Grzegorz Wiśniewski Dobrzy, źli 1. Szum w uszach był pierwszą rzeczą, która dotarła do otępiałego umysłu Keitha Galvina. Po chwili szum przemienił się w bolesne tętnienie, pulsujące wewnątrz głowy w takt wirujących pod powiekami tęczowych kręgów. Prawa dłoń Galvina odpięła rzepy hełmu, a lewa zdjęła go, pozwalając opaść głowie na murawę. Nozdrza zaatakowały intensywne zapachy lasu: pni, gałęzi, gleby, porządkując chaos myśli i przywracając sprawność umysłowi. Powoli, starannie szukając dłońmi oparcia, Galvin podniósł się na klęczki, ostrożnie kręcąc bolącą głową. Mrówki bólu rozpełzły się też po karku. Otworzył oczy. Pulsowanie w okolicach obu skroni stało się nieprzyjemnie wyraźne, zupełnie jakby tętnice skroniowe tłoczyły ciecz o konsystencji błota. Przejechał dłonią po krótkich włosach i natrafił na źródło największego bólu - prawą stronę czoła, gdzie pojawił się guz, pokryty zakrzepłą krwią. Miał wielkość orzecha paso, ale bolał, jakby był z dziesięć razy taki. Galvin uniknął wstrząsu mózgu, ale miał kłopoty z utrzymaniem równowagi. Zaaplikował sobie z wiszącego przy pasie zasobnika środek przeciwbólowy. Pulsowanie w głowie natychmiast osłabło, a i ucho środkowe zaczęło wracać do równowagi. Pierwszą rzeczą, której przyjrzał się dokładniej był hełm, ściągnięty przed chwilą z głowy. Białą, polinanomidową konstrukcję z jakby owadzio zaprojektowanymi wizjerami szpeciło wgniecenie i siatka pęknięć. Miał szczęście. Ostatnim, co pamiętał, było nagłe uderzenie w pierś, które zmiotło go zza sterów prowadzonego gravskutera wprost na drzewo. Przy prędkości, z jaką leciał powinno oznaczać śmierć. W tym samym momencie, kiedy to sobie uświadomił, odskoczyła ostatnia zapadka w przyblokowanej szokiem pamięci. Przypomniał sobie, kim jest i co robi w tej leśnej głuszy rozciągającej się we wszystkie strony. Jako sierżant 6 karnego Legionu Oddziałów Szturmowych brał udział w pułapce zastawionej na grupę buntowników, którzy mieli zamiar opanować i zniszczyć generatory pól deflekcyjnych, chroniących imperialną Gwiazdę Śmierci przed atakiem. To miała być kolejna rutynowa potyczka w trwającej od kilkunastu lat wojnie podjazdowej, kolejna łatwa akcja, po której ogłupiali rebelianci sami bezradnie rzucaliby broń. Zaklął gniewnie w myślach, ostrożnie siadając na leżącym obok pniaku. Z początku wszystko szło świetnie. Dzięki danym wywiadu Galvin i dwa tuziny innych zwiadowców z 1 plutonu nie mieli najmniejszych problemów z wykryciem i namierzeniem przeciwnika. Rebeliantów było niewielu, nie mieli dokładnego rozpoznania i działali nerwowo. Zaatakowali zgodnie z przewidywaniami, w momencie kiedy ich flota wyszła z hiperprzestrzeni i w szyku Pika/Ekran ruszyła do ataku na Gwiazdę Śmierci. Przygwożdżono ich bez trudu. Ale kiedy wyprowadzono tę słabą, rozbrojoną grupkę z bunkra kontrolnego wszystko zaczęło się nagle psuć. Skraje polany niespodziewanie zaroiły się od owych niewielkich, niedźwiedziowatych stworzeń żyjących w tutejszych lasach, a które zdaniem Sztabu były całkowicie niegroźne. Nim ktokolwiek z oficerów zdążył zareagować, na ustawionych po bunkrem szturmowców runął grad strzał, oszczepów i kamieni. Broń ta nie była wprawdzie szczególnie groźna dla pancerzy szturmowych, ale jej napór ilościowy częściowo równoważył brak skuteczności. W eterze zapanował chaos i zaczęto wydawać wzajemnie sprzeczne rozkazy. Trzeci pluton, stojący na lewo od wyjścia z bunkra, rzucił się do lasu w ślad za umykającymi stworzeniami. Żołnierze Floty stojący obok natychmiast runęli do bunkra, zasuwając za sobą wrota ochronne, jakby zaatakował ich cały pułk przeciwników. Pozostali szturmowcy rozproszyli się po drugiej stronie polany pozwalając grupie rebeliantów odzyskać broń i, co najgorsze, inicjatywę. Ktoś, Galvin nie pamiętał kto, wezwał zaczajonych za wzgórzem zwiadowców na gravskuterach i posłał ich w gęstwinę po zachodniej stronie lasu, w wyniku czego większość z nich się rozbiła. Galvinowi jako jednemu z nielicznych udało się uniknąć zderzenia z drzewem, ale to, że zwolnił, uczyniło go świetnym celem dla przeciwnika. Chwilę później coś strąciło go z maszyny wprost na drzewo. Ponownie zaklął. Przysiągł sobie odnaleźć oficera, który był odpowiedzialny za skierowanie tylu ludzi wprost w ramiona śmierci. Rozejrzał się wokół, usiłując ustalić, gdzie jest. Stał w niewielkim zagłębieniu, porośniętym szczelnie bujnymi paprociami. Paprocie te częściowo zamortyzowały jego upadek. Śledząc ich połamane łodygi można było wywnioskować, z jakim impetem się po nich przetoczył. Podniósł wzrok nieco wyżej, wprost na widoczną w prześwicie zielonego stropu tarczę słońca. Był ranek następnego dnia po owej fatalnej potyczce. Zastanowił się nad jej wynikiem. Ile czasu mogło zabrać batalionowi szturmowców wyposażonemu w kroczące, szturmowe AT-ST i osłanianemu przez zwiadowców na gravskuterach rozgromienie grupki buntowników i uzbrojonych w archaiczną broń tubylców? Z pewnością niewiele. W takim razie, dlaczego nikt go jeszcze nie odnalazł? Zdezorientowany sięgnął do pasa po sygnalizator i pokręcił głową ze złością. Sygnalizator zniknął, musiał zsunąć się z zaczepu podczas upadku. Bez sygnalizatora odnalezienie kogoś leżącego bez przytomności w dywanie paproci byłoby cudem, a Galvin swój limit cudów wyczerpał już wcześniej. Wlał do gardła parę łyków z manierki, resztą wody spłukując twarz. Poczuł się nieco lepiej. Ustalił właściwy kierunek marszu, sprawdzając namiernik orbitalny na przegubie. Zrobił kilka kroków naprzód, zataczając się. Nadal nie czuł się zbyt pewnie. Poluźnił zapięcia munduru przy szyi i głębiej odetchnął. Tętent pod czaszką nie ustał wprawdzie całkowicie, ale osłabł wystarczająco. Ponaglając samego siebie w myślach wspiął się po łagodnym zboczu zagłębienia, ruszając w kierunku bazy. Wybierał najprostszą drogę, a gdzie musiał - przedzierał się przez krzaki. Omijał grube jak domy pnie drzew oraz otwierające się niekiedy w ziemi wyrwy. Kiedy wdrapał się na dość stromy pagórek i spojrzał na znajdującą się za nim polanę, zatrzymał się zdumiony. Polana była właściwie płytką kotliną w kształcie nieco nieforemnej elipsy, rozpościerającą się w kierunku zachodnim. Na jej dnie trwało rozrzuconych kilkanaście wraków. Część z nich była rozpoznawalna jako AT-ST, przechylone pod dziwacznymi kątami lub leżące na bokach strzaskanych wieżyczek. Wiele dymiło jeszcze, podobnie jak osmalone strzępy gravskuterów powbijanych w niektóre drzewa, znaczących ich pnie ciemnymi plamami. Widok poniszczonych maszyn był jednak niczym wobec zaściełającego przestrzeń kotliny dywanu ciał, jakby uzupełnienia połamanego leśnego poszycia. Galvin ogarnął zdezorientowanym wzrokiem otoczenie i uświadomił sobie nagle, że większość zabitych ma na sobie białe pancerze szturmowe. Gdzieniegdzie migały też szare mundury oficerów, leżących ramię w ramię ze swoimi podkomendnymi. Niewielkie podwyższenie mniej więcej w środku kotliny było całe poorane wybuchami, a sylwetki szturmowców leżały rozmiecione wokół jak płatki białego kwiatu. Wyglądało to na ostatni posterunek. Bitwa musiała być zajadła, sądząc po pniach okolicznych drzew, podziurawionych, popalonych, a niekiedy nawet rozszczepionych trafieniami z plazmowych dział i karabinów. Skończyła się dawno, pięć albo i sześć godzin wcześniej, bowiem wszystkie płomienie, jakie musiały zostać wzniecone, teraz co najwyżej się tliły. Galvin ostrożnie, tak, aby nie naruszyć ciszy, spowijającej kotlinę niczym całun, zsunął się na jej dno i ruszył przez pobojowisko. W mijaniu coraz to nowych ciał i strzaskanych metalowych konstrukcji kryło się coś bardzo dostojnego, niczym w odwiedzaniu galerii sztuki, lecz Keithowi nie przyszedł do głowy taki punkt widzenia. Opanowała go nagła obawa, bardzo nie sprecyzowana, że sytuacja wygląda gorzej, niż przypuszczał. Błąkając się w gąszczu ciał i wraków szukał odpowiedzi, które mogłyby go upewnić o czymś przeciwnym, jednak wnioski, jakie wyciągnął do tej pory, nie napawały go optymizmem. Zauważył cztery różne totemy kompanijne widoczne na mundurach zabitych szturmowców, dokładnie tyle, ile oddziałów brało udział w akcji przechwycenia rebelianckiego rajdu. Sądząc po rozproszeniu poszczególnych plutonów jednostki nie zachowały podczas walki dyscypliny i szyku, a jedynymi powodami takiego zachowania mogła być utrata łączności z dowództwem lub, co bardziej prawdopodobne, panika. Nastąpiła katastrofa, sytuacja wymknęła się spod kontroli i nie znalazł się nikt kompetentny, kto zdołałby ją opanować. Bitwa, która rozegrała się w kotlinie, Galvin aż się zatrzymał oświecony tą myślą, wcale nie miała na celu odepchnięcia atakujących stworzeń i garstki rebeliantów z powrotem do lasu. Miała ocalić całą grupę operacyjną Imperium przed zagładą, pozwolić batalionowi szturmowców przedrzeć się do bazy i dotrzeć na kosmodrom. Nie powiodło się to jednak i oddział skonał w starciu. Coś było jednak nie w porządku. Tej masakry nie mogli dokonać uzbrojeni w kamienną broń tubylcy, nawet wspierani przez tuzin rebeliantów, tak jak udało im się to z trzema plutonami pilnującymi bunkra. Aby tego dokonać, potrzeba było poważniejszych sił, co najmniej pułku. Skąd one się wzięły? Co zatem stało się z bunkrem kontrolnym i Gwiazdą Śmierci? Galvin zerknął w górę, usiłując przebić wzrokiem baldachim liści, ale nie mógł dostrzec stacji bojowej. Jego pewność co do faktu, że Gwiazda Śmierci nadal tam jest, została nagle zachwiana. Zaklął i ruszył naprzód, zerkając na kompas, aby uchwycić właściwy kierunek. Otumanienie i pewna beztroska, które towarzyszyły mu od momentu ocknięcia się, teraz zniknęły bez śladu. Pozostała tylko niepewność. Zawsze uważał się za urodzonego żołnierza, chociaż nikt z jego najbliższych nie miał większej styczności z wojskiem. Kiedy po roku nauki rzucił studia medyczne, aby zaciągnąć się do jednego z Legionów imperialnych, rodzina odcięła się od niego jak od trędowatego. Kiedy był młodszy, pogardzał ich niemal fetyszystycznym kultem wiedzy, a decyzję o zaciągu podjął pod wpływem impulsu. Teraz, po paru latach, zrozumiał ich punkt widzenia, ale i on miał swoje racje. Robił to, co lubił. Owszem, zdarzały się zgrzyty i to dość często, gdy nadchodziły rozkazy pacyfikacji osiedli i kolonii niezbyt uległych względem Imperium. A wiadomo, rozkaz to rozkaz. Galvin nie był jednak sadystą i nie lubił sadystów. Wiadomość o spacyfikowaniu przez 12 Legion Oddziałów Szturmowych miast na planecie Sylidon wywołała w nim głęboki niesmak. Przede wszystkim dlatego, że z tego powodu do Rebelii przyłączyło się następne pięć systemów. Imperium wydawało się popełniać błąd za błędem. Dosłużył się stopnia porucznika, ale ponieważ raziły go wzajemne animozje w dowództwie Legionu, przeniesiono go do 6 Karnego Legionu Oddziałów Szturmowych i zdegradowano. Stanowisko dowódcy plutonu dla człowieka o jego umiejętnościach taktycznych było jak policzek. W dodatku 6 Legion był jednostką wsławioną różnymi brudnymi i brutalnymi akcjami na obszarze całej Galaktyki. Jego autorstwa była między innymi masakra tatooińskiego osiedla Anchor Heat oraz atak na dyplomatyczną korwetę senacką na orbicie tej planety. Kiedy fakty te dodano do wcześniejszych zbrodni popełnionych przez tę jednostkę - 6 Legion stał się najbardziej znienawidzonym spośród wszystkich, jakie Imperium posiadało. Teraz, na porośniętych paprociami polanach tej planety, nadszedł czas zapłaty. Rozmyślania przerwał Galvinowi nagły szelest gdzieś z boku. Mógł go spowodować jakiś przedstawiciel licznej tutaj fauny, ale Keith wolał nie ryzykować. Uskoczył za najbliższe drzewo wydobywając z kabury przy kolanie mały miotacz laserowy, by chwilę potem wyjrzeć ostrożnie z bronią gotową do strzału. Jego uwagę przyciągnął sterczący opodal wrak kroczącego AT-ST. Maszyna miała całkowicie skruszone lewoburtowe systemy hydrauliczne i pęknięty wspornik. Był to rezultat zderzenia z pniem ściętego drzewa zepchniętym z prawej strony kotliny. Oprócz tego salwy z cięższej broni wybiły w pancerzu kilka otworów, których poszarpane, popalone brzegi przypominały otwarte do krzyku usta. Szczeliny obserwacyjne w górnej części kadłuba były martwe, ale Galvin był przeświadczony, że to właśnie stamtąd doszły go szelesty. Postanowił zaczekać chwilę. Nie czekał długo. Z włazu umieszczonego na górze kadłuba wraku nagle wychyliła się jakaś sylwetka i zręcznie ześlizgnęła się po boku maszyny. Keith bez trudu rozpoznał mundur tamtego, głęboka czerń charakteryzowała operatorów-pilotów Korpusu Zmechanizowanego. Postaci brakowało tylko zdobiącego głowę rozłożystego hełmu. Opuszczając miotacz wyszedł zza drzewa. - Hej - zawołał w kierunku żołnierza. - Co tu się ...? W połowie wypowiedzi głos uwiązł mu w gardle. Tamten bowiem niespodziewanie rzucił na ziemię trzymany pod pachą pakunek, dobył broni i dwukrotnie nacisnął spust rzucając się desperackim szczupakiem za osłonę. Galvin wykonał rozpaczliwy unik i obie czerwone, opalizujące igły przemknęły obok niego osmalając pobliskie drzewo. Klnąc na czym świat stoi, wczołgał się za stertę spróchniałych gałęzi. - Zwariowałeś? - ryknął. - Omal mnie nie zabiłeś! Operator-pilot musiał także przeżyć chwilę konsternacji, bo odezwał się dopiero po chwili. - Kim jesteś? - Sierżant Keith Galvin, 2 kompania 6 Legionu - odparł nieco spokojniej Keith wodząc lufą miotacza po okolicach schronienia przeciwnika. - A tyś co za jeden? Znów nastąpił moment ciszy. - Varini. Hesser Varini, kapral, 1 sekcja wsparcia. Podejdź tu, to pogadamy. - A dlaczego sam nie podejdziesz? - Bo ci nie ufam. - To miło z twojej strony. Od strony Variniego nic nie nadbiegło w odpowiedzi. Zapadła cisza, wróżąca impas w rozmowie. Galvin postanowił jednak za wszelką cenę czegoś się dowiedzieć. - Hej, jesteś tam jeszcze? - Tak - mruknął Varini czujnie. - Kręciłeś się trochę po tym pobojowisku, więc może mi powiesz co się tutaj stało? - zapytał Keith rozglądając się. - Najpierw ty mi coś powiedz - energicznie nakazał Varini nie wychylając się nawet o cal zza osłony. - Podaj hasło specjalne z akcji na Andal Andara. Galvin zastanowił się chwilę. - Andal Andara? Szkoła oficerska Floty? Oddziały Szturmowe nie miały nic wspólnego z tą pacyfikacją. Flota zrobiła to na własną rękę - odpowiedział spokojnie - Czy o to ci chodziło? Po drugiej stronie znad połamanych paproci ostrożnie wychynęła postać przyciskająca do ramienia miotacz i, zataczając łuki jego lufą, postąpiła kilka kroków naprzód. Galvin uczynił podobnie, ale wstając zdecydował się schować miotacz do kabury. To czyniło go wprawdzie bezbronnym, ale pomogło przełamać nieufność tamtego. - Jeszcze chwila, a odstrzeliłbym ci łeb - mruknął Varini opuszczając broń. - Ale powiedzmy, że na razie ci wierzę. Zrobił kilka kroków wstecz i podniósł upuszczoną wcześniej paczkę. Galvin zasalutował mu pobieżnie, mimo, że Varini w zasadzie powinien zrobić to pierwszy i spróbował nadać swojemu głosowi besztający ton. - Co pan do cholery wyprawia, kapralu? - powiedział dobitnie. - Mógł mnie pan zabić. Od kiedy to przestała obowiązywać na polu walki procedura rozpoznania ? Varini spojrzał na niego z mieszaniną zaskoczenia i złości. - Do diabła, sierżancie - wycedził - to lepsze niż dać się ustrzelić lub złapać patrolom rebeliantów. - Co takiego? - wykrztusił Galvin natychmiast pojmując sens wypowiedzianych przez operatora słów. - Opowiadaj człowieku, opowiadaj! - O czym? - Varini podejrzliwie zmrużył oczy. - O tym, co się stało! - dodał Keith zataczając ręką łuk w kierunku zamarłych wokół nich wraków i ciał. - Dostałem czymś w łeb na samym początku i nie mam pojęcia, w jakim świecie się obudziłem. - Nie ma co opowiadać - mruknął Varini z trudną do zdefiniowania miną. - To koniec. Wszystko szlag trafił. - Wszystko? W jaki sposób? - Chcesz szczegółów? Proszę bardzo. Pamiętasz jak zwiała ochrona bunkra? - Nie. Mówiłem, że ... - Dobra, słyszałem. Jak tylko zaatakowały te podobno niegroźne miśki, zapanował chaos - totalny chaos. Plutony przy bunkrze rozbiegły się w cholerę po lesie, a jedyny, który został na miejscu, zaskoczony rozproszył się i rebelianci umknęli. Okopali się przy wejściu do bunkra i odpierali wszystkie ataki, jakie udało się zorganizować. Jakiś debil odwołał wszystkie AT-ST do pościgu, ale ponieważ ruszyły w jednym kierunku - przeszkadzały sobie wzajemnie, zderzały się, grzęzły w prymitywnych pułapkach. Naszych w lesie wkrótce wyrżnięto. Może siedziało tam więcej rebeliantów? Potem w jakiś sposób jeden AT-ST przeszedł w ręce wroga i dobił resztki naszych szturmujących pozycje rebeliantów pod bunkrem kontrolnym. Wtedy rebelianci wdarli się do bunkra i wysadzili emiter pola. Wtedy flota Rebelii rozprawiła się z Gwiazdą Śmierci, gdzieś około dwudziestej czasu uniwersalnego. Ale to nie był koniec. Wówczas nadleciały transportowce pełne wojska. Rebelianci odbili lądowisko i budynki koszar, a potem zepchnęli do tej kotliny resztkę garnizonu i zmiażdżyli. Wystarczy? Keith wpatrzył się z zastanowieniem w Variniego. W ciągu dnia zaledwie dumne Imperium otrzymało najcięższy chyba cios w całej swojej historii. A przecież na Gwieździe Śmierci był podobno sam... - Czy Imperator się uratował? - zapytał Galvin spoglądając mimowolnie w górę, w miejsce, gdzie kiedyś unosiła się stacja bojowa. - Nie mam pojęcia - Varini zadumał się nieco. - Meldunki nic o tym nie wspominały, przynajmniej do chwili, kiedy mogłem je jeszcze odbierać. Kiedy zobaczyłem lądujące transportowce rebeliantów, rzuciłem w krzaki swój komunikacyjny złom i zwiałem w las. Wolałem nie ryzykować śmierci lub niewoli. Nie wiadomo, co gorsze... Keith milczał. Wciąż trawił wiadomość o zniszczeniu Gwiazdy i prawdopodobnej śmierci Imperatora. Nie, żeby czuł jakiś sentyment do Imperium, owego megatotalitarnego tworu wielkiego samowładcy - senatora Palpatine. Wiedział jednak, że upadek starego porządku spowoduje wiele zmian. Niekoniecznie na korzyść. Jako żołnierz byłych Oddziałów Szturmowych nie miał czego szukać w armii rebelianckiej. A nawet gdyby miał - nie był pewien, czy skorzystałby z szansy. To oznaczało weryfikację, zdradę przysiąg, skazę na honorze, a być może pościgi za dawnymi przyjaciółmi, sądy w imię nowo pojmowanej sprawiedliwości i w odwecie. Czuł wstręt do tego rodzaju podchodów. Kochał walkę, bo w niej wszystko było proste, czarno-białe. Zabijasz lub giniesz. Nie wymagano podejmowania skomplikowanych decyzji, zwłaszcza moralnych. W takim punkcie widzenia było coś szczeniackiego, wiedział to, ale nie potrafił i nie chciał go zmienić. Wcześniej często bywał świadkiem perfidii osób uznawanych za dojrzałe i poważne, w porównaniu z którą walka na bagnety, noże czy chociażby ordynarna strzelanina była kwintesencją szczerości. Śmierć w walce wydawała mu się o niebo czystsza od powolnego konania w otoczeniu osób perfekcyjnie udających współczucie. - A co z tobą? - zapytał nagle Variniego. - Co zamierzasz zrobić? Operator-pilot spojrzał na niego przenikliwie i odpowiedział spokojnym głosem: - Mam zamiar przeczekać. Miesiąc, może dwa. Tak długo, dopóki rebelianci będą utrzymywali tu stan wysokiego pogotowia. Potem spróbuję przekraść się na jakiś statek i zwiać dokądkolwiek. Może mi pomożesz? We dwóch będzie nam łatwiej. I zdążymy zebrać więcej racji żywnościowych. Tu niedaleko mam niezłą kryjówkę, wystarczy dla nas obu. - Uważasz, że to dobry pomysł? - Keith spojrzał na niego z namysłem. - Dlaczego nie? - wzruszył ramionami Varini. - Rebelianci przetrząsają las jak wściekli. Jednocześnie przez radio i wzmacniacze nadają gwarancje bezpieczeństwa, a mimo to co jakiś czas wybucha strzelanina. Patrole to pewnie sami nowi rekruci, takich zawsze rzucają do piechoty planetarnej. Mają bardzo nerwowe palce na spustach. Galvin potaknął, spoglądając na najbliższy wrak, poczuł nagle wewnętrzną pustkę, jakby sytuacja, w której się znalazł, nie miała wyjścia. A może nie miała ? - Jesteś ze mną? - ponowił propozycję Varini. Keith obrócił się w jego kierunku. - Jasne - rzucił nieco bez przekonania. - Jesteśmy obaj w takim położeniu, że musimy sobie pomagać. Bylebyśmy zdołali wydostać się z tej planety. I to jak najszybciej. - Racja - przytaknął energicznie operator-pilot i rozejrzał się wokół. - Musimy zgromadzić jak najwięcej żarcia w jak najkrótszym czasie. Nie wiadomo, ile czasu będziemy czekać. Proponuję, żebyśmy się rozdzielili. Spróbuj tam i tam - wskazał na północny kraniec kotliny - spotkamy się za kwadrans przy tym dużym, czarnym drzewie. Nie tracąc czasu ruszył naprzód, chowając broń do kabury. W tym momencie wydarzenia potoczyły się lawinowo. Najpierw do ich uszu dotarł ostry szum, wyprzedzając nieco dwa gravskutery, które przemknęły przez przeciwległy kraniec kotliny. Chwilę później pojawiły się jeszcze dwa, eskortując duży transporter wojskowy i szerokimi łukami penetrując teren. Varini i Galvin w ułamku sekundy padli na ziemię i wczołgali się za osłonę paproci i powalonych pni. Keith pokazał odległemu od niego o kilka metrów Variniemu, żeby odczołgał się wstecz, do płytkiego, zarośniętego krzakami wykrotu. Z niepokojem zauważył u tamtego oznaki paniki. Operator-pilot był przerażony i wydawał się nie reagować na energiczne gesty Keitha. Galvin sklął go w myślach i zaczął samemu ostrożnie się cofać nie spuszczając wzroku z krążących opodal gravskuterów. Kiedy miał już tylko jakieś dwa, trzy metry do upragnionej kryjówki wydarzyła się katastrofa. Jeden ze skuterów skręcił ostro w ich kierunku, zdecydowany jeszcze raz przeczesać pobojowisko i przelatując w pobliżu kryjówki Variniego zwolnił nieco, co dla Galvina było zupełnie przypadkowe. Wiedział, że trudno byłoby ich zidentyfikować wobec mrowia ciał w takich samych mundurach leżących wszędzie wokół. Wystarczyło pozostać w bezruchu. Ale nie okazało się to dostatecznie jasne dla Variniego. W pewnej chwili nie zdołał utrzymać nerwów na wodzy i zerwał się na nogi otwierając ogień do nadlatującego rebelianta. Tamten dokonał płynnego skrętu swoją maszyną, ale najwyraźniej z powodu zaskoczenia nie zdołał go dokładnie wymierzyć i werżnął się wprost w kadłub zamarłego, zniszczonego AT-ST. Eksplozja i słup ognia natychmiast zwrócił uwagę pozostałych rebeliantów. Kiedy Varini obrócił się ruszając biegiem w kierunku zwartej ściany krzewów i poszycia na północnej stronie kotliny, z prawej wyprysnęły jeszcze trzy gravskutery szukając celów. Mogli strzelić mu w plecy nawet nie trudząc się zbytnim celowaniem, pomyślał Galvin. Nie zastanawiając się dłużej wydobył swój miotacz i wygarnął w kierunku nadlatujących. Zaskoczeni ostrzałem z boku przemknęli tylko nad uciekającym operatorem-pilotem i zniknęli w lesie. Keith nie czekał na ich powrót, rzucił się w stronę najbliższych krzaków na skraju kotliny. Biegnąc klął Variniego, rebeliantów i swoją własną głupotę, która kazała mu strzelać. Nim zdołał dotrzeć do zbawczej osłony, dostrzegł, jak z niewielkiego przesmyku między drzewami wyłania się tyraliera postaci w mundurach koloru khaki, unosząc do ramion karabiny laserowe. - Varini, na ziemię! - krzyknął ostrzegawczo i wylądował szczupakiem na ziemi, oddając kilka strzałów na ślepo w kierunku przeciwnika. Kiedy się obejrzał, spostrzegł daremność swoich wysiłków. Nadal biegnący mimo ostrzeżenia, zapewne totalnie przerażony operator-pilot nagle załamał się po trafieniu w plecy, przetoczył kilka stóp po darni i znieruchomiał. Bezsensowność tego zabójstwa rozczarowała Keitha. Tak nie postępowali zawodowcy, tak postępował ogłupiały tłum opanowany bez reszty chęcią zemsty. Szturmowcy rzadko czynili rzeczy zbędne, jak na przykład dorzynanie niedobitków po zakończeniu walki. Gdy dysponowali przewagą liczebną i techniczną, zwykle poprzestawali na ogłuszaniu wroga falą szokową i odstawianiu go do najbliższej placówki wywiadu. Galvin zdawał sobie sprawę, że przesłuchania tam prowadzone bywały częstokroć gorsze od śmierci, ale fakt pozostawał faktem. Rebelianci jednak woleli, aby jeszcze jedno ciało byłego żołnierza byłego Imperium dołączyło do dziesiątków innych, zaścielających pobojowisko. W pagórek obok jego głowy ugodziła czerwona smuga wzbijając chmurę pyłu, chwilę potem dwie identyczne trafiły w drzewo tuż za nim. Keith wytknął pistolet zza osłony wysyłając kilka strzałów w kierunku domniemanych stanowisk rebeliantów i zręcznie odczołgał się wstecz lawirując po drodze między kępami ciernistych krzewów. Pod osłoną grubego jak dom pnia powstał i rzucił się w kierunku pobliskiego skraju kotliny lądując przewrotem w całkowicie osłoniętym zagłębieniu. Nie tracąc czasu zanurkował naprzód w ścianę zielonych liści mając nadzieję całkowicie zgubić prześladowców. Po kilku sekundach zmagania z giętkimi gałązkami przedarł się na niewielką polankę wpadając wprost w ramiona biegnących w przeciwną stronę dwóch rebeliantów. Tamci musieli właśnie zeskoczyć z zaparkowanego obok gravskutera i ściągali z pleców karabiny laserowe odblokowując bezpieczniki. Galvin zwarł się z pierwszym, chwytając jego broń za lufę i wyprowadzając cios kolanem w podbrzusze. Przeciwnik sapnął, rozluźniając mimowolnie mięśnie, co pozwoliło Keithowi na zaskakujący półobrót zakończony silnym skrętem rąk. Rebeliant przewinął się Galvinowi przez biodro, pozostawiając mu karabin w dłoniach i padając niezgrabnie na plecy. Nie gubiąc rytmu, Keith zatoczył bronią krótki łuk i ugodził drugiego rebelianta kolbą w mostek, poprawiając ciosem lufy w szyję. Kiedy tamten bezwładnie osuwał się na ziemię, Keith odblokował już karabin i, obracając się, unosił go do ramienia z zamiarem przybicia poprzedniego wroga serią do poszycia. Mimo jednak, że cała akcja zajęła mu może z sekundę, był zbyt wolny. Pierwszy z przeciwników zdołał już się odwrócić leżąc i wydobyć paralizator. W chwili, gdy Keith wycelował w niego, tamten nacisnął spust. Galvin poczuł, jakby niewidzialna ściana pędząca z dużą prędkością wyrżnęła go w czoło. Gwałtownie wygiął się wstecz i padł na plecy z takim impetem, że z ust wyrwał mu się mimowolny jęk, a przed oczami zatańczyły różnokolorowe kręgi. Przez dłuższą chwilę nie mógł zrozumieć, co się z nim dzieje. Kiedy wróciło czucie w ramionach, zatoczył nimi szerokie łuki usiłując odnaleźć wypuszczony przy upadku karabin, nie powiodło mu się jednak. Przewrócił się na bok i spróbował podnieść na nogi, przypominając sobie jednocześnie o kaburze przy kolanie. Sięgnął tam na ślepo zaciskając dłoń na pistolecie. W tej samej sekundzie odebrał jakieś podświadome ostrzeżenie od swoich zmysłów. Poderwał się do skoku, ale za późno. Ktoś wymierzył mu z lewej silnego kopniaka w żebra ponownie zwalając na ziemię. Pistolet wyśliznął się ze zdrętwiałej dłoni. Galvin wyciągnął rękę w kierunku, w którym broń mogła upaść, ale grad następnych ciosów przekonał go do rezygnacji z zamiaru jej odzyskania. Spróbował chwycić napastnika za nogę otrzymując w zamian energiczne kopnięcie w szyję, które wygięło go w łuk z bólu. Otworzył załzawione oczy spoglądając w górę, na stojącego nad nim rebelianta i koniec lufy karabinu tuż przy swojej twarzy. - Nawet nie drgnij, ścierwo - wycedził tamten lodowato. - Albo jesteś trupem. 2. Żołnierz był młody, mógł mieć najwyżej dwadzieścia parę lat, ale jego twarz, zwieńczona hełmem w maskujących kolorach, wydawała się jakaś postarzała. Postarzała wojną, postarzała doświadczeniem, postarzała widokiem rzeczy, które śmiertelnie przeraziłyby zwykłego człowieka. Zrobił krok w tył, nakazując gestem Galvinowi wstać. Poruszał się zgarbiony, jedną ręką masując sobie podbrzusze, podczas kiedy druga sztywno trzymała karabin wymierzony wprost w głowę przeciwnika. Keith wolno podniósł się na nogi, rozcierając sobie szyję. Czuł, jak z nosa sączy się krew. Rebeliant zerknął na kolegę, który zdążył już usiąść i usiłował otrząsnąć się z szoku. - Jens - zawołał do niego - co z tobą? Odpowiedź nadeszła po dłuższej chwili. - W porządku. Masz go? - Spoko, zawiadom bazę i wezwij z powrotem transporter. Mam dla nich kolejnego pasażera. Zrobił krok w prawo i podniósł pistolet Galvina, podczas kiedy Jens ruszył do gravskutera zmagać się z radiem. Keith obrócił się bokiem do nich, przymykając oczy. Miał dość. W gruncie rzeczy nawet cieszył się, że to wszystko nareszcie się skończy. Otarł wierzchem dłoni krew cieknącą z nosa uświadamiając sobie jednocześnie, że rebeliant z karabinem gapi się na niego. Właściwie nie tyle na niego, co na jego ramię. Na tkwiący tam holograficzny totem z wyraźnie widocznymi symbolami Sępa i Węża. Tamten przez chwilę wyglądał na zdumionego. Tylko otwierał i zamykał usta usiłując coś powiedzieć. Jego oczy rozszerzyły się, koncentrując na totemie. - 6 Legion. Jesteś z 6 Legionu - wykrztusił w końcu przestając się garbić. Chwycił mocniej karabin i podchodząc zdecydowanym krokiem do Galvina uderzeniem w głowę ściął go z nóg. - To za Liqur Tanay, skurwielu! Pamiętasz Liqur Tanay!? - wrzasnął uderzając ponownie. I jeszcze raz. I znów. Przez głowę Galvina przemknęły sceny z krwawej, brutalnej masakry kolonii handlowej na Liqur Tanay, gdzie na rozkaz Imperatora trzy kompanie Oddziałów Szturmowych spacyfikowały duże miasto, zabijając niemal wszystkich jego mieszkańców. Zrobiono to w odwecie za przemycenie do rebelianckich systemów kilku transportów broni, czego dopuściło się konsorcjum z tej planety. Keith nie miał pojęcia, ile razy rebeliant uderzył go kolbą, pięć, może dziesięć - stracił rachubę po pierwszych trzech. Skulił się po prostu, chowając głowę pod ochraniacze na rękach. Co chwilę czuł tąpnięcia bólu, po których całe ciało przebiegały dreszcze. Kiedy ciosy ustały, Galvin przez chwilę nie reagował. Dopiero gdy do jego uszu doszły odgłosy szamotaniny, odważył się opuścić blok. Kilka kroków od niego trwała szarpanina, obaj rebelianci byli pogrążeni w bójce. Najwyraźniej Jens stanął w obronie maltretowanego Galvina. Keith nie tracił czasu na przecenianie tego faktu. Podźwignął się na kolana i trzymając dłoń przy rozciętej skroni wystartował, a właściwie spróbował wystartować, do biegu. - Puść mnie, Jens! - dobiegł go krzyk. - Ten drań ucieka! - Nie ucieknie daleko, ma dość - odpowiedział drugi rebeliant. - Ale masz przestać znęcać się nad nim. Chcesz, żebym zgłosił raport? Andy, to byłby twój czwarty taki numer. Pójdziesz pod mur! Galvin przestał się zataczać, ruszył w kierunku najbliższych drzew. Nie dostrzegł, jak za jego plecami Andy silnym ciosem powalił swojego towarzysza na ziemię i dobywając z futerału długi, wąski bagnet rzucił się w pogoń. Dopadł uciekiniera po paru skokach i obaj upadli na murawę. Keith na ślepo zdołał jakoś wychwycić zadane przez rebelianta uderzenie unieruchamiając połyskujące ostrze kilka zaledwie centymetrów od swojej twarzy. Przeciwnik jednak zaczął napierać przeginając jego blok, tak, że po chwili klinga skaleczyła Keitha w gardło. - Idź do piekła, psie - wycedził rebeliant z nienawiścią, a Galvin z rezygnacją skoncentrował wzrok na ostrzu. - Gerter! - krzyk nadbiegł od strony skraju kotliny, który nagle zaludnił się grupą żołnierzy w mundurach khaki. - Rzuć ten nóż, skurwysynu! Ryzykując rozcięcie aorty Galvin zerknął w lewo. Na czele grupy rebeliantów pojawił się wysoki, rudobrody mężczyzna ze szlifami sierżanta na ramionach. Marsowym wzrokiem mierzył klęczącego na piersi Keitha żołnierza. - Rzuć ten nóż i wstań, gnido - dodał sierżant i Galvin zrozumiał, że to on krzyknął poprzednio. - Tym razem złapałem cię na gorącym uczynku, nie wywiniesz się od trybunału. Podnieś dupę, jak mówi do ciebie starszy stopniem! Gerter powoli wstał. W jego oczach wrzał tłumiony gniew. - W porządku, sierżancie Baness - powiedział ktoś miękko zza jego pleców. - Już wystarczy. Niech się pan opanuje. Galvin otarł przedramieniem skroń, znacząc ochraniacz smugą jasnej krwi i spojrzał w tamtym kierunku. Nienagannie skrojony, czysty mundur koloru khaki ze starannie odprasowanymi kantami wydawał się czymś niemal niestosownym w tej głuszy, ale leżał na niej doskonale. Należała zresztą do tej nielicznej grupy kobiet, która potrafiłaby nosić z wdziękiem nawet porwaną szmatę zszytą konopnym sznurkiem. Była niższa od barczystego sierżanta i poruszała się z niezaprzeczalną gracją. Kiedy podeszła bliżej, ona i Keith skrzyżowali spojrzenia. Miała ciemne, krótko ścięte nad czołem, a na karku spięte w duży pukiel włosy, które okalały twarz o wielkich, piwnych oczach, drobnym nosku i wąskich, wyraźnie zarysowanych ustach, wydających samorzutnie składać się do uśmiechu. Jej ramię zdobiła kolorowa, oficerska baretka porucznika, kłócąc się z przypuszczalnym wiekiem jej właścicielki. Dziewczyna odwróciła wzrok na stojącego obok żołnierza, tego, który wcześniej próbował zabić Keitha. - Kapralu Gerter - wycedziła - Został pan ostrzeżony na odprawie przed praktykami tego rodzaju. Nie widzę innego wyjścia jak oskarżyć pana o próbę zabójstwa z premedytacją. Po powrocie do bazy zgłosi się pan do dowódcy swojej kompanii. To wszystko. Może pan ... - Akurat! - krzyknął Gerter ostro i zrobił krok wstecz opuszczając ręce. Galvin dostrzegł, jak sierżant ścisnął mocniej kolbę swojego karabinu. - Wy potraficie tylko dyskutować i dyskutować, w kółko o tym samym! Gdzie byliście dwa lata temu, kiedy on i jego kumple zabili moją rodzinę na Liqur Tanay? Kto ma dochodzić sprawiedliwości?! - Jeżeli brał udział w masakrze, zostanie wszczęte śledztwo - dziewczyna zachowała zimną krew. - Odpowie za to, bądź pewien. - Ja to załatwię tu i teraz - wskazał na leżącego Keitha. - Nie - stwierdziła jakby ze zmęczeniem porucznik. W tej samej sekundzie na Gertera rzuciło się z tyłu dwóch innych kolegów i obezwładniło. - Zabierzcie mu broń i skujcie - nakazała dziewczyna, a Galvin nareszcie zidentyfikował jej akcent. Co ktoś taki jak ty robi na wojnie?, mruknął do siebie uśmiechając się kwaśno w myślach. Spotkał go zaszczyt bycia schwytanym przez prawdziwą galaktyczną arystokratkę. Członkinię jednego z wysokich rodów, następczynię długiej linii przodków, której krew była zapewne równie błękitna co przyprawa z Kessel. W początkowej fazie wojny domowej, kiedy Związek Rebeliantów był słabą i praktycznie pozbawioną szerszego wsparcia organizacją, szlachetnie urodzonych wstępujących w jego szeregi uznawano za pariasów, a oni sami kierowali się raczej żądzą przygody niż pragnieniem walki o wolność. Imperator zdołał ugłaskać wysokie rody nadając im traktatem z Inseh immunitety rodowe i swobody polityczne. Dopiero kiedy wybudowano Gwiazdę Śmierci okazało się, co te obietnice są warte, niczym stało się uznanie opinii publicznej wobec militarnej potęgi Imperium. To zmusiło seniorów rodów do działania. Zwycięstwo w bitwie o Yavin i zniszczenie pierwszej Gwiazdy Śmierci podniosło prestiż Rebelii, spowodowało też wzrost zaufania do niej. Tu i ówdzie zaczęto nawoływać do wstępowania w szeregi powstania, obdarowywano organizację sprzętem wojskowym i dużymi sumami kredytów. Nagle okazało się, że wysokie rody też mają w Rebelii swój własny interes. Z uwagi na tę wydatną pomoc szlachetnie urodzeni ochotnicy otrzymywali zwykle honorowe stopnie oficerskie i w miarę możliwości bezpieczne dla nich stanowiska tyłowe. Na przykład oficera śledczego, tak jak dziewczyna stojąca obok Keitha. Spojrzała na niego ponownie. Musnęła oczami totem na jego ramieniu, ale nie dała po sobie poznać, że wie co on oznacza. - Podnieście go i opatrzcie - powiedziała spokojnie. - Potem niech dołączy do pozostałych. - Dziękuję - odparł Keith wolno się podnosząc. - Jestem pani dłużnikiem. Cięła go w twarz wzrokiem niby klingą lodowego miecza. - Może pan sobie zatrzymać tę wdzięczność - wycedziła chłodno. - Nie potrzebuję jej i nie sądzę, abym kiedykolwiek potrzebowała. - Jasne - skwitował spokojnie. - Zawsze można tak powiedzieć. - A czego pan oczekiwał? - dodała ze zmęczeniem - Że oddam honory? Wzniosę okrzyk tryumfu? Pozwolę nosić w niewoli szablę u boku? Nie odpowiedział. Wpatrywał się tylko w jej oczy. Rebelianci wokół znieruchomieli przysłuchując się tej wymianie zdań. - To jest wojna, człowieku - mruknęła gorzko - Ciesz się, że żyjesz. - Przeżycie to nie wszystko - stwierdził cierpko - Czasem może być karą za grzechy, których się nie popełniło. Uśmiechnęła się okrutnie. - Spójrz na swoje ramię, żołnierzu - powiedziała lodowato. - Na swój totem. Jak możesz mówić o grzechach, których się nie popełniło? Czy znasz w ogóle znaczenie słowa grzech? Galvin wyprostował się nagle, jakby z dumą. - Nigdy nie strzeliłem nikomu w plecy. Jeden z rebeliantów nie wytrzymał. - Oprócz setki niewinnych ludzi na Liqur Tanay, Daen'khaan i w Podwójnym Systemie Irtrian nikomu! - krzyknął nieopanowanie. - Ty psie, jak możesz łgać tak w żywe oczy? Wzrok Galvina spoczął na nim. - Byłeś tam i widziałeś - zauważył Keith spokojnie. - Pewnie wiesz najlepiej. - Jesteś z 6 Legionu, facet - odparł tamten tłumiąc furię. - Lepiej się zamknij, bo. - Spokój ! - krzyknęła dziewczyna czując, że sytuacja zaczyna wymykać się spod kontroli. - Nie będziemy bawić się w dyskusje. W ogóle cała ta rozmowa jest zbędna. Wynośmy się stąd. Dalej! Sanitariusz spryskał ranę na czole Galvina opatrunkiem w sprayu i dwóch żołnierzy chwyciło go pod ręce. - Pójdę sam - zaprotestował, ale i tak zawlekli go pod sam transporter. To była duża, stara maszyna ze śladami brutalnego usuwania cesarskich godeł. Wewnątrz było duszno, w kącie siedziało trzech innych żołnierzy Imperium. Rebelianci wepchnęli Galvina do środka i sami także wsiedli, zajmując pozycje tuż przy rufowych drzwiach. Przez umieszczone w burtach pojazdu okna można było zobaczyć, co dzieje się na zewnątrz. Keith usiłował odnaleźć miejsce, gdzie leżał Varini, ale transporter niemal natychmiast po zamknięciu drzwi uniósł się i ruszył naprzód. 3. Wnętrze maszyny wypełniał szum powietrza omywającego kadłub, niekiedy słyszalny był też wysoki pisk generatorów. Obok burt co chwilę migały rozmyte, szare płachty pni mijanych drzew, a niekiedy przez liściastą kopułę lasy przenikały promienie słońca, zmuszając Galvina do zmrużenia oczu. Natychmiast zauważył, kiedy minęli linię sensorów wartowniczych i wlecieli w pobliże bazy. Droga południowa wiodła korytem niewielkiego potoku o gładkich, pozbawionych drzew brzegach, wprost ku koszarom i kosmoportowi. Widok, jaki otworzyła ona oczom Keitha był niemal dokładnie taki, jak jego najgorsze przewidywania. Teren wokół koszarów zamienił się w pobojowisko. Trzy z czterech hangarów były wysadzone i płonęły jasnym ogniem, podsycanym poszarpanymi instalacjami gazowymi. Budynki koszarów podziurawiono salwami dział plazmowych jak sito, w zachodnie skrzydło tkwił wbity kadłub desantowca planetarnego z herbem Republiki na burcie. Keith naliczył co najmniej dziesięć spalonych AT-ST i cztery roztrzaskane Walkery. Przedpole usiane było mnóstwem ciał, przeważnie w białych uniformach szturmowców. Grupki obdartusów, zapewne jeńców, zajmowały się ich usuwaniem. Płyty lądowiska nie można było dostrzec, ale prawdopodobnie wszystkie stojące tam maszyny zostały zniszczone w momencie ataku. Nad całym tym obszarem niczym ponury duch zagłady wisiała chmura dymu z płonącego lasu, pożar wznieciło zapewne wysadzenie emitera pola deflekcyjnego. Transporter płynnie skręcił, zwolnił i łagodnie osiadł obok wybetonowanej pochylni wiodącej do podziemnych garaży. Drzwi złożyły się z cichym sykiem i obaj strażnicy wyskoczyli na zewnątrz, gestami ponaglając Keitha i pozostałych. - Niech pan ich zabierze na poziom Dwa, sierżancie - rozkazała dziewczyna, wyskakując z przedziału bojowego maszyny. - Tam poczekają na przesłuchanie. - Przesłuchanie? Jakie przesłuchanie? - zapytał Galvin, patrząc na nią, - Imperator nie żyje. Vader nie żyje. Floty Imperium już nie ma. Po co wam zeznania grupy szaraków? Znów poczuł na sobie jej lodowaty wzrok. - Dostał pan rozkaz, sierżancie - powtórzyła, nie odrywając wzroku od Galvina. - Proszę go wykonać. Ponaglani szturchnięciami karabinowych luf szturmowcy weszli do budynku i dotarli korytarzem do stacji wind, nadzorowani przez sierżanta. W kabinie windy był tłok, ale żaden ze schwytanych nie próbował przejąć inicjatywy. Wszyscy byli zbyt przygnębieni lub zmęczeni. Na poziomie Dwa mieściły się dawniej oddziały szpitalne i ambulatoria, ale rebelianci zlokalizowali tu kwatery swojego sztabu. Zapewne dlatego, że tu było najmniej zniszczeń, domyślił się Keith. Kiedy drzwi windy rozsunęły się, oczom Galvina ukazało się mrowie oficerów spacerujących korytarzem. Mały konwój jeńców ruszył naprzód, wzdłuż szeregu wielkich okien ciągnących się na zachodniej ścianie. Sierżant Baness i trzej jego podwładni salutowali co chwilę mijającym ich rebeliantom. Galvin dostrzegał na ramionach tamtych dystynkcje pułkowników i majorów. W dalekiej perspektywie korytarza nagle zapanowało poruszenie, prące naprzód grupy majorów i pułkowników zatrzymały się salutując, a warta przy szerokich drzwiach wyprężyła, prezentując broń. Wynurzyła się stamtąd dziwna para: wysoki ciemnowłosy mężczyzna w skórzanej kamizelce, niezbyt wyglądającej na mundur, i niska, zgrabna kobieta z włosami splecionymi w dziwne warkocze po bokach głowy. Oboje rozmawiali z ożywieniem, najwyraźniej doskonale się znali, i dość obojętnie odnosili się do salutujących oficerów. Generał, pomyślał kwaśno Keith, generał i jego księżniczka. Baness nakazał im skręcić w klatkę schodową i zejść na półpoziom. Minęli kilka sal szpitalnych wypełnionych, jak dostrzegł Keith, rannymi rebeliantami. Potem napotkali kilka podobnych konwojów, zmierzających w przeciwnym kierunku. Dawni żołnierze Imperium wyglądali na załamanych i sposępniałych, kiedy wyłaniali się z boków korytarza, z gabinetów zamienionych teraz zapewne na pokoje przesłuchań lub nawet sale sądowe. Jeszcze jedna klatka schodowa. Tym razem zeszli poziom niżej, aby stanąć pod dużymi drzwiami, w których Keith z trudem rozpoznał wejście do hali rozrywkowej. - Nowi jeńcy - powiedział Baness do grupy siedzących pod ścianą żołnierzy. - Patrol porucznik Martine Dian Daarenis. Jeden z tamtych wstał, wysoki, czarnoskóry człowiek w rozpiętym mundurze i z czapką oficera Imperium założoną daszkiem do tyłu. - Jestem porucznik Kharrane, dowodzę tu - mruknął spokojnie, nie odpowiadając na salut sierżanta. - Zostawcie ich i możecie spadać. Już nikomu nie zaszkodzą. Baness spojrzał na niego nieco krzywo, po czym dłonią dał znak swoim ludziom. Szturmowców pchnięto pod ścianę z rękami na karkach, następnie eskorta zniknęła za zakrętem korytarza pozostawiając ich w rękach grupy porucznika. Kharrane stanął przed nimi i kazał im się odwrócić, przebiegając wzrokiem od jednego do drugiego. - Nie chcę żadnych wygłupów, bójek czy innego zamieszania - oznajmił spokojnym, jakby zmęczonym, głosem - Jesteście teraz jeńcami, będziecie czekać na przesłuchanie i rozprawę. To potrwa kilka dni. Nie musicie się martwić tym, co będzie potem. Teraz ... - Czy możemy pozbyć się tych niewygodnych mundurów i zostać opatrzeni? - zapytał szturmowiec stojący obok Galvina wskazując kolegę ściskającego ranę na przedramieniu. Kharrane wyglądał na zdumionego. Lekkim krokiem podszedł do mówiącego i na odlew uderzył go w twarz. Jeniec zachwiał się i złapał za szczękę. - Nie odzywaj się, gdy nie jesteś pytany - wycedził kapitan wskazując go palcem. Tamten przestał się chwiać i zaatakował bykiem krzycząc z wściekłości. Ostrzeżony tym krzykiem Kharrane zdołał się uchylić i związać z nim w zawziętej walce. Szanse na zwycięstwo miał w niej tylko ten mniej zmęczony. Galvin ruszył na pomoc, ale w tym momencie wkroczyli pozostali rebelianci waląc kolbami karabinów i spychając jeńców z powrotem na ścianę. Kiedy wreszcie Kharrane zmęczył się kopaniem nieprzytomnego szturmowca, wyprostował się i rzucił chrapliwie - Do środka z nimi! Drzwi od hali rozrywkowej otworzyły się odsłaniając tłum postaci, w który po kolei wpychano jeńców za pomocą kopniaków i brutalnych pchnięć. Na progu Galvin stracił równowagę i wyłożył jak długi zderzając się z kimś leżącym na podłodze. Tamten nieomal zawył i skręcił się z bólu obejmując dłońmi grubo zabandażowane udo. - Uważaj trochę - wycedził słabym głosem nie otwierając nawet oczu, żeby spojrzeć na Keitha. Leżał na warstwie kilku kocy, a pod głowę jakaś pomocna dłoń podłożyła mu kurtkę mundurową. Opatrunek na nodze wyglądał na od dawna nie zmieniany. Galvin ogarnął wzrokiem otoczenie. Na podłodze leżało jeszcze wielu podobnych poszkodowanych z poszarpanymi lub amputowanymi kończynami, a pod ścianami siedzieli też inni, z bandażami na oczach, badający podłogę wokół dotykiem dłoni. Nie było widać żadnych kroplówek, świeżych opatrunków, stymulatorów czy chociażby śladów jakiejś bardziej zaawansowanej pomocy lekarskiej. Wyglądało na to, że umieszczono tutaj wszystkich jeńców, niezależnie od ich stanu. W powietrzu czuło się atmosferę rezygnacji i krańcowej apatii. Sala była dość długa i szeroka, ale niska i przez to bardzo duszna. Usunięto z niej wszystkie meble i automaty pozostawiając oprócz gołych ścian jedynie ozdobione roślinnymi motywami puste cokoły po popiersiach Cesarza oraz dwa zestawy polowych latryn, od których dolatywał zapach biologicznego środka dezynfekcyjnego. W tej chwili kłębiło się tutaj grubo ponad stu ludzi, a być może i więcej. Co najmniej połowa z nich była ranna, w tym większość dość poważnie, co przy zerowej sterylności otoczenia oznaczało dla nich śmierć lub kalectwo. Niektórzy zapewne już konali. Zapomniani i niepotrzebni. Koniec sali ginął w półmroku, bo większa część lamp na suficie była potłuczona, świeciło może z pięć, a okna zostały na stałe zasłonięte grubymi, ochronnymi okiennicami. Wśród jeńców wyróżniały się dwie skupione grupy ludzi, oddalone od siebie o kilka metrów - Galvin domyślił się, że to właśnie tam znajdują się wyloty szybów wentylacyjnych. Z niesmakiem przedarł się przez zaduch i podszedł do ściany bez skrupułów pozbawiając najbliższego leżącego rannego nakrywającego go koca. Rozścielił go na podłodze i usiadł wyciągając nogi. Rozluźnił mięśnie, dopiero teraz zdając sobie sprawę jak jest zmęczony. Odpiął sprzączki munduru i ściągnął ochraniacz torsu przez głowę odrzucając go z niechęcią w bok. Przymknął oczy i kilkakrotnie pokręcił głową, czując jak wewnątrz odżywa ból, nie tak silny jak poprzednio jednak bardzo nieprzyjemny. Na szczęście sen zbliżał się milowymi krokami. - Dlaczego zabrałeś temu rannemu koc? Opuścił głowę otwierając oczy. Przed nim stał młody, dobrze zbudowany mężczyzna w nieco podartym mundurze oficerskim. Na ramionach miał ślady po zerwanych szlifach. - Co? - wykrztusił Keith dopiero teraz przytomniejąc. - Pytałem dlaczego zabrałeś temu rannemu koc? - powtórzył oficer, a Galvin zmierzył go wzrokiem. Twarz tamtego wydała mu się znajoma. Skąd? - Jemu i tak nie jest potrzebny - odpowiedział wskazując zabandażowaną głowę leżącego. Pociągnął nosem - Czujesz? To gangrena. Zakażenie zabije go w ciągu dnia, najwyżej dwóch. - Skoro wytrzymał dotąd, to musi być bardzo odporny - rzucił zimno tamten, nie odrywając wzroku od oczu Keitha. - Dałem mu wczoraj surowicę, którą przemycił jeden z naszych. Wytrzyma, jeśli tylko będzie miał spokój i ciepło. Ale ty zabrałeś mu koc. - Wokół masz mnóstwo takich, którym i tak jest wszystko jedno - zauważył Galvin, robiąc zamaszysty ruch ręką. - Niewielu z tych rannych wyjdzie stąd z życiem, połowa i tak jest przez cały czas nieprzytomna, może nie żyją. Wystarczy sięgnąć. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem w milczeniu. potem oficer zrobił ruch, jakby chciał się odwrócić, ale nie zrobił tego. - Przemawia przez ciebie prawdziwy skurwysyn - odezwał się wreszcie - Po prostu poddałeś się. Cały nasz świat leży w gruzach, ale czy to powód, aby przemienić się w zwierzę? Czy nie lepiej pokazać tamtym draniom po drugiej stronie, że wiemy, co to jest honor? I że honor szturmowców też jest coś wart? Galvinowi szczęka opadła. Przez chwilę nic nie mówił, tamując wzbierającą falę furii. Furii i deszczu obrazów, które odżyły w pamięci. - Pan się nazywa Dillich, komandor Kerry Dillich - wycedził lodowato. - Pan mnie nie zna, ale ja pana tak. Służyłem w Drugiej Kompanii Dalekiego Zwiadu, w Diabłach, podczas ofensywy na Daen'khaan. Pamięta pan załogę największego bunkra chroniącego kosmoport? Kazał pan ich rozstrzelać z działek, kiedy się poddali. Tak samo postąpili pana ludzie z mieszkańcami tego małego miasteczka, gdzie znaleziono parę sztuk broni. Słyszałem, że był pan też na Liqur Tanay i na Tatooine. Jeżeli tyle jest wart ten pański honor, to niech się pan nim wypcha. Twarz oficera zszarzała. Galvin myślał, że zacznie na niego krzyczeć, ale w oczach Dillicha błysnęła tylko gorycz. - Ma pan rację. Zrobiłem to - odezwał się spokojnie - I bez wątpienia kiedyś będę musiał za to odpowiedzieć, ale. - Dzień zapłaty jest tuż, tuż - przerwał mu Keith. - Oni mają zamiar przeprowadzić osobne śledztwo dla każdego z nas. Ale pewnie i bez tego przygwoździliby wszystkich. Nikt z nas i tak się stąd nie wydostanie. - Może tak, może nie - mruknął Dillich, a jego twarz wróciła do normalnych kolorów. - Chciałbym jednak oszczędzić zbędnych cierpień tym ludziom. - Nie ma pan referencji na zbawiciela. - Teraz i tak nie ma to żadnego znaczenia. Odda pan koc? Galvin spojrzał na niego przeciągle, po czym wyszarpnął materiał spod siebie. - Tylko niech pan daruje sobie tą gadkę o honorze - powiedział bez poprzedniej złości. - Tym ludziom potrzeba pomocy medycznej i odpowiedniego traktowania, a nie honoru. - Honor to wszystko, co nam zostało. - Czyli nie zostało nam nic. Dillich puścił to mimo uszu. Ponownie przykrył kocem wciąż nieprzytomnego rannego i oddalił się w głąb sali. Keith odprowadził go wzrokiem, po czym przymknął oczy i spróbował się zdrzemnąć, ale bez powodzenia. W pomieszczeniu unosił się ciągły szum rozmów, ludzie kręcili się, kaszleli. Czasami do sali wchodziła grupa rebeliantów zabierając niektórych jeńców ze sobą. Często wynosili ich, krańcowo wyczerpanych, na noszach. Nikt z tych ludzi nie wrócił. Po jakimś czasie Galvin zaczął się zastanawiać nad ewentualnym posiłkiem. Głód nie był na razie dotkliwy, ale nic nie wskazywało na to, że szybko będzie go można zaspokoić. Lampy zaczęły świecić coraz słabiej i zapadł półmrok, a potem ciemność. Noc była zsynchronizowana przez fotokomórki z nocą zapadającą na Endorze. Nastała względna cisza i nareszcie mimo potwornie dusznego powietrza Galvin zdołał zasnąć. Kiedy otworzył oczy, lampy świeciły już pełnym blaskiem. Spojrzał na zegarek, wpięty w ochraniacz. Dziesiąta. To znaczyło, że spał jakieś piętnaście godzin, ale samopoczucie miał tak fatalne, jakby w ogóle nie zmrużył oka. Podnosząc się natrafił wzrokiem na rannego, tego samego, któremu poprzedniego dnia zabrał koc. Nie musiał go nawet dotykać. Sądząc z bezruchu, napięcia mięśni i pozy, w jakiej leżał, nie żył od kilku dobrych godzin. Keith pokręcił z niechęcią głową i sklął rebeliantów, ale bez pasji. Może dla tamtego, było lepiej, że umarł. Oszczędzono mu przynajmniej plutonu egzekucyjnego. Lustrując salę zaczepił wzrokiem o dwa niewielkie kontenerowe pojemniki. Przecisnął się bliżej i obejrzał je. Oba zawierały puste, wilgotne beczki. - Co, nie zdążyłeś? - zapytał siedzący obok szturmowiec. - Chyba będziesz musiał poczekać do jutra. Rano znowu przyniosą. - Co było w tych beczkach? - Jak to co? - zdziwił się tamten. - Woda. Zawsze rano dają nam wodę. Ci, którzy mogą - piją. Do wieczora już pewnie nic nie dadzą. Jak zwykle. Galvin bez słowa wrócił na swoje miejsce od ścianą. Wytrzymanie jednego czy dwóch dni bez wody nie stanowiło dla niego problemu, ale wnioski, jakie nasuwało takie działanie rebeliantów, nie były wesołe. Ilość wody dostarczana jeńcom nie była duża, nie była nawet wystarczająca. Mogli dostać ją tylko silni i sprawni, zdolni przepchać się do zbiornika. Ranni nie mieli szans, większość z nich nie mogła nawet poruszać się o własnych siłach. Takie ograniczanie racji było zbędne, żeby nie powiedzieć - okrutne. Brutalne traktowanie jeńców w trakcie tej wojny nie było niczym nowym, ale przecież po tak miażdżącym zwycięstwie ci, których Galaktyka znała pod szyldem Związku Rebeliantów, ci szlachetni wojownicy o dobro sprawy powinni chyba okazać trochę litości lub przynajmniej traktować jeńców zgodnie z prawem wojennym. Nie zrobili tego jednak. Po prostu nie zrobili. Dlaczego? W perspektywie sali dostrzegł Dillicha, który z podręcznej manierki poił jednego z rannych. Strażnik honoru, mruknął do siebie Keith. Coś ci się poprzestawiało, kolego, ale cokolwiek robisz - rób to dalej . Oddalił od siebie myśl o pragnieniu, odprężył się i przymknął oczy. Jakąś godzinę później pojawili się rebelianci. Kazali grupie jeńców wynieść ciała zmarłych tej nocy i Galvin dostał nareszcie swój koc. Potem powtórzyła się procedura z poprzedniego dnia. Wybrali kilkunastu ludzi spomiędzy jeńców i wyprowadzili ich na zewnątrz. Ta grupa już nie wróciła, ale przybyli nowi schwytani żołnierze Imperium. Galvin postanowił się wyłączyć, podłożył sobie pod głowę zwinięty koc i spróbował bez powodzenia zasnąć. Zgodnie z przewidywaniem ani woda, ani żywność nie pojawiły się już do wieczora. Następnego dnia obudził się wcześnie, około siódmej. Kontenery już stały, tym razem trzy. Przebrnął przez kłębiący się przy nich tłum i zdołał ugasić pragnienie. Odchodząc zauważył jeszcze Dillicha, napełniającego manierki. Niektórzy jeńcy obserwowali to z groźbą w oczach, ale na razie nikt nie atakował. Oprócz wody dostarczono też tym razem kilka kartonów suszonej papki mięsnej z jakichś wojskowych magazynów. Była tak stara, że chyba nawet szczury nie chciałyby jej zjeść, nie wspominając o tym, że bez dużej ilości wody przełknięcie choćby kęsa było praktycznie niemożliwe. Co chwilę któryś ze szturmowców klął i wygrażał ukrytym za drzwiami rebeliantom. Dla nich także jasna była zbędność takiego postępowania. Przypominało to znęcanie się nad zmęczonym, rannym, zamkniętym w klatce zwierzęciem, zanim się je skaże na śmierć i zabije. Galvin ogarnął spojrzeniem najbliższych jeńców nagle pojmując, że cały ten absurd nie wynika wcale z niedbałości, ale jest celowym działaniem mającym zaowocować reakcją - jeśli nie agresji - to sporej wrogości. W połączeniu z całkowitą bezradnością schwytanych dawało to w efekcie prawie pewne załamanie nerwowe i pożądaną przez Rebeliantów uległość. Krzyk dobiegł skądś z lewej, ze środka sali, uderzając w ten potok myśli, aż rozprysnęły się po zakątkach świadomości. Keith podniósł się na nogi, wypatrując źródła dźwięku. Pod jednym z otworów wentylacyjnych, kilkanaście metrów dalej nad jednym z rannych trzymając w dłoni manierkę stał Dillich. Obok, na podłodze, zwijał się z bólu jakiś jeniec w mundurze żandarma, to on właśnie był tym, który krzyknął. Dillich nie patrzył jednak na niego, ale na trzech innych, zbliżających się od strony drzwi wejściowych. Wyglądali na wściekłych. Galvin podświadomie przygotował się do walki, nie do końca jednak był pewien, czy chce się w to pakować. Dillich tymczasem wcisnął najbliższemu rannemu manierkę w dłoń i stanął naprzeciw tych trzech, subtelnie przyjmując pozycję obronną. Galvin zrobił kilka kroków w tamtym kierunku i zatrzymał się w grupie przyglądających się nadciągającej bójce. Jeden z napastników zaatakował. Noga Dillicha wystrzeliła nagle w wysokim kopnięciu, jakby mimochodem muskając jego głowę i powalając go z impetem na podłogę. Pozostali okazali jedynie minimalną zwłokę, rzucili się jednocześnie naprzód wznosząc pięści. Dillich cios pierwszego zdołał zbić blokiem, ale drugi przeciwnik trafił go barkiem w pierś. W mgnieniu oka w zaciętej walce skłębili się na podłodze, nie bacząc na leżących rannych. Ten z napastników, który pierwszy poznał siłę ciosów ofiary, otrząsnął się tymczasem z szoku i ruszył ku rannemu trzymającemu manierkę. Nie zwracając uwagi na grube opatrunki na klatce piersiowej tamtego, wyrżnął go łokciem w splot słoneczny i wyrwał mu naczynie z rąk. W tym momencie zza pleców wyłoniła mu się nagle ręka Galvina i unieruchomiła manierkę centymetr od jego ust. Zaskoczony podniósł wzrok i wtedy Keith bez skrupułów wyrżnął go pięścią w skroń. Nie trafił za dobrze, ale przeciwnik i tak kwiknął z bólu, gwałtownie szarpiąc się wstecz. Wskoczył na ślepo w tłum, nim Galvin zdołał poprawić. Dillich tymczasem został już pokonany, jeden z napastników klęczał mu na plecach, podczas kiedy drugi zamierzał się do decydującego ciosu. Kopnięcie Galvina trafiło tego drugiego prosto w nerki, rzucając go ku stojącemu blisko pustemu cokołowi, w zderzeniu z którym natychmiast stracił przytomność. Jego towarzysz poderwał się raptownie z klęczek, zamierzając dosięgnąć nowego wroga z byka, ale nadział się na zmierzające w przeciwnym kierunku kolano Keitha i przewijając się w powietrzu padł z jękiem na plecy. Cios piętą w podbrzusze przybił go do podłogi i definitywnie wyeliminował z gry. Nie zaszczycając go już nawet spojrzeniem Galvin wyciągnął do Dillicha dłoń, aby pomóc mu wstać. Oficer chwilę mierzył go wzrokiem, nim skorzystał z tej oferty. - Powinien pan bardziej uważać - mruknął Keith uspokajając oddech. - Chciał pan być zbawicielem, nie męczennikiem. A prosi się pan wręcz o ukrzyżowanie. Niech pan skończy z tym kadeckim zapałem i zacznie trzeźwo patrzeć na świat. Czas dorosnąć. - Pan uważa się za dojrzałego? - Dillich zmrużył oczy. - Ja nie chcę nikogo zbawiać. - A może jedno nie istnieje bez drugiego ? - To taka sama prawda jak honor szturmowców. Młodzieńcza twarz Dillicha wykrzywiła się w uśmiechu. - Niech pan nie będzie zbyt cyniczny, sierżancie. Przecież pan też chce do nieba. - Na pewno się tam spotkamy, komandorze. Uśmiech Dillicha poszerzył się. - Niebo dla honorowych szturmowców? - zapytał spokojnym tonem. - Taa - dodał Keith odchodząc. - Będzie tam pewnie trochę za ciepło i za czerwono. Przez następne dwa dni krzywił się na wspomnienie tej rozmowy. Obserwując Dillicha uwijającego się między rannymi, zmieniającego opatrunki i częstującego wszystkich wodą miał dziwne uczucie nierealności tego wszystkiego. Ten do niedawna bezwzględny kat przemienił się pod wpływem klęski w coś innego. Lepszego? Wykazał nagle troskę i solidarność, i to wykazał jej więcej niż weterani, którzy niejedną kampanię przewalczyli ramię w ramię. Znikła dyscyplina, a wraz z nią uprzejmość i resztka dobrej woli, która kiedyś tkwiła w tych ludziach. Z armii przemienili się w luźną sforę nieufnych, pełnych nienawiści i obaw wilków. A co zwykle robi się z takimi? Dobija. Wieczorem drugiego dnia rebelianci zabrali ze sobą Dillicha. Zdążył tylko zostawić swoje manierki jednemu z rannych. Galvin odprowadził go wzrokiem, kiedy spokojnym krokiem zmierzał w stronę otwartych drzwi, gdzie czekała na niego nieznana, prawdopodobnie nienajlepsza przyszłość i dostrzegł w nim mimo wszystko ślad znaczonego goryczą spokoju. Honor szturmowca en face, pomyślał Keith, ale nie wydało mu się to jakoś śmieszne. Oparł głowę o ścianę i przymknął oczy powracając do pozycji, w której zwykle siedział. Powróciło zwykłe otępienie. Rano udało mu się wprawdzie ugasić pragnienie, ale brak jakiegokolwiek pożywienia dawał się we znaki. Następnego dnia obudziło go szarpnięcie. Otworzył oczy i półprzytomnie spojrzał na stojącą nad nim postać. To był rebeliant. - Wstawaj, idziesz z nami - powiedział, nim Keith zdołał o cokolwiek zapytać. - Na przesłuchanie. Strząsając z umysłu resztki sennej mgły posłusznie wyszedł z sali, stając pod ścianą wraz z dwoma innymi szturmowcami. Kazano im z powrotem nałożyć mundury. Dowódcą warty nie był już Kharrane, ale jakiś młody blondyn o długich włosach. - Teraz eskorta zabierze was do łaźni, gdzie będziecie mogli doprowadzić się do porządku, a potem na stołówkę, gdzie otrzymacie po jednej racji żywnościowej - powiedział głosem nabrzmiałym od rutyny. - Nie muszę wam chyba mówić, co stanie się w przypadku próby ucieczki. - Skinął dłonią ku czterem rebeliantom stojącym obok. - Dobra, zabierajcie ich. Żaden z jeńców nie miał ani siły, ani ochoty, by dopytywać się o szczegóły. Posłusznie ruszyli w kierunku wskazanym przez dowódcę eskorty, a Galvin pozwolił sobie omieść pożegnalnym spojrzeniem zamykane właśnie drzwi sali rozrywkowej. Trafili na poziom wyżej, do dużej, jasnej łaźni, dawniej pewnie oficerskiej. Wodoodporna mozaika na ścianie popękała w wielu miejscach, a z pryszniców leciała wyłącznie zimna woda, ale dla jeńców był to i tak szczyt marzeń. Szybko pościągali mundury i bieliznę, po czym wskoczyli w chmury wodnego pyłu namydlając się znalezionymi kawałkami mydła. Po paru minutach rebelianci z eskorty przestali biernie się im przyglądać i zakręcili wodę. Ponaglani niewybrednymi komentarzami jeńcy zaczęli wciągać z powrotem swoje pancerze szturmowe, starając się jednocześnie wytrząsnąć z włosów resztki wody. Potem przeszli do pokoju obok, gdzie stały kartony puszek i soków, standardowych racji wojskowych. Posiłek zajął im jakiś kwadrans, niechętnie opuścili zastawiony stół, bowiem zajadle głodzono ich przez ostatnie dni. Kiedy jednak wrócili na korytarz, poczuli się syci i pełni energii, gotowi przyjąć to, co nakaże im los. Tak przynajmniej im się wydawało. Koło klatki schodowej przyłączyło się do nich jeszcze dwóch rebeliantów. Cała grupa wspięła się na poziom Dwa. 4. Kiedy Galvin stanął wreszcie na skrzyżowaniu górnego poziomu, miał wrażenie, że powraca do życia po niewyobrażalnie długim przebywaniu w stanie śmierci. Spojrzał w oba kierunki korytarza, odgarniając z oczu mokre włosy, starając się przybrać wygląd niestrudzonego weterana, jednocześnie jednak zdając sobie sprawę z daremności takich wysiłków. Był wyczerpany, załamany i zrezygnowany. Przybranie dobrej miny do tej ewidentnie złej gry przekraczało jego siły. Strażnicy rozdzielili się na dwójki, każda z nich zajęła się jednym jeńcem. Towarzyszy Galvina poprowadzono w prawo, a jego samego w lewo, paręnaście metrów dalej, tuż przed zakręt korytarza. Były tam drzwi ze śladem po zerwanej tabliczce identyfikacyjnej, najwyraźniej kiedyś pomieszczenie zajmował jakiś lekarz. Keith sądził, że od razu go wprowadzą do środka, ale eskorta miała inne rozkazy. Zatrzymali się obok wejścia, pod jednym z okien, wyraźnie oczekując czegoś. Korzystając z tego Galvin wyjrzał przez grubą szybę. Na zewnątrz była paskudna pogoda. Wył silny, pewnie jak zwykle północny, wicher gnący bez większego trudu korony niektórych drzew i podnoszący z ziemi tumany pyłu, piasku i gałęzi w wysokie słupy powietrznych zawirowań. W połączeniu z deszczem lejącym z czarnych niemal chmur tworzył za osłoną grubych, panoramicznych okien przejmujący spektakl cieni, często podświetlany jęzorami błyskawic. Było w tym coś jednocześnie złowrogiego i majestatycznego. Burze na Endorze zdarzały się rzadko, ale były naprawdę pięknym zjawiskiem atmosferycznym. Galvin przymknął oczy, wsłuchując się w szum kropel deszczu i rytmiczne uderzenia wiatru w masyw bazy. Ta prawdziwa symfonia harmonii i potęgi uspokajała, odprężała nawet nieco. Pozwalała nawet zapomnieć na chwilę o kłopotach... Drzwi gabinetu z sykiem wsunęły się w ścianę, odsłaniając dwójkę rebeliantów szarpiącą się z wysokim, jasnowłosym mężczyzną w mundurze oficera Imperium. Wyraźnie nie mogli sobie z nim poradzić, więc jeden z nich uderzył jeńca kolanem w podbrzusze, aż tamten zwinął się z jękiem. - Sukinsyny... Wy pierdolone sukinsyny... - charczał, kiedy wlekli go w kierunku drugiego końca korytarza. Galvin nie mógł mu pomóc, nawet gdyby chciał, bo sam tkwił w silnym uścisku swoich własnych strażników. Trzymali go tak długo, aż tamten jeniec zniknął z pola widzenia. Z otwartych drzwi wyłonił się teraz blady jak śmierć młody rebeliant, też oficer, ze skrawkiem materiału przyciśniętym do nosa. Spomiędzy palców wolno skapywała mu na podłogę krew. Oparł się o framugę i z wyraźnym wysiłkiem, żeby nie zemdleć wykrztusił : - Wprowadźcie go. Tylko tym razem pilnujcie... lepiej. Idę... po nowego oficera śledczego... o matko! - i zataczając się, ruszył w kierunku stacji wind. Eskorta gorliwie, aczkolwiek tłumiąc uśmieszki, rzuciła się wypełnić rozkaz, w wyniku czego Galvin w przeciągu parunastu sekund znalazł się wewnątrz gabinetu, na specjalnie przygotowanym stołku. Poprawił naramienniki munduru i rozejrzał się po pokoju. Pokój przesłuchań, bez wątpienia. I to zaadoptowany do tego celu dość niedbale. Na pomalowanych aseptycznie białą farbą ścianach widoczne były gdzieniegdzie ciemne ślady po szafkach i półkach, a w jednym z kątów spiętrzyło się jakieś żelastwo nakryte płachtą z polimerów. Z całego umeblowania ocalało jedynie biurko i fotel oraz stołek zajmowany przez Galvina. Na blacie biurka stała końcówka terminala z niewielkim monitorem oraz mały, najwyraźniej przenośny, wykrywacz kłamstw, z którego wychodził długi kabel zakończony elektrodą. Zaraz obok, z podłogi, wyrastał osadzony na trójnogu rejestrator video, którego widok zaskoczył Galvina. Zamierzają dokumentować tę farsę? Skoczył wzrokiem ku wyprężonym po obu stronach drzwi strażnikom, ale oni nie mogli stanowić wiarygodnego źródła informacji. Oparł głowę na dłoni, spróbował rozluźnić się i stłumić narastający gniew oraz pragnienie ucieczki. Jedno i drugie mogło doprowadzić go tylko do szybszej śmierci. Bał się ? Teraz już nie. Chyba nie. Minął kwadrans, nim z odrętwienia wyrwał go syk otwieranych drzwi. Odwrócił się, omiatając wzrokiem wchodzącego, a raczej wchodzącą. - Witam, poruczniku Daarenis - rzucił z cieniem cynizmu w głosie. - Miło panią znowu widzieć. Nie odpowiedziała. Spokojnie podeszła do biurka i zajęła miejsce przy terminalu przebiegając palcami po klawiaturze. - Teraz już możemy rozmawiać - zauważył. - A nawet musimy. - Proszę odpowiadać tylko na pytania. W ten sposób pan uniknie kłopotów, a ja bezsensownej straty czasu. - Spod blatu wydobyła niewielką teczkę, zawierającą dyski atomowe oraz pilota. Wsunęła jeden dysk do terminalu i uruchomiła zdalnie rejestrator. - Niech pan przymocuje tę elektrodę do skroni - powiedziała melodyjnym głosem, wskazując wykrywacz kłamstw. - To oszczędzi nam powtarzania pytań i nie zmusi do sięgnięcia po wasze metody przesłuchiwania. Galvin zrobił, jak kazała, nie odrywając od niej wzroku. Uświadomił sobie coś. Była piękna. Chwilę później powrócił jednak jego stary cynizm. - Imię, nazwisko, stopień i numer identyfikacyjny? - ciągnęła poważnym tonem. - Keith Galvin, sierżant, numer SCA 371A3 - D. - Przydział? - Druga kompania pierwszego batalionu 6 Legionu Oddziałów Szturmowych Vaertha. - Staż? - Sześć lat. W tym trzy w Oddziałach Szturmowych. Oderwała wzrok od ekranu terminalu. - Zatem był pan na Liqur Tanay - stwierdziła z pogardą. - Nigdy nie twierdziłem, że nie byłem. - Czemu zatem miała służyć ta dyskusja tam w lesie? Cała ta przemowa? Keith pokręcił głową z rezygnacją. - Chciałem potępić motywy pani ludzi. Ideologię zemsty na oślep. Przyjrzała mu się z zastanowieniem. - Ma pan trochę dziwne poglądy jak na szturmowca. Zwłaszcza jak na szturmowca z 6 Legionu. Jakoś nie przeszkodziły one panu wziąć udział w rzezi na Liqur Tanay - jej wzrok stwardniał, a postać lekko uniosła się na siedzeniu. - Ilu bezbronnych pan tam zabił, Galvin? - Żołnierzy czy cywilów? Wolno opadła z powrotem do poprzedniej, rozluźnionej pozycji. - Bydlak - wycedziła lodowato. - Żadnego. Nie zabiłem żadnego - odparł wpatrując się w jej oczy. Chwilę potrwało, nim zrozumiała, co oznacza brak ostrzegawczego świstu wykrywacza kłamstw. Zdezorientowana spojrzała najpierw na przyrząd, potem na Galvina. - Jak to? Keith wykonał nieokreślony ruch ręką. - Siedziałem wtedy w karcerze, za bójkę z facetem z innej jednostki. Dlatego nie miałem nawet cienia szansy dokonać rzeczy, o których myśli pani, że dokonałem. W zapadłej nagle ciszy na twarzy dziewczyny zaczął kwitnąć głęboki rumieniec. - Łże jak pies - wtrącił jeden z wartowników. - W przypadku niesubordynacji podczas akcji bojowej nie zamknęliby go w karcerze, tylko wysłali do Straceńców, pierwszego plutonu kompanii karnej. Skończyłby szarżując na bunkry kosmoportu. - Amen - dodał drugi wartownik. - Nie łżę jak pies - odpowiedział spokojnie Galvin. - Bo facet, z którym się biłem, złamał mi rękę. Martine wbiła w niego wzrok wystukując coś na klawiaturze. - Chyba mu pani nie wierzy, poruczniku? - zapytał z niepokojem jeden z wartowników. - Spokój, żołnierzu - ucięła nawet na niego nie patrząc. Uwierzyła, pomyślał Galvin, ta krucha, słodka i niedoświadczona istotka naprawdę mi uwierzyła. Wbił w nią wzrok, ignorując ogarniające go paskudne uczucie i tłumiąc z wprawą wyrzuty sumienia. Gdyby wiedziała co zrobił na Liqur Tanay... Umiejętność oszukiwania wykrywacza kłamstw wiele razy bardzo mu się przydawała, ale teraz czuł, że przeciągnął strunę. Skazał się na piekło, jeśli tylko ono istniało. Ale tak naprawdę - czy miało to jakieś znaczenie? - Kontynuujmy - odezwała się Martine miękkim głosem. - Pana ostatni przydział przed wstąpieniem do Legionu Vaertha? - Pierwszy enerwardzki pułk piechoty planetarnej garnizonu na Thall. To było jakieś cztery lata temu. - Za co został pan awansowany? - Za Daen'khaan. Dostałem też Wstęgę. - Jaką Wstęgę? - Wstęgę Honoru. Usłyszał, jak strażnicy za jego plecami parsknęli śmiechem. - Honoru? - zapytała Martine ze śladem uśmiechu na ustach. - Podczas pierwszego nieudanego szturmu północnego fortu byłem w jednym z atakujących transporterów - powiedział Galvin nie zwracając na to uwagi. - Trafiono nas w burtę i pocisk detonował wewnątrz. Grupa szturmowa w mgnieniu oka zmieniła się w gromadę rannych, w większości ciężko. Kiedy wreszcie po przerwaniu ataku udało mi się wydostać z przedziału kierowcy, podeszli do nas republikanie. Kiedy zobaczyli rannych, wrzucili do wnętrza garść granatów napalmowych i odeszli. Zdołałem wyciągnąć dwóch naszych z płomieni. Ale tylko dwóch. - Jesteś prawdziwym bohaterem - przyznał ze śmiechem jeden z wartowników. - Naprawdę jestem pod wrażeniem. - Spokój, żołnierzu - odezwała się do niego Martine. Galvin zerknął na nią. Twarz miała spokojną, już się nie śmiała. - To nie ma żadnego związku ze sprawą - powiedziała odgarniając włosy z czoła pełnym gracji ruchem ręki. - Chociaż być może zostanie to wzięte pod uwagę przy werdykcie. Galvin powolnym ruchem oderwał sobie elektrodę wykrywacza od skroni i wyciągnął ją ku dziewczynie. - Byłaby pani tak łaskawa i użyła teraz tego na sobie? - rzucił cierpko. - Bez kłamstw, proszę. Wie pani równie dobrze jak ja, że jeżeli komukolwiek zostanie okazana litość - to na pewno nie szturmowcom. Nie tym z Legionu Vaertha. Mordercom. - Jest pan jeńcem, sierżancie Galvin - odparła chłodno próbując nadać swojej twarzy groźny wyraz - i obowiązuje pana jenieckie... - Prawo? - przerwał energicznie. - Jakie prawo? Gdzie ono jest? - Wskazał na swoich strażników. - Czy to wszystko, co mi gwarantuje? A co ono robi dla ludzi, tych tam na dole? Czego wy w ogóle od nich chcecie? - Zostaną przesłuchani i osądzeni. - Przez ludzi takich jak pani czy jak ten, jak mu tam, Gerter? - Na pewno nie przeze mnie. Nagrania video wysyłamy na forum Trybunału Wojennego. Osądzi was Rada Dowódców. Galvin nagle się uspokoił. Rozluźnił się na krześle i wpatrzył się w dziewczynę. - O to chodzi? - stwierdził pozbawionym emocji głosem. Nagle uśmiechnął się. - Ale to kłamstwo wydaje mi się mało wymyślne. - O czym pan mówi? - Rebelia nie potrzebuje najwyraźniej ani jeńców, ani stawiania ich przed trybunałem. Jedyne, co ją obchodzi, to wideoprotokoły z przesłuchań. Domyślam się, że po to, aby dać potem świadectwo swojej uczciwości i wielkoduszności. Pokazać swoje osławione poszanowanie prawa na żywo. Zwycięscy rebelianci okazują sprawiedliwość pokonanym szturmowcom. Doprawdy, piękny i szlachetny gest. Nikt nigdy nie dowie się, jak to było naprawdę. - Spojrzał na strażników, wyglądających tylko pretekstu. - Dobra, kończmy to. Zanim ktokolwiek zdołał mu przeszkodzić, zerwał się na nogi, chwytając krzesło, na którym siedział za oparcie i wyrżnął nim w rejestrator. Stojący na wątłym statywie aparat bryznął deszczem plastykowych strzępów i padł z chrzęstem na posadzkę. Galvin przybierając z powrotem pozycję siedzącą rzucił ze spokojem - Teraz możemy rozmawiać. Zza pleców dobiegł go szelest, a karku dotknął ostrzegawczy strumień wzburzonego powietrza. W tej samej chwili cios zmiótł go z siedzenia i rozpłaszczył półprzytomnego na podłodze. Zanotował jeszcze kilka kopniaków zadanych tęponosymi wojskowymi butami, nim gwałtowny atak ustał. - Przestańcie! Rozkazuję wam przestać! - usłyszał krzyk Martine, rozbrzmiały nagle w powietrzu. - Postawcie go z powrotem na nogi. Dwie pary silnych rąk szarpnęły Galvina w górę i przywróciły go do pionu. Otworzył oczy. Martine stała obok biurka, mierzyła go oczami spod ściągniętych brwi. Przez chwilę wahała się, co powiedzieć, po czym odwróciła się do Keitha i jego strażników plecami. - To było niepotrzebne, sierżancie Galvin - powiedziała głosem pełnym chłodu i jakby żalu. - Po prostu niepotrzebne. Galvin zdołał uspokoić jakoś oddech. - Tak, jak całe to przedstawienie - skwitował. Na chwilę zapadła cisza. Martine odwróciła się z powrotem do nich i uniosła głowę wpatrując w Keitha. - Zabierzcie go do na poziom Jeden - nakazała strażnikom, nie spuszczając oczu z Galvina. - Do kompleksu koszar. Zaczeka tam na werdykt Rady Dowódców. - Dziękuję - rzucił Keith mierząc ją zimnym spojrzeniem. Nie odezwała się. Tylko wykonała czytelny gest dłonią w kierunku strażników. Chwycili go pod ramiona i powlekli w kierunku drzwi. Wraz z sykiem towarzyszącym ich otwarciu do gabinetu wdarł się z korytarza potok dźwięków. Kilkanaście metrów dalej trwała zacięta bójka, dwóch szturmowców przeciwko trzem strażnikom. Niedaleko nich stał Kerry Dillich wołając, żeby przestali. Z głębi korytarza biegło w tym kierunku jeszcze trzech rebeliantów unosząc do ramion karabiny. Widząc to zamieszanie jeden ze strażników Keitha puścił jego ramię i też rzucił się w wir walki. Żołnierze z głębi korytarza oddali kilka mierzonych salw, prawdopodobnie na postrach, ale w pewnej chwili Keith, stojący przy ścianie ze strażnikiem ściskającym mu ramię, dostrzegł jak Dillich załamał się i rozciągnął na podłodze. Dostał, zaświtała Galvinowi myśl. Szarpnął się w uścisku strażnika. - Uspokój się szczurze! - warknął rebeliant sięgając do kabury po miotacz. Galvin wykonał gładki obrót górną połową ciała i z zamachu wyrżnął go łokciem w czoło. Przeciwnika z impetem odrzuciło na ścianę, półprzytomny osunął się po niej na podłogę. W tym samym czasie Keith biegł już w kierunku Dillicha. Oficer był jeszcze przytomny, chociaż postrzelony bok krwawił z przerażającą obfitością. I to nie było trafienie z blastera. Eskorta jeńców używała rozrywaczy. Jeden z fragmentowych pocisków dosięgnął Dillicha. Galvin wolał nie myśleć jak teraz wyglądają wnętrzności komandora. Przygarnął jego głowę jedną ręką, drugą próbując uśmierzyć drgawki reszty ciała. Dillich wypluł nieco zgęstniałej krwi, która musiała dostać mu się do płuc. Sapnął ciężko, jakby z żalem, szukając oczami źrenic Keitha. Oderwał zakrwawioną dłoń od boku i chwycił Galvina za nadgarstek. - Wszystko będzie dobrze, chłopcze - szepnął Keith nachylając się nad nim - Wszystko będzie dobrze. Musisz tylko w to uwierzyć. Ranny kaszlnął obryzgując krwią biały mundur Galvina. - Uwierzyć...? - wymamrotał z trudem, nie odrywając wzroku od pochylonego nad nim Keitha - Ale.. to boli - twarz skropił mu grymas - Jak to boli... - Dostałeś już za swoje - powiedział Galvin spokojnym tonem - Teraz pójdziesz prosto do nieba. Pamiętasz? Niebo dla honorowych szturmowców. Będziesz tam chlał i podrywał dziewczyny. Tylko musisz w to uwierzyć. Wargi Dillicha wykrzywił uśmiech. - Niebo. dla honorowych. szturmowców. - oczy mu zmętniały, po czym dodał jeszcze - Szkoda, że tak... Rozluźnił się. Głowa opadła mu do tyłu. Umarł. Galvin zamknął mu dłonią oczy, po czym wyprostował się i wstał. Czuł wzbierające w duszy gorycz i furię. Bójka się skończyła. Jeden ze stawiających opór jeńców został zastrzelony, a drugiego obalono na podłogę i przygnieciono do niej. W tej samej chwili Galvina dopadli dwaj rebelianci i uwięzili go w żelaznym uścisku. Podszedł do nich jeszcze jeden żołnierz, ten który pilnował Keitha i rzucił się w wir bójki. Wskazał na nieprzytomnego kolegę leżącego obok wejścia do gabinetu. - Ja bym ci nawet darował, ale wiem, że mój przyjaciel nie - wycedził wpatrując się w Keitha. - Przykro mi, ale chyba zginiesz podczas ucieczki. - Wyjął z kabury miotacz i przyłożył do głowy jeńca. - Nie! - zaprotestowała Martine wynurzając się z wejścia do gabinetu. - Nie będzie żadnych samosądów. Niech pan... - Niech pani nie wtrąca się do nie swoich spraw, poruczniku - powiedział z groźbą w głosie rebeliant, spoglądając na nią. - Dobrze pani wie, że to nie jest zabawa. To wojna. - Niech pan odłoży ten miotacz, jeśli nie zrobi pan tego, złożę raport. - Nas jest czterech. Czterech świadków przeciwko pani słowu. Ściągnęła brwi i sięgnęła do kabury. - Nie radziłbym - odezwał się znowu żołnierz. - Broń mogłaby też na chwilę znaleźć się w ręce wroga. Najwyraźniej zrozumiała aluzję, bo zamarła. - Niezły z ciebie kawał skurwysyna! - wycedziła zimno. - Aj, aj! Brzydkie słowo! Wasza Wysokość przeklina! - parsknął żołnierz obracając głowę do Keitha i poprawiając uchwyt na broni. Nim jednak zdążył jej użyć, a Galvin wrzasnąć protestująco, za szybami pojawiły się krótkie rozbłyski i budynek zatrząsł się jak od ciosu gigantycznym taranem. Rozległ się brzęk tłuczonych szyb i trzask pękającego betonu. Nagle pogasły wszystkie światła, a korytarzem runęła fala uderzeniowa powalając wszystkich, których dosięgła. Coś strzeliło sucho, nastąpiło kilka kolejnych wstrząsów. Z prawej powietrze rozdarł ryk eksplozji i wytrysnął stamtąd gejzer ognia zastygając w płonącą kolumnę gazu tryskającego ze strzaskanej instalacji. Ktoś zawył krótko i strasznie. Spod stropu nadbiegł złowrogi trzask i podłoga górnego poziomu zapadła się silnie odsłaniając popękane rury, ziejące potokami wody. Rozległo się jeszcze kilka detonacji, które rozrzuciły po całym korytarzu strzępy ścian i drzwi, tworząc całe hałdy gruzu. Minęło dobre paręnaście sekund, nim Galvin uświadomił sobie, że burza minęła, a właściwie zredukowała się do odległych odgłosów strzelaniny. Ostrożnie wygrzebał się spod gruzu i otrzepał z tynku klękając. Rozejrzał się. Jego strażnicy leżeli tu i ówdzie w różnych dziwnych pozach. Jednego eksplozja rzuciła na ścianę, kulił się pod nią bez przytomności. Dwaj inni leżeli na środku, nie ruszając się. Najwyraźniej doznali obrażeń od betonowego strzępu, który osunął się na nich z sufitu. Najgorzej los obszedł się z żołnierzami stojącymi w głębi korytarza. Dosięgnął ich jęzor płomieni, który wytrysnął z rozerwanej instalacji gazowej. Galvin wolał nawet nie patrzeć w kierunku tego, co z nich zostało, wystarczał mu słodki, mdlący zapach unoszący się w powietrzu. Zrobił dwa kroki i znieruchomiał. Obok zaczął podnosić się na nogi rebeliant, ten, który chciał go zlinczować. Decyzja była błyskawiczna. Galvin doskoczył do przeciwnika i zadał mu szybki cios kantem dłoni w kark, powalając z powrotem w pył zalegający posadzkę. Potem przywłaszczył sobie leżący obok karabin i obrzucił okolicę czujnym spojrzeniem. Korytarz był pusty. Właściwie w niewielkim stopniu przypominał jeszcze korytarz. Po środku ziała wielka wyrwa w ścianie i podłodze schodząca poziom, albo i dwa, w dół. Strop zapadł się o dobry metr i cały czas tryskał kilkunastoma strumieniami wody, a ściana drugiego skrzydła płonęła ogniem podsycanym buchającym z rozerwanych rur gazem. Galvin domyślił się co się stało właściwie w momencie, gdy po raz pierwszy usłyszał eksplozje. To były pociski burzące Dhin, używane przez Oddziały Szturmowe do niszczenia umocnień. Resztki imperialnych sił, ukrywających się jeszcze w lasach, zaatakowały rebeliantów, żeby - Galvin mógłby się założyć - dostać się na lądowisko i wyrwać z pułapki, jaką stała się planeta. Podszedł do okna, pozbawionego już teraz grubej, długiej szyby i wyjrzał na zewnątrz. Wobec paskudnej pogody niewiele było widać, ale tyraliera odzianych na biało postaci wyraźnie odcinała się od ciemnego tła lasu. Wspomagało ich pół tuzina AT-ST i kilkunastu zwiadowców na gravskuterach. Byli nieliczni. Zbyt nieliczni. Galvin odrzucił myśl o przyłączeniu się do natarcia. Opanowanie jednego lub kilku statków niczego nie dawało. Nawet jeśli ta desperacka próba ucieczki nie skończyłaby się jeszcze tu, na powierzchni - to z pewnością w stratosferze, w roju rebelianckich myśliwców. Za nim rozległ się jakiś szelest. Galvin błyskawicznie odwrócił się unosząc karabin i kciukiem odblokowując bezpiecznik. Pod ścianą, kilka metrów dalej, podniosła się na klęczki szczupła postać. - Niech pani się nie rusza, poruczniku - powiedział podchodząc. Błyskawica wyłuskała z półmroku jej pobladłą twarz. - I nie próbuje żadnych sztuczek. - A jeżeli spróbuję, to dołączę do pozostałych? - wykrztusiła, wskazując dłonią nieruchome ciała rebeliantów. - Wciąż łapie mnie pani za słowa - Galvin pokręcił z niechęcią głową. Zrobił kilka kroków ku dziewczynie. - Tego uczą teraz na Akademiach? Niech pani wstanie i wyciągnie broń z kabury. Tylko kciukiem i palcem wskazującym. I spokojnie. Proszę. Spełniła jego polecenie, jednocześnie nadając swojej twarzy obojętny wyraz. - Teraz niech pani podejdzie do okna. Cofnął się nieco, po czym zaczekał, aż Martine podąży za nim. Zmierzyła go wzrokiem, stając tam, gdzie nakazał jej gestem. Pod spojrzeniem tych oczu opuścił nieco lufę karabinu. Niemal przeprosił za takie traktowanie. - Co dalej ? - zapytała cierpko. - Mały pokaz tego, co działo się na Liqur Tanay? - Widzi pani linię lasu? - odezwał się, ignorując jej wypowiedź. - Tam kiedyś były węzły sieci strażniczej. Ja wiem, gdzie są nasze, czy wy zamontowaliście jakieś nowe? Milczała. - Niech pani da spokój - rzekł. - To nie ma przecież żadnego sensu... Kątem oka dostrzegł po lewej jakiś ruch. Obrócił się zaskoczony. Zza zakrętu wyłoniło się dwóch żołnierzy rebelianckich, najwyraźniej ogłuszonych niespodziewanym atakiem i rozglądających się w zdumieniu dookoła. Galvin wycelował i puścił w nich ciągłą serię. Ściął pierwszego, ale drugi zareagował z wystarczającym refleksem - zanurkował za osłonę wyszarpniętego kawału ściany. Keith nie czekał na jego ripostę. Chwycił Martine za ramię i pociągnął ją wstecz, w kierunku wyrwy w ścianie budynku. - Niech mnie pan puści, do diabła! - szarpnęła się, ale Galvin mocno ściskał połę jej munduru. - Co pan zamierza zrobić? - Zatrzymaj się i rzuć broń! - wrzasnął zza swej osłony rebeliant. Być może celował mu już w plecy, ale Keith wolał nie oglądać się, by sprawdzić. Stanął na brzegu wyrwy i spojrzał w dół. Musiały tu trafić co najmniej trzy pociski Dhin. Konstrukcja budynku pękła i zapadła się głęboko, na niższych poziomach widoczne były nawet wewnętrzne instalacje hydrauliczne i zasilające. Podłoga poziomu Jeden znajdowała się dobre dwa metry niżej. Pokrywał ją dywan strzępów żelbetonu i metalowych fragmentów budynku, ledwie widocznych w półmroku, rozświetlanego tylko płomieniami i, od czasu do czasu, błyskawicami. Skok w dół był ryzykowny. - Hej, ty! - krzyknął przyciągając dziewczynę szarpnięciem do siebie i unosząc broń. - Mam tutaj zakładniczkę! Jak tylko wytkniesz ryja zza osłony to kropnę najpierw ją, a potem ciebie! - Więc jednak... - zaczęła Martine, ale Galvin przerwał jej popychając ku wyrwie w podłodze. - Niech pani skacze. Natychmiast - nakazał spoglądając w kierunku niewidocznego rebelianta. Stanęła na brzegu wyrwy i z hardym wyrazem twarzy zmierzyła go spojrzeniem. Nie tracąc czasu na zbędne tłumaczenia, a nawet nie odwracając ku niej głowy pchnął ją silnie w bok tak, że straciła równowagę i ze zduszonym okrzykiem spadła w dół. To wywabiło rebelianta. Wychylił się, chcąc sprawdzić co się dzieje, wystarczająco, by Galvin zdołał wycelować. Tamten dostał w ramię i padł nieruchomo, zabity lub ogłuszony szokiem termicznym. Nie tracąc czasu Keith przewiesił broń przez ramię i po wystających prętach zbrojenia ześliznął się w ślad za dziewczyną. Leżała na boku parę metrów dalej łkając z bólu . Spadła tuż obok kawału żelbetonu najeżonego wystającymi metalowymi prętami. W świetle ryczącego niedaleko pióropusza ognia Galvin dostrzegł, że jeden z tych prętów zranił ją w lewe ramię. Ten widok przygwoździł go na chwilę w miejscu, w którym stał. To przecież niepotrzebne. Po prostu niepotrzebne, przebiegło mu przez głowę. Odżyło w nim to samo pragnienie, co na Liqur Tanay bezpośrednio po masakrze, tak jak na Irtrian i na Daen'khaan. Uczucie zmęczenia, chęć, by usiąść i oprzeć głowę na kolanach, bez względu na wszystko, co dzieje się wokół. Zbyt wiele się widziało, zbyt wiele słyszało, zbyt wiele wyrządziło. Dobra albo zła. To i tak nieważne. Ukląkł obok niej, odkładając karabin na bok. - Niech pan mnie nie dotyka - wycedziła z desperacją, dławiąc szloch. - Niech mnie pan zostawi w spokoju. Morderca. Chwycił ją silnie za talię i pod ramię, po czym podniósł energicznie, aż jęknęła z bólu. Spróbowała mu się wyrwać, ale tak jakoś bez przekonania. Bez trudu posadził ją obok i, podtrzymując, zaczął oglądać ranę. Rozerwany rękaw osłonił głębokie rozcięcie. Galvin machinalnie opuścił dłoń do zasobnika z opatrunkiem. Zasobnika, którego nie miał. Ponownie szarpnęła mu się w rękach. - Spokojnie, próbuję panią opatrzyć - mruknął, odrywając dalej rękaw. Potrzebował czegoś, by zatamować krwotok. - Trzeba było pomyśleć o tym, zanim mnie pan zepchnął - odparła, uspokajając się. - Co pan robi? Z trudem przedarł na pół materiał munduru i obwiązał jej zakrwawione ramię, ściskając opatrunek tak mocno, jak zdołał. - To powstrzyma krwawienie - powiedział, biorąc karabin z powrotem w ręce. Wyciągnął do niej dłoń. - Idziemy. Wbiła w niego wzrok, nieznacznie odginając się wstecz. - Nigdzie z panem nie idę. Wolę się sama zabić - wycedziła, przyciskając dłoń do rany. - Wiem, co działo się z takimi, którzy wam uwierzyli. Na przykład na Daen'khaan. Galvin zmierzył ją zmęczonym spojrzeniem, po czym bez słowa, nie zmieniając nawet wyrazu twarzy podszedł i podniósł ją za kołnierz. Spróbowała kopnąć i uderzyć łokciem w splot słoneczny, ale tak zasłonił się karabinem, że to ona jęknęła z bólu. Teraz już nie stawiała oporu, kiedy ciągnął ją za sobą. Po hałdzie gruzu wyszli na zewnątrz budynku i ruszyli w kierunku lasu. Kolejna błyskawica rozdarła ciemnogranatowe niebo, lunął rzęsisty deszcz. Odgłosy kanonady dobiegające od strony lądowiska osłabły. Właściwie było słychać prawie wyłącznie działa Walkerów i silniki rebelianckich kutrów szturmowych. Natarcie z wolna zamierało. Rebelianci brali górę. Pismo SF FRAMLING. Numer 4 [sierpień-wrzesień 1999] 5. - Zatrzymajmy się tutaj - powiedział Galvin po półgodzinnym marszu, spoglądając w kierunku gęstej kępy krzaków o rozłożystych, wyglądających jak baldachim liściach. Martine, idąca kilka kroków przed nim, przystanęła i obróciła się do niego twarzą. Mimo spływających na przemoczony mundur, ciężkich od deszczu pasm włosów i spływających co chwilę po policzkach kropli deszczu nie wyglądała wcale żałośnie. Bez słowa zmierzyła go spojrzeniem swoich ciemnych oczu. Galvin zauważył, że spod jej prawej dłoni zaciśniętej na opatrunku wypływa przemieszana z deszczem ciemnoczerwona smuga. - Zatrzymajmy się tutaj - powtórzył, podchodząc i wskazując wypatrzone miejsce. - Trzeba poprawić ten opatrunek, bo inaczej wykrwawi się pani. Na śmierć. - Ta troska jest całkowicie zbędna - odparła cierpko. - Oboje wiemy jak to się skończy. - A jak się skończy? Przez moment sądził, że dostrzega u niej ślad gorzkiego uśmiechu. - Pan mnie zabije. A potem... - urwała. - Co potem? - Nasi zabiją pana. Nic na to nie odpowiedział. Skręcił spod strug padającego deszczu ku osłoniętemu kącikowi i usiadł na wilgotnych liściach, układając karabin na kolanach. Martine stała tam nadal, sama, z dłonią zaciśniętą na lewym ramieniu. Uciekaj, dziewczyno. Na co jeszcze czekasz?, ponaglił ją w myśli Keith, odgarniając grzywę mokrych włosów. Uciekaj. Ponaglona grzmotem i upiornym światłem błyskawicy podeszła do niego wolno, ostrożnie opadając obok na kolana. - Niech pani to pokaże - skinął w kierunku jej ramienia. Posłusznie wysunęła rękę do przodu, a Galvin z wprawą odsłonił ranę. - Wszystko będzie dobrze. To tylko skaleczenie i do tego czyste - oświadczył po krótkich oględzinach. - W najgorszym razie zostanie mała blizna. - Skąd ta pewność? - zapytała, nadstawiając drugi rękaw, z którego Keith oderwał kawał materiału na nowy opatrunek. - Jestem prawie chirurgiem z wykształcenia - odparł spokojnie. Wykręcił skrawek materiału i umieścił go na miejscu starego opatrunku. - Gotowe. Może pani już iść. - Dokąd? - Do domu, do swoich. Już na pewno trwają poszukiwania. - Mogę tak po prostu odejść? - tym razem niedowierzania w jej głosie nie można było pomylić z niczym innym. - To po co wlókł mnie pan taki kawał w tym przeklętym deszczu? Podniósł się na nogi. - Jeżeli myślisz, że po to, aby cię zabić, Martine - powiedział spokojnie, nie patrząc na nią jednak - to się mylisz. Odszedł kilka kroków, ignorując wyraz zaskoczenia na jej twarzy i uniósł głowę w kierunku słonecznego światła, zaczynającego przenikać kurtynę rzęsistego deszczu i ciemnych chmur. Po chwili opuścił ją przyglądając się kroplom wody zmywającym mu z dłoni krew Dillicha. Wreszcie stały się przejrzyste, ale Keith nie łudził się, że deszcz potrafi zmyć krew z jego rąk. Z czyichkolwiek zresztą. - Niech pani idzie na wschód, trzymając słońce po prawej stronie - dodał znużonym tonem - Baza jest nie dalej jak milę, półtorej stąd. Zresztą pamięta pani drogę. Wszechobecny szum deszczu nie pozwolił mu usłyszeć jak podniosła się na nogi, ale wiedział, że to zrobiła. - Niech pani wraca, poruczniku - oświadczył obracając się do niej - Do domu. Wahała się jeszcze, bała się mu zaufać. Usiłowała przeniknąć Galvina wzrokiem i uzyskać potwierdzenie jego słów. Wreszcie cofnęła się kilka kroków, po czym zniknęła w poruszanej wiatrem gęstwinie. Galvin jeszcze przez chwilę wpatrywał się w miejsce, w którym zniknęła mu z oczu. Potem z wysiłkiem skierował się na północ i spróbował wrócić myślami do rzeczywistości, zatrzeć w umyśle ślady wszystkiego, co wydarzyło się tego dnia. Krzyk smagnął jego uszy zupełnie bez ostrzeżenia. Odgłosy burzy przytłumiły go, ale Galvin i tak zidentyfikował kierunek, z którego nadbiegł. Podejmując podświadomie błyskawiczną decyzję rzucił się tam, w ślad za Martine. Poślizgnął się na mokrej trawie i wpadł nogą w wykrot, ale skręcił jakoś łapiąc równowagę. Nie zwalniając zanurzył się w gąszcz i w otwierający się zaraz za tym płytki wąwóz. Wpadając na niewielką polankę nadział się na dwie karabinowe lufy i przystanął raptownie. - Co jest? - zapytał ostro. Właścicielami karabinów byli szturmowcy. Bez hełmów i totemów, ale nadal w pancerzach szturmowych, z dopiętymi do pasów zasobnikami. Napięte wyrazy ich twarzy nie wróżyły niczego dobrego. - Dlaczego nie salutujecie starszemu stopniem? - warknął Keith wracając do równowagi. - Jesteście ślepi czy...? - przerwał, przypominając sobie nagle, że nie ma swoich dystynkcji. - Mają taki rozkaz - wtrącił ktoś z boku. Był to wysoki, siwowłosy sierżant Żandarmerii przyglądający się Galvinowi z boku. Za jego plecami stało jeszcze kilku żołnierzy, pilnując pobladłej Martine. Wszyscy spoglądali na niego podejrzliwie. - Niech pan rzuci broń, natychmiast - rozkazał sierżant, a Galvin pozwolił swojemu karabinowi opaść na ziemię. - I ręce na kark. Jeden z żołnierzy pchnął Keitha na środek polanki, tuż obok Martine. - Co się dzieje, do cholery? - odezwał się jak mógł najspokojniej. - Macie zamiar wziąć mnie do niewoli? - Zamknij się - skwitował to sierżant. - Ty i ty - wskazał na dwóch swoich ludzi - przeczesać okolicę. A ty idź po kapitana. Zwrócił się do Galvina. - Odezwiesz się dopiero, gdy zapyta cię kapitan - wycedził unosząc palec. - Dopiero wtedy. - Tak jest, sir - odpowiedział lodowatym tonem Keith. Żandarm przez chwilę wyglądał, jakby chciał go uderzyć, ale skrzyżował spojrzenia z Galvinem i zrezygnował z tego pomysłu. Odwrócił się z kamienną twarzą i odszedł pokonferować z jednym z żołnierzy. Galvin spojrzał na Martine. Jej bladość spowodowana była chyba raczej wyczerpaniem, bo sądząc ze zwykłego dla niej wyrazu dostojeństwa na twarzy w pełni panowała nad sobą. Naprawdę miała klasę. Kapitanem okazał się młody, najwyżej trzydziestoletni biały mężczyzna noszący długi przeciwdeszczowy płaszcz, pod którym miał nieco przybrudzony, szary mundur polowy, oraz wymiętą czapkę wieńczącą bujną grzywę włosów. Na rękawie miał totem 4 Specjalnej Grupy Uderzeniowej, elity elit. Wchodząc na polankę najpierw przyjrzał się dokładnie dziewczynie. Dopiero potem skierował się ku Galvinowi. - Sierżant Keith Galvin, 2 kompania 6 Legionu, melduje się na rozkaz - odezwał się Keith kiedy tamten tylko się zbliżył. Kapitan zmierzył go trudnym do interpretacji spojrzeniem. - 6 Legion, tak? - zapytał ignorując salut. - Od pułkownika Verkhana? - Od pułkownika Anoeda, sir - sprostował Galvin. - Pułkownik Verkhana dowodzi legionową grupą wsparcia pancernego. - Aha - mruknął kapitan wykonując drobny ruch ręką. W tej samej sekundzie Galvin zrozumiał, że zdał egzamin. Gdyby go nie zdał, to na ruch dłoni oficera ci z tyłu strzeliliby mu w plecy. - Skąd pan tu się wziął, sierżancie? - Dziś rano udało mi się uciec z niewoli, sir - streścił w kilku słowach wydarzenia ostatnich dni. - Po co wzięliście ze sobą dziewczynę? - oficer spojrzał na Martine. - I dlaczego ją wypuściliście? - Nie wypuściłem, sir - skłamał gładko Galvin. - Uciekła mi. Właśnie jej szukałem kiedy pańscy ludzie... no, kiedy ich spotkałem. Jest dla mnie bardzo cenna. - A to z jakiego powodu? - zapytał sierżant. Keith wyprostował się i zmierzył go wzrokiem. - Jak rozumiem, zostanę przyjęty do grupy? - mruknął ze nieco udawaną swobodą. Kiedy oficer potwierdził lekkim skinięciem głowy, dodał - Sądzę, że można przy jej pomocy wydostać się stąd. Pochodzi z jednego z najbardziej znanych i najbogatszych rodów Galaktyki. Taka zakładniczka jest wiele warta, bardzo wiele - zawiesił głos. - Można to wykorzystać. Spojrzał przez ramię kapitana na Martine. Tak jak wszyscy inni słuchała jego przemowy i wpatrywała się w niego z nienawiścią. Nienawiścią rosnącą z każdą sekundą, czuł to. Ale musiała to znieść, choćby dla własnego dobra. - Pomysł wydaje się dość interesujący - przyznał oficer. - Ale zastanowimy się nad nim później. Czas ruszać. Weź swoją broń, żołnierzu i dołącz do kolumny. - A co z nią? - zapytał siwowłosy sierżant. - Wyznacz eskortę - odparł oficer czyniąc lekki ruch ręką i obracając się, aby ponownie obejrzeć Martine. - Ruszajmy już. - Nie zgadzam się! - zaprotestował ostro sierżant. - Nasza grupa jest i tak dość liczna. Zabieranie ze sobą jeńców to samobójstwo. Ona zdradzi nas na pierwszym postoju. Jak upilnujemy ją w tej gęstwinie? - Poradzimy sobie - uspokoił go oficer - Dalej. Nie traćmy czasu. Galvin musnął Martine spojrzeniem, udając, że nie dostrzega pogardliwego wyrazu jej twarzy i skierował się zgodnie z wskazówką sierżanta na koniec kolumny. Dostał mu się spory plecak wypełniony suszoną żywnością. Zamienił kilka słów z żołnierzem pomagającym zarzucić mu ten majdan na plecy i dowiedział się paru szczegółów. Sierżant nazywał się Stacy, natomiast nazwisko kapitana brzmiało Clifton, Mark Clifton. Obiło się ono już kiedyś Galvinowi o uszy przy okazji debat nad ofensywą Daen'khaan. Mark Clifton był tym, który przerwał swoim oddziałem obronę planetarnego punktu dowodzenia republikanów wymuszając tym samym kapitulację całej Daen'khaan. Zręczny żołnierz i tym razem postąpił właściwie. Pokłócił się z dowódcą niedobitków wojsk Imperium majorem Berthainem, zwolennikiem niezwłocznego ataku na pozycje rebeliantów, i odłączył się od jego zgrupowania tuż przed natarciem z garstką wiernych ludzi. Co chciał przez to osiągnąć, Keith mógł się tylko domyślać. Z przodu podano sygnał i kolumna ruszyła noga za nogą naprzód. Deszcz przestał już padać i wypogodziło się, ale nawet mimo widoku słońca Galvin szybko stracił orientację. Po paru godzinach marszu wiedział już tylko, że idą na zachód, w dość słabo zbadany obszar dżungli. Mimo najwyraźniej starannie wytyczonej marszruty nie zdołali pokonać więcej jak dziesięć mil. Dodatkowym utrudnieniem były patrole rebelianckie na gravskuterach pojawiające się często z nieprzyjemną szybkością. Wielokrotnie tylko ostrzegawcze sygnały od własnych zwiadowców pozwalały im zakopać się na czas w zielonym morzu paproci i innych roślin. Gdy nadszedł wieczór większość żołnierzy była wyczerpana psychicznie i fizycznie. A kiedy Stacy wydał wreszcie wyczekiwany rozkaz zatrzymania na noc, ponad połowa jego ludzi, w tym wszyscy tragarze, osunęła się z westchnieniem ulgi na ziemię. Clifton rozkazał im ukryć się głęboko w krzakach i przeczekać do rana. Marsz w nocy był ryzykowny, łatwo można było się zgubić w nieznanym terenie, a poza tym ludzie byli poważnie wyczerpani, pomyślał Galvin pozbywając się z obolałych barków plecaka, wszyscy musieli odpocząć. Dwaj żołnierze rozdali racje bojowe i manierki zimnego soku, tak, aby każdy mógł zaspokoić głód i pragnienie. Potem Stacy rozstawił wartowników i nakazano absolutną ciszę. Galvin zdołał podczas marszu przepchnąć się bliżej czoła kolumny i teraz siedział niecałe dziesięć metrów od miejsca, gdzie Clifton spał w śpiworze. Widział stąd Martine, wciąż pilnowaną przez dwóch szturmowców. Mimo ciągłych zaczepek i wyzwisk nie odzywała się do nich. Wciąż zachowywała tę swoją dziwną wyższość, co jednak doprowadzało tamtych do furii. Chyba tylko rozkaz Cliftona powstrzymywał ich od rękoczynów. Teraz miała chwilę spokoju. W świetle księżyca przebijającego leśny baldachim Galvin widział profil jej głowy, uniesionej lekko ku górze, ku widocznym w prześwicie gwiazdom. Co ktoś taki jak ty robi na wojnie?, mruknął w myślach Keith układając się na ściółce. Ktoś taki jak ty ... 5. Świergot ptaków i jasność pod powiekami jako pierwsze dotarły do Galvina w momencie przebudzenia. Świt, pomyślał usiłując przypomnieć sobie co go obudziło. Nim zdążył się przeciągnąć, ktoś szarpnął go za ramię, dając mu odpowiedź na to pytanie. Otwierając oczy podniósł się do pozycji siedzącej. To był sierżant Stacy. - Kapitan chce z tobą rozmawiać, Galvin - powiedział chłodno nie zaszczycając go dłuższym spojrzeniem. - Masz się zameldować. Keith wytrzepał włosy z liści i wstał, starając się zignorować resztki senności. - Gdzie go znajdę, sierżancie? Stacy odchodząc bez słowa skinął dłonią w kierunku czoła kolumny. Clifton obozował pod wysokim drzewem o grubym pniu i niesamowicie długich gałęziach. Gdy Galvin go znalazł, oficer oglądał akurat jakieś mapy notując coś i od czasu do czasu zerkając na satelitarną busolę trzymaną w dłoni. - Sir, sierżant Keith Galvin melduje swoje... - Daj spokój z tymi formalnościami, Galvin. To nie koszary. Wiesz dlaczego cię wezwałem? Keith wolał udać, że nie. - Twój plan odnośnie tej dziewczyny - dodał Clifton nie przerywając analizowania map. - Jakie są szanse jego powodzenia według ciebie? Galvin wziął głębszy oddech i przejechał dłonią po włosach. Nie lubił być zmuszany od rana do kłamstw, zwłaszcza do kłamstw. - Pół na pół. Jeśli zdołamy przez satelitę skontaktować się z systemem Daarenis i seniorem rodu. Clifton podniósł głowę, zaskoczony. - No cóż, takiego optymizmu można tylko zazdrościć. Sam oceniłem to na góra piętnaście procent. - A ma pan inny pomysł? - Może. Dopisał coś do kolumny cyfr w notesie i schował mapy do mapnika, podczepiając go do pasa. Wstał ze zwiniętego śpiwora i podszedł do Galvina, pokazując mu satelitarne zdjęcie. - Dziś mamy do pokonania ostatni etap - powiedział, wskazując coś, co dla Keitha było jedynie jeszcze jednym zagajnikiem. - To jakieś pięć mil stąd. Szansa. Weźmiesz to zdjęcie i pójdziesz na szpicy kolumny. Jakieś dwie mile stąd przekroczymy koryto rzeki, masz je zbadać i zapewnić nam bezpieczny tranzyt. Byłeś w Zwiadzie, więc sobie poradzisz. Twój plecak poniesie ktoś inny. - Skąd ten awans? - Nie możemy znaleźć jednego z naszych. Oddalił się w nocy i zniknął. Dezerter albo spotkało go coś złego. Ten cholerny las nadal jest dla nas zagadką - omiótł otoczenie chłodnym wzrokiem. - Wybierz sobie dwóch ludzi i ruszaj. Dołączymy za dwie godziny. - Tak jest - rzucił Galvin odchodząc. Zatrzymał się obok żołnierzy wydających racje żywnościowe i napił się przygotowanej kawy, wracając jednocześnie wzrokiem do sylwetki Cliftona widocznej w prześwicie krzaków. Kapitan najwyraźniej podejrzewał, że Keith coś ukrywa. Coś na temat dziewczyny. Czyżby naprawdę rozważał wykorzystanie jej jako zakładnika?, zastanowił się Galvin. Zmyślił na poczekaniu tą połowiczną gwarancję sukcesu, tak naprawdę to nawet piętnaście procent wydawało mu się mało wiarygodne. Zbyt optymistyczne. Odszukał wzrokiem Martine. Tam, gdzie zasypiała poprzedniego wieczora. Wartownicy już ją obudzili i zajęci byli wypowiadaniem codziennej dawki wyzwisk. W pewnym momencie jeden z nich ją kopnął. Galvin z trudem opanował się, aby nie wystartować do biegu zakończonego ciosem nogi w plecy tamtego. Podszedł do nich tłumiąc złość. - Nie pamiętacie już rozkazów? - wycedził popijając z kubka kawy. - Nie twoja sprawa - odpowiedział jeden. - Miałeś już swoją szansę zabawić się z tą cizią - dodał drugi. - Teraz nie przeszkadzaj. Galvin upił kolejny łyk. - Dobra, idziecie ze mną, natychmiast - rzucił spokojnie. - Zawiadomcie sierżanta Stacy'ego, że zdajecie obowiązki i ruszamy. - Spieprzaj - odezwał się ten pierwszy, a drugi wyszczerzył zęby do Keitha. W tym momencie podszedł do nich Stacy. - O co chodzi? - zapytał omiatając wzrokiem całą trójkę. - Ten burek chce nam rozkazywać - powiedział z pretensją pierwszy. - Niech mu pan powie, gdzie może sobie wsadzić swoje rozkazy. - Wybrałem ich - mruknął Galvin, wskazując na wartowników. Stacy spojrzał na niego z niechęcią. - Danckse, idź znajdź dwóch zastępców - odezwał się do nich. - Od tej chwili on wami dowodzi. - O, kurwa - wycedził drugi, podczas gdy pierwszy rozdziawił usta. - Co to ma być? - Akcja specjalna - skwitował Stacy kierując się ku Cliftonowi. - Dalej, ruszaj się. Nie macie wiele czasu. A ty, Galvin, pilnuj jej. Danckse i jego towarzysz z marsowymi minami odeszli w kierunku grupy jedzących śniadanie żołnierzy, pozostawiając Keitha sam na sam z Martine. Nie zwróciła na niego w ogóle uwagi, jakby wcale go nie było. Kończyła właśnie swoją kanapkę jedząc małymi, wykwintnymi kęsami. Ktoś opatrzył jej ramię, w miejscu poprzedniego skrawka materiału wyrósł gruby bąbel białego opatrunku natryskowego. Galvin nawet nie próbował się do niej odzywać, wyczuwając nadal barierę pogardy, którą rozwinęła wokół siebie. Po prostu patrzył na nią przez kilka długich minut, ale nie zdołał naruszyć jej panowania nad sobą. Sprawiała wrażenie całkowicie oderwanej od rzeczywistości. Keith pokręcił delikatnie głową i odwrócił się przymykając oczy. Martine Daarenis, ona... Godzinę później stał już na brzegu leśnej rzeki i z niepokojem rozglądał się wokół. To, co na mapach i zdjęciach kapitana wyglądało na niewinny strumyk, okazało się nie byle jaką przeszkodą. Koryto nie było wprawdzie głębokie i nurt niezbyt rwący, ale przeciwległy brzeg był podmytą lessową ścianą o prawie dziesięciu metrach wysokości i niemałym nachyleniu. W dodatku ciągnął się na sporym odcinku rzeki. Z miejsca w którym stali Galvin nie mógł dostrzec kresu tego stoku, z obu stron ginął on za zakrętami. Pokonanie tej przeszkody było trudne i musiało zabrać dużo czasu kolumnie obładowanych plecakami ludzi. - Cholera - rzucił krótko. Danckse i ten drugi, Brandt, spojrzeli na niego z zastanowieniem. - Jeden z was wróci do grupy i zawiadomi kapitana o tym. - Ja pójdę - oświadczył Brandt, a Danckse nie zaprotestował. Galvin przytaknął ruchem głowy, więc bez zwłoki szturmowiec zniknął w zaroślach. - Co dalej? - zapytał Danckse podchodząc do skraju rzeki i omywając sobie twarz wodą. - Widzisz tę kępę paproci? Tam na skarpie? - Tę na samym skraju ? - Wdrapiesz się tam i przygotujesz stanowisko. Jak coś pójdzie nie tak, przy przeprawie, będziesz wiedział co robić. - Co może iść nie tak? - Jeśli pojawią się rebelianci - wszystko. Danckse mruknął coś do siebie, ale wszedł w wodę i przedostał się na drugi brzeg. Galvin w milczeniu obserwował jego wspinaczkę, co chwila akcentowaną przekleństwami, i układanie się w cieniu paproci. Potem podszedł do brzegu i usiadł odkładając karabin. Napełnił manierkę i poczekał, aż jej filtry usuną muł z wody. Potem upił łyk i z żalem wrócił pod osłonę zarośli na brzegu. Clifton nadciągnął zgodnie z obietnicą po upływie następnej godziny. Ostrzeżony przez Brandta zostawił kolumnę o kilkanaście metrów od rzeki i podszedł w towarzystwie Stacy'ego i jeszcze jednego żołnierza. - To rzeczywiście tak wygląda? - zapytał stając obok Galvina, który zerwał się na nogi. - Obawiam się, że tak - oświadczył spokojnie Keith. - Przekraczać to w ciągu dnia to ryzyko. Tędy mogą latać patrole. Lepiej zaczekajmy do nocy. Clifton chwilę rozglądał się po przeciwległym brzegu, po czym wyciągnął jedną z map i zdjęcia satelitarne. - Ta skarpa ciągnie się na długości paru mil - oświadczył chwilę potem. - Akurat znajdujemy się gdzieś po środku, obejście tego zajmie nam cały dzień, a czasu na to nie mamy. Ile może zająć przeprawa tędy? - wskazał drugi brzeg. - A ilu mamy ludzi? - Około trzydziestu. Przeważnie obarczonych plecakami. - W takim razie do godziny, może trochę więcej - odparł Galvin z namysłem. - Nie mamy lin, a ta ściana jest bardzo miękka. Wspiąć się po niej z obciążeniem jest raczej niemożliwe. Spróbujmy tam dalej, tam, gdzie widać tyle wymytych korzeni. Powinno być łatwiej, ale nie za łatwo. - Sir, w tym wypadku zgodziłbym się z Galvinem - oświadczył Stacy. - To może być ryzykowne. - Nie możemy czekać do nocy - pokręcił głową Clifton. - Być może już jesteśmy spóźnieni. - Spóźnieni? - zapytał zdezorientowany Galvin. - Dokąd spóźnieni? To chyba właściwa chwila, aby powiedzieć nam, dokąd właściwie zmierzamy. - Jakieś dwie mile za tą skarpą znajduje się obóz szkoleniowy 2 Specjalnej Grupy Uderzeniowej - oświadczył kapitan, zakreślając palcem kółko w jednym z regionów mapy. - Jest opuszczony, bo 2 Uderzeniową przerzucono pół roku temu na Mytus 7. Pełno tam sprzętu, broni i wszelkiego rodzaju dobra, bo Sztab planował przeszkolenie tam jeszcze kilku innych oddziałów. Prawdopodobnie jest tam ukryty wahadłowiec ewakuacyjny. - Brzmi wspaniale - mruknął bez przekonania Galvin, - ale nie dajmy się ponieść entuzjazmowi. Co pan miał na myśli mówiąc, że może być już za późno? - Mogła tam dotrzeć jakaś inna grupa - stwierdził kapitan, chowając mapy. - Informacje o tym ośrodku posiadał wprawdzie tylko Sztab, ale mogły być przecieki. Jak ten, dzięki któremu ja się dowiedziałem. Oczekiwanie może nas drogo kosztować. - Jeśli jest tam tyle dobra, to po co niesiemy tyle żarcia ze sobą? - zapytał nagle Keith. - Bez tych plecaków przeprawa zabierze nam najwyżej kwadrans. - Musimy je mieć. W obozie nie ma żadnych zapasów żywności. Uczono tam także sztuki przetrwania w obcym terenie, polowań, zastawiania sideł. Takich tam rzeczy. Zapotrzebowanie na żywność pokrywały niestety cotygodniowe transporty. Galvin pokręcił głową. - Głosuję za oczekiwaniem. Stacy spojrzał na skarpę. - Mniej niż godzinę, Galvin? - zapytał - Po tych korzeniach nawet szybciej? - Stacy, nie jestem pewien ... Sierżant nie słuchał już dalej. - Jestem za przeprawą. - Dobrze - rzucił z zadowoleniem Clifton. - Galvin, rozstaw się ze swoimi ludźmi. Zaczynamy za kwadrans. Keith odprowadził oficera wzrokiem i zaklął w myślach. Pakowali się w kłopoty, czuł to. W cholerne kłopoty. Rozkazał Brandtowi zajęcie pozycji na skarpie po drugiej stronie zakrętu, tak, aby mógł widzieć spory kawałek dolnego biegu rzeki. Sam stanął na płaskim brzegu pod osłoną krzaków, w wyczekującej postawie i z bronią gotową do strzału. Naprawdę mu się to nie podobało. Przekraczanie w dzień koryta rzeki, którego z dużym prawdopodobieństwem mogły używać powietrzne patrole, to było zbędne ryzyko. Zwłaszcza jeśli wierzyć temu, co Clifton powiedział o ukrytym obozie. Czoło kolumny obładowanych plecakami postaci wynurzyło się z pomiędzy nadbrzeżnych zarośli i przeprawiło pod skarpę. Dwóch żołnierzy rozpoczęło wspinaczkę, ale po chwili obaj stoczyli się ze swoimi plecakami w nurt. Następny ochotnik spróbował bez plecaka, za to z kawałkiem włochatego pnącza. Udało mu się i po paru minutach kolejni żołnierze zaczęli się wspinać. Galvin obserwował to wszystko z rosnącym niepokojem. To wszystko szło zbyt wolno. Na brzegu pokazała się postać Martine, strzeżonej przez dwóch innych żołnierzy. Z pewnością zauważyła Galvina, stojącego zaledwie parę metrów dalej, ale nie dała niczego po sobie poznać. Z gracją weszła do sięgającej kolan wody i zatrzymała się na chwilę spłukując twarz. Potrząsnęła energicznie głową, po czym płynnym ruchem odgarnęła włosy z czoła. Wyglądała na zupełnie nie zmienioną, jakby rzeczywiście wydarzenia nie pozostawiały na niej żadnego śladu. Za nią na brzegu pojawił się Clifton. Spojrzenia jego i Keitha spotkały się, a potem kapitan zerknął na dziewczynę. Galvin wolał się odwrócić, choć tak na dobrą sprawę nie wiedział dlaczego. Pokręcił głową i uniósł do ust odpiętą manierkę. Nie zdążył zrobić nawet jednego łyku. Z lewej strony nadbiegł szum, który szybko podniósł się do ryku pracujących silników. Galvin wypuszczając manierkę i unosząc karabin dostrzegł jeszcze Brandta, dającego rozpaczliwe znaki ze swojego stanowiska, kiedy zza zasłaniających zakręt drzew wyskoczyły trzy gravskutery osłaniające dwa transportery. - Kryć się! - krzyknął do zaskoczonych towarzyszy przykładając oko do celownika i łapiąc w niego sylwetkę pierwszego przeciwnika. Rebelianckie maszyny dostrzegły już jednak co się dzieje i rozluźniły szyk, zwolniły i zaczęły zawracać. Jeden z transporterów zawisł nad rzeką wyrzucając desant na skarpę, drugi obniżył się opuszczając żołnierzy na linach wprost na dno wąwozu. To naprawdę wyglądało źle. Galvin stracił cel z oczu, a widząc tyralierę przeciwników padł na piach opierając karabin o leżącą grubą gałąź. Obejrzał się. Większość szturmowców gnała do lasu, pozostawiwszy na ścianie skarpy paru kolegów osłanianych przez jednego straceńca leżącego w wodzie, osłoniętego górą porzuconych plecaków. Clifton krzyczał coś do nich wymachując bronią, ale nikt nie wydawał się być zainteresowany słuchaniem go. Niespodziewanie najbliższy transporter skierował się za uciekającymi żołnierzami Imperium. Zawarczały granatniki i woda spieniła się tryskając burymi słupami w górę. Podmuch dosięgnął dwóch szturmowców przewracając ich z impetem. Ze stanowiska na grzbiecie transportera zaczęło kropić szybkostrzelne działko, po chwili przyłączył się do tej kanonady drugi transporter i atakujący tyralierą rebelianci. Dziesiątki ładunków zawyły w powietrzu, rozległ się trzask pękających od trafień pni i szelest ścinanych gałęzi przeplatany jękami rannych. Galvin zaciskając zęby wrócił okiem do celownika. Pierwszy transporter nie zdążył przyspieszyć, Keith ściął operatora działka, tak, że tamten zapadł się do wnętrza pojazdu. Chwilę później poderwał się i dał szczupaka w bok, o włos unikając odłamków granatu. Wytrząsając piach z włosów uskoczył pod osłonę drzew i ogarnął rzekę spojrzeniem. Ci, których atak zastał wspinających się zostali zmasakrowani, podobnie jak szturmowiec ich osłaniający. Stanowisko Brandta tryskało jednostajnie jęzorami płonącego napalmu, odzywała się natomiast broń Danckse'a i tych, którzy zdołali wcześniej dostać się na skarpę. Rebelianci nacierali na nich wspierani ogniem obu transporterów i trzech uwijających się wokół gravskuterów. Przy takim oporze musieli zwyciężyć. Galvin chciał odskoczyć w gąszcz, ale zahaczył wzrokiem nieruchome ciało, leżące na wpół w wodzie. Poznał je po szarym mundurze. Martine, zabłysła myśl. Nie zastanawiając się długo przerzucił karabin przez plecy i wystartował w kierunku dziewczyny, dopadając jej w kilku skokach. Nie tracąc czasu na oględziny, świadom trwającej wokół walki przerzucił ją przez ramię i przeniósł pod osłonę zarośli. Żyje, stwierdził po chwili badając puls na szyi. - Galvin, rusz się, kurwa! - krzyknął na niego Clifton pojawiając się nagle obok. - Kontratakujemy wzdłuż brzegu. Nie siedź tak! - zerknął na kogoś za plecami, na niskiego, ciemnowłosego podoficera, po czym dodał rozkazująco - Weź ze sobą kilku ludzi i obejdź ich od lewego brzegu. Stacy próbuje dostać się na skarpę. My postaramy się ich zepchnąć, ale do ciebie i Stacy'ego należy cała robota. Dalej! Podrywając się na nogi Keith stracił z oczu twarz nieprzytomnej Martine. Przez duszę przemknęło mu uczucie pustki, niczym spopielająca wszystko fala płomieni. Poczucie rzeczywistości przywrócił mu dopiero Clifton, popychając ku grupie biegnących w kierunku brzegu szturmowców. Jeden z nich wymachiwał długą rurą granatnika. - Idziecie ze mną - rzucił Keith nieznoszącym sprzeciwu głosem. - Tędy - wskazał kierunek, z którego dobiegało dudnienie silników transportera. Opodal detonowała seria pocisków wyrzucając w powietrze chmurę ziemi i strzępów. Galvin osłonił twarz dłonią i ruszył ponaglając gestem nowych podkomendnych. Rozwinęli się w krótką tyralierę i zanurzyli w obszar wysokich, gęstych krzewów kierując się łukiem ku rzece. Kolejna eksplozja podniosła opodal wielkie płaty nadpalonej ściółki, bok jakiejś wysokiej sosny zapalił się gwałtownie. Kiedy przeskakiwali od jednej kępy do następnej, z przeciwka wynurzył się luźny szpaler zmierzających do przeciwnatarcia rebeliantów. Obie grupy, zaskoczone tym spotkaniem, po sekundowym wahaniu zwarły się w walce wręcz. Galvin niemal zderzył się z wysokim, rudym oficerem w mundurze piechoty planetarnej. Wypuścił karabin z dłoni łapiąc tamtego jedną dłonią za gardło, a drugą blokując zadane z dołu pchnięcie nożem. Przez chwilę obaj patrzeli sobie w oczy napierając na siebie, tak, że Galvin mógł dostrzec w oczach tamtego odbicie swoich własnych. Trwało to jednak tylko moment, bowiem nagle Keith szarpnął całym ciałem wytrącając przeciwnika z równowagi, po czym pociągnął go za szyję wbijając kciuk między kostki dłoni trzymającej nóż. Tamten padł ze zgrabnym obrotem na ziemię i zdążył tylko westchnąć nim w błyskawicznym, dwukrotnym ciosie ostrze pogrążyło się w jego krtani. Galvin odskoczył natychmiast wstecz, chwytając porzucony karabin. Rebelianta wznoszącego obok do ciosu kolbę swojego miotacza snop energii musnął w głowę i odrzucił gdzieś w gąszcz. Następny przeciwnik zdążył krzyknąć nim dwa trafienia ugrzęzły w jego barku i boku. Galvin nie celując przeleciał ciągłym strzałem po zaroślach przed sobą, ścinając mnóstwo gałęzi i wyrzucając w powietrze kurtynę popalonych liści. Rebelianci cofnęli się, a potem rzucili do ucieczki. Szybko przeładował podbiegając do najbliższego ze swoich ludzi, szturmowca klęczącego na ciele pokonanego rebelianta. Gestem nakazał mu uważać i rozejrzał się po pozostałych. Dwóch z nich najwyraźniej przegrało, nie podnieśli się już. Pozostali czterej ocaleli. Galvin zignorował ich przerażone spojrzenia kierowane na martwych kolegów, prędkość zmian sytuacji przyprawiła ich o szok. Czytelnym gestem nakazał im marsz naprzód, w stronę rzeki i odgłosów zajadłej walki. Pięćdziesiąt metrów dalej rebelianci znów zaatakowali. Wśród tyraliery zakwitły nagle wybuchy granatów, miotanych zza zasłony drzew. Żołnierz niosący granatnik w mgnieniu oka oklapł, kiedy owionęła go chmura odłamków. Opadł na ziemię jak marionetka, której podcięto sznurki. Idący po prawej jego kolega zawył kuląc się i chwytając za poszarpane kolana. Zręczne natarcie rebeliantów załamało się jednak w ogniu karabinów pozostałych szturmowców. Galvin mimo ciągłego ostrzału doczołgał się do granatnika, nadal tkwiącego w rękach zabitego i użył go, rozpętując ogniste piekło na kierunku, w którym rebelianci ponownie się wycofali. - Dalej! - krzyknął do podległych sobie niedobitków i zerwał się na nogi unosząc granatnik. Wpadł z impetem w zarośla z karabinem dyndającym na plecach i z bojową furią w oczach. Nie widział, czy inni poszli za nim, mało go to obchodziło. Szarżował po raz pierwszy w życiu, z pustką w sercu i w oczach. Blady, z dłońmi czerwonymi od krwi, w brudnym mundurze wyglądał jak jakiś duch i tak też się czuł. Z boku wypadł na niego rebeliant unosząc broń, Galvin nie zatrzymując się uderzył go w skroń grubą lufą granatnika odrzucając z powrotem w zarośla. Wypadł na brzeg rzeki, tuż za linią rebelianckiej tyraliery i rozejrzał się wokół. Na plażę, parę metrów dalej, wyskoczyło dwóch przeciwników. Dostrzegli go kiedy wycelował do nich z granatnika. Eksplozja zmiotła ich w ułamku sekundy. Następnie Galvin skierował swoją uwagę na transporter, unoszący się kilkadziesiąt metrów dalej, nad lustrem wody. Operator działka na kadłubie też go zauważył i z grymasem przerażenia na twarzy szarpnął lufę swej broni w jego kierunku. W tej samej sekundzie jednak granat z broni Keitha przebił cienką burtę pojazdu, jakby była zrobiona z papieru i detonował wewnątrz rozrywając maszynę na strzępy w chmurze jaskrawożółtych płomieni. Spadając w wodę kawałki maszyny syczały, stygnąc w gejzerach bąbli i pary, wiele runęło na głowy rebelianckich żołnierzy nadal nacierających wzdłuż koryta rzeki. Podmuch gorącego powietrza przewrócił Galvina z taką siłą, że zaparło mu dech. Świadom bliskości wroga wyprostował się na siedząco, kierując lufę granatnika w prawo, na zaczynających się orientować w sytuacji żołnierzy tyraliery. Fala chłodu spłynęła mu wzdłuż kręgosłupa, gdy dotarł do niego suchy szczęk spustu oznajmiający koniec amunicji. Po twarzy przemknął mu cień zawracającego drugiego transportera, którego strzelec już szukał go lufą działka. Na skraju skarpy po drugiej stronie rzeczki zaroiła się grupa rebeliantów wypatrując go na tle lasu. Odbezpieczali karabiny i regulowali celowniki. Galvin odrzucił pusty granatnik i na czworakach rzucił się pod osłonę drzew. Ściągnął z pleców karabin. Koło uszu bzyknęły mu pierwsze ładunki wystrzelone tym razem jeszcze na ślepo. Keith rozejrzał się w poszukiwaniu swoich ludzi, ale nigdzie nie było ich widać. Był odcięty. Niespodziewanie jego uwagę zwrócił huk eksplozji, który dobiegł znad rzeki. Jeden z atakujących szturmowców musiał odpalić kierowaną rakietę do transportera i fragmentujący ładunek oderwał część sterów aerodynamicznych i antygrawitatorów, na których maszyna się unosiła. Kadłub został rozszarpany jakby zrobiono go z cienkiej blachy, a z przedziału napędowego buchnął welon ciemnego dymu. Pojazd kręcąc się opadł z chrzęstem na pochyłe zbocze skarpy i zamarł tam, rzężąc coraz ciszej silnikami. Z wnętrza wyskoczyło dwóch członków załogi i rzuciło się do ucieczki w las, porastający brzeg. W tym samym momencie kanonada nasiliła się, a po chwili dołączył do niej ryk nacierających szturmowców. Ze swojego stanowiska Galvin dostrzegł rebeliantów strzelających ze skarpy. Wymierzył do najbardziej wysuniętego strącając go trafieniem w dół, a pozostałych zmuszając do wtulenia w ziemię i przerwania ostrzału. Chwilę później rebelianci zaczęli uciekać. Najpierw jeden, potem dwóch, a kilka sekund później reszta. Runęli ławą w kierunku, z którego przylecieli, biegnąc po kolana w wodzie, rozbryzgując ją w wysokich fontannach. Nikt z nich nie pozostał, by osłaniać tą ucieczkę i w mgnieniu oka strzelcy wyborowi szturmowców zaczęli ich masakrować. Galvin także wynurzył się z ukrycia, rażąc długimi seriami doskonale widocznego przeciwnika, a wkrótce dołączyli do niego jeszcze dwaj jego ludzie zamieniając odwrót w prawdziwą rzeźnię. Ledwie jeden czy dwaj rebelianci zdołali dotrzeć do linii drzew, za sobą pozostawili kilkanaście ciał swoich kolegów, na brzegu albo w wodzie. Koniec.Galvin zatrzymał się po kostki w wodzie i głęboko oddychając stygł z bitewnego zapału. Ponownie czuł zapach lasu, słyszał jego odgłosy, jęki rannych i umierających, trzaski płomieni. Spojrzał na swoje dłonie i przyklęknął myjąc je zdecydowanymi ruchami. Zmoczył też kark i twarz, wystawiając ją później ku promieniom słońca. Zbliżyli się do niego żołnierze przeczesujący pole bitwy, ale odesłał ich gestem pokazując, że wszystko w porządku. Ruszył brzegiem w kierunku, gdzie ostatnio widział Cliftona. Mimo zmęczenia zmusił się do szybszego kroku, przewiesił karabin przez ramię, a dłonią oczyścił włosy z igliwia. Nagle potknął się o coś. Rebeliant był młody, najwyżej dwudziestoletni, ledwie przeszkolony żółtodziób. Trafienie musnęło jego klatkę piersiową paląc i rozrywając tkankę. Konał w straszliwych męczarniach, to było od razu widać. Nie miał żadnej szansy. Odczuwał taki ból, że śmierci oczekiwał niczym wybawienia. Galvin nadział się na spojrzenie nic nie widzących oczu tamtego i przystanął. Powodowany nagłym impulsem pochylił się nad śmiertelnie rannym i zaczął intensywnie grzebać w zasobniku na jego pasie. Kiedy za plecami pojawił mu się Clifton, Keith akurat robił młodemu zastrzyk z dużej ilości CB, czynnika przeciwbólowego. Wystarczająco dużej, aby zlikwidować problemy tamtego na zawsze. - Co jest, Galvin?! - wrzasnął niespodziewanie kapitan, ale Keith nawet nie drgnął. Spokojnie wstał i obrócił się twarzą do oficera. - Tracisz tu czas z tym szczurem, a tymczasem mnóstwo naszych też jest rannych. Wynoś się stąd, zbiórka tam, na brzegu. Ruszaj się! Clifton ruszył dalej, wydając rozkazy do nie odstępującego go na krok ciemnowłosego podoficera i szybkimi ruchami rąk wskazując coś na północy. Galvin odprowadził go wzrokiem, po czym dokończył aplikowania CB rannemu. W nieruchomych oczach tamtego nie pojawił się nawet ślad wdzięczności, ale Keith i tak na to nie liczył. Odnalazł i napełnił wodą upuszczoną wcześniej manierkę, a potem ruszył, by dołączyć do pozostałych. Na wskazanym przez kapitana miejscu zgrupowało się już kilku szturmowców, Galvin dostrzegł na skarpie jeszcze trzech, w tym Stacy'ego. Cliftonowi towarzyszyło pięciu. Co stało się z resztą? - Gdzie pozostali? - rzucił w kierunku siedzącego na piasku żołnierza, któremu kolega bandażował przedramię. - Ci z końca kolumny zwiali, razem z tym, co nieśli - odparł spoglądając na niego z rezygnacją. - Poza tym mamy ośmiu zabitych i dwóch ciężko rannych. Lada chwila ci rebelianci, co nam się wymknęli, wezwą pomoc i dadzą nam takiego łupnia... - Starczy, bo Clifton usłyszy - przerwał mu Galvin - Gdzie dziewczyna? Szturmowiec spojrzał na niego z namysłem. - Tam, w krzakach z eskortą. Martine siedziała z ponurą miną na ziemi, a obok leżało dwóch rannych żołnierzy. Rannych śmiertelnie, jak zauważył Galvin podchodząc bliżej. Jeden z wartowników rozmawiał z nimi cicho. Nie zwrócił w ogóle uwagi na Keitha. Galvin pochylił się nad dziewczyną i uniósł jej głowę za podbródek oglądając długie skaleczenie na jej skroni. Szarpnęła głową. - Spokojnie - mruknął z wyrzutem. - Chciałem tylko ... - To niepotrzebne - powiedziała zdecydowanym tonem. - Niepotrzebne tak jak to wszystko. Niech mnie pan zostawi. Trwał tak jeszcze przez chwilę z palcami dotykającymi skóry jej twarzy, ale wreszcie cofnął się i wyprostował topiąc wzrok gdzieś wśród drzew. - Niepotrzebnie my zabijamy was? - Niepotrzebne jest w ogóle to zabijanie. - Więc mamy usiąść przy stole i rozegrać partię sabacca o bardzo wysoką stawkę? To nie działa w ten sposób. Nic nie działa w ten sposób w życiu. - To jest akademicka dyskusja, sierżancie. Po co chce mnie pan w nią wciągnąć? - Niczego pani nie rozumie. - A co takiego mam rozumieć? Z tyłu nastąpiła silna eksplozja. Galvin obejrzał się w tamtym kierunku oczekując najgorszego - natarcia kolejnej grupy rebeliantów. Po kilkunastu sekundach pojawiła się biegnąca grupa z Cliftonem i pozostałymi szturmowcami. Na twarzach odbijała im się niepewność. - Zbierajcie się, spieprzamy! - zawołał Clifton wykonując ponaglający ruch ręką. Rozluźnieni dotąd szturmowcy zerwali się na nogi. - Co się stało? - zapytał Galvin obserwując teren za ich plecami. - Gaz bojowy. Na pokładzie tego transportera był gaz bojowy - odparł Clifton zatrzymując się na chwilę. - Wybuchła amunicja chemiczna. Teraz chmura tego świństwa rozciąga się wzdłuż koryta rzeki. Lada chwila wiatr popchnie ją w naszym kierunku. Galvin wrócił do rannych. - Jeden z was będzie pilnował dziewczyny, a jeden weźmie ze sobą tego rannego - rozkazał, jednocześnie nachylając się nad drugim z poszkodowanych. - Nie - rzucił Clifton. - Oni są i tak już martwi. Dajcie im CB i dołączcie do nas - skinął dłonią ku Martine i dwaj szturmowcy poprowadzili ją w ślad za oddalającą się grupą. Galvin wbił w niego twardy wzrok, ale po chwili opuścił oczy i przymknął je. W co ty naprawdę wierzysz? W co, tak naprawdę ... 7. Obóz znaleźli zgodnie z mapami Cliftona dwie mile dalej. Był doskonale zamaskowany, a oni tak wyczerpani długim biegiem, że nieomal przeoczyli pierwszy mieszkalny kontener zaczajony pod pniem rozłożystego drzewa. Clifton, nie bawiąc się w rozpoznawanie terenu, pchnął nogą blokadę włazu i gestem nakazał swoim żołnierzom pakować się do środka. Cała okolica roiła się od rebelianckich patroli, zaalarmowanych przez niedobitki ocalałych ze starcia nad rzeką, i kilkakrotnie już szturmowcy byli o krok od wykrycia. Dobrze zamaskowany kontener dawał możliwość wytchnienia i rozważenia sytuacji. Wnętrze przypominało raczej obszerną, wysoką jaskinię niż sztucznie stworzone pomieszczenie. Ściany zajmowało mnóstwo półek i szafek, w większości pustych , oświetlonych przez wbudowane w strop świetliki, przepuszczające światło dzienne. Podłoga była wyłożona miękką wykładziną, więc większość żołnierzy zaraz po wejściu opadła na nią ciężko dysząc. Clifton wyszedł na środek pomieszczenia i omiótł ich wzrokiem, zapewne liczył ich, bo wcześniej nie bardzo miał na to czas. Trzynastu, podpowiedział mu w myśli Galvin rozsiadając się wygodniej i usiłując jednocześnie zidentyfikować uczucia, które przemknęły przez twarz kapitana. Uratowali się niemal wyłącznie ci, którzy wzięli udział w walce - i to tylko dlatego, że nie mogli zdezerterować pod okiem Stacy'ego i Cliftona. Ponad połowa kolumny, pozostawiona w lesie bez choćby podoficera, słysząc kanonadę straciła nad sobą panowanie i rozpierzchła się we wszystkie strony. Teraz rebelianci bez trudu wyłapywali błądzących bez map i celu przeciwników. Galvin mógłby się założyć, że ich los nie martwił Cliftona nawet w połowie tak, jak los niesionych przez nich zasobników z żywnością. To była prawdziwa klęska. - Nie będę ukrywał - zaczął Clifton neutralnym tonem - dramatyzmu naszej sytuacji. Udało nam się uratować tylko część zapasów, a przeciwnik w tej chwili intensywnie przeszukuje okolicę. Straciliśmy wielu kolegów - umilkł na chwilę, jakby rzeczywiście mówił o swoich kolegach - zdołaliśmy jednak dotrzeć do obozu, który może zapewnić nam doskonałe ukrycie, a być może także sposób ratunku. Wiem, że jesteście zmęczeni, ale należy rozejrzeć się tutaj, zanim odpoczniemy. Wśród żołnierzy odezwał się pomruk niezadowolenia. - Zbadajcie teren dwójkami - dodał Clifton nie znoszącym sprzeciwu tonem - i wróćcie tu jak najszybciej z raportem. Uważajcie na patrole. Obóz zajmował obszar mniejszy niż pół mili kwadratowej, jego spenetrowanie zajęło jednak szturmowcom prawie dwie godziny. Poszczególne sekcje obozu, kontenery, piwnice i namioty były zamaskowane z drobiazgową dokładnością. W niektórych miejscach pnie prawdziwych drzew wyglądały mniej naturalnie niż zakamuflowane fragmenty sztucznych schronów. Po zbadaniu większości z nich szturmowcy zebrali się zgodnie z poleceniem Cliftona w największym odkrytym kontenerze i przekazali to, czego dowiedzieli się o zawartości obozu. Okazało się, że w jego skład wchodzi co najmniej osiem mieszkalnych kontenerów i tuzin namiotów. W jednym z kontenerów znajdowało się zejście na niższy poziom, ale z powodu braku światła nie wiadomo było, co się tam znajduje. Odkryli też płytkie ziemianki wydrążone w korzeniach czterech drzew, które zawierały zabezpieczony sprzęt elektroniczny - głównie sensory, lokalizatory i komunikatory krótkiego zasięgu, jeśli wierzyć napisom na pojemnikach. Clifton wysłał trzech ludzi po próbki tego sprzętu, wyznaczył dwóch wartowników i pozwolił zjeść reszcie posiłek. Galvin właśnie kończył swoją rację popijając wodą z manierki, kiedy Clifton podszedł do niego. - Pan pozwoli ze mną, Galvin - powiedział, skręcając ku wyjściu. Keith podnosząc się zauważył w jego dłoni potężną latarkę. Opuścili pomieszczenie w czwórkę: kapitan, Keith, jeden z żołnierzy i ten sam ciemnowłosy podoficer, niejaki Fuertian. Ostrożnie, uważając na rebelianckie patrole przeszli kilkadziesiąt metrów, do zlokalizowanego na skraju niedużej polanki kontenera. - To ten - powiedział Clifton, porównując otoczenie z trzymaną w dłoni mapą. - Wchodzimy. Wnętrze niczym nie różniło się od wnętrz większości budynków obozu, puste półki i szafki, świetliki w suficie, pomalowane pastelowymi kolorami ściany. Cliftona i Fuertiana zainteresowała jednak duża pokrywa włazu znajdująca się w rogu. Podnieśli ją, by odkryć niknące poniżej w mroku stopnie drabinki. - To powinno prowadzić do hangaru - zdecydował Clifton i wyciągnął rękę z latarką do towarzyszącego im żołnierza. - Zejdź na dół. Oświetlisz nam drogę. - O jakim hangarze pan mówi? - zapytał Galvin, podczas kiedy szturmowiec znikał we włazie. - Naprawdę ma pan nadzieję znaleźć statek ewakuacyjny? - Takie obozy zwykle posiadały na wszelki wypadek własne statki transportowe - odparł Clifton mentorskim tonem. - Ta placówka miała być nadal wykorzystywana, dlatego też nie zlikwidowano jej, a jedynie czasowo porzucono. Statek powinien ... Szum silników przelatujących gravskuterów przerwał mu w pół słowa. Wszyscy zamarli z twarzami odbijającymi niepewność, a w powietrzu zawisło niewypowiedziane pytanie: Zostaniemy odkryci czy nie? Sekundy wlokły się niemiłosiernie, wydawało się, że na jedną przypada kilkanaście uderzeń serca. Wreszcie jednak szum oddalił się, a napięcie opadło. Odetchnęli z ulgą. - Blisko - mruknął Clifton ocierając pot z czoła. - Gdyby nie kamuflaż, byłoby po nas. - Sir, jestem na dole - zameldował z dołu szturmowiec. - Tu jest dość głęboko, pięć do siedmiu metrów. - Schodzimy - oznajmił mu kapitan. - Tylko nie świeć po oczach. Studnia opadała aż do wąskiego pomieszczenia o ścianach podtrzymywanych sprężonym betonem, przechodzącego dalej w surowy, ciemny korytarz. Szturmowiec wyprzedził ich o parę metrów, światło jego latarki błąkało się gdzieś w przodzie. Fuertian wyciągnął drugą i ruszył za nim. Po parunastu metrach i pokonaniu krótkich schodów w dół znaleźli się na wąskiej galerii. - To musi być spore pomieszczenie - zauważył Galvin, wsłuchując się w echo nadbiegające z ciemności wokół nich - sądząc po opóźnieniu echa. Clifton nie odpowiedział, poszukując w świetle odebranej szturmowcowi latarki czegoś na ścianie. - Tu gdzieś powinien być włącznik zasilania - mruknął raczej do siebie. - O, jest. Wysoko nad głowami rozbłysły fontanny światła z zamontowanych poczwórnie lamp argonowych, wyłuskując z ciemności wielki obiekt znajdujący się przed i częściowo poniżej ich galerii. Galvin rozpoznał go natychmiast, podobnie jak pozostali. Był to wahadłowiec ogólnego przeznaczenia typu Lambda. Takich maszyn używano często do transportu drobnych przesyłek lub małych grup żołnierzy. Przeciętny wahadłowiec tego typu mógł zabrać do pięćdziesięciu ludzi lub dziesięć ton ładunku. - Czy jest zdatny do lotu ? - zapytał Galvin. - Wkrótce się dowiemy - odparł Fuertian, ogarniając spojrzeniem statek i resztę sali. - Zewnętrznie nie wygląda na uszkodzony. Gdyby były jakieś kłopoty, to tam jest sekcja narzędziowa - wskazał odległy kąt. - Damy radę uruchomić go w ciągu jednego dnia. Chyba, że jest poważnie uszkodzony, ale nie sądzę, aby tak było. - Spojrzał na Cliftona. - Potrzebuję pomocy przy przeglądzie. Jeden z tych co przeżyli, Vanth, zna się trochę na elektronice. Niech się tu zgłosi jak najszybciej. - A kto to będzie pilotował ? - mruknął Galvin. - Ja, oczywiście - odparł Fuertian, schodząc z galerii na dno sali. - Wracamy, Galvin - powiedział Clifton, wykonując gest w stronę korytarza, którym się tutaj dostali. - Trzeba zawiadomić resztę. Kiedy dotarli z powrotem do reszty szturmowców większość z nich spała, a w jednym z kątów piętrzyły się przyniesione pojemniki ze sprzętem. Clifton obudził ich wszystkich gromkim okrzykiem i obwieścił swoją dobrą nowinę, powitaną natychmiastowym polepszeniem nastroju. Nikt nie odważył się krzyknąć ani zaklaskać wobec surowego napomnienia Stacy'ego, ale nastrój klęski prysł i zapał na nowo rozgorzał w miejscu zajmowanym dotąd przez apatię. Korzystając z tego Clifton z Vanthem i jeszcze jednym znającym się na sprzęcie szturmowcem, niejakim Paadtem, zaczął przeglądać zawartość przyniesionych pojemników. Do wieczora panował spokój. Następnego dnia rano, wobec niezmienionej intensywności patrolowania okolic obozu przez rebeliantów, Clifton rozkazał rozmieścić sensory wokół obozu, tak, aby ostrzegały o zbliżających się przeciwnikach. Paadt tymczasem zmontował z konsoli komputera i paru znalezionych modułów rodzaj polowego analizatora, wyświetlającego dane odebrane z przekaźników sensorów. Po kilku godzinach ryzykownego penetrowania okolicy czujniki zostały rozmieszczone, pozostało tylko wprowadzić je do systemu. Galvin obserwował Paadta pracującego nad konsolą, ale jego umysł pochłonęło coś innego. Odnalezienie wahadłowca w zasadzie było pomyślną okolicznością, było jednak jedno ale. Martine. Stawała się w ten sposób zbędna. Clifton nie wyglądał na kogoś, kto tolerowałby rzeczy zbędne. Byłby raczej skłonny je usunąć. Dziś podpisaliśmy na ciebie wyrok śmierci, pomyślał Keith, przenosząc wzrok na Martine. Nawet nie jesteś tego świadoma. Nagły pisk dobiegający z konsoli oderwał go od tych myśli i przyciągnął jego uwagę. Akurat, gdy Paadt ze zdumieniem wpatrzył się w klawiaturę. Zmarszczył na moment brwi wystukując kilka rozkazów, po czym znów zdumiał go pisk sygnalizujący najwyraźniej jakiś błąd. - Aaa... Sir - zwrócił się do Cliftona .- Mam pewne kłopoty. Kapitan podszedł do niego, zaraz dołączył też Stacy. - O co chodzi? - System jest dobrze zamontowany, nie ma wątpliwości - wyjaśnił nerwowo Paadt - ale są jakieś wewnętrzne zakłócenia. Jakiś sygnał wewnątrz kręgu sensorów, gdzieś blisko. Modulowany, impulsowy. Mała częstotliwość. - Czy któryś z was ma aktywny komunikator? - zapytał Stacy szturmowców. Pokręcili głowami. Pozbyli się ich przed atakiem, aby nie dać się namierzyć detektorom rebeliantów. - Może to Fuertian bawi się łącznością? - To nie jest przekaz. Raczej powtarzający się w dwusekundowych odstępach sygnał. Zupełnie jak boja nawigacyjna albo radiolatarnia. Nim dokończył tego zdania wzrok Cliftona spoczął na Martine, a jego twarz wykrzywił leki grymas. Galvin w ułamku sekundy połączył fakty. To musiała być ona. O, kurwa, przemknęło mu przez głowę, O, kurwa. Zerwał się z miejsca, ale Clifton był szybszy. Dopadł dziewczyny w trzech skokach i poderwał do góry szarpnięciem za ramię. - O co chodzi? - wykrztusiła zaskoczona nagłą napaścią. Clifton nic nie mówiąc obrócił ją następnym szarpnięciem twarzą do ściany, oparł o nią i zaczął fachowo przeszukiwać, błądząc dłońmi po jej ciele. - Za kogo się pan uważa? - wrzasnęła kiedy dotarł do jej piersi. Część szturmowców podniosła głowy. Ktoś zaczął gwizdać z aplauzem, ale ten gwizd szybko zamarł mu w gardle, gdy Clifton odwrócił się do nich twarzą rzucając na podłogę niewielki, błyskający kontrolkami walec. - To jest źródło tych zakłóceń, Paadt - oznajmił dobitnie. W pomieszczeniu zapadła cisza. Galvin zatrzymał się przed Cliftonem czując nieomal jak za plecami wzbiera mu fala nienawiści. Wzrok kapitana spoczął na nim. - To twoja wina, Galvin. Dlaczego jej nie obszukałeś? - rzucił z tłumioną wściekłością w głosie. - Nie przyszło mi do głowy, że może mieć lokalizator - odparł Keith najspokojniej jak umiał. Coś złego wisiało w powietrzu. Paadt podniósł przyrząd. - Trzeba to jak najszybciej zniszczyć - powiedział sięgając po broń. - Gdyby odbierali jego sygnał, dawno byłoby po nas - mruknął ostro Clifton - Ma pewnie mały zasięg i jest łatwy do zakłócenia. Gdyby korzystała z naszego sprzętu... - zawiesił głos. Martine za jego plecami odwróciła się wreszcie i bez strachu zmierzyła ich wzrokiem. - Biedne osaczone szczury. Clifton obejrzał się. - Doprawdy, zastanawiam się czy bardziej podziwiać pani odwagę, czy głupotę - rzucił cierpko. - Być może to pierwsze bierze się z drugiego. Pokręciła głową. - Pan jest równie żałosny - odcięła się. - Kapitanie, - dodała wyzywająco - chce pan, aby ci ludzie uwierzyli, że jest pan w stanie przedrzeć się przez blokującą Endor flotę. - Jeśli próbuje ich pani rozdrażnić, to idzie pani świetnie. - Bestie zawsze łatwo rozdrażnić. - Ale trudno uspokoić. Spojrzała na szturmowców z grymasem na twarzy. - Chyba po raz pierwszy ktoś dał wam powód, aby go zabić - wycedziła. - Dlaczego tego po prostu nie wykorzystacie? Clifton zmierzył ją ciężkim wzrokiem. - Chce pani być męczennicą, tak? - wydobył z kabury blaster i wycelował w jej czoło. - Mogę to pani umożliwić. Wyprostowała się. W panującej nadal ciszy szczęk nienaładowanego blastera rozbrzmiał niczym huk startującego statku kosmicznego. Kilku żołnierzy drgnęło, ale nie Martine. Nawet nie mrugnęła. - Gratuluję opanowania - powiedział Clifton, chowając broń i kierując się do konsoli komputerowej. - Kehr i Laetch, zaprowadźcie ją w ustronne miejsce i pozbądźcie się jej. Żadnej strzelaniny. Macie noże. Ciało zakopcie. - Chwileczkę, kapitanie - odezwał się Galvin spokojnym głosem. - Czy nie uważa pan tej decyzji za pochopną? Fuertian nie zakończył jeszcze sprawdzania wahadłowca. Jeśli statek nie będzie sprawny, ona może być naszą jedyną szansą. - Statek jest w porządku, Galvin - powiedział Clifton odwracając się do niego. - Jest w porządku. - Kapitanie, czy możemy przedtem trochę z nią... no, tego... pofiglować? - zapytał Laetch, podnosząc się na nogi. - Zamknij się - rzucił mu w twarz Keith, unosząc ostrzegawczo palec. Potem spojrzał znów na Cliftona. - Niech mi pan nie wciska takiego gówna. Zakładając nawet, że jest sprawny to czy Fuertian zdoła wyprowadzić go z hangaru? Tam jest wąsko. Wszystko może się zdarzyć. - Chcesz powiedzieć, że się nie uda? - Chcę powiedzieć, że nie należy bez namysłu pozbywać się atutów. Ona może nam się jeszcze przydać. - O, tak. Może - wtrącił Laetch oblizując wargi. - Powiedziałem ci, żebyś się zamknął - krzyknął do niego Galvin. - Zapominasz Galvin, że ja tu dowodzę - złość błysnęła w oczach Cliftona - Może to przez nią dostali nas nad rzeką. To nie może się powtórzyć. - Może pan mieć rację, sir, ale ... - Ja mam rację, Galvin. - ... ale proszę na to spojrzeć z innego punktu widzenia. Jeżeli się stąd wydostaniemy okup za nią pozwoli nam ukryć się gdzieś na rok, czy dłużej. - Keith, ty podła świnio - wycedziła Martine. Tylko tak dalej, w myślach mruknął do siebie ignorując tę odzywkę, Mała, jak na razie idzie ci świetnie. Potrafiłabyś wkopać nas oboje do grobu praktycznie w każdych okolicznościach. Kątem oka dostrzegł zdumienie rozkwitające na twarzach kilku szturmowców, Clifton spojrzał na niego z zastanowieniem. - Jest z toba po imieniu? - Próbuje pogrążyć tylu złych szturmowców, ilu się da - mruknął Galvin rozkładając ręce. - Mimo to sądzę... - Kehr, Laetch. Mam powtórzyć rozkaz? - przerwał mu Clifton odwracając się do Paadta zajmującego miejsce przy konsoli. Dwaj szturmowcy podnieśli się i podeszli do Martine. Galvin starał się zachować spokój, ale coś w nim wciąż fermentowało, jakaś myśl czy wrażenie. Coś dawno temu zapomnianego. Coś odległego i innego. Zupełnie jakby... Podszedł do swojego śpiwora, podniósł leżący obok karabin i odbezpieczył go. - Nie ruszać się - powiedział, spokojnie pozwalając lufie omieść pomieszczenie. - Pierwszy, który dotknie broni, zostanie tu na zawsze. Zaskoczenie odnalezieniem przez Cliftona nadajnika było niczym wobec konsternacji, która teraz zapanowała. Szturmowcy spoglądali to jeden na drugiego, to na Keitha, jakby nie dowierzając temu, co się działo. - O co chodzi, Galvin? - odezwał się Clifton wstając. Na twarzy odbijał mu się chłód. - Laetch i Kehr, odsuńcie się od niej - rozkazał Galvin, a po chwili dodał - Próbowałem się z panem dogadać, kapitanie, ale nie zdołałem. Nie pozwolę jej zabić i dlatego zabieram ją ze sobą. Wy możecie sobie lecieć, dokąd chcecie. - Chcesz stąd wyjść? - wykrztusił Stacy z niedowierzaniem. - Tam na zewnątrz roi się od rebelianckich patroli. Jeśli was złapią, ona wyda naszą kryjówkę! - Nie złapią nas - stwierdził zimno Galvin, chociaż sam w to nie wierzył. - Martine, weź ten zasobnik z jedzeniem i koc. - Nie zrobisz tego, Galvin - wycedził Clifton ostro. - Będziecie ścigani jak psy. - Zaryzykuję ... Drzwi otworzyły się i do wnętrza wszedł jeden z wartowników. Znieruchomiał, kiedy Galvin skierował na niego broń, ale wówczas ożył Clifton. Błyskawicznie dobył miotacza, wycelował i nacisnął spust. Ale jego broń, wyłączona wcześniej, nie zadziałała. Kiedy zaczął przy niej manipulować, zza jego pleców wychylił się Paadt z odbezpieczonym karabinem. Galvin zmiótł ich obu ciągłym strzałem i wymierzył do pozostałych. - Do drzwi - nakazał Martine, a czując wbity w siebie pełen nienawiści wzrok niedawnych kolegów, dodał - Nie chciałem, aby tak się stało. Naprawdę. Dziewczyna wyskoczyła na zewnątrz, więc Galvin podążył w jej ślady cofając się ostrożnie i nie spuszczając lufy ze szturmowców. Wreszcie szarpnięciem zasłonił wejście drzwiami i pobiegł za dziewczyną. - Martine! - krzyknął. Bez skutku. Przyspieszył biegu, klnąc w myślach. Dziewczyna zamiast skręcić w zarośla biegła po odkrytym terenie. W sytuacji, gdy lada sekunda za jej plecami pojawi się chmara spragnionych krwi strzelców, nie była to najmądrzejsza taktyka. - Padnij, do cholery! Pierwsze ładunki przeszyły ze świstem powietrze, gdy miał ją na wyciągnięcie ręki. Powalił ją nagłym skokiem, tak, że oboje przetoczyli się parę metrów po trawie. Ona zgubiła zasobnik, a Galvin karabin - na szczęście tylko na chwilę. Opodal w ziemi był wykrot pozostały po wyrwanym z korzeniami drzewie. Galvin nakazał jej gestem odczołgać się tam, po czym sam podążył w jej ślady. Szturmowcy nie zdążyli się jeszcze wstrzelać, ale trafiali raz po raz w brzeg dołu, osypując Keitha i dziewczynę piaskiem. Galvin wygarnął do nich na ślepo, w rezultacie jednak rozproszyli się i zaczęli lepiej mierzyć. Rozpętała się silna kanonada. Przyklęknął na dnie i dotknął twarzy Martine. - Nic ci się nie stało ? - zapytał spokojnie. Wyglądała przez chwilę jakby chciała się rozpłakać, ale zapanowała nad sobą i sztywno pokręciła głową. - To dobrze. Jeden z ładunków trafił w ścianę dołu, wyrzucając fontannę nadtopionych bryłek. Galvin wyjrzał ostrożnie. Czterech szturmowców nacierało. Ostrzelał ich, zmuszając do wycofania, a potem wdał się w pojedynek ogniowy ze schowanym na drzewie strzelcem. Kiedy udało mu się trafić tamtego w nogę, został ostrzelany z prawej, z dużej grupy krzaków. - Obchodzą nas z prawej - rzucił do Martine siedzącej apatycznie na dnie - Musimy stąd jak najszybciej wiać. Ja cię osłonię, a ty wskoczysz za to powalone drzewo i przeczołgasz się do końca, O.K? - A co z tobą? Zaskoczyła go tą troską, musiał przyznać. - Dołączę do ciebie za chwilę. Ruszaj. Kiwnęła głową i wyskoczyła z dołu wprost pod osłonę pnia powalonego drzewa. Trzy czy cztery ładunki pogoniły za nią, ale chybiły. Pozostałe Galvin ściągnął na siebie wychylając się i otwierając chaotyczny, bezcelowy ogień. Po kilkunastu sekundach zgrabnym susem dotarł do pnia i zaczął się czołgać w ślad za dziewczyną. Dwadzieścia metrów dalej ugrzęźli za osłoną pnia. Dalej nie było już nic, tylko pusta polana. Próba dotarcia stąd do najbliższych zarośli oznaczała samobójstwo. Galvin coraz rzadziej wychylał się, aby odpowiadać na ogień wrogich strzelców. Tamci wstrzelali się już i odpieranie tyraliery stało się trudne. Na tyle trudne, żeby Galvin zrozumiał wreszcie, iż oboje nie mają szans. Żadnych. - Chyba lepiej pomódl się do swoich bogów, Martine - odezwał się ze znużeniem Keith. Czuł ten rodzaj spokoju co zwykle, gdy miał wrażenie, że idzie na pewną śmierć. - Bo już chyba tylko oni mogą nas ocalić. W tej samej sekundzie, jakby w odpowiedzi na to powietrze wypełnił szum silników gravskuterów i kanonada w lesie zgęstniała. Dołączył do tego ryk, ryk atakujących rebeliantów. Galvin wychylił się i zaklął w myślach. Z przeciwległego końca polany wyłoniła się tyraliera postaci w maskujących mundurach koloru khaki, otwierając ogień ku stanowiskom szturmowców. Co najmniej drugie tyle żołnierzy osłaniało natarcie z zarośli. - Znaleźli nas - wykrztusił pobladły Keith unosząc karabin i otwierając ogień. Wróg, błysnęła myśl, Wróg. - Co robisz? - Martine podbiła lufę jego broni. - Strzelasz do swoich przyjaciół!? - Do twoich przyjaciół - odwarknął ze złością, ale przestał strzelać. - Mnie z radością posłaliby pod mur. Pamiętasz to? - wskazał na swój totem. - Pamiętasz? Ilu spośród nich jest takich jak Gerter? Przez jej twarz przemknął błysk zmieszania. - Kilkakrotnie ocaliłeś mnie przed śmiercią - stwierdziła gorączkowo. - To może być okoliczność łagodząca. - Uśpią mnie przed rozstrzelaniem? - rzucił cynicznie. - Zapominasz, że byłem już raz w niewoli. Widziałem i poczułem jak to wygląda. I pozwól, że coś ci powiem: nigdy więcej na to nie pójdę. Trafiony pień bryznął popalonymi drzazgami wprost na ich głowy. Galvin wychylił się zza osłony i zlokalizował przeciwnika - postać w mundurze szturmowca uciekającą w kierunku jednego z namiotów obozu. Starannie wycelował naprowadzając krąg celownika na biegnącego. I nic. Nie mógł. Po prostu nie mógł strzelić mu w plecy. Schronił się z powrotem za pień. Dostrzegł, że Martine podniosła się do przyklęku i śledzi toczącą się walkę. - Nie wychylaj się ani nie próbuj pokazać - ostrzegł ją. - Podczas walki ktokolwiek nieznany jest traktowany jak przeciwnik. Kropną cię bez namysłu, nie zdążysz się nawet zdziwić. Po grymasie na jej twarzy odgadł, że trafił w sedno. Ponownie wychylił się zza osłony. Rebelianci odepchnęli już niedobitki oddziałku Cliftona głębiej w las i ścigali ich teraz niczym psy gończe. Kilku żołnierzy w towarzystwie trzech czy czterech ewoków badało właśnie wejście do świeżo odkrytego kontenera. - Hej! Tutaj! Jestem żołnierzem Rebelii! - usłyszał Galvin niemal nad uchem. Spojrzał w lewo i zaklął dosadnie. Martine wyskoczyła zza osłony wbrew ostrzeżeniu i stała teraz jakieś trzy metry od niego wymachując rozpaczliwie rękami. Rebelianci trwali przez chwile zdumieni, szybko jednak zareagowali unosząc karabiny do ramion. Keith ponownie zaklął i spojrzał na Martine, której początkowy uśmiech radości zaczął zastygać w grymas niedowierzania i przerażenia. Pchnął ją na ułamek sekundy przed naciśnięciem przez tamtych spustów. Był szybki, ale nie dość. Poczuł nagle silne tąpnięcie w boku, jak uderzenie taranem, które odrzuciło go wstecz, na plecy. Upadek wyrwał mu powietrze z płuc, a w oczy uderzyła go czarna ściana, rozmywając się w gasnące czerwone kręgi. Fala bólu, wgryzającego się lodowatymi zębami w bok, przywróciła mu wzrok. Zmusiła do otwarcia oczu. Kierowany siłą woli, zdołał przewrócić się na brzuch. Dostrzegł, że rebelianci biegną w jego kierunku, a karabin leży przed nim, o metr zaledwie, który wydawał się być milą. Prawa dłoń Keitha popełzła w kierunku broni poruszana niemal wyłącznie wysiłkiem woli, ale po dotknięciu kolby osłabła i zamarła. Czerwone kręgi przed oczami wróciły, wyraźniejsze niż poprzednio. Oddech Galvina stał się płytszy, znaczony krwawą pianą w kącikach ust. Ktoś dotknął go i nie bez wysiłku obrócił ponownie na plecy. Martine. Starała się odnaleźć puls na jego szyi, nie zważając na zbryzgany krwią pancerz szturmowy. - Keith! Słyszysz mnie? Keith! - odwróciła głowę w kierunku rebeliantów, podchodzących ostrożnie z bronią gotową do strzału. - Dlaczego to zrobiliście?! Nie widzieliście, do kogo strzelacie?! Galvin spróbował nabrać powietrza w przedziurawione płuca, ale paroksyzm bólu eksplodował mu wśród żeber, a z ust popłynął strumień jasnej krwi. Zimno przeniknęło go na wskroś. Sapnął ciężko, przymykając oczy. Martine nachyliła się nad nim, dłonią delikatnie unosząc jego głowę. - Dajcie mi medpakiet, szybko! - rozkazała rebeliantom, którzy tymczasem zatrzymali się wokół niej i z mieszanymi uczuciami przyglądali się Galvinowi. - Na co czekacie, on umrze! - Tak będzie lepiej - oświadczył jeden z żołnierzy, przewieszając karabin przez ramię. - Dla niego i dla nas. Otwierała usta, by coś dodać, ale ta uwaga zamknęła je na powrót. Na sekundę, może dwie, opadła na kolano, ale zaraz poderwała się ponownie i zerwała z pasa najbliższego podwładnego zasobnik medyczny. Trzęsącymi się dłońmi wydobyła płat opatrunku żelowego oraz antyseptyczny spray i nachyliła się nad rannym. - Jest pani wolna, poruczniku - powiedział ten sam rebeliant co poprzednio. - O co jeszcze chodzi? - Boli ... - wykrztusił z wysiłkiem Galvin. - To boli ... - otworzył oczy, ale mignął mu tylko obraz z niedawnej przeszłości. Ciemne włosy. Młodzieńcza twarz. Kerry Dillich. I własny głos pobrzmiewający w uszach: Wszystko będzie dobrze. Musisz tylko w to uwierzyć. Słodki smak krwi w ustach stał się cierpki, niemalże gorzki. Niebo dla honorowych szturmowców. I co z tego, kogo obchodzi, czy to prawda? Koniec już blisko - ... dostałeś już za swoje ... Teraz pójdziesz ... prosto do ... - iskra bólu dźgnęła martwiejący system nerwowy i Keith szarpnął się konwulsyjnie. Z morza czerwieni przed oczami wynurzyła się nagle twarz Martine, spryskującej sprayem ranę w jego boku. - Keith, nie umieraj, proszę cię - powiedziała widząc, że on otwiera oczy. - Nie umieraj. Nie... nie zostawiaj mnie. - Co ktoś taki jak ty robi na wojnie? - wyszeptał unosząc nieco zakrwawione kąciki ust - Martine... - Wszystko będzie dobrze, Keith - odparła gładząc go po twarzy. - Wszystko będzie dobrze. Jego uśmiech poszerzył się, a dłoń spoczęła na dłoni Martine. - Jesteśmy kwita... pani porucznik... kwita. Wracaj... do domu. Ból jeszcze raz targnął jego ciałem i przeszył go jak lodowaty harpun. Galvin spróbował jęknąć, ale zdołał tylko zaskomleć cicho. Jak pies..., zakołatało mu w głowie, Jak pies... W uszach dźwięk bijącego serca stał się wyraźnie szybszy, mniej równy i jednocześnie Keith wyczuł raczej niż zobaczył jakieś światło przed sobą. Pozwolił sercu zamilknąć.