Witold Walkiewicz Archipelag Pragnę podziękować wszystkim tym, bez których powieść ta nie mogłaby powstać. Gdyby nie Wasza nieugięta wiara w moją wytrwałość, na pewno nie zabrałbym się do napisania tych stu stron maszynopisu znormalizowanego, chociaż mogłem oddać się w tym czasie dużo sympatyczniejszym zajęciom, jak na przykład podrywaniu panienek. Moja Rodzina na wszystkie możliwe sposoby niezwykle uroczo przeszkadzała w tworzeniu tej – do granic przyzwoitości grafomańskiej – powieści, a wielu życzliwych ludzi udzielało mi przez ten rok bardziej lub mniej światłych rad. Im również składam gorące podziękowania. W szczególności zaś dziękuję Osobie, która nawet nie podejrzewa, że to właśnie jej dziękuję, a dzięki której miesiąc temu ponownie zabrałem się za pisanie. Witek Walkiewicz 8 XI 2001 r. SZANOWNI CZYTELNICY! Moralny obowiązek, a także troska o ogólny bilans kłamstwa i prawdy w otaczającym nas świecie, każe mi poinformować Was, moich odbiorców i żywicieli, że nieustannie padacie ofiarą kłamstw i mistyfikacji, wynikających z dążenia do upraszczania wyjaśnień mechanizmów, rządzących tą planetą i zamieszkującego ją społeczeństwa. W gronie twórców owych kłamstw nieświadomie znalazłem się także ja sam. Żywię jednak głęboką nadzieję, że – niezależnie od tego, jak bardzo fakt ten wpływać będzie na Wasze życie – będziecie mogli znaleźć w tej lekturze coś, co pozwoli wam w bardziej świadomy sposób spojrzeć na świat was otaczający. Pozostający w wielkim zakłopotaniu, Autor część pierwsza Tego wieczoru mgła unosiła się sennie nad ziemią. Rozpraszała światło latarni w sposób, który zdawałby się sugerować, iż to ona sama jarzy się jakimś nieziemskim blaskiem. Widok ten, chociaż zapierający swą niezwykłością dech w piersiach, wprawiał przemykających chyłkiem ludzi w przygnębienie. Uczucie to potęgowały pochylające się nad chodnikami dawno już ogołocone z liści gałęzie drzew. Nastrój owego wieczoru dziwnie współgrał z zachowaniem spokojnie przechadzającego się ulicą mężczyzny. Kraniec długiego, czarnego płaszcza dostojnie falował w rytm pewnie stawianych kroków. Sam mężczyzna szedł wyprostowany, sprawiając wrażenie, iż nie boi się nikogo i niczego. Czy tak było w istocie? Gdyby owego wieczoru ktoś spojrzał mu w oczy, ujrzałby w nich doświadczenie dużo większe, niż wynikałoby to z ilości zmarszczek na jego twarzy. Wiek mężczyzny trudny był do odgadnięcia tak samo, jak jego pochodzenie i zamiary. Z mgły wyłonił się ciemny, masywny kształt budynku. Za sprawą pogody zwyczajny, dwunastopiętrowy wieżowiec stał się nagle budowlą niezwykłą, wręcz monumentalną. Wyższe kondygnacje tonęły we mgle, przez co budynek sprawiał wrażenie nieskończenie wysokiego. Mężczyzna przystanął pod blokiem i odszukał wzrokiem okno na siódmym piętrze. Patrzył na nie przez długą chwilę, po czym ruszył w kierunku wejścia. Gdy tylko wszedł do środka, w oknie na siódmym piętrze zgasło światło. Coś kazało mi zaczekać na autobus. Trasę od Obiaków do siebie pokonuję zazwyczaj na piechotę, albo – w chwilach nagłego napadu lenistwa – podjeżdżając jedną stację metrem. Tym razem było inaczej. Na próżno doszukiwałem się później źródeł impulsu, który kazał mi stanąć na tym przystanku, w samym środku gromady czekających na autobus ludzi. Najbardziej racjonalnym wytłumaczeniem jest fakt, iż akurat padał deszcz, a ja w owej chwili nie miałem najmniejszej ochoty posługiwać się jednym z najbardziej hałaśliwych środków komunikacji, jakie kiedykolwiek wynaleziono. Czy tak było naprawdę – nie wiem. Osobiście jestem skłonny dopatrywać się w tym raczej jakiejś zewnętrznej interwencji w postaci bezwzględnego wewnętrznego nakazu, niż zwykłego zbiegu okoliczności. Na krótką chwilę Ktoś przejął kontrolę nad ukrytym gdzieś w moim mózgu ośrodkiem podejmowania decyzji. Taka władza, władza absolutna nad ludzkimi umysłami jest marzeniem rządzących i aspirujących ku temu. Aby kontrolowani nie przeczuwali nawet, że to nie oni podejmują ważne decyzje. Kiedy ktoś na Ziemi nauczy się tej sztuki całkowitej manipulacji, na naszej planecie ostatecznie zakończy się era demokracji – jeśli owa rzeczywiście kiedykolwiek istniała. Teraz, na szczęście, taką władzę posiadają czynniki niekoniecznie ludzkie. I używają jej oszczędnie, zapewne w celu zachowania jakiejś-tam, trudnej do zdefiniowania, równowagi we Wszechświecie. Albo i do czegoś zupełnie innego. Niezależnie jednak od przyczyn takiego stanu rzeczy, tego dnia zatopiony byłem w rozważaniach innej nieco natury. Gdy stałem na przystanku, uwagę moją przykuła stojąca opodal pewna niepozorna osóbka. Kaptur przesłaniał częściowo jej twarz, jednak nie na tyle, aby nie można było dostrzec pewnych szczegółów. Wyda wam się to banalne ale, podziwiając kobiecą urodę, zawsze koncentrowałem swoją uwagę wokół oczu. W zdecydowanej większości przypadków można z nich wyczytać potencjalną inteligencję i usposobienie. I nie ma w tym nic niezwykłego – w czasie wzmożonych procesów myślowych bezwiednie napinamy mięśnie twarzy, na dłuższą metę nadając jej taki a nie inny wygląd. Podobnie ma się rzecz z wyrażaniem emocji; każdy uśmiech, który gości na naszej twarzy, kształtuje ją sprawiając, że stajemy się piękniejsi. Również i wewnętrznie, gdyż umysł także podlega podobnemu modelowaniu. Owa nieznajoma miała twarz piękną i mądrą. Myśli jej błądziły gdzieś daleko, zapewne poza rejonem spraw przyziemnych. Taką ją też zapamiętałem – gdy stała zatopiona w myślach, z nasuniętym na głowę kapturem. Skapywały z niego pojedyncze krople deszczu, nadając jej sylwetce coś na kształt nieziemskiej szlachetności... Chwila, w czasie której patrzyłem zafascynowany na to niezwykłe zjawisko, wydawała się trwać całą wieczność. Świat wokół nas stał się nagle dziwnie odległy. Wszystko zdawało się być jakby na zwolnionym filmie. Doskonale pamiętam, jak odgarniała z czoła niesforny kosmyk ciemnych włosów. Czyniła to uroczo nieśmiałym gestem, jakby obawiała się, że ta jej podniesiona ręka mogłaby kogoś urazić. Gdy zaczynałem już wierzyć, że ta chwila niezwykłej fascynacji trwać będzie wiecznie, nadjechał autobus. Nieznajoma oderwała się od swoich rozmyślań i nagle poczuła na sobie moje spojrzenie. Gdy odwróciła się do mnie, poczułem się jak jakiś bandyta, przyłapany na gorącym uczynku. Zmieszany odwróciłem wzrok i wsiadłem do autobusu. Przez całą drogę unikałem patrzenia w jej kierunku, tym samym wyznaczając sobie jakby swoistą karę za tę moją natarczywość na przystanku. Wydawałoby się, że w naszych czasach konwenanse już nie istnieją. Kto tak sądzi, bardzo się myli. Dopiero gdy wysiadła, odważyłem się na nią spojrzeć. Była jeszcze piękniejsza niż sądziłem. Przemykała szybko w kierunku leżących nieopodal przystanku podwórek. Gdy autobus ruszył, a nieznajoma znikła mi z oczu, skierowałem spojrzenie do wnętrza autobusu i miejsca, które przed chwilą zajmowała. Leżała na nim damska torebka. Zmieszałem się. W pewien sposób czułem się za moją nieznajomą odpowiedzialny. Pozostawiła torebkę przez nieuwagę, być może spowodowaną moim zachowaniem na przystanku, toteż nie mogłem nie zareagować. Z drugiej jednak strony nie mam w zwyczaju zabierać pozostawionych bezpańsko rzeczy i jestem niemal pewny, że ludzie wokół mnie także nie. Gdy tak rozmyślałem, autobus zatrzymał się i otworzył drzwi. Trzeba było działać szybko. Pchany nagłym impulsem, podbiegłem do siedzenia zajmowanego przed chwilą przez nieznajomą, porwałem torebkę i wyskoczyłem na przystanek. Usiadłszy pod wiatą, zacząłem niepewnie obracać w rękach zgubę nieznajomej. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że serce wali mi jak młotem. Najwyraźniej w podjęciu decyzji o zabraniu torebki mocno dopomogła mi adrenalina. Wziąłem kilka głębokich oddechów i wytarłem spocone dłonie w spodnie. Poczułem się zażenowany własną słabością. Raczej nie nadawałbym się na złodzieja. A teraz czekało mnie zadanie dużo trudniejsze: trzeba było otworzyć torebkę, w nadziei na znalezienie adresu właścicielki. Gdy powiedziało się „A”, trzeba też powiedzieć „B”. Mimo to, wciąż jeszcze miałem wątpliwości. Pozostaje wszakże kwestia prywatności. Nie zagląda się do cudzych torebek tak samo, jak nie czyta się cudzej korespondencji czy pamiętników. A co, jeśli ona ma w środku bombę albo, nie daj Boże, wibrator? Mam swoje zasady i nie mam w zwyczaju ich łamać. Trudne czasy nastały, pomyślałem, otwierając torebkę. Wibratora ani bomby w środku nie znalazłem. Była tam za to kosmetyczka, miotacz gazu paraliżującego, jakaś niewielka, zawinięta w biały papier, paczuszka oraz dokumenty w postaci dowodu osobistego i legitymacji studenckiej. Mgiełka tajemniczości, otaczająca nieznajomą, powoli zaczęła opadać. Imię jej wypadło mi z pamięci równie szybko, jak się w niej pojawiło. Uważałem wtedy, że to, jak się nazywa, jest sprawą drugorzędną. Była dla mnie Piękną Nieznajomą. A to chyba najwspanialsze imię, jakie może nosić kobieta. Studiowała na tej samej uczelni co kiedyś ja, chociaż jej kierunek diametralnie różnił się od obranego przeze mnie. Zawsze zastanawiałem się, co tracę, rezygnując z wykształcenia humanistycznego. Pewien znajomy student wydziału historii próbował mi kiedyś coś w tej kwestii tłumaczyć, z marnym jednak skutkiem. Teraz pracuje w szkole jako nauczyciel. Świeć, Panie, nad jego duszą. Wątpliwości spowodowane wykształceniem Nieznajomej rozwiała fotografia w jej dowodzie osobistym. Spoglądała z niego osoba światła i wyjątkowa. A osoby światłe i wyjątkowe są, z definicji, w najwyższym stopniu warte poznania.. W międzyczasie wyjrzało słońce, zachęcając mnie do spaceru w kierunku mieszkania Nieznajomej. Idąc zastanawiałem się, co jej powiem. Czułem się niepewnie i kurczowo ściskałem torebkę, jakby miało od niej zależeć moje życie. I im mniej drogi miałem przed sobą, tym wolniej szedłem. Irracjonalny strach przed spotkaniem sprawiał, że miałem ochotę uciec i zamknąć się w domu. Twardo jednak przygotowywałem się do tej rozmowy, która zdążyła w międzyczasie nabrać ogromnej wagi. Jak zacząć? Zapewne od „Dzień dobry”. To chyba dobry początek rozmowy – uniwersalny i spokojny. A może „Dzień dobry pani”? Okażę tym samym należny jej szacunek. Nie, to będzie nazbyt oficjalne. Lepiej zostańmy przy „Dzień dobry”. Co dalej? Aha, „zostawiła to pani w autobusie”. Znowu ta kurtuazja! Spróbujmy inaczej: „Znalazłem w autobusie tę torebkę”. Bez zatrącania o adresata wypowiedzi. W ten sposób uniknę problemu, jak mam się do niej zwracać. Ale może lepiej będzie przedstawić się przedtem? A więc dobrze. „Dzień dobry! Nazywam się...”. Taki wstęp idealnie pasuje do akwizytora. Zawsze zaczynają w ten sposób. Nie mam wprawdzie niebieskiej koszuli i żółtego krawata w kropki, ale i tak mógłbym być na samym wstępie pomylony z jakimś domokrążcą. Katastrofa! Nawet, jeśli potem wszystko się wyjaśni, złe wrażenie ostatecznie pozostanie. Nagle uświadomiłem sobie, że zachowuję się tak, jakby owo spotkanie miało być w moim życiu jakimś niezwykłym wydarzeniem. Miłość po wsze czasy i ślub po grób, czy co? Umysł postanowił na chwilę odpocząć, ja zaś pozwoliłem myślom błądzić po nim bez wyraźnego celu. Gdzie przysiąg trzeba, tam nikną rozkosze. Kobieto! Puchu marny! Ty wietrzna istoto! Czym jest miłość? Dziewczęcym udkiem bronię się przed smutkiem. Kręte są ścieżki miłości, długie i taram tararam. Wróć. O czym to ja myślałem? Aha. Miałem jej coś zanieść. Torebkę. Torebkę? Jedynie torebkę? Romantyzmu za grosz. Nagle wyobraziłem sobie siebie w garniturze, z kwiatami w dłoni. Nie mam zbyt bujnej wyobraźni, toteż naturalny wydał mi się w tej sytuacji jedynie bukiet czerwonych róż. I muzyka. Ta muzyka! Spokojny dźwięk skrzypiec przemieszany z harfą, może jakiś sopran, zaś w najbardziej podniosłej chwili chór i sekcja dęta. I talerze. I fagoty. Głośniej smyczki! Teraz róg. Co z tą tubą?! Nagle cała partytura zaczęła rozbrzmiewać w moim umyśle. Był to jeden z tych niepowtarzalnych utworów, które stanowią czystą Muzykę, bez niepotrzebnego ranienia uszu. Ogarnął mnie smutek, że nie potrafię jej przekazać innym. Kiedyś próbowałem zapisywać swoje pomysły, jednak to, co powstawało, było jedynie marnym odbiciem ideału. W takich chwilach czułem się szczególnie wyróżniony – słyszałem to, czego inni usłyszeć nie potrafili – i przeklęty. Jak w tej bajce o pieniądzach, którymi nie można się z nikim podzielić. W pewnej chwili orkiestra przycichła, pozostawiając tylko chwytające za serce tony skrzypiec. Poczułem, że moje oczy stają się wilgotne. Muzyka zawsze bardzo na mnie działała, nawet, jeśli rozbrzmiewała tylko w mojej głowie. Przysiadłem na ławce obok jakiejś staruszki, żeby odczekać, aż mi przejdzie. Nagle zauważyłem wysuniętą w swoją stronę chusteczkę do nosa. Starsza pani miała zatroskany wyraz twarzy. – Nie martw się, młody człowieku – powiedziała. – Dziś dwója, jutro piątka. Dziś jedna dziewczyna, jutro następna. Chciałem podziękować, jednak coś ścisnęło mi gardło. Wycierając nos, skinąłem więc tylko głową. – Wiem, co mówię – kontynuowała staruszka. – Pamiętam, jak byłam w twoim wieku, może nawet trochę młodsza. Pełna marzeń i ciekawa świata, naiwna i pełna wiary w ludzi. No i trochę ładniejsza, niż teraz. Co to ja miałam? Aha! I wtedy pojawił się on. Bardzo przystojny młodzieniec. Wyglądał jak ten młody aktor... jak mu tam... Alain Delon. Dyplomatycznie nie wyraziłem na głos swoich wątpliwości co do młodego wieku Delona. Dla starszej osoby z pewnością wszyscy naokoło to młodzieńcy. Swoją drogą to fascynujące, jak z wiekiem zmienia się spojrzenie człowieka na świat. Kiedyś wszyscy wokół mnie byli dorośli, w pewnej zaś chwili nagle zaczęli zachowywać się jak dzieci. Aby przekonać się o tym, wystarczy włączyć telewizor na dowolnym programie publicystycznym i posłuchać, o czym oni tam rozprawiają. W pewnym momencie swojego życia doszedłem do wniosku, że dojrzałość jest swego rodzaju asymptotą. Czymś, do czego można się zbliżyć, ale czego nigdy się tak naprawdę nie osiągnie. Ludzie na co dzień poważni i stateczni, czyli tacy, do których słowo „dorosły” pozornie najlepiej pasuje, nie dostrzegają, jak dziecinne jest ich zachowanie dla kogoś z zewnątrz. Ich problemy sprowadzają się najczęściej do spraw niezwykle przyziemnych, a rozmiary świata, w którym żyją, są porównywalne z rozmiarami świata widzianego oczami dziecka. Złapałem się na tym, że od jakiegoś czasu nie słucham starszej pani, tylko zajmuję się swoimi myślami. Ona tymczasem rozprawiała o swojej pierwszej miłości. – ...zaś światło księżyca odbijało się od szklanej tafli wody – mówiła. – To było niezwykle romantyczne. Wiesz jak to jest, ten pierwszy pocałunek, bardzo nieśmiały i przez to taki cudowny! Czułam się jak w raju. Ponad wszystko na świecie pragnęłam jego dotyku, chciałam słuchać jego miękkiego głosu i patrzeć w te przepiękne, niebieskie oczy. To jego spojrzenie! Wspaniałe. Zawsze było jakby nieco nieobecne. Czasami wierzyłam, że jest aniołem. Westchnąłem w duchu. Aniołowie mają to do siebie że, z zupełnie niewyjaśnionych przyczyn, lubią upadać. Zawsze zastanawiałem się, jak to możliwe, skoro są ponoć dużo inteligentniejsi od ludzi. Widocznie upadanie nie jest wcale takie głupie, jak by się mogło wydawać. Przypomniał mi się pewien odwieczny problem – czy Bóg potrafi stworzyć taki kamień, którego nie mógłby podnieść? Oczywiście potrafi, bo jest wszechmocny. Skoro tak, to jednak nie jest wszechmocny, no bo co to za wszechmoc, jak głupiego kamienia podnieść się nie potrafi. Pewien człowiek wyjaśniał w jakiejś książce że używana przez nas na co dzień logika nie dotyczy Boga. Innymi słowy jest On w naszym pojęciu całkowicie niepoznawalny oraz niezrozumiały i możemy sobie ten cały nasz kamień wsadzić do lamusa. Argumentacja używana tutaj była dla mnie mocno zagmatwana, toteż nie do końca do mnie dotarła, ale przyjąłem ją za dobrą monetę. Nic dziwnego, że aniołowie upadają. Na boskiej logice szalenie łatwo się przewrócić. Może chcieli po prostu zobaczyć, jak to wygląda u pana Boole’a. Wychodzi na to, że – aby zbliżyć się do Ideału – należy porzucić myślenie logiczne i przestawić się na coś, przy czym podniesienie kamienia, którego nie można podnieść, przestaje być zagadnieniem sprawiającym problem. W tym rozumieniu materiał tworzony jest utożsamiany z tworzącym. Język opisu opisany samym sobą. Bóg tworzy ów język i sam go implementuje. W ten sposób problem kamienia został ostatecznie rozwiązany poprzez zręczne ominięcie. Ciekawe możliwości ma ten Pan Bóg. Może zmieniać pojęcia i zasady rządzące światem. Jego one nie dotyczą, ponieważ sam je tworzy. Nie tylko może zmieniać Wszechświat, ale i prawa nim rządzące. Gramy w Wielkiej Grze, a tylko On zna jej reguły. I może zmieniać je w czasie jej trwania. Kilku graczy zbuntowało się i zapragnęło te zasady ujawnić. W obliczu czegoś takiego upadłe anioły jawić się zaczynają jako obrońcy porządku i elementarnej sprawiedliwości. Pokiwałem głową w zadumie. Nie tylko ludzie denerwują się, że nie mogą poznać sensu tego wszystkiego. – ...a ja mu uwierzyłam – kontynuowała staruszka. Znów przegapiłem fragment historii. I to ten najciekawszy, jak sądzę. – Mój Boże! Jak ja byłam wtedy zakochana. Nigdy już potem nie przeżyłam takiej miłości, jak wtedy. I wszystko mu wybaczyłam. Tak bardzo chciałam, żeby był ze mną. Tylko ze mną. I z nikim innym. A od środka zżerała mnie zazdrość. Jak on mógł pójść do łóżka z tą lafiryndą? Pokręciłem głową z dezaprobatą dla zachowania owego, podobnego do Alaina Delona młodzieńca myśląc sobie po cichu, że zapewne staruszka (która jeszcze nie była staruszką, bo była młoda i ładna, westchnienie, nie to co teraz) i ta druga, były niegdyś najlepszymi przyjaciółkami. – Ale poszedł, łobuz jeden. Starsza pani przez chwilę popatrzyła w przestrzeń przed sobą, jakby chcąc przywrócić czas, jaki przepłynął obok niej wiele lat temu. – Poszedł – powtórzyła cicho, po czym dodała już dużo głośniej: – I ja już pójdę. Muszę nakarmić koty. Gdy pomogłem jej podnieść się z ławki, popatrzyła na mnie z uśmiechem na twarzy. – Dziękuję ci, młody człowieku. Bardzo miło mi się z tobą rozmawiało. Ściszyła nieco głos. – Zajrzyj kiedyś do mnie na herbatkę – powiedziała konfidencjonalnym tonem. – Mieszkam tu, pod piętnastką. Wskazała na budynek za moimi plecami. – I pamiętaj: niczego w życiu nie żałuj – dodała, odchodząc. Skłoniłem się w odpowiedzi i jakiś kawałek odprowadziłem starszą panią wzrokiem. W końcu i na mnie przyszedł czas. Dlaczego?! To pytanie, przytłaczające ponad ludzką wytrzymałość, towarzyszy mi już od sześciu miesięcy i tysiąca lat, pełnych nieopisywalnego wręcz bólu. Dlaczego Ty? Byłaś taka młoda! Wszyscy byliśmy młodzi. Teraz czuję, że czas przestał dla mnie istnieć. Przepływa gdzieś obok, a jakaś część mnie ciągle trwa w tej chwili bolesnego niedowierzania zmieszanego z bolesną świadomością spełnienia się najgorszych i najgłębiej przed samym sobą skrywanych przeczuć. Bez Ciebie życie pozbawione jest sensu. Czułem, że jestem stworzony dla Ciebie i tylko dla Ciebie. A teraz? Nie wiem, co mam ze sobą zrobić. A ta natrętna myśl krąży ciągle wokół mojej głowy... To przez tę chorobę. To była choroba, prawda? Oczywiście, że tak, skoro ludzie od niej umierają. Skoro Ty umarłaś. Najgorsza jest ta świadomość, że nie zapobiegłem temu. Że wszystko widziałem, ale nie zrobiłem nic, aby temu zapobiec. Czuję się w jakiś sposób winny i tak bardzo przepełniony bólem... Dlaczego?!!! Czy aby poznać odpowiedź na to pytanie, sam muszę poddać się tej chorobie? Norbert Tras był w paskudnym nastroju. Wprawdzie po tragicznej śmierci rodziców i Magdy doszedł już do siebie, ale teraz miał problemy bardziej trywialne, lecz i tak bardzo denerwujące. Jutro miał oddać gotowy artykuł, a pisanie szło mu dzisiaj wyjątkowo słabo. Słuszniej byłoby jednak powiedzieć, iż nie szło mu ono wcale. W naukowym dodatku do szmatławego nieco dziennika dostał stałą, cotygodniową rubrykę – „Łopatą archeologa”. Dziś przeklinał sam siebie, gdyż w ostatnim artykule obiecał czytelnikom, iż dziś napisze coś o Achemenidach. Zasadniczo takie zadanie nie nastręczało mu nigdy większych trudności. Problem zaczynał się, gdy przychodziło do przetłumaczenia artykułu z języka polskiego na język zrozumiały przez przeciętnego czytelnika. A ten z całą pewnością nie miał zielonego pojęcia o tym, że coś takiego jak dynastia Achemenidów kiedykolwiek chodziło po Ziemi. Trzeba więc było wyjaśniać wszystko łopatologicznie (słowo to miało dla Trasa dość szczególne znaczenie). Poprawnie napisany artykuł to taki, przy którym nawet pan Sławek (absolwent szkoły zawodowej, dzięki podejrzanym znajomościom pełniący funkcję sekretarza redakcji) nie ma kłopotów ze zrozumieniem treści. A te zaczynały się już przy zdaniach dłuższych niż czterowyrazowe. W takich chwilach Norbert cieszył się, że w tym momencie jest w maleńkim mieszkaniu sam. Dzięki temu nikt mu nie przeszkadzał. Nie było też nikogo, kto musiałby wysłuchiwać przekleństw pod adresem całego świata, który zmusza Trasa do pracy z takimi ludźmi, jak pan Sławek. Norbert poszedł do kuchni, zrobił sobie piątą już dzisiaj kawę, po czym wziął szybki, zimny prysznic. W zasadzie miała to być długa kąpiel w gorącej wodzie, ale ta ostatnia, najwyraźniej, nie miała najmniejszej ochoty wydostawać się zardzewiałego kranu. Tak orzeźwiony skończył wreszcie artykuł i udał się na zasłużony odpoczynek. Jutro czekał go ciężki dzień. Ledwo zamknął oczy, rozległ się dzwonek do mieszkania. „Ki diabeł?!” – zdenerwował się Tras. Odczekał chwilę, chcąc sprawdzić, czy niespodziewany gość zadzwoni ponownie, czy też sobie pójdzie. W końcu, zaintrygowany, podszedł do drzwi i otworzył je. Za nimi stał spokojnie wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu. Pod wpływem jego spojrzenia Tras poczuł się nieco niepewnie. – Norbert Tomasz Tras? – zapytał głosem, który zdawał się sugerować, iż pytanie to jest pytaniem retorycznym. Tras rozejrzał się nerwowo, jakby w poszukiwaniu kogoś, kto zgłosi się na ochotnika. Niestety, nikogo takiego jak na złość nie było w pobliżu. – To... ja – wystękał w końcu. Przybysz nieodgadnionym, świdrującym wzrokiem popatrzył jeszcze przez chwilę na Trasa, po czym zdecydowanym ruchem wyjął zza pazuchy kopertę. – To dla pana – powiedział. Norbert zabrał kopertę, wybełkotał coś na kształt podziękowania, po czym z wyraźną ulgą zamknął drzwi. Przeszedł do pokoju i zaczął oglądać niespodziewaną przesyłkę. Zwyczajna, biała koperta, bez żadnego napisu. Ponieważ nie była zaklejona, Tras pomyślał, iż jest to zaproszenie na jakąś ważną uroczystość. Rozłożył wyjętą ze środka pojedynczą kartkę. Na nieskazitelnie białym papierze widniał czarny, starannie wykaligrafowany napis. Tras poczuł, że po plecach przechodzą mu ciarki. Był to jeden z wielu wieżowców w tej dzielnicy. Potworny moloch, mieszczący w sobie tylu mieszkańców, co przeciętna wieś w naszym kraju. O ile jednak w tej ostatniej wszyscy wiedzą o sobie wszystko, tutaj każdy jest dla pozostałych mieszkańców budynku słabo znaną, ledwie tolerowaną twarzą. Osobnicy, próbujący witać sąsiadów zwyczajowym „dzień dobry”, postrzegani są w najlepszym razie jako natręci. Nie ma w tym nic dziwnego – w dziedzinie poszanowania ludzkiej prywatności wielkomiejska kultura doszła wręcz do granic absurdu. Nie ukrywam, że z tego powodu dobrze czuję się, mieszkając od urodzenia w stolicy. Tam, gdzie każdy jest tylko jedną z wielu, takich samych, twarzy. Stanąłem na dole, próbując odgadnąć, które z okien należeć może do Pięknej Nieznajomej. Niewielkie miałem szanse trafić, gdyż budynek liczył jakieś dwanaście pięter. Ogarnąłem spojrzeniem cały blok, po czym ruszyłem w kierunku klatki schodowej. Wtedy do mojej świadomości dotarło, że coś tu jest nie tak. Na najwyższym piętrze, na parapecie, stał człowiek. Pomyślałem, że jest to jakiś narkoman, który postanowił sobie polatać, albo zmęczony życiem samobójca. Nigdy nie widziałem spadającego człowieka, toteż pomyślałem, iż warto byłoby zaczekać przez chwilę na dole i poczekać na rozwój wydarzeń. W końcu nigdzie mi się, tak naprawdę, nie spieszyło. Po kilku minutach stwierdziłem, że czekanie na ów lot przedłużać się będzie w nieskończoność i powoli zaczyna się robić nudno. Rozejrzałem się dookoła. Niedaleko mnie stał sobie samotny sklepik osiedlowy z częściowo zamazanym napisem „OW.CE, WARZ.W., P.WO”. Podreptałem w tamtym kierunku, przeskoczyłem przez leżącego w drzwiach stałego bywalca, po czym wyjąłem z lodówki dwie butelki „Tabulatora” i położyłem na ladzie monetę. Poczekałem, aż sprzedawca wyda mi resztę, przeliczyłem i bez słowa wyszedłem. Niedoszły samobójca wciąż jeszcze stał w oknie klatki schodowej. Ponieważ zaczęło się ściemniać, a picie alkoholu na ulicy jest prawnie zabronione, postanowiłem zobaczyć sprawę z bliska i wszedłem do budynku. Dojechałem windą do dwunastego piętra i skierowałem się w stronę klatki schodowej. Skoczek stał na parapecie i bujał się to w przód, to w tył. Zapewne nie mógł się zdecydować, co zrobić. Szczerze mówiąc, mało mnie to obchodziło. Chce skakać, niech skacze. Nie chce – niech nie skacze. Koniec końców żyjemy w wolnym kraju i każdy ma prawo robić, co mu się podoba. Sądząc z wyglądu, facet ma stałą pracę i zapewne płaci horrendalne podatki (niemal takie jak ci biedacy mieszkający w Szwecji), więc ma prawo oczekiwać, że te parę złotych z jego kieszeni pójdzie na odwiezienie go do miejskiej kostnicy. Choć tyle mu się od państwa należy. Gorzej, jeśli zalega fiskusowi – wtedy niech nie skacze. Pomyślałem że można by go o te podatki zapytać. Ponieważ stanie na schodach nie należy do zajęć najwygodniejszych, postanowiłem usiąść sobie na parapecie. Jeśli wyskoczy, będę miał idealny widok. Żałowałem, że nie miałem ze sobą aparatu. Takie zdjęcie spadającego człowieka z pewnością można by odsprzedać jednemu ze szmatławców. Ciekawe, ile by zapłacili. Sto złotych? Może nawet dwieście? Starczyłoby na parę piw. W tym momencie przypomniałem sobie o leżących w sklepowej torbie butelkach. Usiadłem w oknie obok Pana-Co-Nie- Potrzebuje-Spadochronu i odkapslowałem jedną z nich o framugę okna. Nogi zwiesiłem na zewnątrz. Kiedy podnosiłem butelkę do ust, zauważyłem, że Skoczek od dłuższej chwili intensywnie mi się przypatruje, zaś na jego twarzy widnieje coś na kształt zdumienia zmieszanego z niedowierzaniem. Zestaw ten uzupełniała odrobinka obrzydzenia. – Pedzio? – zapytał w końcu. Nie takiego wstępu się spodziewałem, toteż nieco mnie zamurowało. W końcu, gdy dostrzegłem, że wskazuje na trzymaną przeze mnie damską torebkę, uśmiechnąłem się, zdecydowanie kręcąc głową. Przyznam, że wzbudził we mnie pewną sympatię. Wysunąłem w jego stronę butelkę. Skoczek westchnął ciężko. – Zawsze, jak chcę zakończyć – mruknął, siadając obok mnie – znajduję jakiś powód, żeby jednak tego nie robić. Zabrał mi butelkę i wypił spory łyk. Ja w tym czasie zdążyłem otworzyć sobie drugą. – Powiedz mi – zaczął. – Dlaczego ten świat jest taki porąbany? Nie miałem zielonego pojęcia, dlaczego ten świat jest taki porąbany, toteż milczałem. Zresztą gdybym tę unikatową tajemnicę poznał, też raczej bym się nią z nikim nie podzielił. W końcu sens tego wszystkiego tkwi w fakcie, że owego sensu nie ma, albo że go nie znamy. Na tym polega cała zabawa i ostatnia rzecz, jaką chciałbym zrobić, to odebranie komuś płynącej z niej przyjemności. – Pewnie zastanawia cię, dlaczego chciałem odebrać sobie życie – rzekł cicho. Prawdę powiedziawszy, wiedza ta nie była mi do szczęścia niezbędnie potrzebna. Skoro jednak sam mi się z nią narzucał, niezręcznie byłoby odmówić. Zapewne chodzi o kobietę – pomyślałem. – Wszystko przez te kobiety – powiedział w końcu. – Konkretnie przez jedną. Zaskakujące – pomyślałem cierpko. – Czyżby wszystko na tym świecie sprowadzało się jedynie do konfliktów damsko- męskich? To takie przerażająco banalne. Zadziwiająco szybko rozmowa ta zaczęła mnie nużyć. – Uważasz, że to banalne – powiedział nagle, odciągając mnie tym samym od pomysłu opuszczenia parapetu. – Uważasz, że moje problemy nie mają znaczenia, bo na świecie są miliony takich, jak ja. Kto by zawracał sobie głowę tym, co myślę, skoro nie jest to nic więcej, jak tylko jedno z wielu odbić tego samego głupstwa? Mężczyzna i Kobieta. Walka o Wielkie Nie Wiadomo Co. Ten człowiek najwyraźniej czytał mi w myślach. Postanowiłem poczekać, aż się wygada. Może w którymś momencie wyprzedzi moje daimoniony i powie mi, jakie padną jutro numery w totolotku. Mój rozmówca uspokoił się i wypił łyk z trzymanej przez siebie butelki. – Widziałeś kiedyś wschód słońca? – spytał. Szczęście, że nie zadawał pytań innych, niż retoryczne. Czy widziałem wschód słońca? Jasne, że nie widziałem. Rok temu wracałem nad ranem z imprezy i postanowiłem obejrzeć, jak to wygląda. Czekałem prawie godzinę czekając, aż słoneczna tarcza wynurzy się zza horyzontu. Pech chciał, że w tym samym czasie na niebie zaczęły gromadzić się chmury deszczowo-burzowe i całe wyczekiwanie diabli wzięli. – To autentyczny, niezaprzeczalny cud. Zjawisko, które zapiera dech w piersiach i porusza do głębi. Każdy taki wschód jest jedyny i niepowtarzalny. Po prostu wyjątkowy. Nigdy nie myślałem o tym w ten sposób. Dla mnie wschód słońca był jedynie czymś legendarnym, czego istnienie przyjmowało się na wiarę. Trudno zobaczyć go w mieście, a rzadko kiedy bywam gdzie indziej. Relacje świadków można sfałszować, zdjęcia podrobić, na filmie zaś wystarczy puścić zachód słońca od tyłu. Teraz, po takiej reklamie, obiecałem sobie, że w końcu kiedyś obejrzę to sławetne zjawisko. Tak zwyczajne, jak tyknięcie zegara. Tak niepowtarzalne, jak odmierzane nim chwile. – To uczucie, MOJE uczucie – nie omieszkał podkreślić swojego w nim udziału – było tylko jednym z wielu. Ale, na Boga!, nie wolno go z tego powodu dyskredytować. Ani się obejrzałem, świat wokół nas spowił mrok, rozświetlany tylko światłami wielkiego miasta. Powietrze skrzyło tysiącem blasków. Dopiero po chwili zorientowałem się, co to oznacza. Zaczął padać śnieg. – Nie wolno – powtórzył cicho mój rozmówca. Siedzieliśmy chwilę w milczeniu, podziwiając piękno kolejnego, niepowtarzalnego zjawiska. W pewnej chwili spostrzegłem, że po policzkach niedoszłego samobójcy powoli spływają łzy. – Nie za nią płaczę – rzekł. – I nie za tymi chwilami, które moglibyśmy spędzić razem. Płaczę za tym, co z sobą zabrała. Zapadła niezręczna cisza, przerywana jedynie szumem wiatru, nawiewającego coraz to większe płatki śniegu. Mój rozmówca nie wyglądał na osobę przyziemną, która żałowałaby straty pieniędzy, czy mieszkania, albo samochodu. Byłem więc pewien, że nie to miał na myśli. Widać było, że w swoich zwierzeniach doszedł do pewnej granicy, oddzielającej to, co trudne, od tego, co bolesne. – Kiedyś... – po długim namyśle podjął wreszcie opowieść. – Kiedyś wnętrze moje bardzo było niespokojne. Nieustannie targały nim burze namiętności. Potrafiłem kochać do granic szaleństwa i do granic obłędu nienawidzić. Potrafiłem śpiewać i tańczyć z byle powodu i tak samo łatwo pogrążać się w otchłani przygnębienia... „Zaiste, mową swoją kwiecistą mnie raczysz” – zauważył złośliwie jeden z moich daimonionów. – ...raz było wspaniale, innym razem wręcz koszmarnie – kontynuował rozmówca. – Ale wiedziałem przynajmniej, że żyję. Wiedziałem, że świat jest fascynującym miejscem, bo ciągle bardzo silnie go odczuwam. Bo jeszcze potrafię go odczuwać. „Starość nie radość” – stwierdził cierpko daimonion. – „Kiedyś był młody i głupi, a potem nagle wydoroślał i teraz płacze, jakby było za czym. Cierpiący młody Werter, który nie miał nawet na tyle jaj, żeby sobie w łeb palnąć.” – W jednej chwili wszystko runęło w gruzach, niczym gmach WTC w Nowym Jorku. Stałem się zwyczajnym, zrównoważonym człowiekiem. Teraz nie potrafię już nienawidzić. Nie potrafię kochać. Coś we mnie wypaliło się i nigdy już nie wróci. Pozostała mi jedynie nędzna egzystencja bez cienia namiętności. Z zazdrością patrzę na swojego psa który, jako jedyny w moim domu, potrafi cieszyć się naprawdę. „Najwyraźniej hormonki ci się, chłopie, ustabilizowały” – złośliwiec znowu się odezwał. – „A czegoś ty się spodziewał? Zejścia na zawał? Bo do tego najwyraźniej żeś zmierzał.” „Ciszej” – poprosiłem. – „Człowiek się męczy, a ty takie złośliwości wygadujesz. Wstydu nie masz.” „Jasne, że nie mam” – odparł daimonion. – „Od tego tu jestem.” – Wiesz co? – spytał znienacka zmienionym głosem skoczek. Jakaś myśl wyraźnie go ożywiła. – Dawno nie byłem na porządnej imprezie. Można by gdzieś pójść, wypić, zatańczyć, zarwać jakieś panny... „Przelecieć, znaczy” – odezwał się kąśliwie daimonion. – „Wreszcie zaczyna gadać do rzeczy”. „Miał na myśli: poznać” – odparłem bez większego przekonania. „Nie rób z siebie idioty”. – To co, idziesz? – mój rozmówca zszedł już z parapetu i teraz patrzył na mnie wyczekująco. Westchnąłem w duchu. „Dobrze, tylko nie szalej za bardzo” – powiedziałem do daimoniona. „Yes, sir!” – odparł tamten. Przede mną kolejny weekend bez Ciebie. Taki smutny, taki pusty, taki samotny. Cieszę się, że zacząłem pisać ten pamiętnik. Głęboko wierzę, że czytasz go teraz i uśmiechasz się do mnie, jakby chcąc powiedzieć: „nie płacz”. Ale ja nie chcę płakać. Łzy same napływają mi do oczu. Najchętniej poszedłbym w Twoje ślady. Czy starczy mi odwagi, by to zrobić? Przestrzeń wokół Trasa była dziwnie martwa. Nic nie wskazywało na to, by cokolwiek oprócz niego samego mogło się poruszać. Tylko on, drzewa z gałęziami niczym kościste palce starej wiedźmy i niebo. Szare niebo. Wszystko wokół Trasa, który stał pośrodku biegnącego przez las traktu było szare i martwe. Nawet chmury trwały nieruchomo, jakby na coś czekając. Tras ruszył przed siebie. Droga, wydeptana niegdyś przez tysiące par butów, teraz zarośnięta była szarymi kępami trawy. Marsz Trasa zdawał się wywoływać ruch w świecie dokoła niego. Ilekroć się zatrzymywał, wszystko wokół zamierało. Gdy szedł, zaczynał wiać wiatr, zaś chmury rozstępowały się nienaturalnie szybko. W końcu udostępniły księżycowi akurat tyle miejsca, aby bez przeszkód mógł pokazać, iż jest tuż po pierwszej kwadrze. Zimny wiatr poruszał gałęziami drzew – czarnymi palcami leśnych wiedźm, które czyhały na swoją ofiarę. Gdzieś za nimi czaiło się coś żywego i groźnego. Coś, co teraz czekało i patrzyło. Błysnęło. Błyskawica oświetliła drogę i przebiegającego przez nią czarnego kota. Rozległ się grzmot. Nim przebrzmiał, Norbert usłyszał gdzieś po prawej stronie głos. – Gdy czarny kot przebiegnie ci drogę – mówiła stara kobieta – będziesz wiedział, co masz robić. Ponownie błysnęło i tym razem Tras stał już w ogrodzie naprzeciwko kilkupiętrowego, bardzo starego domu w stylu wiktoriańskim. Budynek był w dobrym stanie, choć farba pokrywająca jego ściany najwyraźniej domagała się wymiany. Dom sprawiał wrażenie opuszczonego, pomijając słabe światło świecy jarzące się w oknie gdzieś w lewym skrzydle budynku. Tras miał zamiar zapukać do drzwi, te jednak same uchyliły się zachęcająco. Zawahał się i rozejrzał wokoło w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby mu pomóc w podjęciu decyzji – wejść czy zawrócić. Ponieważ jednak nic więcej się nie wydarzyło, zebrał się na odwagę i zrobił krok naprzód. Gdy oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, Tras stwierdził, że stoi pośrodku wielkiego holu. W ścianach po obu stronach umieszczone były po dwie pary potężnych, starannie wykonanych drzwi. Między nimi wisiały obrazy. Gdzieniegdzie na ścianach zawieszone były świeczniki. Drzwi znajdowały się również na wprost Trasa. Po obu ich stronach zakręcały lekko schody, wznosząc się ku, odgrodzonej drewnianą balustradą, galerii na piętrze. Sufit tonął w mroku, zaś wnętrze oświetlone było światłem księżyca, wpadającym do środka przez oszklone drzwi wejściowe i okna po obu ich stronach. Nagle Tras poczuł potężny podmuch wiatru i usłyszał za sobą trzask gwałtownie zamykanych przeciągiem drzwi. Świece na ścianach zapłonęły. – Czego szukasz? – usłyszał za sobą głos swojej matki. Teraz był w swoim dawnym mieszkaniu. – Prawa jazdy – odparł bezwiednie Tras. – Sprawdź na telewizorze – poradziła matka. Tras zauważył, że świeczniki na ścianach wciąż wiszą. – Skąd się u nas wzięły świece? – spytał. – Jak to skąd? – zdziwiła się matka. – Zawsze tutaj były. Tras, zakłopotany, pokiwał głową. – Po co ci prawo jazdy? – spytał ojciec, który znienacka pojawił się w drzwiach. – Muszę gdzieś pojechać – odrzekł Tras. Ojciec spojrzał synowi głęboko w oczy, po czym wręczył mu kluczyki od samochodu. – Tylko go nie rozbij – powiedział z troską w głosie. Teraz Tras stał naprzeciw ogromnej limuzyny z pękiem kluczyków samochodowych w dłoni. Spróbował otworzyć drzwiczki jednym z nich. Nie udało mu się to. Podobnie było z drugim, trzecim i kolejnymi. Wypróbowywał kluczyk za kluczykiem – bez skutku. – Co robisz? – spytał ojciec, który od jakiegoś czasu stał obok i przypatrywał się próbom syna. – Próbuję znaleźć właściwy – odparł Tras, oglądając trzymany w ręce pęk. Ojciec odebrał synowi kluczyki, wybrał jeden z nich i otworzył drzwiczki. – Tym już próbowałem – zdziwił się Tras. – Widzisz, synu – powiedział ojciec, wsiadając do samochodu. – Nie jest ważny klucz, tylko ręka, która go trzyma. Tras zaczął zastanawiać się nad ukrytym znaczeniem tych słów. – Jedziesz czy nie? – przerwał jego rozmyślania ojciec. Droga była ciemna, zaś reflektory oświetlały ledwie niewielki jej skrawek. Białe pasy wynurzały się z ciemności, przemykały po lewej stronie samochodu, po czym znów znikały w mroku. – Jesteś pewien, że chcesz tam jechać? – zapytał ojciec, nie odrywając wzroku od drogi. – Muszę – odparł Tras. – Nie chcę wtrącać się w nie swoje sprawy. Sądzę jednak, że pewne rzeczy lepiej jest zostawić takimi, jakimi one są. Takie rozgrzebywanie przeszłości nigdy jeszcze nikomu nie wyszło na dobre. – Ja jednak nie lubię zostawiać spraw niedokończonych. – Syndrom kilku dni, co? – zaśmiał się ojciec. Zimny dreszcz przebiegł Norbertowi po plecach. O co ojcu chodziło? Chciał o to zapytać, gdy nagle samochód gwałtownie zahamował. Tuż przed maską spokojnie przedefilował czarny kot, nonszalancko ocierając się o zderzak. Ojciec splunął przez lewe ramię. – Kiedy czarny kot przebiegnie ci drogę – powiedział – będziesz wiedział, co masz robić. Za oknem zamajaczyły gałęzie niczym palce starej wiedźmy. Norbert odetchnął z ulgą, kiedy ojciec ruszył dalej. Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Ojciec nic nie mówił, bo zajmował się prowadzeniem samochodu. Poza tym zatopiony był we własnych myślach, o których prywatność dbał szczególnie. Norbert zaś nie odzywał się przeczuwając, iż wszelkie próby podjęcia rozmowy zakończą się niezbyt szczególnie. Od jakiegoś czasu pewna natrętna myśl chodziła mu po głowie, ale nie mógł jej dokładnie zidentyfikować. W końcu jednak pojawiła się na powierzchni odmętów podświadomości, każąc Trasowi przerwać długotrwałe milczenie. – Tato – zagadnął i zaczekał na trzęsienie ziemi. Ponieważ owo nie nadeszło, postanowił kontynuować. – Dlaczego ty żyjesz, skoro nie żyjesz? Ojciec pokiwał z politowaniem głową. – Zawsze uważałem twoją matkę za szalenie inteligentną osobę – powiedział. – Siebie również. Nigdy więc nie mogłem zrozumieć, po kim odziedziczyłeś swoją niebywałą głupotę. Takim kretynizmem cechował się tylko... Doznawszy nagłego olśnienia, szeroko otworzył oczy. – ...mój sąsiad – dokończył, zdumiony znaczeniem swoich słów. Samochód gwałtownie zahamował. – Jesteśmy na miejscu – oświadczył ojciec. Tras rozejrzał się wokół. – Przecież to nasz dom – zdziwił się. – A gdzieś ty chciał jechać?! Norbert poczuł nagłą pustkę w głowie. – Nie wiem... – odrzekł niepewnie. – Nie pamiętam. – I to jest twój największy problem – powiedział ojciec, dla podkreślenia swoich słów wbijając palec w pierś Norberta. – A teraz nie zawracaj mi głowy. Muszę wyjaśnić pewną sprawę. To rzekłszy, wysiadł z samochodu i ruszył w kierunku budynku. Kluczyki zabrał ze sobą. – Gdzie ja chciałem jechać? – zapytał sam siebie Norbert. Nagle zauważył, siedzącego gdzieś po lewej stronie drogi, czarnego kota. – Nawet nie próbuj – zagroził mu Tras. Kot spojrzał na niego beznamiętnie. Zielonożółte ślepia, przecięte pionowymi smugami źrenic, zalśniły złowrogo. Mój towarzysz pasował do klubu studenckiego jak pięść do nosa, toteż parę panienek, siedzących samotnie przy barze, z miejsca skierowało na niego pełne zainteresowania spojrzenia. Skoczek jednak przebiegł nieomal obok nich, kierując się ku, wypełnionemu tłumem, parkietu. Po drodze zdążył jeszcze wcisnąć mi swój portfel i klucze od mieszkania, „żeby go nie uwierały”. Ja sam, ponieważ tańczyć umiem tak samo jak lubię, postanowiłem zamówić coś do picia. Barmankę znałem dość dobrze, więc nie musiałem nic mówić. Po chwili stał już przede mną gotowy drink, z umiarkowaną ilością lodu. – Zmieniasz płeć? – zapytała, wskazując na torebkę. Uświadomiłem sobie, że cały czas noszę ją ze sobą. Westchnąłem ciężko, znacząco spoglądając na rozmówczynię. – Żartowałam. Ciągle szukamy, co? Skinąłem głową. Dawno temu, między jednym drinkiem a drugim, zwierzyłem się jej z trapiących mnie problemów. Była jedyną osobą, której opowiedziałem o tym, co wydarzyło się przed niespełna czterema laty. To były piękne dni. Mój przyjaciel, szukający natchnienia w muzyce, z dnia na dzień stał się wziętym kompozytorem, nasi sportowcy wreszcie zaczęli odnosić jakieś sukcesy, ja zaś pełen byłem wiary w ludzi, w lepsze jutro i w pokój na świecie. Najwięcej nadziei pokładałem jednak we własnych możliwościach. Już jako dziecko przejawiałem niebywałe zdolności techniczne. W wieku czterech lat narysowałem schemat samochodu – cztery koła, akumulator i silnik, włączany przy pomocy przycisku. Konstrukcję tę cechował brak kierownicy (chyba o niej zapomniałem) i nowatorski układ hamulcowy: Pedał, przytrzymywany w górze przy pomocy sprężyny, stanowił przedłużenie wbijanego w asfalt drąga. Innym wybitnym pomysłem był automatyczny szlaban. Pomysł opierał się na – uruchamianym ciężarem pociągu – systemie dźwigni i założeniu, że żaden kierowca nie będzie na tyle szalony, by pod ową konstrukcją przejeżdżać – system nie sprawdzał bowiem, czy szlaban przypadkiem czegoś (lub kogoś) nie przygniata. Z biegiem lat zacięcia moje zmieniały się jednak; teoria zaczęła przeważać nad praktyką, zaś zamiłowania konstrukcyjne ustąpiły miejsca matematycznym. Zakamarki twierdzeń i dowodów pochłonęły mnie do tego stopnia, że świat postrzegać zacząłem jako miejsce niezbyt ciekawe, bo jest to przecież przestrzeń zaledwie trójwymiarowa i do tego z niezbyt wyrafinowaną metryką. Matematyka była również głębokim przeżyciem metafizycznym. Jest to bowiem nieustanne poszukiwanie. Tysiące wybitnych umysłów, obcujących na co dzień z ogromem tej nauki, bardziej lub mniej świadomie, stara się odkryć jedno wielkie Twierdzenie, zawierające w sobie wszystkie pozostałe i jeden, najpiękniejszy w świecie Dowód. I każdy napotyka jedynie na odbicia owej Doskonałości. Niektórzy matematycy twierdzą, że Bóg ma u siebie wielką Księgę, w której zapisane są najdoskonalsze dowody wszystkich, sformułowanych lub nie, twierdzeń. Inni sądzą, że nie jest ona potrzebna, ponieważ całą tę naukę można, jedną genialną myślą, jednym gestem wręcz, zunifikować. Do takich rozważań nie jest im zresztą potrzebna wiara w istnienie Boga – wszak i On może być tworem czysto hipotetycznym. Pewnej nocy miałem sen. Świat wokół mnie utrzymany był w kolorystyce stalowoszarej. Szare były drzewa, szare były też liście, wśród których gdzieniegdzie połyskiwało światło księżyca. Stalowoniebieska była zaś trawa, której każde źdźbło z osobna poruszane było przez wiatr, jakby przeczesywały ją tysiące niewidzialnych rąk. Stałem na polanie, ponad którą połyskiwały miliardy gwiazd. Przede mną zaś widniał niewielki budynek. Mała, drewniana chatka, w której ktoś najwyraźniej mieszkał, bo w środku paliło się światło. Nic dostrzegłem przez zaparowane okno, więc nieśmiało podszedłem do drzwi i otworzyłem je lekkim ruchem ręki. Zobaczyłem niewielką izbę – łóżko, stół i kominek, w którym trzaskał ogień. W środku pomieszczenia nie dostrzegłem nikogo. Na stole, zachlapanym woskiem ze stojącego na nim świecznika, leżała wielka, oprawiona w czarną skórę, Księga. Nie miała na sobie żadnych złoceń ani ozdobników, ale nie było też nic, co kazałoby wątpić w bijący z niej Majestat. Powoli podszedłem do niej i otworzyłem gdzieś pośrodku. Głeboko wierzyłem, że na idealnie białych kartach zapisany był Dowód. TEN Dowód – genialny i prosty. Wystarczyło spojrzeć na całą matematykę inaczej, niż zwykliśmy byli to czynić. Wystarczyło tylko... – Zapamiętałeś? Głos, który groźnie zabrzmiał dokładnie za mną, śmiertelnie mnie wystraszył. Momentalnie odwróciłem się i ujrzałem... ...sufit. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się obudzić tak szybko. Sen pamiętam dokładnie, czego nie mogę powiedzieć treści Księgi. Jestem święcie przekonany, że zdążyłem przeczytać, co jest tam napisane i że ten jeden, jedyny Dowód jest ukryty gdzieś tam głęboko, w mojej podświadomości. I od tego czasu usilnie staram się go tam odnaleźć. Poszukiwania te nie są proste – do wszystkich miejsc na Ziemi jest nam bowiem bliżej, niż do samych siebie. – Zawsze zastanawiałam się – zaczęła barmanka – jak to jest, że taki facet, jak ty, przychodzi tutaj i popija drinki. Jak ona miała na imię? Sylwia? Krystyna? Chyba jednak Sylwia. – Nie tańczysz – kontynuowała – nie podrywasz panienek, tylko siadasz tutaj i rozmyślasz. Przez jakiś czas myślałam, że jesteś homo. Owszem, przekonała się, że jest inaczej, gdy jakiś wrażliwy pan zaczął myśleć podobnie jak ona, proponując mi drinka. Powiedziałem mu wtedy kilka ciepłych słów, zdecydowanie zaprzeczających ideom political corectness. Od tego czasu człowiek ten nie pokazuje się w klubie. I bardzo dobrze. Dla takich jak on są specjalne lokale. – Ja rozumiem, że matematycy są jacyś dziwni – stwierdziła – ale chyba miewają czasem inne potrzeby, niż picie i znajdowanie dowodów twierdzeń. Przyznaj, że mają. Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Nie powiem przecież wprost, że w zasadzie nie miałbym nic przeciwko odrobinie dzikiego i nieokiełznanego seksu. Z drugiej jednak strony kłamać nie lubię i nie zamierzam. Westchnąłem ciężko i poprosiłem gestem, żeby sobie też nalała. – To jak będzie z tymi potrzebami? – spytała, nachylając się tak, że prawie stykaliśmy się czołami. Mam drobną słabość – pięknym kobietom nie potrafię odmawiać. Kiedy wychodziłem tylnymi drzwiami z klubu, z głośników dobiegały jeszcze skoczne rytmy piosenki o niejakim Koko Dżambie, którego ulubionym zajęciem jest spożywanie nabiału. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego podczas jednego z orgazmów nazwała mnie Józefem, ale nie chciałem denerwować dziewczyny niepotrzebnymi pytaniami. Nocne powroty do domu zaliczam do przeżyć raczej przyjemnych. Wbrew powszechnie panującemu przekonaniu, jest to najbezpieczniejsza pora na spacery, gdyż potencjalni napastnicy albo są zbyt pijani, by stanowić jakiekolwiek zagrożenie, albo też leżą grzecznie w łóżeczkach, bojąc się gniewu rodziców. Poza tym, przechadzając się pustymi ulicami, mam okazję, by to i owo przemyśleć. Niewiele mam ku temu okazji, oprócz kilku chwil tuż przed zaśnięciem. W tych szalonych, rozpędzonych czasach nikt nie ma czasu nawet dla własnych myśli. O czym wtedy myślałem? Nie pamiętam. Wiem tylko, że gdy trafiłem do domu, zapadłem w sen, który przywoływał wspomnienia sprzed lat... Mam przed sobą Twoje zdjęcie. Od chwili, w której dowiedziałem się o Twoim odejściu, nie mogłem zebrać się w sobie, żeby wywołać film. Teraz jednak Roman (pamiętasz Romana, prawda?) wpadł do mnie i spytał, czy nie pożyczyłbym mu aparatu, bo jedzie na jakąś delegację do Wenecji, czy gdzieś. Pożyczyłem mu, no i teraz przyniósł wywołane zdjęcia. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak pięknie na nich wyglądasz. Patrzysz na mnie takim jakby trochę melancholijnym wzrokiem i delikatnie się uśmiechasz. Zupełnie jak wtedy, na moście. Pamiętasz? Nad rzeką unosiła się gęsta, rozświetlana światłem reflektorów, mgła. Miałem dużo czasu, więc pomyślałem, że przespaceruję się trochę. Widok był oszałamiający. Gdybym miał przy sobie aparat z odpowiednio czułym filmem, zrobiłbym wtedy najbardziej kiczowate zdjęcie świata. Nikt nie uwierzyłby bowiem, że coś tak bajecznego może być rzeczywistością. Wtedy właśnie zobaczyłem Ją, jak stała przy barierce i próbowała przebić wzrokiem gęstą mgłę, otaczającą most z obu stron. Gdy przechodziłem obok Niej, dostrzegłem, że płacze. „Nie moja sprawa” – pomyślałem, idąc dalej. „Tchórz” – odparł daimonion. Najwyraźniej pragnął poznać ową nieznajomą nieco bliżej. „Nie tchórz, tylko...” – zacząłem. – „Niech cię diabli”. Nie lubię być stawiany pod ścianą. Nawet przez samego siebie. Zawróciłem i bez słowa podałem nieznajomej chusteczkę do nosa. „Kiedyś je wyrzucę. Zobaczysz” – powiedziałem. „Masz katar sienny. Zasmarkałbyś się na śmierć” – odparł spokojnie daimonion. – Dziękuję – powiedziała cicho. Spojrzenie, jakim mnie obdarzyła, na długo zapadło mi w pamięć. – Nie ma za co – odrzekłem. – Czy mogę pani jeszcze w czymś pomóc? Przez długą chwilę patrzyła na mnie z czymś na wzór przestrachu. W końcu uznałem, że chyba jednak nie jestem tu potrzebny. – Proszę pana... – wyszeptała, gdy zacząłem się odwracać. Przystanąłem i spojrzałem na nią. – Czekam tu na kogoś – dodała, jakby chcąc się usprawiedliwić. Skinąłem głową i odszedłem. Parę dni później zobaczyłem ją z przejeżdżającego tramwaju, jak stała w tym miejscu i rozmawiała z jakimś mężczyzną. Widziałem ją wtedy po raz ostatni. Wszechogarniające poczucie winy. Wszechogarnia poczucie winy mnie. Poczucie winy mnie wszechogarniające. Ogarnia mnie poczucie winy wszech. Poczucie winy. Wina. Winna. Wonna. Bezwonna. Bezstronna. Bezsensowna. Klarowna. Ciecz, klarowna. Mętna-klarowna. Mętna-mętnie-benamiętnie. Słowa stały się elementami układanki. Bawiłem się ich brzmieniem, nie zwracając żadnej uwagi na znaczenie wypowiadanych przeze mnie wyrazów. Sufit majaczył niewyraźnie przed oczami, ale jego istnienie również uchodziło mojej świadomości. W zasadzie mogłoby go nie być. To zabawne, że tak naprawdę istnieje dla nas tylko to, o czym w danej chwili myślimy i co dostrzegamy. Czy wiesz, drogi Czytelniku, że pana Tao Ze Minga, zamieszkałego w Hongkongu, rzuciła przed chwilą dziewczyna? Jasne, że nie wiesz. A zatem pan Ze Ming tak naprawdę nie istnieje. Kogo interesuje jego życiowa tragedia, choćby miał za chwilę namalować pod jej wpływem największe arcydzieło świata, zatytułowane "Upadając w Spokój”. A teraz popatrz na ścianę za tobą... tak, właśnie tę... Przed chwilą jej nie było, a teraz nagle ujawnia się w całej okazałości tylko dlatego, że zwróciłem na nią uwagę (być może czytasz właśnie tę książkę skacząc z mostu i nie ma za Tobą żadnej ściany, ale wtedy i tak nie będzie miało większego znaczenia, czy słowa te odpowiadają rzeczywistości, czy nie). Ciekawe, prawda? Twój świat zmienia się z każdą nową chwilą. A w każdym momencie istnienia wszystkich rzeczywistości jest tyle, ilu postrzegających. Ciekawe, jak wyglądałby nasz świat, gdyby rolę wszystkich zmysłów odgrywała jedynie fotokomórka, która uruchamia ruchome schody w metrze? Ona też tworzy swoją własną rzeczywistość. Oto typowy poranek bez budzika. Człowiek zawieszony między snem a jawą. Między świadomością a niebytem. Między rzeczywistością a marzeniem. Albo jego przeciwnością. Zabawne, że sny nazywane są marzeniami. Od kiedy pamiętam, określenie to pasuje do nich jak pięść do nosa. Co mi się śniło? Zaraz... Uciekło. Pies go trącał. Ponoć sny to i tak jedynie mentalna defekacja. Rzeźbienie daimonionów. Czy wy też tam śpicie?... Nie odpowiadają. No tak. Wam to wolno się wysypiać do dwunastej. A śniadanie kto zrobi? Spryciarze! Miałem jeszcze sporo pracy. Wyprawa do biblioteki po materiały do książki, korespondencja i wieczorne zajęcia. Nienawidziłem tego. I jednocześnie kochałem. Cieszyłem się, że jest coś, co umiem robić i co lubię robić. Najgorsze, co może człowieka spotkać, to praca, która go nie interesuje. Albo zbyt miękka poduszka, gdy chce rano wstać. Śniadanie. Krzywo pokrojone kawałki chleba z krzywo pokrojonym serem żółtym położonym na nierówno posmarowaną tanią margarynę. Nie lubię margaryny. Jest niedobra. Jej smak przywodzi mi na myśl plastykowe opakowanie, do którego jest wsadzana. Skończyła mi się woda oligoceńska, więc nalałem do czajnika kranówki. Zapachniało ozonem. Torebka taniej herbaty i jedna łyżeczka białej śmierci wylądowały w szklance, aby szybko zmienić się w jakąś bezładną mieszaninę. Toaleta. Umyć zęby, ogolić się, spojrzeć w lustro. Oczy, które z niego spoglądają, chcą mi coś powiedzieć. Bardzo chciałbym wiedzieć, co. Przed wyjściem z mieszkania rzut oka na przedpokój – czy niczego nie zapomniałem? Jasne, że zapomniałem. Wczorajszego dnia. A konkretnie damskiej torebki z zawartością, oraz portfela i kluczy, które należały do Skoczka. Na śmierć o nich zapomniałem. Powierzył mi je, a ja wyszedłem z klubu, zabierając je ze sobą. Dopiero w domu zorientowałem się, że mam w kieszeni cudzą własność. Powoli zaczyna się ze mnie robić biuro rzeczy znalezionych... Skoczek i Nieznajoma mieszkali w tym samym budynku, nic o sobie zapewne nie wiedząc. Oddaleni od siebie o kilkanaście metrów i tysiące lat świetlnych zarazem. Wyszedłem z domu i ruszyłem w stronę owego budynku. Próbowałem to zrobić. Nie wiem, czy naprawdę chciałem, czy tylko brakowało mi odwagi. Ale przynajmniej miałem wtedy tę chwilę, żeby usiąść i pomyśleć. O nas. O Tobie. O Twoim uśmiechu i o tych chwilach, kiedy się kłóciliśmy aby potem wszystko wróciło do normy. Czasami płakałaś, a kiedy pytałem, dlaczego, niezmiennie odpowiadałaś, że to nic, żebym się nie martwił. Ale ja nie mogłem się nie martwić. Chociaż o nic nie pytałem. Może gdybym był bardziej stanowczy... Nawet z tym pamiętnikiem boję się dzielić swoimi przypuszczeniami. Nie wiem, czy ktoś go nie przeczyta. Najlepiej by było, gdybym nie zaczynał przelewać tych myśli na papier, ale inaczej nie potrafię. To mi pomaga chociaż trochę. Nie mam apetytu. Kiedy byłaś ze mną, potrafiłaś robić w kuchni niesamowite rzeczy. Prawdziwe arcydzieła. A ja? Zjem coś tylko i wyłącznie z rozsądku, żeby nie zemdleć. Ale ma to też swoje dobre strony – przynajmniej będę trzymać linię. – Wstajemy! – zagrzmiał radośnie Filipek, wparowując do pokoju. – To wstawajcie – mruknął Tras, nasuwając kołdrę na głowę. – Tylko, z łaski swojej, róbcie to odrobinę ciszej. Filipek westchnął ciężko i pokiwał z politowaniem głową. Po chwili zręcznym ruchem ściągnął z Norberta pierzynę. – Śniadanko gotowe – zakomunikował spokojnie i, ignorując obelgi Trasa, wyszedł z pokoju. Rozmowy tego typu stały się wśród sublokatorów swego rodzaju tradycją. Andrzej Filipek co tydzień wyjeżdżał do rodzinnego miasta w piątek wieczorem, aby powrócić do mieszkania dopiero nad ranem w poniedziałek. I zawsze był wtedy w znakomitym humorze. Z niewiadomych przyczyn jego nastrój nieczęsto udzielał się Trasowi. Szczególnie, gdy ten budzony był w sposób mogący wzbudzić żywe zainteresowanie wśród członków Komitetu Helsińskiego, gdyby takowi znajdowali się akurat w pobliżu. Jak w większości wynajmowanych za rozsądną cenę mieszkań, tak i tutaj kuchnia nie zaliczała się do pomieszczeń największych. Ponieważ przywiązanie sublokatorów do spraw przyziemnych (a sprzątanie z całą pewnością się do takich zaliczało) było raczej niewielkie, zrobienie czegokolwiek w takim miejscu było zadaniem wymagającym dużego doświadczenia i sporych zdolności z pogranicza nawigacji i akrobatyki. Do tego właśnie miejsca Tras przywlókł swe ciało; duch bowiem postanowił przedłużyć swoją randkę z Morfeuszem. Filipek sprawiał wrażenie podekscytowanego. W czasie, gdy Tras powoli przeżuwał kolejną kanapkę, ten wiercił się na krześle, jakby szukając odpowiednich słów. W końcu nabrał powietrza w płuca i wyprostował się (na ile mu tylko krzywizna kręgosłupa pozwalała). – Mam ci coś ważnego do zakomunikowania – oświadczył uroczyście. – Trafiłeś szóstkę w totolotka i chcesz się ze mną podzielić – odrzekł niemal bezwiednie Tras, zastanawiając się, z której epoki pochodzi spożywany przez niego chleb. Filipek zawahał się przez krótką chwilę. – Nie – odparł niezrażony. – Ale prawie. „Wczesne średniowiecze” – ocenił archeologicznym okiem przeżuwaną pajdę Tras, po czym popatrzył na swojego towarzysza z wyraźnie udawanym zainteresowaniem. – Żenisz się i chcesz, żebym był twoim świadkiem. Nic z tego. – Słuchasz, czy nie!? – Filipek wyraźnie się zirytował, poprawiając tym samym tradycyjnie kiepski, poranny humor Trasa. Tras nałożył na twarz maskę z kamienia. – Cóż więc masz mi ważnego do zakomunikowania? – spytał niemal poważnym tonem. Filipek zrobił obrażoną minę i przez dłuższą chwilę zastanawiał się, czy uszy Trasa godne są tak istotnej wiadomości jak ta, którą miał zamiar mu przekazać. Ten z kolei zaczął mieć wątpliwości, czy wiek bochenka nie jest jednak datowany zbyt późno. „Raczej późny neolit” – osądził. W tym czasie urażona duma Filipka zdążyła przegrać z jego, bezgranicznym wręcz, samouwielbieniem. – Rozpocząłem pracę nad powieścią – oświadczył. Tras zakrztusił się, nie mogąc powstrzymać nagłego ataku śmiechu. – To już chyba szósta w tym roku – stwierdził, gdy już opanował kaszel. Filipek nachylił się do niego poprzez zagracony stół. – Tę powieść ukończę – oświadczył zdecydowany, cedząc każde słowo z osobna. Tras również przechylił swoje ciało do przodu tak, że teraz niemal stykali się czołami. – Pewnie powiesz, że jeszcze w tym miesiącu? – spytał, wpatrując się w rozmówcę prowokująco. – Może – podjął rękawicę Filipek. – To niewykonalne – stwierdził Norbert. – Niby czemu? Dwadzieścia stron dziennie każdy jest w stanie napisać. – Stawiam koniak, że się nie wyrobisz – powiedział Tras. Doskonale wiedział, jak zakończy się gra na ambicji Filipka. Zazwyczaj nienajgorzej na niej wychodził. – W porządku – odrzekł Andrzej, wyciągając ku niemu dłoń. Norbert jakby jej nie zauważył. – Sto stron maszynopisu. Do końca miesiąca – kontynuował Tras. – I ma się to wszystko trzymać kupy. – Będzie – zaczął się niecierpliwić Andrzej. Tras wstał od stołu i, ku zaskoczeniu Filipka, zaczął się przedzierać w kierunku wyjścia z kuchni. – Dokąd ty, u licha, idziesz?! – wykrztusił Andrzej. – Za chwilę się dowiesz! – odkrzyknął z przedpokoju Tras. W jego głosie można było wyczuć pewną dozę wesołości. Senność całkowicie go opuściła. Filipek nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że Norbert coś knuje. Bynajmniej mu się to nie podobało, ale niewiele mógł zrobić. Nałożył więc okulary na nos i zajął się przeglądaniem gazety. Po piętnastu minutach nieobecności Tras wrócił z jakąś kartką w dłoni. – Gotowe – zakomunikował, przerywając Filipkowi lekturę kroniki kryminalnej. – Co to jest? – spytał Andrzej podejrzliwie. – Przeczytaj – odrzekł Tras z tajemniczym uśmieszkiem błąkającym się po twarzy. Filipek niechętnie wziął do ręki podany mu papier i przebiegł oczami po wydruku. – Ciebie chyba pop... – zaczął, zobaczywszy wielki napis na górze tekstu ale, gdy ponownie zerknął na kartkę, umilkł, zasępiwszy się nieco. UMOWA Zawarta między Norbertem Trasem, zwanym dalej „zobowiązującym”, a Andrzejem Filipkiem, zwanym dalej „zobowiązanym”, w obecności świadka. § 1.1 Zobowiązany oświadcza, że w ciągu pięciu dni, to jest do dnia 30 listopada br. ukończy powieść o objętości nie mniejszej, niż 100 (słownie: sto) stron maszynopisu znormalizowanego. § 2.1 Jeśli zobowiązanie zawarte w paragrafie 1. nie zostanie zrealizowane, zobowiązujący zakupi 1 (słownie: jedną) butelkę koniaku marki Napoleon, których dystrybucji dokona zobowiązany. § 3.1 Jeśli zobowiązanie zawarte w paragrafie 1. nie zostanie zrealizowane, zobowiązany zakupi 1 (słownie: jedną) butelkę koniaku marki Napoleon, których dystrybucji dokona zobowiązujący. § 4.1 Umowa nabiera mocy prawnej z chwilą jej podpisania. § 5.1 Strony upoważniają świadka do udzielenia pomocy w wypiciu koniaku. § 6.1 Konsumpcja koniaku odbywa się w ciągu 24 godzin od jego dostarczenia. § 6.2 Marka i rodzaj trunku mogą być zmieniona za obopólną zgodą i po odbyciu konsultacji ze świadkiem. § 6.3 Kwestie prawne nie uregulowane niniejszą umową reguluje kodeks prawa cywilnego, kodeks postępowania cywilnego i prawo międzynarodowe. § 6.4 W kwestiach spornych, dotyczących zobowiązania, i nie uregulowanych prawnie, decyduje świadek. § 6.5 Zobowiązujący może zakwestionować jakość wypełnienia zobowiązania i odwołać się do świadka, lub wspólnie uzgodnionego kandydata, o ocenę jakości wykonania zobowiązania. § 6.6 Ocena opisana w paragrafie 6.5 musi być wykonana w ciągu 2 (słownie: dwóch) dni. W przypadku, kiedy świadek, albo jego zastępca uznają, że wykonanie zobowiązania zostało wykonane w sposób szczególnie niezadowalający, zobowiązanie traktuje się jako niewypełnione. W pozostałych przypadkach zobowiązany dostaje dodatkowy czas 1 (słownie: jednego) dnia na poprawienie wykonania zobowiązania. § 7.1 Grono osób, dokonujące konsumpcji koniaku, może zostać za obopólną zgodą zwiększone. W wynikających w konsekwencji zwiększonych kosztach zakupionego alkoholu, wszyscy jego konsumenci partycypują w równym stopniu. Zobowiązany świadek zobowiązujący Andrzej Filipek Norbert Tomasz Tras W międzyczasie Tras zdecydowanym ruchem ręki odsunął piętrzący się w zlewie stos naczyń i nalał do czajnika wodę na herbatę. – Po głębszym zastanowieniu – rozpoczął jedno z najdłuższych zdań swojego życia Filipek – i, będącej w takiej sytuacji jak najbardziej na miejscu, chwili refleksji, dochodzę do dosyć ciekawego wniosku, który zaskakuje nawet mnie, że twój pomysł, aby napisać tę umowę, jest pomysłem godnym rozważenia, a nawet (co jest rzeczą samą w sobie niezwykłą) akceptacji. Pozwolisz jednak, że przekonsultuję jej treść ze swoimi prawnikami. Tras napisał umowę językiem typowym dla urzędowych dokumentów, to znaczy wymagającym – jak to zwykł określać Andrzej – przetłumaczenia z polskiego na nasze. Nic więc dziwnego, że Filipek chciał ją dokładnie przeczytać. Mogło bowiem okazać się na przykład, że niezależnie od tego, czy ukończy powieść, czy nie, i tak będzie musiał zakupić koniak. Taka ostrożność była – jak wykazywało doświadczenie – uzasadniona, choć, oczywiście, sublokatorzy ufali sobie bezgranicznie. Zaufanie to objawiało się głównie tym, że Norbert jadał przyrządzone przez Andrzeja śniadania, ten zaś z kolei – zrobione przez Trasa kolacje i żaden z nich nie wąchał podejrzliwie stawianych przed nimi potraw. A w każdym razie starał się, żeby nie było to zbyt widoczne. Z tego wszystkiego Norbert doskonale zdawał sobie sprawę, toteż nie protestował. – Wspaniałomyślnie wyrażam zgodę – powiedział. – Tylko złapmy jakiegoś świadka i podpiszmy ją jeszcze dzisiaj. Pozostało ci... – popatrzył na, wiszący na ścianie, kalendarz, po czym zorientował się, że widnieje on tutaj już trzeci rok – ...kilka dni. Pod wpływem wypowiedzianych przez siebie słów przypomniał sobie o wczorajszym wydarzeniu. Nie był jednak przekonany, czy aby na pewno przeżył je na jawie. W końcu tyle rzeczy śniło mu się dzisiejszej nocy... Pełen niepokoju sięgnął do kieszeni. – Coś ty się taki poważny nagle zrobił? – spytał Andrzej. Norbert wymacał kopertę. „A jednak tam była!” – pomyślał. Wyjął ją i przez chwilę obracał w palcach. Choć wyglądała całkiem zwyczajnie, wywierała na nim dosyć niepokojące wrażenie. – Dostałem to dzisiaj w nocy – powiedział, podając kopertę Filipkowi. – Zasypujesz mnie dzisiaj papierami jak jakiegoś urzędasa na etacie – odrzekł tamten, odbierając ją od Trasa. – Nie mógłbyś, przy okazji, jakiejś łapówki wręczyć? – Jeśli bardzo chcesz, mogę cię skorumpować świeżo parzoną herbatą. – Trzeba było od razu tak mówić! – ożywił się Filipek, wyjmując kartkę z koperty. Gdy ją rozłożył, aż zagwizdał. – Czyżby komuś nie podobał się twój artykuł? – Wątpię. Wszyscy, których nazwałem pedałami, pożegnali się z tym światem ponad dwa tysiące lat temu. – Pedałami?! To oni już wtedy chodzili po Ziemi? – zdziwił się Filipek. – Zawsze myślałem, że to Holendrzy ich wymyślili, bo im się w głowach od tego bogactwa poprzewracało. – Oni tylko uznali, że tatuś może być mamusią – wyjaśnił Tras, drapiąc się po głowie. – Czy coś w tym rodzaju. Panów, co kochają nieco inaczej, wynaleziono już w starożytności. – Musiało im się potwornie nudzić – zauważył Filipek. Popatrzył na kopertę i zauważył, że nie jest podpisana. – Jesteś pewien, że to do ciebie? – zapytał zaniepokojony. – Człowiek, który mi to wręczył, znał moje nazwisko – odrzekł Tras, po czym w skrócie opisał wydarzenia, które miały miejsce wczorajszego wieczoru. Andrzej zamyślił się. – Widzę dwie możliwości – powiedział w końcu. – Być może był to agent rządowy, który w ten sposób pragnie zmniejszyć potencjalne bezrobocie, likwidując humanistów. – Nie wszyscy studiują po osiem lat na jednym wydziale – stwierdził Norbert złośliwie. W istocie, Filipek już trzeci rok skutecznie opóźniał termin ukończenia studiów. – To przecież nie moja wina, że padłem ofiarą międzynarodowego spisku – powiedział z niewinną miną. – Międzynarodowego spisku Żydów, masonów i cyklistów – pokiwał głową Tras. – Obaj doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że nie masz najmniejszej ochoty wracać na ten swój drugi koniec świata. – Ty chyba również – odbił piłeczkę Filipek. – Ja już nie mam dokąd wracać – powiedział z pewnym naciskiem Norbert. Andrzej poczuł się nagle bardzo niezręcznie. Rana Trasa, powstała po stracie rodziców, wciąż była zbyt świeża. Całą kuchnię wypełniła niezręczna cisza, przerywana tylko odgłosem gotującej się wody. – Przepraszam – wymamrotał Filipek. – Nie ma sprawy – odrzekł Tras wyrozumiale. – A jaka jest ta druga możliwość? – zmienił temat. Andrzej wstał i podszedł do kuchenki. – Najprawdopodobniej ktoś zrobił ci głupi dowcip – stwierdził, podpalając kopertę. Gdy Tras patrzył na płomienie, powoli trawiące śnieżnobiały papier, czuł pewien niesmak z powodu bezceremonialności Filipka, tak dla niego typowej. W owej kartce, w starannie wykaligrafowanych na niej literach, kryło się jakieś groźne piękno. Piękno, do którego barbarzyńskie zachowanie Andrzeja po prostu nie pasowało. Wszystko to napawało Norberta trudno wytłumaczalnym smutkiem. Odwiedziłem Cię dzisiaj. To było bolesne. Szare alejki z betonu, masa liści i rozmokłego błota. Wszystko razem sprawia niezwykle przygnębiające wrażenie. Pomniki ku czci i chwale zmarłych, brudne i mokre, zarośnięte chwastami i zaniedbane. Siedziałem na ławce i rozmyślałem. Wiesz, ktoś zapalił Ci znicz i zostawił piękną, czerwoną różę. Nie wiem kto, ale musiał tam być niedługo przede mną. Sympatyczne, prawda? Nie wiem czemu, przypomniałem sobie, jak pierwszy raz znikłaś na całą noc. Nie mogłem spać, chodziłem jak oszalały po mieszkaniu, denerwowałem się i rwałem włosy z głowy... a Ty przyszłaś nad ranem i powiedziałaś, że noc była piękna i chciałaś się przespacerować. A ja cieszyłem się tylko, że mogę Cię mieć przy sobie. Że pozwalasz na to, abym Cię kochał. Wracając patrzyłem na dzieci bawiące się w parku. To było takie absurdalne i nierzeczywiste. Jakbym patrzył z innej galaktyki na jakąś zupełnie obcą planetę. Rzucały liśćmi, zbierały kasztany, śmiały się i biegały... I do tego te kobiety rozprawiające o jakiejś puchowej kurtce. Skoro taki drobiazg jest dla nich problem najwyższej wagi, to co ja mam powiedzieć!? I znowu pokonywałem tę samą trasę. Wygląd tego budynku ciągle mnie prześladuje. W tej dzielnicy stoją dziesiątki podobnych mrowisk, ale w tym jednym jest coś szczególnego. Coś monumentalnego. Może to kwestia pustej przestrzeni przed nim, która sprawia, iż przypomina on jakąś twierdzę... Albo to tylko jeden z uciążliwych memów, które chodzą po głowie jak głupawa melodia z jakiejś popularnej piosenki. W każdym razie szedłem tam powoli, ciesząc się płatkami śniegu, które przyczepiały mi się do ubrania i rozpuszczały na twarzy. Uśmiechałem się do przechodniów, a niektórzy odwzajemniali mi się tym samym. Była to jedna z tych pięknych chwil, kiedy to z niebywałym wręcz zadowoleniem staję się zidiociałym infantylem, cieszącym się z każdego drobiazgu. Taka odrobina zdziecinnienia jeszcze nigdy nikomu nie przyniosła nic złego. W pewnej chwili ujrzałem widok dosyć typowy dla kogoś, kto w samo południe spaceruje po tej dzielnicy – jakiś barczysty mężczyzna z zapamiętaniem kopał innego, leżącego na chodniku. Ten pierwszy ubrany był w bluzę typu sportowego, na której paski błyszczały równie mocno, jak nie błyszczał inteligencją ich właściciel. Mówię tak z czystym sumieniem, bo gdyby miał choć odrobinę oleju w głowie, nie zacząłby przede mną uciekać, kiedy podszedłem, żeby się przypatrzeć. Ten zaś nie tylko dał dyle, ale jeszcze na dodatek zgubił telefon komórkowy. To przykre, że tak niewinna osoba jak ja może wprawić w popłoch nawet dresiarza. Nic dziwnego, że kobiety ode mnie uciekają – pomyślałem wtedy. A może powiedział to mój daimonion? W rezultacie tego wszystkiego stałem pośrodku chodnika, obok mnie zaś leżał skopany człowiek. Zasadniczo nie zależało mi zbytnio na jego dobrym samopoczuciu, ale jakiś daimonion zaczął narzekać, iż nie powinno się zostawiać ludzi, skopanych przez mężczyznę w dresie, samym sobie. – To poświęcenie dla innych kiedyś mnie zabije – mruknąłem i podniosłem z ziemi telefon dresiarza. Tras był tego dnia w fatalnym nastroju. Wprawdzie nie miał w zwyczaju narzekać na swój los, ale okazja była ku temu szczególna. Dwa miesiące wcześniej Magda, jego wielka miłość, popełniła samobójstwo. Najpierw śmierć rodziców, potem to... a teraz ta kartka. Wszystko to było ponad siły Trasa. Dziś rano potrafił jeszcze wprawić się w dobry humor. Teraz jednak siedział na ławce przed grobem osoby, na której bardzo mu zależało i rozmyślał. Czuł, że łzy spływają mu po policzkach, ale nie przejmował się tym. Nie było go na jej pogrzebie. Nie miał sił, by tam pójść, poza tym bał się konfrontacji z mężem Magdy. Wprawdzie ten ostatni nie miał bladego pojęcia o ich związku, ale Tras nie potrafił znaleźć w sobie tyle tupetu, by spojrzeć mu w oczy. Tym bardziej, iż mąż Magdy był w niej zakochany na tyle nieprzytomnie, aby nie przyjmować do wiadomości, iż ona jego uczuć bynajmniej nie odwzajemnia. Powód, dla którego popełniła samobójstwo, pozostawał dla Trasa zagadką. Miał tylko cichą nadzieję, że to nie przez niego. Nie doszedłszy do żadnych konkretnych wniosków, postanowił zrobić przerwę w owych rozmyślaniach. Zapalił na grobie znicz i położył na nim różę. „Nigdy nie miałem okazji, by Ci ją wręczyć” – pomyślał. – „Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe”. Przez chwilę musiał iść w ciasnej alejce za jakimiś dwiema starszymi kobietami. – No i mówię ci, kupiłam jej taką piękną puchową kurtkę - mówiła jedna, wyraźnie podekscytowana, nie zważając na to, że ta druga ciągle coś do siebie mamrocze i wcale jej nie słucha. – Taką za tyłek, wiesz. Ciepłą, za tyłek. No a ona mówi mi, że ona nie będzie tego nosić. Bo ona woli w płaszczu. Taka się wybredna zrobiła. A ta kurtka to taka fajna, ciepła, za tyłek... W końcu Trasowi udało się skręcić w boczną alejkę, uciekając od staruszek. Kątem oka dostrzegł wymijającego je z naprzeciwka męża Magdy. Do domu wracał powoli, osiedlowymi uliczkami. Za dużo tego wszystkiego naraz. Już od jakiegoś czasu czuł, że wszystkie te wydarzenia gromadzą się wokół niego, zmierzając do jakiegoś nieznanego finału. Do punktu, w którym będzie można postawić wyraźną kreskę oddzielającą „przed” od „po”. Czy jednak będzie tu jakieś „po”? Tras interpretował napis na kartce po swojemu, licząc na to, że jest on swego rodzaju przenośnią, jeśli nie głupim dowcipem. Myślenie magiczne zawsze było dość istotnym elementem w życiu Norberta, toteż ta ostatnia opcja nie wydawała mu się nadmiernie prawdopodobna. Jako urodzony optymista nie wierzył też w dosłowność wykaligrafowanych na kartce słów. „Zobaczymy” – pomyślał, skręcając w boczną uliczkę, prowadzącą bezpośrednio do jego domu. Nagle przystanął. Naprzeciw niego, tuż obok chodnika, siedział czarny kot. Tras nie był nadmiernie przesądny, ale w tej chwili przypomniał sobie swój dzisiejszy sen. Kot patrzył mu prosto w oczy, a pysk wyrażał coś na kształt wyzwania. W pewnej chwili Tras ruszył nagle przed siebie, licząc na to, że będzie szybszy. Kot jakby na to czekał i przebiegł przed Trasem, niemal się o niego ocierając. Tras mocno się zdenerwował. We śnie staruszka i ojciec mówili, że będzie wiedział, co robić, jednak praktyka jakoś nie chciała tego potwierdzić. Nagle doznał olśnienia. „Splunąć przez lewe ramię” – pomyślał. Jako dziecko nie był zbyt dobry w pluciu, ale wiedział, jak to się robi. Zebrał więc co trzeba gdzie trzeba, nabrał powietrza w płuca i, skręciwszy głowę w lewo i nieco do góry, splunął. Dopiero wtedy dotarło do niego, co zrobił. Dokładnie za nim stał potężny, krótko ostrzyżony mężczyzna w dresie. A teraz ocierał twarz. część druga Korytarz był obskurny, obleśny i w ogóle potwornie nieprzyjemny. Jakaś kobieta chodziła ze ścierką i rozmazywała po podłodze brud zgromadzony pod nogami siedzących tu i ówdzie ludzi. Ci zaś wpatrywali się tępo w przestrzeń przed sobą. Jedna z dwóch świecących ponad ich głowami świetlówek migotała nieustannie, jakby chcąc w tych ostatnich chwilach życia nadać jakieś ważne sygnały, zrozumiałe tylko przez wtajemniczonych. Siedziałem tam, czekając nie wiadomo na co, trzymany w miejscu jedynie przez daimoniona, który koniecznie chciał dowiedzieć się czegoś o stanie osobnika, badanego przez lekarzy w sali za zamkniętymi drzwiami. Pomyślałem, że równie dobrze mogliby tego człowieka przesłuchiwać. Wedle wszelkich moich wyobrażeń wyglądałoby to tak samo. Specjaliści od swojej roboty i zamknięte drzwi przy długim, obskurnym korytarzu, oświetlonym w połowie przez popsutą świetlówkę. Obładowany byłem teraz torebką Nieznajomej, portfelem i kluczami od mieszkania Skoczka i teczką niejakiego Norberta Trasa – tak nazywał się ów osobnik, jak wywnioskowałem ze znalezionych w środku dokumentów. Innego imienia ojciec z matką nie mogli mu dać?! W sumie to i tak całkiem przyzwoicie się zachowali. Mogli go nazwać, na przykład, Eustachym lub Pafnucym. Ciekawe, jak na takich osobników wołają koledzy. Czy ktoś wie, jakie jest zdrobnienie od „Pafnucy”? Pafuś? Uświadomiłem sobie nagle, że gdzieś już kiedyś tego człowieka widziałem. Nie znałem go wcześniej z nazwiska, a jedynie z twarzy. Podświadomie czułem jednak, że znajomość tego faktu może być niezwykle istotna. Tylko kiedy? Gdzie?... W trakcie tych moich rozmyślań podszedł do mnie lekarz który, wedle wszelkich moich przypuszczeń, zajmował się Trasem. Ponieważ sprawiał wrażenie człowieka bardzo ważnego (i zapewne – dopóki znajdował się w szpitalu – całkiem słusznie), uznałem za stosowne wstać z krzesła. Lekarz, człowiek w sile wieku, o wyglądzie amanta, popatrzył na mnie poważnym wzrokiem i podrapał się po głowie. – Stan chorego jest stabilny, ale nie beznadziejny – zakomunikował w końcu. Słowa te zabrzmiały na tyle skomplikowanie, że musiałem się nad nimi przez chwilę zastanowić. Terminologia medyczna nigdy nie była moją najmocniejszą stroną. – A... konkretniej? – spytałem z nadzieją na jakieś bliższe wyjaśnienie. – Będzie żył – odparł lekarz o wyglądzie amanta. – Ma połamanych parę żeber, lekki wstrząs mózgu i parę siniaków w różnych miejscach ciała. Jutro przeprowadzimy dodatkowe badania. Teraz śpi. Podaliśmy mu... testosteron. Ale jeśli pan chce, może go odwiedzić. Leży tam – machnął ręką w stronę korytarza – na piętnastce. Podziękowałem i ruszyłem w kierunku wskazanym przez lekarza. „Czy mi się wydaje, czy on powiedział: »testosteron«?” – spytał daimonion. „Cicho bądź. Nie przypominam sobie, żebyś kończył medycynę” – zdenerwowałem się. „Dobrze, już nic nie mówię.” „Bardzo się cieszę” – odparłem. A po głowie chodziło mi pytanie: Skąd ja cię znam, Norbercie Tomaszu Trasie? „Ale ten testosteron to...” „Wiem co to jest testosteron. A teraz daj mi pomyśleć.” „Pomyśleć?! Przecież ty się do tego nadajesz jak łysy do reklamy szamponu.” „Zaraz cię kopnę” – zagroziłem. Tras wszedł po długich, zakręcających łagodnym łukiem schodach, na górę. Korytarz, biegnący w poprzek domu, oświetlony był jedynie przez rozmieszczone tu i ówdzie świeczniki. Gdzieś w oddali rozbrzmiewał fortepian. Melodię, której Tras nie potrafił rozpoznać, słychać było w korytarzu po lewo. Tras przypomniał sobie, że gdy stał przed frontem budynku, to gdzieś w tym skrzydle świeciło się światło. Ruszył w tamtym kierunku. Delikatnie pchnął ręką drewniane, elegancko wykończone drzwi. Te rozwarły się, ujawniając sporych rozmiarów, jasno oświetloną salę, pośrodku której jakiś starszy człowiek grał na czarnym, koncertowym fortepianie. Tras podszedł do pianisty i przez długą chwilę przysłuchiwał się nutom niesamowitej nieco melodii. Raz była spokojna i delikatna, by za chwilę wzbudzić trudny do wytłumaczenia niepokój. Nastrój muzyki w wyraźny sposób odbijał się na twarzy grającego. Spokój mieszał się tu z gniewem a strach przechodził w beztroskę. Nagle pianista przerwał grę i spojrzał prosto na Trasa. – Chcesz spróbować? – spytał. – Nie... nie sądzę, żebym... potrafił – wymamrotał Norbert speszony. – Jasne, że będziesz potrafił – odparł staruszek, podrywając się z miejsca. – Każdy potrafi. Ale niewielu zdaje sobie z tego sprawę. Siadaj. Norbert wykonał polecenie i przeciągłym spojrzeniem obejrzał całą klawiaturę, od F2 do c5. Wiedza Trasa na temat tego urządzenia sprowadzała się jedynie do znajomości faktu, że klawisze po lewej stronie klawiatury wydobywają z instrumentu niskie dźwięki, a te po prawej – wysokie. Nic dziwnego, że nie czuł się najpewniej. – Ty się nie gap – przerwał jego rozmyślania staruszek – tylko graj. – Ale... – Nie ma żadnego „ale”. Połóż ręce na klawiaturze... Norbert niepewnie wykonał polecenie. – ...zamknij oczy... Świat stanął nagle, jakby w oczekiwaniu na wielkie wydarzenie. Twarde klawisze pod palcami Trasa stały się czymś zadziwiająco mu bliskim, niejako przyjaznym. Norbert mógłby przysiąc, że w jakiś sposób zachęcały go do tego, aby ich użył. – ...i graj. Po prostu graj. Pierwsze naciśnięcia klawiszy były tak nieśmiałe, że wydobywały z fortepianu dźwięki przywodzące na myśl szmer odległego strumienia. Spod palców wypływała mu melodia – spokojna i senna, choć miejscami wdzierał się do niej trudny do wytłumaczenia niepokój. – Spokojnie – podpowiedział staruszek. – Delikatnie i z uczuciem. Jak z kobietą. Gra Trasa stawała się coraz pewniejsza, a nauczyciel co i rusz udzielał mu nowych porad. – Daj palcom więcej samodzielności. Niech się wykażą. I Tras dał palcom więcej samodzielności. Tworzyły najprawdziwszą w świecie muzykę, zaś fortepian stał się niejako przedłużeniem samego Norberta. Grał, a jego duch przeniósł się spod zamkniętych powiek gdzieś ponad bajecznie zieloną dolinę i mijał swobodnie wybujałe wierzchołki drzew. Muzyka przepełniała cały wszechświat. Była wszędzie – w powietrzu, w wodzie, we wszystkim dookoła i w samym Trasie. Nigdy jeszcze nie czuł się tak wolny. I tak szczęśliwy. – To jest cudowne! – wykrzyknął, nie przerywając grania. – Cudowne!!! – Tak powiadasz? – uśmiechnął się staruszek. Nagle Tras usłyszał, że do wygrywanej przez niego melodii dołączyła druga, niejako ją uzupełniając. Starszy pan usiadł obok i spokojnie wprowadzał swój własny motyw, wzbogacając świat Trasa o coraz to nowe elementy. Norbert dostrzegł, że gdzieś tam, w dolinie, wyrósł przepiękny, baśniowy zamek, więc muśnięciem dłoni stworzył gromadkę dzieci, bawiących się na zielonej polanie przed twierdzą. Niejako w odpowiedzi, zza wzgórza wynurzył się nagle ogromny, zielony smok. Dumnie zamachał skrzydłami i skierował się w stronę zamku. – Nie martw się. Nie jest mięsożerny – uspokoił go staruszek. – Tym lepiej dla niego – odparł Tras. – Nafaszerowałem dzieciaki siarką. Staruszek roześmiał się serdecznie, po czym zaczął tworzyć armię, szykującą się do bitwy. Rycerze w lśniących zbrojach siedzieli w siodłach rumaków i czekali na sygnał do ataku. Norbert dał im powiewające na wietrze proporce i promienie słońca, odbijające się od pracowicie wypolerowanych hełmów. – Z kim będziemy walczyć? – spytał Tras. Staruszek popatrzył na niego uważnie. W jednej chwili zamek i armia rozpłynęły się w powietrzu. Znów siedzieli przy fortepianie, stojącym pośrodku jasno oświetlonej sali. Zapadła cisza. – To zależy wyłącznie od ciebie, Norbercie. Tras chciał o coś zapytać, ale czuł, że na ten temat niewiele więcej się dowie. Postanowił więc dowiedzieć się czegoś innego. – Ten świat... on był taki... – ...rzeczywisty? – dokończył staruszek. – Oczywiście, że był. Tak samo jak ten, w którym ty żyjesz. A jak myślisz, skąd on się wziął? Stołek, na którym siedziałem, miał cztery nogi, a każda z nich była innej długości. Wpatrywałem się w rękę Norberta Trasa, do której prowadził przewód doprowadzający kroplówkę. Palce chorego drżały lekko, jakby grał na pianinie. „To zawodowy złodziej” – stwierdził daimonion. – „Popatrz, jak mu ręce świerzbią.” „Nie świerzbią, tylko drżą” – odparłem. – „Zapewne doznał częściowego paraliżu.” „Sam jesteś paraliż.” Miałem mu odpowiedzieć coś złośliwego, ale przeszkodziło mi w tym wejście jakiegoś zdyszanego jegomościa. Ten rozejrzał się tępo po sali, dostrzegł Trasa i ruszył w naszą stronę. – Andrzej Filipek – wymamrotał, gdy przecisnął się już między porozrzucanymi wszędzie łóżkami. – Dzień dobry – odparłem, ściskając mu dłoń. – Pan jest jego krewnym? Filipek zastanowił się przez chwilę. – W pewnym sensie – odparł w końcu. – Mieszkamy pod jednym dachem. Pokiwałem głową w zadumie. Raczej nie wyglądali mi na panów homo-nie-tego, więc zapewne trzymały ich przy sobie problemy mieszkaniowe i może jeszcze jakieś szczególne więzy, które w takich właśnie problemach mają swoje źródło. – Co się stało? – zapytał przybysz. Pokrótce opowiedziałem historyjkę o dresiarzu. Pominąłem w niej fragmenty, które świadczyć by mogły o mojej obojętności wobec losów Trasa. – Norbert podał panu mój numer? – spytał przybysz, gdy skończyłem. Wyciągnąłem z kieszeni zmiętą nieco kartkę, którą znalazłem w portfelu poszkodowanego. – „W razie wypadku zawiadomić...” – odczytał Filipek. – A to skubaniec! Nie wiedziałem, że komuś aż tak może zależeć na głupim koniaku. Ale niech się tak nie cieszy. Ja i tak napiszę tę powieść. – O! To kolega też pisuje? – ucieszyłem się. „Pewnie scenariusze pornosów” – stwierdził daimonion. – W zasadzie... – zaczął się wykręcać Filipek. – W zasadzie to zaczynam i nie najlepiej mi to wychodzi. Nagle doznał olśnienia. – Pan jest pisarzem? – spytał. W jego głosie dawało się wyczuć spore zainteresowanie. – Tak – westchnąłem. – Jestem pisarzem. Za wygrzebane z kieszeni drobniaki kupiłem ten zeszyt (z jakimś śmiesznym potworkiem na okładce) i długopis. Zostały mi trzy grosze, które będę mógł gdzieś wtrącić. Siedzę teraz pod drzwiami własnego mieszkania i piszę. Jak skończę, zadzwonię po ślusarza czy kogoś. Brakuje mi Cię, wiesz? Pamiętam, jak staliśmy wtedy, na moście, i patrzyliśmy na ciemną rzekę. Wziąłem Cię wtedy w ramiona i byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Do tej pory czuję dotyk Twoich włosów na swoim policzku. Mówiłaś mi wtedy, że Cię drapię swoją brodą, a ja się śmiałem. I Ty śmiałaś się również. To były takie piękne chwile. Dlaczego odeszły? Kawa składała się głównie z mleka i cukru, czyli była dokładnie taka, jaka być powinna. Będę tu musiał częściej zaglądać – pomyślałem, rozglądając się po szpitalnej kawiarni. Lubię udzielać rad, o ile nie zagrażają niczyjemu zdrowiu i życiu. Dlatego też z radością zabrałem się za opowiadanie Filipkowi, jak należy pisać książki. – Widziałem wczoraj – stwierdziłem – kiepską komedią romantyczną z Michaelem Caine'm w roli głównej. Grał bogatego (bo wziętego) amerykańskiego pisarza. Czy gdybym (jako pisarz) stał się sławny w naszym kraju, miałbym szansę na to, by być przy okazji bogatym? Wątpię. Ale zawsze warto spróbować. W końcu czasy się zmieniają. Ludzie staja się coraz bogatsi, tak więc w większym stopniu skłonni będą do tego, aby wydawać ciężkie pieniądze na dobre książki. A jaka jest recepta na „dobrą książkę”? Jeśli nie będzie w niej nic ciekawego, nikt nie będzie chciał jej czytać (chyba, że będą to Ludzie Bezdomni II: Decydujące Starcie – wtedy sam tytuł wystarczy). A więc przydałby się tutaj pomysł. Co to oznacza? Ano tyle, że odbiorcę trzeba jakoś zaciekawić. Są dwie podstawowe metody pisania powieści. Pierwsza polega na wymyśleniu genialnego czegoś, do czego akcja będzie zmierzać. Może się kręcić w kółko, jak do ubikacji. Może się też kręcić nie do tego, ale wokół tego, jak wokół zajętej ubikacji. A może też być od owego serca powieści całkiem odległa. Jak gość, który szuka kluczyków od samochodu, który go do tej ubikacji zawiezie, ale ich nie może znaleźć, więc ze zzieleniałą twarzą dobiega do krzaków i wydaje triumfalny jęk, gdyż znalazł rozwiązanie zupełnie inne niż to, o którym przez cały czas myślał czytelnik (a częstokroć również i sam autor). Naturalnie, o swoim pomyśle możemy poinformować już na samym początku powieści, co jest rzeczą szalenie ryzykowną. A co, jeśli nasz kochany czytelnik (czy, co gorsza, wydawca), znudzi się przydługim, jego zdaniem, fragmentem opisu czegoś tam? Wie już o co chodzi, więc rzuca książkę w kąt i idzie na ulicę pić piwo i kopać staruszki. W tym momencie możemy co najwyżej usiąść i zapłakać, bo nasza powieść nie zaintrygowała tak jak byśmy sobie tego życzyli. I tu dochodzimy do szalenie ważnej rzeczy; nigdy nie wykładaj całej kawy na ławę. Oczywiście nie wolno także przesadzać. Chowanie wszystkiego w szufladzie do samego końca nie jest zbyt rozsądne, bo gdzieś w połowie czytelnik mógłby zdenerwować się i wyrzucić książkę za okno, bo robisz z niego głupka nie informując, o co tutaj chodzi. A tak nie wolno, bo takie postępowanie prowadzi do ruiny finansowej i rezygnacji z zamiaru zakupy Jaguara czy Hondy. Informacje należy wydzielać powoli – niezbyt często, ale i nie za rzadko. Ot, na tyle, aby czytelnik był coraz bardziej zaintrygowany tym, co się za chwilę wydarzy, starał się przewidzieć nasze ruchy i doznawał jakiejś perwersyjnej przyjemności w odkrywaniu, że jego przewidywania są o kant czegoś-tam potłuc. Najlepiej, jeśli każda informacja będzie jeszcze bardziej zamydlać sprawę. Przez jakąś chwilę Filipek wpatrywał się we mnie jak w obrazek, jakby nie mogąc pojąć prostej przecież istoty rzeczy. W końcu chyba zorientował się, że przestałem mówić. – Tak... ten, tego... – mruknął. – A co, jeśli nie mam takiego pomysłu? Nie da się jakoś... oszukać? – Jasne, że się da – odparłem. – Na tym polega pisarstwo. Wymyślasz jakiś substytut i każesz ludziom cieszyć się z tego, co mają. Gorzej, gdy nawet tego substytutu nie ma. Ale i wtedy można zacząć pisać, licząc na to, że w końcu wszystko samo się jakoś ułoży. Ja tak napisałem „Dzikie owce Pekinu”. Czytałeś? Jasne, że nie czytał. Nie szkodzi. To i tak był chłam, chociaż dostał parę nagród. – Powieść psychologiczna – kontynuowałem. – Pisałem, co mi przyszło do głowy, a krytycy orzekli, że to najbardziej przemyślana książka roku. Ale wróćmy do rzeczy. Zaczynając książkę, zacznij od przedstawienia bohatera. Czy to będzie bohater główny, czy drugoplanowy, nie ma większego znaczenia. Opisz go dość dokładnie, ale jego przeszłość zostaw w spokoju. Przyda się później, przy konstrukcji wątków drugorzędnych. Potem przeskakujemy, hop, do drugiego bohatera, zupełnie innego. A potem nakierowujesz ich na siebie. Jeśli pierwszy wzbudził naszą sympatię, drugi powinien wzbudzać niechęć i odwrotnie. I ten sympatyczny powinien umrzeć. Najlepiej w ogóle, jeśli wykończysz większość tych miłych i grzecznych. Czytelnik będzie ci wdzięczny, że nie zabiłeś wszystkich. I postaraj się, żeby nie byli sztampowi. W żadnym wypadku główny bohater pozytywny (jeśli już taki ci się marzy) nie może jednocześnie młody, przystojny i szarmancki. Najlepiej, gdyby sam był kobietą, do tego starą, pełną kompleksów i piekielnie brzydką. Oczywiście, przesadzać też nie można. Czytelnik chce się w jakiś sposób z takim bohaterem identyfikować. Jeśli więc będzie miał mu współczuć – powinien w jakiś sposób współczuć samemu sobie. Przy okazji dochodzimy do innego, niezmiernie ważnego momentu. Jakkolwiek czytelnik sięgający po kolejną bestsellerową powieść ma prawo do odrobiny zaskoczenia, pewnego powiewu świeżości, to nie możemy przecież ciągle go dziwić czymś zupełnie nowym. Nie sięga w końcu po naszą książkę dlatego, że nie wie, czego się po niej (a zatem i po jej autorze) spodziewać. Zawsze powinien wiedzieć mniej więcej, co autor ma mu do zakomunikowania. Jeśli ten komunikat niezmiennie brzmi: „jesteś głupszy ode mnie”, możemy się z naszą karierą literacką definitywnie pożegnać. Nie może to też być coś niezgodnego z naszymi wewnętrznymi przekonaniami, gdyż całość na pół kilometra zalatywać będzie obłudą. Wada pisarstwa polega na tym, że – czy tego chcemy, czy nie – otwieramy przed czytelnikiem swój umysł. Dlatego też, jeśli chcemy tworzyć coś naprawdę wielkiego, musimy być z czytelnikiem szczerzy. Ale wielkiej literatury i tak nikt nie czyta, więc nie musisz się tym nadmiernie przejmować. – Ale... – przerwał mi Filipek – jak mam zarabiać wielkie pieniądze, nie pisząc dobrej literatury? „Ech! Młodzi... naiwni....” – jęknął daimonion. – Mówiłem o dobrych książkach w sensie: „dobrze się sprzedających” – wyjaśniłem. – Nie muszą zbyt wiele przekazywać. Istotny jest język i styl. A właśnie – nie wiem, czy zauważyłeś, ale niekoniecznie jest on zgodny z tym, co mogłoby charakteryzować daną osobę, czyli nas. Jest on typowy dla naszego pisarstwa i czymś, co wytrawny czytelnik rozpozna na pół kilometra. Ale niekoniecznie nasi domownicy. My mówiący i my piszący to dwie zupełnie różne osoby. Ma to jakiś związek z budową naszego mózgu i świadomości w ogóle. Część podumysłów, goszczących w naszej głowie, doskonale radzi sobie z tekstem pisanym, a część z mówionym. A każdy ma inny charakter i używa nieco innego słownictwa... Kiedy więc przelewasz swoje myśli na papier, aktywnie działają umysły-wzrokowce. Natomiast w chwili, w której zaprzestaniemy pisania i zaczniemy czytać sobie to, co przed chwilą napisaliśmy, na głos, niekoniecznie będziemy zadowoleni. – Powiedziałeś: „podumysły”? – zdziwił się mój rozmówca. „No właśnie, panie kolego. Chętnie posłucham, jak nas obu do czubków wysyłasz.” – stwierdził daimonion. „Bez przesady. Wszystko jest pod kontrolą.” – Jak sam nazwa wskazuje – odparłem – to takie niepełne umysły. Zbierają i przetwarzają informacje, po czym swoje sugestie i przemyślenia przesyłają do tego, co określasz mianem świadomości. Tobie tylko wydaje się, że jesteś jedną osobą. Tak naprawdę stanowisz kolektyw. – Że niby jestem schizofrenikiem? – zdenerwował się Filipek. – Po pierwsze: nie zaczynaj zdania od „że”. Po drugie, jeśli tak na to patrzymy, to owszem, wszyscy mamy lekką schizofrenię. „Widziałeś jego minę?” – ucieszył się daimonion. – To dlaczego ich nie zauważam? – spytał w końcu Filipek. – Już wyjaśniałem. Nie mają świadomości i bezpośrednio o swojej obecności nie informują. Ale twoje myśli nie wyłaniają się przecież znikąd. Wypływają od prawdziwych istot. Tyle że mocno upośledzonych. „Coś ty powiedział?!” – zaczął się denerwować daimonion. „Oj, cicho bądź” – odparłem. „Upośledzony?! Już ja ci pokażę, kto tu jest upośledzony, ty niedorozwinięta małpo.” „Tylko bez chamstwa, proszę.” – nie wytrzymałem. – „A w ogóle to kto ci dał świadomość?” „Zobaczyłem jak korzystasz z własnej i już nie wyrobiłem.” No pięknie. I jeszcze na mnie zwala, bezczel jeden. – Czy te podumysły nie mogłyby mi jakoś poradzić, o czym mam pisać? – przerwał moją konwersację z daimonionem Filipek. – Przy metodzie słownikowej... – odparłem po głębszym zastanowieniu – owszem. – Jakiej metodzie?! – zdziwił się Andrzej. – Weź jakiś słownik, leksykon, czy cokolwiek i wylosuj jakąś ilość wyrazów. Potem powinieneś chwilkę pomyśleć i ułożyć zgrabną historyjkę z użyciem tychże słów. Filipek zaczął grzebać w swojej torbie. – Encyklopedia multimedialna może być? – spytał, wyciągając laptopa. „Gdzie się podziały stare, dobre czasy kartki i ołówka?” – jęknąłem. „Odeszły razem z epoką zgredów” – odparł daimonion. Andrzej odczekał, aż komputer się uruchomi, po czym zaczął namiętnie stukać w klawisze. – Mam! – oznajmił po chwili. – „Tasiemce, kanał, szkielet, Żydzi, panoptikum, ośrodek telewizyjny...” – Starczy – oznajmiłem. – Teraz popatrz na tę listę wyrazów i opowiedz jakąś historyjkę. Filipek wpatrywał się przez chwilę w ekran. – Może tak – stwierdził. – Zanieczyszczone jak wszyscy diabli kanały w jakimś mieście od dawna są wylęgarnią dla wszelkiej maści potworów i potworzaków. Nic więc dziwnego, że w końcu wylęgły się megatasiemce, chociaż nie jest wykluczone, że tasiemce te wyhodowali agenci Mossadu. Sporo tego tałatajstwa kręcić się będzie po ośrodku telewizyjnym. Co to jest panoptikum? – Wystawa, muzeum osobliwości – odrzekłem machinalnie. – Na przykład gabinet figur woskowych. – Albo szkieletów – dodał Filipek. – Repliki szkieletów znanych ludzi. Żyjących. Ludzie rzucą się, żeby pooglądać polityków od... środka. „Ten facet powinien zostać scenarzystą filmów klasy C” – stwierdził daimonion z podziwem. – ...a właściciel gabinetu zniknie w tajemniczych okolicznościach w kilka dni po otwarciu – dodałem. To było beznadziejne, ale nie chciałem człowieka deprymować. – Wiesz co? – rzekłem dyplomatycznie. – Powróćmy do Trasa. Może historia dotycząca jego osobiście nie będzie aż taka... Musiałem poszukać w głowie najbardziej pasującego do sytuacji słowa. – ... szokująca. – dokończyłem zadowolony. – Pisarstwo to trudne rzemiosło – stwierdził Filipek. – Pisarstwo to przede wszystkim jedno wielkie oszustwo, Andrzeju. Taka jest prawda. To, że autor dzieła (wiekopomnego, zresztą) skończył akapit, wstał sprzed klawiatury czy kartki i poszedł napić się herbaty, zjeść ciastko, pójść do kina, pouprawiać seks i porobić parę innych rzeczy, jest dla zwykłego czytelnika całkowicie niezauważalne. Czasem zdarza się wręcz sytuacja, w której pisarz wpada w ciąg alkoholowy, trwający rok, czy dwa, rozgrzebawszy zdanie w połowie. Potem do niego powraca (do zdania, nie do ciągu) i pisze dalej, jak gdyby nigdy nic. Nie wiem, jak tobie, ale mi się wydaje, że jest w tym coś nieuczciwego. To takie oszukiwanie nie tylko czytelników (którzy wydają ciężkie pieniądze, abyśmy mieli co jeść my, nasi wydawcy, składacze, drukarze, korektorzy, producenci maszyn drukarskich i kleju do książek, księgarze i kierowcy ciężarówek, nie wspominając już o ich rodzinach i bandzie żyjących z zasiłku dla bezrobotnych wieśniakach), ale i samego siebie. Czytając po latach własne książki możemy być wszak zdumieni własnym geniuszem, który doprowadził do napisania takiego to, a nie innego zdania, zapominając o tym, że to nie geniusz, a czas, który potrafi w naszych głowach ukształtować najtrudniejszy nawet do napisania fragment. Tak się zresztą zdarza, że najczęściej jest to pierwsze zdanie całej powieści – to, które decyduje o jej całokształcie (a przede wszystkim o tym, czy zostanie wydana. Rzadko który wydawca czyta więcej, niż kilka pierwszych wyrazów). Jeśli więc nie potrafimy tak po prostu usiąść i napisać jednego zdania, jak możemy mówić o geniuszu? Zastanowiwszy się przez chwilę, dochodzę do wniosku, że drobne oszustwo, jakiego się względem siebie i potomnych dopuszczamy, nie jest czymś straszliwie złym – o ile wszystkich zainteresowanych o tym poinformujemy. Nagła myśl przyszła mi do głowy. – Zróbmy to teraz – powiedziałem. – Bierz kartkę i pisz. Andrzej, zdziwiony nieco, otworzył laptopa. Jęknąłem cicho, po czym podyktowałem co następuje: SZANOWNI CZYTELNICY! Moralny obowiązek, a także troska o ogólny bilans kłamstwa i prawdy w otaczającym nas świecie, każe mi poinformować Was, moich odbiorców i żywicieli, że nieustannie padacie ofiarą kłamstwa i mistyfikacji, wynikających z dążenia do upraszczania wyjaśnień mechanizmów, rządzących tą planetą i zamieszkującego ją społeczeństwa. Muszę przyznać, że nieźle mi wyszedł ten tekst. Andrzej nie wyglądał jednak na zachwyconego. – ... i tak dalej. Wstaw to na początek swojej powieści – zacząłem go przekonywać – a krytycy powitają cię z otwartymi ramionami. – Mi teraz nie chodzi o krytyków ani czytelników – stwierdził niepewnie Andrzej. Raczej go nie przekonałem. – Ja muszę szybko napisać cokolwiek, bo inaczej przegram koniak. Pokiwałem głową. – Brakuje ci pomysłów? Filipek popatrzył na mnie wyczekująco. Dzień jak co dzień. Ktoś kogoś zamordował, ktoś dokonał przewrotu w małym, afrykańskim państewku (nazwa owego państewka i tak nic wam nie powie), ktoś zapowiedział koniec świata i kazał kilkunastu nawiedzonym osobom popełnić samobójstwo. Jednym słowem nic nadmiernie interesującego się nie działo, jeśli pominąć fakt, że któryś tam polityk nazwał drugiego idiotą i z tego powodu został wykluczony z szeregów Partii. Po prawdzie wszystkie te informacje zostały przeze mnie zmyślone przed chwilą dla zapełnienia miejsca, ale prawdopodobieństwo, iż akurat tego dnia zaistniały, jest – niestety! – niepokojąco wysokie. Zwyczajny człowiek nie ma przecież zielonego pojęcia o tym, co działo się, dajmy na to, jedenaście dni temu i takie przybliżenie w zupełności mu wystarczy. Chyba, że akurat wtedy urodziło mu się dziecko. Zygmunt Tras miał ten problem. Ożenił się z miłości do żony, która wyszła za mąż za jego warsztat samochodowy. Sama wzdychała do jakiegoś kucharza, albo matematyka – ojciec Norberta nie był tego pewien. W każdym razie ów osobnik nie był na tyle majętny, żeby zainteresowanie jego osobą wykraczało, z jej strony, poza sfery intymne. Bo przecież wszystkie kobiety wiedzą, że zarówno kucharze, jak i matematycy są w łóżku wręcz niesamowici – pierwsi dzięki kulinarnej finezji, drudzy zaś z przyczyn bliżej mi nieznanych. Nic więc dziwnego, że ojciec Norberta nie był w zbyt dobrym nastroju. Ja też bym nie był, gdybym w takiej sytuacji nie potrafił gotować. Nawet prosta jajecznica stawała się w jego rękach czymś, czego spożywania zakazywały wszelkie międzynarodowe konwencje poruszające problem podstawowych praw człowieka. Ojciec Norberta nie miał również głowy do matematyki. Potrafił policzyć ilość samochodów stojących w jego warsztacie z wystarczającą dokładnością i to mu wystarczyło. Z tych oto powodów żona równie chętnie nie dopuszczała go do swojego łóżka, jak dopuszczała siebie do jego portfela. Ojciec Norberta nie potrafił zbyt dobrze liczyć, ale intuicyjne poczucie rachunku prawdopodobieństwa mówiło mu, iż jego syn tak naprawdę nie jest jego synem. Zygmunt Tras był jednak dobrym człowiekiem i tak naprawdę nie robiło mu to wielkiej różnicy. Mimo to postanowił sobie wtedy, iż sprawa wychowania potomka nie może być już pozostawiona ślepemu losowi. Postanowienia tego dotrzymywał. – W sumie może być – stwierdziłem – chociaż nie rozwlekałbym tego tak bardzo. Zacząłbym raczej gdzieś od środka głównego wątku, żeby czytelnika zaintrygować. – Sam mówiłeś – odparł Filipek – żeby najpierw wprowadzić bohatera. – Ale nie zaczynaj od jego urodzin. To zbyt banalne. – Zbyt banalne? – oburzył się Filipek – Może. Niepełne? Naturalnie, że tak. W końcu ktoś kształtował jego osobowość. Rodzice Norberta przekazali mu pewne wzorce, będące wynikiem ich życiowych doświadczeń i wielu innych czynników. Do nich zaś należy wychowanie. Nie można więc pisać dokładnie o jego osobie, jeśli nie opiszemy szczegółowo życia jego rodziców. Ponieważ jednak i ten opis cechowałoby sporo braków, należałoby też opisać życie ich rodziców, z kolei. W ten sposób dobiegniemy indukcyjnie aż do prapoczątków, to znaczy gdzieś w okolice Adama i Ewy, albo i jeszcze dalej. Ponieważ zaś nie mam zbyt wielkich aspiracji do bycia autorytetem w sprawie zagadnień teologicznych, stwierdziłem, że uproszczę nieco sprawę i poprzestanę, na razie, na okolicach dnia narodzin Norberta. – A pisz, co chcesz – mruknąłem do siebie. Tras szedł przed siebie. Otaczała go ciemność. Tylko jakiś punkt na wprost niego świecił zachęcająco. Tras przyspieszył, chcąc go jak najszybciej dopaść. Bał się tego, co go otaczało. Czuł, że w świetle będzie bezpieczny. Kroczył poprzez pustkę, a ów punkt stawał się coraz mniejszy. I im bardziej Tras się do niego przybliżał, tym bardziej światło się od niego odsuwało. W rozpaczy rzucił się pędem przed siebie. Punkt stawał się coraz mniejszy i mniejszy. Aż w końcu Norbert został sam. – Dlaczego? – wyszeptał. – A dlaczego nie? – odpowiedział mu głos gdzieś z góry. Tras spojrzał w tamtym kierunku i nagle świat zmienił swoją strukturę. Norbert i właściciel głosu stali teraz naprzeciwko siebie. Mężczyzna ów był tym samym człowiekiem, który wręczał mu kartkę. – Czy to prawda? – spytał Tras. – Mówisz o tym, co tu widzisz, czy o liście, który dostałeś? Norbert milczał. Liczył na to, że dowie się czegoś o obu zagadnieniach. – I tak, i nie – stwierdził w końcu mężczyzna. – Czy rzeczywistość jest absolutna? Tras zastanowił się nad tymi słowami. – A nierzeczywistość? – mówił dalej mężczyzna – Prawda i fałsz są pojęciami czysto teoretycznymi, ty zaś poruszasz się w sferze praktyki. Zawsze tylko w sferze praktyki. A śmierć... Czy istnieje tylko w teorii? – Czy ja już umarłem? – spytał Tras. – Nie, nie umarłeś – odparł spokojnie mężczyzna. – Masz jeszcze trochę czasu. – Dlaczego przyniosłeś mi tę kartkę? Nieznajomy uśmiechnął się nieznacznie. – Wszystkim je przynoszę. Taką mam pracę. U naszego przyjaciela niewiele było słychać, bo jeszcze się nie obudził. Ponieważ zaś żaden z nas nie miał ochoty na następną kawę (a tym bardziej na czekanie w ciasnej sali albo na obskurnym korytarzu), postanowiliśmy iść do jakiejś spelunki, aby pogadać przy piwie. Zasadniczo nie miałem nic przeciwko temu, tym bardziej, że Andrzej stawiał. Już miałem zacząć wykład o nadawaniu bohaterom imion i nazwisk, kiedy mój rozmówca bez widocznego powodu zaczął coś mówić. – To było na nocnym maratonie filmowym – rzekł. – Lubię takie imprezy, gdzie za niewielkie pieniądze można obejrzeć kilka niezłych filmów a w przerwach napić się kawy, wliczanej w cenę biletów. Właśnie od tej kawy się zaczęło. Po drugim filmie ruszyłem do bufetu i zabrałem dla siebie dwa kubki. Ze śmietanką. I okazało się, że dobrze zrobiłem, bo nie było ich za dużo. Kawa bez śmietanki stała w dużych ilościach, ale tej nikt nie chciał. W każdym razie wsypałem cukier do jednego kubka i popijając wróciłem na miejsce. Siedziałem w ostatnim rzędzie, więc miałem dobry widok na całą salę. Niemrawo rozglądałem się w poszukiwaniu znajomych (czasem się trafią) i w końcu, tuż przed sobą, zobaczyłem coś, co zaparło mi dech w piersiach. – Kobietę, znaczy – rzuciłem. Andrzej spojrzał na mnie z czymś na kształt wyrzutu. – Chciałbym umieć myśleć o niej po prostu jako o kobiecie. To było zjawisko... Zabrakło mu słów. To się czasem zdarza, szczególnie osobnikom po uszy zakochanym. – ...wyjątkowe i niepowtarzalne – podpowiedziałem. – Jak wschód słońca. Filipek podrapał się po głowie. – Nigdy nie widziałem wschodu słońca – powiedział zakłopotany. – Ja też – uspokoiłem go. – Ale mów dalej. Odchrząknął. – Więc, jak chyba wspominałem, było to zjawisko niepowtarzalne i wyjątkowe. Jak wschód słońca. – To już ustaliśmy – stwierdził ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy mój daimonion. „Ty się nie wtrącaj” – syknąłem. „Przepraszam, poniosło mnie.” – Tak, tak... – odparł Filipek. – Ale... zdarzało mi się zakochać. Czasem nawet bardzo poważnie, ale nigdy w taki sposób! – W jaki sposób? – Tak nagle. Tak silnie. Tak... straszliwie. Los sobie ze mnie zakpił, nie pozwalając mi poznać jej w inny sposób. Byliśmy dla siebie zupełnie obcy, a ja nie miałem jak do niej podejść by zagaić rozmowę. A tak bardzo chciałem. Tak bardzo chciałem... Ukrył twarz w dłoniach. Według mojego daimoniona zrobił to nieco nazbyt teatralnym gestem, choć ja osobiście byłem odmiennego zdania. Jego sposób bycia wzbudził moją sympatię. – Napij się piwa – powiedziałem najbardziej dobrotliwym głosem, jaki mogłem z siebie wydobyć. – Dobrze ci zrobi. To krępujące, kiedy jakiś facet zaczyna się rozklejać w twojej obecności. – Chciałeś, ale nie mogłeś – powiedziałem, chcąc go jakoś pocieszyć. – Takie rzeczy czasem się zdarzają. Andrzej spojrzał na mnie pełnym rozpaczy wzrokiem. – Mogłem – wymamrotał. Nie byłem pewien, czy dobrze go zrozumiałem. Czegoś tu bowiem nie mogłem zrozumieć. – Czegoś tu nie mogę zrozumieć – powiedziałem. – Chciałeś i mogłeś, ale nie zrobiłeś? To bez sensu. Filipek westchnął ciężko. – Wyglądała na bardzo senną. A ja miałem nadmiarową kawę. Bardzo atrakcyjną, bo ze śmietanką. Postanowiłem nieznajomą tą kawą poczęstować, ale... Pokiwałem z politowaniem głową. – ...ale nie miałeś odwagi – dokończyłem. – Na początku rzeczywiście tak było. W pewnej chwili jednak przełamałem się i zacząłem to robić. Pochyliłem się do przodu i... w tym momencie puścili reklamę, w której jakiś facet częstuje kawą bezdomnego. – I bałeś się, że nieznajoma może to źle zinterpretować. Andrzej pokiwał głową. – Potem zaczął się film. Ja tam siedziałem, a kawa stygła. Aż w końcu sam ją wypiłem. – Wypiłeś zimną kawę? – spytałem zdumiony. – Nie zimną, tylko letnią. Z dużą ilością śmietanki i cukru nie jest wcale taka zła – wyjaśnił. – Ale do częstowania już się nie nadaje. – Wypiłeś kawę i dałeś za wygraną – stwierdziłem. – Ależ skąd! – odparł. – W rozpaczy postanowiłem dać jej swoją wizytówkę, kiedy będziemy wychodzili z kina. Zakrztusiłem się piwem. – ...tylko po to, żeby wyrzuciła ją do najbliższego śmietnika – dodałem. – Tak też pomyślałem, że wyrzuci – potwierdził. – Dlatego właśnie postanowiłem zrobić z tej wizytówki żurawia. – Co zrobić?! – zdziwiłem się. – Żurawia. Origami. To takie małe cudeńka składane z papieru. W każdym razie zrobiłem takiego żurawia, że jak się go pociągnie za ogon, to macha skrzydłami. Prawdę powiedziawszy, innego nie umiem. – Papier wizytówkowy nie jest chyba najlepszy do tych celów – zauważyłem. – Ale sam pomysł mi się podoba. Raczej bym na to nie wpadł. – Ja wpadłem – odparł Andrzej. Był wyjątkowo markotny – Wpadłem. I co z tego? Sięgnął do portfela i przez chwilę czegoś w środku szukał. W końcu na stole przede mną pojawił się maleńki żuraw, misternie wykonany z wizytówki Filipka. – Nawet, gdybym odważył się wręczyć jej moje dzieło – powiedział – nie znalazłbym słów, aby zasugerować, iż jest to coś więcej, niż tylko wykonana z papieru figurka. Zapadła niezręczna cisza. – Wyjaśnij mi coś – poprosiłem. – Dlaczego opowiadasz tak osobistą historię komuś, kogo w zasadzie nie znasz? Filipek wypił łyk ze stojącego przed nim kufla. – Ona tu jest – odparł w końcu. – Kto taki? – spytałem mało inteligentnie. – Moja nieznajoma – odrzekł z zadziwiającym spokojem. – Siedzi za tobą. Czarne, dość krótkie, kręcone włosy, zielony sweter, okulary na nosie, inteligentne spojrzenie... Delikatnie przekręciłem głowę, by zobaczyć, w jakiej to piękności zakochał się Andrzej Filipek. Wskazana przez niego osoba siedziała przy stoliku i przeglądała jakieś papiery. Momentalnie odwróciłem się z powrotem do mojego rozmówcy. Była to moja Nieznajoma z przystanku. No i siedzę sobie przy tych drzwiach i jakoś nie mam ochoty po nikogo dzwonić. Kocham Cię i tylko to się liczy. Dlaczego Cię nie ma? Dlaczego? Nie mogę nawet wejść do mieszkania aby popatrzeć na Twoje zdjęcia. Świat jest szary i ponury. Jakby to, co miałem na nim zrobić, zostało już wykonane. Czyż nie nadszedł czas, abym ruszył w dalszą drogę? Przypomniały mi się Twoje urodziny. Pamiętasz? Wtedy, kiedy byłaś taka chora? Przyniosłem Ci wtedy wielki tort ze świeczkami do łóżka, i o mało nie podpaliłem kołdry. Albo ten pierwszy raz, kiedy to odważyłem się wziąć Cię za rękę... To było takie piękne i ciepłe. Gdzie to wszystko się podziało!? Mam ochotę walić głową w mur, ale wiem, że to nie przywróci Cię do życia. Mnie też nie przywróci. Czuję się tak, jakbym sam odszedł razem z Tobą. Tylko ciało zapomniało do was dołączyć, a dusza błąka się gdzieś pomiędzy, jakby nie mogąc się zdecydować, którą drogą podążyć. Ale ja jej pomogę. Już niedługo. Czułem się wyjątkowo głupio. Pewnym pocieszeniem był dla mnie fakt, że Andrzejowi było przynajmniej tak nieswojo, jak i mi. Staliśmy we dwójkę przed Nieznajomą, sztywni i niepewni nie tylko jutra, ale i każdej nadchodzącej minuty. Jak uczniowie na dywaniku u dyrektora. Wielkie, mądre oczy, uzbrojone w gęste, czarne brwi, zwróciły się ku nam, a ja czułem, że serce mi zamiera. „Jesteś szanującym się pisarzem” – przekonywałem sam siebie. „Jesteś żałosnym kretynem” – przekonywał mnie mój daimonion. „Nie wolno ci się tak zachowywać w obliczu kobiety. Nawet, gdyby miała to być sama królowa” – powtarzałem sobie. „Jesteś żałosnym kretynem” – przekonywał mnie mój daimonion. – Dzień dobry! – wymamrotałem, wykonując coś na kształt ukłonu. Kątem oka dostrzegłem, że Filipek robi to samo. – Dzień dobry! – powtórzył. Wydałem z siebie jakiś jęk, sugerujący że nie jestem pewny, czy na pewno chcę tutaj stać i czy wiem, co powinienem powiedzieć. – Mam tutaj... torebkę – powiedziałem w końcu, wyciągając przed siebie własność Nieznajomej. – A on ma... żurawia – dodałem, wskazując kciukiem Filipka. Ten wyjął zmięty kawałek papieru i jakby się nim zasłonił. Nieznajoma popatrzyła na nas jak na idiotów, którymi zresztą w tym momencie, bez wątpienia, byliśmy. – Skąd pan ją ma? – spytała w końcu. – Znalazłem w autobusie – odrzekłem. – A ja go zrobiłem w kinie – dodał Filipek. „Co to za pajac?” – zapytała Nieznajoma spojrzeniem. „Sam przylazł” – odparłem. – „Co miałem zrobić?” Westchnęła ciężko. – Może panowie usiądą? – zaproponowała w końcu. W jednej chwili znaleźliśmy się po jej bokach. Na stole jednocześnie wylądowała torebka i żuraw. Nieznajoma popatrzyła na nas pełnym dezaprobaty wzrokiem, który chwilę potem przeniosła na stojące przed nią przedmioty. Westchnęła ciężko, po czym wzięła do ręki żurawia. – Ładny – powiedziała w końcu. – Jak się go pociągnie za ogon, to macha skrzydłami – powiedział nieśmiało Filipek. Jęknąłem. Nieznajoma uśmiechnęła się, widząc minę Filipka. Wystraszony i czekający na cios. – Wiem – powiedziała, zdejmując z nosa okulary. – Widziałam, jak go robiłeś. Sebastian Wiernakowicz dawno już pogubił się w kierunkach świata, a na domiar złego kończyła mu się benzyna. Nierówna droga znikała w rozświetlonych reflektorami strugach deszczu. Wycieraczki pracowały miarowo, choć i tak niewiele to dawało. Sebastian nie wiedział gdzie jest i nie pamiętał, dokąd zmierza. Był głodny i zmęczony. Gdzieś w oddali zamajaczyło światło – promyk nadziei w otaczającej, mrocznej rzeczywistości. Prowadziła do niego kręta, leśna droga, odbijająca w prawo od tych resztek asfaltu, po których jechał Sebastian. Postanowił tam skręcić. W sumie nie miał wiele do stracenia. Czekał go nocleg w nieznanym miejscu. Ponieważ, jak powszechnie wiadomo, słupki od znaków drogowych przydają się przy budowie szop na drewno, Wiernakowicz nie mógł się nigdzie doczytać, do jakiej miejscowości wjeżdża. W niewielu chałupach świeciło się słabe światło świec i lamp naftowych. Wiernakowicz zatrzymał się przed jedną z nich. Wysiadł z samochodu i, kuląc się przed deszczem, ruszył w kierunku obejścia. Było tu niepokojąco cicho. Dlaczego psy nie szczekają? – pomyślał. Zastukał do drzwi. Odpowiedziała mu cisza. Zastukał ponownie, tym razem dużo mocniej. – Kto zacz? – odezwał się słaby głos. – Jestem przyjezdny – odparł Wiernakowicz. – Przyszedłem zapytać, czy nie ma pan trochę benzyny na sprzedaż. Na moment zapadła cisza. – Zostaw broń przed drzwiami i wejdź. Ciekawa ta wioska – pomyślał Wiernakowicz – skoro przewiduje się tu, że każdy gość ma przy sobie jakieś narzędzie zbrodni. W niewielkiej izbie, przy piecu, siedział przeraźliwie chudy człowiek. Miał podkrążone oczy i ogólnie dość niepokojący wygląd. Twarz jego była tak zniszczona, że trudno było ustalić jego wiek. Równie dobrze mógł mieć lat czterdzieści, jak i siedemdziesiąt. – Zgubiłeś się? – spytał. Wiernakowicz pokiwał głową, rozglądając się wokół. Typowa, wiejska chałupa. Z powały zwieszała się smętna żarówka, z czego wywnioskował, że mieszkańcy słyszeli tu jednak o czymś takim, ja elektryczność. – Prąd wyłączyli? – spytał Wiernakowicz, chcąc pokazać, że sprawy miejscowych nie są mu obojętne. – Jakieś dwadzieścia lat temu – odparł spokojnie staruszek. – Napijesz się herbaty? – Nie, dziękuję. Ja tylko... – Siadaj – przerwał mu gospodarz. – Tak rzadko ktokolwiek tu zagląda... Chwilę później przed Wiernakowiczem stał nie tylko kubek gorącej herbaty, ale i pełen talerz bigosu oraz pół litra podejrzanej cieczy w butelce. – W sprawie tej elektryczności – mówił staruszek, kiedy Wiernakowicz pałaszował ze smakiem, spóźniony mocno, obiad – pisaliśmy jakieś listy do województwa, ale nikt tu nie przyjeżdżał. Tak już jakoś jest, że kiedy ktoś tu trafia, to tylko przypadkiem, jak ty. Sebastian nigdy jeszcze nie jadł prawdziwego, wiejskiego chleba, toteż z zachwytem delektował się podaną mu kromką. – Tatar! – ucieszył się, gdy zobaczył przed sobą porządną porcję zmielonego mięsa z jajkiem i cebulą. W pewnej chwili drzwi od chałupy otworzyły się. Do środka weszło niepewnie kilku miejscowych. Wyglądali równie niesamowicie, jak gospodarz. Przeraźliwie chudzi i z wielkimi workami pod oczami. W dłoniach mieli pordzewiałe strzelby. Wiernakowicz poczuł pewien niepokój. – Wszystko w porządku? – spytał jeden z przybyszów. – Tak, ten pan zgubił drogę i skończyła mu się benzyna – powiedział gospodarz. – Zostanie u mnie na noc. Wiernakowicz zaczął się nerwowo wiercić na krześle. – Nie chcę sprawiać kłopotu... – powiedział, wyraźnie skrępowany. – Cicho bądź! – zgasił go gospodarz. – Łóżka wolne u mnie są. Przybysze postali niepewnie w progu, po czym zaczęli się wycofywać. – To my może sobie tego... – stwierdził jeden. – Jakbyśmy byli potrzebni to... – dodał drugi. – Jasne – uśmiechnął się gospodarz. Goście wyszli, zamykając za sobą drzwi. – Głupi wieśniacy – mruknął do siebie. Wiernakowicz zastanowił się przez chwilę. Mieszkańcy wsi zazwyczaj nie używają słowa „wieśniak”. – Pan... nie jest stąd? – spytał. Staruszek westchnął i zaczął opowiadać. – Kiedyś, dawno temu, zabłądziłem tutaj. Tak samo, jak ty. W miejsce, którego nie ma na żadnej mapie. Do którego nie dociera poczta i nie dochodzi telefon. Niemal nikt w kraju nie wie o tym, że ta wioska w ogóle istnieje. Wszyscy sądzą, że to środek puszczy. – Zabłądził pan i już tutaj został? – spytał Wiernakowicz. – Skąd! Na tym zadupiu?! Wróciłem do siebie, ale potem... Potem musiałem uciekać z miasta. Gdzieś, gdzie nikt by mnie nie znalazł. Wiernakowicz był ciekaw, co takie przeskrobał ów jegomość. Dyplomatycznie wolał o to nie pytać. – Gdybym tam został – powiedział cicho gospodarz – właśnie bym wychodził. – Wychodził... skąd? – spytał Wiernakowicz pełen najgorszych przeczuć. – Z więzienia – odparł chudy jak szczapa człowieczek. – Dwadzieścia pięć lat temu popełniłem morderstwo. Siedzieli przez chwilę w milczeniu. Sebastian musiał w spokoju przetrawić słowa gospodarza. – Czy pańscy sąsiedzi o tym... wiedzą? – zapytał Wiernakowicz. Gospodarz uśmiechnął się. – Czy wiedzą? Jasne, że wiedzą. Nie ja jeden mam tutaj coś na sumieniu. Wiernakowicz zastanowił się przez chwilę. – A więc jest to wioska banitów – rzekł odkrywczo. – Jak wam się udaje utrzymać tutaj porządek? – To nie jest trudne. Wszyscy wiedzą, że dla naszego wspólnego dobra powinniśmy unikać rozgłosu. – Ale mimo to mówi mi pan to wszystko. Dlaczego? Staruszek uśmiechnął się słabo. W jego oczach lśniło dziwne światło. – Mogę ci to powiedzieć z czystym sumieniem, bo ty już nie opuścisz tej wioski – powiedział spokojnie. Wiernakowicz dostrzegł w dłoni gospodarza nóż. Momentalnie chwycił stojącą na stole lampę naftową i rzucił w kierunku napastnika. Lampa rozbiła się na głowie staruszka, oblewając go ogniem. Gospodarz zaczął przeraźliwie krzyczeć, biegnąc na oślep przed siebie. Wiernakowicz wyskoczył z chałupy. W progu zatrzymał się. Tuż obok jego samochodu stało kilkunastu bywalców ze strzelbami. Momentalnie zawrócił. Pociski rozorały ścianę obok niego. Przebiegł ponad leżącym już gospodarzem i wyskoczył przez okno z drugiej strony chałupy. Odłamki szkła boleśnie rozorały mu dłonie, niektóre pokaleczyły twarz. – Łap skubańca! – usłyszał gdzieś obok. Zza węgła wynurzyło się kilku tubylców ze śrutówkami. Sebastian ruszył przed siebie. Biegł, nie zważając na huk strzelb i świst przelatujących obok niego kul. Przeskoczył przez jakiś płot, kierując się w stronę lasu. Następnego dnia, wycieńczony i głodny, dotarł do jakiejś szosy. Historyjka ta, opowiedziana mi przez Filipka po drodze do szpitala, nie była aż taka zła. Kazałem mu ją zapisać dla potomnych. I – oczywiście – wymyślić ciąg dalszy. Pamiętam, jak sam zaczynałem pisać. Otoczenie patrzyło na mnie z politowaniem. Świat podzielony był w ich oczach na humanistów i tałatajstwo (czyli technokratów) albo technokratów i tałatajstwo (czyli humanistów), w zależności od obserwującego. Widoczny był tu pewien opór otoczenia. Jak matematyk może nie mieć trudności ze słowem pisanym? Oczywiście, że ma. Ale trudności są od tego, żeby je pokonywać. Dlatego nie przejmowałem się początkowymi niepowodzeniami, jako czymś naturalnym. Bardzo brałem sobie do serca wszelkie uwagi i starałem się uczyć na błędach. Pierwszy sukces pojawił się, gdy zacząłem pisać pod pseudonimem. Wymyśliłem sobie nowy życiorys, w którym to studiowałem na wydziale Filozofii i Socjologii renomowanej uczelni. Nie ma przy tym obawy, że zostanę wykryty – socjologowie myślą że jestem filozofem, filozofowie zaś że socjologiem. Poważne czasopismo literackie opublikowało moje opowiadanie i od tego czasu udaje mi się utrzymywać na powierzchni. Nie mam wątpliwości co do tego, że kiedyś ta maskarada wyjdzie na jaw i biedni krytycy (skrzętnie ukrywający przed światem matematyczne wykształcenie Adama Mickiewicza) zostaną postawieni przed faktem dokonanym. Zanim to jednak nastąpi, będę starał się wypracować sobie pozycję niekwestionowanego autorytetu w sprawach moralno-polityczno-literackich. Czyli wszystkich, jakie się tylko da. Nie mogę tak dalej żyć. Nie wiem, czy zobaczę Cię jeszcze, czy też spłonę w szeroko rozumianym piekle za to, co zamierzam zrobić. Ale czyż można karać kogoś za miłość? Wszak Bóg jest Miłością. Nieskończenie wyrozumiały i dobry. Ale czy Miłość jest Bogiem? Tego dowiem się już za chwilę. Do zobaczenia, dziubeczku! Już niedługo będziemy razem. Na zawsze. Nie miałem pojęcia, że z jednej ulotki, leżącej na szpitalnym korytarzu, można zrobić tyle żurawi. Filipek wpatrywał się tępo w jakiś punkt przed sobą i pracował. Jakiś chłopczyk stał z boku i z szeroko otwartymi oczami patrzyło na ręce Andrzeja, produkujące jedną figurkę za drugą. Ten zauważył w pewnej chwili że ktoś mu się przygląda, więc wziął jedną z nich do ręki i pociągnął za ogon. Żuraw zamachał skrzydłami. Filipek wręczył go chłopcu i powrócił do robienia kolejnych. – Jak powiedział David Lodge – zauważyłem – W literaturze jest dużo seksu i nie ma dzieci. W życiu na odwrót. Filipek westchnął ciężko. – Myślisz, że zadzwoni? – spytał, nie przerywając pracy. Świetlówka nad naszymi głowami już nie migotała. Najwyraźniej przestała świecić w czasie naszej wizyty w pubie. – Jasne, że zadzwoni – odparłem. – Myślę, że zrobiłeś na niej wrażenie. „Nie bądź obłudny” – stwierdził daimonion. „Nie jestem. Po prostu staram się być uprzejmy” – odrzekłem. „Obaj wiemy, że nie zadzwoni. Po co kłamać?” „To taki zwyczajny, ludzki odruch.” „Kiedy patrzyłeś na tamtego faceta, który chciał wyskoczyć z okna, jakoś nie przejawiałeś nadmiernie ludzkich odruchów.” „Oj, przestań już.” Miał rację, ale o tym wolałem nie wspominać. „A w ogóle to ty jakiś dziwny jesteś, wiesz?” – stwierdził. – „Przecież lecisz na nią i nie dość, że swojego konkurenta nie spławiasz, to jeszcze mu pomagasz.” „Od razu: »lecisz« i od razu »konkurenta«” – oburzyłem się. – „Podoba mi się ta kobieta, to prawda. Sądzę jednak, że powinna to być zwyczajna znajomość, bez zobowiązań. Przyjaźń mi wystarczy.” „»Przyjaźń mi wystarczy«” – zaczął mnie przedrzeźniać daimonion. – „Boisz się być zazdrosny czy chcesz się zrehabilitować za tamto?” Za tę moją obojętność wobec losu Skoczka, chciał powiedzieć. „Podałem mu piwo i...” – zacząłem się usprawiedliwiać. „Dobrze wiesz, o czym mówię” – przerwał mi daimonion. – „A Tras? Przypomnij sobie, co czułeś, kiedy kopał go ten bandzior.” To było przykre. Sam nie wiem, dlaczego myślałem wtedy takimi a nie innymi kategoriami. „Byłeś nieludzki i nieczuły na dobro innych” – kontynuował daimonion. – „W twoim postępowaniu można było wykryć co najwyżej naukową ciekawość, nic więcej. Zupełnie jak u doktora Mengele. Wstyd mi za ciebie. Jesteś obrzydliwy.” „To nie ja!” – wykrzyknąłem. Na korytarzu zapanowała cisza. Filipek popatrzył na mnie dziwnie. Zorientowałem się, że krzyknąłem na głos. – To znaczy... ona to nie ja. Ja bym nie zadzwonił – dodałem pospiesznie. – To znaczy, gdybym był nią, raczej bym tego żurawia wyrzucił. Ale nie jestem nią, więc sądzę że zadzwoni. Strasznie ciężko i chaotycznie szło mi odkręcanie takich spraw. Na szczęście Filipek miał aktualnie silnie zaburzony odbiór rzeczywistości, więc podrapał się tylko po głowie. – Naprawdę? – Naprawdę. Poza tym jesteście sąsiadami. Ciężko wam będzie przechodzić obok siebie obojętnie. Andrzej spojrzał na mnie zaskoczony. – Jak to... sąsiadami? – spytał. – Widziałem jej dokumenty – odparłem. – W rubryce „adres zameldowania” ma wpisany budynek, w którym mieszkasz. A biorąc pod uwagę, że kierowała się do niego, kiedy ją spotkałem, mogę wnioskować, że tam mieszka. – Ale... dlaczego na nią nie trafiłem? – Najwyraźniej prowadzicie nieco inny tryb życia. Co i rusz napotykamy w tym mieście na znajomych ale spotkanie własnego sąsiada graniczy tutaj z cudem. – To niesamowite – stwierdził Andrzej. – Plułem sobie w brodę, że nie wiem, gdzie mieszka i że nigdy już jej nie spotkam... A tu taka niespodzianka... Uśmiechnąłem się. Z jednej wyspy nie widać pozostałych. Człowiek rodzi się w archipelagu i w nim umrze. A czy będzie chciał zobaczyć, co jest dookoła niego, to już zupełnie inna sprawa. Większość wysp jest mało ciekawa. Niektóre skaliste, inne pełne brudnego piasku, wypłukiwanego przez fale. Ale bywają też i takie, na których znaleźć można wspaniałe zakątki i baśniowe krainy. Tylko dlaczego ja jeszcze na żadną nie natrafiłem? Nagle zapragnąłem wyjść z tego szpitala i rzucić to wszystko. Co mnie obchodzą losy tych ludzi? Po co czekam, aż się obudzi tamten facet w sali obok? Żeby móc usłyszeć z jego ust jakieś głupkowate „dziękuję”? Po chwili z najwyższym trudem stłumiłem w sobie te uczucia. „W porządku. Co tu się dzieje?” – zapytałem daimoniona. „Chciałoby się wiedzieć” – odparł tamten. „Tak, chciałoby się wiedzieć” – odrzekłem. – „Coś jest ze mną nie tak i ty wiesz, co.” „Coś jest z tobą »nie tak«... A fakt, że ze mną rozmawiasz, jest według ciebie »tak«? Jest najnormalniejszą rzeczą pod słońcem?” Chyba wpadłem w niewielką panikę. „Nie jest to normalne, ale zawsze byłem sobą, a ty istniałeś co najwyżej jako daimonion o nadmiernie wybujałych ambicjach.” Nagle zacząłem mieć złe przeczucia. „Czy ty nie chcesz przypadkiem zająć mojego miejsca?” – spytałem. Tamten westchnął ciężko. „Przypomnij sobie, jak po raz pierwszy dowiedziałeś się o moim istnieniu. Powiedziałem ci wtedy wyraźnie, że cieszy mnie to, co mam i nie chciałbym być na twoim miejscu. Poza tym jestem być może nieprzyzwoicie cynicznym skubańcem, ale nie aż do tego stopnia.” Rozmowę naszą przerwało nagłe łupnięcie drzwi. Łóżko z chorym, popychane przez nieprawdopodobną wręcz ilość lekarzy i pielęgniarek, toczyło się prosto w naszą stronę. Ponieważ zgniecenie przez szpitalną kozetkę nie należy do wydarzeń najprzyjemniejszych, postanowiliśmy się odsunąć. – Postanowił sobie polatać – stwierdził jeden z lekarzy. – Nie wygląda mi na ćpuna – odezwał się inny. – Może się wkurzył. Łóżko przemknęło obok nas. Kątem oka dostrzegłem zakrwawioną twarz chorego. – Przegraliśmy ostatnio jakiś mecz? – spytał któryś z lekarzy. Kiedy owa gromadka znikła za zakrętem, zorientowałem się, kim był człowiek, który tam leżał. – Ja go znam – powiedziałem. – Ja też – odparł Andrzej. – To mój sąsiad. – Fakt – przyznałem. – Ostatnio chciał ci urządzić krwawy ogródek pod oknem. Tak się złożyło, że wylądowali na tym samym oddziale i w tej samej sali. Personel szpitala był na tyle miły, że nie poszedł za ciosem, i nie przydzielił im tego samego łóżka, tylko dwa sąsiadujące. Tras nadal spał. Obok niego zaś leżał przytomny, choć poturbowany Skoczek. – No i czemuś to zrobił? – spytałem. – To pesz szenszu – zaseplenił Skoczek przez zadrutowaną szczękę. – Jasne, że bez sensu. Dlatego właśnie pytam: Po coś to robił? Na jakiego wała skakałeś z tego okna? – Chczałem sze szapicz – odparł tamtem. – Tego, że chciałeś się zapić... znaczy zabić, mogłem się sam domyśleć. Co cię skłoniło do tego, żeby targać się na własne życie?! – Po to jeszt pesz szenszu – nie ustępował Skoczek. Opadły mi ręce. – Weź ty z nim porozmawiaj – powiedziałem do Filipka – bo ja go zaraz zdzielę. Wyszedłem na korytarz. Dzisiejszy dzień był dość ciekawy, ale chyba nie chciałbym go przeżywać na nowo. Gdybym palił, zapewne bym zapalił, bo widziałem, że ludzie w takich sytuacjach zazwyczaj sięgają po papierosa. Szczerze mówiąc, podziwiałem trochę owych palaczy. Smak papierosów jest na tyle obrzydliwy, że wpadnięcie w nałóg musi być czymś wymagającym sporego samozaparcia i silnej woli. Nie widziałem wprawdzie sensu dla takiego poświęcenia, ale widocznie jakiś w tym musiał być, skoro koncerny tytoniowe mają jednak tych paru klientów rocznie. Przypomniałem sobie jak kiedyś całowałem się z dziewczyną, która pięć minut wcześniej wypaliła papierosa. To był nasz ostatni pocałunek. „Widzisz? A gdybyś palił” – stwierdził daimonion – „to by ci to nie przeszkadzało i żylibyście długo i szczęśliwie.” „Masz rację” – odparłem. – „Zawsze miałem słaby charakter” – odparłem. W tym momencie przypomniały mi się moje problemy z samym sobą. „Powiesz mi wreszcie, kto to jest?” – spytałem. „Ten ktoś, kto chce ci wydrzeć świadomość?” – odparł daimonion. – „Można powiedzieć, że to kobieta”. „To dosyć niepokojące” – odparłem. „Raczej upokarzające” – stwierdził ze stoickim spokojem daimonion – „ale sam ją tutaj sprowadziłeś.” „Jak? Kiedy?!” „Jak się zagląda gdzie nie trzeba, takie są efekty”. „O czym ty mówisz?!” – zdenerwowałem się. „Ty już dobrze wiesz, o czym”. Słowo to pojawiło się między nami i czekało, aż któryś z nas je wypowie. „Księga” – wyszeptałem. „Czytał, czytał i wyczytał.” „Ale...” – zdenerwowałem się – „przecież to tylko sen.” „Tylko sen?” – daimonion uśmiechnął się z politowaniem. – „Chcesz zobaczyć, czym tak naprawdę jest sen? Naprawdę chcesz?” „Możesz mnie tam zaprowadzić?” – ożywiłem się. „Uważaj. Łatwo się zgubić. A wtedy już do końca życia kierować będzie tobą ta istota.” „Nie strasz, nie strasz, bo się...” – odparłem. Nie lubię jak jakiś głupi daimonion udaje, że jest mądrzejszy, niż jest. „Ha! Jak chcesz. Ale pamiętaj, że cię uprzedzałem” Byłem sam. Wielka przestrzeń wokół mnie wypełniała monstrualne pomieszczenie. Czułem się tak, jakbym stał pod kopułą o kilometrowej średnicy. Wszystko spowijał półmrok. – Hop, hop! – zawołałem. – Hop, hop! – usłyszałem w odpowiedzi. Niezła akustyka. Ruszyłem przed siebie. Moje kroki rozbrzmiewały echem w całej sali. Zawsze lubiłem ten odgłos. Stukot twardej podeszwy o posadzkę nadawał moim krokom coś na kształt majestatu, którego najwyraźniej brakowało mi na co dzień. Gdyby był przy mnie mój daimonion, zapewne powiedziałby coś złośliwego. Polubiłem go. Złośliwy i cyniczny, ale prawdziwy. Dopiero teraz stwierdziłem, jak bardzo się do jego obecności przyzwyczaiłem. – Sala balowa bez balu – stwierdziłem. – Jak piwiarnia bez piwa. – Albo kibelek bez papieru – dodał tak dobrze znany mi głos. Odwróciłem się. Z przeciwległego końca sali spokojnym, swobodnym krokiem, szedł w moją stronę daimonion. Niezbyt wysoki, elegancko ubrany mężczyzna o dość przyjemnej twarzy, na której gościł podejrzany nieco uśmieszek. – Wyglądasz dokładnie tak, jak sobie ciebie wyobrażałem – rzekłem, gdy stanęliśmy naprzeciwko siebie. – A teraz zastanawiasz się, czy wtedy wyobrażałeś sobie mnie takiego, jakim jestem, czy też widzisz teraz swoje wyobrażenie o mnie – odparł. Oczywiście miał rację. W końcu znał mnie dość dokładnie. Przez dłuższy czas był częścią mnie. I pozostał nią, choć w nieco innym znaczeniu. – A jak jest? – spytałem, gdy ruszyliśmy wolnym krokiem w kierunku oszklonych drzwi. – Sprawa jest dość skomplikowana, ponieważ tak się zdarzyło, że natura nie obdarzyła mnie ciałem. Dlatego też opierać się mogę jedynie na swoim self image’u. A ten został ukształtowany jeszcze przed... niepodległością. – A więc to ja cię stworzyłem – ucieszyłem się. – Raczej: „my”. Wszystkie daimoniony, które się na twoją osobę składają. A sporo tego. – Daimoniony... – mruknąłem. – Zawsze zdawałem sobie sprawę z ich istnienia, ale nigdy nie zadałem sobie trudu, aby jakoś cię nazwać. Aby uhonorować twoją niezależność. – Teraz masz ku temu okazję – odparł. Bezczelny typ. Dobrze wie, że zawsze miałem problem z wymyślaniem imion dla swoich bohaterów. – Jakie są twoje propozycje? – spytałem. – Mi chyba nie wypada... – żachnął się daimonion. – Ależ skąd – zacząłem go przekonywać. – W końcu jesteś niezależny, więc powinieneś mieć możliwość dokonywania niezależnych wyborów. Szczególnie, jeśli chodzi o twoje imię. Mi moi rodzice nie dali takiej możliwości. Miej ją więc chociaż ty. Zdecydowanie za dobry dla niego jestem. Ale co mam poradzić? Lubię skubańca. – Widziałem kiedyś... – powiedział nienaturalnie niepewnym głosem – jednego aktora. – No i? – spytałem. – I... strasznie mi się spodobał jego styl bycia. Ale nie wiem, czy mogę tak kraść komuś nazwisko... – Czemu nie? – odparłem. – W końcu każdy z nas ma nazwisko, czy imię, które należy też do kogoś innego. A jeśli chcesz się z nim identyfikować... Nie pamiętam, żeby mój daimonion był kiedykolwiek taki spięty. Stanął przede mną i nabrał powietrza w płuca. – Chciałbym więc – oświadczył uroczyście – abyś mówił mi... – Lipsky. Podrapałem się po głowie. Nie przypominam sobie aktora o takim nazwisku, ale może i tym lepiej. – W porządku, panie Lipsky – odrzekłem. – Od dziś masz swoje własne imię, którego nikt ci już nie zabierze. A teraz opowiedz mi coś o tym miejscu. Daimonion-Lipsky otworzył drzwi, prowadzące na taras. Oczom moim ukazał się wspaniały widok. Zachodzące słońce rozświetlało czerwonawym blaskiem ogromny ogród, rozciągający się przed pałacem. Kręte alejki, w których można się było zagubić, przecudne klomby, fontanny i rzeźby stanowiły jedynie część, sprawiającej piorunujące wrażenie, całości. Gdzieś w oddali majaczyła, powoli tonąca w mroku, dolina. – Niesamowite... – szepnąłem. – Wiedziałem, że ci się spodoba – odparł zadowolony z siebie daimonion. – Wybrałem je specjalnie na tę okazję. – „Wybrałem”? Lipsky uśmiechnął się. – Wszystko, co tylko sobie wyobrazisz, również we śnie, jest niejako powoływane do życia. Twoi bohaterowie literaccy, miejsca w których się znaleźli i wydarzenia jakie były ich udziałem, istnieją naprawdę. – Ale nie fizycznie – zauważyłem. Lipsky rozejrzał się dookoła. – TO nie istnieje, prawda? – spytał. W istocie, chyba nie potrafiłbym odróżnić tego, co mnie otacza, od rzeczywistości. Nigdy nie myślałem, że da się oszukać samego siebie tak, abym nie mógł odróżnić zmysłów wewnętrznych od tych prawdziwych, fizycznych. – Dlaczego tu nie ma ludzi? – zapytałem. – A po co mi ludzie? – odparł daimonion. – Nie po to tu zamieszkałem, żeby tu teraz sprowadzać tę całą hołotę. Tu cię mam – pomyślałem. – To dlatego chciałeś samodzielności? – zapytałem. – Czułeś się inny, lepszy, tak? Pozostałe daimoniony, te które próbują z tobą porozmawiać, stają przed nie lada problemem. Od początku odrzucone i niepotrzebne. Kiedy już któraś z tych istot ma w sobie tyle samozaparcia, żeby się z tobą zadawać, natychmiast zostaje przygnieciona przez twoje jestestwo. Twoje poglądy stają się jej poglądami. Jest bezwolna, a ty wykorzystujesz jej słabość. W końcu znudziłeś się tym wszystkim. Tą „hołotą”, która różni się od ciebie tylko tym, że jest nieco mniej dynamiczna. – Przykro mi – odparł spokojnie Lipsky. – To wszystko?! Przykro ci i już? Żadnego żalu za grzechy i mocnego postanowienia poprawy? Zapadł mrok. W całym pałacu rozbłysły nagle tysiące świec. Zewnętrznymi schodami zeszliśmy jedno piętro w dół, przechodząc do długiego korytarza. Daimonion poprowadził mnie nim do, znajdującej się po drugiej stronie pałacu, biblioteki. Tam, przy trzaskającym kominku, czekały na nas dwa wygodne fotele. – To nie jest kwestia poprawy – odrzekł w końcu Lipsky. – Co to takiego ta... poprawa? Zmiana na lepsze. Uważasz, że przytakiwanie głupkom jest lepsze od wyszydzania ich? Przecież oni są niedorozwinięci. Poprzez wskazywanie im ich własnych wad pomagam im stać się mądrzejszymi. Nie sądzę, aby zasługiwało to na potępienie. Wręcz przeciwnie. – Masz więc misję, tak? – spytałem z wyczuwalną (mam nadzieję) ironią w głosie. – Wszyscy mamy – odrzekł daimonion. – I nie wolno nam się jej nie podporządkowywać. Ty też masz swoją misję do spełnienia. Trzaski, dochodzące z kominka, przez długą chwilę były jedynym odgłosem, jaki rozbrzmiewał w pokoju. Kiedyś sądziłem, że moją misją jest odkrycie tajemnicy Księgi. Potem dopiero okazało się, jak boleśnie się myliłem. – Wiesz coś o niej? – zapytałem. – Wiesz, jak mam ją spełnić? Lipsky wstał i podszedł do zasłoniętego kotarą okna. – Wiem tylko – powiedział – co ci w jej realizacji przeszkadza. Ruchem ręki odsłonił okno. Oczom moim ukazał się niezwykły widok. W oddali, za szeroką równiną, majaczyła samotna góra. Wystrzeliwała w niebo stromymi, skalistymi zboczami, po których krętymi korytami spływały w dół czerwonawe potoki lawy. Na szczycie wzgórza stał zamek. Zarys jego, widoczny dokładnie na tle monstrualnych rozmiarów księżyca w pełni, sprawiał niepokojące wrażenie. – Co... co to jest? – spytałem. – Twoja chatka w lesie – odrzekł zimno Lipsky. – Nieco się zmieniła przez ten czas. Najgorsze i najgłębiej skrywane z możliwych przeczuć dały teraz o sobie znać. – To jest... to miejsce? Lipsky westchnął ciężko. – Tak – odparł. – To jest to miejsce. A w środku, na honorowym miejscu, wciąż leży otwarta Księga. – Czy ta góra... – ...będzie rosła? – dodał Lipsky. – Tak. Daimonion był wyjątkowo poważny. Nikt nigdy nie mówił mi równie niepokojących słów. – Będzie rosła – kontynuował – dopóki nie zajmie całego tego świata. Dopóki nie zniszczy całego twojego umysłu. – Albo ktoś nie zamknie księgi – domyśliłem się. Lipsky popatrzył na mnie uważnie. – Nie będę cię okłamywał – powiedział. – Musisz to zrobić ty. To ty zostałeś wybrany spośród wszystkich daimonionów i obdarzony prawdziwą świadomością i mocą kontroli nad ciałem. Tylko tobie wolno zbliżyć się do Księgi. – Ona nie zawiera żadnych prawd matematycznych, prawda? – spytałem. Daimonion popatrzył na mnie uważnie. – Nie, nie zawiera. – Mamy przyjść jutro – oznajmił Filipek. Rozejrzałem się wkoło. Siedziałem na szpitalnym korytarzu a obok mnie nie było już żadnych ludzi. Wydaje mi się, że musiałem na moment zasnąć. Ale nawet jeśli tak było, to powiedzieć muszę, że nigdy jeszcze nie miałem tak wyrazistego i niepokojącego snu. – Co... co się stało? – spytałem. – Lekarz mnie wyrzucił – odrzekł mój rozmówca. – Zamykają lokal. Wyszliśmy w kierunku przystanku. Po drodze Filipek opowiadał mi o swojej rozmowie z poszkodowanym. – Okazało się, że niechcący jakiś pijaczek uratował mu życie – stwierdził. – Złapał go w locie? – spytałem. – Nie, to nieco bardziej skomplikowana historia – odparł Andrzej. – Otóż pod naszym blokiem rośnie dosyć wysokie, rozłożyste drzewo. Nie znam się na roślinach, ale wygląda mi to na jakąś odmianę klonu, czy czegoś w tym rodzaju. W każdym razie drzewo rośnie i zasłania mi nadajnik. – Nadajnik? – zdziwiłem się. – Mam stałe łącze internetowe przez radio – wyjaśnił. – W zimie nie jest jeszcze tak źle, bo liście opadają i jakoś to idzie, ale jak przyjdzie lato... – ...transfer danych spada – dopowiedziałem. – Tak, gubi pakiety i w ogóle katastrofa jest. No więc pewnej nocy chciałem to drzewo zrąbać. Wziąłem siekierę i schowałem pod płaszczem. – Jak Raskolnikow – mruknął Lipsky. – Co? – spytał Andrzej. „Siedź cicho” – syknąłem. – Nie, nic – odparłem uspokajająco. – Mów dalej. – Wyszedłem, rozejrzałem się dookoła i wyjąłem siekierę. „Niech on zacznie pisać o sobie. To ludzie będą kupować” – stwierdził daimonion uradowany. – I wtedy się zaczęło – konynuował Filipek. – Nagle rozległ się wrzask niemiłosierny, że bandyci, że mordują i że policja potrzebna. No to co miałem zrobić? Zabrałem co trzeba w troki i już więcej się tam z siekierą nie pojawiałem. – A kto to krzyczał? – spytałem. – Jakiś pijaczek. Postanowił sobie pod drzewkiem przenocować. Ciemno było, to go nie zauważyłem. – Tak, miasto już dawno powinno było coś zrobić z tymi lumpami. Same kłopoty sprawiają – stwierdziłem z grobową miną. – Ale tym razem przydała się menda – odrzekł Filipek. – Nasz znajomy spadł w dół prosto na drzewo i to go trochę wyhamowało. Połamał się i pokaleczył, ale wyżyje. – A mówił ci, po co skakał? – zainteresowałem się. – Nie mówił, ale domyśliłem się tego. Niesamowite, jak mały jest ten świat. – Mów jaśniej – poprosiłem. – To było kilka lat temu – odrzekł. – Pewnego dnia przyjechałem do swojego mieszkania nieco wcześniej, niż zwykle. Zazwyczaj wracam w poniedziałek nad ranem, ale miałem sporo pracy nad materiałami, które tutaj zostawiłem. W każdym razie przyjechałem w sobotę wieczorem i zastukałem do drzwi, bo nie chciało mi się wyciągać kluczy. Odpowiedziała mi cisza. A byłem pewien, że Tras jest w środku, bo słyszałem kogoś za drzwiami. Pomyślałem więc, że nie słyszy pukania i zadzwoniłem dzwonkiem. Nadal nic. Znowu nacisnąłem ten przycisk przy drzwiach, a Norbert jak nie otwierał, tak nie otwiera. Zacząłem się już niepokoić, że postradał słuch, kiedy ten otworzył drzwi i wybałuszył na mnie oczy. Ubrany był w szlafrok. – Ach... – stwierdziłem odkrywczo – wyciągnąłeś go z wanny. – Też tak pomyślałem – odparł Andrzej – ale kiedy zaczął mnie objeżdżać, przestałem być tego taki pewien. – Jak to: „objeżdżać”? – zdziwiłem się. – Stwierdził, że moja obecność w tym miejscu i w tym czasie jest mu mocno nie na rękę i że życzyłby sobie, abym stamtąd poszedł i wrócił dwadzieścia cztery godziny później. Zrobiłem tak, ale przedtem zdążyłem jeszcze zapuścić żurawia do pokoju. Teraz przynajmniej część opowieści stała się dla mnie jasne. – Fajnie, ale nadal nie wiem, jaki to ma związek ze Skoczkiem – odparłem. – Poza tym fakt, że Tras przyjmował u siebie panienkę, nie jest chyba niczym niezwykłym – zauważyłem. – Owszem, nie jest – stwierdził Filipek. – Dopóki nie okazuje się, że ową panienką była żona sąsiada, z którym Tras leży teraz na jednym oddziale. Parę tygodni po tym wydarzeniu popełniła samobójstwo. Zapadła niezręczna cisza. – To musiało być niezwykle przygnębiające – stwierdziłem w końcu. – Dla obu z nich. – Było przygnębiające. Nie wiedziałem, że to jego żona, dopóki teraz nie pokazał mi jakiegoś wymiętego zdjęcia, wyjętego z portfela. Na szczęście nie zauważył mojej miny, bo zajęty był opowiadaniem, jak to nie mógł się dostać do mieszkania, żeby inne fotografie pooglądać. Poczułem się nieco niezręcznie. – Mówił, dlaczego nie mógł się dostać do mieszkania? – spytałem ostrożnie. Filipek zastanowił się przez chwilę. – Nie, nie mówił. Ale za to nasłuchałem się za wszystkie czasy o tym, jak bardzo tę swoją żonę kocha. W tym momencie przestraszyłem się nieco o Skoczka. – Mam nadzieję – stwierdziłem – że nie wpadnie w nocy na jakiś głupi pomysł i nie będzie chciał dokończyć tego, co zaczął. – Nie ma obaw – odrzekł Filipek. – Po pierwsze jest to w tej chwili niewykonalne technicznie, a po drugie raczej nie będzie miał takiego zamiaru. Rozmyślił się w połowie drogi na ziemię. Kiedy człowiek skacze w dół, adrenalina tak przyspiesza wszystkie procesy w organizmie, że w pewnej chwili czas jakby zwalnia swój bieg. Masz wtedy bardzo dużo czasu na myślenie. A im bardziej ziemia się przybliża, tym więcej adrenaliny dostaje się do krwioobiegu i wtedy czas w ogóle staje w miejscu. – Z matematyczno-fizycznego punktu widzenia jest to raczej niemożliwe – zauważyłem. – Owszem, możliwe. Wystarczy, że dostaniesz zawału. Większość samobójców umiera przed dotarciem na ziemię. – Ten miał więc podwójne szczęście – stwierdziłem. – Nie dość, że nie dostał zawału, to jeszcze na dodatek trafił w drzewo. – Tak.. – mruknął Filipek. – Miał szczęście. część trzecia Tras siedział nad brzegiem jeziora i rozmyślał. Czuł, że coś jest z nim nie tak, ale nie potrafił określić, co. Nie myślał o niczym konkretnym. Po prostu patrzył w szklaną taflę wody, a ta delikatnie połyskiwała w promieniach słońca. Ogarnął go błogi spokój. – Niepokoimy się o ciebie – powiedział nagle Filipek, który znalazł się nagle obok niego. A może siedział tam już od dawna? Tras nie był tego pewien. – Dlaczego się niepokoicie? – Marnujesz się. Nie odzywasz się do nas, siedzisz przy swoich Achemenidach i lejesz na wszystko. A tak nie można. Trzeba się trochę rozruszać, poznać jakąś miłą panią. Tobie nie powinno to chyba sprawiać trudności. Kobiety lecą na ciebie jak ćmy do światła. – To nie jest kwestia poznania jakiejkolwiek – odparł Tras. – Ona musi być wyjątkowa. Musi mieć w sobie coś takiego, co sprawiłoby, że ją... pokocham. – Daj spokój. To słowo jest ostatnio tak bardzo nadużywane – odparł Filipek. – A czy ty jesteś pewny, że potrafisz kochać? – Skąd ci przyszło do głowy, że mogłoby być inaczej? – Mam oczy i widzę. Ktoś cię porzuci, potem ty porzucasz kogoś innego, chcąc się odegrać. A że trafi akurat na niewinnego człowieka to już inna sprawa. Od chwili, kiedy ta pierwsza miłość okazuje się być miłością nieszczęśliwą, uczepiasz się następnej i tak dalej. Aż w końcu zniknie w tobie zdolność do pokochania kogokolwiek. I wtedy to albo chodzisz dalej, rozsiewając wokół tę swoistą epidemię kamiennych serc, albo siadasz sobie i przestajesz myśleć o czymkolwiek, bujając się w przód i w tył, w przód i w tył. Jak dziecko z chorobą sierocą. – To nie tak... – jęknął Tras, choć dobrze wiedział, że Andrzej ma rację. Wstał i zaczął oddalać się od jeziora.. – Zrozum wreszcie, że pokochałeś trupa – krzyczał za nim Filipek. – Kiedy spotkałeś ją wtedy, na tym moście, ona już tak naprawdę nie żyła. Czekała na cud, na wskrzeszenie. Na jakiegoś swojego kochanka sprzed lat, który mógł nawet nie wiedzieć o jej istnieniu. Tras zatrzymał się. Poczuł, że po policzkach spływają mu łzy. – Była ze swoim mężem a później z tobą – kontynuował Andrzej – tylko dla nadziei, że może będzie potrafiła kogoś pokochać. W końcu pojęła, że to niemożliwe i wtedy to postanowiła dopełnić formalności. W ten sposób przekazała ci tę swoistą niemoc. Niezdolność do kochania. – To nieprawda – powiedział cicho Tras. – To nieprawda, że nie jestem zdolny do miłości. Potrafię kochać... ale tylko ją. Andrzej jęknął cicho. Droga do góry. Droga pod górę. Droga przez jałową pustynię. Nierówna i niebezpieczna. Tą właśnie drogą szliśmy – Lipsky i ja, oglądając z ponurymi ogołocone z liści gałęzie drzew. Aby tam dojść, musieliśmy przejść przez mroczne mokradła. Nad nimi unosił się zapach śmierci. Ze wszystkich stron dobiegały dziwne, niepokojące odgłosy jakiś nieziemskich stworów, powstałych gdzieś w najgłębiej ukrytych zakamarkach mojej podświadomości. Miałem na sobie kamizelkę kuloodporną, szybkostrzelny karabinek z celownikiem laserowym, parę granatów, pistolet automatyczny, zestaw amunicji i parę przydatnych gadżetów w rodzaju noża przyczepionego do łydki. Arsenał ten kompletnie nie pasował do nastroju tego miejsca, ale Lipsky przekonał mnie, że w tej walce wszystkie chwyty są dozwolone. Sam niósł podobny zestaw, uzupełniony dodatkowo o plecak z paroma kilogramami semtexu, zapalnikami i sprzętem wspinaczkowym. W moim bagażu znaleźć można było głównie niewielką wyrzutnię granatów i racje żywnościowe. Trzymanymi w dłoniach maczetami torowaliśmy sobie drogę przez chaszcze. Póki co potwory trzymały się od nas z daleka. – Kiedyś był tu przepiękny las – mówił Lipsky. – Śpiewały ptaszki, latały motylki... Jednym słowem – ruja i poróbstwo ogólne. Teraz jest to, co widzisz. A widziałem same nieprzyjemne rzeczy. Aż do momentu, kiedy to trafiliśmy na jakąś skoczną muzyczkę. Gdy ją usłyszeliśmy, ostrożnie podkradliśmy się w kierunku, z którego dobiegała. W końcu dotarliśmy do wylotu jaskini, w której słabo połyskiwało światło ogniska. – Chodźmy stąd – szepnął Lipsky. – Zaczekaj! Nie chcesz sprawdzić, co tam jest? – W takim miejscu na pewno nic dobrego. Pewność Lipsky’ego nieco mnie zirytowała. – Nawet jeśli nie jest to „nic dobrego” – powiedziałem – chcesz zostawić to za swoimi plecami? Lipsky westchnął. – Jak chcesz. Będę cię ubezpieczać. Okrężną drogą ruszyliśmy w kierunku wejścia do jaskini. Ze środka dobiegał kobiecy śmiech. Ostrożnie zajrzeliśmy do środka. Kilkanaście półnagich (odzianych tylko w półprzezroczyste coś z białego jedwabiu) i kilka kompletnie (jeśli nie liczyć naszyjników na kostkach nóg) nagich dziewcząt uczestniczyło zbiorowo w wyuzdanej orgii seksualnej. Przez jakiś czas przypatrywaliśmy się temu zjawisku z wyraźnym zafascynowaniem na twarzach. – Fajnie tutaj – powiedział Lipsky. – Zupełnie jak w pornosie. – Świntuch – stwierdziłem przekornie, chociaż w zupełności się z nim zgadzałem. – Pragnę ci przypomnieć – odbił piłeczkę Lipsky – że to w twojej podświadomości teraz siedzimy. Wolałem tego nie komentować. Poza tym zajmowałem się wsłuchiwaniem w, tak bliskie sercu każdego mężczyzny, kobiece jęki rozkoszy. – Biedne są – mruknąłem w końcu. – Co?! – zdziwił się Lipsky. – Męczą się, biedaczki – wyjaśniłem. – Tak same, bez żadnego faceta... Musi im być bardzo smutno. Lipsky popatrzył na mnie jakimś dziwnie posępnym wzrokiem. – Chcesz im pomóc? – W zasadzie... – chrząknąłem. – W zasadzie nie miałbym nic przeciwko temu. – Poczekaj, zaraz to załatwię – stwierdził. Kilka sekund później stanął w samym środku wejścia do jaskini z karabinem w dłoni i otworzył ogień. Ogłuszający huk i krzyki umierających trwały jakieś pięć sekund. Potem zapanowała cisza. – Teraz już nie będzie im smutno – stwierdził, zmieniając magazynek. – Ale... – powiedziałem nieśmiało, oglądając prawdziwą rzeźnię – one... – ...czekały tylko, żebyś przyszedł do nich bezbronny i słaby. A wtedy okazałoby się, że wcale nie są takie miłe, jak ci się wydawało. – Jesteś pewien? – zapytałem czując, że zaraz zemdleję. – Jasne, że jestem pewien – odparł Lipsky, poklepując mnie po ramieniu. – Przecież to kobiety. Te wydarzenia sprawiły, że zupełnie inaczej patrzę teraz na pewne sprawy. Chciałem do Ciebie dołączyć, ale wydaje się, że wszystko tutaj sprzysięgło się przeciwko mnie. Zupełnie, jakby jakaś niewidzialna ręka zawróciła mnie z obranej wcześniej drogi. Okazuje się, że jednak będę tu jeszcze potrzebny. Nie wiem wprawdzie, co mam robić, ale mam nadzieję, że ta sama siła, która zatrzymała mnie na tym świecie, wskaże mi co trzeba. Chyba nie będę już w stanie pokochać żadnej innej kobiety. A mam tak wielką potrzebę wzięcia kogoś w ramiona, przytulenia się... Szkoda, że nie mieliśmy dzieci. Nie wiem, jakim byłbym ojcem, ale na pewno mógłbym im coś dać, przekazać. Wychować je najlepiej, jak tylko potrafię. Do szpitala przyszedłem dosyć wcześnie, żeby zdążyć jeszcze przed Filipkiem. Tras został odwieziony na jakieś badania, a Skoczek zajmował się akurat niebywale uroczą konwersacją. – Proszę się nie wiercić – powiedziała pielęgniarka. Była dość młoda, o raczej przeciętnej urodzie, ale na pewno niebrzydka. Fachowym ruchem wbiła Skoczkowi igłę tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę, po czym bezceremonialnie zaczęła mu aplikować czopek. Wraz z kilkoma pacjentami przypatrywaliśmy się temu z pewnym rozbawieniem, bo wiedziałem, że chory ma ochotę powiedzieć jej coś niemiłego, ale skutecznie powstrzymuje go od tego zadrutowana szczęka. – Szatysztka – stwierdził tylko. – Jasne, że jestem sadystką – odparła. Widać było, że podobne obelgi nie robią na niej żadnego wrażenia. – A jak pan sądzi, po co się tutaj zatrudniłam? – Szeby męczycz paczjentów? – Szgadża sze – odparła, po czym nachyliła się do niego i konfidencjonalnym, aczkolwiek doskonale naokoło słyszalnym głosem dodała: – A jak nikt nie patrzy, robię pacjentom lewatywę. Skoczek popatrzył na pielęgniarkę badawczo, aby upewnić się, czy aby na pewno żartuje. Ta zaś zajęła się chodzeniem po sali i zbieraniem termometrów. – Ty, stary! Helga cię lubi – stwierdził jakiś starszy pan do Skoczka, gdy już wyszła. – Mi powiedziała, żebym sam sobie ten czopek wsadził. – Bo pan jesteś leser i symulant – odparł inny. – I szczypiesz ją po tyłku. – Ja?! – oburzył się ten pierwszy. – Raz ją leciutko klepnąłem i już cała afera się zrobiła. W czasie, kiedy tamci dwaj się kłócili, nachyliłem się do Skoczka. – Chciałem się wytłumaczyć – powiedziałem. – Jeśli chodzi o te twoje rzeczy... – Nicz nie szkodży – odrzekł spokojnie. – Masz je? Nieco zbyt nerwowo wygrzebałem portfel i klucze z kieszeni. – No i szuper. Połósz na sztoliku – odrzekł. – Szarwałesz ftedy jakąsz pannę? Nie chciałem mu robić przykrości. – Nie zarwałem – stwierdziłem. – Wypiłem trochę, potańczyłem i poszedłem. Wiesz, jak to jest. No i, jak już wróciłem do domu, zorientowałem się, że mam przy sobie twoją własność. – Ale fszysztko jeszt f poszontku – odparł Skoczek. – Nie jest w porządku – zdenerwowałem się. – Gdybym nie zabrał tych kluczy, dostałbyś się do mieszkania i zapewne byś nie skoczył. To moja... – Teko nie wiesz – przerwał mi skoczek. – A to, sze wyszkoczyłem, pyło tla mnie parczo topre. – Właśnie widzę, jakie było dla ciebie dobre – stwierdziłem, obrzucając go przeciągłym spojrzeniem od stóp do głów. – To sze szagoi – stwierdził. – Najfaszniejsze jeszt tutaj – dodał, pokazując na serce. – Wyleczyło ci się serce? – spytałem. Mam nadzieję, że w moim głosie nie dawało się wyczuć tej odrobiny politowania dla leżącego przede mną człowieka. – Częszcz mnie... – powiedział po chwili, ostrożnie dobierając słowa – ...chyba teko lotu nie pszeszyła. – Która część? – zapytałem. – Ta pesznaczejna – odrzekł zadowolony z siebie. – Ciekawe, jak chcesz to przebyć? – zapytałem. Siedzieliśmy w krzakach nieopodal fosy, oblewającej mury zamku. Fosa wypełniona była rozżarzoną do czerwoności lawą. Lipsky przez lornetkę obserwował mury. – Wpław? – zaproponowałem. Lipsky nie zwracał na mnie uwagi. – Gdzieś tutaj musi być tajne przejście pod murami zamku – mruknął. – Bo na główną bramę raczej bym nie liczył. – Jest tutaj główna brama? – zdziwiłem się. – Oczywiście, że jest. A którędy, według ciebie, przywoziliby żywność do zamku? – No właśnie, to mnie fascynuje od początku. Jesteśmy teraz w mojej podświadomości, prawda? Tu chyba nie trzeba jeść. – Nie trzeba – odparł Lipsky, przypatrując się jakiemuś szczegółowi po drugiej stronie fosy. – To dlaczego jestem głodny? – spytałem. – Bo nie zjadłeś obiadu – odrzekł Lipsky, wyciągając suchara. – Jak miałem cokolwiek przełknąć – zdenerwowałem się – skoro nie dalej, jak parę godzin temu, wyrżnąłeś w pień całą jaskinię, pełną... – ...seksownych lasek – dokończył Lipsky. – Zwyczajnie. Zrobiłem to dla naszego wspólnego dobra i dobrze o tym wiesz. Nie do końca byłem przekonany o słuszności jego słów, ale nie wspominałem o tym. Nagle zorientowałem się, że daimonion nie odpowiedział na moje pytanie. – Dlaczego jestem głodny? – powtórzyłem. – Nie wiem – odrzekł po chwili Lipsky. – Zapewne z tego samego powodu, dla którego nie możesz od razu przefrunąć na drugą stronę muru. Doprawdy, wiedza Lipsky’ego o tej swoistej pseudorzeczywistości, w którym przyszło mu egzystować, była oszałamiająca. Ciekaw byłem, jak wygląda śmierć w tym świecie, istniejącym przecież tylko w mojej wyobraźni. – A co się stanie – zapytałem – jeśli skoczę do tej fosy? Lipsky popatrzył na mnie trudnym do określenia wzrokiem, który chwilę potem przeniósł na rzekę płynnej, rozżarzonej lawy, aby znowu zatrzymać go na mojej twarzy. – Chcesz spróbować? – spytał, podając mi lornetkę. – Lepiej popatrz na to – dodał. W okularach dojrzałem jakąś panienkę, z rodzaju tych, które spotkaliśmy w jaskini. Wyglądała tak samo i robiła mniej więcej to samo, co tamte dziewczęta. Tyle, że bez pomocy innych. – I co o tym sądzisz? – spytał. – No... – odparłem niepewny tego, co mam powiedzieć. – Takie coś to ja już widziałem. W jakimś świerszczyku. Lipsky wyrwał mi z rąk lornetkę. – Nie o tym mówię! – zdenerwował się. – A właśnie. Skąd ona się tam wzięła?! Niepewnie wzruszyłem ramionami. – Co chciałeś mi pokazać? – zapytałem. – Teraz już nieważne – odparł Lipsky. – Chodź, poszukamy ukrytego przejścia. Musi gdzieś tutaj być. – Już jesteś? – spytał Filipek. Za pazuchą miał jakiś podejrzany pakunek. – Czo to? – spytał Skoczek. – Dla ciebie – odparł Andrzej, rozglądając się uważnie dookoła – jako wyraz wdzięczności. Oczom naszym ukazała się czarna etykieta z napisem „Johnie Walker”. – Sza czo to? – zapytał zdumiony połamaniec. – Internet chodzi jak burza – odparł rozradowany Andrzej. – Wszystkie gałęzie połamane. – To drzewko zasłaniało mu antenę – wyjaśniłem. – Aha – odrzekł Skoczek. – Czeszę szem, sze mokłem sze na czosz pszytacz. – Eee... – Andrzej najwyraźniej nie znał zbyt dobrze dialektu, jakim posługiwał się chory. – To... dobrze. Nagle nachylił się do mnie. – Możemy stąd wyjść? – Dostałem list – stwierdził usatysfakcjonowany, gdy znaleźliśmy się już na korytarzu. – Jaki... list? – Od niej. „Oż skubany” – zdziwił się Lipsky. – Chce się ze mną spotkać – dodał Filipek. Niespodziewanie poczułem lekkie ukłucie zazdrości. „No i widzisz, stary? Mówiłem” – powiedział daimonion. – „Przechlapane masz.” „Zamknij swoją parszywą gębę bo ci nakopię”. – To świetnie – powiedziałem na głos. – Kiedy? – Dziś wieczorem na rynku. Dokładnie o osiemnastej. – Gratuluję – rzekłem. – Ubierz się dobrze, kup jej kwiatka i będzie dobrze. Mówiłem to wszystko wbrew własnym, jakże niskim, uczuciom i wbrew Lipsky’emu. – Napisałeś coś? – spytałem, zmieniając temat. Filipek z wyraźnym zadowoleniem na twarzy wyciągnął skądś kilka zmiętych kartek. Wiernakowicz długo nie mógł otrząsnąć się z szoku po wydarzeniach, które miały miejsce tamtego dnia. Domyślał się, że utrzymywanie istnienia wioski w tajemnicy musiało odbywać się za cichym przyzwoleniem okolicznej policji. Dlatego też postanowił na własną rękę wrócić do domu i nie opowiadać o tych wydarzeniach nikomu. Wiedział, że i tak nikt mu w coś takiego nie uwierzy. Szczerze mówiąc, sam nie mógł w to uwierzyć. Żonie i znajomym opowiadał więc, że miał wypadek i że samochód nadawał się tylko i wyłącznie do kasacji. Biorąc pod uwagę liczne siniaki i zadrapania, jakich nabawił się uciekając, historyjka ta była nawet całkiem prawdopodobna. Kilka tygodni później Wiernakowicz zauważył u siebie dość niepokojące objawy – wciąż myślał o tamtej wiosce i przez to miał uporczywe kłopoty z koncentracją. Pod oczami pojawiły się u niego podejrzane cienie. Wkrótce potem na wierzch zaczęły mu wychodzić żebra. – Niech pan sobie wypocznie – powiedział lekarz. – To typowe objawy przepracowania. Trzeba gdzieś wyjechać, odetchnąć świeżym powietrzem, pobiegać... Zobaczy pan, że już po tygodniu poczuje się pan jak nowo narodzony. Sebastian nie poczuł się jak nowo narodzony ani po tygodniu, ani po dwóch. Z dnia na dzień stawał się coraz chudszy. Każdej nocy śniły mu się tamte wydarzenia. Nawiedzały go uporczywe myśli o jakimś przekleństwie, które mogłoby dotyczyć wioski. Nie był przesądny, ale wciąż zmniejszająca swoje wskazania wskazówka wagi ostatecznie przekonała go, że powinien udać się do kogoś, kto będzie potrafił jego problem rozwiązać. „Jan Przyborski” – przeczytał napis na drzwiach – „specjalista do spraw paranormalnych”. Przedpokój wypełniony był dymem z kadzideł. Naokoło porozwieszane były jakieś egzotyczne ozdoby, a pod sufitem zawieszono sporą ilość różnych rozmiarów dzwonków feng shui, w które Wiernakowicz nieustannie uderzał głową. Pan Przyborski był dość niewysokim, szczupłym, elegancko ubranym człowiekiem w średnim wieku. Z należytą uwagą wysłuchał całej historii Wiernakowicza i zadał mu parę fachowych pytań; o usytuowanie wioski względem najbliższych czakramów Ziemi, o kolor aury wokół napastników, o natężenie energii z kosmosu w tym rejonie i jeszcze o parę innych istotnych szczegółów, zganił ignorancję Sebastiana w dziedzinie astrobiologii, po czym zaczął wykonywać rutynowe badania. Badania te polegały głównie na machaniu wokół głowy klienta dłońmi uzbrojonymi w rozmaite specjalistyczne narządy, jak różdżki, wahadełka i książka z nadrukowanym pentagramem, ale także i dłońmi nie uzbrojonymi w nic szczególnego (oprócz tajemnej energii bioastralnej). Po pół godzinie pan Przyborski usiadł w swoim fotelu i zaczął mruczeć coś pod nosem. Kiedy kilkanaście minut później Sebastian zaczął się nerwowo wiercić na dość niewygodnym krześle, które mu podstawiono, specjalista jakby się ocknął, wziął do ręki ołówek, założył okulary (zerówki, ale tego Wiernakowicz mógł się jedynie domyślać) i zmęczonym głosem zakomunikował: – To trudny przypadek. W wiosce tej działają wyjątkowo silne wampiry energetyczne. – Wampiry... – wystękał Sebastian. – To oczywiście dosyć ogólna nazwa. Zasadniczo chodzi tu o wysysanie energii bioastralnej z ciała ofiary, również na odległość. – Można je jakoś... powstrzymać? – spytał Sebastian. Pan Przyborski nerwowo obracał w palcach ołówek. – Jak już mówiłem, to trudny przypadek. Ofiary wampirów energetycznych tej klasy nie zdarzają nam się zbyt często. – Ale... musi być jakiś sposób – powiedział, wystraszony nie na żarty, Wiernakowicz. – Jest pewien... talizman, który powinien w tym przypadku pomóc. Ale musielibyśmy go dopiero sprowadzić. – Sprowadzić? Skąd? – Z Haiti. Specjaliści voodoo są w tych sprawach niezastąpieni. – Voodoo – powtórzył Sebastian. – Długo to potrwa? – To zależy. Przy odrobinie szczęścia... trzy, cztery tygodnie. Wiernakowicz wystraszył się. – Do tego czasu mogę już nie żyć. Nie da się jakoś tak... szybciej? – Może... – zaczął się zastanawiać pan Przyborski – jakby tak załatwić transport lotniczy i... odpowiednio zmotywować szamana... – Cena nie gra roli – przerwał mu Sebastian. Pan Przyborski pokiwał głową. – Zrobię co w mojej mocy – powiedział w końcu. – Postaram się sprowadzić talizman na... Spojrzał do swojego kalendarza. – ...czwartek. Może być? – Doprawdy... – wzruszył się Sebastian – doprawdy nie wiem, jak mam panu dziękować. – Podziękuje mi pan, jak sprowadzę amulet – odparł spokojnie Przyborski – To jak, wystawić fakturkę, czy zwykły rachuneczek wystarczy? Wampiry energetyczne z wioski okazały się być na tyle silne, że nie pomógł przeciwko nim nawet wykonany osobiście przez szamana-specjalistę z Haiti talizman. Pewnego dnia Wiernakowicz zasłabł na ulicy. Pogotowie zabrało go do szpitala. – To rzadko spotykana odmiana i tak rzadko spotykanego tasiemca uzbrojonego – powiedział lekarz do przyłączonego do kroplówki Sebastiana. – Większość epidemiologów była święcie przekonana, że udało się ją wytępić ponad dwadzieścia lat temu. Gdzie pan kupił tego tatara? – Szczerze mówiąc, wolę nieco bardziej... prawdopodobne historie – stwierdziłem w końcu – Ale ta może być. Popracuj jeszcze trochę nad językiem. – Postaram się przerobić to na powieść – powiedział Filipek. – A ta historia nie jest... – Panowie są rodziną Norberta Trasa? – przerwał nam lekarz. Ten sam, który wczoraj opowiadał mi o jego stanie. – Tak – odpowiedzieliśmy jednocześnie. – W takim razie zapraszam do siebie do gabinetu. – Jak panowie widzą – powiedział lekarz, pokazując nam jakieś prześwietlenia, na których nic nie widzieliśmy – w okolicach bruzdy bocznej, pomiędzy płatem czołowym i skroniowym, powstał krwiak, który uniemożliwia normalne funkcjonowanie mózgu. Pacjent jest w stanie śpiączki i nic nie wskazuje na to, żeby miał z niej w najbliższym czasie wyjść. Popatrzywszy na jedno z prześwietleń, z mądrą miną pokiwałem głową. Skoro lekarz mówi, że jest krwiak, zapewne ma rację. – Zwołaliśmy konsylium, które zadecyduje, czy w zaistniałej sytuacji możemy przeprowadzić operację. – Nie rozumiem – odezwał się Filipek. – Skoro Norbert jest nieprzytomny, operacja jest chyba niezbędna. Lekarz ponownie wziął do ręki prześwietlenie. – Krwiak umiejscowił się w dość niesprzyjającym miejscu. Wszelka ingerencja w ten rejon mózgu najprawdopodobniej okaże się fatalna w skutkach. Podziękowaliśmy za informację i zaczęliśmy wycofywać się z gabinetu. – Wczoraj mówił mi pan – powiedziałem jeszcze – że Norbertowi... nic nie jest. – Jak pan widzi, zmieniłem zdanie – odparł lekarz spokojnie. – On... umrze, prawda? Lekarz popatrzył na nas uważnie. – Tak. Umrze. Rozbiliśmy obóz u podnóża góry, nieopodal gościńca, zakręcającego za sterczącą samotnie skałą. Było to jedyne miejsce w pobliżu zamku, gdzie byliśmy całkowicie bezpieczni przed czujnymi oczami strażników twierdzy. – Jest pan pewien, panie Lipsky – spytałem zirytowany – że to przejście na pewno istnieje? – Tak, jestem pewien – odparł tamten, wpatrując się w nieduże, ale największe, na jakie mogliśmy sobie pozwolić, ognisko. Wprawdzie wszędzie dookoła i tak unosiły się kłęby dymu i pary, ale woleliśmy nie kusić losu. – A na jakiej podstawie opiera się ta pewność? – nie wytrzymałem. – Wszystkie zamki mają tajemne przejścia – odburknął daimonion. – Doprawdy?! A ile to warowni widziałeś, jeśli wolno spytać? Przeszliśmy taką drogę, po to tylko, żeby potem szukać jakiegoś korytarza, którego nie ma? A nawet jeśli jest, to pragnę przypomnieć, iż ukryte przejścia mają to do siebie, że są ukryte i nie tak łatwo je znaleźć. Genialny plan. Mógłbyś mi chociaż wyjaśnić, po jakiego wała targałeś ze sobą ten sprzęt wspinaczkowy? Lipsky, jak można się było tego po nim spodziewać, milczał. – Mamy zestaw granatów – kontynuowałem – karabinki szybkostrzelne i inne bajery nie z tej ziemi. I po co? Daimonion w odpowiedzi przytknął ucho do ziemi. – Co ty... – zdziwiłem się, po czym ruszyłem w jego ślady. Ziemia delikatnie drżała, pod wpływem wyraźnie wyczuwalnego tętentu końskich kopyt. Lipsky wstał i przeładował pistolet. – Będzie cię słychać na kilometr – powiedziałem. – Poza tym spłoszysz konia. – Masz lepszy pomysł? – Owszem, mam – odparłem. – Twój zestaw wspinaczkowy chyba jednak się na coś przyda. Gaś ognisko. Niedługo potem zza zakrętu wyłonił się jeździec na koniu. Wyglądali nieco niesamowicie. Wierzchowiec był cały czarny i mimo, że galopował już dosyć długo, nie było po nim widać zmęczenia. Jeździec zaś miał twarz ukrytą pod kapturem długiej, ciemnej opończy. Gdy mijał miejsce, w którym jeszcze przed chwilą paliło się ognisko, szarpnąłem za linę. Ta wyprostowała się na wysokości piersi jeźdźca, który chwilę później leżał już na ziemi. W tym momencie z krzaków wyłonił się Lipsky i chwycił konia za uzdę. Szybko przytroczyłem do konia swój plecak, po czym narzuciłem na siebie opończę jeźdźca. Dopiero po chwili dotarło do mojej świadomości, że zrzuciłem z konia kobietę. – A jaki jest dokładnie twój plan? – spytał Lipsky – bo chyba nie wszystkie jego niuanse są dla mnie jasne. – Czepiasz się szczegółów – odparłem, wskakując na konia. Ruszyłem w stronę zamku. Rumak, o dziwo, zachowywał się spokojnie i posłusznie dawał się prowadzić nowemu panu. Przed mostem zwodzonym stanęliśmy. Dopiero tutaj ujrzałem naprawdę, jak bardzo monumentalną budowlę stanowiła ta twierdza. Przez długą chwilę trwałem w niepewności. Czy mój plan dostania się do zamku powiedzie się? Czując na sobie spojrzenia dziesiątek par oczu, z niepokojem oczekiwałem świstu nadlatującej strzały. W pewnej chwili coś nagle huknęło. „Strzelają. Już po mnie – pomyślałem”. Ale koń – o dziwo zachowywał się spokojnie, lekko tylko przestępując z nogi na nogę. Zwodzony most nad fosą powoli opadł w moją stronę. Popędziłem rumaka naprzód. Wbiegłszy na dziedziniec, ujrzałem na nim kilku uzbrojonych w miecze i piki żołnierzy. Koń, najwyraźniej do tego przyzwyczajony, sam zatrzymał się pośrodku dziedzińca. Jakiś wojak ruszył w moją stronę, aby pomóc mi zejść z konia. Gdy był już tuż przy mnie, stanął jak wryty. Nie dawało się już dłużej ukryć, że nie byłem tym, kogo się spodziewał. Kopniakiem w szczękę powaliłem go na ziemię, po czym zeskoczyłem z konia i pobiegłem w kierunku miejsca w którym, wedle wszelkich moich przypuszczeń, znajdowały się mechanizmy odpowiedzialne za podnoszenie zwodzonego mostu. Za mną rozległy się alarmujące wrzaski. Kilkoma strzałami zatrzymałem jakiegoś nadgorliwego żołnierza, który nadbiegł ku mnie z naprzeciwka. Kątem oka dostrzegłem bełt, wbijający się w belkę tuż obok mojej głowy. Gdy znalazłem się już na wałach, wygarnąłem serię z karabinu do stojących opodal mnie kuszników. Kopniakiem otworzyłem drzwi do pomieszczenia, w którym znajdowała się masa trybów i łańcuchów. Nie chciałem dochodzić, co jest do czego, więc przystawiłem lufę do głowy najbliższego osobnika i kazałem mu opuścić most. Nie wyglądał na najlepiej zorientowanego w bieżącej sytuacji, ale chyba zrozumiał. Kątem oka dostrzegłem, jak po brzegach dziedzińca rozstawiają się kusznicy. Krótką serią z karabinu dałem im do zrozumienia, że przez chwilę mają nie strzelać, po czym, upewniwszy się, że krata między mostem a dziedzińcem jest podniesiona, wyjąłem zawleczki z dwóch granatów. Jeden z nich rzuciłem na dziedziniec, drugi zaś w maszynerię. Chwilę później wybiegłem stamtąd i ile miałem sił w nogach, zacząłem uciekać po murze, okazjonalnie oddając po kilka strzałów do nadbiegających z naprzeciwka żołnierzy. Rozległy się dwa wybuchy, jeden po drugim. Zbiegłem z wałów na ziemię i ukryłem się między jakimiś budynkami. W karabinie zabrakło pocisków. Przeklinałem sam siebie, że amunicję wrzuciłem do plecaka. Ten zaś był teraz tam, gdzie uciekł rumak, czyli Bóg jeden wie gdzie. Miałem tylko nadzieję, że Lipsky wykorzystał spowodowane przeze mnie zamieszanie i przedostał się jakoś nie pilnowaną przez chwilę bramą. Odrzuciłem karabin na bok i pobiegłem w kierunku budynku, który określiłem w myślach jako „główny”. Siedzieliśmy nieco przygnębieni między pustym łóżkiem Trasa a Skoczkiem. – Już niepotrzebne? – spytałem, pokazując na świeżo rozdrutowaną szczękę chorego. – Tylko cicho – odparł. – Sam je sobie zdjąłem. Ten pan mi pomagał. Pokazał na staruszka, któremu pielęgniarka nie chciała aplikować czopków. – Trzymało się cholerstwo – stwierdził tamten. – Trzeba było śmietnikiem przyładować. Metalowy kosz na śmieci, o którym mówił, miał na sobie parę wgnieceń. Wolałem nie wnikać w ich pochodzenie. – Twój sąsiad – powiedziałem w końcu – prawdopodobnie nie przeżyje. Zapadła niezręczna cisza. – To niesprawiedliwe – wybuchnął Skoczek. – To ja powinienem był odejść. – Każdemu jest coś sądzone – odparł Filipek. – Ty miałeś przeżyć, on umrzeć. I nikt nie miał na to wpływu. – Nieprawda – zaprotestował tamten. – Dlaczego czuję się tak, jakbym przywłaszczył sobie jego życie? Pokręciłem głową. – Nikt sobie nic nie przywłaszczał. Tak miało być i już. – Mam to nawet na piśmie – dodał Filipek. Popatrzyliśmy na niego zdumieni. Cóż to takiego miał niby mieć na piśmie? – Jakiś człowiek wręczył mu to niedawno – powiedział Andrzej, wyciągając pogniecioną nieco kartkę. – Tras myślał, że ją spaliłem, ale do ognia wstawiłem jedynie pustą kopertę. Na nieskazitelnie białym papierze widniał czarny, starannie wykaligrafowany napis: „Pozostało ci osiem godzin i siedem minut życia.” Wpatrywałem się w kartkę przez długą chwilę. Nagle poczułem, że litery mienią mi się w oczach. Po chwili wszystko wróciło do normy. – Pozostało ci osiem godzin i sześć minut życia – przeczytałem na głos. – Ktoś mu zrobił głupi i nieodpowiedzialny dowcip. Wstałem z krzesła i wyrzuciłem kartkę do śmietnika. Usiedliśmy, zatapiając się każdy w swoich myślach. – Czy gdybym wtedy umarł... – spytał nagle chory – Czy gdybym wtedy umarł, bylibyśmy razem? – No ze mną to ty na pewno nie byłbyś razem – stwierdził cierpko Filipek. – Chyba, że w czyśćcu. Skoczek wytrzeszczył na niego oczy. – Mówię o czym innym – stwierdził w końcu. Andrzej westchnął. – Nie wybierasz się chyba na tamten świat? Skoczek pokręcił lekko głową. – Chciałem wiedzieć, jak by to było, gdyby mi się jednak udało. – Sądzę, że ludzie po śmierci zazwyczaj są szczęśliwi – odparł Andrzej wymijająco. Ja nie byłem tego taki pewien. Przede wszystkim nie byłem taki pewien, czy istnieje jakieś „po śmierci”, chociaż wygodnie było w coś takiego wierzyć. Nie wiedziałem wprawdzie, jak miałyby wyglądać mechanizmy przejścia świadomości z zestawu złożonych procesów biochemicznych, zachodzących w naszym mózgu, do czegoś o zupełnie innej naturze, ale nie wykluczałem, że takie mechanizmy nie są w ogóle potrzebne. – A więc kiedyś będziemy razem – odrzekł szczęśliwy Skoczek. – Magda i ja. Filipek spojrzał na mnie pytająco. To była trudna decyzja, ale chyba nie można było podjąć innej. Skinąłem głową. – Uznaliśmy – powiedział w końcu Andrzej – że powinieneś wiedzieć. – Co takiego? – chory popatrzył na nas zdumiony. – Nie byłeś... – stwierdził w końcu – nie byłeś jedynym mężczyzną w jej życiu. Skoczek zamknął oczy. – Jesteście tego pewni? – spytał. – Jak tego, że tu teraz siedzimy. Zapadła cisza, przerywana tylko brzęczeniem nowej świetlówki na korytarzu. – Zawsze wiedziałem – odparł w końcu. – Wiedziałem, ale nie chciałem tego przyjąć do wiadomości. Udawałem przed samym sobą, że wszystko jest w porządku. Nie dostrzegałem nawet jej stanu. Aż było za późno. Chciałem znaleźć jakieś słowa pocieszenia, ale żadne nie przychodziły mi do głowy. Modliłem się tylko, żeby nie zapytał, z kim go zdradzała. – Mam nadzieję, że teraz chociaż ona jest szczęśliwa – dokończył, „Właśnie” – odezwał się daimonion. – „Jak to jest, bo jakoś nie mogę tego pojąć. Załóżmy hipotetycznie, że mamy dwóch facetów, którzy kochają się w jednej kobietę i nagle okazuje się, że obaj są szczęśliwi, bo połączyli się po śmierci ze swoją ukochaną. To co ona, rozmnożyła się, czy jak?” „Dlaczego ty zawsze musisz się czepiać takich drobnych, kompletnie nieistotnych szczegółów?!” – nie wyrobiłem. – „Innych problemów nie masz?” „Idąc dalej tym tropem” – ciągnął Lipsky niewzruszony – „dochodzimy do wniosku, że osoby urodziwe istnieją w niebie w większej ilości egzemplarzy, niż te nieco słabiej przez naturę wyposażone. A co się dzieje z oryginałem? Dostaje swój własny, unikatowy świat?” „Być może” – odparłem. – „To całkiem prawdopodobne”. „A więc wszystko w niebie jest sztuczne, wytworzone tylko i wyłącznie na twój własny użytek?” „Do czego zmierzasz?” „Sam się domyśl”. Niebo, jeśli istnieje, egzystuje tylko i wyłącznie w naszej wyobraźni. Dobrze byłoby wiedzieć, że ta ma swoją siedzibę również gdzieś poza naszym mózgiem. Rozmyślania moje przerwało nagłe otwarcie drzwi. W sali pojawiła się pielęgniarka. – Pani Helgo! – odezwał się staruszek. – Jakże pięknie dziś pani wygląda! – Wsadziłeś sobie czopek?! – warknęła. – Chciałem tylko być miły – zaprotestował tamten. – Wy, faceci – stwierdziła pielęgniarka – wszyscy jesteście tacy sami. Najpierw to miły. A potem upije taki, wykorzysta taki, a na koniec zostawi samą z dzieciakami na głowie. – Ma pani dzieci? – spytał Skoczek, uśmiechając się do niej najserdeczniej, jak tylko potrafił. Ta popatrzyła na niego surowo. – Gdzie twoje druty?! – wrzasnęła. Chyba się zakochałem. Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek będę do tego zdolny, a tu taka niespodzianka. Nie wiem nawet, jak ma na imię. Staruszek, który leży ze mną na tej samej sali, nazywa ją Helgą, bo ta ma trudny charakter. Ale kiedy porozmawiałem z nią, dowiedziałem się, że pod tą maską kryje się czułe i delikatne, prawdziwie kobiece serce. Dowiedziałem się, że samotnie wychowuje dwójkę dzieci – trzyletniego synka i starszą od niego o dwa lata córeczkę. Z całą pewnością są to słodkie i urocze dzieciaki. Widać po niej, że całą swoją energię (a ma jej sporo) wkłada w ich wychowanie. To ciekawe, że kiedy byłem z Tobą, nie myślałem o rozszerzaniu rodziny. Było mi przecież tak dobrze w tym małym światku, który dla siebie stworzyliśmy. Który ja stworzyłem. Teraz wiem, że nie było to rozsądne, ale uczymy się na naszych własnych błędach, prawda? Teraz będę budować coś zupełnie innego. Odnoszę wrażenie, że wydarzenia układają się tak, abym mógł bezpiecznie w ten nowy, nieznany świat wkroczyć. Niech oni mówią, co chcą. Ja wiem, że ten mężczyzna, który leży teraz na zamkniętym oddziale i czeka na śmierć, oddał swoje życie dla tych właśnie dzieci. Aby miały ojca i aby mogły wychować się w prawdziwej rodzinie. Żałuję, że nie miałem okazji, by poznać tego wspaniałego człowieka bliżej. Na pewno by Ci się spodobał. W jego twarzy dostrzegłem coś, co tak bardzo przypomina mi Ciebie. Ta nostalgia za czymś nieuchwytnym... i coś jeszcze. Coś, czego nie da się opisać – jakby jakaś szlachetność. Tak, to słowo szczególnie do niego pasuje. Miałem wrażenie, jakby w tym swoim działaniu, w tym, co zrobił, przekroczył jakąś granicę, oddzielającą to, co dobre, od tego, co szlachetne. Ja chyba nie potrafiłbym tej granicy przekroczyć. Nie jestem zły, ale na takie poświęcenie, świadczące przecież o najwyższej szlachetności, nie byłoby mnie stać. Ciekaw jestem, jakim człowiekiem był na co dzień? Gdy szliśmy korytarzem, w pewnej chwili coś sobie przypomniałem. Ta myśl nie dawała mi spokoju już od pewnego czasu, ale dopiero teraz udało mi się ją w pełni sformułować. – Ten facet, co wyskoczył z okna – spytałem Filipka, gdy szliśmy korytarzem – jak on miał na nazwisko? – Wiernakowicz. Sebastian Wiernakowicz. – Tak samo, jak człowiek z opowieści o talizmanie i tasiemcu – zauważyłem. – Tak samo – potwierdził Andrzej. – Czy to... – ...ten sam osobnik, którego opisałem? – dokończył spokojnie Andrzej. – Tak. Ten sam. – Ale ta opowieść nie była chyba prawdziwa? – nie wytrzymałem. – Nie wiem, czy była prawdziwa, czy nie. Usłyszałem ją od naszego wspólnego fryzjera. A ten już potrafi wyciągać od ludzi najróżniejsze informacje. Szło mi zdecydowanie zbyt łatwo. Wprawdzie nie wiedziałem za bardzo, co mnie czeka, ale czułem, że dojście do celu nie będzie trudne. Coś mi tutaj nie pasowało, a ja nie potrafiłem powiedzieć, co. Wiedziałem, że istnieje tylko jedna metoda, aby się o tym przekonać – iść dalej. Kroczyłem powoli po schodach, starając się nie hałasować. W pewnej chwili przeszedłem obok lekko uchylonych drzwi, z których dobiegały odgłosy ożywionej rozmowy. – ...sytuacja najwyższego zagrożenia – mówił dobitnie jakiś mężczyzna. – Tego nie wiemy – przekonywała jakaś kobieta. Głos jej był pewny i należał do osoby dojrzałej i wykształconej. – Po warowni grasuje uzbrojony po zęby osobnik – stwierdził mężczyzna. – Po co on tu przyszedł? Po truskawki? – Może uda się go jakoś powstrzymać. Co masz zamiar zrobić? Zamknąć Księgę? – Wiesz, że to ostateczność – mówił mężczyzna. – Ale trzeba się przygotować na wszystko. Słowa te dały mi do myślenia. Z tego, co mówił Lipsky, Księga sama przejmuje władzę nad tym terenem i wystarczy ją zamknąć, aby powstrzymała rozszerzanie swoich wpływów. Czemu jednak miałoby to być ostatecznością? Zdecydowanym ruchem otworzyłem drzwi i wkroczyłem do sali. Dyskutujący zamarli w bezruchu, popatrzywszy na mnie z nieskrywanym zdumieniem. Chwilę później zacząłem to uczucie podzielać bo, prawdę powiedziawszy, spodziewałem się po nich raczej przerażenia. Obydwoje mieli na sobie długie, ozdobne szaty. Mężczyzna był wysoki i postawny, na twarzy zaś miał gęstą, lecz starannie przystrzyżoną, siwą brodę. Kobieta obok niego ustępowała mu nieco wzrostem, ale nie wiekiem i bijącą z twarzy dumą. Za nimi otwierała się wielka przestrzeń. Pośrodku sali leżała na podwyższeniu wielka, oprawiona w czarną skórę, Księga. Otwarta dokładnie na tej stronie, na której ją pozostawiłem. – Co ty tu, u diabła, robisz?! – zapytał mężczyzna. Spodziewałem się wprawdzie tego pytania, ale niedokładnie w takiej formie. – Przyszedłem zamknąć Księgę – odparłem. – Przyszedłeś... – powtórzył mężczyzna – co zrobić? Odniosłem wrażenie, że chyba ma kłopoty ze słuchem. – Zamknąć Księgę – wyjaśniłem. – Otworzyłem ją jakiś czas temu sądząc, że zawiera uniwersalną prawdę matematyczną i teraz postanowiłem naprawić swój błąd. – Ty to słyszałaś? – zwrócił się do kobiety. – Sądził, że Księga zawiera uniwersalną prawdę matematyczną i przyszedł naprawić swój błąd. – Daj mu spokój – odparła. – On najwyraźniej nic nie wie. – Boże drogi! – jęknął tamten. – Dlaczego akurat mi przypadł w udziale taki kretyn? – Szanuj szefa swego – odrzekła kobieta. – Możesz mieć gorszego. – Księga, mój drogi – zwróciła się do mnie – jest otwarta i ma pozostać otwarta. – To ty urządziłeś tę rzeźnię na dziedzińcu!? – wybuchnął mężczyzna. Niepewnie podrapałem się po głowie. Odnosiłem wrażenie, że coś umknęło mojej uwadze. – A nie mogłeś po prostu – zaczął się wydzierać – stanąć przed bramą i kulturalnie poprosić, żebyśmy ci otworzyli?! – Ciszej, nie krzycz tak – zaczęła go uspokajać kobieta. – Widzisz, że się chłopak denerwuje. – Ja też się denerwuję. A zresztą, ty z nim rozmawiaj – stwierdził, po czym wyminął mnie i zaczął wychodzić. – Co ty, u licha, robisz? – spytała. – Idę się uwalić – odparł i wyszedł. Kobieta przeniosła na mnie swoje spojrzenie. – Czym jest Księga? – spytałem. – Dlaczego mam jej nie zamykać? – A kto ci powiedział, na Boga, że masz ją zamknąć?! – Ja – usłyszałem za sobą. – Lipsky! – krzyknąłem. – Ty... – powiedziała kobieta. – Mogłam się domyśleć. – We własnej osobie – odrzekł. – Myśleliście, że nie znajdę sposobu, żeby wejść do środka? – Ty łajdaku! – powiedziała. – O co ci chodzi? Ja też chciałbym poznać odpowiedź na to pytanie – pomyślałem. – A jak sądzisz? – spytał Lipsky, po czym ruszył w stronę Księgi. – Nie... – szepnęła – nie ty. – Powie mi ktoś, o co tutaj chodzi? – zdenerwowałem się. – Zatrzymaj go! – krzyknęła. Działo się tu coś niedobrego, a ja nie wiedziałem, co. – Stój! – wrzasnąłem za Lipskym. Ten nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Rzuciłem się za nim biegiem. – Nie wolno mu dotknąć księgi! – usłyszałem za sobą. Skoczyłem za daimonionem i powaliłem go na ziemię. – Co tu się dzieje? – syknąłem. Poczułem mocne kopnięcie w brzuch. Lipsky próbował się poderwać, ale złapałem go za nogę i przytrzymałem. Zaczęliśmy się szamotać. W pewnej chwili poczułem pod żebrem coś twardego. Znieruchomiałem. Daimonion podniósł się powoli, kierując w moją stronę lufę pistoletu. A potem sięgnął wolną ręką w tył i przewrócił kartkę. – Wszystko w porządku? – spytał Andrzej. – Tak – odparłem. – W najlepszym porządku. Rozejrzałem się wokół. Obskurny korytarz szpitala był najwspanialszym obrazem, jaki mogłem ujrzeć. – To jak, idziemy? – spytałem. – Nie mogę. Tam leży mój przyjaciel – odrzekł Filipek. – Leży i będzie leżał – stwierdziłem. – Ale jak chcesz. W każdym razie pragnę ci przypomnieć, że za pół godziny masz być na rynku. Nadal chcesz się z nią spotkać? – Z nią?... – jęknął. W jego twarzy widać było wyraźną rozterkę. – No właśnie... – mrugnąłem. – Idź. Nie marnuj szansy, jaką daje ci życie. – Ale Tras... – Na pewno mocno by cię objechał, gdyby dowiedział się o twojej beznadziejności. Filipek zastanowił się przez chwilę. – Chyba masz rację – odparł. – No to pospiesz się – pogoniłem go. – Nie każ kobiecie czekać. Wyszliśmy na dwór. Mroźne, zimowe powietrze owiało moją twarz. Wyjąłem z portfela swoją wizytówkę. – Jak będziesz miał jeszcze jakieś grafomańskie teksty do pokazania – powiedziałem – przynieś. – Dziękuję – odrzekł. – Nie ma za co – odparłem. – I tak ci ją odbiję. Roześmialiśmy się serdecznie. Obaj wiedzieliśmy, że nie żartuję, chociaż Filipek raczej nie chciał w to uwierzyć. – Przyjaciele mówią mi – stwierdziłem, wyciągając dłoń – Lipsky. Co miałem robić? Jeśli chcę przeżyć w tym świecie, muszę zdobywać przyjaciół. Powoli ruszyłem w stronę swojego nowego domu. Nie przypomina wprawdzie pałacu, w którym jeszcze tak niedawno mieszkałem, ale jest za to rzeczywisty. Miałem przed sobą masę pracy. Archipelag czekał na swojego zdobywcę. Tras stał na zielonej polanie. Wokół niego rozkwitały kwiaty, rozsiewając wszędzie delikatny, orzeźwiający zapach. – Pięknie tutaj – usłyszał za sobą. To była Magda. Stała tam i patrzyła na niego spokojnie, lekko się uśmiechając. Podszedł do niej i przystanął, niepewny tego, co powinien zrobić. – Tęskniłem za tobą – powiedział w końcu, delikatnie ujmując jej dłonie. – Nie widzieliśmy się tyle czasu. – Wiem – szepnęła, przytulając się do niego. – Wiem. Stali tak długo, ciesząc się ową niezwykłą chwilą, a Tras łagodnie rozczesywał palcami jej złociste włosy. Wokół zaś rozbrzmiewała najpiękniejsza muzyka, jaką kiedykolwiek, komukolwiek zagrano. Siedziałem w swojej chatce. Wyglądała tak samo jak tego dnia, wiele lat temu, kiedy wszedłem do niej po raz pierwszy, otwierając Księgę na stronie ze swoim wizerunkiem. Z tą jednak różnicą, że tym razem na poplamionym woskiem stole nie było już Księgi. Zostałem pokonany i upokorzony przez jednego z podobnych mi daimonionów. Tak łatwo dałem się oszukać. Ale jeszcze kiedyś powrócę. I wtedy Księga z pewnością nie będzie już otwarta na stronie z pańską parszywą gębą, panie Lipsky. Co to, to nie. KONIE SZANOWNI CZYTELNICY! Moralny obowiązek, a także troska o ogólny bilans kłamstwa i prawdy w otaczającym nas świecie, każe mi poinformować Was, moich odbiorców i żywicieli, że jeśli przeczytaliście tę powieść od początku do końca i nie zasnęliście po drodze, należy wam się medal, bo był to chłam nie z tej ziemi. Ponieważ jednak w chwili obecnej nie dysponuję niczym, czym mógłbym udekorować Waszą, zmaltretowaną niniejszą lekturą, pierś, na razie muszą wam wystarczyć jedynie moje słowa uznania i zachęta do lektury jakiejś wartościowej książki w rodzaju „Rachunku Różniczkowego i całkowego” G.M. Fichtenholtza albo „W imieniu Zeusa” Ericha von Dänikena. Wciąż pozostający w wielkim zakłopotaniu (pomieszanym jednak z niewysłowionym wręcz bólem głowy, nie pytajcie od czego), Autor ARCHIPELAG wersja wstępna ostatnie poprawki 09.01.2002 Wszelkie prawa zastrzeżone. Modyfikacja i nielegalne kopiowanie niniejszego dokumentu zabronione. Copyright © 2001 by Witold Walkiewicz witusw@wp.pl www.walkiewicz.prv.pl 1 1 Archipelag Część pierwsza strona 14 Archipelag Część druga Archipelag Część trzecia 1