ANDRZEJ WALIGÓRSKI PIĄTY PERON Wczesną wiosną 1974 roku jechałem wraz z nowo poślubioną małżonką imieniem Ada w podróż poślubną, mniejsza o to, dokąd, chociaż wiadomo, po co. Właściwie dopiero teraz wiedziałem po co, gdy po pierwszym etapie naszej pierwszej nocy, na ostatnich nogach zlazłem ze sleepingowego łóżka, na którym przez kilka godzin usiłowałem nieokiełznanemu temperamentowi Ady przeciwstawić moje wieloletnie doświadczenie, różnice wieku niwelować różnicą płci. Siadłem koło okna i sięgnąłem po ekstra-mocne. Wyjąłem pomiętą paczkę z jednym już papierosem, a razem z paczką wyjąłem jakiś dość gruby, złożony we czworo dokument. Rozłożyłem go, zalśniła solidnie przysznurowana lakowa pieczęć, zaczerniały dostojne podpisy... A niech to diabli, przez roztargnienie rąbnąłem z instytutu stare carskie dokumenty... ach, mój instytut, tak dobrze się w nim żyło! Zapaliłem papierosa. W półdrzemce i półodbiciu wagonowej szyby zobaczyłem skrótowo wydarzenia ostatnich miesięcy i dni moje przygotowania do habilitacji, wystawa z dziejów I-ej wojny... Oto ja w gronie asystentów i studentów, czujnych na każde moje skinienie. Właśnie stawiają planszę y linią frontu w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku, przypinają zdjęcia do tablic, na zdjęciach wąsaci żołnierze i oficerowie w austryjackich mundurach. Patrzę na nich z sympatią. Dzięki wąsom, a może starości tych zdjęć, wydają się być wszyscy w moim wieku, bliżej 50-tki niż 40-tki. Spoglądam na krzywych, kudłatych studentów kłębiących się w sali, potem znowu na tych na zdjęciu... Wolę tych drugich, chyba czuł bym się dobrze w ich towarzystwie! Bo w towarzystwie swoich podopiecznych nie czuję się najlepiej, niczego nie szanują! Właśnie ubrali jednego z kolegów w rzadki, dragoński mundur i kask. Zrywam ten kask z oburzeniem, pod nim burza włosów i nie żaden chłopak tylko Ada. Jeszcze wówczas studentka z podległej mi grupy, ale już taka bezczelna! Robi ustami "buźkę" na przeproszenie, co tak mnie denerwuje, że wypuszczam z rąk gipsowy posążek rotmistrza Beliny! Potem Ada pęta się koło mnie coraz częściej w wirze przygotowań do wystawy. Widząc nas razem, jej niezłomni koledzy przymrużają znacząco oko, ba, profesor nie wiadomo, czemu gratuluje mi wychowanki... Jakoś nas wszyscy do siebie popychają, w przenośni i dosłownie, bo ot w czasie otwarcia i przecięcia studenci robią sztuczny tłok, w rezultacie którego otwieramy wystawę jakby we dwójkę, a rektor gratuluje na obojgu, nie zwracając uwagi na moje paniczne spojrzenia. W końcu poddaję się fali wydarzeń i urokowi Ady. To ona jest stroną atakującą - na bankiecie proponuje bruderszaft i przedłuża pocałunek, co zostaje skwitowane oklaskami. A potem już Urząd Stanu Cywilnego, okropnie wrzaskliwa studencka orkiestra i - na dworzec! Po drodze wpadam na swoją ulubioną wystawę, patrzę na chłopców y tamtych lat... Jacy inni i jacy fajni. Ada robi mi pierwszą awanturę - spóźnimy się na pociąg! Zdążyliśmy... Gromada odprowadzających, sleeping, i moja spóźniona, damsko - męska batalia, podczas której wyraźnie słyszę odgłosy wielkiej bitwy, bitwy z tamtej wojny, z trąbkami, krzykami "hurra", umiarkowanym terkotem ówczesnych mitraliez i puszystymi eksplozjami szrapneli... I oto siedzę paląc ekstra-mocne, i zastanawiam się po co mi to było? - Adam... - powiedziała Ada. Zadrżałem, czego ona j e s z c z e może chcieć? - Adam... Głowa mnie boli... - Moje maleństwo - szepnąłem z dumą. - Tak cię wymęczyłem? - Coś ty, to po wódce. Masz może proszek? - Nie mam, ale konduktor powinien mieć. Wyszedłem w piżamie na korytarz i powlokłem się do służbowego przedziału. - Panie konduktorze, proszę proszki od bólu głowy, ekstra-mocne i pepsi. - Ja nie jestem konduktor tylko steward. - Tak? - Tak, od nowego roku. I mam tylko piasty i fruktovit, a proszki mnie wyszli. Ale dostanie pan w kiosku na peronie, to już Kociemby. I rzeczywiście pociąg stukał na zwrotnicach, a za oknem zalśniły neonowy napis "Kociemby", nazwa dużej, węzłowej widać stacji. Chciałem wrócić do przedziału po płaszcz, ale uprzejmy steward narzucił mi na ramiona swój własny kożuch. - Wal pan, szkoda czasu! Wysiadłem i ślizgając się trochę po zamarzniętym peronie podbiegłem do oświetlonego kiosku. - Proszków nie ma - powiedziała sprzedawczyni. - Dostanie pan w kiosku na dole. Zdąży pan, zdąży, pociąg stoi tu pół godziny. Opodal widniało oświetlone zejście. Poszedłem schodami na dół, potem dość długim, wykładanym kafelkami tunelem, poprzebijanym gdzie niegdzie wyjściami na inne perony. Wreszcie pchnąłem wahadłowe drzwi wszedłem do holu. W kiosku RUCHU były proszki i ekstra-mocne. Kupiłem i poszedłem z powrotem. Korytarz znowu zalśnił przede mną kafelkami i wylotami schodów. Spytałem starego kolejarza na którym peronie stoi ekspres "Transpol", i dowiedziałem się że na ostatnim. Przyspieszyłem kroku. W międzyczasie rozpętała się zamieć śnieżna i ostatni peron wydał mi się ciemniejszy niż poprzednio. Obliczyłem trzeci wagon od tyłu wagonu, i odsunąłem drzwi. Żona zgasiła tymczasem światło i spała głęboko, dość mocno przytem - widać ze zmęczenia - pochrapując. Pocałowałem tkliwie obnażony fragment jej pleców, rozebrałem się i wlazłem pod kołdrę pociąg gwizdną i ruszył, a ja zasnąłem i od razu przyśniła mi się sytuacja z przed kilku minut: Schodziłem po schodach z ostatniego peronu, Przede mną był długi kafelkowy korytarz, wiodący do holu i poprzebijany trzema wyjściami na inne perony. Wracałem z holu - przede mną było pięć takich wyjść... I tak kilka razy - stoję z Jednej strony - trzy, przeskakuję na drugą - pięć... Spociłem się i krzyknąłem. Na szczęście ktoś w mundurze wyszedł właśnie z przedziału, i zmora ustąpiła. - Kożuch jest na wieszaku - powiedziałem. - Dziękuje panu bardzo! - Obudź się kolego - powiedział ten Ktoś - wkładaj mundur pułkownik czeka. Zapłonęło światło, i Ktoś okazał się być bardzo przystojnym lejtnantem armii Cesarstwa Austryjackiego. - Ty też wstawaj! - dodał lejtnant, klepiąc w wypięty tyłek moją żonę. - O Jezu, znowu? - jęknęła basem moja żona, poczem spuściła z półki kosmate nogi i podkręcił wąsa. Włosy stanęły mi dęba na głowie - to, co uważałem za moją żonę było podtatusiałym facetem w randze majora. - Idziemy, idziemy! - denerwował się lejtnant. - Wasyl, Maciek! - ryknął major w kierunku korytarza. - Mundury wyczyszczone? Zaraz też dwaj ordynansi przygalopowali niosąc stertę tak dobrze znanego mi znanego umundurowania i uzbrojenia. - Ja wiem, że to jest sen - powiedziałem ze smutkiem do majora - ale ze snem nie ma co walczyć, więc się ubiorę. - Tak, tak - uspokoił mnie major. - Spiłeś się wczoraj, więc jeszcze bredzisz, ale jak nasz stary ryknie, to zaraz ci przejdzie. Z dziwną przyjemnością wkładałem na siebie ten niemodny mundur, pas z koalicyjką, polową czapkę. Ciężki steyer w kaburze dobrze przylegał do boku. - A cóż ty tak się dziś sztafirujesz? - Wiesz, zawszę miałem na to ochotę, ale się bałem, że mnie ktoś na tym przyłapie... - Zjedz trochę surowej kapusty! - podsumował major. Przed opuszczeniem przedziału spojrzałem w lustro. Z jego tafli spoglądał na mnie całkiem przystojny austryjacki kapitan artylerii. Poczułem się raźniej, wyprostowałem zgarbione zazwyczaj plecy, wypiąłem pierś i zasalutowałem swojemu własnemu odbiciu. Wyszliśmy dziarsko na korytarz. Wszędzie trzaskały odsuwane gwałtownie drzwi, ze wszystkich przedziałów wysypywali się oficerowie, przypinając w pośpiechu szable. Strzelały zestawiane w pozdrowieniu, dłonie przeskakiwały ku daszkom z ową nonszalancką służbistością, właściwą zawodowcom. Krzyżowały się strzępy rozmów w języku niemieckim, czeskim, węgierskim i - wcale nie najrzadziej - polskim . Ciągnąc szable, brzęcząc ostrogami i skrzypiąc rzemieniami szliśmy przez kilka wagonów, w tym przez sanitarny, bez rannych jeszcze, ale kompletnie wyposażony i obsadzony przez bardzo urodziwą damską załogę w małych karnecikach, zgrabnych mundurkach i sznurowanych wysokich butelkach. Zaczęły się w przejściu śmiechy, podszczypywania i klepanki. Oczy oficerów zabłysły raźniej, lewe dłonie uniosły się ku wąsom, prawe - opadły ku damskim wdziękom. I ja też, idąc przykładem innych i dając folgę rozpierającemu mnie wigorowi, strzeliłem otwartą dłonią w twardy jak stal tyłeczek siostrzyczki, wychylonej aktualnie przez okno. Aż zadzwoniło, i to podwójnie, bo zaraz oberwałem po pysku i ujrzałem najpierw wszystkie gwiazdy, a potem tylko dwie - roziskrzone gniewem oczy prześlicznej dziewczyny. - Ty porco - powiedziała dziewczyna. - Świnia! - przetłumaczyła na wszelki wypadek. - Przepraszam... - zasalutowałem, a ona wlepiła wzrok nie tyle we mnie, co w moją dłoń przy daszku czapki. Na środkowym palcu miałem tam sygnet. Z lewej ręki ciągle mi spadał, a na prawej siedział jak przyrośnięty. Sygnet był skromny, ale oryginalny, odziedziczony po pradziadku, a przedstawiający rżniętego w krwawniku jaszczura z otwartą paszczą. - Scusa... - westchnęła. - To ja przepraszam, nie wiedziałam, że to właśnie pan... - A ja nie wiedziałem, że to właśnie pani... - bredziłem by przedłużyć rozmowę. Koledzy przepychali się koło nas żartując: - Wpadłeś w oko siostrze Jolancie! - Znalazła w końcu swojego Napoleona! - Nic dziwnego, taki przystojniak! Ja przystojniak! Mój boże, tego mi jeszcze nikt nigdy nie powiedział, nawet w najlepszych latach! Mimo obolałego policzka z sekundy na sekundę wpadałem w coraz lepszy nastrój. - Molto bene! To był dobry pomysł z tą zaczepką! Niech myślą, że flirtujemy... Musimy być w stałym kontakcie! - W ciągłym! - zawołałem entuzjastycznie. - A o TO niech się pan nie martwi, jest w porządku. - Jakie TO jest w porządku? - wyjąknąłem mile podniecony, ale i zaszokowany je bezpośredniością. Przesunęła przed siebie chlebak, zawieszony na rzemieniu, zasłoniła go sobą i odpięła sprzączki. We wnętrzu siedziały grzecznie trzy pluszowe niedźwiadki. - Cordiali saluti da Corsica - szepnęła. Widząc moją głupią minę dodała: - Nie przypuszczał pan, że TO tak właśnie wygląda, prawda? - i zaśmiała się prześlicznie, ukazując wspaniałe uzębienie, poczem nagle jęknęła: - Amore mio! - i podała mi usta, z czego natychmiast skorzystałem, nie przypuszczając w moim zarozumialstwie, że zrobiła to dla zmylenia majora, który wrócił i stał koło nas, pochrząkując znacząco. - Gratuluję... - powiedział wreszcie, a Jolanta odskoczyła ode mnie z dobrze udanym okrzykiem wstydu i przestrachu. - Gratuluję, ale to jednak jest wojsko, nasz stary czeka! Zapewniłem majora, że już lecę i zwróciłem się raz jeszcze ku siostrze Jolancie, aby z nią omówić kolejne etap naszego szczęścia. Ona jednak wchodziła już do przedziału. W drzwiach zatrzymała się na moment, i wskazując swój chlebaczek powiedziała zagadkowo: Tu mrugnęła i zatrzasnęła drzwi! - Prędzej! - naglił major. - Stary szaleje. - Skąd tutaj Korsykanka? - pytałem, dotrzymując mu kroku. - Ochotniczka, oni tam mają swoje ruchy niepodległościowe. Zaprzysięgła zgubę Francji i pielęgnuje naszych rannych. Szliśmy wzdłuż korytarzy sprężyście i służbiście. Przed drzwiami wagonu sztabowego obciągnęliśmy mundury, poprawiliśmy sobie nawzajem epolety i ustawili bojowo wąsy, a potem weszliśmy z werwą, aby strzelić obcasami przed Dowódcą. Było już to kilku oficerów oraz stary pułkownik, który wstał zza biurka i uczesał sobie bujne bokobrody. Następnie wyjął z kieszeni futerał, a z futerału ćwikier, który umieścił na nosie. Dopiero wtedy ojcowski uśmiech rozjaśnił mu twarz: - A, witam, witam! - powiedział. - Cieszę się że panów oglądam w dobrym zdrowiu! Co jest w tym dziwniejsze - ciągną - że wczoraj to panów zdrowie wydawało mi się trochę zagrożone, szczególnie - kontynuował jadowiciejąc w oczach - gdy feldżandarmeria poprzynosiła panów kompletnie orżniętych z burdelu madame Baczek w Tarnowie! Osiem kurew kontuzjowanych - zawył - wachmistrz żandarmów ma wyrwane wąsy, a bajzel jeszcze o trzeciej rano się palił! Wstyd panowie! Pułkownik rozpiął kołnierzyk i napił się wody. - I to wszystko w czasie - podjął temat - gdy nasza bohaterska twierdza Przemyśl broni się ostatkiem sił! Panie lejtenancie, poproszę sztabówkę! Adiutant rozwinął mapę i powiesił na kołku. - Może więc - pułkownik zwrócił się do majora z mojego przedziału. - Może więc pan major zechce nam powiedzieć, co widać na tej mapie? - Melduję posłusznie - sprężył się major - że na tej mapie widać rejon Linzu. - Otóż to - zgodził się pułkownik - rejon Linzu. - Kombinuję pokornie - szepnął drżący adiutant - że takie sztabówki przysłali nam z czwartego oddziału. - Jeśli - wtrąciłem - pan pułkownik pozwoli, to ja swego czasu pisałem pracę magisterską z obroną Przemyśla ... - Panie - jęknął pułkownik - co mi pan tu za pierdoły opowiada? - ...bo właśnie ja pisałem tę prac, więc mogę z pamięci narysować na tablicy mapę twierdzy. - Zbawco! - pułkownik przygarnął mnie do bokobrodów. - Rysuj, a żywo, bo sytuacja krytyczna. Nie dalej jak wczoraj generał Kusmanek znowu błagał o odsiecz! Narysowałem z pamięci zarys twierdzy, stanowiska artylerii, pozycje wysuniętych oddziałów austryjackich i nacierających rosyjskich. Pułkownik złapał trzcinę i wskazując poszczególne fragmenty rysunku, powiedział: - Przeważające siły nie przyjaciela pod dowództwem generała Seliwanowa, po chwilowym odstąpieniu na wschodni brzeg Sanu, teraz ponownie usiłują zablokować twierdzę Przemyśl. Dla jej odciążeni rozpoczęliśmy bitwę w Karpatach... - A więc - wyrwało mi się - mamy rok tysiąc dziewięćset piętnasty? - Oczywiście - pułkownik z zrozumieniem pokiwał głową. - Pan kapitan jeszcze nie wytrzeźwiał po wczorajszym, ale co tam, młodość musi się wyszumieć- tu dźwigną mnie przyjacielsko pod żebro i wrócił do tematu: Rozpoczęliśmy bitwę w Karpatach, którą rozstrzygniemy na swoją korzyść... A gówno - wyprowadziłem go z błędu. - Zarówno ofensywa austryjacka, jak i późniejsza rosyjska, zakończyły się... to jest pardon, zakończą się niepowodzeniem. Na dowód machnąłem, wbijając staremu kepi na oczy. Pod sąd!- zapiał pułkownik, a oficerowie chwycili mnie za ręce i wyprowadzili mnie za ręce i wyprowadzili z wagonu, ale zaraz za progiem obstąpili mnie wokół i zaczęli mnie poklepywać, gratuluję odwagi, dziękując za piękne widowisko i wyrażając nadzieję, że wkrótce szlag trafi monarchię, przede wszystkim naszego pułkownika. Nadeszli dwaj bawarscy żandarmi, i pod ich strażą pomaszerowałem z powrotem przez cały pociąg. - Dokąd go prowadzicie! - siostra Jolanta wyskoczyła na korytarz, blokując go swoim wspaniałym biustem. -Do karceru w ostatnim wagonie! - szczęknął Bawarczyk. - Proszę się rozejść. Jolanta osłupiała na chwilę, ale zaraz coś jakby uśmiech przeleciało jej przez twarz. - Sprytne! - mruknęła mi do ucha, gdy się koło niej przecisnąłem. - Zażądaj pomocy sanitarnej! - Żądam pomocy sanitarnej! - oświadczyłem żandarmowi. - Zdenerwowałem się, a jestem chory na serce! Spojrzał na mnie ponuro i zatrzasnął drzwi karceru. - No dobrze - powiedziałem do siebie, siadając na ławce. - Teraz mogę się obudzić! Ja chcę się obudzić! - powtórzyłem zamykając oczy, a kiedy je otwarłem - w drzwiach stała siostra Jolanta. - Już się nie chcę obudzić! - zmieniłem zdanie na jej widok zdanie. - Bohaterze! - zaszemrała. - Jest pan natchnieniem uciśnionych ludów Europy! Jestem dumna, że mogę z panem współpracować. Dał pan po nosie pułkownikowi, i znalazł się pan w miejscu, gdzie nareszcie bez przeszkód możemy ustalić plan! To było wspaniałe! W tej chwili coś huknęło i zerwało część dachu, Jolanta przypadła do mnie z okrzykiem trwogi. - Niski tunel? - spytałem. - Nie, wysoki szrapnel. Przebijamy się do Przemyśla na pomoc Kusmankowi. Wiesz chyba kto miał z nimi, dla dodania ducha oblężonej załodze? Zrobiłem dobrą minę, co zostało przyjęte za dobrą monetę. - No właśnie - przytaknęła Jolanta. - Sam Franc Jozef. Niestety, przeszkodził mu fatalny atak pogardy. Wszystko na nic, mój Francesko... - Wyjęła z chlebaka jednego misia i pocałowała go w łeb. - Chciałbym być na jego miejscu - westchnąłem, bawiąc się niedźwiadkiem. Spojrzała na mnie z podziwem: - Lubię takich zimnych fachowców. A więc zostałem nawet na dodatek zimnym fachowcem! - pełen podziwu dla siebie podrzuciłem Franusia do góry. - Mamma mia! - zachwyciła się Jola. - Jakbyś nie złapał, to by dopiero było! Słyszałeś jak w tym chlupie? Potrząsnąłem zabawką koło ucha. Rzeczywiście misiowi chlupało w brzuszku. - Nitrogliceryna! - wyjaśniła Jolanta. Zesztywniałem, wsadziłem bydlaka ostrożnie do torby i otarłem spocone ze strachu czoło. - Gorąco ci? Rozpiąłem mundur. Nie uległo wątpliwości, że miałem do czynienia z piękną, ale niebezpieczną wariatką. Właśnie przemawiała do swoich piekielnych misiów? - Francesko załatwi starego Franca. Niko przedziurawi cara, a Wiluś wybebeszy Wilhelma!- tu zamknęła chlebak i zakończyła monolog słowami: - Adaś pomoże Joli! - Prawda, że pomorze? Zarzuciła mi ręce na szyje i spojrzała w oczy. - Pomoże... - obiecał zahipnotyzowany dobry Adaś. Przypomniał sobie właśnie, że w zasadzie nic mu nie grozi, więc pomorze wesołej Joli, o ile Jola da buzi... - Myślałem - trudno mi było złapać oddech. - Myślałem, że nienawidzisz Francji, Jolu, a ty chcesz uśmiercić cesarzy Austrii, Rosji i Niemiec? Dlaczego właśnie ich? - Francja to pretekst. A Austria, Rosja i Niemcy wyrządziły największą krzywdę narodowi korsykańskiemu. Pamiętaj, że urodziłam się w Ajaccio! Napoleoniska! Ostatnia żywa napoleoniska, w dodatku zwariowana anarchistka! - Vive l'ampereur! - krzyknąłem odruchowo. - Otóż to! - powiedziała poważnie. - A ponieważ te same mocarstwa mają różne grzeszki w stosunku do Polski, więc tu właśnie szukałam sojuszników. I dlatego też jesteśmy członkami tej samej organizacji! Aha, więc byłem członkiem jakiejś organizacji. - W jaki sposób mamy ze sobą współpracować? - Nie wiesz? - Jolanta sięgnęła do torby, wyjęła misia i zsunęła mu śmieszne majteczki. Było tam śmieszne zagłębienie. Jola wzięła moją rękę i wetknęła wypukłą powierzchnię pradziadkowego sygnetu w otwór. - Teraz wystarczy przekręcić... Wyrwałem dłoń i odskoczyłem jak oparzony. - Wiem, że jeszcze nie teraz! - skinęła głową. - Żeby cię tylko nie skazali na rozstrzelanie, kochany... - Tego mi trzeba! - ucieszyłem się. - Przy rozstrzelaniu nie ma siły, żebym się nie obudził! - Magnifico valoroso...! - znowu przyległa do mnie, a usłyszawszy zgrzyt odsuwanych drzwi, szybko zaczęła udawać, że robi mi sztuczne oddychanie. - W porządku sierżancie! - powiedziała do Bawarczyka. - Doprowadziłam kapitana do przytomności! - Sehr gut! - kiwnął Bawarczyk głową. - Krygsgerycht właśnie czeka. Czekał w pełnym składzie. Jego przewodniczący nie kto inny tylko nasz pułkownik - oznajmił, że będę sądzony jako szpieg rosyjski, siejący wśród wojsk jego carskiej mości defetyzm, mający doprowadzić do upadku niezwyciężoną twierdzę Przemyśl. - Jaką tam niezwyciężoną - sprzeciwiłem się. - Którego tak nawiasem mamy? - Dwudziestego marca. - Panowie!- zawołałem. - Możecie mnie rozstrzelać, powiesić albo nasadzić na pal, ale nie zmieni to faktu, że tak czy owak pojutrze twierdza przemyśl skapituluje! - Nigdy! - krzyknął któryś z lojalistów. - Tam jest sto tysięcy ludzi! - Sto dwadzieścia jeden - uzupełniłem - w tym dwa i pół tysiąca oficerów. Wszystko to pójdzie do rosyjskiej niewoli, przekazując zwycięzcom ponad dziewięćset dział, ogromne zapasy konserw, amonicji i umundurowania. - Rozstrzelać - zdecydował pułkownik. - Ta wypowiedź potwierdza nasze podejrzenia. Nie będzie pan tu obrażał wojak jego cesarskiej mości Franka Józefa, oby żył sto lat! - Hoch! - krzyknął lojalista. - Rok mój stary, rok! - pozbawiłem staruch złudzeń starucha złudzeń.- Ww tysiąc dziewięćset szesnastym Franciszek Józef wywinie orła! I to dwugłowego - dodałem, jak mi się wydawało dość dowcipnie. - Pozbawiam pana głosu! Czy pański obrońca ma coś do powiedzenia? - Wysoki sąsąsąsąsąsądzie... - wyjąkał obrońca z urzędu - ten człoczłoczłoczło... - Człowiek - powiedział pułkownik. - Dziędziędzię... - Nie dziękuj pan! Mów pan dalej, ten człowiek co? Jest niewinny? - Nienienienie! On jest ... - tu nieszczęsny jąkała zdjął czapkę i popukał się w czoło. - Panie kolego - podskoczył pułkownik. - Nie upraszczajmy sprawy! Ten człowiek ma po prostu ma w dupie najjaśniejszego pana... - Hoch! - odezwał się lojalista. - ...razem z całą monarchią ... - ciągnął pułkownik. - Oraz z panem pułkownikiem - dodałem grzecznie. - Panowie - kontynuowałem, korzystając z ogólnego oburzenia - wasz los prawdą mówiąc całkowicie mi wisi, chociaż widzę tu sporo osób polskiego pochodzenia, które mogły by służyć pożyteczniejszym celom, pod wodzą chociażby tak kontrowersyjnej postaci jak brygadier Piłsudski... Jeden z oficerów obdarzony krzaczastymi brwiami, zaszokował się nagle i wycofał w kierunku drzwi, zasłaniając twarz chustką. - Dość tego! - przerwał pułkownik. - Sąd udaję się na naradę! Znaczy się, tak się to tylko mówi, sąd tutaj odbędzie naradę, a podsądnego proszę odprowadzić do karceru. Złapałem się za serce? - Żądam pomocy medycznej! - Dobra! - zgodził się przewodniczący. - Już niedługo, ha, ha, nie będzie ona panu potrzebna! I oto znowu znalazłem się w zakratowanym przedziale, za mną weszła postać owinięta w czerń. - Jolanto... - objąłem ją. - Pax vobiscum - odrzekła postać, oddając mi uścisk. - Jestem ojciec Chudzielak, kapelan brygady. Przybywam, aby ci udzielić ostatniej pociechy. - Jeszcze nie zostałem skazany! - Ale będziesz synu, będziesz! - pocieszył mnie zacny kapłan. - Wyznaj mi przeto grzechy swoje, nie dopuściłeś się czynów lubieżnych? Nie miałeś sprośnych snów? - Dopuszczałem i miewałem. - No to opowiedz, opowiedz! - poprosił Chudzielak, siadając wygodnie i zrzucając przyciasne buty. W tej chwili weszła jednak Jolanta niosąc dużą strzykawkę. - O, padre Chudzielak! - ucieszyła się. - A panna Jola jak zwykle urocza! - rozpromienił się kapelan. - Wstąpi pani dzisiaj na winko? - Winko się razem pija... - zgrzytnąłem, odczuwając - co się rzadko zdarzało - nagły przypływ zazdrości. - A ty o śmierci myśl synu, memento mori! - zwrócił mi uwagę duszpasterz, i kontynuował , zwracając się znów do Jolanty: - Ja zaraz będę wolny, tylko zadysponuję na śmierć tego tu poczciwca... Ego te absolvo! - rzucił od niechcenia w moją stronę, aby mnie mieć z głowy. Zawrzałem oburzeniem na takie skrótowe odwalania poważnych bądź co bądź czynności. - No, padre! - stanęła w mojej obronie. - Kapitan nie może zginąć! - Nie może? - zmartwił się kapelan. - Nie może, bo kapitan jest filarem naszej organizacji! Padre też - wyjaśniła. - Prawda, padre? - pytała, głaszcząc go bezczelnie po podbródku. - Prawda duszeczko, prawda, ale myślałem, że Jestem Jedynym filarem... - tu spojrzał na mnie koso. Zacząłem się domyślać, na czym polegała organizacja. Piękna Korsykanka podrywała chłopców i posłusznych jak cielęta skłaniała do udziału w swoich obłąkańczych akcjach. - Nie chcę mieć z tym nic wspólnego! - Nie chcesz? - oparła się o mnie ramieniem. - Chcę - mruknąłem - ale bez tego Chudzielaka! - Chudzielak to marionetka... - szepnęła. - Tylko na tobie mogę naprawdę polegać... - Aufstehem! - ryknął bawarski żandarm, otwierając drzwi. - Sąd idzie! Jolanta złapała mnie za puls , a kapelan w zdenerwowaniu zaczął wykonywać ruchy błogosławiąco - pocieszające. Weszła trójka sędziów. - Wyrokiem sądu polowego numer - coś tam pomamrotał - łamane przez trzy, liczba dziennika - mamru - mamru. Na podstawie - mamru - mamru - Skazuję się pana na karę śmierci! - Proszę mi nie wiązać oczu! - powiedziałem patetycznie. - Dobrze - zgodził się pułkownik. - Ani nie zatykać uszu! - zażądałem. - Zwariował ze strachu - orzekł. - Wykonanie wyroku jutro o świcie. Ostatnie życzenie skazanego? - Prosiłbym pana pułkownika o jakąś ładną piosenkę... - Prośba skazańca jest dla nas święta! - zasalutował i wyszedł wraz z asystą. - Ty wariacie - powiedziała czule Jolanta. - Nie możesz zginąć! W nocy odczepiamy wagon, na szczęście ostatni, prawda, Chudzielaczku? - Terra est rotunda, kotek! - zgodził się Chudzielak. Na korytarzu zabrzmiały liczne kroki. Trzeci pluton szedł spełnić moją ostatnią prośbę. Piosenka - o dziwo - była polska! Rozdzielił nas, mój bracie Zły los, i trzyma straż - W dwóch wrogich sobie szańcach Stoimy twarzą w twarz. Las płacze, ziemia płacze Świat cały w ogniu drży. W dwóch wrogich sobie szańcach Stoimy ja i ty... - To Polacy w służbie austryjackiej - wyjaśniłem Joli. - Jest ich pełno we wszystkich zaborczych armiach. - Nie mogli by się zjednoczyć? - Ba! - prychnął enigmatycznie ojciec Chudzielak, a Trzeci pluton śpiewał: Refren: Rozdziobią nas kruki i wrony Na obcych pobojowiskach, Strach, ślepy gość nieproszony Siądzie przy naszych ogniskach. Pójdziemy głodni i chłodni Bez domu i dachu wszędzie, A wschodni wiatr, i zachodni, Każdy nam w oczy wiać będzie... Podczas tego refrenu stałem już w sinym blasku poranka na stacji Żurawca, plecami do torów kolejowych. O kilkadziesiąt metrów widniał ostatni wagon naszego pociągu, reszta składu rozpływała się we mgle. Przede mną rozwijał się Pluton Egzekucyjny, złożony z Bawarczyków. Ojciec Chudzielak usiłował mi udzielić mi ostatniej pociechy. - Po co mi pociecha - zżymałem się - kiedy się wcale nie martwię! Jolanta podeszła z manierką: - Wypij łyk... Głos miała zdławiony, łzy w oczach: - Wszystko przepadło! Z bardzo daleka nadchodził oficer. Jolanta nagle krzyknęła: - Daj pierścień! Wyciągnąłem rękę, Jolanta chwyciła pierścień, szarpnęła- nie schodził... - Nie zdejmowałem go przez pięć lat! - Chudzielak pomóż! - szarpaliśmy się we trójkę ze złośliwym jaszczurem. - Ojcze kapelanie, siostro! - zawołał oficer z daleka. - Proszę odejść od skazańca, przystępujemy do egzekucji! - Już, już! - Jola wpadła nagle na pomysł, wyciągnęła z chlebaka Franusia. - Odbezpieczaj! - Oszalałaś, zbiorowe samobójstwo? - Między włączeniem zapalnika, a eksplozją upływa dwadzieścia sekund! Chudzielak, zdążysz dolecieć do pociągu i wsadzić między wagony? - Zdążę duszyczko, dla ciebie zdążę! - Odbezpieczaj! - powtórzyła Jola obnażając misia. Wetknąłem w otwór pierścień i przekręciłem. Jolanta wpiła się nagle w usta kapelanowi, potem popchnęła w stronę pociągu. - Chudzielak, tempo! - Czemuś go pocałowała? - spytałem zazdrośnie. - Bo on już nie wróci... - Jola otarła łzę. - Co się tam dzieje? - krzyknął oficer. - Pluton cel! Płot karabinów pochylił się w moją stronę. Oficer podniósł szablę. - Babach!!! - Huknęło w stronę pociągu. W powietrze poleciały kawałki łączy wagonowych i strzępy sutanny. Ostatni wagon oderwał się od składu i dymiąc pomknął z szybkością rakiety w naszym kierunku. - Skacz! - krzyknęła Jolanta. - Razem z tobą! - odkrzyknąłem, i pognaliśmy równolegle do torów. To był straszny skok! Stanąłem na stopniu i wciągnąłem Jolę. - Pal! - darł się oficer. Kule Bawarczyków dziurawiły nasz pojazd. Nabieraliśmy tempa. - Byliśmy na górce rozrządowej - cieszyłem się - teraz mamy z górki! Mieliśmy dobrze z górki! Wagon staczał się coraz szybciej, podskoczył na zwrotnicy, wziął zakręt i zmieniwszy kierunek pędził w stronę Przemyśla. - Was ist den los? - zapomnieliśmy o dwóch bawarskich strażnikach, którzy spali sobie smacznie, a teraz powystawiali łby z siana. - Nichs, schlafen sie ruhig weiter! - odrzekłem swoją nienaganną niemczyzną, i stanąłem na ławce, aby przez dziurę w dachu zorientować się w sytuacji. Znowu zwrotnica! Grzmotnąłem głową i wpadłem wprost w objęcia mojej żony Ady, śpiącej smacznie w sleepingu ekspresu "Transpol". - Ach, Adam... - jęknęła. - Nie mógłbyś delikatniej? Ty lubieżniku malutki... - dodała z budzącą się czułością, a następnie ochoczo wskoczyła na mnie, co spowodowało nasz wspólny upadek z górnego łóżka na podłogę. - Ach, Ada - westchnąłem. - Nie czas na to... - Nie jestem Ada! - oburzyła się Jolanta. - I proszę w tej chwili odzyskać przytomność, bo zaraz będzie gorąco! I rzeczywiście było, gdyż wagon nabierał tempa i rzucało nim coraz mocniej. Jolanta co moment wpadała mi w objęcia. - Nie używasz biustonosza? - zdziwiłem się. - Myślałem, że wyście wszystkie chodziły w gorsetach. - Gorset to symbol ucisku - powiedziała z pasją, cała czerwona, usiłując wysiłkiem woli i obiema rękami powstrzymać sprężające wspaniale piersi. - Nie słyszałeś nigdy o ruchach wyzwoleńczych? - Słyszałem, ale nie przypuszczałem, że to takie ruchy... Wagon rozpędu rozbił jakieś stojące na torze kozły, potem przerwał pasmo drutów kolczastych, które jęknęły jak pękające struny gitary. W szalonym pędzie mijaliśmy linię okopów. Mignęły nam w oczach twarze żołnierzy, zwracających w naszą stronę lufy kulomiotów. Potem był jakiś mostek, i pole zasłane trupami, a następnie inne okopy, i inni w nich żołnierze, rozpryskujących się na wszystkie strony przed oszalałym wagonem. Nagle wylot bocznej drogi, wieśniak ściągający lejcami konie, poprzeczna do naszej linia kolejowa... Kolejarz z chorągwią dał nam pierwszeństwo, zatrzymując na tamtym torze długi pociąg towarowy, załadowany Fiatami 126p. Ach nie, to chyba była halucynacja, bo oto z jakiejś kotlinki wywinęła się kupa jeźdźców w kudłatych papachach. Z gwizdem i wyciem zrywali z ramion strzelby-berdanki. Ich oficer na szarym dzikim koniu o przekrwionych oczach gnał tuż koło wagonu, przymierzając się do nas z nagana. - Szybko-zawołał - Biała flaga, bo oni nas wytłuką! Zakrzątnęliśmy się, ale w zakurzonym wagonie trudno było o coś białego. - Odwróć się! - jęknęła Jola, i zanim to uczyniłem ściągnęła mundur, a następnie koszulę. Dżygit spojrzał i zleciał z kulbaki. Włóż mundur świntuchu! - rozzłościłem się na Jolę i przywiązawszy koszulę do lufy karabinu, pomachałem pojednawczo przez okno. Oficer widocznie nie całkiem zleciał, tylko sobie dżygitował pod końskim brzuchem, bo oto był znowu w siodle, tuż-tuż! Nagle chwycił szablę w zęby, stanął na strzemionach i wspaniałym skokiem przeniósł się z konia na stopień wagonu. Drzwi pękły z trzaskiem i modelowy setnik Dzikiej Dywizji wkroczył do wagonu czarny i kosmaty, najeżony kindżałami, zatkany nabojami, z pistoletem w dłoniach. Bawarczycy pochylili karabiny. - Hande hoch! - krzyknęła Jolanta, wyszarpując rewolwer zza spódnicy. - Madame - rzekł Kozak przez zęby, potem warknął w moją stronę: - A ty chto? - patrząc na mój mundur podejrzliwie. - Docent doktor habilitowany... - zacząłem się przedstawiać, ale uprzedziła mnie Jola: - Pan kapitan jest Polakiem i skazanym na śmierć bohaterem walki przeciwko uciskowi narodów słowiańskich przez monarchię austro - węgierską. - Nu i bardzo dobrze! - klepnął mnie po ramieniu. - Wszyscyśmy Słowianie! Z wyjątkiem mnie... - dorzucił smutno, macając swój długi kaukaski nos. - Ale nie traćmy my czasu - zreflektował się - bo wagon jedzie jak jaki durny, i jeszcze gotów w coś przyrżnąć! Jeszcze nie skończył, gdy wpadliśmy na zaporę z pni, aż rzuciło nas na podłogę, gdzie utworzyliśmy bez ładne kłębowisko. Miałem przed oczyma niesłychanie długie i niezwykłe kształtne nogi siostry Jolanty, leżące jak dwa poziome promienie słońca między mną a setnikiem, któremu oczy na ten widok z głowy, a kędzierzawe wąsy uniosły się ku górze, ukazując godne wilkołaka uzębienie. Przez szczerość - a raczej smukłość - tych dziewczęcych nóg, mrugnęliśmy ku sobie w porozumiewawczym, męskim zachwycie. - Ach, Mensch! - roztkliwili się nawet Bawarczycy, tkwiący pod ścianą z rękami do góry. - Ech, fintifluszka! - przewrócił białkami Czeczeniec. - No, dość tego! - przykryłem wdzięki Joli zadartą pod czas awarii spódnicą. - Ciekawe gdzie też ma jesteśmy? - U swoich! - uspokoił mnie Kozak. - Można powiedzieć, że w domu! Ktoś z zewnątrz otworzył drzwi. Byliśmy na wysuniętej pozycji dowódczej, w sztabie jakiejś brygady lub dywizji. Na sąsiednim torze stał rosyjski pociąg sanitarny, a pulchne siostrzyczki wyglądały przez okna, na przemian z obandażowanymi pacjentami. - Ach - zawołała starsza, mocno wymalowana dama - Kniaź Tatamawrydze powrócił! I kogoż nam pan przywiózł? - Sławnych gości! - odrzekł kłaniając się setnik - Przyjaciół kochanych, którzy od Austryjaka do nas uciekli, wagon mu ukradli powiększając tabor Jego Carskiej Mości, i w dodatku zabić mnie nie pozwolili tym Germańcom - wskazał na bladych ze strachu Bawarczyków - Za co na tę oto szablę ślubuję im wdzięczność i braterstwo! Następnie przedstawił nam podstarzałą kokietkę: - Oto madame Jewdokia, żona naszego generała, która ochotniczo pielęgnuje naszych żołnierzyków! Ucałowałem dłoń pani Jewdokii. - Sercem radzi! - zawołała. - Czujcie się jak u siebie w domu i opowiadajcie, opowiadajcie kochani jak tam na zachodzie? Tiurniury jeszcze w modzie? - To może potem - rzekł, podchodząc wysoki pułkownik capią bródką w towarzystwie kilku żołnierzy. - A na razie z najwyższego rozkazu mam zrewidować ten wagon, a także - tu spojrzał cynicznie na Jolę - a także jego załogę. - Mai! - krzyknęła Jolanta. - Nigdy! - Nikagda! - przetłumaczyłem. - Uszanuj, pułkowniku, jej wstyd dziewczyny! - wtrąciła się pani Jewdokia. - Wstyd! - warknęła do mnie Jola. - W torbie mam bomby! - Pułkowniku - Czerkies położył dłoń na rękojeści kindżału - Ja taj pani ślubowałem wierność i ochronę! - Ty ochronę, a ja Ochranę! - zaśmiał się Capia Bródka, odginając klapę szynela, pod którą widniała duża, emaliowana odznaka. Kniaź zbladł i zrobił krok do tyłu. - No, chyba że tak... - rozłożyła ręce pani Jewdokia. Pułkownik wyciągnął rękę w kierunku Jolanty. - Hasło, rzuć hasło! - nagliła mnie, rejterując w kierunku drzwi. Zastanawiałem się przez mgnienie oka, nagle coś błysnęło mi w mózgu: - Do mnie dzieci wdowy! - rozdarłem się z całej mocy ni w pięć ni w dziewięć. Dwaj żołnierze idący za pułkownikiem zatrzymali się i pochylili bagnety. Jakiś ranny kuśtykał w naszym kierunku machając groźnie kulą, a maszynista pociągu sanitarnego zlazł z lokomotywy. Capia Bródka zawahał się: - Nu dobrze, mruknął - zobaczymy co powie generał! - Powie - odzyskała kontenans generałowa - to, co ja mu powiem! A ja mu powiem, że mieli rację! Sami oni tu do nas przyjechali, bez przymusu, a ten od razu do nich z rewizją, nachał jakiś! - Co rzekłszy pobiegła naprzeciw nadchodzącemu mężowi. - Z generałem bądźcie ostrożni! - ostrzegał na setnik. - Sroga to sztuka, i bezlitosna! W Port Arturze osobiście nałożył po mordzie Japończykowi, któren go nie chciał go wziąć do niewoli! Sprężyliśmy się na baczność. Generał nadchodził, fukając gniewnie, a przy nim szła - tłumacząc mu coś - pani Jewdokia: - Dobrze, dobrze! - odpędzał się od niej. - Może uczciwi, ale może i nieuczciwi. Jakby nie było, z tamtej strony przybywają więc bez rewizji się nie obędzie! - To samo mówiłem - ucieszył się Capia Bródka. - Kto wie co oni mają przy sobie? Anarchistów teraz wszędzie jak psów! A wszak jutro ma tu być na inspekcji sam najjaśniejszy... - Tu przypomniawszy sobie służbową tajemnicę, udał atak kaszlu. Oczy Joli rozszerzyły się jak dwie bomby, a wargi rozchyliły się w drapieżnym uśmiechu. Znowu była w transie. I znowu szukała sojuszników do przeprowadzenia zamachu. Zgodnie z moimi przewidywaniami kolejnym żywym zapalnikiem miał zostać zacny, porywczy i dzielny kniaź Tatamawrydze. - Comte... - szarpnęła udając omdlenie i opierając się na nim całym ciężarem. - Nie pozwól mnie zbezcześcić... - I nie pozwolę! - wyszczerzył kły kaukazczyk, zasłaniając ja własnym ciałem. - No dobrze - zgodził się generał - Kniaź jak zawsze kochliwy i zapalczywy. Nie rewidować panny, bo jej niewinność z oczu patrzy ...Mam córkę w twoim wieku - rozrzewnił się. - Padre mio... - pozbawiona skrupułów Korsykanka cynicznie ale z wdziękiem cmoknęła go naglę w rękę. - Nie trzeba, nie trzeba! - bronił się z rozczuleniem głaszcząc ją po głowie - Ale pan, kapitanie, będzie musiał opróżnić kieszenie. Zrobiłem to z ochotą. Ostatecznie miałem tam tylko trochę papierosów, zapałki, ołówek, jakiś papier... A no właśnie! Capia Bródka rzucił się na ten papier żarłocznością wilka. Jezus Maria, to był dokument rąbnięty niechcąco z mojej wystawy... Błysnęła lakowa pieczęć, zaczerniały podpisy. - Ano tak - powiedział pułkownik ze śmiertelnie poważną twarzą - Zechce pan to zobaczyć, generale? Generał spojrzał i stanął na baczność. Pani Jewdokia zaglądnęła mu przez ramię i złapała się za głowę: - Ot i historia jaka! - pisnęła. - Skąd pan to ma? - spytał generał, groźnie już teraz, i podejrzliwie. - Ano widzi pan generał - tłumaczyłem, - Bo to była taka wystawa, i właśnie to tam wisiało... - Kiedy wisiało? - wtrącił się Capia Bródka. - Jeszcze wczoraj wisiało... - A to bardzo ciekawe - rozsierdził się generał, że przedwczoraj wisiało, jeżeli to jest datowane dopiero na jutro!!! - Falsyfikat! - zawołał pułkownik. - Oryginał! - uparłem się. - Jak pan udowodni? - proszę bardzo! Autor podpisu potwierdzi jego autentyczność! - Autor podpisu! - pułkownik się posiadał się z oburzenia. - Ty myślisz, że jego Autorska Mość Najjaśniejszy Pan..., co ja gadam? Jolanta przystąpiła do działania. - Generale - powiedziała - Wobec pańskiej przenikliwości nie mama żadnych szans. Demaskujemy się i prosimy o absolutną dyskrecję! Patrzyłam na nią ze zdumieniem. Mrugnęła do mnie, a tymczasem pułkownik usłyszawszy że ma być dyskrecja, przegonił wszystkich z zasięgu słyszalności. - Słucham? - rzekł zdziwiony generał. -Słucham? - powtórzył pułkownik wyjmując notes. - Jesteście szpiegami! - blefowała Jolanta. - Mamy do spełnienia poufną misję. - No? - uszy pułkownika wyraźnie się powiększyły. - Mamy niezwykle ważną wiadomość dla Najjaśniejszego Pana! - i Jola niechcący położyła dłoń na chlebaku. - Proszę nam ją przekazać - pułkownik zaczął znowu nabierać dla nas szacunku. - Wykluczone! - włączyłem się do gry - Jesteśmy zaprzysiężeni. W razie trudności zabierzemy tajemnicę do grobu. I obydwoje podnieśliśmy palce w górę. Wojskowi zostali wytrąceni z równowagi. - Jaką mamy gwarancję, że jesteście tymi, za których się podajecie? Wpadłem ma wspaniały pomysł: - Możemy udowodnić! Co rzekłszy napisałem kilka cyfr na kawałku papieru. - Co to jest? - zainteresował się generał. - Dokładna data i godzina kapitulacji Przemyśla. Generał puknął się w głowę: - Data i godzina! Przecież to wypada dziś - spojrzałem na zegarek - za dziesięć minut. - No właśnie. - Zaczekamy - podjął decyzję generał - Jeśli się sprawdzi, to staniecie przed obliczem Najjaśniejszego. - A jeśli nie - uzupełnił pułkownik - to wtedy...- i pociągnął dłonią po gardle. Generał zasalutował i obydwaj odeszli, a po chwili zaciągnięto wokół na warty. - Nie przesadziłeś, eroe mio? - martwiła się Jola - Co zrobimy jeśli się nie poddadzą? - Poddadzą się, poddadzą, chyba że panowie historycy nabujali coś w podręcznikach. Podszedł do nas setnik Tatamawrydze: - Nie bójcie się - rzekł półgłosem - Jakby nawet nie wyszło, ja nie dam was skrzywdzić. Moi ludzie czuwają! I rzeczywiście, z tyłu, za plecami wartowników kręcili się Czerkiesi, dla niepoznaki, a to poprawiając coś przy siodłach, to karmiąc z ręki swoje dzikie, kosmate konie. - Jesteś wielki! - ucieszyła się Jolanta. - Metr czterdzieści sześć bez butów! - potwierdził. - Tyle co Napoleon... - szepnęła - To o czymś świadczy... Kobiety chyba szaleją za tobą? - Może i szaleją - szczerze orzekł Kozak - aczkolwiek nigdy nie zauważałem. Ciągle człowiek w siodle i w siodle. - Jesteś piękny i romantyczny - oświadczyła. - Ti amo! - Znaczy się co? - Ona mówi, że cię kocha - wyjaśniłem - W związku z tym pewnie niedługo zostanie z ciebie mokra plama. - Jolanta - zachrypiał Tatamawrydze. - Ja dla ciebie gotów... gotów... - Dziesięć minut minęło! - rozległ się głos pułkownika - a nawet dwanaście! Nu i co? Wartownicy zaczęli okrążać nas ciasnym pierścieniem. Kozacy za ich plecami powskakiwali z małpią zręcznością na siodła. Pułkownik wyjął nagan, stojący za nim setnik zamachnął się kindżałem... Jeszcze chwila, a głowa asa ochrany potoczyła by się na tory, gdy nagle Jola zawołała: - Guarda! Guarda! Cosa a accaduta???? - Jaka koza? - zdziwił się pułkownik patrząc we wskazanym przez nią kierunku. Odwróciliśmy się na komendę: z mroku wynurzały się przy wtórze bębnów gęste szeregi austryjackiej piechoty. Obrońcy CK monarchii szli, trzymając ręce splecione na karkach. Tylko oficerowie sztywni i przy białej broni trzymali fason. Twierdza Przemyśl kapitulowała! Idący na czele zasalutowali pułkownikowi, a ten wysunął przed siebie jedną nogę, wydął wargi i przybrał pozę zwycięzcy. Nie da długo jednak, bo zaraz zniknął odepchnięty przez równie łasego sławy generała. - Paszoł won - odprawił go generał. - Nie twojo dieło! I dopiąwszy guziki wciągniętego w pośpiechu płaszcza odsalutował kapitulującym. Staliśmy z Jolantą na uboczu, patrząc jak rośnie stos broni, rzucanej przez Austriaków. - Tyle karabinów - szepnęła. - Przydałyby się w walce z tyranią! We mgle jacyś ludzie ładowali broń na ciężarówkę. - Gotowe, panie docencie - powiedział jeden z nich podchodząc. - Zasuwamy z tym do muzeum! Jezus Maria! To był przecież mój student, kudłaty hippis z trzeciego roku! Kilku innych pomachało mi z burty samochodu, który warknąl zadymił i rozpłynął się w mroku. - Kto to był? - spytała Jola. - Twoi ludzie? - W pewnym sensie moi... - odrzekłem niepewnie. - Wspaniale to urządziłeś, straordinario, caro mio... Odsunięty od zaszczytów pułkownik zjawił się teraz koło nas. - Nu, dobrze - powiedział. - Wygraliście, dwie minuty spóźnienia nie problem. Mam rozkaz odesłać was przed oblicze Najjaśniejszego Cara Wszechrosji! Podjechała ręczna drezyna kolejowa z napędem na dwóch Kozaków. Inni otaczali ją prowadząc konie za cugle. - Tatamawrydze! - zwrócił się Capia Bródka do setnika - jesteście dowódcą eskorty. Odpowiadacie gardłem za tych dwoje. - Toczno, sroczno! - odrzekł mrugając na nas Kozak. Podszedł generał w doskonałym humorze: - Dziękuję ci, kochany! - zwrócił się do mnie. - Dzięki tobie znałem termin poddania się Przemyśla wcześniej niż generał Seliwanow i mogłem przyjąć kapitulację na swoje konto! Trzeba to opić! Wania! Podbiegł ordynans, niosąc dużą rosyjską lalkę. Po odkręceniu jej głowy ukazała się szyjka sporego gąsiorka. Wania chlusnął okowitą do głowy lalki, a generał z ukłonem podał tę czarkę Jolancie. Ku memu zdumieniu wydoiła jednym tchem tę - bądź co bądź - ćwiartkę samogonu. Jej południowe oczy nabrały w rezultacie jeszcze wspanialszego blasku, język zesztywniał, a krew zabarwiły policzki: - Prima vino! Więcej! Piu?! Piu?! - Przestań piukać - odebrałem jej kielich - więcej nie dostaniesz, to nie żadne wino, tylko bimber! - Bimber is my hobby... - Strzeliła tym razem po angielsku, będąc najwidoczniej kształconą w językach obcych. Wypiliśmy po kolei strzemiennego. - Zatańczylibyście, dżygici! - rozochocił się generał. Nie trzeba im było tego dwa razy powtarzać. Zaraz odezwała się harmonia, a kniaź Tatamawrydze zainaugurował tańce, usiłując wykonać "Suitę Kaukaską" Ippolita- Iwanowa, co mu jednak nie za bardzo wychodziło. - Bo muzyka wredna... - tłumaczył się Kozak. - Ech, żeby tak wreszcie ktoś skomponował jakąś godziwą, kaukaską melodię! - Skomponuje, skomponuje! - pocieszyłem. - I to jeszcze jaką! Chaczaturian się będzie nazywał, a jego utwór - "Taniec z szablami"! - Chaczaturianów znam - wzruszył się Tatamawrydze. - Oni z sąsiedniego ułusu, i synka mają, Aramka mu na imię, ale on malutki, może ze dwanaście lat mu zeszło... Inna rzecz, że ucho u niego - ech! - jakie muzyczne! I on skomponuje, powiadasz? Ach, żeby dożyć, żeby choć raz usłyszeć! Wyjąłem akordeon z rąk pułkownikowego muzyka. - Na twoje szczęście, mój stary, grywałem to kiedyś w zetempowskim zespole łączności miasta ze wsią! Tu nacisnąłem klawisze. "Taniec z szablami" w moim wykonaniu nie realizował być może w pełni założeń kompozytora, ale swoją werwą poderwał wszystkich na nogi. Czerkiesi pospadali wprost z kulbak już przy pierwszych jego dźwiękach. Południowo-wschodnia krew wprawiła w ruch ich wykrzywione od konnej jazdy odnóża. Początkowo nieśmiało, co chwila jakby przepraszająco salutując, jęli drobić stopami, potem - rzadko na razie puszczać się w prysiudy, aż wreszcie poniósł ich bez reszty ów szalony taniec. Oddałem akordeon w ręce harmonisty, który podchwycił melodię i poprowadził ją dalej w dzikiej, wschodniej interpretacji. Rozejrzałem się za Jolantą, chcąc zaprosić ją do tańca, ale uprzedził mnie tym kniaź Tatamawrydze. Zupełnie już widać pogrążony, krążył wokół niej jak kogut, puszył się, furkotał burką, machał szablą i dokonywał cudów choreografii, a ta cholera wiła się przy nim w tańcu, śliczna i nieźle ubzdryngolona, dotrzymując mu kroku tak, jakby od dzieciństwa specjalizowała się w tańcach kaukaskich. I znowu ogarnęła mnie zazdrość. Rozepchnąłem stojących na drodze, ale wtedy stanął przede mną generał: - Pij, bracie - ona już wybrała Czerkiesa, nic na to nie poradzisz. Wypiłem, świat zakręcił mi się przed oczami i straciłem przytomność... Łeb bolał mnie straszliwie. Zastukałem ręką w górne łóżko sleepingu. - Czego? - odezwała się moja żona Ada. - Nie masz proszków od bólu głowy? - Przecież to ty miałeś mi przynieść proszki... Oprzytomniałem! Nareszcie skończyły się te obłąkane przygody, byłem znów w pociągu "Transpol", w swojej własnej epoce. Wylazłem na górę i przytuliłem się do żony: - Nie pozwól mi już tam wracać - prosiłem całując ją w rękę. - Trzymaj mnie, trzymaj mnie mocno! - Ja też i trzymam! - odpowiedział setnik, mocując się zew mną na krawędzi rozpędzonej drezyny. - Jak bym nie trzymał, to już byś był pod kołami! Przestałem obcałowywać jago kosmate łapsko i odtrąciłem je z odrazą. Drezyna trzęsła jak diabli, Kozacy przy dźwigni pompowali ile wlezie, mrucząc do taktu jakąś swoją melodię. Jolanta w bogatym kaukaskim stroju patrzyła na mnie z pogardą: - Ubrico! - powiedziała - Testa debola! - Dobrze - rozzłościłem się. A ty ubrałaś się jak pajac! Una pajazza idiotica! Ta wypowiedz wprowadziła ich w doskonały humor, zaczęli się po prostu tarzać ze śmiechu. - Oj, bo ja trzasnę! - jęczał setnik - ty bracie popatrz najsampierw na siebie! Popatrzyłem. Na piersiach miałem złote ładownice, na nogach miękkie buty, a na głowie kosmatą papachę. - Nie życzę sobie ... - zacząłem z wściekłością - Sza! - uspokoił mnie setnik - Takie były rozkazy! Nie mogliście zostać w austryjackich mundurach. Wróg nie śpi! - Dokąd jedziemy? - Do nikąd - Tatamawrydze obniżył głos do szeptu - kazali mi powozić was dla zmylenia. - Nie ufają nam? - oburzyła się Jola, tak, jakby to właśnie ją należało obdarzyć największym zaufaniem. - Nie ufają, niestety - kozak założył ręce - A na stację ma przybyć na inspekcję sam Najjaśniejszy Pan. Idzie więc o to, żebyście przed audiencją nie mogli uprzedzić nieprzyjacielskiego wywiadu! Kozacy zahamowali drezynę, z mroku dobiegło człapanie koni i wynurzyła się reszta eskorty. Już wkrótce przy torach zapłonęło ognisko, pojazd zdjęto z szyn i ustawiono obok. - Esauł! - zarządził Tatamawrydze - Weźmiesz dwóch ludzi i spenetrujesz okolicę! Trzej jeźdźcy zatętnili i znikli. Kniaź rozścielił burkę i z ukłonem wskazał ją Jolancie. - Przygotuję wieczerzę! - rzekł, i odszedłszy w stronę drezyny zaczął grzebać w jukach. - Boję się - powiedziała Jola - że przegapimy cara, tak jak przegapiliśmy Franciszka Józefa. - Jolu - usiłowałem jej wytłumaczyć. - Daj sobie spokój. Terror indywidualny jest przeżytkiem. - Śmierć tyranom! - I bardzo słusznie, ale zorganizowana, nie na wariackich papierach. Poczekaj jeszcze trochę, w tysiąc dziewięćset siedemnastym Lenin wrócił z emigracji i da carowi takiego dubla, że przy okazji my też odzyskamy wolność. - Non capito - odparła. - Chcesz mi pomagać, czy nie? - Chcę, ale nie ma sensu... - Bene, znajdę takiego, dla którego to ma sens! Tym "kimś" był oczywiście Tatamawrydze, zakochany po same szpiczaste uszy, i ugniatający właśnie coś pod leżącą na kamieniu kulbaką. - Tatar! - wyjaśnił - Uch, my Czeczeńcy nie lubimy Tatarów! Tu sięgnął po rewolwer, ale to tylko patrol wyjechał w krąg światła. - Kniaziu - meldował setnik - O sto metrów jest most, a za nim stacja! - To bardzo dobrze! - ucieszył się setnik - znaczy wróciliśmy gdzie trzeba! Poczekamy jeszcze i o pierwszym brzasku, zgodnie z rozkazem będziemy na stacji. Zawinąłem się w burkę i ległem na trawie. Pijaństwo u generała nie chciało tak łatwo wywietrzeć. Zamknąłem oczy. Moja żona Ada opuściła z górnego łóżka bardzo zgrabną nogę i trąciła mnie w nos: - Śpisz? - Jakoś nie mogę. - To dobrze... - i Ada cofnęła nogę, ale za to przewiesiła się górną połową ciała przez krawędź łóżka i wpiła się ustami w moje usta... - Kochana... - wymamrotałem. - A pudziesz ty? - odpędziłem kozackiego konia, liżącego mnie po twarzy. Kozacy spali pokotem wokół dogasającego ogniska. Świtało. Miejsca Jolanty i Kniazia Tatamawrydze były puste... Skoczyłem na nogi. Kaukaski strój spowodował widocznie intensyfikację mego temperamentu, bo wprost czułem jak mnie rozpiera zazdrość i chęć mordu. Przesunąłem papachę na bakier, chwyciłem pistolety w dłonie. Ostry wzrok dziecięca natury naprowadził mnie od razy na ich trop, znaczący się w porannej rosie. Szybkim elastycznym krokiem ścigającego ofiarę drapieżnika pobiegłem w kierunku mostu. Byli tam! Szamotali się w nadbrzeżnych krzakach pod pierwszym filerem, tuż nad wodą. Jęczeli przy tym i bezwstydnie wzdychali. Docierały do mnie pojedyncze słowa: - Jeszcze? - pytał Kozak. - Tak dobrze? - Bardzo dobrze... - A może głębiej? Nie, żaden południowiec nie mógłby tego wytrzymać. Wrzasnąłem stając na wysokim brzegu, gotów spaść na nich z góry jak mściwy górski orzeł. - Dobrze, że jesteś! - ucieszyła się Jolanta. - Gdzie ty się, właściwie, włóczysz? Zdębiałem. - Co tam robicie? - zawołałem. - Dołek! - odkrzyknęła Jola. - I nie drzyj się tak, bo jeszcze kto usłyszy! Idę do ciebie! Wspięła się po zboczu i pocałowała mnie w usta. - Dzień dobry! - powiedziała radośnie. - Tym razem chyba się uda! - Co się uda? Jola otwarła swój chlebak, wyjęła drugiego z kolei niedźwiadka: - Dziś jest jego wielki dzień! Zorientowała mnie w sytuacji: - Jeśli ta stacja, to nasza stacja, to ten most - to nasz most, i po tym moście powinien o świcie nadjechać pociąg wiozący Mikołaja. No więc kniaź Tatamawrydze czeka właśnie przy wykopanym dołku, a kiedy pociąg nadjedzie... - Już jedzie! - zawołałem. - Pierścień! - Jola chwyciła moją rękę i wraziła pierścień w otwór zapalnika. Zgrzytnęło. - Tatamawrydze! - krzyknęła. - Kocham cię! W tej chwili naprawdę cię kocham! Trzymaj! I rzuciła mu straszliwego niedźwiadka. - Jolanta! - zawrzasnął Tatamawrydze. - Dla ciebie! - Chodu! - powiedziała trzeźwo Jola, i daliśmy takiego dyla, że aż się za nami kurzyło. Huknęło, świat na chwilę stanął w ogniu. Padliśmy na ziemię, Jolanta oplotła mnie ramionami: - Ciebie też kocham! - jęczała. - Ach, jak pięknie! Patrz, Tyran idzie właśnie do piekła! Wokół nas spadały bryły ziemi, kawałki żelastwa, potem świsnęło, brzęknęło, i w trawę zaryła się krzywa, kaukaska szabla... - Tatamawrydze... - zapłakała Jolanta. - Poczciwy, dzielny Tatamawrydze... - I przycisnęła szablę do ust. Tymczasem od strony mostu rozległy się wrzaski. - Gonią nas! - zawołałem. - Wiejmy do Kozaków! Ale sotnia wskakiwała właśnie na konie i rejterowała przed nadchodzącym pościgiem. - Nie uciekniemy! - odwróciłem się twarzą do mostu, odbezpieczyłem rewolwer. Jolanta zgięła lewą rękę i oparła na niej lufę nagana. Na tle poeksplozyjnej łuny ukazał się jeździec, ściągnął konia i wpatrzył się w kryjący nas mrok: - Kto tam? - zapytał po polsku. - Swój! A kto pyta? - Rotmistrz Hubert Grzmot-Starża z Legionu Puławskiego! - zawołał. - Witam rodaków! Co tu robicie? Front przerwany, Niemcy wysadzili most, myślałem, że ich dogonię! - Rany boskie! - jęknąłem. - Pociąg z Polakami wyleciał w powietrze? - Na szczęście pośpieszyli się z tą eksplozją, zdążyliśmy zahamować... A co wy tak dziwnie ubrani? - zdziwił się podjeżdżając bliżej. - Specjalna misja - wyjaśniłem konfidencjonalnie. - Właśnie wracamy po jej spełnieniu... - Rozumiem! - Rotmistrz był wzorem dyskrecji. - Żadnych pytań więcej! I zapraszam panów do naszego sztabu, zostaniecie tam życzliwie przyjęci! A więc nie rozszyfrował jeszcze płci Jolanty... Dotarliśmy do stacji. Zajęta była przez Polaków. Już z daleka usłyszeliśmy słowa znanej piosenki: Gdy ujrzysz mnie mój bracie To śmiało bierz na cel I do polskiego serca Niemiecką kulę strzel, Bo wciąż na jawie widzę I co noc mi się śni, Że ta, co nie zginęła Wyrośnie z naszej krwi... - Ja już to znam - zdziwiła się Jolanta. Położyłem palec na ustach i słuchałem przejmującego refrenu: ... rozdziobią nas kruki i wrony Na obcych pobojowiskach, Strach, ślepy gość nieproszony Siądzie przy naszych ogniskach. Pójdziemy głodni i chłodni Bez domu i dachu wszędzie, A wschodni wiatr, i zachodni Każdy nam w oczy wiać będzie... - U Austriaków Polacy i u Rosjan Polacy? - dziwiła się nadal Jola. - U Prusaków też. Jest nas pełno we wszystkich zaborczych armiach. - No widzisz, a ty nie chcesz mordować tyranów! - Nic nie rozumiesz! - Machnąłem ręką i wdałem się w rozmowę z rotmistrzem. Przystojny ten ułan wyjaśnił mi pokrótce sytuację: - Jak pan widzi, bronimy dzielnie stacji w Inowłodziu... - O Jezu! - jęknąłem. - Kniaź Tatamawrydze wywiózł nas aż pod Kielce? - Bronimy stacji - kontynuował rotmistrz - i nawet daliśmy dziś Niemcom bobu w potyczce konnej, ale na dworcu poszło gorzej. Dragoni Olsztyńscy zdobyli rano bufet i żłopią nasze piwo! I rzeczywiście, z budynku stacyjnego dobiegała ckliwa kolęda "O Tannenbaum, o Tannenbaum, wie treu sind deine Blältter..." - O Tannenbaumie ciągle śpiewają - wydziwiał ułan - chociaż to zwykły Żydziaszka, restaurator z Piotrkowa. Ale poczekaj pan, my im za chwilę przypier... - Signore! - powiedziała Jolanta. Rotmistrz uderzył się po ustach: - Przepraszam... Czy pan... Czy pani... - Pan jest panią - przeciąłem wątpliwości. - I moją najbliższą współpracownicą w pewnej misji, która... - Ani słowa o misji! - zastrzegł się Starża. - Wiem, jest ściśle tajna, Podziwiam panią... - tu nastroszył krótko przystrzyżonego wąsa, przekręcił na bakier dobrze podpięte czako i wyraźnie poweselał. Uroda Jolanty znowu zrobiła swoje. Jola oczywiście z punktu zaczęła kuć żelazo, coraz bardziej gorące: - Jesteśmy panu bardzo wdzięczni za tak dżentelmeńską dyskrecję... - Ach pani! - ułan brzęknął ostrogami, przypiętymi do lśniących jak lustro oficerek o wysokich napiętkach. - Tym niemniej - ciągnęła Jola - musimy pana wprowadzić w niektóre szczegóły misji, ponieważ liczymy na pańską pomoc w tej mierze... - I nie przeliczycie się państwo! - zapewnił rotmistrz. - Jeśli chciałby pan zobaczyć jakieś papiery... - A po cóż mi jakieś papiery? - zasłonił się rękami. Ja wierzę ludziom, a zwłaszcza tym sympatycznym! - To bardzo dobrze - powiedziałem zgryźliwie, bo mnie złościło, że jak baran lezie w objęcia Joli, a więc i śmierci - To bardzo dobrze, ponieważ byli byśmy w kłopocie, gdyż nie posiadamy żadnych papierów. - I bardzo dobrze! - oświadczył - Papier jest dobry co najmniej do podtar... O, pardon! Pani wybaczy, ale myśmy tu schamieli w tej ciągłej walce... - Non fa niente - rozgrzeszyła go - Ja też sobie czasem lubię - kurwa, poświntuszyć! Zmartwiłem i przełknąłem ślinę. W rotmistrza jakby piorun strzelił, a potem od tego pioruna zapaliły się w jego oczach płomienie zachwytu i uwielbienia: - Jak Boga kocham! - krzyknął - Pani jest swoja dziewczyna! Kochana, ja ci... Ja pani... - Mów mi ty - pozwoliła łaskawie ta zgaga - Jola! - Hubek! - prawie że umarł z radości. - Słuchaj, Hubek - Jola wzięła go pod ramię. - Musisz nam dopomóc! - Stara, cały mój szwadron... - Otóż uważaj, ta nasza pieprzona misja wymaga przekroczenia frontu! - Po co? - wyrwało mi się rozpaczliwie. - Jak to po co? - spojrzała na mnie z wyrzutem. No tak, uparła się wysadzić w powietrze Kajzera... - Daj sobie spokój, Jola... - usiłowałem jeszcze perswadować. Rotmistrz usunął mnie potężną dłonią i zawisł oczami na ustach Jolanty: - Przekroczenie frontu... - powtarzał w kółko. - Przekroczenie frontu... Aha - ocknął się. - Przekroczenie frontu to zupełna betka! Wyprzemy Niemca z bufetu, zjemy obiad, a po obiedzie przekroczymy front! Z w chęci popisania się przed dziewczyną krzyknął według najlepszych dowódczych wzorów: - Chłopcy! Do ataku! - Hurra! - krzyknęli chłopcy, forsując konno po schodach budynek stacyjny. - Skoczymy z nimi? - zgrywała się Jola. - Pozwól, Hubek! Ręka mnie swędzi... - Pozwalam! - Rotmistrz z entuzjazmem wyjął szablę i popędziliśmy ku zdobywanej fortecy. W jej wnętrzu obie armie toczyły zacięty bój. Ułani lali się z dragonami na pięści, kopniaki i pochwy od szabel. Obie strony gęsto i wprawnie klęły po polsku: - A niech cię! - A na masz! - O święta panienko! - Aż ty skurrr! - Za ojczyznę! - W ucho go, w ucho! - Do mnie, dzieci, wdowy! - krzyknąłem z przyzwyczajenia, co wywołało ten skutek, że oba oddziały stanęły na baczność. - Bo to są dragoni olsztyńscy - wyjaśnił rotmistrz. - Czyste Mazury, tyle że u Wilhelma służą. Po niemiecku to, prawdę mówiąc, umieją tylko Tannenbaum śpiewać. - No nie - rozzłościł się naraz. - Tak nie będziemy się bawić, ostatecznie to jednak jest wojna! Huź go, Maciek! Bitwa rozgorzała na nowo. Rozłożyłem butelką pruskiego podoficera, co zwiększyło naszą przewagę, i wraży oddział jął rejterować przez okna na drugą stronę budynku, gdzie stały przywiązane ciężkie mazurskie konie. Nasi też wskoczyli na siodła swych zgrabnych wierzchowców i ruszyli w pościg. Z brzękiem oręża weszliśmy do zdobytego bufetu. - Obiad! - zarządził Starża. - Wachmistrzu, są jakieś straty? - Melduję, że nie ma - sprężył się stary wiarus. - Ale istnieje podejrzenie, że nieprzyjaciel naszczał do bigosu. - Polak - Polakowi... - załkała Jolanta. - Nic to - podjął decyzję rotmistrz. - Zjemy parówki! Jedliśmy je, ale jakoś mi nie smakowały. Jolanta i rotmistrz siedzieli naprzeciw siebie, jakby zrośnięci oczami i jedli te cholerne parówki. W jaki je parówkę cwana dziewucha, która chce chłopu do reszty zawrócić w głowie; tego nie muszę państwu szczegółowo wyjaśniać... Na szczęście nie trwało to długo, bo coś zaczęło gwizdać. - Czajnik! - ucieszyłem się. - Zaraz będzie herbata! - Nie czajnik, tylko granat! - sprostował stary wachmistrz i dał nura pod stół. Gwizd przeszedł w wycie, a wycie w eksplozję. Ściana dworca zawaliła się z hukiem. - Proszę? - spytał w roztargnieniu Starża, zupełnie zafascynowany Jolantą. Znowu gwizdnęło. - Melduję - stary wachmistrz wystawił łeb z pod stołu - że ostrzeliwuje nas ciężka artyleria z regionu Piotrkowa. - Ewakuacja ! - obudził się wódz ułanów. Kawalerią nie utrzymamy dworca! Konie dla wszystkich! Podprowadzono wierzchowce. Jolanta jeździła jak stary dżokej. Kupa jeźdźców wichrzyła się po peronie. - Wsiadaj! - darł się rotmistrz siedząc już w siodle i podprawiając luzaka dla mnie. - Nigdy w życiu nie wejdę na to bydlę! Znowu huknęło, obrzucając nas parówkami. - Nie umiem jeździć konno - tłumaczyłem - A poza tym muszę się trzymać kolei! PKP, to jedyna szansa powrotu do moich czasów i do mojej żony ! - Tu wysunąłem usta, aby pożegnać się z Jolantą. - Masz żonę? - Jola podjechała do wagonu do którego udało mi się już wleźć, i na odlew dała mi w ucho, a wachmistrz i rotmistrz chwycili z oby stron cugle jej konia. Szwadron zwinął się, skłębił się i wypadł z zabudowań, a następnie pomknął drogą, ściany wybuchami szrapneli. W stację przestało rąbać, szczekały tylko karabiny maszynowe, potem i one zamilkły. Koło wagonu zabrzmiały jakieś głosy. Ujrzałem płaskie, błyszczące hełmy. Anglicy? Jeden z nich podniósł głowę i wtedy poznałem, że to robotnicy we współczesnych hełmach ochronnych. Szli wzdłuż peronu spokojnie sobie rozmawiając. - Dzień dobry - powiedział jeden, zatrzymując się na chwilę. - Cały czas pan tu siedział? Niebezpiecznie! - Wojna, więc niebezpiecznie... - odrzekłem głupio. - Pewnie, prawie że wojna! - zaśmiał się robotnik. - My tu wysadzili stary dworzec, bo będzie stawiany nowy. Jeszcze ich głosy nie ścichły, gdy z drugiej strony zaczęły narastać inne, obce i twarde. Spojrzałem przez lornetkę i chwyciłem się za gardło. W kierunku stacji szła tyraliera żołnierzy w szaro-zielonych mundurach. Nad mundurami tkwiły jak bloki betonu dobrze znane, głęboko wcięte hełmy. Na hełmach - znaki SS. Odbezpieczyłem rewolwer i jeszcze raz przylgnąłem do lornety. Oczywiście, tamto było złudzeniem. Hełmy bez wątpienia szwabskie, lecz między nimi, tu i ówdzie widniały pikielhauby oficerów. To jedynka była jeszcze armia Kajzera, a nie Hitlera. Szli i szli, z bronią gotową do strzału. l poczułem się bardzo osamotniony. Na szczęście na drodze zatętniło, to wracał szwadron. - Jesteś? - Rotmistrz i jego koń zajrzeli do wagonu. - W porządku! Teraz nie mogą walić z armat, bo by razili swoich! Chłopaki! Za mną! Ułani skoczyli do szarży, a do wagonu podjechała cwałem Jolanta i osadziła na miejscu konia: - Możesz sobie mieć żonę! - zawołała. - I tak z tobą zostanę! Nigdy cię nie opuszczę, nigdy! - Dobra, dobra - powiedziałem chłodno. - To samo mówiłaś księdzu Chudzielakowi i kniaziowi Tatamawrydze! Nie mam zamiaru wylatywać w powietrze, mnie na to nie nabierzesz! - Imbecile! - oburzyła się. - Oni to co innego, a ciebie naprawdę pokochałam! - I nie zamierzasz mnie uśmiercić? - A po co? Przecież mamy rotmistrza! Rotmistrz wrócił właśnie z walki. - Przegoniliśmy ich, ale chyba nie na długo. Mają teraz nad nami przewagę ogniową... - Hubek - upomniała się Jola. - Czas nagli. Musimy tam - wskazała na linię frontu. Na rozkaz rotmistrza sprowadzono jeńców: sztywnego kapitana w monoklu i pikielhaubie oraz smukłego, młodego dragona. - Weg mit Hosen und blusen! - zakomenderował rotmistrz. O dziwo zrozumieli i zaczęli się rozbierać z iście niemiecką gotowością do wypełnienia wszelkich, choćby najdziwniejszych rozkazów. - Kalesonen nicht! - powstrzymał ich w ostatniej chwili Starża. - Una mascarada! - zaśmiała się za moimi plecami Jola. Obejrzałem się. Za dziewczyna nie miała żadnego wstydu. Ułanom oczy wyłaziły na wierzch. - Rozejść się! - krzyknął na nich stary wachmistrz, sam zajmując wygodną do obserwacji pozycję. - Odmaszerować! - wsiadł z kolei rotmistrz na wachmistrza. - Odwróć się! - zażądałem od rotmistrza. - A ty się nie gap! - objechała mnie Jola, zapinając bardzo obcisłe spodnie. - Już! - dodała i wszyscy prędziutko przylecieli znów do wagonu. Ja tymczasem trenowałem użycie monokla. - Kiedy uderzą ponownie - informował nas rotmistrz - to my znów się wycofamy, a wy zostaniecie na stacji. Może uda wam się wmieszać między Niemców! Ale nie uderzyli. Zamiast wycia pocisku rozległo się wycie trąbki. - Parlamentariusze! - krzyknął ułan z czujki. - Przepuścić! - rozkazał rotmistrz. - A wy się chowajcie! Ukryliśmy się z Jolantą w kącie wagonu. Grzmot-Starża wyskoczył na peron. Wzdłuż linii pociągu szedł, poprzedzany przez trębacza, pruski oficer. Na kilka kroków przed rotmistrzem staną tak nagle, jakby go tknął paraliż i wyciągnął przed siebie rękę. Już myślałem, że powie "Heil", ale to była tylko pierwsza część salutu. - Herr Rittenmeister! - powiedział. - Z upoważnienie dowódcy odcinka mam zaszczyt zaproponować wymianę jeńców! - Nie macie żadnych jeńców - obciął go rotmistrz. - Owszem! - Prusak wyjął kartkę i z widocznym trudem odczytał: - Stachepan Stacheschuja... - Szczeżuja! - poprawił go z niesmakiem rotmistrz. - Zapił się pewnie na stacji i stąd go macie! - So wie so - mamy! - rzekł Niemiec. - To go sobie trzymajcie, moczymordę. A poza tym my nie mamy waszych jeńców na wymianę. - Macie! - upierał się parlamentariusz. - Nie mamy! - Macie! W czasie tej sprzeczki Jolanta zapytała z niewinną miną, zbliżając usta do mego ucha: - Adaś, jak będzie po niemiecku "Na pomoc"? - Na pomoc?.. Hilfe. A po co... Nie zdążyłem dokończyć pytania, bo Jola dobrze udanym tenorem zawołała nagle: - Hilfe!!! - Ach so? - oburzył się Niemiec. - Nie macie naszych ludzi? I zanim rotmistrz zdążył zaprotestować, otworzył drzwi wagonu. Stuknęliśmy przed nim obcasami. - To są... - zaczął Starża. - Hem, hem, hem! - zakaszlała Jola znacząco. Przez twarz ułana przeleciał błysk zrozumienia: - To są rzeczywiście wasi, ale nic nie wiedziałem, że ich mamy... Wachmistrz! - ryknął. - Dlaczego mi nie meldowano? - Melduję, że nie meldowano... - jąkał się stary. - Trzy dni paki! - zarządził Starża, i zasłużony wachmistrz odszedł posłusznie, zupełnie nie wiedząc co jest grane. - Więc jak będzie? - niecierpliwił się Prusak. - Dobra, wymiana na przedpolu za pięć minut! Niemcy odeszli przy dźwiękach trąbki. - Dziękuję, Hubek! - Jola przytuliła się do ułana. - Jak ja ci się odwdzięczę? - Będziesz jeszcze miała okazję - powiedział - i ku jej zaskoczeniu wziął mnie pod ramię. Odeszliśmy na bok. - No, powodzenia, Adasiu - rzekł rotmistrz. - Grasz w jakąś dziwną grę, ale powodzenia! - To ze mną grają - rzekłem, mając w tym wiele racji. - Zapewne, zapewne. Nami wszystkimi grają. Żegnaj. - A może tylko do widzenia? - Nie - potrząsnął głową. - Jola pewnie tu jeszcze wróci, ale ty nie wrócisz... - Skąd wiesz? - Zobacz! Pokazał szablą ruiny stacji, przy których pracował nowoczesny dźwig marki ZREMB. - Nigdy tego przedtem nie było... To nie są zwykłe sprawy, ja coś o tym wiem, i ty coś wiesz, żegnaj. Pocałowaliśmy się, a potem już całkiem służbowo odprowadził nas na przedpole. Z przeciwnej strony dwaj pruscy żandarmi z największym wysiłkiem prowadzili urżniętego ułana Szczeżuję. - Gdzieś się tak zaprawił, chamie! - spytał go Starża. - O Jezu, pan rotmistrz, to jak ojciec! - rozczulił się ułan. - Nareszcie u swoich! - i potoczył się w stronę stacji. - Meine Heren, bitte sehr! - wskazał nam kierunek pruski parlamentarzysta. - Uno momento! - Jola przylgnęła na chwilę do Huberta. - Ho-ho! - zdziwił się Prusak. - Pederasten? - Das ist es doch eine Dame! - wyjaśniłem. - Schade - zmartwił się. - A skąd ta dama w naszej armii? - Misja specjalna! - wytłumaczyłem mu, gdyśmy szli w kierunku stojącego na bocznicy niemieckiego pociągu pancernego. - Keine Fragen! - dodałem widząc, że otwiera usta, ale Niemca nie można było zbyć tak łatwo, jak szarmanckiego rotmistrza: - Haben Sie vielleicht Dokumenten? Odruchowo pomacałem się po bluzie. Kto wie, co miał w kieszeniach wzięty do niewoli niemiecki kapitan? - Hier! - puknął mnie w pierś oficer. - Przecież wie pan, że w całej armii niemieckiej tajne dokumenty nosi się w tej kieszeni! Sięgnąłem, i rzeczywiście. Niemiec łapczywie chwycił pakiet: - Przykro mi - powiedział. - Ale do czasu stwierdzenia tożsamości muszę panów... Pardon, państwa, zamknąć w osobnym przedziale! No i zamknął. Nareszcie zostaliśmy sami. Pociąg ruszył. - Popatrz, popatrz! - nie mogłem sobie odmówić drobnej złośliwości. - Co się stało, że Hubek przeżył twoją miłość i nadal żyje! - Cretino! - powiedziała. - Już ci raz mówiłam, że liczysz się tylko ty! Uwierzyłem i porwałem ją w objęcia. Teraz już zupełnie straciłem poczucie rzeczywistości. Raz miałem w objęciach Jolantę, a raz Adę, to znowu obie naraz, po obu moich stronach. Czasem siadały nagle i patrzyła na siebie z niedowierzaniem. Raz kołysał nas pruski pociąg pancerny, raz pafawagowski wagon sypialny. Jolanta przez moment oglądała z kobiecym zachwytem luksusowy biustonosz Ady, firmy "Triumph", zaś Ada z przerażeniem odrzuciła w kąt ciężkiego mauzera Joli, który natychmiast zresztą wypalił, wywalając dziurę na korytarz. - Nie wiedziałam, że jesteś taki wspaniały! - szeptała moja żona. - A ja wiedziałam! - jęczała Jolanta. - Od razu wiedziałam, jak tylko cię zobaczyłam, amore mio! Będąc w tym momencie dość zajęty, nie zwracałem uwagi na otoczenie. A otoczenie wzbogaciło się od dłuższej chwili o przedstawiciela Państw Centralnych, pruskiego majora, który stał w drzwiach przedziału, obserwując moje wyczyny przez monokl. - Na, sind Sie schon fertig, Herr Hauptmann? - spytał wreszcie, stukając znacząco palcem w zegarek. - Ach, ach! - krzyknęły Jola i Ada, zakrywając się czym popadło. Zameldowałem się majorowi. - Włóż pan spodnie - poradził życzliwie. - Bardzo mi miło, że mogłem odzyskać z rosyjskiej niewoli zasłużonego oficera i jego dwie urocze przyjaciółki... O, pardon, chyba coś dwoiło mi się w oczach... - dodał przecierając monokl, bo w przedziale została na szczęście tylko Jola. - Jest pan, sądząc z nazwiska, Turkiem? - Major zajrzał do trzymanego w ręku dokumentu. - Polakiem! - sprostowałem. - Ach, so, Polen! Zgubi was kiedyś wasz temperament! Ale cieszę się, cieszę, służy u nas wielu Polaków! Znacie państwo zapewne odezwę Naczelnego Dowództwa Niemieckiej Armii Wschodniej do Polaków? - Znamy. Austriacką odezwę też znamy, i carską również. - Wunderschön. Pani też Polka? - Korsykanka - odrzekłem. - Zwalcza imperializm francuski. - Ja, ja, Korsika, schöne InselI, jak w sam raz na bazy naszych U-botów! Możecie na nas liczyć! - Gratis, signore! - dygnęła Jolanta. - Popieramy całym sercem dzielny, aczkolwiek mały naród korsykański, chociaż wydał on na świat tego bandytę Napoleona... W ostatniej chwili powstrzymałem karzącą rękę Joli. - Uporządkujemy - obiecywał major - sprawy małych narodów, gdy tylko odniesiemy decydujące zwycięstwo, co nastąpi już wkrótce w wyniku wielkiej ofensywy... - Wiem, zaczniecie od bitwy pod Gorlicami drugiego maja, a ósmego sierpnia zajmiecie Warszawę. - Ach ja? - zdziwił się. - To już ustalone? - Owszem - zrobiłem ważną minę. - Właśnie wracam po dokonaniu ważnych ustaleń. - Ach, wundeschoen - cieszył się idiotycznie. - Wszystko przewidziane, wszystko zaplanowane! Niedługo, he-he, dojdziemy i do tego, że będziemy planować na kilka lat naprzód! - Już planujemy. Na przykład za dwadzieścia prę lat wasze pociągi będą wylatywać w powietrze na polskich minach! - Ausgeschlossen! - sprzeciwił się major, i w tej samej chwili wylecieliśmy na minie. Właściwie nie całkiem wylecieliśmy, tylko parowóz wyskoczył z szyn i stanął obok, a wagony stuknęły się zdrowo zderzakami. Koło torów stali bardzo z siebie zadowoleni żołnierze w niemieckich mundurach i gadali jeden przez drugiego po polsku, z wyraźnie poznańskim akcentem. - To nam ale poszło, panie kapitanie! - cieszyli się. - Już drugi tydzień trenujemy i dopiero pierwszy raz tak porzundnie grzmotło! - Idiotenbande! - ryczał major. - Polnische ordnung! Mówiłem wam, żeby uważać na koordynaty! Tamten ćwiczebny tor leży dalej na północ, hier! - pukał palcem po mapie. Zanim ustawiono parowóz na szynach, za nami zabrzmiało porykiwanie innego pociągu, któremu zablokowaliśmy drogę. Po chwili nadbiegł stamtąd brzęczący medalami oberst i zaczął sztorcować naszego majora. Z oddali dobiegały mnie pojedyncze słowa: - Sonderzug... Sofort... Keiser... - Zdaje się - powiedziałem do Joli - że jesteś bliżej jednego z tyranów niż ci się wydaje. Odruchowo sięgnęła do chlebaka. - Nie warto - powstrzymałem ją. - Ciągle ci tłumaczę, że to nie ma sensu. Przecież wiadomo, że Wiluś przeżył Pierwszą Wojnę i zmarł dopiero podczas Drugiej, w dodatku na emigracji w Holandii. - Adam... Ja muszę... - Jak chcesz, ja w każdym razie nie pójdę w ślady Chudziaka i Tatamawrydze. Tymczasem przy Sonderzugu zaroiło się od mundurów. Wilhelm wyłaził ze swej salonki. - Katastrofa! - dyszał nadbiegający kolejny adiutant. - Najjaśniejszy kajzer przypuszcza, że to ludność spontanicznie wstrzymała pociąg, aby wyrazić mu swoje uwielbienie! - Jak ludność? - jęknął major. - Jest tylko kompania kiepskich saperów, w dodatku prawie cała złożona z Polaków! - I ja! - zawołała Jola. - I jedna Fraulein z Korsyki! - dokończył major. - Kolossal! - ucieszył się sztabowiec. - Delegacja polsko-korsykańska! Jeszcze żeby pani miała wiązankę kwiatów... - Skąd my weźmiemy wiązankę kwiatów? - No fiore! - wtrąciła się znowu Jola. - Ja wręczę cesarzowi korsykańską zabawkę ludową! - i ku memu przerażeniu majtnęła w powietrzu ostatnim zabójczym misiem. - Brawo! - Hab acht! - komenderował Prusak. Cesarz nadchodził, uśmiechnięty w oczekiwaniu hołdów. - Już, już! - poganiał major. - Kompania śpiewa! - zakomenderował sierżant saperów. - Drei, vier! I kompania zaśpiewała: W okopach pełnych jęku, Wsłuchani w armat huk, Stoimy na wprost siebie, Ja wróg twój - ty mój wróg! Na nasze niskie szańce, Szrapnelów rzucasz grad, I wołasz mnie i mówisz: To ja, twój brat, twój brat! - Was bedeutet das? - zainteresował się Wilhelm. - Deutschland - Polen Brudenschaft und so weiter... - przetłumaczyłem doraźnie. Skinął z aprobatą głową, a żołnierze śpiewali znany refren: Rozdziobią nas kruki i wrony Na obcych pobojowiskach, Strach, ślepy gość nieproszony Siądzie przy naszych ogniskach. Pójdziemy głodni i chłodni Bez domu i dachu wszędzie, A wschodni wiatr, i zachodni, Każdy nam w oczy wiać będzie... - Es lebe Keiser i tak dalej - wyjaśniłem znowu. - Sehr gut - ucieszył się monarcha. - A oto przedstawicielka egzotycznej Korsyki - powiedziałem manierą kiepskiego konferansjera. - Nienawiść do tyranii francuskiej popchnęła ją pod pańskie sztandary. - Gott strafe Freankreich! - zgłosiła się Jola. - Und England! - uzupełnił cesarz. - Ach, wie schöne Spelzeug! - ucieszył się na widok niedźwiadka, wyciągając po niego rękę. - Adam, pierścień! - szepnęła Jolanta. Wziąłem misia z rąk Joli i podałem go Wilhelmowi. - Przekręciłeś? - pytała. - Uhm... - No to wiejmy, na co czekasz? - i rzuciła się do panicznej ucieczki, roztrącając oficerów. - Co jej się stało? - zmartwił się major. - Żal jej zabawki, dostała ją od ojca, korsykańskiego volksdeutscha na łożu śmieci... - Ależ proszę jej zwrócić! - Cesarz wzruszony podał mi niedźwiadka. - I zapraszam państwa do mego pociągu. Poszedłem po Jolę. Wylazła z rowu. - Nigdy ci nie daruję tego oszustwa! - powiedziała z nienawiścią. - Taka okazja! - wrzasnęła w korsykańskiej furii, usiłując mnie podrapać, a potem nagle się rozpłakała. - Wysmarkaj się - podałem jej chusteczkę. - A tu masz swego misia. Jak ci tak bardzo zależy, to będziesz jeszcze miała okazję. Cesarz zaprosił nas do swego pociągu. Poweselała trochę i usiłowała wpakować się do salonki. - Verboten! - powiedział żandarm. - Zostaliśmy zaproszeni... - Do pociągu, ale nie do tego wagonu! Wsiedliśmy więc do innego. Jechała nim część eskorty i jakieś jednostki pomocnicze. Oficerowie siedzieli w przedziałach, niższe szarże musiały zadowolić się korytarzem. Pociąg ruszył z miejsca. Zasalutowałem stojącym przy torze Poznaniakom. - Dzielni ludzie - wyjaśniłem Jolancie. - Niedługo urządzą jedyne udane polskie powstanie, zwane wielkopolskim. A potem, kiedy Hitler napadnie na Polskę... - Kto napadnie? - Hitler! - Jawohl! - zerwał się jeden z siedzących na korytarzu urlopowników. - Melduje się gefrajter Hitler! Niech ja skonam, to był on! Miał malutkie wąsiki, zadatek czubka ząbka z włosów na czole i przeraźliwie blade oczy. Zadrżałem ze zgrozy, ale opanowałem się i, aby zyskać na czasie, rzekłem groźnie: - Gdzie wy się włączycie, Hitler? Przecież ogólnie wiadomo, że byliście na froncie zachodnim! - Melduję, Herr Hauptmann, że byłem, ale zostałem zagazowany przez Anglików koło Ypres, straciłem chwilowo wzrok i przebywałem na leczeniu w Pasłęku! - Tu podał mi jakiś papier. - Sprawdzimy to - powiedziałem groźnie, i pod pozorem odczytania pisma zwróciłem się do Jolanty: - Jola! - rozkazałem cicho: - Prędko bomba! - Kajzer! - zaiskrzyły jej się oczy. - Ktoś gorszy! Dawaj! - Nie dam! - przesunęła chlebak za siebie. - To dla Wilhelma! - Słuchaj - tłumaczyłem - twój Wilhelm to baranek w porównaniu z tym facetem tam w kącie... - Tam? - spojrzała. - Tam jakiś gefrajter! - No to co? Napoleon też zaczynał od kaprala! Ten gefrajter wznieci Drugą Wojnę i wymorduje pół Europy. - Jeśli na pewno wznieci - rzekła logicznie - to po co marnować bombę? I tak przeżyje. To są - dodała - twoje własne argumenty! Ale ja w tej chwili byłem daleki od logiki: - Dawaj bombę! To rozkaz! Nad jej ramieniem zauważyłem, że zaniepokojony naszą szamotaniną Hitler zaczyna się wycofywać z wagonu. Nie było chwili do stracenia. W ostatniej furii wyszarpnąłem z torby niedźwiadka. - Na masz, ty! - wrzasnąłem, przekręcając sygnetem zapalnik. Hilter złapał tymczasem plecak i karabin i wiał korytarzem. Rzuciłem się za nim. Przeskoczył do sąsiedniego wagonu. Wziąłem zamach i posłałem w jego ślad śmiercionośną bombę. Grzmotnęło i wyrwało korytarzyk, łączący wagony. Część składu wraz z Hitlerem - lub jego zwłokami - zaczęła zostawać w tyle. My, wraz z resztą pociągu, pędziliśmy przed siebie. Stukot kół na zwrotnicach. Jakaś stacja. Kociemby! A więc wracałem do punktu wyjścia! Stacja była już za oknami, ale wyglądała inaczej niż wtedy... Była prawie ciemna, a wejścia do tuneli ziały nieprzytulną czernią. - Los! Los! - darli się żandarmi, stukając kolbami o podłogę. Wysiedliśmy z pociągu wśród wichru i zamieci. - Gdzie tu jest jakieś kasyno? - spytałem stojącego na peronie żołnierza. - Tam, panie kapitanie! W kasynie na stołach płonęły świece, kominek rzucał na salę ciepłe refleksy. - Wódki dla wszystkich! - wołał rotmistrz Hubert Grzmot-Starża, stojąc przy bufecie. - Co tu robisz? - zdziwiłem się. - Przecież byłeś u Rosjan? Przesunął po mnie obojętnym spojrzeniem. - On cię już nie widzi - powiedziała Jolanta. - Chudzielak, Tatamawrydze! Żyjecie? - Oni cię już nie słyszą. Siadaj, caro mio. Usiedliśmy przy stoliku. - Tu się rozstaniemy. - Jolanta położyła swoją dłoń na mojej. - Jak to? - Muszę wracać po nowe bomby. Śmierć tyranom. - Jeszcze ci się nie znudziło? - Trochę, ale trzeba grać rolę do końca. Cesarze jeszcze żyją. Pojadę do Ajaccio, pobiorę z centrali trzy nowe misie, i zahaczę o Wiedeń. Mam nadzieję, że znajdę sobie równie dzielnego jak ty pomocnika. Czy możesz mi dać pierścień? - Przecież wiesz, że nie schodzi z palca... - Aby to udowodnić szarpnąłem sygnet. Zsunął się bez oporu. - Zachowam go na pamiątkę. A to - dla ciebie... Zdjęła z ręki bransoletkę, wpuściła mi ją do kieszeni. Tymczasem rotmistrz wypił szklankę wódki, rozbił szkło o posadzkę, zdjął wiszącą za bufetem gitarę i oparłszy nogę na kracie kominka zaczął śpiewać. I znowu były to wiersze Słońskiego: Kiedy zginę, może przyśnią się tobie Siwe oczy zabitego żołnierza, Może cień mój ujrzysz w lustrze przy sobie, Może głos mój poznasz w szepcie pacierza. Kiedy zginę, może koń mój bułany Ciemną nocką do wrót twoich przybieży, Strząśnie szrony z ogrodowej altany I kopytem pod twym oknem uderzy... Zapatrzyłem się w szybę. Migotał y w niej złote odblaski, i jakby wspomnienia z całego tego dziwnego snu - zdjęcia na mojej wystawie, broniący się Przemyśl, szalony taniec Kozaków z Dzikiej Dywizji... Chór głosów powtórzył ostatni dwuwiersz: Strząśnie szrony z ogrodowej altany I kopytem pod twym oknem uderzy... Rotmistrz śpiewał dalej: Skoczysz ze snu... Co się stało, mój Boże! Wyjrzysz oknem i wypadniesz z komory. - O mój miły, tak zimno na dworze! Gdzie ty jesteś, czyś ty ranny, czy chory? Zarży koń mój, skoczy na bok lękliwie: Ty mnie nie gładź swoją ręką pieszczoną, Ty mnie nie gładź, bo na piersi i grzywie Mam krew jego, mam krew jego czerwoną. I znowu chór powtórzył refren. Zadymka na dworze wzmagała się. - Jezus Maria - krzykniesz we łzach i w trwodze Krew czerwona, krew czerwona jak róże! Boże mogił! Boże krzyżów przy drodze! Czemuś dał mu zginąć w obcym mundurze? Chór powtórzył: Boże mogił! Boże krzyżów przy drodze! Czemuś dał mu zginąć w obcym mundurze? Oficerowie zdzierali z ramion epolety zaborczych armii, rzucali je na ziemię. Rotmistrz splunął w kominek, głos mu spotężniał: Zarży koń mój, nogą w ziemię uderzy, Jęknie ziemia od Warszawy po Kraków, Wstaną z grobów cienie śpiących żołnierzy, Wielkie pułki niezrównanych junaków! - Wstaną z grobów cienie śpiących żołnierzy... - podjął chór. - Chodź - powiedziała Jola - odprowadzę cię... - Dokąd? Wzięła mnie pod rękę i poszliśmy w kierunku drzwi. Rotmistrz śpiewał: Wstaną z grobów gdzieś spod Warty, znad Bzury Zawołają: - Bóg się o nas zatrwożył I na wszystkie te niepolskie mundury Polską ziemię, polską ziemię położył... Wyszliśmy na peron, drzwi przytłumiły kolejny refren. Wśród zamieci dostrzegłem schody wiodące w dół, a dalej kafelkowy tunel... Schodziłem trzymając Jolantę za rękę. U podnóża schodów spojrzeliśmy w górę: na peronie stali żołnierze austriaccy, pruscy i rosyjscy. Spojrzałem w głąb tunelu: w jego wylocie migotały światła holu, jakiej neony, a dalej przejeżdżające samochody. Żołnierze patrzyli w dół, patrzyli na mnie bardzo poważnie. Jolanta wspięła się na palce, pocałowała mnie w usta i zaczęła wchodzić na schody. Odwróciłem się i pobiegłem korytarzem. ... W holu na dole rzeczywiście dostałem proszki od bólu głowy i papierosy extra-mocne. Z zakupami w ręku szedłem z powrotem. Cztery wyjścia na perony przecinały tunel. - Panie - zapytałem starego kolejarza. - A gdzie tu jest piąty peron? - Nie ma piątego - odrzekł. - Są tylko cztery! Potem coś mignęło w jego wyblakłych oczach: - Ale był kiedyś i piąty, za mojej młodości. Był to peron wojenny, żołnierze się na nim ładowali jeszcze podczas Pierwszej Wojny Światowej... A teraz już tylko cztery zostały, tamten zamurowali, sam pan widzi... Położyłem rękę na gładkiej powierzchni kafli. Coś tam brzęczało jak gitara rotmistrza, coś zawodziło jak chór dawno przebrzmiałych żołnierskich głosów. Ale to tylko wyła tak zamieć śnieżna. Poszedłem schodami w górę, na peron czwarty. Odliczyłem trzeci wagon od końca. - Dziękuję panu! - powiedziałem, zwracając kożuch konduktorowi. - Dostał pan wszystko? Kiwnąłem głową i wszedłem do przedziału. Na moje powitanie żona podniosła głowę: - Miałam koszmarne sny... Przyniosłeś te proszki? Sięgnąłem po proszki do kieszeni. Wyjąłem bransoletę. Pociąg ruszył w zamieć.