Towarzystwo im, Stanisława Staszica, Towarzystwo im. Stanisława Staszica we Lwowie przy ulicy Batorego L. 30. • Upaść może i naród wielki, zniszczeć tylko nikczemny". Rok IV. Serya II. Tom Y. i TL Maj i Czerwiec 1893. SIEDEM LAT W SZLYSELBURGU opisał Bronisław Szwarce. Ł w 6 w. Nakładem Towarzystwa imienia Stanisława Staszica. Czcionkami drukarni Związkowej w Krakowie pod zarządem A Szyjewskiego. 1893. Wydawca i odpowiedzialny redaktor : TadeUSZ Dwemicki. Zostawcie tu nadzieje... DANTE. HłBLIOIEKA INSTYTUTU Uniwersyłełu Warszawskiego -.tarza Wpisano de iaweaUiia t)ń L — Prijechali, barin! Przed nami, niby ogromna, ciemna ściana, wznosi się Ladoga — wyraźnie tak, bo zdaje się, że jezioro podnosi się, podnosi aż do krańców widnokręgu i lada chwila cała wodna masa runie na nas. Nawet jaskrawe czerwcowe słońce, nie może posrebrzyć ponurych nurtów, woda nie błyszczy, a wygląda, jak bura, nieprzejrzysta masa; jaka różnica od zielonych wód Oceanu, albo Brytańskiego Kanału! Naprzeciw nas sterczy coś nad jeziorną płaszczyzną, jak narośl ciemna: to mury forteczki, wyrastające prosto z wody. Oto ów sławny, historyczny Szlyselburg, gdzie zarzynano carów i gdzie gnić musieli najniebezpieczniejsi nieprzyjaciele Gotorpskiego rządu! Spojrzałem na mojego przewodnika: szeroka, dobroduszna twarz pod niezgrabną, jasnoniebieską kiepką (własnej roboty,, jak mi opowiadał żandarm), złolyfaf-'sie w ir'zedowo-sztywny wyraz i wyglądała odpowiedzi od twierdzy na podane l 2_____Towarzystwo imienia Stanisfawa Staszica. przez żandarmów znaki. Ja się też z nim w rozmowę nie wdawałem, bom nie mówił ani słowa po moskiewsku; porozumieć się można było dosyć łatwo, z powodu podobieństwa narzeczy, ale żadnej porządnej „konwersacyi" prowadzić nie mogłem. Wszyscyśmy więc patrzyli w milczeniu, i ja i żandarm mój permski i dodany mu z Petersburga towarzysz, i czerwono-koszulny woźnica — na niską, zagadkową plamę na jeziorze, a czu-chońskie J) konie leniwo się opędzały tysiącom letniej ćmy, która żółtą chmurą, otaczała wszystkie drzewa przy drodze. Czasem tylko żandarm przestąpi z nogi na nogę, jamszczyk 2) machnie knutem 3) nad końską grzywą, otoczoną motylkami, a moje kajdany zabrzęczą na pokrytym gęstym kurzem brzegu jeziora. Szlyselburg! Taką więc twierdzę obiecywał mi pachnący, wymuskany żandarmski adjutant wczoraj wieczorem w „Trzecim Wydziale osobistej kancelaryi Jego Cesarskiej Mości", kiedym mu odmówił żądanej odpowiedzi, a on z uśmiechem, najczystszą francuszczyzną oznajmił: vous seres conduit a la forteresse pour y etre interroge. *) Dla takiej siedziby uwolnili mię od szubienicy i wezwali telegrafem z Permu, kiedym już jechał do dalekiego Nerczyńska w wesołem towarzystwie powstańczych kajdaniarzy. J) Czudzkie, fińskie. 2) Pocztylion. 3) Biczem. 4) Odwiozą was do twierdzy dla badania. Siedm lat w Szlyselburg u. Wszystkie legendy o kazamatach, o podziemiach, o torturach, o wyrywanych Konarskiemu paznogciach w mig zaczęły się tłoczyć w mózgu, zmęczonym miesięczną, dniem i nocą nieprzerwaną podróżą. Stanęły mi w oczach kleszcze, rózgi, szpicruteny, *) śledzie solone bez kropli wody i Bóg wie, co jeszcze, — a nadewszystko brzmiała w uszach złowroga przepowiednia uśmiechniętego, oficerzyka: pour y etre interroge. Spodziewałem się wprawdzie czegoś podobnego, kiedym się żegnał nad daleką Karną z Piechowskim, z Krysiń-skim, z Otrębusem i z całą partyą warszawskich towarzyszy podróży; alem myślał, że szkoda carowi zdjętego stryczka, i że wszystko się odrazu skończy znowu na szubienicy. A tu — badanie Szlyselburskie! badanie, pod głupim pozorem jakiejś zasztyletowanej na Pradze baby, i to po moim wyjeździe. „Musisz pan o tem wiedzieć", powiedział (po polsku, przecie) długi, chudy, kościsty sekretarz żandarmskiego piekła, utkwiwszy we mnie ołowiane, bez wyrazu oczy. Nie miałem i dotychczas nie mam o tej nieboszczce najmniejszego wyobrażenia, i wówczas już rozumiałem, że to tylko zaczepka dla prowadzenia nowego śledztwa w głuchej, jeziornej kazamacie, daleko od moich, od kochanej Warszawy — na samą myśl o tem badaniu dreszcz mię przechodził po skórze — brrr! Po chwili oderwało się coś od forteeznego J) Kije, pręty. 4 ___Towarzystwo imienia Stanisława Staszica____ wału i zaczęło się do nas zbliżać. Po minucie, moje nawet nietęgie oczy ujrzały jakieś ciemne łapy poruszające się miarowo, z każdej strony pływającej plamy, i wnet pokazała się łódka posuwająca się za pomocą długich, morskich wioseł, dobrze mi znanych z dziecinnych lat i z wybrzeży burzliwego Atlantyku. Jeszcze chwila i przybiła do brzegu bar za z sześcioma wioślarzami, zasępionym sternikiem i jakimś sztywnym, dobrze szpakowatym oficerem. Główny żandarm przybliżył się miarowym krokiem, salutując, \ doręczył oficerowi pakiet biały; woźnica zeskoczył i przeniósł na barze mój tłomoczek, a ja, brzęcząc kajdanami, wsiadłem do łódki z żandarmami. Szeroko się uśmiechnął jasnowłosy jam-szczyk, zdjął niski czarny kapelusz, i słodziutko' przemówił: „barin, na wodku, za to, czto szcsa-sliwo prywioz!" 1). Musiałem się roześmiać, tak mi się podobała ta niewinna ironia Moskala — nie pamiętam, com mu z białoruska odpowiedział: „sztob ty prapau", albo coś podobnego, wsunąłem do wyciągniętej łapy parę srebrników, i dopędzony życzeniami uszczęśliwionego jamszczyka, odbiłem od lądu na długie, długie lata. Oficer zakomenderował i długie wiosła poruszyły się miarowem tempem. Obejrzałem się: zwyczajne twarze majtków, podobne do siebie *) Panie, na wódkę za to, żem szczęśliwie dowiózł. Siedrn lat w Szlyselburgu. na całym świecie; siwy oficer ciekawie na mnie spogląda maleńkiemi, czerwonemi oczkami; a aandarm, który mię dowiózł z Permu, siedzi zadowolony, że się ciężka podróż „błahopołucsno" ]) skończyła i że dzisiaj jeszcze swobodnie zawita do stołecznych szyneezków. Za nami malał powoli niski brzeg jeziora, a na nim zmniejszały się coraz bardziej niepokaźne domki i cerkwie powiatowego miasteczka; gdzieś, za Newą już, czerniał bór szpilkowy. Im bliżej posuwała się łódka do twierdzy, tem jaśniej odznaczały się szare mury i zielony niski wał, okalający całą wysepkę; po kilku minutach przybiliśmy do przystani. Żandarm pierwszy wyskoczył, pochwyciwszy tłomok, ja za nim zacząłem wstępować na kamienne schodki i wkrótce ciężkie kajdany, nie przywiązane do pasa aresztanckim obyczajem, a rozpuszczone umyślnie z powstańczą fanaberyą, powlokły się z brzękiem po płytach sklepionej i niezbyt wysokiej forte-cznej bramy. Minęliśmy ciemno-zielonego szyldwa-cha, kilku wyciągniętych jak struny żołnierzy, i weszliśmy nareszcie z żandarmami i „smotritje-lem" z) (bo takim był prowadzący mię oficer) do ciemnej kordygardy. Zwyczajny odwach, jakich wiele widziałem, zacząwszy od Warszawy: ławki, karabiny rzędem, brudne ściany, — ale od razu mi wpadł w oczy *) Pomyślnie. 2) Nadzorcą. 6____Towarzystwo imienia Stanisława Staszica.____ jakiś zaokrąglony, długi, pokryty mocno potłu-szczoną skórą,, na niskich nogach zydelek; domyśliłem się zaraz, że to żołnierska „kobyła", a gdyby mi potrzeba było wyjaśnień, i one się tu znalazły — za kobyłą, leżały w kącie całe pęki burowatych rózg. Muszę przyznać, że widok tych przygotowawczych, zachęcających do wiernopoddaństwa przyrządów wcale nie miłe zrobił na mnie wrażenie, i że mi się zaraz przypomniało ostrzeżenie J W. Tuchołki jeszcze w Eatuszu warszawskim: „Na zasadzie takich a takich artykułów kodeksu, jeśli badany przestępca, nie należący do stanu uprzywilejowanego, stawia się hardo podczas badania i nie chce pomagać sprawiedliwości należytemi zeznaniami, może być ukarany cieleśnie". A jakiż tu stan uprzywilejowany, kiedy mi wyraźnie przy wyroku śmierci oświadczyli, żem „pozbawiony wszelkich osobistych i innych praw", dlatego zapewne, by mi nie posłużyły na tamtym świecie. Nie było też mowy o przywilejach, kiedy adjutant mi przeczytał „śród nocnej ciszy najmiłościwsze ułaskawienie" do ciężkich robót w kopalniach bez terminu, po naszemu na całe życie, a może — kto wie? — i za grobem. Nie miałem czasu do dłuższego myślenia o do wodach Najjaśniejszej troskliwości i o sposobach utrzymywania karności w obrońcach Ojczyzny, , bo się wtoczyła do kordygardy nowa jakaś oso- / bistość, przed którą wszyscy stanęli zaraz jak / wryci w należytych pozach. Wyobraźcie sobie Siedoi lat w Szlyselburgu. okrągły brzuszek na krótkich nóżkach, a nad tem wszystkiem niemniej okrągłą a rumianą i niezbyt pomarszczoną twarzyczkę ozdobioną siwym wąsem i mikołajewskiemi faworytami tak zwanemi „kotlecikami", najzupełniejsza podobizna pana •Macieja z pod Łukowa, albo pana Stanisława na Wielkich i Małych Zawadach. Choć się jego eksce-lencya (prjewoschoditjelstwo, należałoby powiedzieć, alem o tem jeszcze wówczas nie wiedział) przymuszał do marsowego wyglądu, widać było, że to rola nie dla niego, i że kiedy każe należytym sposobem oćwiczyć przestępcę, to chyba dlatego, że został doprowadzony do najokropniejszej szlacheckiej pasyi, albo że inaczej zrobić nie może, bo car „przykazał". Wyglądała ta cała figura zupełnie po polsku, oprócz, ma się rozumieć, ciemnozielonego munduru ze świecącemi guzikami i prusko-moskiewskiej jeneralskiej czapki; ale tak wiele już spotykałem moskiewskich twarzy, podobnych do naszych, żem nie mógł o narodowości zawyrokować; dopiero kiedy generał, przywitawszy się z komendą i pomówiwszy z uniżonym żandarmem, odezwał się do mnie najczystsza polsko-ukraińska mową, poznałem, że dygnitarz należy rzeczywiście do wiernych roso-ka-tolików. Ale jakaż różnica po skrzywionych i chytrych fizyonomiach rozmaitych Witkowskich, Gó-rzewskich, Dąbrowskich, Sierzputowskich i tym podobnych warszawskich renegatów! Od razu też wstąpiła we mnie otucha, o ile mogłem jeszcze myśleć, bo zmęczenie eoraz bardziej brało górę, •8____ Towarzystwo imienia Stanisława Staszica i tęskniłem jedynie do natychmiastowego, choćby wiecznego spoczynku. — Odprowadza was do sekretnego zamku; nie macie nic do powiedzenia? — Nic, panie. Wyszedł generał z otrzymanemi od żandarma papierami, za nim popędził „fijołek", grzecznie pożegnaws/y się ze mną, a ja się znów odpra-\ wiłem dalej ze smotritjelem. ~~~ Od kordygardy prowadził długi, kryty korytarz, arkadami, nad brzegiem porządnie obmurowanego, głębokiego kanału; na kurytarz wychodziły drzwi i okna, czy więzienne czy inne, te-gom nie mógł od razu poznać, a przez kanał prowadziły co kilkadziesiąt kroków przerzucone murowane, sklepione mostki. Za kanałem otwierał się widok na plac szeroki z cerkwią, i kilku nagrobkami, — za placem, pod fortecznym wałem, koszary czy coś podobnego, a z drugiej strony jakieś plantacye czy ogródki, w nich domki białe. Wysoko nad wałem powiewała żółta chorągiew z dwugłowym carskim sępem. Szliśmy w głębo-kiem milczeniu, przerywanem jedynie odgłosem kroków pod arkadami i brzękiem kajdan na kamiennej posadzce. Przeszliśmy przez mostek i wówczas ujrzałem znajomy mi z Europy, ale rzadki w Eosyi średniowieczny „sekretny" zamek. Dwie okrągłe granitowe, szarożółtawe baszty z waskiemi strzelnicami, takiż mar z granitu, a w środku czerniała sklepiona, ogromna brama; przed bramą Siedm lat w Szlyselburgu. t nowy mostek, większy od tamtych, wisiał nad skręcającym się kanałem; cała budowa wskazywała że tu był niegdyś most zwodzony, zupełnie jak w starych zamkach Prancyi, czy Niemiec; wąski stok, zarosły trawą, oddzielał mury od kanału. Nadzorca zapukał, szyldwach natychmiast otworzył nabita ogromnemi gwoździami furtę i pod wysokiem sklepieniem zeszliśmy po kilku kamiennych stopniach do wnętrza historycznej klatki dla najważniejszych wszachrosyjskich przestępców. V Siedm lat w Szlyselburgu. 11 II. Posępnie bo wyglądało podwórze nowego, przeznaczonego dla mnie pałacu. Był to czworobok, szeroki na jakie sto kroków, a z tyła widniały takie same granitowe ściany, zakończone takierni same-mi basztami; u spodu każdej baszty otwierały się drzwi żelazne, a kilka wąskich okienek oświecała widać w środku wieży jakieś komórki czy może wschody. Popękane od północnych mrozów granitowe płyty wyglądały chropowato, liszajowato niby, a wysokie mury rzucały olbrzymi cień na wąskie podwórze. Niska, bez piętra oficynka przecinała zamkniętą przestrzeń jeszcze na dwoje, i raziła oczy ową skarbową, brudno - żółtą farbą t którą się odznaczają moskiewskie koszary, więzienia i szpitale; przez okna, dość wielkie, wyglądały ogromne żelazne kraty, a większa część była zasłonięta dowcipnemi „pytlami", by światło mogło zajrzeć tylko z góry, a cały świat byt szczelnie odgrodzony od nieszczęśliwego więźnia. Szczyt dachu dochodził prawie do wierzchu zamkowych murów, a ogromne daszyskó było przerżnięte małemi, półokrągłemi strychowemi okien- **» karni, zupełnie, jak w naszych wiejskich dworkach ; — gdzieniegdzie sterczał biały dymnik, a na dwóch końcach przylepiona do domu drewniana facyatka z budką, zdradzała, że tu także znajduje się kordygarda. Wszystko to, szare zamkowe mury, żółta oficyna, czarniawe faeyatki, ezarno-prężyste budki, zielone, drewniane baryery przed całym frontem, a w kącie podwórza, obok drzwi żelaznych, jakaś nawpół rozwalona ciupa — wyglądało szaro, ponuro, sztywnie i martwo. Wyskoczyło kilku żołnierzy bez broni i stanęło w karnych postawach, z podoficerem na czele — nie było widać ani żandarmów, ani oficera. Ale niedarmo zaliczają mię do wiecznych optymistów. Nawet w dziesiątym pawilonie znajdowałem coś przyzwoitego, nawet oszpecona ogromnym, czerwonym liszajem twarz pana pomocnika Górzewskiego wydawała mi się czasami prawie ludzką; tylko w szanownym ^Żuczku" nigdy, przenigdy, pomimo całego optymizmu, nie mogłem nic znaleźć powabnego, nawet gdy się ze mną całował na Wielkanoc, życząc z całego serca „powodzenia naszym" — ręczę, że gdybym go choć trochę zachęcił, dodałby s zwycięstwa powstańcom" — oprócz tych, ma się rozumieć, których wyprowadzał w nocy na szubienicę. Napół przymknięte od znużenia moje niepoprawne oczy umiały odrazu zobaczyć, że się coś w ponurej poszwedzkiej klatce zieleni: cho- 12 Towarzystwo imienia Stanisława. Staszica. rowita jarzębinka, upstrzona pomarańczowemi koralami; a przed bliższą kordygardą uśmiechał się dość niezgrabny gołębnik na jednej wysokiej nodze, nad którym fruwały białe, sine i czerwonawe gołąbki. Coś żywego przemknęło się także pod gołębnikiem, pobielało na chwilkę i zapadło się jak widmo w ziemię — miałem się dopiero później dowiedzieć, że to więzienny króliczek. A nad eiemnem podwórzem jaśniało lipcowe niebo i białe chmurki wesoło po niem igrały, dążąc do wysokich zakątków, gdzie nawet wszechwładny car wszech Eosyi dostępu znaleźć nie może. To wszystko ujrzałem w mgnieniu oka, bośmy weszli do żółtej oficyny i znów zagrzmiałem całą więzienną zbroją po kamiennych taflach korytarza, minąwszy jakąś otwartą izbę — .kuchnię, jak się potem okazało. Jeszcze chwilka, otworzyły się z trzaskiem drzwi ciemno-zielone, z ma-leńkiem okieneczkiem, starannie zakrytem zanu-merowaną skórzaną klapą , i pan smotritjel o-świadczył mi, że znajduję się u kresu podróży. Nie bardzo zważałem z początku na ponurą celę: znużenie przejmowało mię jakąś dziwna o-bojętnością dla całego świata, — alem tak często potem mierzył ów numer trzeci metrem własnego wyrobu (mogę się pochwalić, żem się omylił tylko o ćwierć centymetra), tak często rysowałem owo okienne sklepienie, owe kraty, ów stolik i owo brudno-zielone łóżko, że mogę odraza zarekomendować przeznaczony mi czertog, — po polsku komnatę (bobyście inaczej mogli pomy- Siedm lat w Szlyselburgu. śleć, że ten wyraz ma z pewnością coś wspólnego z „czertami"). Trzy kroki wszerz, sześć kroków wzdłuż, a ściśle mówiąc, sążeń moskiewski i dwa, — takie były wymiary trzeciego numeru. Białe ściany z ciemnym szerokim pasem u spodu, podpierały sufit biały, nie sklepiony, chwała Bogu, a prawie cały koniec zajmowało dość wysokie okno, zakratowane 'wewnątrz calowemi żelaznemi sztabami, między któremi jednakże mogłaby się dość łatwo przesunąć dziecięca głowa. Pod oknem, opa-trzouem szerokim drewnianym blatem, bo mury miaty z pewnością arszyn (72 centymetry) grubości, stał zielony stolik, najdrobniejszych rozmiarów, a przy nim stołek, a raczej taburet ta-kiejże barwy; u ściany zwyczajne^ drewniane łóżko z suchotniczym siennikiem, źle pokrytym szarą szpitalna kołderką; w kącie, u drzwi, klasyczny kubeł. Otóż i wszystko; z drugiej strony drzwi wystawał z kąta wysoki piec ceglany, po-tynkowany na biało i służący widocznie dla dwóch cel; paliska nie było, widać że palono z kury-tarza. Podłoga, malowana czerwonawą farbą, utrzymywała się snąć czysto i w ogóle wszystko było widocznie często odświeżane, bielone i myte! dla wchodzącego jednak ze świata, ciasna i ciemna cela wyglądała niewymownie ponuro i martwo. Usiadłem znużony na łóżku, koło mnie kręcili się żołnierze, wnosząc rzeczy; przez okno, me zasłonięte i o czystych szybach, widać było mur BIBLIOTEKA ilSfllUD IUST8i!Cl 14 Towarzystyo imienia Stanisława Staszica. granitowy o kilkanaście kroków i przechadzającego się z karabinem szyld wącha. „Iswoltje sniatj odjazdu" *), przemówił z łaskawym uśmiechem nadzorca, a przytem jego maleńkie oczka popatrzyły na mnie prawie z litością. Nimem zaczął spełniać prośbę czy rozkaz szanownego smotritjela, wszedł do celi sołdat z młotem i jakąś podstawką, i dość zręcznie kilkoma uderzeniami wybił nity zamykające kajdany; opadły żelaza na podłogę i znikły mi wnet z oczu, wyniesione przez kogoś na kurytarz; pierwszy raz od miesiąca stanąłem nie okuty, w lekkich tatarskich „iczygaćh", na które zamieniłem gdzieś za Kazaniem, w Małmyźu, zdaje się, długie warszawskie buty: — bo mi nogi tak opuchły od jazdy i od ukąszenia komarów, że kiedym się mógł po kilku tygodniach nareszcie rozzue na parę godzin, to butów żadnym sposobem wdziać nie mogłem. Nie doznałem ulgi po zdjęciu kajdan, ale przeciwnie pewne zakłopotanie, jakby mi czegoś nagle zabrakło, i długi czas potem niezręcznie mi było chodzić bez cesarskich ozdób — taka to siła przyzwyczajenia. Iluż takich ludzi, którzy długo, długo bez kajdan chodzić nie mogą ! A niestety, wielu ich zaajdzie w naszej nieszczęśliwej Polsce, od zniemczonego urlopnika do nadętego jaźnie wielmożnego, co go rodzi dzie- Eacz pan zdjąć ubranie. Siedm lat w Szlyselburgu. 15 wiata woda na Kisielu od Leszczyńskich, czy Poniatowskich — czym tak wówczas pemyślał, tego nie pamiętam, ale, że teraz tak myślę, to pewna, bo mię długie i bolesne doświadczenie o tem aż nadto przekonało. A rozbieranie więźnia szło swoim porządkiem. Zdjęli burkę, kubrak brunatny, polskie szarawary i tatarskie buciki, potem krakowską kamizelę, potem bieliznę, a z nią ocalałe od Sierzputow-skiego spinki z Orłem i Pogonią, — i zostałem się nagi, „leak matj rodiła", śród poważnych i przejętych świętością swojego posłannictwa soł-datów. Mnie jednemu wśród nich jeszcze na śmiech się zbierało, alem i, na to się nie mógł zdobyć, bo sen morzył mnie coraz bardziej' Nie zważałem już prawie na to, jak mię oblekali w grubą więzienną bieliznę, w szary sukienny chałat, w jakieś szpitalne pantofle, czy „koty";] nie słyszałem, a przynajmniej nie rozumiałem,! •co mi nadzorca prawił o rzeczach, o tłomoku, o przechowaniu tego wszystkiego; nie chciało mi się nawet pomyśleć "o zaszytych, w sukniach i schowanych w cygarnicy pieniądzach, o niezbędnym scyzoryku i o innych przedmiotach, które może dla mnie bezpowrotnie zginęły — jedną tylko miałem myśl, spać, usnąć jak najprędzej; ledwo też wyszli carscy słudzy i zatrzasnęły się drzwi ze zgrzytem ciężkiego zamku, powaliłem się na łóżko i usnąłem natychmiast, jak zabity. Było to w południe, dnia 7 lipca 1868 roku. III. Kiedym się obudził, ujrzałem te samą, ciasną, celę, tę samą kratę; ale na stole był dodatek : cynowa miska, cynowy talerz z chlebem czarnym i białym i łyżka z tego samego kruszcu. Wieczór się zbliżał, przespałem więc obiad, bo zupa o-stygła zupełnie, mięso było zimne. Zapukałem do okienka we drzwiach. Po chwili zjawił się żołnierz bez czapki i broni; jakem się potem dowiedział, był to szeregowiec z „fortecz-nej komendy", a jak go zwyczajnie więźniowie nazywają, słuzytjel^ służący. — Która godzina ? — zapytałem. — Nie mohu gnaij. — A który... kotory... dień, dzisiaj... dneś? — Nie moliu snatj! Stoi żołdak, wytrzeszczając na mnie wąziutkie, szarawe oczy, i „ruM po sewam" podług „artykułu". Zrozumiałem, że rozmawiać ze mną nie wolno; roześmiałem się, zjadłem trochę zimnej strawy, zostawiłem sobie chleb, i żołnierz znikł z niedokończoną wieczerzą; zamknęły się drzwi z brzękiem, i znowu zostałem się sani — czy tak do śmierci ? Siedrn lat w Szlyaelburgu. 17 Szczęściem nie byłem już nowicyuszem. Sześć miesięcy cytadelskiego życia przyzwyczaiły mię jak najzupełniej do celkowego gospodarstwa ł zacząłem się urządzać podług wszystkich prawideł „sekretnego" zamieszkiwania. Nasamprzód kalendarz — czem ? Po długich poszukiwaniach ani gwoździa, ani patyczka najmniejszego nie znalazłem; więc pazuogciem na białej ścianie u okna wydrapałem kreskę, a przy niej S duże: wszak przyjechałem do klatki we wtorek. Z drugiej strony kreski ósemka, i kalendarz gotów. Potem do ściany. Stuk, stuk — stuk, stuk, stuk, stuk, stuk — pauza — potem cztery stuknięcia, przerwa, znowu cztery, pauza — i tak dalej. Pierwsze to zapytanie z żywego grobu do sąsiedniej żyjącej trumny: „kto tam?" Ale na-próżno się mozolił odcisk, nabity na drugim palcu prawej ręki przez długie cytadelne rozmowy, — grobowe milczenie odpowiedziało mi z jednej i z drugiej strony, a wprawne moje ucho usłyszało tylko, że się szyldwach zbliża do drzwi na palcach (czy też w takiem obuwiu, że kroków nie słychać), podnosi ostrożnie skórzana klapę i patrzy, co wyrabia nowy ptaszek. Ha! sąsiadów nie ma, albo nie chcą odpowiadać. Trzeba się wziąć do innej roboty. Nie ma nikogo — ale kto tu był? Księga więzienna, piec kaflowy zaraz mi to w cytadeli warszawskiej opowiedział. Kogo tam nie było na brunatnych kaflach! Levitoux, wynalazca pukane-go alfabetu, ten, który się żywcem spalił, może 2 18 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. w tym samym 57-mym numerze, Ściegienny, ksiądz spiskowiec, i innych wielu, legion cały; wszystko przekreślone, wyskrobane, i nazwiska i wiersze patryotyczne i „Jeszcze Polska nie zginęła" i daty, zaczynając od 40 roku, i krzyże, znaki śmierci; ale to właśnie dodawało ochoty do pracy i po kilku dniach upartego ślęczenia odczytało się wszystko, czy odgadło; dzieje dwudziestoletniego męczeństwa odkryły się przedemna i wzmocniły samotnego do walki, natchnęły nowy, niezwalczony upór. Czyż ten mur do mnie wyraźnie nie mówił prawie nieczytelnym napisem : Exoriere aliquis nostris ex ossibus ultor, wyrośnie z naszych kości mściciel ? Tu, w Szlyselburgu, nowe rozczarowanie: piec ceglany, nie kaflowy, świeżo wybielony. Drapałem — czysta cegła, i nie widać, by ktoś kiedykolwiek na niej pisał; zresztą na cegle napisy wycierają się jak najłatwiej. Ściany dokoła takie same, niepokalanej białości; nigdzie nic, ani na stole, ani na łóżku, ani na stołku, nawet na blacie pod oknem najmniejszej nie było kreski (raz tylko w jednej celi znalazłem na drewnie nawpół starte, nieczytelne litery); nie było najmniejszego śladu tych, którzy niezawodnie tu cierpieli, żyli, przeklinali, czy płakali — może umierali; nie, nic! Grób — czysty, porządny, ale niemy zupełnie ! Kto żył w takim grobie, wie, ile szczęścia, ile życia dodaje najmniejszy znak przypominający tych, od któryóh cię oderwano na zawsze może, Siedm lat w Szlyselburgu. 19 twoich dawniej obojętnych dla ciebie ludzkich braci; tam się może dopiero samolub nauczyć, o ile niezbędnem jest dla każdej żywej istoty towarzystwo podobnych jej istot. Tylko przymusowe towarzystwo może się stać męką, jak wszystko to, co przymusowe, większą nawet męką, niż przymusowa samotność. Car mi przynajmniej zawsze oszczędzał takiej męczarni, a zresztą, łatwo się od niej uwolnić: nowem przestępstwem przeciw Jego Carskiej Mości, nawet udawaniem tylko zbrodni politycznej. Tak czynią zazwyczaj zwykli złodzieje, kiedy im się sprzykrzy „wspólna izba", i chcą dla jakichkolwiek powodów dostać się do „sekretnej". Wieczór tymczasem zapadł, samotność była zupełna — ale nie: klucz zgrzytnął w zamku i pokazał się nadzorca. Nie powiem, żeby jego pojawienie się wielk% mi sprawiło przyjemność. Czy ma mię wezwać znowu do jakiegoś badania, którem w Petersburgu grozili ? Może przychodzi szpiegować ? _&.\e zawsze to człowiek, Moskal, i nie takie budzi obrzydzenie jak swój kat własny, naprzykład Żuczkowski, można się będzie przytem wypytywać, bo spodziewam się, że oficer mi nie powtórzy wiecznego sołdackiego „nie mohu znatj" • Zresztą pokazało się, że „Jewo błahorodje« x) nie przychodzi bez podarunku: zapytał się o<3- *) Jego Urodzonośd 20 Towarzystwo imienia Stanisława Staszaca. razu, czy mi nie trzeba herbaty i — o szczęście! — tytoniu. Po długiej i zagmatwanej rozmowie — bom się jeszcze do „czajów" i „tdbaków" nie przyzwyczaił, a widać było, że mój zacny stróż, chociaż obeznany z polską mową, nie nmie wcale mówić po chrześcijańsku, — dowiedziałem się, że-naznaczono mi aż 50 kopiejek na dzień (w dziesiątym pawilonie dawano 30) i że wydadzą mi z góry pewną ilość herbaty, cukra i ćwierć funta tytoniu na cały miesiąc. Uczułem od razu całą korzyść ważnego „przestępstwa", bo gdybym był zwyczajnym ~bv,nto-wszcźykiem, a jeszcze gorzej, zupełnie niewinnym i wiernym poddanym, pewnoby mnie tak wspaniale nie traktowali; postanowiłem więc zaraz w duszy, że przez całe życie będę się trzymał zasady: „kiedy padać, to z dobrego konia", i wszystkim rekomenduję ją jak najmocniej. — A kotory dień? wszak środa? — zapytałem znowu nowego gościa z nienasyconą ciekawością. Smotrytjel spojrzał, nic nie odpowiedział, odwrócił rozmowę i takem się nie dowiedział. Myślałem potem, że nie zrozumiał tej „środy" (po-moskiewsku sicreda); ale daleko później dopiero miałem się dowiedzieć o właściwej przyczynie jego milczenia, kiedym już rozumiał cerkiewne dzwonienie i zdołał rozpoznać — niedzielę. Okazało się, że mi dzień cały znikł jak kamfora; myślałem, żem się omylił, chociaż byłem pewny, że Siedm lat w Szlyselburgu. 21 •co dzień kreskę znaczę: ale wtedy dopiero nadzorca, będący już ze mną w dobrej komitywie i widząc, żem nie taki czarny, jak mię w więziennym paszporcie odmalowano, odkrył mi, żem doby nie zgubił, ale po prostu przespał: ta środa była już czwartkiem. Ściemniało zupełnie — przynieśli obiecane spe- •eyały, herbatę od jakiegoś Tytowa, czy jak się on tam nazywał, sławetnego kupca powiatowego miasta Szlyselburga, tytoń Myllera wcale nieszczególny, cukier i całą kupę łojówek, na których miałem sobie przez lat kilka wypalać pal- •ce, obcierając knoty: nie pamiętam już, dlaczego nie dali mi stearyny, a zresztą nie chciałem ich prosić, bom sobie wziął za prawidło o nic nie prosić; dadzą, dobrze, nie dadzą, pal ich dyabli! "Grubo można zapłacić za wszelkie ulgi i łaski, a ja wcale płacić nie chciałem. Było więc gospodarstwo, był nawet zbytek i mogłem, rozwaliwszy się na twardem i krót-kiem łóżku (car nie winien, żem taki długi), marzyć przy cygaretce o tych, którzy teraz wałcza, biją Moskali, już, już wypędzają Berga z Warszawy — czemuż mnie tam niema! Czegom się nie namarzył w tym trzecim numerze !... Powstaje Litwa cała, powstaje i Petersburg — pomimo swojej kolosalnej nieznajomości Eosyi, z której się moi szanowni ziomkowie i teraz nie chcą wyleczyć, wiedziałem przecie, że matuszka Moskwa nigdy nie powstanie — car ucieka, na Wołdze Pugaczewszczyzna, i tak da- \ 22 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica._____ lej, do nieskończoności. Bo nie może być, żeby Bóg nam pozwolił zginąć marnie, żeby nie ukarał nareszcie okrutnego ciemięzcy tylu narodów, nie może być, żeby Europa nie skorzystała przecie z naszego powstania i nie utarła rogów strasznemu wrogowi. Znalazła się przecie, chwała Bogu i krytyka; bo jeszcze mi brzmiały w uszach słowa Padlewskiego: „mamy, panowie, przeciw sobie dziewięćdziesiąt szans na sto — ale musimy spełnić swój obowiązek; nie będą, się wa& pytali w carskiem wojsku, czy wierzycie w zwycięstwo — idź na śmierć i basta!" Więc może zgnietli nas znowu, jak ojców, jak dziadów naszych ? — ha ! aleśmy zrobili swoje, i gorzej już jak za Mikołała albo za Metternicha nam z pewnością nie będzie, a chłopom sto razy lepiej. — Jeszcze Polska nie zginęła ! IV. Zaczęły się potem długie, jednostajne dnie w pół-ciemnej celi , z której ani dniem ani nocą nie było wyjścia. Ile to trwało, dwa miesiące, czy więcej? teraz już nie pamiętam: ale wiem, że nie było ani książek, ani czegośkolwiekf, czemby się zająć można. A w samotnej celi bezczynność to śmierć — jak zresztą wszędzie na świecie. Bezczynność cielesna prowadzi wolno, ale niechybnie do cielesnej śmierci; duchowa bezczynność, albo raczej ciągłe przewracanie w mózgu jednych i tych samych myśli, których człowiek, nawet najbardziej okrzesany, nie wielki przecie ma zapas, doprowadza jeszcze prędzej do okropniejszego nawet końca — do śmierci umysłowej, do obłędu. A trzeba się ratować od tego wiecznego duchowego przeżuwania, trzeba przytem uciekać od zachcianek własnego, młodego ciała, żądającego ruchu, życia, czynu, rozkoszy — jedynem lekarstwem praca. Są, tacy, którzy głodzą się przez całe lata, a z więziennego chleba lepią i wy-rzeźbiają cuda cierpliwości, czasem arcydzieła sztuki; są tacy, którzy śpią na deskach, a ze słomy, wyjętej z siennika, tworzą jeszcze dziwniejsze rze- 24 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. czy, którzy malują krwią własną, wymyślają niepojęte narzędzia i chemiczne preparaty — z niczego ; ja niestety do takich nie należałem, bo mię klasyczne, pojezuickie wychowanie oduczyło od myśli, że mam pięć zdrowych pa'cow. Ciągła myśl o ginącej braci mogła doprowadzić tylko do rozpaczy, nawet przy niezachwia-nem przekonaniu i zdrowej wierze; myśl o śmierci, o życiu zagrobowem, z pominięciem wszystkich tych, którymem obowiązany pomagać na ziemi, była dla mnie samolubna zbrodnią, jeślibym się na niej miał ograniczać. Wiedziałem zresztą, że w takiem położeniu ona doprowadzi jedynie do halucynacyj, — grzeczniej mówiąc do „zachwytu", a potem... do irlyotyzmu — i do śmierci, do której taka myśl dąży z samego początku. Jest to rzecz zadziwiająca, że takie najwyraźniejsze, chociaż pośrednie samobójstwo zyskuje najgorętsze pochwały tych, którzy nazywają odebranie sobie życia najśmiertelniejszym z grzechów! Pracować — pracować trzeba, umysłowo, różu-, mię się, bo cieleśnie nie umiem. Trzeba także nie zapomnieć ludzkiej mowy; ale na to mam gotowe lekarstwo: śpiew. I może po raz pierwszy zadźwięczały w sekretnym zamku Bartosz i Armaty pod Stoczkiem, Z dymem pożarów i wiele innych powstańczych pieśni, choć zamek już z pewnością słyszał przedemną o tej Polsce, która ginąć nie chce i o Kościuszce, patrzącym na nas z nieba. Siedm lat w Szlyselburgu. 25 Nie przeszkadzano mi, ani jednem słowem; i za to byłem im wdzięczny. Sam nadzorca dał rai nawet wkrótce inną robotę, bo nauczył robić papierosy, dla oszczędzenia, jak radził, tytoniu, a z tutkami zjawiła się zaraz cała biblioteka. <3óż to za cudowna rzecz, te kręcone munsztu-czki! Rozwiniesz, i masz długi szmatek mocnego papieru, na którym zaczęło się pisać znalezionem nareszcie jakiemś metalicznem ostrzem, najrozmaitsze moje fachowe algebraiczne, geometryczne i arytmetyczne rachunki, figury i formułki. Trzeba dobrego wzroku, by potem przeczytać, coś nacisnął, i jestem pewny, że mój smotrytjel zgo-laby nic nie zobaczył; jam się wybornie z tego wywiązywał; krótki wzrok przydał się przecie do czegoś. Nie byłem znowu taki samotny. Oprócz milczącej służby, oprócz nadzorcy, który dość często zaglądał i uczył mię po rosyjsku, bom zaczynał •coraz lepiej rozumieć jego mowę, zaczjjł się pokazywać jakiś czarny o niskiem czole, szerokiej twarzy, nastrzępionych wąsach jegomość, pan plac • major. Ale niewiele miałem z niego pociechy. — Czyście nie głodni? Zauważę tutaj, że musi to być jakaś kabalisty-czna formuła dla takich panów, bo tak samo się zupełnie wyrażał w cytadeli pan Żuczkowski, „onże" Morok, — tylko po polsku, i następującym arcyeleganckim frazesem: — Czy nie ma czasem głodu tu ? 26 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. I tak dzień w dzień, aż do znudzenia. — Żuczkowskiemu mówiłem: ,nie!" — do miałem przecie z domu najrozmaitsze jadło, nawet łakocie; ale szlyselburskiemu plac-majorowi odpowiadałem każdym razem nieomylnie: — Głodnym! Bo rzeczywiście dawali jeść porządnie, z wetami nawet, ale mało i raz na dzień. Trzy lata byłem głodny, ażem się przyzwyczaił. Gdzie się zawieruszały owe półrublówki, nie wiem; ale-z pewnością nie całe do mnie dochodziły. Czarna, pękata figura bąknie coś, odwróci się, wyjdzie — i nazajutrz to samo zapytanie i ta sama odpowiedź. Nie masz nic nad regularność! Nastała przecie przerwa w tej „głodowej regularności", nie na długo, ale i to się przydało. Bywał parę razy sam generał, ten sam „katolik", który mię w kordygardzie przywitał, i jemu zawdzięczałem przynajmniej kilka polskich wyrazów. Słyszę zaraz, że w korytarzu coś nadzwyczajnego, odgłos kroków, jakiś pośpiech, jakieś głośne rozmowy; drzwi się otwierają z niezwykłą uprzejmością i jawi się tłusta, zasapana figurka. — Jak się masz, bratku ? Odpowiem, jak się należy, nie prosząc o nic ale nareszcie „wykalkulowałem* (nie na okurku od papierosa), że mój purytanizm na nic się nift zda, i kiedym raz powtórzył, już o kilka tonów wyżej, swoje wieczne „głodnym!", inną zaraŁ otrzymałem odpowiedź: Siedm lat w Szlyselburgu. 27 — Aa! bratku! prawda, taki chłop zajada za czterech. No, zobaczymy, zobaczymy bratku! — Prosiłbym tylko o kolacyę: jadałem zwykle dwa razy na dzień. — Zobaczymy, bratku, zobaczymy ! I wkrótce objawił mi smotrytjel, że JW. pan generał Leparski raczył mi naznaczyć „od siebie" mięsną wieczerzę. Taki więc był mój wikt, i opiszę go teraz raz na zawsze. Eano przynosili wrzątku, „kipiatku" w imbry-ku cynowym — herbata; wyprosiłem sobie trochę mleka, a jednak długo mi po niej czczo było, bom dawniej pijał kawę, po polsku. W południe obiad: zupa, mięso, legumina. Wieczorem owa łaskawa kolacya, jakiś kawałek mięsa, i jeszcze herbata — jeśli zechcę. Alem się wnet przekonał, że to zbytek, i gruby zbytek, bom z początku był co miesiąc przez ostatni tydzień bez „czaju" zupełnie; nie starczyło. Wziąłem się przeto na sposób: kiedy widzę, że mało herbaty w pudełku, suszę „wywarki", i dorzucam, ile trzeba; takem się polem wdrożył, że w ostatni wieczór każdego miesiąca ostatnia wychodziła łyżeczka herbaty. Prawda, że ten dubeltowy napitek wyglądał czasem bardzo cienko, ale nie gorzej od tego, co w całej cywilizowanej Europie ma przedstawiać chiński napój. V. JW. Leparski, nie wiem jakiego herbu, jenerał-major, czy lejtnant Jego Carskiej Mości, był historyczną figurą. Dawno, bo w 1825 roku, jacyś „kosmopolityczni rewolucyoniści" (jak się dzisiaj wyrażają), należący jednak do nadzwyczajnych „anarchistów", bo co chłop, to kniaź albo pułkownik, chcieli zamiast Mikołaja posadzić na „stolec" wszech Eosyj Konstantego Pawłowicza i żonę jego, jak wówczas mówiono, „Konstytucje Iwanowną". Przyczepili się do tego. że Konstanty jest prawnym następcą tronu, że był nawet ogłoszony carem w Moskwie, a młodszy, lecz bliższy tronu Mikołaj „capnął" po prostu carską koronę, a potem wymyślił jakiś zupełnie nieznany testament Aleksandra I, poświadczony przez najprzewielebniejszego Filareta, który za to poświadczenie dostał naprzód krzyż brylantowy, a potem dowództwo nad wszystkimi rosyjskimi popami. Oczywista, że to była czysta potwarz, bo nikt nigdy nie słyszał, ażeby członek panującej dynastyi dopuścił się fałszerstwa, a metropoliia krzywoprzysięstwa. Siedm lat w Szlyselburgu. Pan Leparski był wówczas porucznikiem i jako dobry Polak i katolik szczery, zobaczył zaraz że te kacapskie potwarze powinny być srogo ukarane, że Mikołaj daleko lepszy będzie dla Polski i katolickiej wiary, niż Konstanty, i pojechał ze stryjem swoim, jenerałem, aż do Ner-czyńska gdzie mieli obaj pilnować, co się zostało z tych anarchistów, — przezwanych wówczas dekdbrystami, — po należytem strzelaniu i wieszaniu. Dlaczego wybrali naszych Ukraińców do takiej służby, tego nie wiem; można się jednak domyśleć, że Mikołaj nie ufał prawdziwym Moskalom, tem bardziej, że trudno było znaleźć wówczas szlachcica rosyjskiego, któryby nie był spokrewniony z tymi obrzydliwymi Trubeekimi, Wołkońskimi i t. d., ani oficera, któryby się nie znał z tymi rozmaitymi „grudniowymi" pułkownikami. A dlaczego nieźli zresztą ludzie, liberalni Polacy, przyjęli taki katowski obowiązek — ha! trzeba się o to zapytać tych, którzy nas wychowywali, i których uczniowie wygłaszają dziś jeszcze naukę, prowadzącą do tych samych skutków... Bo nieźli to byli ludzie, osobliwie mój Leparski. Przez cały czas ich Nerczyńskiego pilnowania dekabryści nie mogli się ich nachwalić. I*nie dziw: gdyby im wpakowano jakiegoś Dubelta czy Benkendorfa, albo jakiegoś własnego renegata Murawiewa, tego samego, który później „porządkował" Litwę, byłoby zupełnie co innego. Nie znałem wówczas tych szczegółów, i chwała so Towarzystwo imienia'Stanisława Staszica. Bogu, boby mi zatruły nie jedną, przyjemną, ebwi-;lę. Miałem wprawdzie żal do swojego pękatego szlachcica za to, że służy carowi, kiedy cała Polska krwią zbroczona; przeczuwałem nawet, że musi to być bardzo wierna figura, kiedy mu dali aż Szlyselburg — ale doznałem od niego tylko dobrych uczynków, i byłem mu za to wdzięczny, osobliwie po takich Wielopolskich, Witkowskich, Sierzputowskich, o których nie mogłem myśleć bez obrzydzenia, dochodzącego do fizycznej ckli-woścł — tfu! Generał musiał się przekonać, że żadnego śledztwa nie będzie, dostał może z Petersburga (odległego o dziewięć mil tylko) należyte upoważnienie, bo mi uśmiechnięty smotrytjel raz objawił, że jeśli sobie życzę, mogę spacerować po podwórcu. — I owszem, a długo? — Pół wąsa (pół godziny). Przyjąłem jak król tę łaskę, nie dziękując nawet, i nie domagając się niczego więcej. Wiedziałem już wówczas (a teraz tem bardziej), że jeśli chcesz coś dostać od cara, prosić nie trzeba, a brać; poprosisz chleba, da ci kamień; wyrwiesz grosz, dostaniesz dziesięć. O! bo nic tak nie polepsza wzroku i słuchu jak porządna, samotna cela, gdzie żadne powszednie dźwięki i przedmioty nie przeszkadzają, gdzie widzisz jak na dłoni wszystko to, co zakrywała przedtem mgła światowa. Pomimo udanej obojętności serce biło prędzej i mocniej, kiedym podrepta! pantoflami po ka- Siedin lat w Szlyselburgu. 31 miennym kurytarzu i wyszedł na podwórze. Ciasne było, gdym wchodził pierwszy raz — a teraz jakie szerokie! Poznajomiłem się teraz z tem wszystkiem, com wówczas zaledwie ujrzał: z gołąbkami, z jarzębinką, z ezerwonookiemi królikami ; dowiedziałem się, nad czyjem oknem pytel — bo kiedy cela była pusta) pytla nie wieszano — ale o tem później. Od tego dnia mogłem przynajmniej oddychać świeżem powietrzem, choć pół godziny na dzień, kiedy deszczu nie było; mogłem zobaczyć żyjące istoty, chociażby tylko mimochodem siedzących w kuchni kluczników, a między nimi wiecznie gawędzącego i wiecznie pijanego (prawdopodobnie kosztem mojej porcyi) kucharza, albo ponurego szyldwaeha, chodzącego pod sklepieniem zamkowej bramy — ale nie o nich mi głównie chodziło. Mierzyłem okiem wysokie mury, basztę z żelaziiemi drzwiami i wąskiemi okienkami, długi dach mojego więzienia, dochodzący szczytem prawie do wierzchu miTrów, i mogłem obracho-wać, jak się stąd wydostać. Spostrzegłem od razu, że można — ale tylko w zimie, bo choćbym umiał pływać, to daleko, bardzo daleko do tamtego brzegu jeziora, za wypływem Newy, i okropnie zimną być musi ta Ładozka woda, kiedy kra jeszcze w sierpniu pędziła, oderwana północnym wiatrem od jakichś prawie nigdy nie tających zakątków. A zresztą, gdzie ubranie, gdzie futro, gdzie buty? Gdzie zaszyte w kubraka i schowane w cygarnicy rublówki? Uciekać 32 Towarzystwo imienia Stanisława-Staszica. w aresztanekitn chałacie, w więziennych trzewikach niepodobna; od razu poznają, i złapią, -— trzeba poczekać zimy! Przechodząc na przechadzkę, zobaczyłem w sieniach szafkę z książkami, i zdobyłem się na prośbę. — Można — odpowiedział smotrytjel, — ale tu „nie połayajetsia" (nie należy się) czytania. — A jakie to książki w tej szafie? — To ja „od siebie" przechowałem książeczki pozostałe po dawnych więźniach, a rządowej biblioteki „nie połagajetsia". — Ale pan możesz mi pozwolić? — Mozetje, pan, mozetje; wy dóbryj csełowiek, warn datj można. Chociaż nie bardzo wierzyłem temu „od siebie" pana generała i pana nadzorcy, przekonałem się jednak, że musiała być w tem jego powiedzeniu część prawdy. Bo kiedy mi pozwolili zajrzeć do tej tak dla mnie pożądanej skarbnicy czego, czego tam nie było! Zaczynając od rozmaitych rosyjskich miesięczników trzydziestych i czterdziestych lat, do ostatnich, niekompletnych roczników postępowego Morskiego Sbornika i katkowskiego (wówczas bardzo liberalnego) Buskiego Wiestnika, cała kupa książek, właściwie-czasopism moskiewskich; francuskie najrozmaitsza powieści brukselskich wydań i ilustrowane paryskie romansidła „a 20 centimes la livraison" J); Po 20 centymów zeszyt. Siedm lat w Szlyselburgu 33 jakaś Revue Sritannique z dawno minionych lat, jakieś jeszcze przedhistoryczne szpargały, nawet polskie tłómaczenie Ruskiej Prawdy z olbrzymie-mi komentarzami, z roku, zdaje się 1824 — a wszystko bez początku i bez końca, tu pół niemieckiej powieści, tam trzy ćwierci angielskiego filozoficznego dzieła; Hohol i Sękowski, Turge-1 niew i Dumas, Bułharyn i Dickens zmoskwiczo-; ny — rozbitki piśmiennictwa pozostałe po rozbitkach życia. Ezuciłem się, ma się rozumieć, na francuzcz'y-znę, bo po rosyjsku ani w ząb, i wnet utonąłem w drukach, nie zaniedbując jednak ani swoich ćwiczeń matematycznych, ani swoich planów u-cieczki, ani długich, męczących marzeń o walczących braciach swoich; żyłem przecie, choć tylko w przeszłości. VI. Wkrótce się jeszcze bardziej rozszerzył mój widnokrąg; wyjrzałem z sekretnego zamku do twierdzy i mogłem także zajrzeć do innego zupełnie społeczeństwa: zaczęli mię prowadzić do generalskiej łaźni — i nauczyłem się po rosyjsku. Pierwsza ta wycieczka nie była zbyt daleka; wszystko się na tem kończyło, że co drugi tydzień wędrowałem z dwoma drabami od dawnej szwedzkiej forteczki do nowego białego domu śród plantacyj, który był rzeczywiście mieszkaniem komendanta. Pierwszy raz w życiu miałem szczęście używania łaziennych rozkoszy: słyszeć świst brzozowych pęków, wdgo „wieników", dyszeć jak salamandra w ogniu i drżeć od lodowej kąpieli po największym upale; przekonałem się wkrótce, że to rzecz wcale praktyczna, i że przydałaby się bardzo naszej Polsce. To też prędko się przyzwyczaiłem; ale nie w łaźni była główna ponęta: mogłem przynajmniej zdjąć jaki taki plan fortecy i skombinować, jakie były warunki ucieczki. Warunki były nieszczególne. Na prawo, za murowanym kanałem, rząd piętrowych kazamat Siedin lat w S/,lyselburgu. z gankowemi korytarzami, które dotykały zamku ; za kazamatami prawdopodobnie okopy, bo z otwartej strony, za stojącą na środku placu forteczuego cerkwią, taki sam wał, na którym przechodziły się szyldwachy; więc i moje mieszkanie było takim samym wałem okolone, bo na murach mojego podwórza szyldwachów nie bjło. Gdyby się na dach dostać, z dachu na mur zamkowy, trzeba się jeszcze spuścić na wał, a stamtąd dopiero na jezioro: nie pocieszająca perspektywa. Ale za to widać było, że ufali najzupełniej otaczającym nurtom i obwarowaniu twierdzy, bo bardzo mało było straży, a że nie nie mogły widzieć wewnątrz, chyba tam gdzie były kazamaty, to żołnierz patrzał tylko na jezioro dniem, a musiał spać w nocy jak najspokojniej. A kiedy mróz, zawieja, siedzi sobie w budce i drzemie — jakbym sam widział. Można przejść o pięć kroków od niego i ani się spostrzeże. Zobaczymy, kiedy będą środki do ucieczki! Obok tej całej inżynieryi nie zaniedbywałem literatury, tak, żem prędko wszystko przeczytał, com mógł zrozumieć, aż do dawno znanych francuskich tanich romansów i do najnudniejszej \ niemiecczyzny. Zresztą niewiele było nieznanych \ mi rzeczy i jeszcze mniej całych. Trzeba się wziąć do Moskali — zacząłem więc próbować „po bratymczęj słowiańszczyzny". Ciekawy zaiste byłby widok dla postronnego widza, kiedym brał książkę pisaną nieznanym je- zykiem i jakiemiś niezrozumiałemi cyrografami, kiedym siedział! całą godzinę nad jedną stronicą, z wytężona uwagą, jakby od mojego ślęczenia zależał los całego świata. Ale i tu trudność była tylko pozorna: ,bo od czegóż owa tak serdecznie przeklinana greczyzna, która; posyłałem w szkołach tak często do wszystkich — carów ? Łatwo wywnioskowałem, że n to p, że p to r, a kiedym się spotkał z jakąś „kaszicą", tom zgadł od razu, że owe nieznane znaczki, to z pewnością ss i c, i że mam po prostu do czynienia z nasza rodzoną, „kasza". Szło więc jak z płatka, i chociaż nie mogłem od razu pojąć, co u kaduka znaczą, owe sążniste świassczennodjejstwawanija, albo prawitielstwiennosti, rodzone siostry niemieckich dudelsachpfeifergesellscliaftvorsteher'ow, to grunt był przecie nasz, słowiański, i łatwo się można było domyśleć. Więc wiwant Hohol, Puszkin i Turgeniew, i znalazłem się przecie za chińskim murem, którym car tak starannie otacza przed nami swoją Rosyę i którym się dotychczas tak starannie obwarowuja w Galicyi Rusini — od kogo'? czy od Czechów ? Przegryzmoliłem się — i nie powiem, żebym osłup;ał, alem się nieco zgorszył. Prawda, że nie miałem jeszcze wówczas szczęścia „admiro-wania" polskich pochwał absolutyzmu, praktycz-ności, carskiej służby i t. d. i że tak dziko wyglądała ta literatura po Mickiewiczu, Lelewelu i Słowackim, albo choć po Hugonie i Ludwiku Blanc'u, że mi nieraz lak gorzko było po jakimś Siedm lat w Szlyselburgu. 37 Bielińskim, jak po najlepszem rumbarbarurn. Ale za to ciekawe, zajmujące nawet były te nowe obyczaje, nawet kiedy mię odstraszały zrazu gbu-rowatością i często dzikością; wiało od nich jakąś prostotą, jakąś nawet dobrodusznością, słowem, prawdą, której wcale nie masz w zachodnie m piśmiennictwie, a która się nawet u nas, Polaków, coraz bardziej pokrywa grubą warstwą „padania do nóżek" i „rączek całowania". Kacap wychodził stamtąd goły, prawda, i czasem obrzydliwy -- ale któż wie, co się znajduje pod naj-przyzwoitszym płaszczykiem? A tam o płaszczu mowy być nie mogło, pomimo najsurowszej cenzury; czuło się to od razu. Łże Wańko, bo łże, ale zaraz to widać, a kiedy czasami prawdę mówi, i to od razu spostrzeżesz. Więc mogłem czytać rosyjskie książki -*- i zaraz zaszturmowałem do Leparskiego o gazety. Skrzywił się szlachcic, ale dał, chociaż nie nowe — i niech mu tego Bóg nie pamięta! Jeszcze teraz czuję ostry ból, który mio przeszywał , kiedym odcyfrował przeklęte szpalty prze- \ klętej Siewiernej Poczty (zdaje się), gazety ministerstwa wnutrjennych djeł (spraw wewnętrznych). Prawda, żem wiedział do jakiego nieprawdopodo-bieństwa dochodzą urzędowe kłamstwa, nietyl-ko pod carem, ale wszędzie, żem czytał biuletyny Napoleona I i gazety Napoleona III, żem już słyszał o wiecznym „zabitym kozaku", — ale po- / mimo kłamstw wyjrzała od razu z wykrzywio- i Towarzystwo imienia Stanisława Staszica nyeh czcionek klęska, okropna klęska, wyjrzała europejska niewdzięczność i nieporadność, wyjrzał tryumf niemiecki. Ściskałem zęby z bólu, czytając o rozprószonych powstańcach, o zawstydzonych dyplomatach i dumnym Gorczakowie, dochodziłem do rozpaczy, patrząc na rozporządzenia wileńskiego tygrysa i tylko właśnie w moskiewskich kłamstwach znajdowałem trochę uspokojenia. \Bo kiedy jakiś generał-major Siniebrjuchów, czy jak go tam zwali, rozbijał z jednym batalionem dziesięć tysięcy powstańców, brał ich pięć tysięcy do niewoli a dwa tysiące kładł trapem, tracąc przy tem pięciu rannych sołdatów i wiecznie „jednego zabitego kozaka", musiałem si^ śmiać przez łzy i dowiadywałem się przecie, że Moskali porządnie wytrzepali, bo sam pań generał nie zapomniał raportować o sobie (by dostać Georgiewski sołdacki krzyż), że był ranny kosą w czoło; a kiedy kosynierzy dotarli aż do generała, to „wieczny kozak" znacznie się musiał w rzeczywistości pomnożyć. Ale smutna to była pociecha, i ileż razy wieczorem, przy nieotartej i topnącej łojówce, tęskniłem za śmiercią tego powstańca, którego skon opisywał waleczny jakiś oficer w następujący sposób: „Ich fanatyzm i zawziętość dochodzą do potworności. Kiedym na przykład poszedł obejrzeć pole bitwy — było to, o ile sobie przypominam, w Grodzieńskiem, w mojej organizacji! — wił się buntowszczyk jeden, ranny śmiertelnie, chrypiąe: Wody! Zbli- Siedm lat w Szlyselburgu. 39 żyłem się, i chcąc go wypróbować, rzekłem, podając mu kubek z wodą: Powiedz kto dowódca, wody dam. — Wyobraźcie sobie, że nędznik zgrzytnął zębami i sięgnął po pistolet! Więc palnąłem mu w łeb z rewolweru..." Ach, czemuż nie mnie! VII. Zaczęła się zima, pierwsza dla mnie moskiewska zima, i najzupełniej się zgadzała z ponurem usposobieniem i z rozpaczliwemi myślami. Musiałem się zmienić, wyglądać bardzo źle, bo Jego-Ekscelencya kazał mię przeprowadzić do innej celi, do pierwszego numeru, tuz obok kuchni. Skorzystam z tej sposobności, by dać szczegółowy plan całego sekretnego zamku. : Niewielkie to było więzienie, wszystkiego było dziesięć cel czyli numerów, oddzielonych korytarzem. Trzy numery, 8-y, 9-y i 10-y wychodziły oknami na podwórze i były oddzielone pustemi przestrzeniami, przytykającemi do korytarza; na nie otwierały się drzwi celi. Inne do 7-go, wyglądały na drugą stronę, północno-zachodnią, to jest na ogródek między więzieniem i murem zamku, do którego tylko żołnierze wchodzić mogli. Z tych cel 1-a, 4-a i 7-a były o dwóch oknach, inne pojedyncze. Jedna strona korytarza ' j miała tę dogodność, że można było rozmawiać | z sąsiadem, kiedy się zdarzył; druga tę, ie słońce f czasem zaglądało, i że był widok na podwórze, , Siedm lat w Szlyselburgu. 41 jeśli się nikt nie przechadzał: ale podczas przechadzki okno było zasłonięte pytlem. Na końcu korytarza, ku bramie, była sionka z kuchnia i kordygarda dla służby forteeznej; na drugim końcu taka sama strażnica dla żołnierzy. Oficera nigdy nie było, a powiem zaraz, dhczego. Elżbieta, córka Piotra I, pochwyciwszy władzę w 1741 r., zamknęła do twierdzy w Rydze, a potem wysłała na wygnanie cara Iwana Antono-wicza, półtoraroczne dziecko, z nim jego matkę, regentkę Annę, swoja kuzynę, i eałą rodzinę carską. Odebrano potem carskie dziecko od rodziców, tych wygnano do Ohołmogorów, około Ar-changielska, a Iwana wychowywano gdzieś w Wo-ronieskiej guberuii. Kiedy jednak więzień wyrósł na szesnastoletniego chłopca i dowiedział się o swoim stanie, wtrącono go do Szlyselburga w 1756 roku z obawy rewolucyi, a może z powodu jakiegoś odkrytego spisku. Tam przesiadywał zdetronizowany cesarz, kiedy Katarzyna II, a właściwie Zofia von Anhalt-Zerbst, kazawszy zadusić w 1762 r. męża swojego, Piotra III, została carycą wszech Rosyj. Rospustna Niemka wcale nie była spokojną, na tronie; zewsząd zaczęły się spiski i powstania, między któremi najstraszuiej-szym był bunt kozackiego samozwańca, sławna Pugaezewszezyzna. W 1764 r. porucznik Miro-wicz chciał także skorzystać z powszechnego oburzenia i osadzić na tronie nieszczęśliwego Iwana. Miro wieź zbuntował Szlyselburskicb^żoł- 42____Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. nierzy, opanował twierdzę; ale kiedy się dostał do carskiej celi, znalazł tylko trupa więźnia; nadzorcy Włatjew i Ozekin zarżnęli go śpiącego, czy to z własnego popędu, czy stosując się do rozkazu wielkiej carycy. Miro wieź stracił głowę, poddał się i skonał na rusztowaniu. Otóż od tego czasu nie wolno było oficerowi, dowódcy warty, wchodzić do sekretnego zamku; doprowadzał jedynie żołnierzy do bramy przy codziennej zmianie warty, a tylko komendant, jego pomocnik plae-major i smotrytjel mieli wstęp wolny do sekretnych więźniów. , ! Teraz się wszystko tam zmieniło, bo pewno dziś panują w Szlyselburgu żandarmi, jak w Pe-tropawłowskiej twierdzy; zresztą twierdza została podobno zupełnie przerobiona przez Aleksandra III. i dogorywają tam ostatni niedobitkowie Na-rodnej Woli i Proletaryatu. Może się kto zdziwi, że rozkaz wydany za Katarzyny przetrwał sto lat z góra niezmieniony* choć wszystko się do koła przeinaczyło, — ale tak się dzieje we wszystkich państwach, gdzie prawem jest zachcianka despoty, a nikt „rozsądzać" nie śmie. Przytoczę z tego powodu następująca anegdotę. Kiedy ojcobójca Aleksander I przechadzał się w Carskosielskim ogrodzie, wkrótce po wsfąpie-niu na tron, zadziwił się, zobaczywszy na środku jednego z najpyszniejszych klombów szyldwacha, sążnistego Preobmeńca Zapytał się dyżurnego, potem komendanta, potem wszystkich generałów, Siedm lat w Szlyselburgu. 43 co to ma znaczyć, kto kazał tam wartę postawić; nikt mu tego wytłómaczyć nie mógł. Rozgniewany samowładca kazał dociec koniecznie przyczyny, i oto, co mu nakoniec powiedziano. Jego babka, ta sama Katarzyna, zauważyła raz w ogrodzie śliczną, różę i chcąc ją ochronić od całego zastępu frejlin i adiutantów, pustoszących najpiękniejsze kwietniki, kazała postawić przy krzaku szyldwacha. Nazajutrz „imperatryca" zapomniała o róży przy Potjomkinie czy przy kimś innym, i szyldwach stał sobie najspokojniej śród klombu kilkadziesiąt lat, aż go wnuk ziemskiej bogini nie zwolnił. Kiedy się otworzyły przedemną drzwi pierwszego numeru, przyjemnie się zdziwiłem. Było przynajmniej sześć kroków wszerz i wzdłuż, światło zaglądało przez dwie kraty i można się było rozłożyć. Ale tego samego dnia inna mię czekała niespodzianka. Choć bez nadziei powodzenia postąpiłem znowu podług prawideł więziennego regulaminu i zapukałem do prawej ściany, — na lewo była kuchnia, wiedziałem o tem. Ktoś odpukał!... Nie swojskie to było pukanie, zaraz to poznałem, i kilka dni musiałem uczyć sąsiada i sam się przyzwyczajać do yłagołów, do myślete i do nów.1) Ale Polak, czy Moskal, zawsze był to wróg carski, sprzymierzeniec nasz, może nawet członek Ziemli i Woli, z którą traktowali Sie- ł) Nazwiska kirylickie liter g, m, r. 44 Towarzystwo imienia Stanisława: Staszica. rakowski i Giller, i która nam przysłała walecznego Potjebnię na śmierć w boju za „swoją i naszą wolność", za braterstwo ludów-i na pohybel tyranom. I zaraz mi stanęła w. oczu jasnowłosa, modrooka, „mołodecka''' postać petersburskiego delegata, z którym w Warszawie się nie mogłem wówczas rozmówić, bo i on po polsku nie umiał, ale którego dłoń uścisnąłem śród warszawskiego gwaru — pierwszy i ostatni raz. — Kio ty? — K...a..p...i...t..o...n... (paradne imię!) S...u...n...-g...u...r...o...w... (a, jakie tatarskie nazwisko!). — Ja — dalej imię i nazwisko. I zaczęła się gawęda. Był to student wszechnicy petersburskiej, osądzony za spisek 1862 roku i za bunt uniwersytecki. Wiedziałem ja trochę o tem, choć nie wiele, jako zakuty Polak i wychowaniec zachodu; ucieszyłem się więc niezmiernie, że znalazłem przecie współwyznawcę. Ale, niestety, gorzkiego miałem doznać rozczarowania. Sungurów pukał źle, odpowiadał niechcący, a co gorsza, po pierwszych wstępnych wiadomościach zaczął mię prześladować, na zasadzie rosyjskiego patryotyzmu mówiąc naumyślnie z zachwytem o klęskach Polaków, czyli jak on się wyrażał, jpanow i ksendsow, i podając rozmaite szczegóły, głównie z Ukrainy — widać że i on miał gazety. Był to zresztą Eusin z Kijowa, nie miałem mu więc tego za złe, bo ileż krwi popłynęło między nami od trzech wieków! Bawiło mię to nawet czasem (i teraz bawi), że najezdcy Pola- Siedm lat w Szlyselburgu. 45 nów od dziesięciu wieków, zwycięzcy Wazów i dzisiejsi gnębiciele zwalczonej Polski ciągle na nas patrzą, albo udają, że patrzą, jak na ciemięzców i prześladują „mazura" za to, że brali kiedyś w skórę od spolszczonych Eurykowiczów, od własnej ruskiej szlachty; oburzało zaś i oburza to, że ani było między nimi śladu tego po-lakożerstwa przed rozbiorem i że dopiero wówczas zaczęli śmiało napadać, kłaniając się przytem Niemcom, kiedy Polska leżała w kajdanach. A choć winna wszystkiemu ta normandzka krew, ta ruska szlachta,—ktfmuż ona więcej zaszkodziła, czy Rusi z Zygmuntem IIT, czy nam z Targowicą? Kto zresztą więcej rznął, czy Wiśniowiecki z Potockimi, czy Ohmielnicki i Gonta z Żeleźniakiem ? Dość, że musiałem płacić za grzechy ojców (ale chyba nie moich, mieszczańskich) i po niejednej wystukiwanej utarczce, bardzo zresztą dla mnie pożytecznej, nie zbyt się zasmuciłem, kiedy zawzięty Rusin zupełnie zaprzestał rozmowy. A miałem się czem martwić, bo tylko ten, który przesiedział długie lata w takiej klatce, może zrozumieć, co znaczy odgłos ludzkiej ręki za więziennym murem, ile jęk towarzysza może dać otuchy, jakiem lekarstwem dla więdnącego pustelnika jest skarga drugiej tak samo zamurowanej istoty. Odgłos sąsiedni ucichł, mniejsza o to, czy wraży, czy przyjacielski, i zostałem się znowu sam wobec powstańczych trupów, mura-wiewskich szubienic i sybirskich kajdan... Straszna to była zima! VIII. Nie zwaryowałem jednak — a było można zwaryować. I wkrótce miałem za co Bogu podziękować. Jak dziś pamiętam. Ciemno było, spałem, rozbudził mię stuk w mur. Zerwałem się, zapaliłem świecę; drugi, trzeci huk, — wyraźnie, jak gdyby kto głową, bił o ścianę, bo uderzenie pięścią inny wydaje odgłos. Potem jęki, znowu huk i krzyk dziki: — Ja Boh! ja... — Dalej zrozumieć nie mogłem. Sungurow oszalał! Siedziałem rozebrany na łóżku, z szeroko o-twartemi oczyma, i kiedy szalony krzyczał, tłukł się o ścianę, chodził i jęczał, jedna myśl uparta cisnęła się do mózgu: „Oto, co cię czeka!" A nieszczęśliwy szalał dalej, — kiedy milczał, znużony widać, słyszałem tylko głośne bicie własnego serca, ostrożne stąpania i szepty w korytarzu, — zresztą nic, cisza jak dawniej, cisza, śród której wyraźnie było słychać, jak żołnierz ostrożnie bierze palcami, potem podnosi skórzaną Siedm lat w Szlyselburgu. 47 klapę, by do mnie zaglądać. I znowu krzyk, przekleństwo, potem płacz, płacz rzewny, męski, i jęk rozpaczliwy: — Sonia! Sonia moja! 2) I tak przez długie, długie godziny, Takich godzin już się do śmierci nie zapomina. Nazajutrz mnie na spacer nie puścili: pytałem się służby, nawet smotrytjela, ale nie chciano mi nic powiedzieć. „Nie mohu snatj!" Dwa dni całe trwała ta męczarnia. Mózg wytrzymał— i dopiero później, w trzeciem już więzieniu, miałem się osobiście przekonać, jak się zaczynają więzienne hallucynacye, jak to słyszysz jedna i tę samą obrzydliwą frazę, ciągle, bez ustanku, jak musisz chodzić w celi cały dzień bez odpoczynku i wrzeszczeć co sił starczy wszystkie znane ci pieśni, aż nie ochrypniesz — byle zagłuszyć ów szept bez końca. Wyleczyłem się w parę dni — ale jak się nastraszyłem, tego nikt nie odczuje. Ta myśl, że nie będziesz już władał sobą, że jakaś zewnętrzna potęga miota tobą jak piłką, że mówisz, myślisz, widzisz i słyszysz to, czego nie chcesz, ta myśl, z której się wylęgły wszystkie pojęcia o sile piekielnej, o pokuszeniu, o opętaniu, może zabić najzdrowszego człowieka. W Szlyselburgu do hallucynaeyi nie doszło, ale nacierpiałem się do syta. Bo jakież straszne widmo mi się pokazywało! Będziesz tu siedział na łańcuchu, rozpaczał przez długie dnie i noce, 2) Zosiu, Zosiu moja! 48 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. aż wszystko się zamgli, i będziesz Jbem waliło mur więzienny, i płakał i jęczał i bluźnił — lepiej umrzeć ! Na trzeci dzień ucichło wszystko ; wywieźli nieszczęśliwego akademika. Zdaje mi się, że teraz jeszcze żyje gdzieś na Eusi, bom o nim czytał w czasopismach na Syberyi, i musiał się wyleczyć, — tak przynajmniej ufam. Powinienem mu postawić, jak mówią Francuzi, une fiere chandelle (porządną świeczkę). Wszak on mię także wyleczył niechcący od najgorszej choroby — od rozpaczy. Co ? miałbym się poddać, dosłownie mur głową-przebijać, i stać się nędzniejszym od zwierzęcia? Niedoczekanie twoje, sekretny zamku ! Pokażę ci, że Polak więcej wytrzyma niż jakiś tam wielbiciel Chmielnickiego. Nie poddałem się własnemu nieszczęściu, i ojczystej klęsce się nie poddam. Alboż się raz nie udawało ? Alboż nie zachwycałem się jeszcze w dzieciństwie pająkiem Eo- . berta Bruce'a s)? Alboż się mój ojciec poddał Ostrołęce, a mój dziadek Maciejowicom ? A jeśli mam bić w mur, to będę bił inaczej... bym mógł przez dziurę przeleźć. Nie chcę się poddać i tyle — i nie masz na świecie potęgi, któraby mię mogła przymusić do chcenia, kiedy nie chcę ! s) Eobert Bruce, król szkocki, pobity i wygnany przez Anglików, nauczył się wytrwania od pająka w jakiejś rybackiej chacie, kiedy już miał opuścić Ojczyznę na zawsze. Pająk chciał zaczepić pajęczynę, dziesięć razy się rzucał i padał — jedenasty zaczepił. Bruce wrócił do kraju, powstał znowu, zwyciężył i wypędził Anglików. Siedm lat w Szlyselburgu. 49 Czemuż zresztą mam rozpaczać, ja, osobiście ja, pierwszy numer sekretnego szlyselburskiego zamku ? Alboż mi tak źle ? Alboż nie mam z łaski cara i własnego swojego przestępstwa wiktu i mieszkania, ubrania i pościeli, usługi i nawet pokarmu książkowego? Czyż miliony ludzi nie cierpią tysiąc razy więcej odemnie, nie znoszą, chłodu, głodu, chorób i udręczeń, dlatego właśnie, że święcie wypełniają wolę najjaśniejszego pana ? Ciało ma na swe potrzeby w Szlyselburgu prawie dosyć, a cierpienie moralne zupełnie odemnie zależy — nie dam się! I nie dałem się. — Wszak mam książki, mogę je sto razy przeczytać: kiedy mi się sprzykrzą , postanowiłem dostać nowych — mam przecież pieniądze u komendanta. Nawet bez książek będę pracował, będę miał ołówek i pióro i atrament i papier — z niczego, jak przedtem bibliotekę z papierosowych tutek; mózg zajmie się nauką i ucieczką, a ręka pisaniem i dziurawieniem murów, jeśli do tego przyjdzie. Nauczyłem się po rosyjsku, będę się uczył po angielsku, po fińsku (był Csućhna, podoficer), będę powtarzał niemczyznę, łacinę, greczyzuę, będę się ćwiczył w polszczyźnie, wszakem nigdy nie był w polskiej szkole — alboż to mało języków i przedmiotów nauki? A przedewszystkiem, choć ręce do pracy cielesnej nieprzyzwyczajone, muszę spróbować — ucieczki. 50 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. Generał Leparski, choć rzadko i mało ze mną rozmawiał, bo oprócz wiecznego: „jak się masz bratku!" nie wiele od niego słyszałem, pomagał mi przy tem stale. Przestał mi dawać gazety, może dlatego, że nie zobaczył należytego skutku ani skruchy, bom starannie ukrywał wszelkie oznaki upadku ducha i zniechęcenia, ale mi pozwolił kupować książki. Wybrałem, ma się rozumieć, francuskie, bo tańsze: szło mi o to, by moje kilkadziesiąt rubli trwały jak najdłużej. Jakiem sobie wówczas książly z Petersburga sprowadził za pośrednictwem komendanta, tego nie pamiętam; przypominam sobie tylko, żem kupił parę angielskich powieści, oprócz francuszczyzny, by się nauczyć języka, i żem stale otrzymywał Journal pour tous, miesięcznik bajecznie tani, bo gruby ilustrowany rocznik najrozmaitszych rozbójniczych powieści d la Gaboriau kosztował tylko 5 franków. Widząc moje zajęcie się literaturą, , pan generał chciał się także popisać i przyniósł • mi pod sekretem Życie Jezusa Renana, aby dać tem świadectwo, że jest także kawałkiem liberała i wolnomyślnym dostojnikiem. Ach! iłem widział potem tych kluczników liberałów, tych patryotów sług carskich, tych po-laków wszeehrossyjskich,- tych katów braci! Nie mogę ich przeklinać, bo swoją drogą wiele od nich dobrego doznałem, ale zawsze wstrętny to widok i bardzo spadlające zjawisko. Boć się sam pomału wdrażasz, zaczynasz szanować rozbój w osobie tego dobrego Samarytanina, sługi rozboju, Siedm lat w Szlyselburgu. 51 i przyzwyczajasz się do myśli, że można być zarazem padlecem i porządnym człowiekiem, złodziejem, — gorzej, złodziejskim sługą — i bardzo moralną osobistością. Wdrożysz się, poddasz, i przepadłeś na zawsze. Nie mówię tego z fanatyzmu, z przesadzonego purytanizmu, ale po prostu z „praktycznych względów". Wszak pobierać nędzną zapłatę, a często umierać z głodu, albo przynajmniej być wiecznie na półsytym, będcą zarazem narzędziem najokropniejszych zbrodni, kiedy możnaby złapać miliony przy pomocy daleko mniejszego przestępstwa, — jestto, podług mnie, szczyt „niepraktyczności!" Albo być uczciwym i spokojnym w duszy, albo złodziejem i u-ży wać — alegratysowy zbrodniarz, to coś niewymownie nędznego. Cała przyczyna działań tych ludzi ta, że takie postępowanie daleko łatwiejsze, na pozór pewniejsze, a zwłaszcza mniej ryzykowne; jestto umysłowe i duchowe lenistwo i tchórzostwo, a tymczasem ci, którym służą, łapią miliony, a oni nic! Czyż można sobie wyobrazić coś głupszego, a przytem coś wstrę-tniejszego, kiedy taki „uczciwy" zbrodniarz za te nędzne pięć groszy katuje, nie wrogów, ale własnych braci, kiedy rozdziera własna matkę? Nie będę się dalej wdawał w filozofię, a wracam do zabronionej książki Leparskiego. Nie wiedziałem wówczas, że Życie Jezusa należało do najwybitniejszych dzieł XIX wieku, że „stanowiło epokę", (jak się wyrażają ci, którzy się przedewszystkiem starają, ażeby ich nie zrozu- 52 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. miano); toby mnie zresztą nie zachwiało, bo ni-gdym nie zważał na powagi, osobliwie naukowe, a jedynie na treść dzieła. Tak mię uczyli i nigdy się tego nie oducaę. Dość, że książka wydała, mi się bardzo zajmującą, ślicznie napisaną, ze szlachetną nawet dążnością, ale co do wartości naukowej — przepraszam za wyrażenie — pod psem. Był to, podług mnie, romans historyczny, z wątplrwą widownią, i samo przez się nieśei-słemi iaktami, a z najzupełniej chybioną, psychologią. Boć nie trudno było widzieć, że Eenan o-pisuje duchowe pobudki ludzi, żyjących temu dwa tysiące lat, podług dzisiejszych wzorów i myśli Semitów wykłada paryskim żargonem. Dlatego książka najmniejszego nie zrobiła na mnie wrażenia i przypomniałem ją sobie dopiero o wiele później, kiedym się spotkał z azyatyckim koczownikiem i z jego duchowym światem; wówczas mi się tak zabawnem wydało mierzenie kirgiskich myśli po Renańsku naszemi europejskierai pojęciami, żem się śmiał do rozpuku, przypominając sobie Eenańskiego liberała Jezusa i h y s t e r y-c z n ą Maryę Magdalenę. IX. Tak wlokły się dnie za dniami, śród smutku i zgnębienia; mróz, do którego nie byłem jeszcze przyzwyczajony, dokuczał mi na przechadzce, a w celi panował wieczny zmrok petersburskiej zimy, razem z gorącą wilgocią; o drugiej już nie można było czytać bez świecy. Dnie przechodziły, przeszła zima, zaczęła się po niej obrzydliwa petersburska wiosna, i wszystko było głuche i ciemne. Nie było badania — myślałem, że już o mnie zapomnieli. A ze świata, z kraju, z Warszawy, nic, ciągle nic: nie spodziewałem się zresztą niczego, bo mi kilka razy Leparski powiedział, że ani pisać ani listów otrzymywać nie wolno. Pusto było dokoła, zimno i czarno. Uczyłem się, bazgrałem — jakoś apatycznie : „bazgrałem", mówię, — muszę jednak opowiedzieć, jak się dobrałem do ołówka. Znalazł się na spacerze jakiś malutki kawałeczek ołówka w błocie: podniosłem i schowałem ten skarb nieoceniony, ale tak zdeptany i zgniły, że był zupełnie nie do użycia. Wyjąłem więc środek i oprawiłem go w chleb, który wnet stwardniał jak kamień: był ołówek. A papier się 54 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. znalazł; oprócz tutek, były bibułki z paczek tytoniowych, okładki tych paczek, a głównie pudełka od gilz czyli tutek: wszystko się przydało. Ale niestety, ołówek nie wieczny: po kilku miesiącach najoszczędniejszego używania nic się nie zostało. A szkoda było wrócić" do stylu starożytnych, tem bardziej, że okurek papierosa to nie cycerońska woskowa tabliczka. Zrobiłem więc wynalazek: — przydadzą, się najświetniej — zapałki. Wnet mi nie brakło materyałów piśmiennych i mogłem się zabrać do literatury. Prawdy że trzeba było temperować ołówek co kilka minut na świecy, że się palce przy tej operacyi naj-szkaradniej opalały; ale tak się wyśmienicie pisało ! Takie to było trwałe, na przekór wszelkiemu prawdopodobieństwu, że mam jeszcze dzisiaj kupę bibułek spisanych tem doskonałem narzędziem i że moja algebra prawie się po dwudziestu kilku latach nie starła. Pomału mi przybywało i ludzkie towarzystwo. Mój nadzorca, widząc, że nie brykam, żem nawet wesoły, zaczął częściej do mnie zaglądać, a kiedym się już mógł wyrazić po rosyjsku, fatalną, rozumie się, moskiewszczyzną, wdawał się ze mną, w rozmowę. Był to typ najzupełniejszy tego, co Moskale nazywają burbonem, „oficera z podoficerów" czy z prostych szeregowców. Szkoda, że zapomniałem jego nazwisko, bom mu i teraz wdzięczny. Akuratny, nie unoszący się, spełniał z ochotą moje prośby (bardzo zresztą nie Siedm lat w S/.lyselburgu. 55 częste) i widać było, że stara się rozrywać mię, l o ile może. Prawda, że był zupełnie bez wy- i kształcenia; ale czegóż on nie wiedział w tej turmie, w której służył podobno od trzydziestu l lat! I jam się od niego dowiedział kilku szczegółów, — ale stary kapitan zbyt był ostrożny i za wielki służbista, by mi wszystko opowiadać. Może mię okradał — jakim byłby smotrytjelem carskim, gdyby tego nie czynił? Ale za to mi robił wszystkie ulgi, które się z instrukcyą zgadzały, i pozwolił mi chodzić we własnem ubraniu. Nie trzeba jednak myśleć, by to było wielką cnotą z jego strony. Oszczędzał takim sposobem skarbowe rzeczy, a z pewnością zapisywał je do rachunku; — ?le dla mnie było to wielkiem dobrodziejstwem. Dostałem więc kubrak i polskie ubranie, warszawskie buty i nawet szopy; nie byłem już aresztantem w katorznym mundurze, ale jeńcem wojennym w narodowej szacie. Z żołnierzami trudniej się było rozmówić, bo się okropnie bali kary, a nie miałem zachęcających środków, to jest pieniędzy; ale i oni się powoli rozgadali. Pamiętam dwóch zwłaszcza: podoficera Estoriczyka czyli Czuchońca, który mi fińską książkę pożyczył i Wołyniaka z unitów, wspominającego jak im cerkwie odbierali i batem zmuszali do krzywosławia. Od pierwszego się dowiedziałem, że Ruś to Sewed, — bo kiedym mu się pochwalił, że zrozumiałem z jego fiń-szczyzny tylko dwa wyrazy, mianowicie Euotsi 56 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. kunigas, co znaczyło, jak mi się zdawało, car-ruski, dowiedziałem się z wielkiem zdziwieniem, że te słowa oznaczają szwedzkiego króla, a Moskali Finnowie nazywają: Wenna. Więc stąd to poszli owi Eusowie-Waradzy a właściwie "Warędzy, wehringowie, owi praojcowie niby słowiańskiego państwa! 'Wszyscy dawno o tem wiedzą, zacząwszy od Nestora; ale spróbujcie powiedzieć teraźniejszemu Moskalowi, albo święto-jurcowi, że on się sam po dziś dzień Szwedem \ nazywa, jak Francuz Niemcem! Za wyklętą nor-\ nsandzką teoryę pochodzenia Eusi ledwo że na ', Sybir nie wysyłają. Wołyniak był nawet bardzo serdeczny i doszedł do takiego zaufania, że nucił mi starą piosnkę: „Nie wolno nam marszczyć czoła", chociaż wcale po polsku nie mówił. Dziwna potęga pieśni! Wszystko znikło, zostały się tylko zamglone wspomnienia, żal stępiał, rany się zgoiły — a pieśń przetrwała nietknięta w duszy, wówczas nawet, kiedy się już zatarł język, w którym ją wyśpiewano. Lato 1864 r. było więc trochę znośniejsze dla mnie, mogłem mówić z ludźmi choć chwil kilka na dzień — bo te wszystkie rozmowy odbywały się tylko podczas półgodzinnego spaceru, i to kiedy świadków nie było,— znalazłem współczucie i względność. Brakło mi tylko towarzysza niedoli. — I tego znalazłem. Eaz przechadzałem się przed frontem więzienia, spoglądając na wiecznie milczące pytle; w tem od zasłony zabrzmiało ostrożnie: Siedm lat w Szlyselburgu. 57 — Ss! ss! Zatrzymałem się: przez dziurkę wyglądało oko niebieskie. — Kto wy? — Nie stawajcie, kiedy będziecie przechodzili; idźcie wolniej, pomówimy. Był jeden tylko żołnierz na warcie przed bramą na drugim końcu podwórza. Podoficer, który mię miał pilnować, już prawie nigdy tego nie czynił; więc mogłem parę słów powiedzieć. I tak opowiedziałem niewidzialnemu swojemu towarzyszowi — „po kropelce", że tak powiem, — całą swoją Odyseę, i dowiedziałem się takim samym sposobem, kto ze mną rozmawia i kto siedzi w 8 numerze. Nazywał się Jakób Prawdin, był staro-wiercą i, jak się zdaje, bodaj czy nie biskupem albo przynajmniej ważną figurą w tej sekcie. Siedział już wówczas lat 12, był więc wzięty w 1852 roku; w jakiej sprawie, dowiedzieć się nie mogłem. Powiedział mi tylko że „nie chciał przy-siądz Antychrystowi". Dwanaście lat! można więc tu wytrzymać i nowej nabrałem otuchy do wytrwania. Bo Prawdin stał niewzruszenie jak mur i wkrótce miałem się dowiedzieć o jego wiecznej protestacyi; przedtem nic o niej nie wiedziałem, bom siedział *a drugim końcu korytarza. Jeszcze dwadzieścia lat później czytałem o nim, że protestował do śmierci,— już wówczas w innem więzieniu; rząd traktuje starowierców najsurowiej i męczeństwo na- 58 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. szych Felińskich i Rzewuskich niezem w porównaniu z tem, co muszą wycierpieć ci zawzięci nieprzyjaciele carskiego papiestwa. Raz wyszedłem na przechadzkeVi zatrzymałem się jak zwykle przed zasłoniętem oknem Prawdi-na; ale że nie przemówił do mnie, chodziłem dalej, nie chcąc się narażać na zamknięcie wywoływaniem wyznawcy starej wiary. W tem odezwał się głos donośny, ale nie z okna, lecz z głębi celi: — Antychryst! Antychryst czarny! Car nie biały 1), a czarny, czarny, wielki czarny car! Anatema na niego i na sługi jego i na kikimory (złe duchy) jego! Przekleństwo jemu, anatema! Prawdiu nie krzyczał, ale wołał głosem równym, spokojnym, jak ksiądz na kazalnicy. Wyszli żołnierze, wiecem się przechadzał dalej, a ilekroć się zbliżałem do 8-go numeru, słyszałem znowu: — Wszystkie siedm grzechów śmiertelnych są udziałem jego, Antychrysta! Grzech zabójstwa: on zabija świętą cerkiew naszą prawosławną, a z nim mordują ją rządcy jego i gubernatorowie jego i generałowie jego i kikimory jego! Grzech cudzołóstwa: cudzołoży on, car czarny, i cudzołożą żony jego i cały dworzec jego z księżnami, i hofdamami i frejlinami jego! Anatema, anatema ! *) Lud nazywa cara białym carem; jest to prawdopodobnie tatarskie wyrażenie, bo inaczej aż wgłębi Azyi nie mówią, jak Akpadszah, tj. biały car. Siedm lat w Szlyselburgu. 59 Podoficer kazał mi wrócić do celi i z daleka już tylko, coraz ciszej dolatywały słowa: — Grzech kradzieży: on ukradł nam sześć tysięcy lat 2), car czarny, czarny, antychryst... ana-fi-ma /... Tak się pierwszy raz poznałem z rosyjskim protestantyzmem. 2) Starowiercy liczą, lata od początku świata; dopiero Piotr zaprowadził teraźniejszy kalendarz. X. Nie było więc ani śladu tego, czegom się obawiał, kiedym wstąpił na tę przeklętą, wysepkę: nie było katuszy, a tylko powolne, bardzo powolne, że tak powiem, zamrożenie całej mojej istoty, któremu opierałem się, jak mogłem. Jestem pewny, że, gdybym był chciał, mógłbym się był dobie owego prześladowania i gnębienia, owego legendowego katowania; trzeba się tylko było rzucać, a nawet tylko protestować jak Prawdin— i zrobiliby mi tę łaskę. Sam Prawdin, jak później opowiem, znikał czasem na kilka dni, a nawet na dłużej, kiedy się zbytecznie „rozanatema-tyzował." Widziałem później nie jednego politycznego więźnia, który marnie ginął; przy najmniejszym oporze nielitościwa pieść rządu go gniotła, gniotła — aż zmiażdżyła. Mnie nie gnietli, bom milczał, albo odpowiadał śmiechem; ale miałem się przekonać w przeciągu dwudziestu kilku lat, że moje chwalebne prowadzenie się nie oszukało doświadczonych kluczników. Nie byłem, co prawda, zapisany jako niespokojny duch, „buntowszczyk", grubianin — Siedm lat w Szlyselburgn. 61 ale we wszystkich atestatach stało zawsze czarno na białem, żem bardzo niebezpieczny człowiek, że żadnych starań nawet rodziny mojej o widzenie się ze mną nie należy uwzględniać, — i starajże się tu być najspokojniejszym z najspokojniejszych więźniów. Dlaczego taka o mnie opinia? Może się później okaże. Dość, żem zaczynał drętwieć, właśnie dlatego, że nie było mi tak źle, jak być mogło; trzeba mi było koniecznie zewnętrznego bodźca, aby odżyć — i znalazły się w r. 1865 aż dwa. Eaz przychodzi nadzorca, a za nim sołdaty niosą pakunki; poznałem z niewymowną radością swoje rzeczy. — Wy, pan, zobaczcie, czy wszystko w porządku; wasze wieszczy leżą w magazynie, ale musicie je przepatrzyć, jeśli łaska. — A po co ? — Może czegoś, pan, brakuje; jam odpowiedzialny..., a jeśli trzeba warn będzie wyjechać, albo mnie opuścić służbę i zdać wszystko nowemu nadzorcy... — Czyż jest o tern mowa, panie smotry-tjelu? — Ale nie, pan , trzeba się tylko na wszystko przygotować. — Jak chcecie; czy teraz przepatrzyć, zaraz, przy was? — Nie, nie; możecie wszystko oglądać do woli. 62 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica.____ Jestem pewny, że szanowny nadzorca wyrządził mi grzeczność, i że się sam narażał na odpowiedzialność przed naczelnikiem-formalistą; ale że już dawno leży w grobie, w tym samym Szly-selburgu, nie mogę go już skompromitować swoją opowieścią. Wyszli wszyscy, jam się został z pakunkami. Wyjąłem zaraz więzienną Biblię, to jest: „wszystko pismo święte starego i nowego przymierza z żydowskiego i greckiego języka na polski pilnie i wiernie prze tło maczone" — 57, 10-go pawilonu, i zająłem się przeglądaniem świętej księgi. Choć mię ciągnęło do oglądania tło-moka, nie rzuciłem się nań — zająłem się znowu na pozór czemś przy stole. Kto wie, czy nie będą szpiegowali ? Trudno było mię podpatrzyć, bom tak wyostrzył słuch, że kiedym pisał, siedząc plecami do drzwi, wiedziałem doskonale, kiedy się ktoś zbliża do celi na palcach, i choćby kto wpadł znienacka, jużby nic nie znalazł oprócz kilku niedopalonych zapałek i trochę papierosowej bibułki. Może cała moja ostrożność była zbyteczną — jestem nawet teraz o tem przekonany: ale takem zawsze postępował. Wziąłem się nareszcie niby od niechcenia do rzeczy. Bielizna cała — łyżek srebrnych nie ma; ani myślę się upominać. Jest kamizela, — macam — nie ma zaszytych banknotów! Był to cios straszny; przy oglądaniu zobaczyłem, że tam, gdziem zszywał w Fermie podszewkę, rozpruli i zaszyli znowu, ale daleko le- Siedin lat w Szljselburgu. 63 piej odemnie; musieli nawet dlatego właśnie znaleźć kryjówkę, żem nigdy tęgim krawcem nie był. Ale głupstwo, — czyż się także domacać nie mogli? Przepadło bezpowrotnie sześćdziesiąt rubel-ków! Ha, cóż robić! Ale mam inną skarbonkę. Cygarnica jest — jest i scjzoryk. Może dlatego mi zachowano ten niedozwolony w żadnem więzieniu instrument, by mię wynagrodzić za stratę srebra i papierków. Kto wie ? Niezbadane są tajniki dusz ludzkich, nawet dusz chapających smo-trytjelów i kluczników! Oygarnica ta była zagadką i tem więcej mię zajmowała. Kiedym 'wyjeżdżał z Warszawy, — jakem wówczas myślał i jak opiewał ułaskawiający wyrok: do Nerczyńska na „roboty w kopalniach bez końca", — dostałem od kochanej rodziny wszystko, co mi trzeba było, nawet pieniądze; ale te były oddane żandarmom i teraz przeszły do J W. Leparskiego. Jednem słowem, całe wyekwipowanie było z domu — jedne kajdany pochodziły od Konstantego. Brakowało mi tylko czegoś, cobym mógł mieć w ręku na wszelki wypadek: środków do ucieczki, do obrony, do podkupu czy złagodzenia władz — pieniędzy, noża i piłeczki. I o to się postarały moje anioły opiekuńcze. W nocy, pod samem Wilnem, wszedł do pociągu dawny mój znajomy, P... (rószyński), i wręczył mi ze scyzorykiem i nabitą portmonetą ową 64____Towarzystwo imienia Stanisława Staszica.____ tajemniczą, cygarnicę. Nie mogłem ani podziękować, ani się spytać, ani się pożegnać, bo był w mundurze, a nas było siedmiu kajdaniarzy z kilkoma żandarmami; ścisnąłem tylko jego poczciwą rękę — ostatni raz na tej ziemi. Otrzymane pieniądze poszły na wydatki, część oddałem najbiedniejszemu z nas, podlaskiemu szlachcicowi Piechowskiemu, kiedyśmy się żegnali w Fermie, dążąc, on na wschód, ja do Petersburga; resztę zaszyłem do kamizeli, — jak widać — dla szłyselburskiego smotrytjela albo dla jego pomocników. Cóż było w tej cygarnicy? Czyż i jej czasem nie zrewidowali? Wykręcam na wszystkie strony — najzwyczajniejsza kieska na papierosy. Ale między obiema wydymającemi się kieszonkami była cienka przegródka i jak widać było, blaszana czy żelazna, bo twarda; tam jest chyba kryjówka. Tu się przydał scyzoryk, bo paznogcie nicby zrobić nie mogły. Złamałem wprawdzie ostrze, ale wygiąłem blaszkę — nie można było wszystkiego oberznąć, byłoby widać! Była kryjówka — a w niej sześć szarych pięć-dziesięciorublowych biletów. Teraz, teraz jestem panem! Błogosławiłem z całego serca moich opiekuńczych aniołów i słońce natychmiast inaczej mi zaświeciło — choć do celi nigdy Febus nie zaglądał. Oprócz biletów była para piłeczek ze sprężyn zegarkowych, Siedm lat w Szlyselburgu. 65 bardzo niepraktycznych, osobliwie dla takiego •jak ja niezgrabiasza — ale i to skarb. Terazem pan! Choć nie daleko do Petersburga, ośm mil na przełaj a dziesięć traktem, bez pieniędzy trudno się dostać, a z rublami wszystko można. Trzeba tylko zleźć na zmarznięte jezioro, powędrować parę mil do pierwszej fińskiej wsi, nająć chłopa — i jestem w domu. Czy byłoby to tak łatwo, jak mi się zdawało, to inne pytanie; ale dość, że miałem broń w garści, a z nią wszystko łacniej pójdzie. ' Kiedy smotrytjel odebrał rzeczy, dostawszy najzupełniejsze moje pokwitowanie, bałem się, czy nie zauważy popsutej cygarnicy i brakującego ostrza; ale ani słowa nie powiedział. Miał zresztą niemało pensyonarzy i gdzież mu o wszystkiem myśleć! Została się Biblia, został się kawałek stali i „trista ruNej serebrom". XL Było już późno zaczynać tej zimy; trzeba koniecznie uciekać po lodzie, a wszystko się tu tak często przegląda, reperuje, bieli, myje, że roboty, czy podziemne, czy ścienne, nigdy się długo ukryć nie mogą. Wiedziałem wprawdzie o legendowych Trenck'ach, Latude'ach i innych, ale zupełnie w innem byli położeniu. Tam podziemia Bastylii, spandawskie kazamaty, ciemno, brudno, samotnie; tu każdą plamkę widać na białej ścianie a podłoga jak froterowana; widać, że nawet dla cara najkorzystniejszem jest ochędożne utrzymywanie więźnia; dobry uczynek, nawet i taki, nigdy nie przepadnie. Myślałem naprzód o podkopie. Możnaby deskę oderwać, potem ułożyć tak, żeby tego widać nie byjo, — i zacząć kopanie. Wziąłem się nawet do tego — ale ogrom pracy mię przestraszył, zniewieściałego mieszczucha. Trzebaby się spuścić pod fundament więzienia, potem przekopać kanał podziemny pod całym ogródkiem aż do muru zamku, stamtąd dopiero pod mur na wał. A mur ma dwa sążnie (14 stóp) grubości, jest zbudowany z ogromnych brył granitowych: czy i tu się podkopać pod fundament? Siedm lat w Szlyselburgn. 67 Trudno! Przepiłować kratę — i to zacząłem. Ale robota szła najgorzej z powodu niedoskonałości piłeczki. A zresztą — cóż potem? Dostaniesz się na podwórze latem; zimą trzebaby dwie ramy wyrwać. A z podwórza? Nie będę przecież łaził jak kot po murach. Eobili to kajdaniarze, jak czytałem w historyach i powieściach, — ale ja nie potrafię. Zobaczę zresztą, czy się nie można dostać na mur przez basztę. Wśród tych wahań i projektów przeszła zima, lato trzeba przeczekać; a zaczynać nie można, bo mię często przeprowadzali do drugich numerów, kiedy n. p. bielili, albo z innej przyczyny. Wracałem, prawda, do swojej celi — ale gdyby tam był jakiś nieporządek, zarazby go zauważyli, bo robiłem nieraz dziurki w murze, dla próby, w najskrytszem miejscu, a po przechadzce, tem-bardziej po przeprowadzeniu znajdowałem wszystko zalepione, wybielone, tak, że śladu mojej roboty nie było. Inaczej trzeba działać! Przez ten cały czas nosiłem swój skarb przy sobie; nie można było go schować w celi, bo kiedy przeprowadzą, gdzieindziej, wszystko przepadnie. Tak mi zginęły przypadkowo piłeczki, bo kiedym je schował tymczasem pod stołem, w szparze, i przenieśli mnie nagle do drugiej celi, piłeczki się zostały i z powrotem już ich nie znalazłem. 68 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. Lecz i tu sęk: mam pieniądze w k'eszeni; ale nuż zabiorą, w nocy ubranie ? albo każą mi się po prostu rozebrać? Do książki schować? — Miałem dowód, że książki wertowano podczas mojej nieobecności: a zresztą i te można było zabrać. Przypomniała mi się wówczas bajka o szewcu i bogaczu: nie miałem kłopotu, póki byłem bez grosza. Szukałem długo — i znalazłem. Pieniądze muszą być przy mnie, przenosić się ze mną i być tam, gdzie ich nikt szukać nie będzie. A nikt nie poszuka tam, gdzie je najłatwiej znaleźć. Eureka! Niech leży mój skarb... w tytoniu. Było więc pudełko na stole, zawsze pełne (o to już dbałem jak najstar?nniej), albo przynajmniej na pół napełnione, a w tytoniu sześć banknotów ; zaryzykowałem od razu wszystko. Przeszły lata, skarb ze mną wszędzie wędrował i nikt go nie zwęszył. Takem próbował, projektował, macał — wkrótce musiałem się zdecydować. Leparskiego nie stało. Czy go uznali zbyt liberalnym, czy poprostu usunięto jako katolika po powstaniu, czy nareszcie zachciało mu się użyć zasłużonego odpoczynku po tak długiem, delikatnem i wier-nem urzędowaniu — tego nie wiem. Dość, że raz powiedział mi smotrytjd: — A mamy nowego generała. — Jakto — krzyknąłem — Leparskiego nie ma ? Siedm lat w Szlyselburgu. (39 — Nie; poszedł w „odstawkę". — A za co ? Smotrytjel oczywiście nie powiedział, a zaczął mi bajać rozmaite rzeczy, z których się przekonałem, że chociaż Leparski był dla mnie niezły, nie zażywał u podwładnych wielkiej popularności. Zresztą, jakem się później przekonał, niema w Eosyi naczelnika, na którymby urzędnicy psów nie wieszali, kiedy go usuną: regula sine excep-tione. — A gdzież się pan generał podzieje ? — zapytałem z ciekawością. — O, pan, nic mu się nie stanie; ma ładny majątek w Smoleńskiem po żonie, i sam niemało uciułał, he, he! A pensya wcale niezła, pan; gdybym ja choć połowę dostał, już dawnoby mnie tu nie było. Smotrytjel nie mówił prawdy: nie mógł się do śmierci rozstać z Szlyselburgiem, choć dawno miał prawo do emerytury. A czy naprawdę nie żałował Leparskiego, nie wiem; ale co do mnie, zobaczyłem niebawem, że miałem wszelkie do żalu powody. Drzwi się wkrótce pewnego dnia otworzyły, z większą jeszcze niż dla Leparskiego uprzejmością, i pokazał się nowy władca, generał-major is żandarmów nieznanego imienia Fon GrynUat. — Kale poMwajetje ? ') — i tam dalej. Odpowiedziałem, jak się należy. Jak się macie. 70 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. Po zwykłych pytaniach , „czy nie mam pre-tensyj, czy wszystko odbywa się w porządku?" szanowny generał dodał: — A muszę warn powiedzieć, że będą, was karmili normalnie. — Jakto, panie generale ? — Tak, raz na dzień; nie starczy pieniędzy na więcej. Kolacya to zbytek, a ja sobie zbytków pozwalać nie mogę. Osoba, która mi robiła od razu taką niespodziankę, wcale nie była podobną do byłego dozorcy dekabrystów. Wysoki, sztywny, barczysty Niemiec mówił powoli, stanowczo, z wyraźnym inflanckim akcentem, wpierając we mnie blado szare oczy; pożegnał się chłodno i zostawił mię z przyjemną perspektywą wielorocznego głodu, a przynajmniej wiecznego niedojadania. Posłałem go w duszy do kroćset carów i przestałem o nim myśleć — ale miał mi się niebawem przypomnieć. Nastała Wielkanoc. Jadłem, jak przedtem, święcone z „generalskiej kuchni", kiedy się drzwi otwierają z trzaskiem i wchodzi generał, z nim pop z krzyżem. — Christos woskrese '), — i tam dalej. Stoję z otwartemi ustami, ukłoniłem się potem milcząc, bom nie wiedział, co z tym fantem zrobić — gdyby mię choć kto był uprzedził i wytłómaczył mi, co to znaczy. *) Chrystus zmartwychwstał. Siedrn lat w Szlyselbnrgu. 71, Ale pop przystępuje i podaje krzyż do całowania ; odmówiłem, także milczkiem. Pop obrócił się i wyszedł, a generał takie na mnie rzucił spojrzenie, iż czułem się szczęśliwy, że oczy wypalić nie mogą; za to, kiedy się drzwi zatrzasnęły, śmiałem się do upadłego z oburzonego świaszczennika i z rozgniewanego Niemca. Ale Niemiec nie dał za wygraną. Po godzinie wpada znowu. — A dlaczego nie chcieliście całować krzyża? — Bom nie prawosławny, — rzekłem z nai-wnem zdziwieniem. Proszę wierzyć, żem wcale nie udawał. — Nie? A Uo wy takoj? — Ewangelik, kalwin. — I ja ewangelik, a całuję krzyż! To znak zbawienia dla wszystkich chrześcijan... a zresztą, to forma, cóż warn to szkodzi? — A ja po formie się nie modlę i dla mnie to bałwochwalstwo. — Aha! — I zapomniał Niemiec języka w gębie. — ,Wy fanatyk! ja dumał, żeś radykał, pro-gresista! ja także dobry ewangelik! — I tak dalej. Chciałem mu powiedzieć, że krzyż carski nigdy dla mnie świętością nie będzie, alem się wstrzymał, i Niemiec poszedł prawdopodobnie zanotować, jaki ja ptaszek. Musiałem więc odtąd być podwójnie zapisany jako niebezpieczny i przyznam się, żem się zaraz wziął do roboty, by jak najprędzej na taką notatkę zasłużyć. Tyle zyskałem, że się pop już więcej nie pokazał. XII. Odtąd myśl jedna, uparta, nurtowała mi w głowie: uciekać, wydostać się stąd jak najprędzej. Od samego początku mojego pobytu w Szly-selburgu myśl ta nie opuszczała mnie ani na chwilę; ale dopóki nie było środków, nie chciałem się jej zbytecznie poddać, by nie dojść do takiej ostateczności, jak mój nieszczęśliwy sąsiad i przeciwnik, Kapiton Sungurów. Gdybym miał więcej siły w mięśniach i nerwach, tobym był się tej myśli nie bał, bobym ciągle powtarzał sobie wszystko, com wiedział o ucieczkach więźniów stanu nad Sekwaną, czy nad Sprewą — o szpilberskich ucieczkach nigdy nie słyszałem. Ale Szlyselburg, to nie Bastylia i nie Spandawa, to wyspa śród lodowatego jeziora, śród obcego narodu; trudno, bardzo trudno wyjść stąd na świat Boży! A kiedy jedna, uparta myśl świdruje ci mózg dniem i nocą, kiedy się tłuczesz duchem o granitowe mury, o zimne głębiny, o nieprzyjazną ludność — trudno duchowi wytrzymać. Siedm lat wSzlyselburgu. 73 Lepiej poczekać — myślałem — i nie poddawać się pokusie, choć się przedstawia w postaci „anioła światłości". Ale teraz było co innego. Miałem ręce dla przebicia murów i ruble dla Moskali. A nim przyjdzie zima, zima z 1865 na 1866 rok, trzeba obmyśleć wszystko jak najstaranniej: i środki, i drogę i cel. Wszystko obmyśleć trzeba, choć siedzę w ciemnicy i nic o Bożym świecie nie wiem; ale na oślep iść żadnym sposobem nie można; zresztą nie umiałbym. Dokąd pójdę? — Że się powstanie nie udało, tegom był aż zbyt pewny. Nie mogło być nawet ulg żadnych, ni zagranicznej interweucyi, bo ta do mnie, jako nierosyjskiego poddanego, najpier-wejby się zastosowała. Jesteśmy więc zwyciężeni, zguieceni, a ci tylko chyba ocaleli, którzy nas i tak, buntowników, wydawali i gotowi zawsze wydać carskiej policyi i wyprawić na gotorpską szubienicę. Że z nami przepadło też rosyjskie postępowe stronnictwo — o tem najmniejszej nie mogło być wątpliwości. Znajdę się więc pośród wrogów i muszę się przedostać za carską granicę — a tam, jak da Bóg. A'e czy reakcya znowu zapanowała w całej Europie, jak w Paryżu, czy istnieją może jakieś konstytucye, jak te, które się przed powstaniem próbowały w Austryi i w Prusiech, zawsze muszę być przygotowany do walki i z nikąd mi pomocy nie będzie — to sobie zakarbowałem 74 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. w pamięci jak najwyraźniej. Wtedy też po raz pierwszy zjawiła mi się myśl o tych zamorskich obszarach, o tych „wolnych ziemiach", o których marzył już niezwalczony Bem, kiedym był dziecięciem, i w których może się odrodzić nasze społeczeństwo, — jeśli sobie znajdzie wiarę po temu i nadzieję i wytrwanie. Takem marzył, a myśl. stroskana leciała na zachód, nad Niemen i Wisłę. Go się tam dzieje w naszej skrwawionej, spalonej, zrabowanej Ojczyźnie? Czy wszystko zniszczyli, czy jeszcze coś drga ? Przyznam się, żem ani na chwilę nie zwątpił. Nie wiem, czy to dowodzi niewyleezonej mojej głupoty, czy przeciwnie zapisze się ku mojej pochwale, alem ani na chwilę nie zwątpił o tem, że Polska żyje jak żyła, że się nie poddała wściekłemu ciemięzcy, że jej nawet prześladowanie bez wątpienia na lepsze wyszło. Boć inaczej być nie mogło, skórom był przekonany o sprawiedliwości naszej sprawy, skórom znał nasze polskie dzieje i nauczył się na nie patrzeć bez rzymskiej latarni. Nigdy jeszcze prześladowanie dobrej sprawie nie zaszkodziło, a z pomiędzy wszystkich narodów, polski się zawsze tem odznaczał, że się poddawał pochlebstwu i fałszywej nauce, ale nigdy kijowi, nigdy brutalnej przemocy. Tak było za Rusów-Warjagów, tak za Tatarów, tak za Łokietka i Krzyżaków, tak za Szwedów — tak i teraz. Najniebezpieczniejszem było zawsze dla nas błogosławieństwo mocarzy, pozorna przyjaźń, po- Siedm lat w Szlyselburgu. 75 zorna wolność i pozorna pomyślność — „jedz, pij i popuszczaj pasa" — ale na widok kija polski naród zawsze się zżymał, i da Bóg, zawsze się zżymać będzie; nie darmo nas Francuzi, owi praktyczni wielbiciele „sukcesów" i wielkich kijodzierżców nazywali i nazywają „walecznymi szaleńcami". Nie! Polska nie mogła się poddać kijowi! A zresztą prześladowanie na coś się przydać musiało — oczyści nasze społeczeństwo. Nie wiedziałem wówczas, że się już tworzy dla pewnej części polskiej Ezeczypospolitej taki porządek rzeczy, w którym można będzie być wyśmienitym polskim patryotą i „najlojalniejszym" poddanym, gdzie można się będzie bogacić, służąc Bogu i Mammonowi, stawiać świeczkę Kościuszce i pochodnię Meternichowi; myślałem, że po dawnemu każdy Szczęsny, Krasiński, Wielopolski będzie musiał otwarcie przejść do carskiego obozu dla zachowania swoich kluczów i swoich złoconych, acz mocno splugawionych przywilejów. Tem lepiej dla nich — myślałem, — bo mają, czego im trzeba, i tem lepiej dla nas — bo się ich pozbywamy. Uderzę się nawet w piersi i przyznam, żem nieraz pomyślał, jakby to dla nas dobrze było, gdyby ich zmusić do przyjęcia wiary zaborców, jak się to stało, na przykład, dla serbskiej arystokracyi albo dla irlandzkich land-lordów. Myśl wcale nie chrześcijańska i wstydzić jej się trzeba — ale ktokolwiek ma choć jakie takie pojecie o dziejach powszechnych, musi 76 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. przyznać, ze jest to jedna z najpraktyczniejszych myśli, jakie mogą zaświtać w głowie obywatela ciemiężonego i rozebranego narodu, łaknącego zupełnego odrodzenia Ojczyzny. Cała ta filozofia nie przeszkadzała mi zajmować się powszednią, praktyczną stroną projektowanej jicieczki. Trzeba narzędzi, trzeba ubrania zimowego, trzeba drabin czy lin i Bóg wie czego jeszcze. Calowy kawałek ostrza od scyzoryka, to, trochę za mało; odszukałem gdzieś gwóźdź, zwyczajny bretnal, i zacząłem myśleć o reszcie przyrządów. Z prześcieradeł własnych (nie skarbowych, broń Boże) splotłem sobie linę z węzłami, dla spuszczenia się na jezioro, a ponieważ, podług mojego wyrachowania, było mniej więcej siedm sążni wysokości, zastosowałem się do tego przy fabry-kacyi i splotłem dziewięciosążniowy sznur. Czy lina wytrzyma, to inne pytanie; ale wkrótce była gotowa i złożona w kobiałce, gdzie mi kładli miesięczną prowizyę świec i gdzie ich zawsze było dużo, tak aby nie spostrzegli, iż ciężaru przybyło. Trzeba rękawic, bo można sobie ręce skaleczyć, wziąłem się więc do krawiectwa. Nie pamiętam już, jakim sposobem poradziłem sobie w braku igły i nitek; dość żem sobie urządził z wyrwanej podszewki kaptura sławuckiej burki parę wcale porządnych rękawic, o jednym, rozumie się, palcu, i żadna szwaczka się tak ze swojej roboty nie chełpiła. Siedm lat w Szlyselburgu. 77 Ubranie było, były buty, było pawet futro, które'się powinno było zostać w kordygardzie po przechadzce, ale które mi najczęściej zostawiali w celi, chociażem nigdy o to nie prosił. Bo pocóż się wystrzegać takiego spokojnego, wesołego, zrezygnowanego chłopca ? A jak się wziąć do roboty ? Najprostszy plau był taki. Dostać się w nocy na korytarz (po przepiłowaniu dziury w drzwiach), stamtąd na podwórze do baszty, przez basztę na mur; po murze ku jezioru, spuścić się na lód — i żegnaj na zawsze, Szlyselburgu! Najprostszy plan —. ale zarazem i najtrudniejszy. Wiedziałem, że odnoszą klucze do komendanta co wieczór — czy zamyka się cały zamek, czy kordygarda zostaje otwartą? Brama zamknięta, to pewna; a jeśli drzwi na podwórzu zamknięte, jak je wywalić? Szyldwach będzie spał — rzecz niewątpliwa; a jeśli się obudzi, cóż wtedy? Czy nie czekać, by się obudził ? — Brrr. Nareszcie drzwi dolne do baszty są zazwyczaj otwarte; ale jeśli je na noc zamykają ? — A były to stare, mocno okute drzwi żelazne. O tem wszystkiem przekonać się trzeba. Nareszcie, kiedy zacząć? — Czy z początkiem zimy, czy później ? Bo już mrozy się zaczęły i w listopadzie, zdaje się, stanęła nareszcie Ladoga. XIII. Byłem jeszcze zdrów — samotna cela mnie dotychczas nie złamała; ale zaczęły się rozmaite dolegliwości i zaczęły się, jak zwykle, bardzo prozaicznie : szalenie i uporczywie rozbolały mię zęby. Czysto było, aż nadto czysto w celi — ale ta czystość nie zmieniała klimatu, a pomagała mu. Niezwykła wilgoć panowała na mojej robinso nowskiej wyspie, osobliwie z mojej, północnej strony więzienia, gdzie nigdy słońce się nie pokazywało; później dopiero miałem się przekonać,-że dość było zostawić np. bieliznę kilka dai w celi, by zupełnie zapleśniała. A sposób utrzymywania czystości był bardzo radykalny, ale jeszcza bardziej — mokry. Nie dość, że ściany bielono przynajmniej dwa razy do roku, przed Wielkanocą i przed Bożem Narodzeniem, - co kilka dni (a później i co dzień) przychodzi sołdat ze sswabrą1) i wy- *) Szwabra, długa miotła z rogoży, używana na okręcie. Siedm lat w Szlyselburgu. 79 myje całą malowaną podłogę — a wilgoć się nigdy nie ścierała, tylko wysychała sobie najspokojniej. Nie dziw, że zaczęły się pojawiać wypadki szkorbutu, których ofiarą stały się moje nieszczęśliwe szczęki. Później dopiero choroba rozwinęła się najzupełniej i wyszedłem z twierdzy z czterema tylko, zdaje się, zębami w górnej szczęce, bo zęby dolnej do góry przecie wypaść nie mogły. Zabawne to, ale niekoniecznie przyjemne uczucie, kiedy ugryziesz czerstwy chleb więzienny, a w nim się zostanie instrument; tak mi się nieraz zdarzało, dla urozmaicenia zbyt jednostajnego procederu jedzenia. Westchniesz i schowasz ząb na pamiątkę, póki się ich porządna porcya w pudełeczku od tytoniu nie zebrała. Ale to później się stało — aż razu czułem tylko, co 'dzień prawie, owe męczarnie; których szkocki poeta Burns życzył przedewszystkiem nieprzyjaciołom swojej Ojczyzny. Cierpiałem i zgrzytałem zębami, póki można było — a wyrwać nie warto: i tak wypadną. Ale nie zębami przecież miałem dziurawić mur więzienny i ból zębów ucieczce nie przeszkodzi — i owszem. Kiedy chodzisz noc po nocy w ciemności z sykiem i przekleństwem, aż upadniesz znużony na łóżko, by znowu wstać i chodzić, usposabia to wyśmienicie do myśli o opuszczeniu co najrychlej tak przyjemnego miejsca, osobliwie kiedy wiesz z pewnością że trzydziestostopniowy mróz pod iskrząeem niebem, nad śnież- . 80 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. na płaszczyzną Ładogi ukoi od razu bolącą szczękę. Zresztą, kiedy się mocno zamyślisz, same zęby się uspokoją. Trzeba więc uciekać tej zimy" trzeba koniecznie — ale kiedy? W celi majstrować nie można przed Boźem Narodzeniem, to fakt niezbity. Niepodobieństwo tak ukryć przygotowań, czy w murze, czy w podłodze, czy we drzwiach, czy w pułapie, ażeby się nie uwydatniły przy Obieleniu i naprawianiu klatki; dopiero między Nowym Bokiem i Wielkanocą będę wolny i można się będzie zająć robota. A czy się nie rzucić od razu podczas przechadzki ? Tak zaczęła mi szczęka dokuczać, żem się zdecydował na próbę, wiedząc z góry, że się udać nie może; ale trzeba uasamprzód "wyjść na zwiady. Była, pamiętam, szalona zawierucha. Wyszedłem na przechadzkę, pomimo odradzania podoficera, tłómacząc się tem, że muszę przynajmniej pół godziny odetchnąć wolnem powietrzem, choć takiem. Wicher zamiatał podwórze, z gołębnika ani jedna ptasia główka nie wyjrzała, nawet wróbla nigdzie słychać nie było, a sterczały tylko wysokie granitowe mury, upstrzone gdzieniegdzie dłu-giemi pręgami przylepłego do nich proszkowatego śniegu. Zupełnie białe niebo dotykało, zdaje się, wierzchu baszt i murów, a dach czerniał, na Siedm lat w Szlyselburgu. 81 czysto zmieciony. Samotny szyldwach w bramie zawinął się w kożuch, tak, że nosa widać nie było i schował się w dalszym kąciku ciemnej arkady, by śnieg do niego nie dolatywał: podoficer, rozumie się, nie myślał wyjrzeć na podwórze. Brnąłem pomału w śniegu, broniąc twarzy od śniegowego kurzu i oglądając się, o ile można było. Patrzę — w baszcie drzwi otwarte. Poszedłem śmiało — i wszedłem. Na dół prowadzą schody kamienne, kręte, do piwnicy czy podziemia, drugie w górę — wybiegłem. Miałem pod futrem polano, dotarłem do samej góry, wąskie strzelnice wpuszczały światło. Tam znowu drzwi żelazne, takie same jak na dole, ale szczelnie zamknięte i zaryglowane, widać, zewnątrz. Chciałem wyważyć polanem — ani rusz; bałem się uderzyć, by nie narobić stuku. Trwało to parę minut, a już słyszę, że się ktoś na dole porusza, rzuciłem polano i schodzę sobie powoli; zetknąłem się na piętrze z podoficerem. — A wy ezto tam djełajetje '), pan ? — Spaceruję sobie z nudów i oglądam, gdzie te schody prowadzą. Pokręcił głową, żołnierz: — Chcieliście uciekać? A jak powiem generałowi, to was już nigdy na dwór nie wypuszczą. ]) Robicie. 82 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. — Ale gdzie tam uciekać! Wiecie, że nie można., nie powiecie! Zresztą dlaczego nie zobaczyć co się tu dzieje. I tak mur, wał, bramy, dokoła jezioro... chyba ptak ucieknie. — Co zobaczyć? Tu nic niema, pan, nic zgoła ; na dole piwnica z kapustą, żołnierską. Chodźcie zaraz do celi. Tak i bytj, generałowi nie powiem, ale nie róbcie mi tego. Tak się skończyły pierwsze moje podjazdowe zw'ady. Czy podoficer raportował, czy nie, tego nie wiem, alem się przekonał, że ciężka sprawa obce-sem się wydostać. Gdybym nawet drzwi wyważył, pięć minut nie upłynie, a już cała załoga się wysypie: „Trewoga! Trewoga!1-' A na wale mię zobaczą,, nawet podczas zawieruchy, nietylko z całej twierdzy, ale bodaj czy nie z miasteczka. Drugi był sposób — zabójstwo. Ale mi się to w głowie pomieścić nie mogło. Co innego w boju, z bronią, w ręku; ale tu, zdradziecko — fe! Nie moja w tem zasługa, bo kiedym chciał nawet o tem pomyśleć, myśli się jakoś nie kleiły: wychowanie, zasady, fizyczny wstręt, wszystko przeszkadzało. Ha! gdybym musiał koniecznie wyjść dla jakichś wyższych, ogólnych celów, gdyby od tego wiele zależało — ani na chwilębym się nie zastanowił. Ale jedynie dla swojej nędznej skóry, dla wątpliwego polepszenia własnego losu, rękaby się nigdy nie podniosła, chyba dla obrony, chyba wet za wet i z okiem, krwią, nalanem. Siedm lat w Szlyselburgu. 83 Od tego czasu, parę lat może, nigdy się drzwi •do baszty nie otwierały — wtedy przynajmniej, kiedym był na podwórzu. A jaka tam była w piwnicy kapusta, tegom się nigdy pomimo całej dyplomacyi nie mógł dowiedzieć: czy nie kwaszono tam Prawdina i innych, kiedy znikali na kilka dni, jak później opowiem?... XIV. Zaledwie minęło Boże Narodzenie, wziąłem się natychmiast do pracy — alem już w dawnej celi nie mieszkał. Po należytem przeprowadzeniu do innego numeru, podczas bielenia i poprawy Nr. l, smo-trytjel mię prosi pewnego dnia „do domu" — ale prowadzi na drugi koniec korytarza. Stanęliśmy przed nowemi, ostatniemi w korytarzu drzwiami; na klapie zakrywającej okienko bielał Nr. 7. Cela dotykała drugiej więziennej kordygardy, tej w której się znajdowała co dzień zmieniająca się warta i do której przez cały czas mojego pobytu ani razu nie zajrzałem. I tak miałem być znowu w jak najbliższem sąsiedztwie z« strażą bezpieczeństwa; widać, że pilnowali mnie, jak należy. Ezecz pochlebna, ale niekoniecznie wygodna dla tego, który się z carskim porządkiem nie zżył i tego sobie wcale nie życzy. Kiedy się drzwi otworzyły, zobaczyłem zupełnie taką samą celę jak pod pierwszym numerem, ale wydała mi się jaśniejszą i weselszą — może była bardziej ku południowi zwrócona. Siedm lat w Szlyselburgu. 85 — Tut — powiedział nadzorca z słodziutkim uśmiechem, — mieszkał Michail Iwanicz (jeśli się nie mylę co do otceestwa1) Bakunin. Nigdy „hofmejster" ani mistrz ceremonii najjaśniejszego cesarza wszech Rosyi zgrabniej i z wiek- \ szem zadowoleniem nie rekomendował historycznej komnaty, niż mój szlyselburski dostojnik ową dwusążniową klatkę. Widać było w nim i poczucie własnej godności, że więził kiedyś takiego ptaszka, i honor, który mię miał spotkać, i cłce-rońską uprzejmość. Musiał się jednak poczciwiec zawieść, bo chociażem słyszał już nieraz o rosyjskim rewolucyoniście, o praojeu anarchistów, nie byłem tyle obeznany z jego dziełami i działalnością, bym się należycie przejął całą ważnością położenia. Podziękowałem tylko uśmiechem, i zacząłem od razu kombinować, gdzie i jak zaczynać podkop czy tam wyłom. Sytuacya była o tyle niekorzystna, że cela przylegała do kordygardy, więc łatwiej usłyszeć mogą i bliżej im do mnie, gdy się warta zmienia. Miałem za to z tej strony korytarza numer 8, celę Prawdina, a więc sąsiedztwo żywej i spół-czującej istoty. Numer tj był także, o ile mi się zdawało, zajęty, ale powiem zaraz, że nikt mi stamtąd nigdy na pukanie nie odpowiedział i J) Otcsestwo, imię poojcowskie na iez: wiadomo, że na wschodzie innych nazwisk niema, a w Eosyi ten sposób nazywania zachował się nawet po wprowadzeniu europejskiego, połacińskiego sposobu. 86 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. dotychczas nie wiem, czym się omylił, czy dogorywała tam istota doprowadzona do zupełnego idyotyzmu skutkiem'łaskawego obejścia się z nią najpotężniejszego na świecie mocarza i skutkiem długoletniego obcowania z samym sobą,. Ale to były podrzędne okoliczności i nie zwracałem na nie uwagi. Kiedym się należycie rozkwaterował, postanowiłem (był już styczeń), że zacznę dziurawić pułap nad piecem, by się na strych dostać. Miejsce było wygodue, bo piec stał w kącie koło drzwi, jak we wszystkich celach; ale że cela była większa, nie można było widzieć ode drzwi przez- okienko, co się na pietu dzieje. Na piec zaś można było wleźć łatwo, nie podstawiając niczego, bo tuż obok niego stało pod murem więzienne łóżko. I tak z Bogiem do-roboty! Oręż był — zardzewiały bretnal: ale trzeba żeby nikt roboty nie widział. Na to, po niezbjt długim namyśle, znalazł się sposób nader łatwy. Przechowywałem, .jak oko w głowie, arkusz białego papieru, nie wiem już jakim sposobem skradziony, bo żadnych piśmiennych materyałów nam nie dawano; to była moja tarcza. Kiedy po kilkugodzinnem nocnem dłubaniu trzeba było zamaskować inżynierską robotę, papier, suto wapnem ze ściany namazany, przyklejał się do pułapu za pomocą przeżutego chleba i najdowcipniejszy żandarm nieby od razu nie zobaczył. Nigdym w życiu tak pilnie i tak wesoło nie pracował jak w miesiącu styczniu roku od Na- Siedm lat w Szlyselburgu. 87 rodzenia Chrystusa Pana 1866. Była to prawdziwa mysia czy robaczkowa robota. Kto inny na mojem miejscu inaczej by postąpił i możeby się był wydostał — ale ja nie miałem po temu ani sił ani usposobienia. Trzeba było przedziurawić pułap, potem od razu złamać deski, podnieść podłogę strychu i wyleźć, nie zważając na trzask i stuk, — prawdopodobnieby się to udało, jakem się później przekonał z cudzego przykładu w innych więzieniach. Ja wolałem dłubać i dłubać, by nie było ani huku, ani śladu, by się prześliznąć jak wąż, — ale z jednym gwoździem, ileż trzeba było na to czasu! Styczeń się kończył i ledwom wyskrobał, że się tak wyrażę, w pułapie taką dziurę, że zaledwie mogła przeleźć głowa z plecami — a tu nad pułapem jeszcze kilkocalowa próżnia i nad nią podłoga strychu zbita z dwucalowjch desek. Trzeba jak najprędzej i tę zawadę usunąć. Za to nie było ani stuku ani poszlaki. Kiedy się wszystko wieczorem uspokoi, kładę się spać i gaszę świecę — nikt na to nie zwracał uwagi*). Potem powoli, powoli lezę na piec i zaczyna się zawzięta dłubanina sosnowego drzewa. Przez noc nabierze się kupa trocin, którą potem wynosiłem na dziedziniec podczas przechadzki; dziura się przed rankiem papierem zakleja i mysz wię- J) Świeca właściwie powinna się palio noc cała : nie wiem, dlaczego w Szlyselburgu tego nie przestrzegano. 88 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. zienna, zmęczona kilkogodzinna pracą, śpi sobie najspokojniej na twardym carskim sienniku. Nie brakło mi także wrażeń w ciągu tej dłubaniny. Ledwom się zabrał do pracy z całym zapałem, półleżący, półwiszący na piecu, ruch i stuk w korytarzu — zmiana warty. Wówczas, albo się ześliznę na łóżko i chrapię w najlepsze, albo wiszę cicho na gzymsie, trzymając papier w pogotowiu. Żołnierz się zbliża do okienka, popatrzy w ciemność i pójdzie dalej miarowym krokiem. Dopiero kiedy po kwadransie, dłużej może, wszystko znowu przycichnie, mogę dalej pełnić swoje mrówczane inżynierstwo. Zdawałoby się, że przy takich przeszkodach nie można nigdy obrachować jak należy , czy pracować dalej , czy czekać lepszej sposobności. A nuż wpadną do celi, a nuż ruch w korytarzu oznacza nie zmianę warty, ale nadejście władzy, naglą, wizytę — bo i tak bywało, cłibć zrzadka. Zaskoczą znienacka — i wszystko od razu przepadło. Tak się zdaje człowiekowi ze świata, ale nie więźniowi, obytemu z celkowem życiem. Jużem powiedział, że się słuch tak wyrobi, iż słyszysz wyraźnie, kto i jak podchodzi do drzwi, nawet w dzień ; tem bardziej śród długiej nocnej ciszy. Od razu wiesz, że na tamtym końcu korytarza kroczy nie szyldwach, ale podoficer, smo-trytjel, czy inna ważna figura; wtenczas masz aż nazbyt czasu, by dziurę zalepić i kłaść się na łóżko. Kiedy zaś zwyczajny szeregowy miaro- Siedm lat w Szlyselburgu. 89 -wym, leniwym i ledwie dosłyszalnym krokiem sunie po kamiennej posadzce, wiesz, że nie ma strachu i dłubiesz dalej najspokojniej, chyba że stanął u samych drzwi i słucha; wtedy przestaniesz na chwilę, wisisz nieruchomy i słyszysz tylko swój własny oddech i przyspieszone bicie własnego serca. Przyjemne to były chwile! Z tem wszystkiem kiedym się dostał do podłogi strychu i głowa poruszyć jej nie mogłem (bo bywają przecie takie szalone nadzieje), doznałem pewnego rozczarowania. Wiedziałem, że tak będzie, byłem tego pewny, jeśli tylko pewność na świecie istnieje — ale taka już ludzka natura, że się gniewa na uajnaturalniejsze rzeczy, jeśli się nie zgadzają z wymarzonym ideałem. Zresztą nic nie pomoże; trzeba dziurawić dalej. Wówczas wpadłem na koncept — genialny. Jużem doszedł do takiej zuchwałości, że zbadawszy dokładnie czas i chwile zmiany wart i wszystkie inne zwyczajne okoliczności, pracowałem sobie najspokojniej przy świecy. Kostromiak •czy Wiatczanin chrapie sobie najspokojniej z karabinem, aż się echo po korytarzu rozlega, a ja stawiam ogarek na piec i dłubię. Najmniejszy ruch — ff! — świecy nie ma. Więc musiałem się wystrzegać, by łojówka nie zakopciła niepokalanej białości carskiego sufita, bo gdy się to czasem zdarzyło, traciłem ogrom czasu dla złagodzenia śladów przestępstwa. 90 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. Ów zaś niepożądany kopeć naprowadził mię; na ową „genialną" myśl. Pół minuty — i tli już sosnowa deska, czernieje, zwęgla się — a wówczas gwóźdź działa jak w maśle i otwór migiem się zwiększa. Serce napełnia się radością, bom wynalazł nowy, wyśmienity sposób. Ale ten sposób, tak dla mnie dogodny i z którego byłem tak dumny, miał być przyczyną mojej zguby. Tak niestety często bywa na świecie-i wkrótce się o tem przekonałem. XV. Dziurawienie podłogi strychu nie mogło się dokonywać podług pierwotnego sposobu. Trzeba było działać jak najprędzej, ale tak, by nic na zewnątrz nie było widać, a kiedy się deska cieńszą stanie, wtedy od razu przebić. Bo nuż przyjdą i zobaczą spustoszenie? Prawda, że rzadko słyszałem nad sobą kroki, ale zawsze zdarzało się to kilka razy do roku. Więc zwęglałem dłużej i głębiej, dłubanie szło łatwiej — ale już bałem się, aby się deski nie zapaliły. I miałem naj-zupełniejszą słuszność. Kaź — 1-go lutego — wlazłem na piec w nocy i odlepiłem papier. Usłyszałem szum głuchy i wnet pokazał się czerwony, spiczasty języczek, urągający mi z czarnego otworu — płomień.... Przylepiłem znowu papierową tarczę, — wiedziałem, że, skoro powietrza nie będzie, przestanie płonąć — i zacząłem myśleć o tem — co robić ? Dawno było po północy. Klucze odnieśli o 9 do komendanta, nikt nie przyjdzie, dowołać się nawet truduo, choćbym chciał. Przyłożyłem ucho 92____Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. ____ do pułapu — szum ustał : więc tli się tylko powoli. Pewno od rozgrzanej deski zatliły się wióry czy inne jakieś świństwo pod podłogą; po->żar będzie, ale nie zaraz, jeśli dziura zalepiona. Czy dać się rozwinąć pożarowi i korzystać z popłochu dla ucieczki? Alem zamknięty, wszyscy śpią, klucze u generała: nim otworzą, dym mię udusi. Zawołać podoficera, smotrytjela ? Ach, jak się nie chce ! Cała praca przepadła i na wieczne czasy tu mię zamurują — a może, kto wie, powieszą za podpalenie. W każdym razie poczekam. Zapali się, to spróbuję uciec, jeśli mnie dym nie zadusi, — zawołać zawsze czas. A może i zgaśnie ogień bez powietrza, co daj Boże! Takie i inne myśli tłoczyły mi się w głowie, kiedym siedział przy stole, paląc papieros i spoglądając na to miejsce n?d piecem, gdzie był otwór, ale gdzie nic nie było widać prócz jednostajnej białości tynkowanego sufitu. Ha! jak Bóg da. Pójdę spać. Kiedym się obudził 2-go lutego, przekonałem się nasamprzód, jak ongi po wyroku śmierci i po komunii w celi dla skazańców w cytadeli, że jeszcze żyję zdrowiuteńki, — a potem, że się nic, ale to nic nie zmieniło. Te same białe ściany, ten sam wapienny pułap, te same kraty, a za niemi chodzący po śniegu w szarym kożuchu, z ogromnym baranim kołnierzem, znudzony, białowłosy żołdak. Wąchałem — ani śladu dymu. ________Siedin lat w Szlyselburgu. ________93. Szalona nadzieja od razu mi w głowę wlazła. Zgasło na pewne, bom tak starannie papier w nocy przylepiał; poczekam dzień jeden, dwa, aż ostygnie i znowu do roboty, ale już, słowo daję, bez świecy, choćbym miał paznogciami dziurę wy-drapać. Chwała Bogu; chwała Bogu ! Wlazłem na piec, odlepiłem — szum, mocniejszy już, a wkrótce czerwony języczek.. Teraz już nie można było wątpić: wszystko przepadło. Zalać? Ale poplamię cały sufit, wszystko się zmoczy i jedyny arkusz się rozlezie: cała intryga wyjdzie ua jaw. Zresztą kto wie, gdzie ogień; bo tu w otworze go nie było, deska nawet nie była gorąca. Wszystko przepadło ! Nie wiem jak długo siedziałem, patrząc w gorzkiej zadumie na nieszczęśliwy, znowu starannie zalepiony otwór. Na nic wszystkie wysiłki — odbiorą ubranie, pieniądze, wszystko — zgniję w tym przeklętym lochu, chyba że powiesza. Złapałeś się bratku — jesteś osłem ! Może sprytniejszy subjekt znalazłby jakiś wykręt , wyłgałby się, wszystko zw alił na przypadek albo na cudzych, słowem zamazałby sprawę — ja nic takiego w swojej mózgownicy nie odszukałem — ba! nie przyszło mi to nawet na myśl. Zły, zawstydzony, ponury, z najgłupszą na świecie miną zapukałem do okienka. Pokazała się płowa twarz żołnierza: Seto nada ? *. Czego trzeba? 94 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. — Smotrytjela! Znikła twarz, zapadła klapa, i ja znów siedzę smutny, zły — ach jaki zły na siebie! Ale'rady nie ma. Długo musiałem czekać, spoglądając czasami na niewidzialny pożar; nareszcie brzęknął zamek; wchodzi uprzejmy jak zawsze i uśmiechnięty nadzorca. — Co pan sobie życzysz ? Ale musiał zobaczyć, że niezwykle glup'a mam minę, bo od razu spoważniał. — Panie smotrytjelu, pali się. Aż się wzdrygnął! biedny oficer. — Jak? pożar? gdzie? — Tam, na górze. I pokazuję nieszczęsny sufit z miną żaka, który książkę splamił, albo majtki podarł. Smotrytjela wąziutkie oczki ledwie nie wylazły na wierzch ze zdziwienia. — Gdzie ?! nic nie widać!... a wy jak wiecie, że się pali? — Ale tam, mówię; patrzcie dobrze, gdzie dziura. — Żartujesz pan! nic nie widać; jaka tam dziura ?! Nie miałem ochoty dalej prowadzić rozmowy,— wlazłem na piec i oderwałem papier: pokazała się zdradziecka dziura, a w niej wkrótce czerwony płomyk. Nie widziałem wówczas twarzy smo-trytjela, ale wyobrażam sobie, co się na niej wyrażało,— ani słówka nie dodał i wyleciał jak z procy. Siedm lat w Szlyselburgu. 95 Wkrótce usłyszałem nad sobą stuk i hałas; nie musiało być nie strasznego, bo nawet nie zalewali, a przynajmniej woda do mnie nie dochodziła, ale sądząc z oddźwięku, paliło się dość 4aleko od mojego dłubania. Wnet wszystko się uciszyło i zostałem się ze wstydem i złością •w sercu, oczekując niewątpliwej i nieomylnej carskiej sprawiedliwości. Zjawiła się wkrótce, w niemieckiej postaci szanownego generał-majora Fon Grynblata. Przyspieszone kroki, rozgniewany głos w korytarzu , stuk , brzęk, — i wpada generał, cały czerwony ze złości; zanim smotrytjel, ale z najzupełniej drewnianą fizyonomią, — ani drgnęła przez cały czas rozmowy. — A to co! podpaliłeś pan! kto to zrobił ? ! (tu giest ku dziurze). — Ja... alem nie podpalał; przypadkiem za-tliło się. — Tak? więc dziura, ucieczka... chcieliście uciekać ? — Chciałem, rozumie się, i dziurawiłem pułap dla ucieczki... zatliło się... — To nieszlachetne, niebtahorodne, podłe!! mogłeś mię pan na wieki zgubić! Wiesz pan, że przy generał-majorze Trojckim (poprzedniku Le-parskiego) uciekł stąd zaklucsony.. uciekł łajdak! (Podziękowałem w myśli za wiadomość). Złapali, ma się rozumieć... ale Trojcki dostał dyjiisyę bez p e n s y i, panie, b • e z ppen-sy-i, rozumiesz pan ? To nieszlachetne!! 96 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. Nie miałem ochoty do śmiechu, ale taki byt Niemiec zabawny, że zaśmiałbym mu się w oczy, gdyby nie jego zadziwiające, narwno-oburzające-oskarżenie. Ja jestem ciemięzcą tego poczciwca, nieszlachetnym! Nie mogłem wytrzymać. — Bardzo proszę, gaspadin generał! Na to warn płacą, byście mię pilnowali, a jam tu Da. to, bym uciekał. A nieszlachetności proszę mi nie zarzucać! — Tak ?! To zobaczycie, zobaczycie, jak ja pilnować będę!... zobaczę i ja, jak będziecie uciekali! Ja was! Jam nieTrojeki!! Ja bez pensyi... nie pozwolę! Wybiegł Grynblat, za nim zawsze drewniany nadzorca, wykręciwszy się jak automat na piętach, i zaraz mię podoficer wyprowadził do drugiej celi, rozebrał i dał dawny więzienny przyodziewek. Tak, z wielkim moim wstydem, skończyła sig tak długo przygotowywana próba ucieczki. ^ XVI. Bóg mię widać strzegł, bo nie było sprawy o podpalenie i nie powiesili. Teraz, jak słychać, nastąpiłoby to z największą pewnością w Szly-seJburgu — tam, po mału, za najmniejszy opór sądzą doraźnie i odsyłają na tamten świat, śród ponurych murów więziennych, niedobitków nihilizmu — których miałem spotkać, po wielu latach, w tomskiem więzieniu. Ale to były jeszcze czasy Aleksandra II, czasy reform i ludzko ś ci. Siedziałem więc tylko zamknięty w czwartym numerze, odebrali wszystko — ubranie, książki, ani na krok nie wypuszczali. Siedź, ośle, kiedyś wyleźć nie umiał! Oczekiwałem odwetowych działań — ale muszę oddać sprawiedliwość smotrytjelowi, że ani jednem słowem nie dał mi uczuć, żem go skrzywdził. Dziwnie to jakoś wygląda, kiedy się mówi o skrzywdzeniu klucznika, gnębiciela przez bezbronnego, zamkniętego więźnia — a jednak tak było. Dowierzał mi — po swojemu, a jam go naraził i naraził nie lada. A smotrytjel się na- 7 98 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. wet nie skarżył na generalską burę, jak Gryn-blat na widmo dyraisył bez pensyi — a musiała, oj musiała bye bura, jakich mało ! „Nie pilnowałeś, cymbale, spałeś, durniu, możeś folgował, psi synu, a ja za ciebie mogłem się zostać bez p-en-syi!!" Szkoda, że mnie przy tej pere-pałce ') nie było. A w moim smotrytjelu tyle było zmiany, że koścista i prawie bezwąsa twarz jego wyglądała przez kilka tygodni jak wyciosana z szarej brzeziny, a maleńkie oczki patrzały prosto, stalowym blaskiem, bez śladu ożywienia, i wąskie wargi ściskały się, by nie zacząć ze mną rozmowy. Nigdy zresztą mój kapitan nie paplał dużo, nawet w najlepszych czasach, a teraz milczał jak zaklęty. Ja ze swojej strony ani półsłówkiem nie skarżyłem się na to, że mię zamurowali w ciupie. Złapali, moja wina — niech trzymają; a zresztą, cóż skarga pomoże? Przeszedł miesiąc, drugi, trzeci — i po mału wróciła dobra komitywa, wskutek~~ milczącego kompromisu; nie wychodziłem, prawda, alem się znów znalazł w celi, która miała zaszczyt przechowania do dalszego użytku sławnego Michała Bakunina. Prawdę powiedziawszy, nie była to łaska, bo sąsiadowałem z kordegardą i łatwiej było mię pilnować; a wiedzieli dobrze, że jeśli się znów wezmę do roboty, to chyba innym sposobem. Perepałka, utarczka. Siedrn lat w Szlyselburgu. 99 Jaśnie wielmożny generał także się więcej nie pokazał i żadnych nadzwyczajnych rozporządzeń nie wy dał, oprócz bardzo zresztą naturalnego zapieczętowania krnąbrnego polaczisski. „Wszystko dobre, co się dobrze kończy", mówi Francuz, nie mogłem się przeto skarżyć, bo wszystko wracało pomału do normalnego stanu; a co znaczy kilka miesięcy zamknięcia w porównaniu z Katorgą „bez terminu?" Fraszka, drobnostka! Wszak czas i przestrzeń są względnemi pojęciami, a kto o tem wątpi, niech się zapyta pierwszego lepszego „monakisty". Wszystko Więc poszło swoją koleją, — i rzeczy się znów zjawiły. Nadzorca musiał widać wykal-kulować, że kubrak i buty teraz ucieczki nie u-łatwią — i oddał mi ubranie. Jedne tylko moje biedne szopy już nigdy do mojej celi nie zawitały. Oddano mi też wszystkie książki (po nale-żytem, rozumie się, przepatrzeniu), a nasarhprzód oddano — pieniądze. • O nie, przyznam się, prosiłem. Nie paliłem kilka dni, póki władza była zajęta badaniem spraw) i należytem przetrząsaniem; więc odezwałem się pewnego poranku do podoficera: — A czy teraz za karę nie wolno będzie palić? . — Zapytam się, pan — może smotrytjel pozwoli. *) Prosty bakun moskiewski. 100 Towarzyst .vo imienia Stanisława Staszica. — Dajcie mi choć trochę machorki1) — ckli aż strach. — Aha! kiedy bieda, to do naszego sołdackie-go! I owszem, pan, macie — a ja się zapytam. I rzeczywiście, nie przeszło godziny, wchodzi słusytjel i stawia mi na stół pudełko z tytoniem, gilzy (tutki), wszystko jak się należy. Kiedy żołnierz wyszedł i odgłos kroków znikł już w oddaleniu, zajrzałem do tytoniu, bez najmniejszej, przyznam się, nadziei... są papierki! Jest owa dźwignia naszego mądrego, cywilizowanego świata ! Można znowu zaczynać, bo jeśli wyskoczysz, staniesz od razu zbrojny i gotowy do walki. Ach, jacyź oni, za pozwoleniem, durnie! Miałem wielką, ochotę wywinąć oberka na pobakunińskiei podłodze, alem się wstrzymał, by oznaki radości nie zwróciły uwagi szanownych moich kluczników i dobrodziejów — ale śmiałem się w duszy serdecznie. Podszewki rozpruli, a tu się domyśleć nie mogli! Oprócz pieniędzy, wszystkie inne środki pomocnicze znikły. Wróciła kobiałka ze świecami, i nie spojrzałem nawet; sam ciężar mi od razu pokazał, że romantycznej liny nie ma. Futro zostało w kordygardzie i dawano je tylko podczas przechadzki — kiedy mi jej później dozwolili. Wyprosiłem sobie tylko na pamiątkę samodzielne rękawice — udałem (jakim ja dyplomata!) że mi ręce na mrozie marzną. Klatka się więc zamknęła i dnie i noce ciągnęły się jak zwyczajnie, długie, jednostajne — Siedm lat w Szlyselburgu. 101 nieznośniejsze nawet, niż z początku, bo ubyło zdrowia, energii, przybyło lat i uczucia słabości, niezdarności — jednem słowem, byłem chory i pobity na wszystkich punktach. Gdyby mi się wówczas zdarzył jakiś mściwy, opryskliwy nadzorca, mógłby mię łatwo doprowadzić do rozpaczliwej wściekłości — i dlatego nie mogę bez wdzięczności wspomnieć o szerokiej twarzy i o maleńkich oczkach tak srodze przeżeranie oszukanego i tak porządnie zbesztanego z mego powodu pana sztabs-kapitana, „smotrytjela sekret-nawo Szliselburskawo zamka", — "bo, jakem już powiedział, ani jednego wyrzutu mi nie zrobił. Rzucałem się jednak po trosze — a to z powodu Prawdina. Komunikacyi z nim teraz nie miałem, bom nie spacerował, a on siedział w numerze 8, z tamtej strony korytarza. Ale teraz dopierom się dowiedział, jak się z nim obchodzili i co on sam z nimi wyrabiał. Zważając z konieczności na to, co się na korytarzu dzieje, osobliwie póki mi książek nie oddali, słyszałem nieraz, jak żołnierze się podkradali pod celę Prawdina, żartując z niego i śmiejąc się po cichu. — Jaki on im dawał powód, nie wiem, ale chcieli sobie zapewne zrobić rozrywkę, wywołując jego raskolnicze przekleństwa. I rzeczywiście — po pewnym przeciągu czasu takiego drażnienia, następował nieomylny wybuch. Dzynn! — leci szybka z okienka i głos pustelnika grzmi śród ciszy więziennej, przeklina- 102 Towarzystwo imienia Stanisława Staszioa. jąć, jak zwykle, cara, sługi jego i kikimory jego. „Antychryst! Antychryst czarny!" Wnet leci smo-trytjel — szepce, prosi, grozi — nie nie pomaga; ktoś się jeszcze zjawia — żadnego skutku: przekleństwa grzmią dalej. Nareszcie stukają kolby, drzwi się otwierają i po niedługiej utarczce słyszę, jak szurgają po korytarzu więzienne pantofle. — Prawdina wyprowadzili na kilka dni: dokąd ? Czy do podziemnych lochów ? Tegom się nigdy nie dowiedział. Do takiej pasyi mię to doprowadzało, że kilka razy, zaledwie się zaczną żołnierskie kpinki jako wstęp do przekleństw Prawdina, ja zaczynam także z całej siły bębnić pięściami w drzwi, wymyślać na żołnierzy (szyby jednak nie wybijałem) i koncert, zwykle jednogłosowy, kończył się gromkim duetem. Ale^udało mi się kilka razy takim sposobem odpędzić żołdaków, grożąc w nie-bogłosy, że „generałowi powiem". Biedny Prawdin! Druga postać pamiętam — przesunęła się raz w półcieniu korytarza i znikła na wieki. Byłto starzec siwiuteńki, także w szarym aresztanckim charcie, na któregom się natknął w korytarzu, kiedy mię wyprowadzali do łaźni. Kto to był? Rysów o kilk.i kroków:, rozpoznać nie mogłem, bo wzrok mam nader krótki, a żołnierz mię na-j tychmiast wepchnął do pustej celi, bym się z to-| warzyszem niedoli nie spotkał. Ale sądząc po na-Iplpisach ołówkiem na marginesach książek, był to j Polak, nasz, prawdopodobnie z 1831 roku — znalazłem i podpis: Burzyński. A później mi smo- Siedm lat w Szlyselburgu. 103 trytjel, kiedy się rozdobruchał, o nim opowiadał, że dawno, bardzo dawno siedział, — że go Aleksander II uwolnił po wstąpieniu na tron — ale starzec nie chciał wyjechać. „Gdzie ja pójdę ? Wszyscy umarli, nikogo nie mam — tu umrę". I umarł. Pozwalali mu się czasem włóczyć po twierdzy, po zamku — i takem go spotkał. On mnie prawdopodobnie nawet nie zauważył; na chwilę zetknęły się dwa pokolenia wiekowej naszej, nieustającej walki — i rozeszły się na zawsze. Wszystko się kończy na tym świecie — skończyła się kara za usiłowanie ucieczki. . — Moeetje idti gulatj, pan! *) — odezwał się pewnego dnia pan kapitan z niezwykłą uroczystością. — Charasso 2). I poszedłem. Minąłem znowu korytarz, szyld-wachów, kuchnię i wyszedłem na dziedziniec. Pierwszy rzut oka na strych dał mi poznać, żem tylko wzmocnił twierdzę, szukając niepró-bowanej widać przedtem drogi: okienka na dachu były wszystkie ozdobione ogromnemi, no-wiutkiemi, błyszczącemi na słońcu kratami. Świeże, wilgotne jeziorne powietrze, zabawne skoki i przewracanie się gołębi, którym chleb rozsypywałem, czerwone oczka wyskakujących z pod ziemi na moje spotkanie królików, nie *) Możecie iść na spacer. 2) Dobrze. \ 104 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. miały już dla mnie powabu — jeszcze jedna droga zamknięta i mocno zatarasowana... Znowu zima, słota, śnieg, mróz — ale nadzieja jeszcze jest, szare pięćdziesięcio-rublówki leżą na stole — trzeba szukać innego sposobu. Chciałem górą — spróbuję pod podłogą, a może inna jaka myśl przyjdzie mi do głowy. „Ty nadziejo tylko z nami!" Znowu czytam, myślę, uczę się — i skończył się rok 1866. XVII. Otworzyły się drzwi celi — poznałem zaraz, że z pompą niezwykłą, a było to podług mojego kalendarza w maju 1867 roku — i pokazała się postać zupełnie odrębna od dotychczasowych. Wszedł tęgi mężczyzna mojego wzrostu, może nawet wyższy, w prostym (niegalowym) generalskim mundurze, blondyn krótko strzyżony o regularnych, mewybitnyeh rysach, typu nie-miecko-moskiewskiego, jak na przykład sam Aleksander II, więc przystojny, tryskający zdrowiem, ale z nieruchomym, spokojnym, „dżentl-meńskim" wyrazem twarzy. Ogromna ta figura musiała wyśmienicie wyglądać w kirasyerskim mundurze, na olbrzymim orłowskim koniu, przed frontem gwardyi podczas uroczystej parady. Ale oprócz tego widać było ogładę dworską i najzu-pełniejsze stosowanie się do wszelkich konwenansów europejskiej cywilizacyi — pan (czyli przynajmniej pański sługa) całą gębą. Był to naczelnik Ill-go wydziału „osobistej kancelaryi Jego cesarskiej Mości", szef żandarmów, hrabia wałów. 106 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. Nie przedstawił się (dopiero później powiedział mi Grynblat, kto mię zaszczycił swoją obecnością), ale od razu poznałem, że to jakaś nader ważna figura. Gdybym o tem wątpił, przekonałaby mię natychmiast wyborna, zbyt jednak prawidłowa francuszczyzna, z lekkim petersburskim akcentem, i owa rozmowa de ton ton, jakbyśmy byli nie w więziennej celi, ale w salonie na Wielkiej Morskiej w Petersburgu. — Co sobie pan życzysz ? Czy masz pan jakie pretensye ? I dalej, jak zwykle przy takich odwiedzinach. Po chwili dostojnik usiadł na łóżku,' a ja przed nim stałem, wpatrując się ciekawie w pulchne i wygolone oblicze wielkiego człowieka. — Prosiłbym o pozwolenie pisania do domu— odpowiedziałem — a ponieważ jestem wyznania ewangielicko - reformowanego, proszę o pastora dla dania mi komunii — bo nie mam od czterech lat pociechy religijnej i zapadam na zdrowiu. Hrabia odpowiedział bardzo przyzwoicie, ale zauważył: — Les condamnćs — poprawił się zaraz — les criminels politiques tacy jak pan, nie mogą rościć takich żądań, bo wszelkie folgowanie jest bardzo niebezpiecznem dla państwa, jakeśmy się nieraz przekonali; mjślę jednak, że mogę to dla pana zrobić. Siedm lat w Szlyselburgu._________107 Dla zrozumienia tego zwrotu trzeba wiedzieć, że po francusku, osobliwie po nowych rewolu-cyach, polityczny więzień nazywa się, jak u nas, condamne, skazańcem; Szuwałów tak powiedział! z przyzwyczajenia, ale się zaraz poprawił i wy-rzek} criminel, zbrodniarz polityczny, jak się wyrażają Moskale, co wytwarza po francusku bardzo zabawny kalambur, bo wychodziło na to, że mówił o „dyplomatyzująeych" zbrodniarzach. — Spodziewam się, żeś się pan przekonał o szaleństwie całej sprawy, do której pan należałeś i tak dalej. — O! rozumie się; widzę jasno, że była bardzo ryzykowną — porwanie się z motyką na słońce... et cetera. Mogłem śmiało tak mówić: wszak nikt nie był więcej odemnie zdziwiony, kiedy mi sąsiad zapukał dnia 22 stycznia 1863 roku w cytadeli: „Dzisiaj powstanie".... Ciągnęła się dalej przyzwoita rozmowa: prosiłem, by mi wyjaśniono, czego odemnie chcą i jakie śledztwo mają czy mieli prowadzić ? Zobaczyłem na twarzy hrabiego niejakie zdziwienie (czyżby o tem nie wiedział?) — ale pan fligiel-adjutant zbyt był „dobrze wychowany", by dać to poznać po sobie, i zasłonił się natychmiast „tajemnicą stanu". Widząc nareszcie, że innych „próśb" odemnie się nie doczeka, hrabia powiedział dobitnie, patrząc mi prosto w oczy: 108 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica., — Moźnaby dla pana więcej zrobić: ponieważ jesteś pan obcym poddanym.... — Tak jest, jestem obywatelem francuskim. — ...To rząd Jego Cesarskiej Mości pozwoli panu wrócić do kraju, z warunkiem, że nigdy rosyjskiej granicy z powrotem nie przestąpisz i ie dasz parole d* honneur 3), iż nigdy przeciw Eosyi działać nie będziesz. Takem był do tego nieprzygotowany, że mi się z niespodzianki w głowie zamąciło i palnąłem bez namysłu (in vino veritas): — Słowa dać nie mogę... Widać, że na twarzy hrabiego musiało się malować ogromne zdziwienie, osłupienie prawie, bo wdałem się instynktowo w dyplomacyą i zaraz dodałem: — To jest, dam, i owszem...- ale muszę ostrzedz, jako uczciwy człowiek, że taka obietnica wcale mnie zobowiązać nie może, bo... Hrabia wstał — twarz znieruchomiała od razu, spojrzał, kiwnął głową i wyszedł. Ach, gdyby był wówczas w celi fotograf! Ja-kiby przepyszny portret najrozmaitszych i naj-sprzeczniejszych uczuć utworzyła moja fizyogno-mia! Duma; żem odparł pokusę — żal, żem taki głupi, podług wszelkich zasad świeckiej polityki — złość, że mi magnat taka niespodziankę zrobił — i zawiedziona nadzieja i ironiczna wesołość i Bóg wie co jeszcze — nawet skrucha. 1) Słowo honoru. Siedin lat w Szlyselburgu. 109 Po chwili złość wzięła górę, a przedmiotem była moja własna, niedyplomatyczna osoba. — Ośle dardański! Naiwna istoto ! Wieczny Donkiszoeie zasad i sprawiedliwości! Wszak było tak łatwo się wykręcić, prosić czasu do namysłu, omamić Moskala — a teraz sam się na wieH zamurowałeś! Ha, głupcze ! Talleyrand powiedział, że trzeba się zawsze wystrzegać pierwszego popędu — car c' est h mauvais ]). Widać, że należę do innego zupełnie rodzaju ludzi, bo przekonałem się całe życie, że zły popęd u mnie drugi, ten, który się wywołuje „trzeźwą, zimną refleksyą", a głównie bojaźnią o własna skórę — a jednak wyrodkiem rodu ludzkiego nie jestem. Czyżby wyrodkami mieli być Talleyrandzi ? Wszystko, zdaje się, od tego zależy, że to co dla nich le mauvais, dla mnie c' est le bon 2). Nastąpił wkrótce trzeci popęd, krytyczny, prawdziwie trzeźwy, wynik dwóch pierwszych. Łatwo było wykręcić się, mówisz — ale jak? Krzy-wopr^ysięstwem — nie, to nawet nie kłpmstwo to prosta forma; wszak bardzo dobrze wiedzą o prawdziwych naszych uczuciach, chcą, tylko upozorować amnestyę, dla zachowania „godności" imperatorskiego rządu. Ha! nawet na taka formę zdobyć się nie mogę': to trudno — a zresztą, kto ręczy, że dostojnik prawdę powiedział? J) Bo to najgorszy. *) Jest dobrem. no Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. Czy to nie wędka ? Słowo honoru naprzód, potem podpisać zobowiązanie, potem... Bóg wie, co potem zażądać mogą,. A czy wiesz, co się na świecie dzieje ? Podpiszesz, pokażą twoje odstęp -stwo innym (nazywaliśmy to przecie zdradą, re-negactwem), i kto wie, co z tego będzie. Nie — poryw był za prędki, można było inaczej, ale w gruncie dobrze zrobiłem. Bo zaszkodziłem tylko sobie, nikomu więcej, i działałem na pewno. A jednak szkoda, szkoda... Widać jednak, że maja wypuścić, że amnestya jest, bo ten generał nie mógł tak wprost oszukiwać, to nie jakiś Grynblat czy smotn/tjeL Mogą być wspaniałomyślnymi, — zobaczą, dajmy na to, żem waryat, narwany, ale uczciwy,—poszła do kaduka, wyrzucą zagranicę, —a jam czysty: niko-gom nie zdradził, nawet ich. Zawsze tak lepiej. Tak! lepiej! — zgryzłbym się na śmierć, gdybym zdradził — a "tu się nie dam, nie zjedzą! A jednak markotno było i tęskno, bom przeczuwał, że źle będzie, że ich swojem „bohaterstwem" nie zadziwię, — żem sam na siebie wyrok wydał. — I prędko się o tem przekonałem. Nasamprzód miałem wytrzymać szturmy szanownego komendanta. Trudno wyrazić, jakiem zdziwieniem i politowaniem dyszał praktyczny potomek inflanckich baronów. — Szto wi sdjełali l)! Zgubiłeś się pan z kre- Coście zrobili! Siedm lat w Szlyselburgu. 111 tesem, to był przecie szef żandarmów, graf Szuwałow! Cóż panu szkodziło przy-siądz... głupstwo, prosta, prościutka forma! Najjaśniejszy pan tak wspaniałomyślnie warn prze-oacza, a wy odpychacie taką łaskę... i jeszcze mówicie to w oczy Szu-wa-ło-wowi! Seto wi sdjełali! Wszystkich, wsz-ystkieh wypuścił, wyście sam jeden nie chcieli!! Przekonałem się o wiele później, że Niemiec kłamał, — nie uwolnił Szuwałow więźniów, ale rzeczywiście kazał wywieźć wszystkich z twierdzy, oprócz mnie. Wkrótce, kiedym wychodził na spacer, widziałem, że wszystkie cele puste — ani Prawdina, ani nieznanego śpiewaka na drugim końcu korytarza, ani mojego tajemniczego i milczącego sąsiada (jeśli on kiedykolwiek istniał) już w sekretnym zamku nie było. Sam byłem — sam. Co do Prawdina, powiem zaraz, że jak mi sam Grynblat powiedział, odwieźli go- tylko do domu waryatów. „Chociaż waryatem nie był — chwalił się komendant, — alem go tam zapakował za wieczny bunt i nieustające obelgi!"—Poczciwy Grynblat! biedny starowierca! XVIII. Szalona nadzieja, oparta na carskiej wspaniałomyślności, rozwiała się jak dym, i gniewać się za to nie mogłem: wszakem sam powiedział carskiemu pomocnikowi, żem jego wróg — do śmierci. Ale fnne prośby Szuwałow święcie wypełnił. — Proszę do komendanta; przyjechał z Petersburga świaszczennik 1). Smotrytjel uroczyście mię poprowadził do ko-mendanckiego domu, uroczyściej niż zwykle, raz, że „graf" sam mi taką łaskę wyrządził, powtóre, żem widać figura nielada, kiedy o mnie dbają tacy wielcy mężowie. Szliśmy dobrze znaną drogą koło cerkwi, bo mię prowadzili przecie co dwa tygodnie do komendanckiej łaźni, znajdującej się po za domem generała, prawie pod samym fortecznym wałem. Pierwszy raz miałem przekroczyć próg mieszkania jego ekscelencyi, choć tak często bywałem na jego podwórzu; i pierwszy raz od czterech lat miałem zawitać do zwyczajnego, ludzkiego mieszkania. Ksiądz. Siedm lat w Szlyselburgu. 113 Czekał tam na mnie sam generał, wygalowa-ny, a z nim niski, czarnowłosy, ogolony człowiek, w czarnej pastorskiej todze. Kiedym prosił o religijną pociechę, nie miałem głównie na widoku księdzowskiej nauki — wszak miałem Biblię, a to dla nas dosyć, — ale zetknięcie się z żywym, nie żandarmskim człowiekiem, a głównie z Francuzem, przynajmniej z francuskim Szwajcarem, bo oni to prawie wyłącznie stanowią, zbó tp reformowany w Petersburgu. Od niego spodziewałem się współczucia, pomocy nawet, kto wie ? może komunikacyi z krajem i rodziną. Wielkie było zatem moje rozczarowanie, kiedy mię pastor powitał po niemiecku — i byłem rzeczywiście jak na niemieckieiti kazaniu. Wyraziłem przeto jak najdelikatniej swoje zdziwienie, że mi kalwińskiego księdza nie przysłali. — O! to dla was wszystko jedno, — wyrzekł szanowny Fon Grynblat; — wiara ta sama prawie i ja z wami skorzystam z religijnej pociechy i z nauki wielebnego pastora. Więc i tu byłem „pod nadzorem!" Obojętna, a raczej ostrożna do śmieszności rozmowa pastora i obecność komendanta (pewno dlatego Francuza rai nie dali, bo Grynblat po francusku nie umiał), pokazały mi, że tu nic nie wskóram. I rzeczywiście nietylko się rozmówić nie mogłem, bom bardzo źle po niemiecku rozumiał, ale nas generał ani na chwilę nie opuścił — jam nawet nie próbował wymyśleć jakiejś potrzeby konfiden-cyonalnej rozmowy. Siedział więc generał, kręcąc Uniwersytetu Warszawskie 114 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. palcami, towarzyszył nam wszędzie — i przystąpił razem do stołu pańskiego, spożył razem z więźniem ciało i krew tego wielkiego politycznego przestępcy, który świat zbawił... Zandarm-stwo już dalej chyba posuniętem być nie może. Patrząc na tych dwóch gorliwych służalców cudzego monarchy, cudzego państwa, na tych wytrwałych nieprzyjaciół narodowości, która im nie złego nie zrobiła, myślałem o tych Niemcach w carskich mundurach, którzy nas w drodze drażnili, kiedyśmy jechali okuci na Sybir. Moskal milczał, czasem okazywał nam współczucie, wymyślał i groził czasami (tylko w Moskwie), najczęściej patrzał obojętnie — ale Niemiec jeszcze przychodził z remonstracyą, z mądremi i filozoficznemi radami na temat „ głową muru nie przebijesz", z wyrzutami za naszą „niewdzięczność" wobec takiego dobrego cara. Stawała mi w myśli płowa lub rudawa głowa niejednego takiego nieproszonego mentora i życzyłem im wszystkim w duszy, z Grynb latem i pastorem razem, by się wkrótce przekonali, jak słodkie są łaski carskie, jak pewna carska wdzięczność. Czyż się mogłem spodziewać, że jeszcze dożyję chwili, kiedy moskiewska pięść poczęstuje swych „wiernych Bałtów" zupełnie tak samo, jak częstowała krnąbrnego, wiecznie zbuntowanego Polaka? Nie masz snąć na świecie większego szaleństwa, i zu-pełniejszego bezrozumu od tego, niby mądrego, wyrachowanego służalstwa wobec przemocy, od ubóstwiania zwycięskiej siły. Czyśmy teraz wo- Siedin lat w Szlyselburgu. 115 bęc nich nie mędrcy uad mędrcami, żeśmy szkodzili wrogowi ileśrny mogli, a nic na tem, w po-• równaniu z wiernym Niemcem, nie stracili? In-flantczyk, Targowiczanin na jednej szubienicy z potomkiem Kilińskich i Mochnackich — jaka nauka dla oportunizmu i rozumu stanu ! Dałem więc sobie słowo, że ta żandarmska komunia będzie ostatnią i wróciłem do celi swojej, do ponurych murów sekretnego zamku z pogardą i złością, w sercu, nie życząc sobie zobaczyć więcej generalskiego salonu. Tak umie car zatruwać największe świętości. Nawet do krwi Chrystusowej dolali mi kroplę cesarskiej żółci... Ogromny, nieograniczony smutek zapanował nademną, choć porywałem się do nowych planów ucieczki, — smutek szary, jednostajny, jak wszystko, co mię otaczało. Pomimo woli mej i naprężenia całego umysłu, energia gasła pomału w tej pustyni, ciasnej jak moja cela, a nieskończonej jak termin mojej kary. — Nie pamiętam, czy wówczas straciłem jeszcze jedne pociechę, mizerną bardzo, ale zawsze pociechę, czy dopiero w następującym roku, — teraz jednak o tej stracie powiem, bo jeśli nie co do czasu, to co do znaczenia o niej wspomnieć należy. Mój smo-irytjel opuścił nareszcie Szlyselburg i przeniósł się — tam, gdzie ani turm, ani smotrytjelów na wieki wieków nie będzie. Kwękał widać biedak dawno — ale tegobyś nie poznał po tej sztywnej, zawsze akuratnej, czysto mikołajewskiej postaci. Istny to był pro- 116 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica.____ dukt tego cara, który mawiat o swoich wzorowych (obradowych) batalionach: „Jednego z dziesięciu kijami wymusztrować, jak się należy!" Dziewięciu zatłuc — jednego wydoskonalić. Nie wiele mi dobrego zrobił, ale szanował moją niedolę, bo kazano być grzecznym, i okazywał tyle względów, ile rnu regulamin pozwalał, — nie tacy po nim nastąpić mieli. Zresztą tamci byli „z wyższych warstw", a ten z pewnością wyrósł z szeregowego. Przyzwyczajenie wielka rzecz, a jam cztery lata widział tę drewnianą, nawet kiedy się uśmiechała, sołdacką figurę. On sam najlepiej pokazał, co przyzwyczajenie może — bo lekarze mu dawno kazali wyjechać z tego grobu, w którym służył kilkadziesiąt lat, — a on wybierał się, wybierał, aż się wybrał — na tamten świat. Sam byłem — kto tego nie doświadczył, nie wie, jak cięży na duszy to grobowe wieko. Dopiero później miałem się przekonać, że jest coś jeszcze gorszego: — towarzystwo wyrzutków społeczeństwa, chociaż tylko z daleka mi się ta mara pokazała. Ale wówczas nie miałem o tem pojęcia i myślałem, że to już koniec cierpienia — ciągła, jednostajna samotność, bez ludzi, bez, słońca, bez przyrody. Nagle i tu promień zawitał, promień miłości i współczucia — daleki, drżący, ale jaki jasny i święty! Siedm lat w Szlyaelburgu. 117 Jeszcze widzę tę białą kartkę drobnym, kobiecym maczkiem znaczoną i czytam te wyrazy, które mi błysnęły w półcieniu siódmego numeru, jak odblask tego wszystkiego, w com wierzył, com kochał, com utracił — na wieki może: „Drogi mój, kochany, cóż się z tobą dziać może — czy żyjesz jeszcze ? my nawet i tej pewności teraz nie mamy... oddaję mój list losowi z najgorętszem pragnieniem, by doszedł do ciebie...." Żyją, żyją i wolne! Tak się cała istota wyrywa -w jedne pieśń dziękczynną! Jeszcze mię coś wiąże ze światem i odszukał mię ten świat mój, ten dawno utracony w najgłębszej ciemnicy Ładozkiego grobu.... I z każdego słowa tego wiążącego mię ze światem kawałka papieru tryska pociecha, miłość, wiara i nadzieja: „... Całą okropność wszystkiego, co ci doku^-cza, co cię boli, umiem pojąć i czuję, — ani na chwilę, mój drogi, nie przestałeś być w myśli i sercu naszem — być naszem oddaloaem z Warszawy westchnieniem Gdybyś mógł przeniknąć myśl moją w tej chwili i z niej się dowiedzieć, co czuję i pragnę!... Bo nigdy, nigdy wiary nie stracę w to, co poczciwe i prawe i święte...." XIX. Odtąd już część, lepsza ezęść mojej istoty żyła daleko, daleko poza granitoweini murami czterech szwedzkich wież, — żyła wprawdzie jakby we mgle — bo czegóż się mogłem pewnego dowiedzieć z tych gorących łzawych słów, które przechodziły przez sito żandarmskich zarządów? I jak długo się to wszystko przesiewało! — Napiszesz list na Wielkanoc, a na drugą "Wielkanoc odbierzesz życzenia z wigilijnym opłatkiem. — A czy moja bazgranina dochodziła cała, tego po dziś dzień nie wiem. Ale co za pociecha, co za lekarstwo na moja duchową, chorobę! Lekarstwo było, pociecha, ale zarazem i pierwiastek usypiający, — za dobrze mi teraz było. Nie rwałem się już na wolność z takim codziennym, co chwilowym uporem, -- zamiary ucieczki- przestały mię wyłącznie zajmować; zresztą wkrótce co innego stanęło na przeszkodzie — ciało odmówiło mi posłuszeństwa. Coraz bardziej wzmagał się ból zębów — żadne sympatyczne nawet lekarstwa, nakształt na przykład kamforowego spirytusu do ucha, Siedm lat w Szlyselburgu. 119 już mi nie pomagały; a kaszel coraz się wzmagał, kaszel ciągły, z krwią czasem — bjłem przekonany, że się koniec zbliża. Ta wieczna wilgoć, wieczny brak światła i świeżego powietrza musiały mię zjadać powoli. Ale nie chcę zbyt oskarżać szlyselburskie go więzienia. Dawno przedtem miewałem kaszel, choć nie taki, a od łoża śmierci ojca, przedtem matki, byłem przekonany, że mam dziedziczne suchoty i dlatego nie zwracałem uwagi na nie— a może dlatego żyję po dziś dzień, żem się nie leczył? Kaszel, zęby — to nic; — ale pierwszy raz uczułem całą niemoc swoją, kiedy po gwałtownym kaszlu, z należytym akompaniamentem kichania i plucia, od razu ból straszny przeszył mi krzyże — i osunąłem się na miejscu. Ani stanąć, ani chodzić, ani się wyprostować. To przyjemne uczucie, ten postrzał, który się podobno w łacińskiej kuchni nazywa lumbago, miał się odtąd powtarzać przez kilkanaście lat i zrobił z zawziętego uciekiniera, słabego, bezbronnego kalekę; — proszę uciekać: kiedy tak osiądziesz śród biegu na miejscu i może cię capnąć i zagryźć najsłabszy z carskich kundlików! Ile mi się to razy zdarzało już potem, kiedym był zdrowszy, kiedym mógł chodzić po świecie — trzaśnie cię, a potem musisz się czołgać do domu półtory godziny, krzywiąc się jak nieboskie stworzenie, choćby kwadransa drogi nie było. Taki już mój los, a może to skutek mojego wesołego 120 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. r usposobienia, że największe moje cierpienia przybierają komiczny charakter. Bo jakże się tu, proszę, samemu_ nie śmiać, kiedy z sążnistego chło -pa zrobi się od razu jakiś^ Quasimodo, który prawie na łokciach i na kolanach czołgać się musi! Istna ropucha z ludzkiem obliczem! Kiedy mi się to pierwszy raz zdarzyło, żył jeszcze mój dawny smotrytjel i mocno się zdziwił, widząc, że ten, który go o głowę przewyższał, dorósł mu teraz zaledwie do pasa. — Dbchtora nado, pan, trzeba lekarza, przyprowadzę go — ale trzeba posłać -do miasta. — A cóż on mi u djabła pomoże ? Już i tak trawie nie mogę. — Eto niczewb, niczewb, *) pan, gorzej bywa. — Jakto gorzej ? Gorzej chyba w grobie. — Ale gdzie tam, pan; albo to pan tu tak długo siedzisz? Zaledwie lat parę — a był tu taki, co żył w sekretnym zamku trzydzieści i d w a lata. Wytrzeszczyłem oczy na mojego poeieszyciela-myśląc, że żartuje; wszak wiedziałem, że w przecięciu, podług najrozmaitszych naukowych statystyk, pięć lat tylko może człowiek wytrzymać zupełnie samotne więzienie. Smotrytjel z uśmiechem politowania nad moją naiwnością, zaczął mi opowiadać dzieje jednego z tych nieznanych męczenników, którymi się roją dobroczynne zakłady Gasudąrjej wsie rosjejskich, carów pol- Siedm lat w Szlyselburgu. 121 skich, wieliJcich Tmiaziej finlandskicli, carów sy-birsMch etc. etc. etc., wsiej Ugorskoj, Kabardin-skoj, Murmanskoj i Łukomorskoj ziemli poivie-litjelej x). Później czytałem o tym nadzwyczajnym człowieku w rosyjskich czasopismach, zdaje się w Otjecsjestwiennych Zapiskach, i mogę tu dopełnić to, co mi o nim nadzorca opowiedział. Był sobie w 1812 roku na Kubaniu przy samej granicy Czerkiesów, wówczas niepodległych, pewien oficerek — nazywał się Medoks. Kiedy j Napoleon tak rozumnie, a głównie w tak pew- J nem i przywiąsanem towarzystwie wybrał się do * Moskwy, (Medoks, jako prawdziwy patryota, i chciał lecieć na pomoc carowi i ojczyźnie. Wyprą- | cował plan pospolitego ruszenia i chciał do niego S zawerbować wolnych Czerkiesów, którzy za pie- \ niądze gotowi byli służyć carowi i padyszachowi i komu chcecie. Ale carskie władze przestraszyły się i posłały patryotę — ad acta. Więc Medoks zaczął werbować na własną rękę (wszak Francuzi wzięli .już matuszkę Moskwę!), wymyślił podobno jakiś najwyższy ukaz i capnął jakąś skarbową kasę — za to sługę bożego, jak mówią Moskale, osądzili i posłali na Sybir, za przywłaszczenie sobie władzy i t. d it. d., a głównie za czyn samowolny i za patryotyzm bez pozwolenia. To nic, nic. J) Podług carskich tytułów — z pamięci, może omyłki. Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. Taki zuch nie mógł oczywiście gnić za Uralem — uciekł. Złapali, ma się rozumieć (było to, sądząc z dat, około 1820 roku), i zamknęli do najpewniejszej klatki, do jeziornego Szlyselburga. Siedział tam sobie Medoks przez cały czas panowania Mikołaja (ten nikogo nie wypuścił, kogo zastał w kozie) i dopiero drugi Aleksander skasował wyrok pierwszego i uwolnił scarca w 1856 roku. Trzydzieści dwa lata w celi! Medoks po-dyszał wolnem powietrzem — i umarł po dwóch latach. ~ A co do trawienia, pan, i to niczewb, ni-czewb, — ciągnął dalej z łaskawym uśmiechem pan sztabs-kapitan. — Cha, cha, cha! Otoś mię pan pocieszył! Ciekawym, jak ja się urządzać będę! Czy i na to masz pan historyczny przykład ? — Istoricseskij ? Nie — ale był tu „graf" Potocki — możeś go pan znał ? — Ja „maleńki człowiek", z grafami nie mam znajomości. Co to był za hrabia ? Za co siedział ? Za powstanie ? | Smotrytjel mrugnął znacząco: „ mnie, bratku, jflie złapiesz", i opowiadał dalej: — Otóż graf Potocki do tego doszedł, że już najmniejszego trawienia, pomimo wszelkich środków, nie było: więc pakował sobie palce do gardła — i wszystko było w porządku. — Chacha! chacha! Pocieszyłeś mię pan, pocieszyłeś ! I umarł ? Siedm lat w Szlyselburgu. 123 — Ale gdzie tam! Wyszedł stąd — a nie byłby się wcale tu dostał, lecz uciekł z miejsca wygnania — z przekupionym urzędnikiem, wyobraź pan sobie, i dopiero na granicy ich aresztowali. -- Ale za co? Za co siedział, czy był wygnany, panie kapitanie? Smotrytjel znowu mrugnął — i tyłem się dowiedział. Któż był ten Potocki? Później dowiadywałem się — i zdaje się, że to był potomek Szczęsnego, podobno Bolesław, który się pokłócił z Mikołajem, ale wcale nie o politykę — pokłócili się o to, że targowiczański wnuk popełnił, carowi gwoli, czyn wcale nie szlachetny, ale nie chciał wszystkiego wykonać, co car zażądał i tem najbardziej rozgniewał swojego najjaśniejszego monarchę, że ten się na nim zawiódł. I bądźcież potem wier nymi poddanymi! Eóbcie Targowicę, bądźcie Wielopolskimi! Jam siedział na jego miejscu, ale było przynajmniej za co. Po tej rozmowie zaczęła do mnie przychodzie nowa osoba — pan doktor Miasojedow, chudy, wysoki blondyn, typowy Moskal z krwi popow-skiej. Kazał mię ćwiczyć w łaźni, smarować roz-maitemi maściami, wystukiwał, osłuchiwał, znalazł „ckraniczeskij katarr lohhich", chroniczny katar płuc — dobryś! Nieźle mu z oczu patrzało — ale ani na sekundę nie mógł się ze mną rozmówić bez władzy i sam nieborak tak się wystrzegał, tak patrzał z ukosa na stojącego obok 124 Towarzystwo imienia Stanisława Stag/iica. niego smotryt^ela czy plae-majora, że mi go serdecznie żal było. Ale swoją, drogą bardzo mi pomógł poczciwiec swoim chronicznym katarem — i jestem pewny, że nieraz proponował inne dla mnie ulgi — ale nie leial nie można byłe. Gdzież teraz myśleć o podkopie, o dziurach ? Wezmą mię pod pachy dwaj drabowie, na pół przeciągną,, na pół przeniosą przez bramę, kanał murowany, przez cerkiewny plac do generalskiej łaźni — tam nagrzeją do nieprawdopodobnych stopni, wyćwiczą aż więcej zczerwienieję na ciele niż byłem kiedykolwiek czerwony w duszy, obleją lodową wodą i znowu przyniosą do celi — tam odsapniesz się i czujesz przedziwną ulgę — aż do następnego postrzału. Ze spiskowca, z niezmordowanego latawca zrobił się bezwładny kawał niedołężnego mięsa. Ale była przynajmniej rozmaitość — aż góry mi przyświecały słowa: „nie trać wiary w to, co poczciwe i prawe i święte..." XX. Wie o mnie Warszawa! najmilsi o mnie wiedzą! Będą się z pewnością starali, pisali do Paryża, do chrzestnej matki, wszędzie — może coś z tego wyjdzie... Takim sposobem sama nadzieja zniewoliła mię do „pracy organicznej", po prostu mówiąc do rozsądnej i tchórzliwej'— bierności. Nie chcę siebie jednak oczerniać — nie wiem, czybym się zgodził na taką rolę, gdybym był pewny, że będę mógł chodzie, kiedy trzeba będzie. Ale nie miałem tej pewności, przeciwnie — byłem przekonany, że jak trzaśnie, będę znowu klocem bez ruchu, bez obrony. Tak się wKrada kusiciel do umysłu pod pozorem rozumu, rozsądku, oczywistości i innych bardzo przyzwoitych — ba! świętych nawet haseł i pewników. A najpewniejszym pewnikiem na świecie jest następujący: „nie wyrokuj o niczem, póki nie sprawdzisz". Miałem się po paru latach o tem przekonać, kiedy mię pędzili na daleki wschód i kiedy po miesiącu szalonej jazdy po grudach i kolejach, po Wołgach i stepach, po bezwodnych 126 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica.____ piaskach i bezludnych pustyniach, po wąwozach i mroźnych turniach przyjechałem na chińską granicę zdrów zupełnie — prawie taki zdrowy jak wowcza's, kiedym wodził policyjską obławę po warszawskich ulicach. Niestety! — mądry zawsze Polak po szkodzie! Sama miłość mię kusiła, widmo Warszawy^ szeptało mi o umiarkowaniu i dodało wnet nowy powód do rozumnej „abstynericyi". Przybyły z Warszawy książki — szanowna, żółciuchna-Biblioteka Warszawska i poczciwy Ungier w zielonej okładce. Z Ungra właśnie wylazł wąż kusiciel. „Pierwszego stycznia 1868 roku (może się mylę co do dat — to tak dawno było!) bankowe bilety starego wzoru po 50 rubli srebrem o-statecznie będą wycofane z obiegu.".. Jakby mię kto w łeb kijem trząsł. Odbierali mi broń ostatnią — może już odebrali — na cóż mi teraz te kawałki szarej bibuły ? Nie było rady, trzeba je było spieniężyć, jeśli jeszcze czas. A jednak wahałem się długo. To już zupełna abdykacya, złożenie broni—ale wszystko się składało tak,. by mię ostatecznie zniechęcić i nauczyć ufać w pomoc obcą, w jakieś niebieskie migdały. Gdybym się już nie wdał w pracę organiczną, tobym się trzymał zasady i dobrzebym zrobił — wszak Gryn-blat mi później powiedział z zadowolonym uśmiechem: „O! jeszcze długo będą kursowały!" Siedui lat w Szlyselburgu. 127 Siostry mi pisały o staraniach, o francuskim rządzie — nie wiedząc o tern, com Szuwalo-wowi odpowiedział; — choroba trapiła i osłabiała, a zamiast milczącego i bądź co bądź dodatnio wpływającego nieboszczyka smotrytjela i zupełnie prawie niewidzialnego i prawie niemego pierwszego, kwadratowego plac - majora, dali mi dwóch nowych opiekunów, o których warto się rozpisać. Smotrytjelem został dymisyonowany podpułkownik Konstantynow, eks - policmajster, wypędzony podobno ze służby za rozmaite niezbyt chwalebne sprawki i długi czas więdnący w bezczynności, póki mu nie dali na stare lata (miał pewno siedmdziesiątkę) spokojnej posady szlysel-burskiego nadzorcy. Ogromna głowa żółto-szarej barwy, o maleńkich, nalanych krwią, złośliwych oczkach, o kartoflanym czerwonym nosie, spoczywała na spasionym kadłubie prawie bez szyi. Był to udatny zlepek szpiegostwa, złośliwości, ciemnoty i policmajstrowskiej chciwości. Wszystko to się ukrywało pod płaszczykiem wiecznej, nieszczerej i hałaśliwej wesołości, — jeszcze słyszę ten prawdziwie „cyrkułowy" śmiech, przechodzący od familiarności do gburowatości. Nienawidził wszystko i -wszystkich na świecie, bo tak długo cierpiał za „niezręczność" i zwichnął sobie błyszcząca karyerę — ale najbardziej pono nienawidził swojego bezpośredniego naczelnika, plac majora i rzeczywistego majora Smir-nowa, raz, że był jego naczelnikiem, potem, że r 128 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica.____ był niższy „czynem" *) od niego, a jednak miał prawo mu rozkazywać. Ach, jak go nienawidził ! Major Smirnow był za to chudy, szczupły, ostro nosy, ostrooki, czarny i niemniej złośliwy,-ale z patoką. Konstantynow nie gawędził — rolę zmarłego smotrytjela pełnił teraz Smirnow, przychodził często i wdawał się w dłuższe rozmowy. Ale jakaż różnica! Zaczynał od słodkich ubolewań, przechodził do mądrych i zbawiennych rad, wszczynał miodową, polemikę, aż mię doprowadzał do głośnej perory, czasami do gniewnej protestacyi, — a tymczasem pamięć zapisywała sobie wszystkie nieostrożne wy krzyki, a rysie oczy wszjstko_ w celi wypatrywały — i biada smotrytjelowi jeśli coś było nie w porządku! Ten znów wpadał, wymawiał i groził tak, że musiałem ciągle mieć się na baczności, ciągle się gniewać i odgryzać. A te codzienne draśnięcia odwracały mię od wyższych celów. Szanowna władza prowadziła takim sposobem wojnę domową na mojej nieszczęśliwej skórze — pany derucca, a w ćhłopciw csuby letjat. Nie dziw przeto, żem się zdał na wolę losu i pewnego razu poprosiłem słodkiego Smirnowa, z utajoną i złośliwą przyjemnością, by raczył zara-portować komendantowi, że życzyłbym "sobie z nim pomówić. Siedm lat w Szlyselburg i. 129 J) Eangą. Szanowny major nie mógł ukryć swego niezadowolenia, bo kiedy się więzień udaje do wyższej władzy, to ma z pewnością coś przeciw niższej. Ale nie było rady i ze słodko gorzkim uśmiechem poszedł uwiadomić Grynblata. — Panie generale — rzekłem, kiedy się napuszony Niemiec zjawił, — mam panu oddać pieniądze. Zły był Grynblat po krzyżu, wściekły po dziurze, ale takiej miny jeszcze nie widziałem i od dawna nie byłem tak zadowolony jak w tej chwili. — Co ? jakie pieniądze ? czyje ? — Eozumie się, moje — masz pan trzysta rubli... Wyciągam i podaję szare papierki. — ...I proszę je na mój rachunek zapisać. — Kto je panu dał?! powiedz pan zaraz Skądeś je pan dostał? Jak, jakim sposobem, od kogo, kiedy?! Myślałem, że wścieknie się Niemiec ze złości; blade oczy zabłyszczały, poczerwieniał cały, ale powstrzymywał się od zbyt gwałtownych wybuchów, bom patrzał na niego ironicznie, ale z najzimniejsza krwią. — Przepraszam pana generała, nikt mi nie dał, a gdyby kto dał, tobym z pewnością ni e powiedział; miałem je zawsze przy sobie — z sobą przywiozłem, — Nie może być! Być nie może! Tyle razy pana przetrząsano, rozbierano, rewidowano — 9 130____Towarzystwo imienia Stanisława Staszica.____ wszystko do nitki przepatrywano! Skąd masz pan te pieniądze ?! Im się więcej komendant unosił, z tem większą przyjemnością patrzałem na niego, tem zimniej odpowiadałem — białe oczy ledwie mu z głowy nie wylazły. — Mam honor powtórzyć panu komendantowi, żem te trzysta rubli z sobą przywiózł i dlatego je tylko oddaję, że mają być wycofane z obiegu. I podaję znowu drażniące bankocetle. — To gdzieś je pan przechowywał? Być nie może! Tyle razy rozbierałeś się pan... Aha! i w łaźni rewidowali. — ...Tyle razy przepatrywano celę... Eozumiem — podczas przechadzki. — ...Gdzieżeś pan te trzysta rubli (porywa je) chował ?! — Ma się rozumieć, że nie powiem: zgadnij pan. Nie powiem i pan generał nie możesz mnie posądzić o takie... o taką nierozumność. Dość, że są pieniądze i polcorniejsze proszu zapisać je na mój rachunek. Niemiec się przecie spostrzegł, że mię nadzwyczaj bawi, zmusił się do spokojności i odpowiedział cichszym już, ale jeszcze drżącym głosem: — Bardzo dobrze! Bardzo dobrze! postaram się, by innych nie było! Zapiszę. I wyleciał z celi z trzaskiem — a ja go pożegnałem tryumfującem spojrzeniem. _Siedm lat w Szlyselburgu. 131 Niestety ! nędzne to było zwycięstwo, mizerna uciecha, nawet kiedy wnet wpadł Smirnow do celi z żołnierzami, i blady ze złości, zaczął wertować wszystkie książki, rewidować wszystkie zakątki, nic nie odpowiadając na moje słodziutkie uwagi: — Nadaremnie, nie fatyguj się pan, panie majorze, zapewniam pana, że nic nie ma i nic nie było — oprócz tych trzystu rubli.... Smirnow zmarszczył się jak szatan. — ...I tychbym nie oddał, panie majorze, gdyby nie konieczność, panie majorze! Nie śmiał się mnie jednak dotknąć, chociaż całe łóżko poprzewracał, i dobrze zrobił: wszystkie moje pisane zapałkami i gołębiemi piórkami szpargały były na mojej piersi. Znalazł wprawdzie niektóre i zabrał — ale tem lepiej dla mnie, bo je musiałem napisać znowu, i przysporzył mi roboty. Nędzna to była przyjemność, pyrrhusowe zwycięstwo — oddałem ostatnią broń. XXI. Warszawskie książki przyniosły mi tylko zgryzotę, rozpacz, wyrzuty sumienia. Wiedziałem, że nas zwyciężono, wiedziałem, że siejmścić będą, — czytałem już w- Siewiernej Poczcie opisanie rzezi, mordów, rabunków, murawiewskich konfiskat, szalonych ukazów — a teraz trzeba było czytać, jak po matu miażdżyła się Kongresówka, jak wydzierali ostatnią, cząstkę samoistności, jak narzucali obrzydliwą., carską, demoralizującą mos-kiewszczyznę. I stanęło przed chorym, znękanym cieleśnie i umysłowo więźniem odwieczne pytanie : Boże ! Boże ! za co ? Odwieczne pytanie, nieśmiertelna zagadka ludzkości — od jęku Hioba: „Bodaj był zginał dzień, któregom się urodził !... Wołam do Ciebie, a nie wysłuchasz mnie, stoję przed Tobą, a nie spojrzysz na mnie..." do namiętnej skargi Konrada: „Czuję całego cierpienia narodu... Cierpię, szaleję. — A Ty mądrze i wesoło Zawsze rządzisz, Zawsze sadzisz Siedm lat w S/lyselburgu. 133 I mówią, że Ty nie błądzisz!" i do bluźnierstwa Konarskiego: „Ja nieba nie chcę, ja w niebo napluję!" Boże mój, Boże! — za co, za co ?! Widziałem -- i miałem jeszcze nieraz zobaczyć, jak ludzie padają pod brzemieniem tego strasznego pytania, zgrzytając zębami i plując do góry przekleństwa, — tak już pewno padł ten nieszczęśliwy Sungurow, którego wściekły głos ciągle mi brzmiał w uszach: „Ja Boh ! ja Boh!" I ja zacząłem się chwiać pod tym okropnym ciężarem, przypominając szyderczy wykrzyk wroga :- „A gdzież wasz Ojciec, a gdzież wasz Bóg ?" Lecz miałem to w sobie, co mi upaść nie pozwoliło — i dziękowałem teraz z całego serca tym, którzy mi taką wiarę od dziecka wpoili — wiarę rozumną, niezachwianą, wiarę, która szanowała moją własną wolę i mój własny rozsądek. Mógłbym, przy innych przekonaniach, dojść do zwykłej religijnej i materyalistycznej rezygnacyi: „Cierpieć trzeba, bo tak Bóg kazał" — albo: „taka historyczna lub inna—iczna konieczność;" ale żeby dojść do tego, trzeba nasamprzód zabić w sobie nietylko wszelką loikę, wszelką samoistność, ale wszelkie uczucie sprawiedliwości — bo jeszcze jeden krok, i powiesz: „Służyć i rżnąć trzeba, bo tak Bóg każe!" Nie — lepiej umrzeć, niż dojść do tego i Inni, wielcy, natchnieni, wykręcili się, ale jedynie nieszczęśliwem omamieniem, widmem 134 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. świętego męczeństwa, ubóstwieniem słusznie ukaranego grzesznika: Mój kochanek!... Już głowę konającą spuścił, Wołając: Panie, Panie! za coś mię opuścił! Nie tak mię uczyli — i prędkom się otrząsł z chwilowej słabości, choć było mi gorzko, ach gorzko! Ale uczyli mię: pereat mundus, fiat ju-stitia i musiałem, dla sprawiedliwości, Hiobowe pytanie zacząć od siebie. — Za co cierpię, Boże? Ani na chwilę nie myślałem się buntować, rzucić w niebo bluźnierstwem, jak ani na sekundę nie myślałem rezygnować. Bluźnić — komu ? Nieskończoności! Po co ? Dla przyjemności ? Nie — jak zwykle bywa, dla zakrzyczenia własnych błędów. Boć jeśli wierzę w siłę rządzącą, upadek mój i cierpienia od tego pochodzą, żem się do niej nie zastosował — inaczej być nie może. A jeśli nie wierzę — to po co się nadaremnie rzucać, tracie napróźno siły ? Dla zabawy ?... Jednak i w mojej osobistej sprawie groźne i trudne to było pytanie. — Za co? Gdzie moja, zbrodnia, gdzie mój grzech'? Wiedziałem, że odpowiedź gotowa — i miałem potem nieraz, na dalekim wschodzie, usłyszeć z goryczą w sercu taki wyrok od tych, którzy się nawet nie domyślali, z kim mówią: „Przeklęty za klęski narodu! przeklęty za szaloną i nierówną walkę! przeklęty za łzy i krew, za pożary i zgliszcza, za szubienice i kajdany!..." Na chwilę mi przyszło w celi na myśl to prawdopodobne potępienie — na chwilę tylko, i - Siedm lat w Szlyselburgu. 135 uśmiechnąłem się pogardliwie. Uczyli mię nietyl-ko wiary, ale matematyki i zwykłego' rachun ku, prostej loiki — i zaraz sprowadziłem przekleństwo do prostego: „Winieneś, bo się nie udało !" Na taką winę plunąć tylko można. Ale czyś winien — że się nie udało? Choćby tak, wina byłaby zawsze drobniejsza od ziarnka piasku w porównaniu z prawdziwą przyczyną niepowodzenia. Sprowadzili trzech mocarzy, sprzedali carom kraj własny, służyli zaborcom od wieku, zdradzali od stu lat własny naród — i ten winien, kto żadnej z tych zbrodni nie popełnił, dlatego tylko, że nie mógł w jednej chwili zniweczyć wiekowej zdrady i zniszczyć skutków stuletniego mordowania Ojczyzny rękami jej własnych synów! Plunąć tylko — i przejść. Nie bratku, tak się nie wywiniesz*— wina być musi i jest, choćby była niewidzialną w porównaniu z innemi; cudze zbrodnie ciebie nie wybielą. Uderz się w piersi i odpowiedz — czyś winien ? Ach, jak mi się stało lżej na sercu, kiedym, po długim obrachunku, mógł odpowiedzieć z całą szczerością: Tak! jestem winien. Nie winien, żem powstał — to był mój święty obowiązek, jak jest obowiązkiem każdego obywatela, każdego na świecie narodu. Nie winien, żem pędził do walki, nie wiedząc z góry, czy się uda — bo niemasz na świecie wojska, gdzieby ciebie nie rozstrzelali , gdybyś tego nie uczynił. 136 Towarzystwo imienia. Stanisława Staszica. Nie winien nawet, żem był przekonany o tem, że się prawdopodobnie nie uda, — bo we wszystkich dziejach wszystkich narodów to się właśnie nazywa bohaterstwem. Niech w tem winy szukają, służalcy zwycięskiej zbrodni! Za to ile win znalazłem w całych swoich dziejach - których nawet tutaj wymienić nie mogę! Jestem winien lekkomyślności w przygotowaniu i odstąpienia od zasad w wykonaniu. Jestem winien, żem się zbratał — dla świętej zgody i dla dobra sprawy — z tymi, którzy potem tę sprawę zdradzić mieli. Jestem winien, żem wziął na siebie to, czetnum podołać nie mógł — Mea culpa, mea maxima culpa! A gdybym był nawet doskonały w wykonaniu, podług sił swoich, jestem winien i sprawiedliwie ukarany, choć pełniłem święty swój ' obowiązek. Sprawiedliwie, mówię, choćbym nie zbłądził ani razu. Bo wierzę, że powiedziano „nie zabijaj", wierzę, że „kto wojuje mieczem, ten od miecza zginie", wierzę, że zasada przemocy jest złą zasadą, a^sam odwołałem się do niej, by zwalczyć jeszcze gorszą przemoc. Nie żałuję tego, żem się chwycił broni, bo z dwojga złego lepiej mordować dla siebie, dla braci, dla Ojczyzny, dla wiecznej sprawiedliwości, niż swoich dla wroga, dla tyrana, dla wiecznego ucisku — ale kiedym się miecza chwycił, dlaczegóż się skarżę? Służyłem bożkowi przemocy i jestem wynagrodzony podług jego kodeksu „biada słabszemu!-' Siedm lat w Szlyselburgu. 137 Tak — ale lepiej było zginąć, niż gnić żyjący w tym grobie! — O nie! To właśnie moja iia-.groda, żem cudem uszedł śmierci — to moja nagroda, jeśli wytrwać potrafię. I wytrwam i wszystkich tych przeżyję, którzy mię tu zamurowali! Siedm lat w Szlyselburgu. 139 XXII. Tu jednak stanęło drugie, groźniejsze pytanie — pytanie Konrada, tyłkom je inaczej postawił: „Tyś winien, sprawiedliwie cierpisz — a O n a?" Niestety. Tu się; nawet łudzić i bronić nie mogłem, bom wiedział — jak wszyscy wiemy, choć okłamujemy i siebie i drugich — że Ja, a właściwie nas, nas wszystkich sprawiedliwie Bóg karze od wieków — wszystkich bez wyjątku, od rozszalałego z dumy magnata, który sprowadził wojska „Najjaśniejszej Północnej Aliantki", albo kazał łapać w nocy tysiące braci swoich dla wojska moskiewskiego, — do ostatniego pijanego chłopa, który wrzeszczał: „ Jo nie polok, jo ci-sarsM!u i handlował odpiłowanemi głowami zamordowanych rodaków. Ile było tych grzechów, które wszystkie liczyłem podczas długich godzin samotności, a których tutaj powtórzyć nie chcęl Bluźni, kto mówi o naszem niepokalanem męczeństwie, „Bo mówi Pan: Przeto, że ten lud przybliża się do mnie usty swemi, a czci mię wargami swemi, a serce jego daleko jest odemnie, .f- ii a bojaźni, którą się, mnie boją, z przykazań ludzkich nauczyli się, dlatego Ja też sobie dziwnie pocznę z tym ludem, dziwnie i cudownie i zginie mądrość mądrych jego, a rozum roztropnych jego skryje się..." Tak mi się to wszystko jasno'teraz pokazywało w mroku samotnej celi, gdzie nie przeszkadzał szum codziennych tłumów, ani zgiełk codziennych, mizernych namiętności, ani troska o chleb powszedni, ani pokusa cudzych bogactw i kradzionego dobrobytu! Tak, pokutujemy za winy swoje i za grzechy ojców naszych, jak wszystkie narody na świecie — a dlatego cięży na nas to przekleństwo, niby niesprawiedliwe, „aż do czwartego pokolenia", że za nic nie chcemy się wyrzec tej smutnej spuścizny, że po każdej porażce kłaniamy się jeszcze niżej tym bożkom, które nas zgubiły. — Ale nie, nie cały naród taki, i my, którzy walczyli, poprawiliśmy choć część ojcowskich błędów i posunęliśmy na krok jeden sprawę naszego wybawienia. Sprawiedliwa kara, ale jest otucha, jest praca i nadzieja! Takem dumał, marzył i walczył sam z sobą, dumny ze swojej wytrwałości, — ale choć rozpacz daleko odtrąciłem od siebie, przekonałem się wkrótce, że upaść — ach! nader łatwo. I jest to najwięcej upokarzająca chwila smutnych moich więziennych dziejów. Jakbym przeczuwał, że wówczas właśnie (choć nic o tem nie wiedziałem), dziedzictwo pra-dziadowskich grzechów , podniosło się błotnistą 140 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. falą, by zalać całą Ojczyznę, że wszystko, co miało pretensyę do rozumu i do praktyczności, chciało zapluć całą naszą przeszłość i teraźniejszość, a zagrzebać przyszłość pod mierzwą. Przeczuwałem to — i zwątpiłem. Zwątpiłem o zbawieniu ;tych, którzy sami siebie zbawić nie chcieli, i uwierzyłem, że jedyna nadzieja w prędkiej, natychmiastowej ucieczce z tego zapowietrzonego społeczeństwa. Myśl była zresztą dobra, praktyczna, konieczna — i już się teraz zaczyna urzeczywistniać. Każdy naród wysyłał i wysyła na zewnątrz te swoje siły, któreby w Ojczyźnie zmarniały — a kiedy społeczeństwo zdrowe i silne, to się takim sposobem zaszczepia i rozwija daleko od rodzinnego gniazda. Zwątpiłem o uwolnieniu europejskiej Polski, chociażem mocno wierzył w żywotność naszej narodowości, i widziałem jedyna nadzieję w wybudowaniu Nowej Polski, bez tych naszych społecznych, obyczajowych i religijnych grzechów, które nas zgubiły. Nie będę tu pisał o swoich projektach, marzeniach i zamiarach, — dość powiedzieć, że się rwałem do tego nowego świata, odtrącając z pogarda kraj stary — i to złe uczucie mię skusiło. Nie ma, chełpiłem się, we mnie tych grzechów i zbrodni; polecę daleko z takimi, jak ja. otrząsnąwszy na grzeszników proch z nóg naszych — i srodze za tę pychę zostałem ukarany. Choroba szła swoim torem, — byłem coraz słabszy, coraz zgryźli wszy, — a tu zacny Smir-now lazł codzień ze swemi radami i zaczepkami. _Siedm Jat w Szlyselburgu. 141 — Jakże się można tak samemu gubić ? To prawdziwe moralne, — ba! cielesne samobójstwo. Nie idzie o to, by wydać kogo — choć, prawdę mówiąc, wszystko dawno odkryto i nikomu pan już nie zaszkodzisz. — Panie majorze, nie durz mnie pan, — nic wy tam nie wiecie, a ja nikogo nie zdradzałem i zdradzać nie myślę. — Nie?... no, no, nie oburzaj się pan, to zdrowiu szkodzi: wszak mówiłem, że o wydaniu ko-gobądź mowy nie ma; ale przecie graf tego od pana nie żądał. — Czy miałem okłamać samego cara ? — Ach, jaki pan gorący i naiwny! Wszak to tylko forma — cóż pan możesz Eosyi zrobić? I czy rząd o teni nie wie ? Ale nie wypada przecie pana uwolnić bez słowa honoru; tak wszędzie z jeńcami postępują. I tak dalej pod rozmaitemi postaciami, prawie dzień w dzień. Cóż mi to, w samej rzeczy, zaszkodzi ? Tu zginę z pewnością, już powoli umieram — a tam mogę działać, posłużyć Ojczyźnie. A zresztą (skąd się wziął taki jezuityzm ?), wszak ostrzegłem ich już, że mnie to słowo zobowiązać nie może... Cóż mi to szkodzi? — a skutki jakie! Wahałem się długo — kaszel i lumbago pomagały plac-majorowi, Warszawa mamiła , wzywała Polska Nowa. Podpisałem, że „żałuję", i daję słowo, że prseciw Eosyi działać nie będę. I tryum- 142 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. fujący Smirnow poniósł obrzydliwy arkusz do komendanta. Takim sposobem, jak przedtem Oskar Awe j de, jak wielu innych, których wymieniać nie chcę, wstąpiłem niepewną nogą na śliską drogę rene-gactwa — dladobrakraju! XXIII. Z początku nie wstydziłem się nawet. Anim myślał słowa dotrzymać — ale obrzydliwa kazui-styka uspokoiła mię. Oszukam łajdaków — i basta. Byłem pewny zwycięstwa, a jeśli się kiedyś wyrywało jakieś mimowolne obrzydzenie, zagłuszałem je zaraz pracą organiczną i wyż-szemi poglądami — dla dobra kraju. Z jakiem więc biciem serca usłyszałem pospieszną krzątaninę w korytarzu, pewną oznakę zjawienia, się jakiejś ważnej figury! Z jaką nadzieją wpatrywałem się we wchodzącego dygnitarza! Bo to był także dygnitarz, generał czy pułkownik, ale znowu innego rodzaju niż wszyscy poprzedni. J. E. Annienkow był wymuskanym, wypomadowanym, pachnącym o dziesięć kroków ess-bukietem gwardyjskim elegantem, dość przystojnym brunecikiem z ledwo podrastającym brzuszkiem i zakręconemi wąsikami. Sunął do celi z oficerską i balową grzecznością, wcale niepodobną do grand air J) Szuwałowa, do szlache- ]) Wielka mina. 144 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. ckiej tatusiowatości Leparskiego, ani do niemieckiej sztywności GrjHiblata. Podał rękę i wstąpił od razu in medias res. — Bardzo mię to cieszy, kochany panie, żeś się pan namyślił — bardzo nieszczególnie pan wyglądasz — ale teraz spodziewam się, że wolność, le grand air l) pana od razu wyleczą. Ukłoniłem się, dziękując za grzeczność. — A bardzo dobrze, że pan żałujesz dawnych błędów — dawno tak trzeba było! Jak tylko skrucha prawdziwa, wszystko dobrze będzie. Najgorsza to była dyplomacya ze strony gwar-dyaka; każdy jego wyraz wywoływał rumieniec wstydu na mojem czole — byłbym mu dał w twarz z największą przyjemnością. — Panie pułkowniku, hrabia Szuwalow obiecał mi, że jak tylko dam słowo honoru... — Tak, tak, cela va sans dire'2), ale trzeba, przecie, żebyś się pan odwdzięczył, wszak pan żałujesz, nieprawdaż? Milczałem ze wstydem i złością w sercu. — A skoro jest skrucha, przyznanie się d» winy jest niezbędnem, niezbędne m, kochany panie! — Ja, panie pułkowniku, nie mogę przecież być denuncyantem! . — Ale nie, nie tak mnie pan rozumiesz — my już wszystko wiemy, nie tego nam trzeba; Wolne powietrze. Samo przez się. Sieclin lat w Szlyselburgu. 145 ja pana wypytywać nie chcę—po prostu akt skruchy i maleńkie csistoserdjecznoje zeznanie—nic więcej. — Nie mogę, panie pułkowniku! Zeznałem o sobie wszystko przy śledztwie, nie wypierałem się — a innych okłamywać nie myślę. Przyznaję, żem i teraz nie mówił prawdy; zeznałem tylko oczywistość, to jest strzelanie, a o innych rzeczach odpowiedziałem, że nie powiem. — Allans, allons, zastanów się, kochany panie — szkoda pana, pan jeszcze młody — jest to warunek sine qua non, nie unoś się pan, na-, myśl się. Nie będę się pytał, lepiej pan napisz i przyszlij nam do Petersburga. Napiszesz pan? — Dobrze, napiszę. — A szkodaby pana była, wielka szkoda — być tu zamkniętym do śmierci, nic w tem przyjemnego niema, nie prawdaż ? Annieukow mię od razu wyleczył; egzekueyę na sobie samym zostawiłem na później, a teraz spoglądałem na niego z dawnym humorem i ironicznym uśmiechem. — Proszę mi przynajmniej coś powiedzieć o sprawie, pod pozorem której mię tutaj zamknęli; cóż to za zasztyletowana na Pradze kobieta, kiedy mam już zeznanie napisać ? — A! tak, tak, ale ja panu powiedzieć nie mogę, sam pan powinieneś wiedzieć — namyśl się pan, szkodaby pana była, wielka szkoda, ocseń sali Do widzenia, kochany panie! I elegancki pułkownik sunął znowu na korytarz, jak w trzeciej figurze kadryla. 10 146____Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. Ezuciłem się na łóżko i ledwom się nie rozbeczał z wściekłości i wstydu... Shańbili mię łotry — za nic. Nie — nie oni, sam się shańbiłem, jak cymbał ostatni. Sam. sam — nikt nic nie winien — sam szukałem tego cuchnącego błota. Nędzniku jakiś, renegacie głupi! Ach jakem był mądry, kiedym palnął Szuwa-łowowi bez namysłu: „Słowa nie dam!" Ale, chwała Bogu, jeszcze czas — jeszcze mogę wybrnąć z tej kałuży. Pokażę im, jak mię opaskudzić ! Ja im napiszę! I od razu spadła mi zasłona z oczu, wrócił duch dawny, wrócił spokój wewnętrzny — kiedym się należycie wyłajał i upokorzył przed sądem własnego sumienia. Wiedziałem teraz z pewnością, jak mam postępować, jakie pokusy odpychać — a to rzecz tak prosta, że każde dziecko ją rozumie: „Nie kłam! Trzymaj się wiary i sumienia!" Wiedziałem nadto, a takiej wiadomości życzę wszystkim naszym wielkim politykom, że to rzecz najłatwiejsza i n a j praktycznie j sza — wszak to już napisane najwyraźniej w książeczkach dla sześcioletnich smarkaczy i powtarza się od nie wiem ilu tysięcy lat. Odstąpiłem tylko na chwilę od zasady — i ile miałem upokorzenia, jakie pogorszenie losu! Bo pogorszenie musi nastąpić — muszę znowu powtórzyć, i to dobitniej, to, com już wypowiedział — i podkreślę cztery razy czerwonym ołówkiem dawną notatkę: „bardzo niebezpieczny" Siedm lat w Szlyselbdrsu. 147 i długie lata będzie mię mój grzech prześladował w postaci carskiej podejrzliwości i moskiewskiego gnębienia. Dobrze mi tak! Nie dałem ostygnąć tak nienawistnemu Talley-random pierwszemu popędowi i napisałem natychmiast ctzistoserdjecgnoje zeznanie. Wszystkom pisał po francusku, jako francuski obywatel i dlatego, żem właściwie tylko po francusku umiał jako tako pisać — wyrżnąłem więc III Wydziałowi arcy-grzeczny, arcyprzyzwoity, arcyrewolucyjny akt skruchy, mniej więcej taki (dosłownie nie pamiętani): „Je m'avoue coupable d'avoir voulu aneautir le servage, V inquisition et la torturę '* J) i tak dalej. Po każdym wierszu lżej mi się robiło na duszy, aż w końcu pisałem z największą przyjemnością, sadząc się na najwykwintniejsze i najuszczypliwsze paryskie docinki, przerywając pisanie „czystoser-decznym" śmiechem. Z jaką skwapliwością wziął Grynblat odemnie ów dokument, co miał uwieńczyć jego żandarm-ską sławę nawrócenia tak ważnego grzesznika! A jak prędko przyleciał znowu do mnie po przeczytaniu, czy po przetłómaczeniu, radząc, prosząc, błagając, bym siebie nie -gubił tak strasznym paszkwilem! Ale byłem nieubłagany. Dwa tygodnie trzymał Niemiec „zeznanie", aż je musiał przecież odesłać, przepowiadając najokropniejsze skutki. A odtąd dali mi pokój. *) Przyznaję się do winy, żem chciał usunąć niewolnictwo, inkwizycyę i tortury. XXIV. Dwa lata przeszły jednostajnie, bez żadnych z mojej strony wybryków i prób, bez żadnych zmian z drugiej. Byłem jak skamieniały w swo-jem wewnętrznem postanowieniu, a choroba nie pozwalała mi nic przedsięwziąć. Głodu już nie było, bom nie trawił, albo bardzo źle; a lekarstwa szanownego Miasojedowa bardzo mało mi pomagały. Prawda, kazano mi, o ile można, nie siedzieć, sprawiono mi nawet pulpit, bym czytał stojący, com robił, kiedym mógł stać; ale sam doktor powiedział, że to mało pomoże, że trzeba „zmiany położenia". Wiedziałem i ja o tem jak najlepiej, lecz nie prosiłem o nic i nic mi nie proponowano. Pulpit stał się nowa rozrywką., nieprzewidzianą przez władzę. Kiedy mi się sprzykrzyło milczeć, kiedy nie wychodziłem przez kilka dni z powodu choroby, słoty lub czego innego, kiedy nie widziałem ludzkiej twarzy oprócz milczącego „służytjela" z obiadem lub herbatą i zachciało mi się usłyszeć dźwięk ludzkiego głosu, śpiewałem sobie wszystkie znane mi pieśni, bębniąc Siedm lat w Szlyselburgu. 149 dla towarzyszenia na brzmiącej desce, aż się po całym zamku rozlegało. Nikt mi nie przeszkadzał — po co? Sam przecież byłem, sam jeden w całym sekretnym zamku „ Jeioo impieratorska-wo wielicgjestwa". Potem sobie napisałem nawet nuty wszystkich tych śpiewek, — było ich przeszło dwieście. Czasem, ale już daleko rzadziej, przyjdzie Smir-now i słodko kwaskowatym tonem zacznie polemikę na wieczny temat mojego uporu, mojego zaślepienia, carskiej łaski i buntowniczej niewdzięczności. Odpowiadałem, szydziłem, kłóciłem się, ale szanowny major wiele nie miał pożytku ze swego szpiegowstwa, chyba taki, że Jak najdokładniej poznał zasady polskiej demokracyi i całą objętość moich politycznych przekonań. Bo to było proste szpiegostwo — i dopiero po dwóch latach przekonałem się o tem. Widać, że zacny major wyciągał mię na słówka, ale nie wymieniając nazwisk, bom się zaraz miał na ostrożności, i co mógł, to wydobywał z mojej namiętnej polemiki i donosił „komu wypada". A przekonałem się w ten »posób. Eaz tak mię zniecierpliwił, powtarzając po raz tysiączny, „rząd wszystko odkrył, cały „rżonnd" dawno wzięty; cała sprawa na zawsze przepadła, już rządowi nie idzie o nowe odkrycia, bo wie wszystko jak najdokładniej", żem nie wytrzymał. A właśnie wówczas, zdaje się, dowiedziałem się przypadkowo z czasopism, że mieszkają sobie najspokojniej w Warszawie tacy, którzy dawno po- 150 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. winniby figurować na szubienicy albo w „ciężkich", gdyby choć połowę organizacyi odkryli. Więc buchnąłem zniecierpliwiony: — Co mi tam pan gadasz! O „rzonndzie" wiedziała każda przekupka na Starem Mieście, a wy dotychczas o nim pojęcia nie macie! Była to głupia i nieostrożna przechwałka, choć prawdziwa w gruncie — i po dwóch latach, kiedym się znów wypierał, jakiś dygnitarz nowy (nie pamiętam który, bo mi się już sprzykrzyli i mało na nich zważałem) przypomniał mi: — Jakże pan nie wiesz o warszawskiej organizacyi ? Wszak powiedziałeś, że każda przekupka — i t. d. Wi^c zapisywali moje słówka, żale i wykrzykniki! ale figę — z przeproszeniem — zjedli z makiem. I wówczas odpowiedziałem obojętnie: „Figura rhetorica, panie (nie pamiętam kto), — Smir-now nie nadojadł i trzeba mu było przecie gębę zamknąć." Jedyny odwet urządzony przeżeranie moim dobrodziejom, kiedym się chciał zabawić, był następujący. Zrobisz coś takiego, czego nie pozwalają, i urządzisz się tak, ażeby to zobaczył wyższy naczelnik — potem młodszemu należyta bura. Dam tylko jeden przykład. Przysłali mi z Warszawy z książkami i bielizną pudełko farb i album. Zwrócę tutaj uwagę na konsekwencyę moskiewskiego systematu. Papier — za nic; kraść musiałem. Atrament — broń Bo- Siedin lat w Szlyaelburga. ______l 51 że! sam robiłem — ale farby (i tusz) przepuścili, i pełen album papieru, dlatego prawdopo-bnie, że nie było tych przedmiotów w spisie zabronionych rzeczy. A przecie pierwszem przykazaniem moskiewskiej służby jest następujące: „ Wypełniaj, a razsusdatj nie śmiej!" — nie myśl. Więc, spodziewając się generała, wziąłem się natychmiast do upiększenia celi. Wkrótce na białym murze pokazał się herb olbrzymi, przepyszny biały orzeł ze złotym dziobem i złotemi szponami, pogoń w rączym biegu z błyszczącym mieczem, a wszystko tak i wyskakiwało z karminowego, krwawego tła : naokoło płonęło godło : fiat justitia. To się Niemiec ucieszy, — a Smirno-wowi nos! Na nieszczęście przyszedł plac-major, pogawędził, popatrzył, nic nie powiedział — ale po nim wlatuje Konstautynow z żołnierzami, z wapnem, czerwony jak burak, i podczas zamazywania i bielenia najokropniejsze mi czyni wyrzuty. Strzeliłem w jastrzębia — a zabiłem wróbla. — Oo ? panie pułkowniku, czyż nie wolno? A jam, dalibóg, nic nie wiedział! Wszak to historyczne, nieistniejące godło, a tak ładuie wygląda ! Trzeba wiedzieć, że Konatantynow patrzał przedtem na moją robotę i nic nie zrozumiał. — Nie Izia! Mazać prędzej! Tak — niby nie wiecie! To bunt — bunt! Mazać! — Trzeba mi było powiedzieć — nie psułbym farb nadaremnie. 152 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. — Hm! Rozumiem — wy ssutnik 1), — ale za co mnie, mnie to zbesztali? Nie Isia! To bunto-wnictwo, to nieporządek! To — to jakiś miatjeł-nyj 8) herb! — Cha, cha, cha! Ptaszek na ścianie was straszy, cha, cha! A jabym całą, celę wymalował, lepiej niż najęty malarz. Czy można co innego ? — Nic nie można! Proszę mi tego nie robić, a to farby odbiorę! Każdej takiej utarczce ze szpiegami przypatrywała się moja rodzina z największą uwagą, stojąc na straży i pilnując Moskala błyszczącemi. oczkami, póki nie wyszedł — wówczas uspakajała się i .wracała do zwykłych zajęć. Bo miałem rodzinę — na piecu; grubego, bielutkiego gołębia z pomidorowemi oczami, bez czuba, i czubatą, zgrabniutką, sinoszarą gołąbkę z ciemnemi patrami. Od samego początku zwabiłem do siebie cały gołębnik — dawno zresztą do tego przyzwyczajony; skórom w lecie otwierał okno, cała zgraja wlatywała do celi, dziobała, gruchała, tłukła się i przewracała, siadała mi na głowę, na plecy, na ramiona i po odlocie zostawiała mię w najopła-kańszym stanie — co do czystości ubrania. Ale dopiero później ta para skombinowała sobie, że daleko praktyczniej mieć u mnie stały punkt oparcia — i zwiła sobie gniazdo na piecu. Zartowniś. Wichrzycielski. Siedm lat w Szlyselburgtf. 153 Po tak genialnem odkryciu, konkurentów było wiele; ale gospodarz bronił zawzięcie swojego prawa „pierwszego zajęcia", w czem mu bardzo skutecznie pomagała małżonka; po długiem i krzykliwem — a raczej gruchliwem dziobaniu , napastnik zlatywał z pieca i siadał jak niepyszny na oknie, poprawiając mocno wytrze-pane spodnie — chciałem powiedzieć piórka. Ileż to oni mi wypielęgnowali golębiąt przez tych kilka lat! Bo robota familijna szła przez cały rok, nie tak jak u ich mniej szczęśliwych braci tylko podczas krótkiego petersburskiego lata — i regularnie kilka razy do roku miałem przyjemność oglądania na gzymsie parę gołych, niezgrabnych, długonosych, brzydkich i wrzaskliwych piskląt, które rodzice z największą pieczołowitością na przemian karmili — jeśli ich nie zdeptali przypadkiem — bo i to bywało. Wówczas musiałem gniazdo porządkować i pochować trupy — bez żadnych obrządków. Ale żywych potomków, jak tylko podrośli, państwo gołębiow-stwo wyprowadzali najniegrzeczniej za drzwi, to jest za lufcik, i biada im, jeśli powracali, kiedy nowe pokolenie już było w toku! Młodzież prędko pojmowała, że już dla niej miejsca tu nie ma i puszczała się bezpowrotnie w świat daleki — gołębnika. Był jeszcze inny członek rodziny, ale niestety los srogi mi go wkrótce zabrał — był to zresztą pasierb, zdaje się prawy dziedzic mojego niewidzianego i niesłyszanego sąsiada. 154 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. Wkrótce po wywiezieniu wszystkich więźniów, podczas obiadu, kiedy pan Gołębiowski siedział mi na Jewem ramieniu, a pani Gołębiowska na prawem, chwytając podane gałeczki, patrzę — aż u samego talerza z chlebem zjawił się nowy gość, szary, z róźowemi uszami, czarnemi jak tarki oczyma i zgrabnym — tylnym dodatkiem, po prostu mówiąc, mysz. Myślałem zrazu, że zwyczajna, bo te panie są zwykle bez ceremonii i bardzo ci śmiało towarzyszą podczas obiadu na stole, co mi się zdarza nawet teraz, w stołecznym grodzie Krakowie — ale nie. Moja szlyselburska mysz dała się wziąć do ręki, łaziła po mnie, słowem zachowywała się jak cywilizowana osoba, ku wielkiemu zdziwieniu Gołębiowskich. Była to więc spuścizna po bracie-więźniu, jedyna, którą mi zostawił, — i długom marzył zamyślony, patrząc na tę wychowankę nieznajomego towarzysza niedoli, któregom nigdy nie widział, i nigdy zobaczyć nie miałem. Ale los, czy smotrytjel, czy sołdat jakiś, czy po prostu kot nie dali mi się nacieszyć tą spuścizną — i po krótkim czasie mysz znikła tak tajemniczo jak się pojawiła. Sit ei terra levis! Zawitał raz i gość inny — alem go sam wydał nieprzyjacielowi. Ogromny szczur zagnieździł się w pace od książek (miałem już całą bibliotekę) i urządził mi przynajmniej zabawną hecę po całej celi, póki go nie złapano i nie wyprowadzono na szubienicę czy na inne carskie stracenie. Nie miałem nigdy ochoty poznajomienia się z drą- Siedm lat w Szlyselburgu. 155 pieżnikami, a ten, sądząc po minie, musiał należeć do namiętnych amatorów cudzej własności i cudzej skóry. Eodzina była mi wielką pociechą, lecz zarazem wątpliwą pomocą w chorobie. Ponieważem się uwziął, pomimo przestróg władzy, mieć tych domowników w celi, sswabrowali mi co dzień zanieczyszczoną podłogę, co musiało ogromnie powiększać wilgoć i pochodzące stąd dolegliwości. Ale co mi tam ? Nie byłem sam. : XXV. XXVI. xxvn. Zawitała wiosna 1870 roku, a z nią koniec siódmego roku mojego pobytu. Dziwiłem się , że jeszcze żyję — ale żyłem. Tak byłem przekonany, że nie doczekam początku nowego dziesiątka, a nowy dziesiątek już się zaczynał. Dawno, pomimo niejednokrotnych listownych napomknień, nie spodziewałem się już ani łaski carskiej, ani orędownictwa własnego rządu — byłem spokojny i wesoły, choć kwękający, kaszlący, chudy i słaby jak dziecko. Co mi tam ? Wiedziałem trochę z tego, co się na świecie dzieje. — Ezesza niemiecka się rozprysła, Małopolanom w Galicyi daleko lepiej, może się jeszcze Francya na coś zdobędzie, choć Sadowe przespała. Wszystko lepiej idzie — żadne cary nie pomogą. Najlepszym dowodem mojej obojętności x dla cara, jego rządów i ich obejścia się ze mną to, że mi w pamięci nie utkwiła postać tego nowego mundurowego posłańca, który mi się wówczas pokazał. A było za co pamiętać. Objawił mi, że podług zdania lekarzy ja tu dłużej nie wytrzymam, że mi zatem pozwolona zmiana klimatu Siedm lat w S/lyselburgu. • 159 dla poratowania zdrowia, i że może mi pozwolą wrócić do Francyi — jeśli będę grzeczny. Było coś — dotychczas nie wiem, czyby mię rzeczywiście puścili, ale wątpię. Zresztą oszukali mię raz i ja się drugi raz poddać nie chciałem. Pytali się znowu, kusili i badali, a jam naj-obojętniej powtarzał pierwszą, niezbędną i najlepszą odpowiedź każdego, który się dostał do łap rosyjskiego sądu, odpowiedź znaną we wszystkich ostrogach l) od Wisły do Kamczatki, jedyną rozumną i skuteczną tam, gdzie żadnej sprawiedliwości nie ma: „snatj nie znaju, wiedatj nie wiedaju (nie znam, nie wiem). Nie i nie, — a wy sobie róbcie, co chcecie. Wszystko jedno, czy się przyznam, czy nie, czym winny, czy niewinny, dla was żadne prawo nie istnieje — kto się usprawiedliwia i wykręca, ten przepadł. „Nie będzie żył", powiedział Miasojedow — i to więcej skutkowało od wszelkiej obrony, od uległości i zdrady. To też nowy dostojnik przywiózł mi niemałe ulgi, choć o nie ani razu nie prosiłem. — Będziesz pan mógł przechadzać się po całej twierdzy, ale tylko w towarzystwie smotry-tjela, a nawet chodzić do komendanta grać na fortepianie. To ostatnie pozwolenie było wywołane tem, żem się rzeczywiście pytał generała, czy nie po- J) Więzieniach. 160 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. zwoli mi zagrać u siebie. To był prosty wymysł z mojej strony; niechcący wmówiłem w Grynblata, żem artysta, i rozczuliłem widać jego niemieckie i muzykalne serce. Jeślim kiedyś dzieckiem grał, tom dawno zapomniał, chociaż znam nuty — chciało mi się jedynie sprawdzić napisane prze-zemnie melodye i musiałem porządnie rozdzierać generalskie uszy swojem brzdąkaniem — to też komendant prędko się wyrzekł takiej przyjemności i ja nie nalegałem wcale, skórom to zrobił, co mi trzeba było. Za to przechadzka była dla mnie tak ciekawa, jak gdybym się co tylko urodził i pierwszy raz wyjrzał na świat Boży. Wszystko było dla mnie uowem, i trawa i kwiaty i drzewa te nędzne i włóczący się żołnierze i te baby w pstrych chustkach i te panie — ach jakżeż one dziwacznie ubrane! Cienkie jak patyki (zamknęli mię podczas krynolin), rozpuszczone włosy, czy przypięte, dyndające warkocze — jakieś pasy, kurtki, Bóg wie co. Radziłbym płci pięknej spróbować czasem strojów swoich matek i babek, by się przekonały jak jednostajnie dziwaczne i brzydkie są te ich mody i ubrania. Tylko przyzwyczajenie — a także nasza męska pantoflowość — może do tego stopnia popsuć smak estetyczny, że się do tej brzydoty na chwilę przyzwyczajamy. Ale dlaczego one muszą koniecznie ubierać się w każdem pokoleniu jak koczkodany — tego nie rozumiem i nigdy chyba nie zrozumiem; chyba dlatego, że się boją zbyt silnego wpływu Siedm lat w Szlyselburgu. 161 swych wdzięków i o ile mogą, zaciemniają sztucznie ich blaski. Jam się zachwycał odkrytym światem, ale za to szanowny Konstantynow bynajmniej zachwycony nie był. Chodził ze mną ponury, kwaśny i znudzony, nie umiejąc nawet kłócić się po Smir-nowsku, dla zabicia czasu, starając się jedynie o to, by szmygnąć ze mną do innej alei, jeśli żj-wa dusza szła nam na spotkanie, — a łatwo zrozumieć, że ciekawych nie brakło dla oglądania tak dawno zamurowanego panicza. Oficerowie (przystęp do zamku był im wzbroniony), panie i panny (nie wiele wprawdzie tego było), wszystko się kręciło około nas z daleka, spoglą-gając ciekawie, j rejterowało pospiesznie przed zasępioną i buldogowatą twarzą smotryljela. A ja się śmiałem, co mojego dozorcę jeszcze bardziej drażniło. To też podpułkownik wymyślał najrozmaitsze wojenne podstępy, by się tylko uwolnić od pańszczyzny. Musiał błogosławić Boga, kiedym leżał chory a kiedym wychodził, zawsze coś było na przeszkodzie. To pan smotrytjel pojechał do miasta; to był deszcz i błoto zaszkodzi choremu (nieprawda, ścieżki były akuratnie posypane piaskiem); to chmurzy się i deszcz będzie; to Konstantynow zachorował; to — ale któż wszystko zapamięta? Potem po prostu nie przychodził po mnie i na wszystkie żądania odpowiadano „nie ma". Możecie chodzić po podwórzu, mówił podoficer. 11 162 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. Nareszcie zabrakło mi cierpliwości, i raz tylko zaprotestowałem — ale skutecznie. — Smotrytjela! — Nie ma. — To prosić komendanta! Poszedł żołnierz, wrócił po chwili. — Nie ma komendanti. — Nie prawda, proszę mu powiedzieć, że go proszę do siebie. — Kiedy nie ma go w domu, pan. — Nie chcecie dolosyć? ł) Dobrze — dacie znać. Do okna — bęc! bęc! Wszystkie szyby wyleciały. — Zaraz idźcie z raportem! I rzeczywiście po kilku minutach wleciał Grynblat, czerwieńszy i wścieklejszy niż kiedykolwiek (biłem go po kieszeni). — Buntować się? Oo to znaczy?! Ja was nauczę! — Chcę iść na spacer, pozwolił mi car. — Buntować się! ja was.... — Car pozwolił, chcę iść na przechadzkę ! — To nie racya, a bunt ukarany być musi! Ja tego nie pozwolę! Ja innych uśmierzałem, nie takich, jak wy! Tu mi szanowny Niemiec opowiedział, jak Prawdina, „chociaż nie zwaryówał", odesłał do domu obłąkanych — aźem się wzdrygnął, patrząc J) Dać znać. Biedni lat w S/.lyselburgu 163 na lego spokojnego i akuratnego kata, który mógł się pochwalić takim czynem. — Wszystko mi jedno, a carską instrukcyę musicie wypełnić! Nie mogłem inaczej postąpić, ho Konstantynow się ciągle wykręca, a o was mówią, że was w domu nie ma. Musiał mruczący Niemiec ustąpić i odtąd aku-,ratniej mię wyprowadzali; zresztą wkrótce się jesień zaczęła, słota, błoto, potem choroba — był wrzesień. „Wyjazd dla poratowania zdrowia!" Nie chcę znów dać zbyt dobrego atestatu carskiej litości i ludzkości. Była inna przyczyna, o której i Grynblat mó-•vił i którą potem sprawdziłem podług rosyjskich czasopism, bom czytał o tem w Euskiej Myśli. Miałem być ostatnim mieszkańcem sekretnego zamku; po mnie już nikogo tam nie zamykali do śmierci Aleksandra II, aż jego syn odnowił straszne to piekło i dodał, jak powiadają, jeszcze większe -katusze. Dość, że miałem wyjechać do lepszego, prawdopodobnie południo-,wego klimatu. — A gdzie sobie pan życzysz jechać ? — Wszystko mi jedno: gdzie każą. — Ale musisz pan powiedzieć: taki rozkaz. — Gdzie chcecie! Wiedziałem, że to nowa pułapka, i kilka razy potem doświadczałem tej polityki; wypytują, każą wyrazić życzenie, by zrobić akurat to, czego nie 164 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. chcesz. A nuż przypadkiem zgodzą się ui^ wiedzący z twoją, wolą? Wstyd dla catego Ill-go wydziału! Powiedziałem nareszcie, po kilku tygodniach : „chciałbym jechać na Kaukaz', pewny, że wyszła gdzieindziej; ale myślałem, że chyba innych południowych miejsc w Kosyi iiie ma; nie popę-dzą przecie do Irkucka, na 50 stopni mrozu. Miałem się prędko rozczarować. XXVIII. Nareszcie wszedł do mnie poważniejszy niż zwykle Fon Grynblat. a z nim żandarm, żandarm prawdziwy, sześciostopowy, litny herkules o chytro marsowej fizyognomii. Zrozumiałem, że nadeszła chwila stanowcza, alem zbyt wielkiej radości nie uczuł. Prawda, że miałem wyjść na świat, że już nie będę prostym numerem, przynajmniej na pewien czas, że będę miał powietrze, przestrzeń, niebo, zobaczę przyrodę i ludzi, — że może być sposobność do ucieczki, jeśli będę mógł chodzić. Ale za to popędzą gdzieś daleko, daleko jeszcze dalej od moich i kto wie, czy mi gorzej nie będzie, niż na tej przeklętej wysepce? W każdym razie najmniejszego znaku wzruszenia, nadziei lub radości ani na chwilę nie dałem. Czekałem. — Najjaśniejszy pan w swej nieograniczonej dobroci, raczył zezwolić na to, ażeby pana przeprowadzono, dla poratowania zdrowia i lepszego klima'n — do „uJcrjepljenia Wiernawo" 2). 2) Fortu „Wiernoje" 166 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. Błysnęła mi w myśli mapa Azyi — i gdzieś, w nowozawojowanych, właściwie w nowoodkry-tych ziemiach, za Bałchaszem, około chińskiej granicy zobaczyłem w górach kółeczko, z napisem „Wiernoje" — dawniej pisało się „Ałma-ty". Boże mój, jak daleko! Gdzieś za strasznemi pustyniami, daleko za Aralskiem Morzem, w kraju jeszcze nieznanym zupełnie, kiedym się uczył geografii. Boże, jak daleko! A może wolniej będzie — i przez Chiny jest droga do ucieczki — tam gdzie Kaszgar, Jar-kend, Kaszmir — jakieś kraje z tysiąca i jednej nocy. — Niech się pan wybiera; za parę dni pan kapitan Stjepanow (żandarm) przyjedzie i pana wywiezie — a macie być za miesiąc w Taszken-cie — więc się spieszyć trzeba. Miałem wiec przejechać w miesiąc 4.000 przeszło wiorst, a jakem się później od Stjepanowa dowiedział, kazano jechać starym pocztowym traktem, mijając Moskwę, koleje i Wołgę, potem na Samarę i Orenburg — przeszło 100 wiorst na dobę, dzień i noc na pocztowym wózku, — a ja nietylko chodzić, ale nawet siedzieć nie mogłem bez bo'u. Otóż mi łaska carska! Padnę gdzieś w drodze, wrzucą do powiatowego szpitala — pewna śmierć! Wysoki żandarm ciekawie na mnie spoglądał, zapisując sobie snąć w pamięci każdy rys i każdy szczegół „powierzonego mu" przestępcy. Gryn-blat był widocznie uradowany. Pozbędzie się mo- Siedm lat w Szlyselburgu. 167 jej niebezpiecznej osoby, nie będzie trzeba pilnować — bierz tylko ndeieńgiu bez pracy i bez odpowiedzialności. Prędko się wszystko urządziło. Zdano pieniądze — mało co zostało — przyczem, chociażem ani słóweczka nie powiedział, zobaczyłem, że niemiecka gospodarność przejawiła się w całym blasku. Prawdziwie hotelowy rachunek kazał płacić za rozmaite drobiazgi, za szyby, nawet za zapałki — a szopy kupiono odemnłe, zdaje się, za 20 rubli. Dobrze, że jeszcze numerowemu i portyerowi nie kazali zapłacić — ani Konstan-tynowowi za przechadzki. Ale najgorsza sprawa była z książkami. Kiedym się upakował, stękając i sycząc z bólu w krzyżach, zalewając się potem i odpoczywając co kwadrans, Stjepanow aż się za głowę wziął. — Trzy paki książek! Niepodobna — mam tylko na jedną trójkę, a nas jest trzech, oprócz was. Łgał żandarm najbezczelniej. Ale cóż miałem robić? Później dopiero, za Uralem, przyznał mi się kapitan po pijanemu, że dali mu na dwie trójki, do samego Taszkientu, a więc na dwa powozy, oprócz tego 500 rubli na „nieprzewidziane , wydatki". — I ja wsio polozil w Jcarman3)—cho, cho cho! Skarżyłem się Grynblatowi — nic nie pomogło. Musiałem więc znowu przerzucać bibliotekę • i na chybił trafił, z nowem stękaniem i zgrzy- 3) A jam wszystko zabrał do kieszeni. 168 Towarzystwo imienia Stanisława Staszica. taniem kilku pozostałych .zębów, zrobić z trzech pak jedne, najmniejszą. Kiedym zmordowany upadł na łóżko, wszystko już było gotowe do odjazdu. Przyszli i procesya wyruszyła. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na te białe ściany, świadków tych walk wewnętrznych, zgryzot, zwątpień — i zachwytów, — poleciłem (nadaremnie zapewne) przestraszone i ciekawie z pieca spoglądające gołąbki opiece podoficera i opuściłem na zawsze siódmy numer „sekretnawo szlyselburskawo zamka". Na przodzie kroczył generał, za nim ze smo-trytjelem Stjepariow, potem kulała zgarbiona, stękająca, już zaczynająca siwieć postać przy pomocy żołnierza — procesyę zamykali sotdaci z dwoma żandarmskimi podoficerami, tęgimi chłopami, Eusinami z Zadnieprza, Krywoszejem i podobno Sawczeńką. Przeszliśmy ponura bramę, mostek, arkady kazamat, znowu kordygardę. Oczekiwałem ozdób żelaznych, ale nie — powiedziane było w in-strukcyi: „po sldbosti zdorowia, oków na niewo nie nałagatj" — i za to spasibo4). Nie zatrzymując się, procesya minęła bramę forteczna i znalazłem się, cały spocony i zmęczony paru minutami kroczenia nad siły, nad brzegiem ogromnej Ładogi, Czekała ta sama łódka z tymi samymi albo przynajmniej podobnymi wios'arzami; za jeziorem czerniał ten sam bór 4) Dziękuję. Siedm lat w Szlyselburgu. 169 fiński, żółciały domki i cerkwie miasceezka. Spo,-rzałem na wał fortecy prawie z żalem — wszak nie dojadę, roztrzęsą mię na śmierć. Ale jak Bóg da! — S Bogom! — krzyknął generał. I łódka odbiła od brzegu i długo jeszcze stała na brzegu gromadka twierdzowej władzy, póki-śmy się nie zbliżyli do powiatowego miasteczka. Po półgodzinnym odpoczynku w jakimś trakty-rze, żandarmi wzięli mię pod pachy i posadzili na wózek pocztowy. Koło mnie siadł oficer, szeregowi przyczepili się jak mogli, jamszczyk wrzasnął: „Hej sokbliki!" i ruszyliśmy kłusem, aż myślałem, że wszystkie wnętrzności wylecą. Jechaliśmy na wschód, brzegiem zawsze ponurej, szaroburej i zmarszczonej Ładogi. Było to 17 września 1870 roku — a na zachodzie grzmiały armaty Sedan u, zapłata za francuską pomoc.