PAWEŁ SOLSKI księżyc na plaży - Niech noc nigdy nie ustaje... - Dlaczego? - Brzask dnia zniszczy w nas wszystko... Tomek usłyszał rozmowę za ścianą. Przewrócił się na łóżku i pościel zaszeleściła. Matka zniżyła głos do szeptu. Już nie rozumiał, co mówi, wyczuwał tylko radość w jej głosie. Słyszał szelesty, domyślał się warg dotykających ciała i obejmujących się rąk. Odrzucił kołdrę, czekał, aż ogarnie go chłód. Szum nadmorskich sosen trwał za oknem. Wstał. Drzewa szarpały się w ciemności i zastygały. Wyciągnął rękę po koszulę. Oni po nagłej ekstazie odpoczywali w milczeniu. Tomek naciągnął spodnie na gołe ciało i szeroko otworzył okno, a zapach morza i lasu wśliznął się do pokoju. Wsparł dłonie na parapecie i przesadził go jednym susem. Kamyki leżące na ścieżce okalającej dom wbiły mu się w stopy, dalej była trawa wilgotna od rosy, która uśmierzyła ból. Mijając sąsiednie okno zobaczył matkę i chłopaka leżących na łóżku. Kochanek był starszy od Tomka tylko o dwa lata. Ciała rysowały się wyraziście w ciemności. Matka spała z twarzą na ramieniu chłopaka, on miał podkurczoną prawą nogę. Zapamiętał to doskonale. Stojąc na skarpie i patrząc w morze Tomek widział wciąż tę podkurczoną nogę i było dla niego w tym całe wyuzdanie zakazanego związku. Skoczył w ciemność. Wiatr zagwizdał w uszach, gdy opadał na wydmy. Nogi ugrzęzły w piasku prawie po kolana i ledwo złapał równowagę. Z trudem brnął na brzeg. W ciemności fala była spokojna i leniwa. Szybko się rozebrał i w żółtym kutrze wyciągniętym na brzeg schował ubranie. Zanurzył się ostrożnie, w falach było jeszcze ciepło dnia. Ostre kamyki na dnie łaskotały stopy. Szedł w ciemności, aż morze uderzyło go w wargi. Lekko odbił się i popłynął. Fale niosły go; sterując tylko nogami, zbliżył się do wystającego z wody głazu. Na plaży, w dali błysnęła latarka. Podpłynął bliżej kamienia. Głaz pachniał solą i wodorostami. Trochę poniżej linii wody Tomek wymacał palcami nóg obślizgły mech. Gdy patrol WOP był już całkiem blisko, skrył się za kamieniem. Przeszli ze skrzypieniem piasku pod żołnierskimi buciorami. Odwrócił się na plecy. Nagle chmury rozbiegły się i księżyc spadł na plażę, na morze. Chrzęszcząc brnęła brzegiem następna dwójka patrolowa, a blask księżyca odkrywał wszystko. Tomek zanurkował. Wbił dłonie w dno. Poczekał, nim smuga piasku opadnie, i spojrzał w górę. Księżyc kołysał się na fali połyskującej aż po brzeg chłodnym blaskiem. Popłynął tuż nad dnem do brzegu coraz mocniej wypychany w górę i dotarł na płytką wodę. Kolejne fale otarły się o niego, gdy wstawał. Wybiegł na brzeg i kilka razy okrążył kuter. Włosy miał mokre, ale ciało już tylko wilgotne. Wskoczył do kutra. Dżinsy były szorstkie od piasku. Zawiązał koszulę na brzuchu. Poświata księżyca unosiła się nad wszystkim. Wyżej było niebo pełne gwiazd. Wspiął się po klifie do lasu. Drzewa stały ciche w blasku nocy. Cień budynku znaczył się na trawie wprost do jego stóp. Skręcił do swojego okna, uchwycił się parapetu i podciągnął w górę. Łóżko bielało w ciemności. Rozebrał się i wsunął pod kołdrę, drżąc od chłodu. Pan Wecki pojawił się natychmiast, w kraciastych pumpach z obfitym kawałkiem wiśniowego ciasta w pulchnej dłoni. - Chcesz trochę? - zapytał z pełnymi ustami i odgryzł jeszcze większy kęs. Tomek przecząco pokręcił głową. Samotny jak palec pan Wecki siedział na sklepowej ladzie. - Ciągle pana spotykam - mruknął Tomek sennym głosem. Jegomość uśmiechnął się i przymrużył jedno oko. Zjadł kawałek placka i oblizał pulchne wargi. - Widocznie jestem twoim alter ego. Wiesz, drugi nieuświadomiony mieszkaniec osobowości - zamachał nóżkami w pomarańczowych lakierkach. - To tylko sny - wzruszył ramionami Tomek. W sklepie poza pustymi półkami i ladą niczego nie było. - Nie ma takiej rzeczywistości jak sen - kategorycznie stwierdził jegomość, otrzepując z okruszyn pulchne dłonie. - Tylko my sami określamy, co jest snem, a co jawą. W gruncie rzeczy cały czas jesteśmy zanurzeni w nierzeczywistości i tu, i tam - wydął wargi. - Może właśnie teraz jest prawdą, a to, co jest tam, to majak! - Nie! - Czemu tak stanowczo? - skrzywił się pan Wecki. Wskoczył na ladę i wykonał parę przysiadów i pompek. - Trzeba spalić nadmiar kalorii - wyjaśnił. - Tam mam ciało - odpowiedział Tomek - tu tylko się unoszę. Pan Wecki podskoczył i wolno opadł na ladę. - Ja też coś niewiele ważę - stwierdził z ukłonem. Rozległy się nagłe dźwięki jazzu i na górnej półce pod sufitem pojawiła się w pełnym blasku sławetna orkiestra Glena Millera. Dyrygent ukłonił się, a pan Wecki strzelił z palców. Jazz wypełnił przestrzeń sklepu. Z miejsca zrobiło się jasno i wesoło. Pan Wecki stepował i rozciągnąwszy twarz w uśmiechu zaśpiewał refren z "Kabaretu". - Mam dowód, że to sen - rzekł Tomek. - Ten pan - wskazał Glena Millera - dawno nie żyje! Orkiestra urwała, a Glen spojrzał z pogardą. - Nie żyje!?! - syknął i pokręcił z dezaprobatą głową. Muzycy ostentacyjnie chowali instrumenty. Pan Wecki przypatrywał się temu spod zmrużonych powiek. Glen Miller stąpając ostrożnie w czarnych lakierkach, podszedł nad sam brzeg półki. - Skąd możesz cokolwiek o mnie wiedzieć? - zapytał i wychylił się niebezpiecznie w kierunku Tomka. - Leciałem, ale nie doleciałem, a może się rozmyśliłem, może wcale nie chciałem dolecieć. Może ktoś inny podjął decyzję, że dolecę albo nie dolecę. Mogłem wybrać inną rzeczywistość. Nie ma faktów, są tylko interpretacje! Popsułeś nam zabawę... - machnął ręką i odwrócił się wściekły. Znów zrobiło się szaro i nieciekawie. Pan Wecki usiadł na ladzie, machał nogami i patrzył na Tomka rozbawiony. - To czyste szaleństwo - mruknął Tomek. - To ty jesteś szalony - roześmiał się grubasek. - Cytujesz tytuły filmów! Zeskoczył z kontuaru. Tupnął nogą. - Śpieszę się - dodał tonem wyjaśnienia, jakby to coś wyjaśniało. - Gdzie się śpieszysz? - spytał zaskoczony Tomek. - Mam koncert z orkiestrą Glena... U kogoś innego, oczywiście - dodał i wybiegł drobnymi kroczkami. Drzwi huknęły niczym w filmie grozy. - Uhhh, uhh, ale lubię się przeciągać - zamruczał niezidentyfikowany głos. Rozejrzał się po sklepie, ale był sam. - Z drugiej strony, gdy tak się przeciągam, to całkiem się rozsycham. Oooo! Właśnie, bardzo trzeszczę, coś podobnego! Mogę się rozlecieć, no, co tak patrzysz! Nie było wątpliwości, absolutnie! Choć to takie dziwaczne... - Co dziwaczne - rozległ się wrzask - co dziwaczne? Nie widziałeś lady sklepowej, która mówi! Palant! Tomek nie odpowiedział, tylko podszedł do lady i przyjrzał się jej. Rzeczywiście, jakby się przeciągała. Ze zdumieniem nasłuchiwał, czy jeszcze czegoś nie powie. - Nie uważasz - mruknęła - że to nieładnie wpatrywać się w kogoś? Gdzie się chowałeś, ćwoku? Wzruszył ramionami, bardziej rozbawiony niż obrażony. - Tu nie ma na co patrzeć - bronił się. - Poza tym gdzie ty się chowałaś, że jesteś taka grubiańska? - Jak to gdzie - westchnęła - w stolarni. Muszę więc być grubiańska, poza tym kiedyś było tu pełno książek, a dziś... - zawiesiła smętnie głos. - Setki książek - kontynuowała żałośnie. - Ze wszystkimi miałam do czynienia! Intymnie... Leżały na mnie... cóż, stare dzieje. Dziś pokrywa mnie tylko kurz albo ten grubas - powiedziała dwuznacznie. - Ale on tylko po mnie chodzi. Co za parszywe przyzwyczajenie chodzić po kimś!? - Właściwie... - Jesteś - przerwała - strasznie niezdecydowany. - Spokojnie - odpowiedział. - Jesteś tylko ladą. - Mogę nie mówić - obruszyła się. - Nie bądź taka wrażliwa. Lada skrzypnęła i zapadła martwota. Półki kurzyły się, lada milczała. - Chyba już pójdę - powiedział Tomek. Nikt go nie zatrzymywał. - Co sądzisz o narracji w prozie? - usłyszał za plecami, gdy był już w drzwiach. Wolno odwrócił się. - Pytasz mnie? - pokazał na siebie palcem. - Czy jest tu jeszcze ktoś prócz nas? - Mogłabyś sprecyzować pytanie? - Wolisz tradycyjny, czyli wynikowo-skutkowy, tryb narracji... Wiesz, taki pop, czy może bardziej leży ci postmodern? - Raczej postmodern - rzekł i oparł się o ladę. - O, przepraszam - cofnął się nieznacznie. - Postmodern jest ciekawsza. - Racja - mruknęła. - Ta linearna jest nudna. Nic się właściwie nie dzieje. Cały świat jest taki statyczny. Imituje ruch, jak kino. - Oczywiście - zgodził się. - Poza tym literatura linearna nie jest sztuką. W rzeczywistości to rozrywka ludzi zasobnych. - Lub starych - dodała. - Prymitywna zabawka zabijak-czasu. - Dla wielu to jednak literatura - zawahał się. - Eeee, wielu - w jej głosie zabrzmiała pogarda. - Cóż to znaczy wielu? Wielu to nikt! Ekspresja jedynego artystycznego "ja" jest miliard razy ważniejsza niż "wielu". Jedno "ja" artysty, a nie żadne "wielu", oto co mnie interesuje. Z "ja" wszystko wynika - miłość, wolność, istnienie! Z "wielu" jest nic, pustka, ciżba, plebs, turba, zło! Zresztą dziś to komunały... - Zapewne - zgodził się przytłoczony jej wymową, gdy niespodziewany podmuch wiatru zdmuchnął z lady obłoczek kurzu. W drzwiach stał pan Twist i kiwał palcem. Miał na sobie wyszmelcowane spodnie, kiedyś w czarnym kolorze. skórzaną i oczywiście czarną kurtkę, jaką kiedyś nosili motocykliści, oraz maciejówkę, również czarną. Pod lewą pachą trzymał coś obłego owiniętego w zużytą gazetę. - Tak nagle pan przerywa, panie Twist - oburzyła się lada. - Brutal! Pan Twist pogroził jej pięścią. - Co bałamucisz chłopaka - warknął. Wszedł do sklepu. - Pójdziemy - powiedział i położył niespodziewanie wysmukłą dłoń na ramieniu Tomka. Lekko go popchnął w kierunku drzwi. Lada zatrzeszczała, może z żalu, a może przeciągała się dalej. Pan Twist kopniakiem zamknął drzwi od księgarni. Spojrzenie miał mocno wyblakłe i jakby utykał na lewą nogę. Szli przez wojskowy dziedziniec. Dokoła biegali żołnierze, jedni ćwiczyli pady, drudzy skoki przez kozła. Kilku pędziło przez majdan z ciężkim karabinem maszynowym. Pan Twist przystanął i wciągnął w płuca powietrze, a nozdrza rozdęły mu się jak narowistemu źrebakowi. - Czujesz ten ład jedności?! - spytał unosząc do góry jedną brew. - Raczej odór potu - odpowiedział Tomek usuwając się z drogi biegnącej grupie. - Ha, ha, ha - roześmiał się pan Twist i zaraz spoważniał. - Pamiętaj, jednostka istnieje tylko przez innych! Oni cię potwierdzają, śmierć polega na tym, że dla innych przestajesz być! Ty to inni. Dlatego artysta potwierdza się tylko wtedy, gdy wielu go akceptuje. Widzisz tych młodych ludzi, jak dobrze im razem! Sooołdaciii - wykrzyknął - dobrze wam razem?! - Wedle rozkazu!!! - odwrzasnęli. Dżentelmen spojrzał tryumfująco. Z gazety pod pachą wysunął mu się łeb węgorza. Oczodoły ryby były puste. Łeb lekko zapleśniały. Przeszli jeszcze parę kroków w kierunku budynku z dużymi uchylonymi wrotami. Ciągnął od nich przyjemny chłodek. - Mam inne zdanie na temat sztuki i zbiorowości oraz jednostki - odpowiedział Tomek zdecydowanie. Weszli między uchylone wrota. Żółciła się na nich tablica z czarnymi literami, które głosiły " MAGAZYN MATERIAŁÓW WYB." Poniżej była trupia główka. - To, co mówię - odpowiedział pan Twist - to nie są sądy, lecz nagie fakty. Pamiętaj, gdy w grę wchodzi prawda, nie ma czegoś takiego jak interpretacja czy wieloznaczność! Zatrzymali się przy stosie skrzyń. Dwie na samej górze były częściowo otwarte. Pan Twist zanurzył dłoń w jednej z nich. Namacał jajowaty pokarbowany kształt. Podniósł go do góry. - To jest granat - stwierdził. Tomek szarpnął za metalowe kółko na górze granatu. - Zawleczka, idioto! - wrzasnął pan Twist i rzucił się do ucieczki w głąb pomieszczenia. Tomek wolno, majestatycznie wyszedł z magazynu. Widząc go sołdaci pierzchali na wszystkie strony. - Nie razem! - krzyknął do nich. - Nie jednością silni, lecz osobno? Macie maleńki sprawdzian - rzucił granat na dziedziniec i nie czekając na efekty wrócił do magazynu po następny. Na zewnątrz rozległ się huk... i jęki. Sięgnął znowu do skrzyni i poczuł silne szarpnięcie za ramię. Blask słońca obramowywał aureolą pochyloną głowę ojca. Uśmiechał się do Tomka i jeszcze raz delikatnie nim potrząsnął. - Wstawaj - powiedział - śniadanie czeka. Wyciągnął rękę i objął ojca za szyję. Przywarł do jego twarzy. Zarost ojca lekko kłuł go w policzek. - Kiedy przyjechałeś? - spytał. - Dwie godziny temu. Siedzieli już przy śniadaniu, gdy wyszedł z domu. Stół stał pod drzewem, słońce rozgościło się na nim poprzez letnie liście. Ostatnie krople rosy spadły na nagie stopy Tomka, gdy podszedł do jedzących. Chłopak siedział po prawej ręce matki, a u szczytu stołu był ojciec. Brał od chłopaka maselniczkę. Matka miała rozpuszczone włosy. Na sobie skąpy kostium kąpielowy, ten przywieziony przez ojca z Japonii. Jadła jajko na miękko małą, rzucającą ostre błyski łyżeczką. Krzesło dla Tomka stało po prawej stronie stołu, na wprost chłopaka. Było białe, z rodzaju mebli nazywanych giętymi. Usiadł i zaraz z dzbanka w czerwone róże nalał sobie mleka do kubka, na którym wymalowano misia Yogi z dalekiej Ameryki. Mleko było ciepłe, a po wierzchu pływały kożuchy, które tak zawsze mu smakowały. Wyciągał je palcem i wkładał do ust. Słodki, delikatny smak rozpływał się na języku. - Jak on może to jeść - powiedziała matka i spojrzała porozumiewawczo na chłopaka. - Skoro lubi - odpowiedział kochanek. - Prawda, Tomku? Nie odpowiadając zaczął smarować miodem chleb. - Ja też lubiłem kożuchy - powiedział ojciec i uśmiechnął się. - Dziękuję - dodał. Wstawał już od stołu. Tomek jadł patrząc na mewy za drzewami. Wznosiły się i nagle opadały. - Posprzątaj po śniadaniu - powiedział ojciec. - Idziemy - odwrócił się do żony i chłopaka. - Już, już - zawołała matka dopijając mleko. W trójkę weszli do domu. Słońce nie paliło jeszcze jak w południe, ale sięgało już wierzchołków drzew. Tomek ugryzł bułkę, a potem długo przyglądał się śladom swoich zębów. - Hej, hej - pomachali mu wychodząc na plażę. Matka niosła duży kraciasty koc, czerwono-błękitny. Czerwień i błękit zamigotały między drzewami, gdy skręcili ku ścieżce nad morze. Po chwili znikli w gęstwinie. Wokół drgało rozgrzewające się powietrze. Tomek stłukł skorupkę i obrał jajko. Następnie pociął je na najdrobniejsze cząstki i cisnął w ślad za nimi. Po śniadaniu ruszył tą samą drogą, co oni. Miał na sobie tylko dwukolorowe slipy, biało-czarne. W połowie ścieżki kończyło się leśne poszycie, a zaczynał piasek wydm. Czysty, świeży, nie taki, jak w kurortach. Skręcił w lewo, w stronę, gdzie las piął się pod górę. Było już bardzo gorąco. Na leśnej ściółce ogarnęło go suche żywiczne powietrze nadmorskiego lasu. Dzień zapowiadał się bez deszczu. Obok rudziejącego krzaka malin z zeschłymi liśćmi na brzegach wyszedł na urwisko. Usiadł za pniem powyginanym przez morski wiatr. Wyciągnął przed siebie nogi, przeciągnął się. Plaża w dole była pusta, cicha, pełna słońca. Przesłonił ręką czoło. Obóz rozbili przy dużym wymytym przez fale balu. Z góry widział ich doskonale. Nagą matkę, chłopaka i ojca. Wszyscy byli nadzy. Ciała błyszczały w słońcu. Wsparł się na łokciach i przyłożył lornetkę do oczu; nadal nie słyszał szumu fal. Tylko chwilę patrzył na nich, szybko odłożył lornetkę na mech. Po mchu przebiegały mrówki. Nagle poczuł ukłucie i podniósł łokieć. To tylko szyszka. Jeszcze raz popatrzył w dół. Ojciec mówił coś kładąc palec na wargach chłopca. Chłopak uśmiechnął się i objął ojca. Ich głowy pochyliły się ku sobie. Usta złączyły. Matka uśmiechnęła się i ogarnęła obu ramionami. Całowali się wszyscy. Tomek zerwał się gwałtownie. Wzbierało w nim podniecenie. Schował lornetkę do brązowego futerału ze skóry i rzucił się biegiem do domu. Księżyc znów leżał na plaży, a morze było płaskie jak deska. Ani jeden zefirek nie mącił fal pod gwiazdami. Tomek stał wpatrzony w dal, w ciemność. - Chcę być jeden - wypowiedział zaklęcie. - Sam sobie! Dla siebie! Księżyc przesunął się nieznacznie po lustrze wody. Znieruchomiał na mgnienie u jego stóp. Popatrzyli na siebie jedyni w bezkresie. Księżyc zakołysał się i musnął zimnym blaskiem jego twarz. Tomek odwrócił się w stronę domu. Klifowy brzeg piętrzył się z czernią lasu na szczycie. Podszedł do ściany i wbił stopy w wilgotny piasek. Wchodził po ścianie do góry, a wydma za nim osypywała się. Wspinał się wyprostowany, na szczycie musiał uchwycić się traw. Były wilgotne i ostre. Szybkim ruchem podrzucił ciało do góry. Wylądował przy krzaku dzikiego bzu wzbijając opary ostrego zapachu z poruszonych ukwieconych gałęzi. Wstał i odsunął krzaki. Mijane drzewa gładziły go po włosach. Wszedł na ścieżkę prowadzącą do domu. W pełni księżyca budynek rozrastał się, lekko unosił w nocnym szumie morza. Samochód ojca w krwistym kolorze trwał obok. Tomek puścił się biegiem dokoła domu. Zrobił trzy okrążenia, nim zatrzymał się przed oknem rodziców. Było otwarte na oścież. Zimny blask satelity błądził po pokoju. Wspiął się na parapet. Pod palcami wyczuł ciepło rozgrzanego drewna. Zeskoczył na podłogę cicho jak kot. Promień księżyca wpełzł na łóżko. Matka spała wtulona w ramiona ojca, który przytulał ją przez sen, dotykając lewą dłonią ramienia chłopca śpiącego po lewej stronie matki. Chłopak miał prawą nogę zarzuconą na biodro matki i ojca. Spali ufnie. Księżyc ochładzał ich senne ciała. Wyminął łóżko na czworakach i zatrzymał się przy drzwiach do holu. Klucz był przekręcony w zamku. Uniósł się na kolana. Zębami wyciągnął klucz z zamka i położył przy listwie podłogowej w kącie pokoju. Wrócił do okna. Promienie księżyca nadal spoczywały na śpiących. Matka uśmiechała się delikatnie. Wyskoczył przez okno w ciepłą noc. Podszedł do auta. Z kieszeni spodni wyciągnął kluczyki. Wieko bagażnika odskoczyło sprężyście. Musiał dobrze napiąć dziecięce muskuły, by wyciągnąć pełny, ciężki kanister. Polewał benzyną ściany domu, zwłaszcza parapet w pokoju rodziców. Potem dokładnie wytarł kanister chusteczką i włożył na swoje miejsce. Zatrzasnął bagażnik, z kieszeni wyjął zapałki. Noc trwała wyczekująco. Podpalił całe pudełko i rzucił je na parującą benzynę. Płomień popędził po wysuszonym drewnie i rzucił się błyskawicznie na ściany. Rozerwał ciemności, ogrzał nawet zimny blask księżyca, ale z płonącego budynku nie wybiegł ani jeden krzyk. Huczał tylko ogień. Dom się palił. Tomek skrył się w mroku lasu i przeszedł między drzewami do urwiska. Ze szczytu widać było księżyc połyskujący na mokrym piachu plaży. Wciągnął rozgrzane powietrze nocy w płuca, aż się zachłysnął, i skoczył celując w błyszczącą tarczę satelity rozpostartą na piasku mokrym od fal. - Dobre - powiedział pan Wecki oddając maszynopis. - Powiem więcej, bardzo dobre! Autor strzepnął okruszki wiśniowego ciasta z maszynopisu na trawę, a pan Wecki przeciągnął się i ziewnął. - Ukołysałeś mnie - powiedział i klepnął autora otwartą dłonią w plecy. - Mnie wręcz odwrotnie - wychylił się z lewej strony pan Twist. Wyrwał spory kęs z ryby owiniętej w gazetę i wepchnął do ust. - Jak to? - zdziwił się pan Wecki, spoglądając spod długich rzęs na pana Twista. - Tak to - odburknął dżentelmen. - Nic nie rozumiem! Czemu to ma służyć? - wzruszył ramionami i obrzucił ich obu pogardliwym spojrzeniem. - O tam - pokazał za siebie kciukiem - jest garnizon, sołdaci ćwiczą i tak dalej. Służy to obronności, krzewi ducha, a to... - wskazał rękopis - bulwersuje i szerzy rozpustę! - Ależ - rozsierdził się pulchny Wecki. - Literatura nigdy niczemu nie służy. Zwyczajnie jest. Albo ją akceptujesz, albo nie! Bywa jak promień przeszywający czerń bytu, tyle dostrzeżesz, ile zrozumiesz. - Dlaczego on rzuca jajkami? - pieklił się pan Twist. - Jajko jest symbolem żałoby i duszy - odpowiedział autor. - Ciska w ich kierunku, bo rozstaje się z nimi. Żal rozdziera jego duszę, jednocześnie ich nienawidzi. Tym jajkiem żegna ich. - Urwał, bo za plecami pana Twista żołnierze pokonywali zasieki i wychodzili na rubieże wroga. - Czemu więc służy - indagował dalej pan Twist - ten dziwaczny wątek seksualny?... Co to jest, o co wam chodzi... - obejrzał się zaaferowany. Rzeczywiście ćwiczące wojsko zbliżało się. Pomachał im ręką, ale któryś z żołnierzy rzucił w jego kierunku granat. Dzięki Bogu stali daleko i podmuch wybuchu cisnął w nich tylko chmurę kwiatów dmuchawca. Otoczeni tą chmurą rozmawiali dalej. - Chodziło o zaakcentowanie - wtrącił uczenie Wecki - sił biologii. Zwyczajny erotyzm byłby zbyt dosłowny. Należy uciekać od dosłowności - kiwnął głową, jakby sam sobie potakując - gdyż nasz bohater Tomek cały jest zanurzony w siłach natury i one wyznaczają mu sposób reagowania. To natura każe mu czynić to, co czyni. Dopiero po dotarciu do ostateczności, czyli do zabójstwa, oddaje się we władzę metafizyki. Właśnie latarnia-balon, czyli księżyc, przenosi go w inne rejony poznania wyznaczone mu przez jego twórcę, czyli autora. Dlatego... Kolejny wybuch przerwał wywody pana Weckiego, wszyscy trzej spojrzeli w kierunku poligonu. Atak wyraźnie załamał się na polu minowym wroga. Niedaleko, na maleńkim świerczku dyndały wnętrzności jednego z żołnierzy. W trawach poligonu walały się resztki innych wojaków. Skrzyły się, ociekające krwią w słońcu. Obłoczkami pary uciekało z nich życie. Zakrwawione wnętrzności drgały jeszcze, jakby zapraszając, by je rozgarnąć zaostrzonym patykiem i poszukać w ich skrętach przepowiedni losu. - Wszystko ocieka wojskiem - powiedział ktoś za nimi. Jak na rozkaz wszyscy trzej spojrzeli za siebie. W chmurze dmuchawców, która unosiła się nad polem walki, szedł Glen Miller z orkiestrą. Skinął im dłonią w białej, irchowej rękawiczce. - Od serca do mózgu wędrują garnizony - krzyczał muzyk. - Kohorta podchodzi pod sam próg ego i żądło laserowca przenika wprost do najtajniejszych wolności. Po fali zbrojnej zostaje w nas susza, popiół, uniwersum nicości. Wojska, wojska maszerują, maszerują, nadchodzą - zatrzymał się przed nimi. - Przypomina to jedną dobrą kwestię - pochwalił się erudycją pan Wecki i zacytował. - Pierwsze pianie koguta o świcie nowego, pełnego krwi dnia, który ludzkości przyniesie głęboką żałobę. Kultura i moralność znikną ustępując miejsca przemocy i chciwości! Pan Twist zmiął gazetę, bo nic już w niej nie miał. Cisnął gazetową kulę na trawę i zatarł dłonie ze śmiechem, troszkę jakby nerwowym. - To już zupełnie inna historia - powiedział autor patrząc po kolei na Glena Millera, pana Weckiego, pana Twista. - Właśnie - potwierdzili chórem, następnie spojrzeli wymownie na maszynopis, który trzymał w dłoni. Glen Miller uśmiechnął się, machnął batutą i orkiestra zagrała "Moonlight serenade". Muzyka niosła się nad łąkami, poligonem docierając aż do wschodnich rubieży wroga.