowy. Czy możliwe, że Jack widzi ich przyszłe stosunki jako coś więcej niż sojusz przeciwko Fury’emu i Hydrze? Czy jest na to dość ludzki? Kiedy tak rozmyślała, zadźwięczał alarm mentalny. Ogon magmy przebił się przez ochronny metakreatywny futerał. Odebrała polecenie Jacka, by zmienić konfigurację metakoncertu i niezdarnie spróbowała znów się skoncentrować. W jej umyśle pojawił się i czekał na jej uczestnictwo skomplikowany obraz nowego metakoncertu, który schwyta i uwięzi rozerwany „ogon” magmy. Jack nic nie mówił, tylko pokazywał jej, co musi zrobić, ona jednak nadal się wahała, najpierw wściekła na siebie, a potem śmiertelnie przerażona. W rozpaczy sięgnęła w głąb swojego umysłu, szukając ostatnich rezerw mocy metapsychicznej, których istnienia nie podejrzewała ani ona, ani jej lylmiccy egzaminatorzy. Odnalazła kreatywność większą nawet niżu Jacka. Z jej umysłu wytrysnął potok nowej energii, znacznie potężniejszy niż żądał dyrygent, i zalał strukturę metakoncertu. Zjawisko to nazywano dysynergizmem. Minął zaledwie ułamek sekundy. Jack zobaczył, że stworzona przez nich konstrukcja mentalna zaczyna się walić - nie tylko wzmocniony futerał na „ogonie”, lecz także cała pokrywka na zbiorniku magmy. Ship energii, który przedtem był zielony, rozbłysnął nagle niebieskobiałym światłem. Fale wstrząsu popłynęły przez gwiaździsty dach. Wystrzeliła z niego miniaturowa złota lanca, przebiła go: był to nowo narodzony, drugi „ogon”. Jack natychmiast zrozumiał, co się stało. Usłyszał rozpaczliwy mentalny krzyk Dorothei, która zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest źródłem tej klęski. Oszalała ze strachu, ponieważ nie mogła znów zintegrować swojej kreatywności. Wiedziała, że dzieje się coś złego i zdawała sobie sprawę, iż w żaden sposób nie powstrzyma pokrywki przed rozpadem. Jack zrób coś na Boga ZRÓB COŚ! Nowy metakoncert... W jednej chwili postanowił, że może go zmienić tak, by odpowiadał jej wyższej kreatywności. Jednak przekształcając strukturę metakoncertu będzie musiał wycofać potok swojej energii metakreatywnej z rozpadającej się pokrywki. A w tym czasie gazy rozbiją nie osłonięty płaszcz litosferyczny, i zbiornik magmy przestanie być uwięzionym potworem. Uwolni się i będzie chciał uciec. Ale jeśli Jack będzie działał dostatecznie szybko, może płaszcz wytrzyma. Taniec bliźniaczych szmaragdowych kuł był coraz bardziej nierówny i nieskoordynowany, a metapieśń zamieniła się w kakofoniczne wycie. Dorothea bez powodzenia próbowała kontrolować niebieskobiałe fale, atakujące zaporę. Jack usłyszał bezsilny okrzyk jej umysłu, gdy na próżno próbowała wzmocnić mrugający zielony ship energii. Odrzut płomienia kreatywnego. Energia wypływająca z jej wzmocnionego kaskiem CE mózgu wymknęła się do tablicy kontrolnej wiertła, zjonizowała powietrze i spowodowała wybuch łatwo palnych gazów. Jack odciął się od pierwotnego metakoncertu, nakreślił nową konfigurację, rzucił się w nią i na powrót ujarzmił chaotyczną moc metakreatywną. Cały zbiornik magmy zadrżał i zaczął wędrować do góry. Diapir! Skup się teraz! zawołał Jack do Dorothei. Możemy zrobić nową pokrywkę, jeśli zdołasz się skupić. Tak, odparła, ignorując ból, ohydny palący ból. Teraz. Metakoncertowepas de deux rozpoczęło się na nowo triumfalnym akordem metapieśni. Świecący słup energii o barwie akwamaryny pomknął narzeciw unoszącego się diapira, rozszerzył w stożek i stworzył nowy gwiaździsty dach, gęstszy i grubszy niż poprzedni. Powoli wznoszący się do góry złoty grzebień diapiru uderzył w zaporę i rozlał się poziomo. Śpiewając w mące, Dorothea rozszerzała krąg skupienia energii w tym samym tempie, w jakim rozlewała się magma. W końcu, kiedy zbiornik miał już tylko połowę dawnej głębokości, ciśnienie się ustabilizowało. Nowa pokrywka trzymała się mocno. Pod nią roztopiona materia skurczyła się powoli do pierwotnego kształtu. Wielki Boże! powiedział w myśli Jim MacKelvie. Uratowałeś to Jack. Trzyma się, mocniej niż przedtem. Ale Jack nie słuchał. Podmuch metaenergii nie zaszkodził jego niewrażliwemu na nic mózgowi, wiedział jednak, co stało się z Dorothea. Przemówił do niej w intymnym telepatycznym trybie: Diamencie, czy mnie słyszysz? Tak, odparła. Ja... ja skupiam teraz energię. Mojaredaktywność włączyła się po... po wybuchu. Nomeksowski skafander ochronił moje ciało ale - ale - Jack! Moja twarz poniżej kasku CE poparzona głęboko mój cały układ oddechowy został uszkodzony apararuraśro-dowiskowawiertła przywróciła normalny skład powietrza... ale ja nie mogę oddychać Jack cośzłegodziejesięzmoiminerwami bo również nic nie widzę... Nie odważę się odwrócić energii od metakoncertu! Twoje PK - możesz go użyć? Może... troszkę. Ale wkrótce umrę a wtedy... Uspokój się. Posłuchaj. W skrytce na lewo od twojego fotela zaznaczonej napisem OTWORZYĆ W RAZIE NIEBEZPIECZEŃSTWA znajduje się ciśnieniowy aparat tlenowy. Wyjmij go. Tak. Achch Boże jak to boli!... Tak. Och Jack. Tlen. Boli tak - bardzo ale mogę znów oddychać/widzę. Jack? Diamencie. Mój drogi, kochany Diamencie. Odetchnęła. Ciśnienie z maski tlenowej spłaszczyło jej poparzone płuca, a potem pozwoliło im wytłoczyć powietrze. Trzęsącymi się rękami przypięła maskę. Nagle doznała halucynacji. Na chwilę znów ujrzała siebie w sterówce starego zabawnego lotniaka, radosną, uczącą się latać nad farmą ojca, wolnąjak sokół. Znów polecieć. Znów poleci... Diamencie! Wróć! Tak. Przepraszam Jack. Aleja nie opuściłam koncertu, nie przerwałam tańca. Nadal jestem z tobą. Oczywiście, że jesteś... Jack wiedział jednak, że Drothea długo nie wytrzyma. Kierowany przez niąmetakreatywny strumień energii słabł. Tlen utrzymywał jąprzy życiu, była jednak zbyt ciężko ranna, by współdziałać w metakoncercie dłużej niż pięć minut lub coś koło tego. Będą musieli przerwać operację w połowie. Pozostałych ośmiu operatorów CE ma dość czasu na ucieczkę, ale gdy puści metakreatywna pokrywka, wznoszący się do góry diapir na pewno pochłonie jego i Diament. Składniki lotne zaczną się rozszerzać i roztopiona skała będzie ich wynosić na powierzchnię, z coraz większą szybkością. Kiedy erupcja przebije skorupę, opancerzone, osłonięte polem sigma wiertło wyleci wysoko w górę. Może jednak przeżyją. Kaledonia na pewno nie. W wyrzuconej przez diatremę materii będzie dostatecznie dużo popiołu, by zniszczyć atmosferę planety. Jack? Jack? Na Boga, chłopie, odpowiedz mi! Biedny Jim MacKelvie próbował się dowiedzieć, co się stało. Najwyższy czas powiedzieć mu o wszystkim. Jim i pozostali - posłuchajcie. Kierownik została poważnie ranna w wybuchu energii kreatywnej. Nie będzie mogła dłużej uczestniczyć w metakoncercie. Będziemy musieli przerwać operację. NIE. Wiem, jaki to dla was straszny zawód, ale nie mamy wyboru... POWIEDZIAŁEM NIE, DO DIABŁA! NIE PRZERYWAJCIE! Jim, nie bądź głupcem! Zatrzymajcie swój metakoncert! Wynoście się stąd, póki możecie! NIEMENIE! WYTRZYMAJCIE JESZCZE DWIE MINUTY! ...Jack? TutajJim. To... to nie ja mówię. Tu jest jeszcze ktoś! Ktoś używający wzmocnionej CE telepatii jest tutaj w tej cholernej astenosferze! WŁĄCZENIE KREATYWNOŚCI NA TABLICY KONTROLNEJ ZABIERZE MI TYLKO DWIE MINUTY. Jack śmiał się niemal histerycznie. Wiedział, kto to jest. Powiedział, że nie chce mieć nic wspólnego z tym projektem. Bóg jeden wie, co on tu robi. Ale włączę go w ten metakocert i będzie teraz z nami współpracował, bez względu na to, czy chce tego, czynie! PRZESTAŃ PAPLAĆ JAK IDIOTA I OTWÓRZ SIĘ. WŁĄCZĘ SIĘ W FAZĘ JAK TYLKO JĄ ODETNffiSZ. PRZEŁĄCZĘ SIĘ NA TRYB KREATYWNY... Diamencie, słyszysz mnie? Tak. Co... - Wszystko skończone. Oddzielenie składników lotnych zostało ukończone. Wracamy na powierzchnię. Jeszcze nie wiemy, czy operacja się powiodła, ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że tak. Ja... się cieszę. - Jak się czujesz? Już tak bardzo nie boli. - Redaktywowałem cię. Lekki jak muśnięcie piórka pocałunek na jej zamkniętych powiekach. Otworzyła oczy, ujrzała nad sobą jego twarz. Leżała w sterówce, jej ciało w jakiś sposób było osłonięte i wygodnie ułożone. Podniosła rękę. Jack ucałował jej dłoń. Jedwabista tkanina zsunęła się z jej ramienia. Już nie nosiła skafandra, była owinięta w jakiś dziwny biały materiał, miękki i ciepły. - Skafander był nadpalony i brudny od wybuchu - wyjaśnił. - Zrobiłem ci suknię i kubrak. Z racji żywnościowych. Mam sporą praktykę w transformacji materii organicznej. Próbowała się uśmiechnąć. Nie mogła. Dotknęła maski, która nadal zasłaniała dolną część jej twarzy i delikatnie posyłała tlen do jej okaleczonych płuc. Skierowała swój zmysł poszukiwawczy pod gładki plastik i ujrzała ohydne zwęglone mięśnie i kości. Redakcja Jacka uprzedziła jej szok i przerażenie, neutralizując je z miejsca, dlatego poczuła tylko lekki smutek. - Nie mogłem uzdrowić cię całkowicie. Przykro mi. Twoje obrażenia były zbyt poważne, a ja straciłem wszystkie siły w tych strasznych przejściach. Nie chciałem popełnić żadnych błędów. Usunąłem ból i pewne problemy wewnętrzne oraz zrobiłem nieco poprawek zewnętrznych. Reszta powinna zaczekać, aż dotrzemy na powierzchnię i niech lekarze-redaktorzy cię obejrzą. W porządku. - Dziękuję Bogu, że przeżyłaś. Nie mogłem w żaden sposób osłonić cię przed tamtym wybuchem. Te kaski El 8 są zbyt potężne. Dlaczego... to się stało? Wiem, że to była moja wina. - Nie. Winni sąLylmicy, którzy dokonali ostatniej oceny twojego potencjału metafizycznego. Miałaś rezerwy kreatywności, które nadal nie zostały oszacowane, i kiedy nieoczekiwanie włączyłaś je do koncertu, powstał dysynergizm. To nie była twoja wina. My, najwięksi mistrzowie, jesteśmy pełni niespodzianek, kochanie. Otworzyła szerzej oczy. Nachylił się niżej. Dostrzegła łzy na jego twarzy. - Mój najdroższy Diamencie! Tak bardzo cię kocham. Odkąd po raz pierwszy spotkaliśmy się na zabawie u Marca. Wiem jednak, że to beznadziejne, więc nie zawracaj sobie tym głowy. Obiecuję, że nigdy więcej nie będę zatruwał ci życia. Ale musiałem ci powiedzieć. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Łzy przesłoniły jej oczy. Próbowała coś powiedzieć telepatycznie, ale miała w głowie zbyt wielki zamęt. Kochał ją... To dlatego przybył na Kaledonię i naraził życie. Wuj Rogi próbował jej o tym powiedzieć, ale nie chciała tego słuchać. Wiedząc już o tym. I nie chcąc wiedzieć. Mogła tylko powiedzieć w myśli: Ależ ja tak okropnie wyglądam! - Jesteś piękna - odparł głośno i pokazał Dorothei jej mentalny obraz, który tak cenił. To nie jestem... ja Roześmiał się cicho. - Ależ tak, wiesz o tym! Ale nie przejmuj się. Teraz potrzebujesz odpoczynku. Minie wiele godzin, zanim dotrzemy na powierzchnię. Zaśnij, Diamenciku. Ona jednak nadal wpatrywała się w jego twarz z niepokojem - tę uśmiechniętą twarz z pospolitymi rysami i niezwykłymi niebieskimi oczami. Twarz ta, co dopiero teraz sobie uprzytomniła, istniała tylko w jej wyobraźni. Nie krył się za iluzją, nie nosił kreatywnego przebrania, a mimo to widziała go, słyszała, poczuła jego pocałunek i jego łzy spadające na jej policzek. Jak to było możliwe? Dlaczego? - Nie niepokój się tym teraz - szepnął unoszący się nad niąmózg. - Uporządkujemy to później. Kiedy poczujesz się lepiej. 25 Z PAMIĘTNIKÓW ROGATIENA REMILLARDA Byłem w bunkrze Windlestrow, gdzie spędziłem minione czterdzieści osiem godzin wraz z pozostałymi geofizykami, kilkoma obserwatorami rządowymi i trzema reporterami, czekając na rezultat działań w dole. Graliśmy w pokera, w oczko i w Monopol, słuchaliśmy muzyki, jedliśmy nuklearnąpizzę, szkockie jajka, paszteciki z parówkami i trójkątne placuszki z dżemem. Niektórzy, włącznie ze mną, pili na umór. W żaden sposób nie mogliśmy skontaktować się z ludźmi w wiertłach, tkwiących na dole w magmie, ani stwierdzić, czy robią jakieś postępy. Ciągłe podziemne mikrowstrząsy uniemożliwiały jakiekolwiek próby dokładniejszego monitorowania. Dopiero kiedy diatrema zacznie się unosić, będziemy wiedzieli na pewno, czy podziemna operacja zakończyła się sukcesem, czy też nie. Pięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo początkowo dodawało nam optymizmu; ale w miarę upływu czasu, gdy głębokie wstrząsy sejsmiczne stawały się coraz silniejsze, upadliśmy na duchu i nasze pełne nadziei oczekiwanie zamieniło się właściwie w czuwanie przy umarłych. Wszyscy uznaliśmy, że nadzieja, by dziesięć ludzkich umysłów zdołało powstrzymać straszliwą erupcję, która zniszczy szkocką planetę, jest daremna. Celtycka dusza ma wrodzone skłonności do melancholijnego fatalizmu. Moi towarzysze i ja, w milczącym porozumieniu, rozpoczęliśmy stypę po Kaledonii. Kiedy przybył Marc, byłem bliski utraty przytomności. Siedziałem w ciemnym kącie głównego pomieszczenia monitorującego z Calumem Sorleyem i parą pijanych reporterów Tri-D. Wielki ekran na ścianie ukazywał smaganą deszczem powierzchnię Loch Windlestrow oddalonego o dwadzieścia klomów, gdzie, jak oczekiwaliśmy, miał nastąpić wybuch. Nalewałem sobie właśnie kolejny kieliszek Glenfiddicha, pragnąc, by ktoś wyłączył te cholerne dudy w mojej głowie, kiedy przed wejściem do bunkra nagle rozległ się głośny hałas - metaliczny szczęk, okrzyki i znajomy głos wołający ludzi, żeby zeszli mu z drogi, albo wylądują na psim łajnie. Do pomieszczenia wpadł wysoki mężczyzna w czarnych dżinsach i ozdobionej frędzlami grubej kurtce. Jego szare oczy płonęły; był tak wzburzony, że kędzierzawe włosy otoczyły mu głowę jak korona. Zamarł, gdy zobaczył mnie siedzącego z kieliszkiem szkockiej, i niepokój na jego twarzy ustąpił miejsca wściekłości. Podniósł mnie z krzesła jak szmacianą lalkę. Kieliszek wypadł mi z ręki. - Do wszystkich diabłów, co tu się dzieje, wuju Rogi?! - syknął Marc przez zęby. - No... robota CE, oczywiście. C-co ty tutaj robisz? Nie odpowiedział od razu. Jego koercyjno-redaktywna sonda przebiegła przez moje pijane ciało jak eletryczny wstrząs. Drgnąłem konwulsyjnie i omal nie utraciłem kontroli nad zwieraczami. Wrzasnąłem. Moi osłupiali towarzysze patrzyli z otwartymi ustami. Marc opuścił mnie z powrotem na krzesło i stał piorunując mnie wzrokiem. - Nic ci nie jest, masz w sobie tylko bukłak alkoholu. Nie widzę niczego nadzwyczajnego. Jak ci się zdaje, w co ty się bawisz, do cholery?! - Upijam się - wyjaśniłem rozsądnie. - Dwa dni temu nadałeś telepatyczne wołanie o pomoc. Było tak mocne, że omal czaszka mi nie pękła! Błagałeś mnie, żebym rzucił wszystko i przybył jak najszybciej na Kaledonię, by uratować twoje cholerne życie, a potem zniknąłeś, tak że nie mogłem cię odszukać. Musiałem zarezerwować miejsce na krondackim statku badawczym, żeby dotrzeć tu z Ziemi. Wytłumacz się! Byłem pijany jak bela i mentalny wstrząs, jakiemu mnie poddał, wcale mnie nie otrzeźwił. Wzruszyłem ramionami i próbowałem uśmiechnąć się przymilnie. - Nigdy nie rozmawiałem z tobątelepatycznie, monfils. Co to, to nie. Nie mogę sięgnąć na pięćset lat świetlnych nawet po to, by uratować moją pijaną duszę. Na pewno zdajesz sobie sprawę, że to nie ja cię zawołałem. - Zachichotałem jak wariat i przyłożyłem palec do nosa. - Ale założę się, że wiem, kto to krzyknął! - Kto? - Duch Rodziny... - Tufoutu biberon, toil Ty cholerny pijusie! - Znowu postawił mnie na nogi. - Byłem w trakcie przełomowego doświadczenia i twoje telepatyczne wołanie śmiertelnie mnie przeraziło. Powinienem stłuc cię na kwaśne jabłko! - Za późno na to - pouczałem go. - Ale skoro już tu jesteś, czemu nie miałbyś odbyć krótkiej przejażdżki? Zrobić coś naprawdę pożytecznego. Wysunąłem się z jego uścisku i podniosłem pilota wielkiego monitora. Po naciśnięciu kilku nieodpowiednich guzików w końcu pokazałem Marcowi małe wiertło głębinowe nadal stojące na brzegu jeziora. - Ti-Jean i Dorothee i reszta są na dole, w skalnej zupie. Weź jeden z zapasowych E18, włóż tablicę kontrolnąultrazmysłów i miej ich na oku. - Utkwiłem łzawiące oczy w oczach Marca. - Pojedź tym wiertłem. Nie musisz nic robić, jeżeli dobrze się sprawują. Tylko obserwuj. Proszę. Marc wyszedł klnąc pod nosem. Kiedy zajął miejsce Dorothei Macdonald w metakoncercie Jacka, oddzielenie składników lotnych z subkratonicznego zbiornika zostało pomyślnie zakończone. Zgodnie z przewidywaniami, pozbawione gazów roztopione skały zaczęły z powrotem tonąć w głębi płaszcza, skąd się wyrwały. Gorący dwutlenek węgla i para wodna, wraz z niewielką ilością twardych substancji, ruszyły w stronę powierzchni zaraz po usunięciu metakreatywnej pokrywki, tworząc kolosalne podziemne poruszenie. Wybuch mentalny, który zranił Kierownika Kaledonii, nie dokonał poważnych zniszczeń w sterówce D-4. Wiertło z Jackiem i Dorothee i pozostałe cztery maszyny wycofały się na bezpieczną odległość od wznoszącej się diatremy, a potem skierowały w górę. Przez długi czas nie mieliśmy pojęcia, czy operatorzy w dole są bezpieczni. Wiedzieliśmy jednak, że zrobili, co do nich należało. Gwałtownie przyśpieszający wydłużony bąbel gazowy ma zupełnie inny odczyt sejsmiczny niż gęstsza od niego magma. Narendrze Szahowi MacNabbowi język plątał się z ulgi i ze szczęścia, gdy sprawdził dane i oświadczył, że Kaledonia przetrwa. Diatrema miała wybuchnąć za sześć godzin. Jak najprędzej chciałem opuścić duszny bunkier i obserwować to wydarzenie na własne oczy. Podobnie myślał Calum Sorley, a poparli go uprzywilejowani reporterzy, których zaproszono, by nakręcili reportaż z tej operacji. Jednakże MacNabb wkrótce ochłodził nasze rozpalone głowy. Nikt jeszcze nie wie, czy wznosząca się do góry masa jest w większej części wodą czy dwutlenkiem węgla. Jeśli to ostatnie przypuszczenie jest słuszne, obserwator znajdujący się na zawietrznej stronie może się udusić. Naczelny inżynier dodał też wiele zniechęcających słów o piekielnym trzęsieniu ziemi i o falach wstrząsowych, które będą towarzyszyły wybuchowi. Wobec tego moi kumple od kielicha i ja postanowiliśmy zostać jednak w bunkrze i śledzić niezwykłe zjawisko na monitorze. Pozostało nam dostatecznie dużo jedzenia i trunków. Wielki bąbel miał wybuchnąć dokładnie w miejscu, które przewidział MacNabb, w kotlinie z małym jeziorem. Gazy unosząc się powiększały swoją objętość, a rozszerzając się jednocześnie się ochładzały. Kiedy bąbel dotarł do twardej części litosfery, do kratonu Clyde grubego na jakieś trzydzieści pięć klomów, był nadal dość gorący, by stopić skały na swojej drodze i zamienić je w kimberlit. Bliżej powierzchni planety, utraciwszy niemal całe ciepło, wznosząca się diatrema po prostu niszczyła wszystko na swojej drodze. Wybuchła tworząc krater o średnicy ponad dwóch kilometrów. Była to największa eksplozja tego typu, jaka kiedykolwiek wydarzyła się na Kaledonii. Cała planeta zawibrowała jak gong, a trzęsienia ziemi, zwłaszcza na Clyde, były katastrofalne. Większość materiału wyrzuconego do atmosfery stanowił lód, częściowo „suchy” - czysty dwutlenek węgla - ale reszta była zwyczajnym lodem z wody, po prostu gradem. Wybuch rozrzucił go daleko wokół jeziora, które zniknęło. Na bunkier spadły odłamki lodu wielkości dwudziestopięciocentówki. Kiedy erupcja się skończyła, ten podziemny „grad” wypełnił komin kimberlitowy na głębokość prawie trzystu metrów. Lód zestalił się w korek, który nie stopił się przez wiele lat. Diatrema wypluła też nieco skał. I niemal tonę diamentów. Calum Sorley przekazał telepatycznie te dobre wieści członkom rządu w New Glasgow i flota jajek była już w drodze, wioząc personel pomocniczy, zapalonych geologów i jeszcze więcej reporterów. Potem na obszar erupcji spadła monstrualna, wywołana przez diatremę ulewa, i pomogła stopić zaspy odłamków lodu. Wszyscy siedzieliśmy w bunkrze, przeżywając wstrząsy wtórne i modląc się o bezpieczeństwo bohaterskich operatorów CE. Trzy godziny po wybuchu pięć wierteł głębinowych przebiło się przez pokrytą lodem powierzchnię Windlestrow Muir. Podczas długiej drogi na powierzchnię Kaledonii Jack uzdrawiał Dorothee swojąmocąredaktywną, naprawiając większość uszkodzonej tkanki płuc i łagodząc ból. Była całkowicie przytomna, kiedy wyniósł ją w ramionach z wiertła. Weszli na zbocze w otoczeniu ośmiu operatorów CE, którzy nie zdjęli kasków i używali teraz swojej kreatywności tylko do powstrzymania deszczu i zapewnienia sobie suchej drogi. Zbiornik z tlenem unosił się w powietrzu za tą triumfalną procesją, podtrzymywany przez psychokinezę Jacka. Dorothee miała na sobie długą suknię z białego jedwabiu, a zasłona z tego samego materiału zasłaniała dolną część jej twarzy. Jej oczu i włosów nie tknął mentalny ogień. Dwa amulety, mój Wielki Karbunkuł i jej mała diamentowa maska, wisiały obok siebie na złotym łańcuszku na jej szyi. Poważne obrażenia, jakie odniosła Dorothee, mogły powstrzymać radosne uroczystości, które już się rozpoczęły, ale nie pozwoliła na to. Przemawiając do nas pseudogłosem stworzonym za pomocą PK, zrelacjonowała całą nadzwyczajną historię operacji od początku do końca i sucho powiadomiła o swoim strasznym wyczynie. Kiedy skończyła, krzyczeliśmy tak głośno i długo, że aż zachrypliśmy. Potem Jack i ja wnieśliśmy Dorothee do „Scurry II” i zawieźliśmy ją do Centrum Medycznego Uniwersytetu New Glasgow. Nie chciała regeneracji w zbiorniku. Podziemne wstrząsy wyrządziły wielkie szkody i czekało na nią wiele oficjalnych obowiązków. Później będzie miała dość czasu na zregenerowanie twarzy, oświadczyła. Pomysłowi lekarze ze szpitala uniwersyteckiego zaopatrzyli ją w maseczkę, która nie tylko ułatwiała jej oddychanie, ale umożliwiała też przyjmowanie płynnych pokarmów i wody. Pod wpływem chwilowego kaprysu kazała ozdobić jądiamentami, a potem dokończyła przebrania, wkładając swój ukochany stary skafander. W ubiegłych latach, o tak, dla zabawy, zastąpiła naszyte na nim fałszywe diamenty prawdziwymi. W tym kostiumie objechała zniszczone przez trzęsienia ziemi rejony Clyde, nadzorując usuwanie zniszczeń. Jack i ja towarzyszyliśmy jej cały czas. Twardzi Kaledończycy płakali, śmiali się i pochlebiali swojej Dziewczynce-Kierownikowi tak bardzo, że omal nie zamęczyli jej na śmierć. Jednakże w tym powszechnym uwielbieniu, które potajemnie podniecało i schlebiało Dorothee, była subtelna nowa nuta. Czy ze względu na jej bezprecedensowy wyczyn i ofiarność, a może z powodu jej przerażającego stroju - darzono ją teraz nie tylko przywiązaniem, lecz także głębokim szacunkiem. Była bardzo młoda i bardzo ludzka i ta zmiana w stosunkach z obywatelami Kallie bardzo ją poruszyła. Przedtem jej wielkie zdolności zaciemniał obraz drobnej kobiety o pospolitej twarzy, noszącej zwyczajne ubranie. Lecz w swojej diamentowej masce i w lśniącym skafandrze stała się czymś w rodzaju świętego obrazu, symbolem siły i władzy. Kiedy nosiła ten strój, nikt nigdy nie zapominał, kim naprawdę jest. Ona również. Sądzę, że właśnie dlatego Dorothea Macdonald nosiła swój niezwykły kostium i podobne do niego aż do końca życia. Marc zdołał zniknąć niemal zaraz po wyjściu ze swojego wiertła. Natychmiast wrócił na Ziemię i z podziękowaniem odrzucił propozycję Dorothee, która chciała mu nadać honorowe obywatelstwo Kaledonii. Zgodził się wrócić na tę szkocką planetę następnej jesieni, kiedy ryby będą najlepiej brały. Ja sam przebywałem na Kallie z Jackiem i Dorothee już prawie sześć tygodnii, kiedy to wytrącili mnie z równowagi (a także większość Imperium Galaktycznego) oświadczając, że zamierzają się pobrać latem roku 2078. Wtedy wreszcie odzyskałem Wielki Karbunkuł, który świetnie się spisał, wróciłem do mojego domu w New Hampshire i starałem się zdecydować, jaki prezent weselny powinienem dać tym niezwykłym kochankom. Czułem się wspaniale! Le bon Dieu był w niebie, a w Imperium Galaktycznym wszystko układało się dobrze. A potem Annę Remillard zniszczyła ten błogostan przychodząc do mojej księgarni i mówiąc mi, że Furym jest Denis. KONIEC „Diamentowej Maski” Drugiej Księgi z Trylogii o Imperium Galaktycznym. Księga Trzecia, zatytułowana „Magnificat”, relacjonuje historię wspólnego życia Jacka i Dorothei, i dzieje Marca, oraz jego żony Cyndii Muldowney. Opowiada też o Człowieku Mentalnym, o Rebelii Metapsychicznej i o końcu Hydry, Fury’ego i Rodzinnego Ducha wuja Rogiego.