Marek Wojaczek Miejsce ludzi umarłych (Tato, szkoda, że już tego nie przeczytasz...) Miałem już dawno poza sobą wielkie emocje i fascynacje związane z pracą na komputerze. W latach chłopięcych marzyłem, żeby pracować w jakimś potężnym instytucie badań jądrowych. Zawsze kojarzyłem to z najnowocześniejszą techniką, a co za tym idzie z komputerami. Wtedy jedyny kontakt z tak potężnymi maszynami zapewniały mi książki science fiction, które czytałem nie tylko w domu, ale również w szkole - najczęściej na lekcjach geografii i biologii. Pod koniec piątej klasy obiecałem sobie, że kiedyś będę obsługiwał te potężne maszyny i za przyciśnięciem kilku klawiszy sterował podległymi im robotami, które z kolei będą wykonywały prace niedostępne nam, zwykłym śmiertelnikom. Wtedy jeszcze pieniądze nie były dla mnie istotne: gotów byłem nawet dokładać byleby pracować w takim miejscu. Życie jednak nie ułożyło się po mojej dziecięcej myśli. W szkole średniej nie wykazywałem braku zdolności, ale zdecydowany brak pracowitości. Samą inteligencją udało mi się przebrnąć przez pierwszą klasę. W drugiej popełniłem kilka podstawowych błędów młodości. Zdecydowanie więcej czasu spędzałem przy kuflu piwa niż przy książce. Moja obecność na zajęciach sprowadzała się do niezbędnego minimum. Zamiast wysłuchiwać nudnych wywodów nauczycieli pisałem "zbuntowane" wiersze, a ambicje z podstawówki zamieniłem na pokątny handel rzeczami przywożonymi z zagranicy. Na krótką metę dawało to całkiem niezłe rezultaty. Nie mogłem narzekać na brak pieniędzy, chociaż nigdy się mnie nie trzymały. Rachunek za takie postępowanie, jaki wystawiło mi życie, był jednak zdecydowanie niekorzystny. Oblałem w drugiej klasie, wszedłem w konflikt z kole-gami od interesów i poznałem swoją pierwszą dziewczynę. Można powiedzieć, że zmieniłem styl życia z dnia na dzień. Zamiast przesiadywać w knajpach spotykałem się z Gośką. Powtarzałem klasę, ale w przeci-wieństwie do roku poprzedniego, byłem przykładnym uczniem. Idylla nie trwała jednak długo. Któregoś popołudnia wybranka mojego serca oświadczyła, że wychodzi za mąż. Byłem zrozpaczony. Dlatego propozycję wyjazdu po wyroby sprzętu elektronicznego do Berlina Zachodniego przyjąłem z nieukrywanym zadowoleniem. Chciałem się czymś zająć, żeby nie myśleć. I był to początek tragedii, która miała się wydarzyć już wkrótce. W drodze powrotnej, na terenie Polski, miałem o trzeciej w nocy przekazać kierownicę mojemu partnerowi. Widząc jednak, jak smacznie śpi, postanowiłem poprowadzić jeszcze pół godziny. Sto kilometrów od celu zaczął padać deszcz. Po chwili miałem mokrą lewą stronę twarzy. Zamknąłem więc okno. W samochodzie zapanowało przyjemne ciepło. Kilka kilometrów dalej, nasz stary Opel zatrzymał się na stojącym na drodze, nieoświetlonym samochodzie ciężarowym. Krzysiek nie przeżył. Dwa lata w zawieszeniu za nieumyślne spowodowanie śmierci, a wcześniej pobyt w szpitalu psychiatrycznym zrobiły swoje. W szkole zaczęło mi się układać gorzej niż średnio, ale zdawałem z klasy do klasy. Przez większość nauczycieli byłem traktowany jako jednostka mająca destrukcyjny wpływ na grupę, ale o tym dowiedziałem się dopiero kilka lat później. Swoiste poczucie winy za śmierć kolegi nie opuściło mnie do dnia dzisiejszego. Zresztą, rodzice Krzyśka całą winą za śmierć syna obarczyli mnie. Byłem wręcz posądzony o morderstwo. O mały włos sam w to nie uwierzyłem. I Za oknami padał rzęsisty deszcz. Siedziałem w ulubionym niegdyś pokoju babci i składałem kolejnego PC-ta. Wilgotne powietrze wpadało przez uchyloną część okna, a zabłąkane komary okupowały niedawno odmalowany sufit. Było ich co najmniej dwadzieścia, ale z uwagi na to, że nie planowałem nocowania tutaj, nie zawracałem sobie nimi głowy. Gdy wkładałem ostatniego SIMM-a przeszedł mnie dreszcz. Tego tylko brakowało, pomyślałem. Zaziębię się tuż przed inauguracyjnym otwarciem własnego interesu. Podszedłem do okna i domykając lufcik spojrzałem w niebo. Było zachmurzone, ani jednej gwiazdy. Przyłożyłem nos do szyby i oddechem próbowałem nadmuchać jak największe kółko z pary. Za oknem nocna ulewa, światło lampki odbija się w mokrej szybie, a ja całuję tę szybę, która jest zimna - bo ona nie żyje. Wspomnienia ciągle powracają. Na policzku poczułem wilgoć. Nie były to krople deszczu, to były łzy. Odwróciłem się od okna i ruszyłem przed siebie nie odgarniając firanki, która prześliznęła mi się po twarzy. Gdy oparty dłońmi o stół, robiłem wygodny zasiad na starym fotelu, doznałem niemiłego uczucia chłodu, szczególnie na pośladkach i plecach. Zdziwiłem się, ponieważ w pomieszczeniu było z pewnością ponad dwadzieścia stopni. Ułożyłem ręce na bocznych oparciach w pozycji jak do koronowania i zrobiło mi się jeszcze zimniej. To było absurdalne, ale przez moment mojej na nim niebytności zmarzł na kość. Odczuwając niepokój, powoli podniosłem się z zimnego siedziska, obróciłem się o sto osiemdziesiąt stopni i przysiadłem na brzegu stołu. Jakimś cudem zmusiłem się do zachowania spokoju. Rozszerzonymi oczyma obserwowałem pluszowe oparcie, które osłonięte od światła moim ciałem, zaczęło mi się przyglądać. Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Patrzył na mnie zarys czyjejś twarzy. Nie był to niestety mój cień, lecz coś w rodzaju nieostrej i monochromatycznej fotografii. Na chwilę całe moje opanowanie legło w gruzy. Zakryłem twarz rękoma, zacisnąłem mocno oczy i wyszeptałem: - To nieprawda. To niemożliwe. Powiedz do cholery, że to tylko sen. Zaciskałem tak mocno i długo powieki, dopóki nie zobaczyłem różnokolorowej mozaiki. Potem otworzyłem oczy. Przede mną znajdował się stary fotel, w którym nie było nic, co mogłoby przerazić trzeźwo myślącego człowieka. Przetarłem załzawione oczy i ostrożnie wyciągniętą ręką dotknąłem oparcia. Nadal było chłodniejsze niż powinno. Jesteś dorosłym, rozsądnym człowiekiem - powiedziałem sobie. - Za kilka dni otwierasz własny interes, masz kilka komputerów do złożenia i przestań się przejmować ciepłotą własnej dupy, bo wylądujesz z powrotem w domu wariatów. Usiadłem w fotelu, którego temperatura powoli ustabilizowała się na normalnym poziomie i paląc papierosa zabrałem się za liczenie komarów na suficie. Nagle poczułem chłodny powiew wiatru na plecach. Zadrżałem, ale nie straciłem zimnej krwi. Przypomniałem sobie, jak w podstawówce uczono mnie, że wiatry tworzą się ze zderzenia ciepłego powietrza z zimnym. Chyba sam bym uwierzył, że właśnie miałem do czynienia z takim zjawiskiem, gdyby nie pewne okoliczności. Niedawno zamknąłem okno, a drzwi na korytarz nie były otwierane od jakiejś godziny. Nie mogło więc dojść do wymieszania gazów o różnych temperaturach. Zdenerwowany - postanowiłem za wszelką cenę, przede wszystkim nie zastanawiać się nad tym anormalnym zjawiskiem. Panująca cisza zaczęła mi przeszkadzać. Włączyłem magnetofon. Gdy walcząc z ogarniającym mnie strachem, przyklejałem firmową naklejkę do obudowy, poczułem zimne powietrze, które tworząc jakby miniaturową trąbę powietrzną, owiało moją głowę rozwiewając włosy. Z wyraźną obawą, przygarbiony spojrzałem w górę i zobaczyłem to co powinienem był zobaczyć - biały sufit z koma-rami. Zrobiłem głupią minę sam do siebie i zapaliłem kolejnego papierosa. Znowu zacząłem się zastanawiać nad tym, co usłyszałem w szkole na temat powstawania wiatru. Rozmyślając i odczuwając lekki niepokój poszedłem do drugiego pokoju. W chwili, gdy otwierałem drzwi doznałem dziwnego wrażenia, że ktoś za mną stoi. Odwróciłem się bardzo szybko i oczami zlustrowałem pomieszczenie. Wyglądało na to, że jestem sam i na dobrą sprawę nie wiedziałem, czy cieszyć się z tego faktu. Spojrzałem na zegarek. Było piętnaście po jedenastej. Czułem czyjąś obecność, pomimo, iż nie słyszałem żadnego odgłosu, który byłby tego potwierdzeniem. Dziwne. Jak najciszej udałem się do przeciwległego kąta pomieszczenia, gdzie znajdował się od lat nieużywany piec kaflowy. Było tam jednak coś, co w mojej sytuacji uważałem za rzecz bardziej niż użyteczną. Podniosłem ciężki żelazny pogrzebacz, nie zważając na to, że nie jest pierwszej czystości. Klamka była jakby chłodniejsza niż zwykle. Uchyliłem szybko drzwi i nie wchodząc do wewnątrz, ręką odnalazłem kontakt. Zawahałem się chwilę, po czym pchnąłem drzwi, robiąc jednocześnie krok do tyłu. Przełożyłem pogrzebacz do prawej dłoni. Moim oczom ukazał się zagracony pokój. Wszystko było na swoim, to znaczy nie na swoim miejscu. Zakurzony, stary zegar z wahadłem leżał na swojej rówieśniczce komodzie, a na krześle bez oparcia stało dziurawe wiadro. Miałem kiedyś wyrzucić większość tych rupieci, ale babcia stwierdziła, że jeszcze mogą się przydać. Pokój na razie nie był mi potrzebny, więc nie próbowałem przekonać ją do słuszności swojego zdania. Pozostawiając zapalone światło i otwarte drzwi wyszedłem na korytarz. Był pusty. Wybiałkowane niedawno ściany czekały na lepsze czasy. Z magnetofonu dochodziły dźwięki elektronicznej muzyki. Widząc, że drzwi do kuchni są na wpół uchylone, podchodząc do nich odruchowo uniosłem pogrzebacz. Pchnąłem je lewą ręką. Otworzyły się z charakterystycznym skrzypnięciem. Wpatrując się w prawie ciemne pomieszczenie, lewą dłonią nerwowo poszukiwałem kontaktu. Staroświecki kinkiet dawał niewiele światła, ale wystarczyło to, abym upewnił się, że również tutaj nie ma nikogo. Powoli moje podwyższone tętno zaczęło powracać do normy, pomimo iż pozostała mi do sprawdzenia spiżarnia, czyli pomieszczenie, które z powodzeniem mogło pełnić rolę pokoju - sądząc po rozmiarze. Było tylko jedno przeciwwskazanie. Brak okna. Do zimnych klamek zdążyłem się już przyzwyczaić, ale do tego, że drzwi nie chcą się otworzyć - jeszcze nie. Na powrót ogarnął mnie strach, ale także złość. Tego było już za wiele. Nie mogłem otworzyć drzwi, do których odkąd pamiętam nie było nigdy klucza. Co prawda klamka czasem stawiała opory z racji swego wieku, ale zawsze ustępowała pod działaniem siły bardziej upartego dziecka. Tym razem, pomimo że szarpnąłem nią kilka razy, nie spełniła swojej odwiecznej roli. Zatrząsłem się chyba bardziej ze złości niż ze strachu, cisnąłem pogrzebaczem o podłogę aż zadudniło i wle-piłem w nią wściekły wzrok. W moim domu, to ja jestem panem. Drzwi, które nie chcą mnie słuchać, trzeba po prostu wyważyć. Chyba jeszcze nigdy nie czułem takiej nienawiści do rzeczy martwej. Cofnąłem się trzy metry, wziąłem krótki rozbieg i napar-łem na nie ramieniem. Puściły. Wpadłem z impetem do pomieszczenia i wtedy ktoś podłożył mi nogę. Upadłem na posadzkę. Jakaś potworna maź oblała mi ręce i twarz. Policzkiem dotykałem jakiegoś oślizgłego cielska. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu, a coś zżerało mi skórę. Ślizgając się podjąłem próbę wydostania się z pułapki. W ciemności przywaliłem o coś głową. To były jeszcze przed chwilą otwarte drzwi. Mijały wieki, a ja nie potrafiłem odnaleźć klamki. Gdy wreszcie klęcząc dotknąłem zimnego metalu, zaciskające się kurczowo palce pociągnęły go w moją stronę. Walnąłem się w głowę. Jakimś cudem podciągając się przyjąłem postawę prawie wyprostowaną i uderzając ramieniem o ledwo co uchylone drzwi, wydostałem się z przerażającego piekła. Nie więcej niż trzy sekundy zajęło mi dotarcie do drzwi wyjściowych. Następne pięć poświęciłem na sforsowanie tej przeszkody, bo trudno mówić o otwieraniu, skoro, jak się później okazało, skrzywiłem klucz. Gdyby nie fakt, że z przyzwyczajenia zostawiałem go w zamku chyba umarłbym ze strachu. Potykając się jeszcze o wysoki próg wybiegłem na dwór. Trzęsąc się jak galareta, stanąłem na środku podwórza twarzą zwróconą w kie-runku domu i zacząłem wycierać z siebie niewiadomego pochodzenia substancję. Obserwowałem wejście. Padające światło z korytarza oświetlało podwórko na tyle, że poczułem się trochę pewniej. Jeszcze pęk kluczy nie przestał poruszać się w zamku, a już udało mi się zidentyfikować tajemniczą maź. Przyglądając się trzęsącym się dłoniom i poplamionej bluzie, z uczuciem ulgi powoli usiadłem na trawie. Zacząłem myśleć racjonalnie. Byłem szczęśliwy, a jednocześnie wstydziłem się przed samym sobą. Lepkimi dłońmi klepnąłem się po kieszeniach, ale nie znalazłem papierosów. Padał rzęsisty deszcz, zmywając farbę z mojej twarzy. Oglądając skutki walki z wyimaginowanym wrogiem, oceniałem, ile czasu zajmie mi posprzątanie rozlanej farby, która wyraźnie naznaczyła drogę mojej ucieczki. W każdym bądź razie, zrobiłem sobie co najmniej godzinę ponadplanowej pracy. Usiadłem na fotelu, od którego rozpoczęła się moja dzisiejsza przygoda. Nie było w nim nic szczególnego. Skryłem twarz w dłoniach i wybuchnąłem śmiechem. Na czole miałem dwa dorodne, wielkości kurzych jaj guzy. Pięknie będę wyglądał w dzień inauguracji pomyślałem, nie mogąc opanować kolejnej fali śmiechu. Gdy po kilku chwilach udało mi się uspokoić, podjąłem próbę rozmasowania poobijanego czoła, ale za bardzo bolało - wreszcie dałem spokój. Obojczyk i potłuczone kolana były w porządku. Żadnych złamań pomyślałem i znowu ogarnął mnie śmiech. Tak poobijany nie byłem chyba nigdy. Mimo wszystko poczułem się bardzo szczęśliwym człowiekiem. Miałem własne mieszkanie, które co prawda wymagało remontu, ale było moje. Z pewnością dzisiejszego wieczoru byłem w nim sam. A tajemnicze zimno? No cóż? - pewnie zbyt dużo ostatnio pracowałem i jeszcze te wspomnienia... Było dwadzieścia po pierwszej, kiedy po raz ostatni wykręciłem szmatę. Domek może nie błyszczał czystością, ale paradując w samych majtkach zacząłem marznąć i straciłem ochotę na dalsze sprzątanie. Nieoświetlona spiżarka musiała poczekać na uporządkowanie, co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Zresztą musiałem wrócić do domu, bo inaczej niepokój babci mógł tak się udzielić rodzicom, że byliby gotowi jeszcze pokonać w strugach padającego deszczu trzy kilometry, byle tylko przekonać się, że nic mi się nie stało. Kiedy wróciłem do pokoju po ostatni komputer, w domu najpierw zamigotało, a później zgasło światło. Zamilkł magnetofon. Poczułem się trochę nieswojo. Pomimo, że dostałem niedawno nauczkę, co znaczy stracić panowanie nad sobą, ogarnął mnie niepokój. Stałem na środku pokoju i próbowałem jak najszybciej przyzwyczaić oczy do ciemności. - Pierdol się - rzuciłem nie wiadomo komu i podszedłem do stołu. Przesuwając dłonią po blacie próbowałem odnaleźć zapalniczkę. Za chwilę usłyszałem, jak spada na podłogę. Łoskot wypełnił całe pomieszczenie. Zrezygnowałem z dalszych poszukiwań. Klnąc pod nosem na czym świat stoi, niosłem przed sobą okryty folią mini tower uważając, aby nie potknąć się i nie upaść. Gdy ładunek znalazł się na tylnym siedzeniu mojego Polo odetchnąłem z ulgą. Zawróciłem w kierunku wejścia, żeby zabrać moczące się ubranie, powyłączać i tak niepalące się oświetlenie oraz milczący magnetofon. Nie miałem ochoty sprawdzać, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy. Czułem zmęczenie, które zastąpiło uczucie strachu przed ciemnymi pomieszczeniami. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w łóżku. Pomimo, że nie grzeszyłem czystością, nie miałem zamiaru przed snem brać chociażby symbolicznego prysznica. Cofając autem, oświetliłem na chwilę drzwi wejściowe. Coś przykuło moją uwagę. Nie wiem, czy byłbym w stanie powiedzieć co to było, ale przez chwilę nie mogłem od nich oderwać oczu. Coś jakby zmieniło się w ich wyglądzie... Wreszcie z poświstem opon wyjechałem na mokry asfalt. II Trupów jest dużo. Ktoś kładzie mi rękę na ramieniu i mówi, że około tysiąca. Są ułożone po obu stronach tunelu metra. Z prawej widzę kobiety, z lewej mężczyzn. Ich twarze wyrażają ból. Udają żywych. Kilka kobiet zajętych jest rozmową. Jakiś mężczyzna modli się w niezrozumiałym dla mnie języku. Ma opuszczoną głowę. Idąc po lewym torze mijam go nie więcej niż o metr. Chyba mnie nie zauważył. Ale nie - podnosi głowę. Wpatrują się we mnie zupełnie puste oczodoły. Dopiero teraz zauważam, że wszyscy są pozbawieni organów wzroku. Ich zniszczone twarze współgrają z odpadającym ze ścian tynkiem. Czy można z taką fizjonomią pokazać się komukolwiek, nie budząc odrazy i przerażenia. Ciekawe gdzie są dzieci. Robi się ciemno i gorąco. Próbuję uciekać, chociaż wiem, że na darmo. Ogarnia mnie apatia gdy słyszę nadjeżdżającą lokomotywę. Palacz wrzuca węgiel do pieca. To Krzysiek. Chcę do niego podejść, ale nie mogę się ruszyć. Nie patrzy na mnie. Lokomotywą wstrząsa potężna eksplozja. Spadam gdzieś i czuję, że płonę. Jest gorąco, ciemno. Siedzę na tapczanie, dochodzi północ. Nie zapalam światła. Kolejny raz rozmyślam nad tym, co się wydarzyło. Czyżby Krzysiek zemścił się na mnie. To jest nie do wytrzymania. Dlaczego pomimo tak dotkliwych poparzeń przeżyłem. Mam zmasakrowaną twarz, widzę na jedno oko. Jedynie ciemność jest moim przyjacielem. Nie oglądam siebie i nikt mnie nie ogląda. Żyję jak ludzie chorujący na porfirię. Słyszę jakieś głosy dobiegające z przed-pokoju. W jednej chwili robi się jasno. - Odbierz ten cholerny telefon! - ktoś szarpie mnie za ramię. Siadam na tapczanie i podnosząc słuchawkę patrzę na zegarek. W jednej chwili wszystko staje się jasne. Miałem paskudny sen i jeżeli mój zegarek nie kłamie, będę miał za chwilę bardzo nieprzyjemną rozmowę. - Słucham - staram się powiedzieć jak najmniej zaspanym głosem, ale chyba niezbyt mi wychodzi. Ledwie słyszę odgłos odkładanej słuchawki na parterze, a już do uszu moich dociera wiązanka niecenzuralnych słów: - Jol heblu jeden, co ty kurwa jeszcze robisz w domu. Wpłaciłem za ciebie wadium, no to bierz dupę w troki i zaraz cię tutaj widzę. - Przepraszam - mówię głosem, który zdradza z pewnością moje zażenowanie - ale przydarzyło mi się trochę nieszczęśliwych wypadków. - Jak zwykle zresztą... - Nie denerwuj się. Za chwilę przyjadę. Wezmę tylko pieniądze i... Nie kończę, bo Piotr przerywa mi zdecydowanie, prawie krzycząc w słuchawkę: - Tylko się nie kąp przypadkiem! Zanim zdążyłem coś powiedzieć - rozłączył się. Musiałem się spieszyć. Szybko wrzuciłem coś na siebie, a poranną toaletę ograniczyłem do przemycia twarzy. O czymś takim jak śniadanie nawet nie pomyślałem. Dobrze, że babcia nie wiedziała, w jakim stanie przyszedłem wczoraj do domu. Wpadając do kuchni prawie przewróciłem w drzwiach ojca. Widocznie jemu też się spieszyło, bo tylko burknął coś pod nosem. - Babciu nie rób śniadania. Zjem jak przyjadę. Piotrek dzwonił i muszę gdzieś wyskoczyć, ale niedługo wrócę. - wyjaśniłem niepytany. Nalałem sobie tylko pośpiesznie szklankę kakao, które na moje szczęście zdążyło już wystygnąć. Wypiłem je prawie duszkiem. W tym czasie babcia zaczęła monolog o tym, jaki to jestem suchy, jakbym nie zyroł i inne tego typu rzeczy. I wcale nie zraziło ją to, że byłem już za drzwiami kuchni i niewiele z jej wypowiedzi zdołało do mnie dotrzeć. Ona po prostu musiała dokończyć myśl, bez względu na liczbę słuchaczy i zainteresowanie. Wsiadając do samochodu odkryłem, że zanim wyjadę muszę pozbyć się ładunku z tylnych siedzeń. Wczoraj tego nie zrobiłem, a wyjeżdżając na przetarg musiałem mieć miejsce na ewentualne zakupy. Z zapałem, który wyniknął bardziej z konieczności niż z chęci, zabrałem się za rozładunek. Dziesięć minut później, jadąc lewym pasem zastanawiałem się tylko nad jedną rzeczą - czy zdążę? Punktualność zawsze była moją słabą stroną. Pomieszczenie, w którym miała odbyć się licytacja, w czasie swojej świetności było salą konferencyjną. Przez duże okna wpadałoby pewnie dużo promieni słonecznych, gdyby nie to, że od rana siąpił deszcz i niebo nie wróżyło mu szybkiego końca. Panował prawie półmrok. Większość potencjalnych klientów siedziała już na krzesłach. Jedynie pięć osób okupowało kąt pomieszczenia, w którym znajdowała się dużej wielkości popielniczka. Tam oczywiście spotkałem Piotra - namiętnego palacza. Był zajęty rozmową z pozostałymi. Podszedłem i przywitałem się w milczeniu, nie przeszkadzając w rozmowie jaką prowadzili. Zresztą, poza Piotrem nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Jakąś minutę później usłyszałem głos licytatora, który stanowczym głosem prosił o zajęcie miejsc. Zanim usiedliśmy, Piotr powiedział mi, że poza dwoma trzysetkami i jednym faksem nie ma specjalnie nic do kupienia. - Kupimy też dwusetki, ale tylko wtedy, jeśli pójdą po cenie wywoławczej - dodał ciszej i wręczył mi cennik. Zacząłem go studiować, pomimo iż decyzję o zakupach podjął beze mnie. Zresztą sam byłem sobie winien. Mogłem nie zaspać. Na szczęście w interesach miałem do niego pełne zaufanie. - A tak w ogóle to mogłeś się jednak uczesać - rzucił i uśmiechnął w sposób, który sygnalizował, że cała wściekłość już mu minęła. Znaliśmy się już tyle lat, że każdy z nas zdawał sobie sprawę z wad, a co za tym idzie, z niespodzianek jakie mogą być autorstwem drugiej strony. Licytacja przebiegała bardzo niemrawo. Z dwunastu AT-ków, bez problemu po trzy i pół miliona kupiliśmy sześć i to w pełni nas usatysfakcjonowało. Szkoda było tylko jedynej licytowanej drukarki Hewlett Packard 500c, ale cena powyżej ośmiu milionów wydała nam się zbyt wygórowana, jak na używany sprzęt. Kiedy wreszcie licytator wystawił na sprzedaż trzysetkę DX-40, na sali wyczuło się lekkie napięcie. - Czy ktoś da sześć milionów? - zapytał licytator rozglądając się po sali. Podniosłem rękę na znak potwierdzenia. - Kto da więcej ? Śmiało, panowie, ten komputer jest wart więcej. Przecież to Optimus. - Sześć i pół miliona - usłyszałem za sobą. Nie czekając ani chwili podbiłem cenę do siedmiu i pół. Na nasze szczęście nie było chętnych do dalszej licytacji. Kupiliśmy więc kolejny komputer po atrakcyjnej cenie. Licytator był jednak zdegustowany. Niestety, nie udało się nam kupić czterysetki SX-a. Pomimo, iż dwukrotnie przebijaliśmy cenę. Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku Panafaxu, który został sprzedany za cenę dwukrotnie wyższą niż wywoławcza. Po trzydziestu minutach wyszliśmy na zewnątrz, ponieważ nic więcej nas nie interesowało. Większość osób zrobiła to samo. Na maszyny do pisania i kalkulatory biurowe chętnych po prostu nie było. - Nie było źle - powiedziałem do Piotra gdy odpalał papierosa. - Oczywiście - odparł. - Niektórzy mają niezłe spanie. - Dobrze wiem, że trochę zawaliłem, ale to nie do końca była moja wina. - A cóż to malowanie po nocach uskuteczniamy? - powiedział, przyglądając mi się z lekkim uśmiechem. Patrzyłem na jego głupkowaty wyraz twarzy, który oznaczał, że za chwilę zrobi sobie ze mnie jaja. - A czy jestem gdzieś brudny? - zapytałem poprawiając włosy. - Prawie nie - zaśmiał się. - Tylko masz jakieś białe kropki na nosie. - Cholera, przecież się umyłem - powiedziałem przecierając twarz poślinioną chusteczką. - Widać niedokładnie - zaśmiał się i wypuścił z ust kłęby dymu. - Gdybyś wiedział, jakie przygody miałem wczoraj, to nie śmiał byś się teraz ze mnie. Chciałem powiedzieć to bardzo poważnie, ale wystarczyło, że spojrzałem mu prosto w twarz i od razu mi ta powaga minęła. Byliśmy zadowoleni z licytacji i w tej chwili liczyło się tylko to. Sam się czasem zastanawiam jak my, dwa zdecydowanie odmienne charaktery potrafimy się porozumieć, a poza tym gdy przychodzi do działania potrafimy współpracować bez większych zgrzytów. Dzieli nas w zasadzie wszystko. Ja należę do ludzi, którzy raczej przykładają wagę do słów które wypowiadają, natomiast mój przyjaciel mówi prawie zawsze to, o czym w danej chwili myśli i nie przeszkadza mu to, że może tym kogoś urazić. Zresztą większość osób znających "możliwości" Piotrusia - tak najczęściej nazywany jest w gronie znajomych - uważa go za bardzo zdolnego, ale totalnie leniwego świra. Jest jednak jedna rzecz, do której nie wszyscy zdołali się przyzwyczaić. To swoisty rodzaj faszyzmu, który okazuje gdy tylko nadarza się ku temu okazja. Będąc kiedyś na urodzinach u mojej przyjaciółki wprawił wszystkich w osłupienie, gdy podczas jednej z zabaw, w której należało wymieniać nazwy przed-miotów zaczynających się od odpowiedniej litery, mój przyjaciel w pełni wyluzowany powiedział: "A może być mydło z Żyda". Przez małą chwilę zapanowała kłopotliwa cisza. Ktoś zaczął dopytywać się co powiedział kolega. Sytuację uratowała Ewa, która wymieniając nazwę kolejnej rzeczy zapobiegła niezręcznej sytuacji. Ten drobny incydent nie przeszkodził mu być duszą towarzystwa aż do białego rana. Pomimo, że zapalniczka nie chciała odpalić również przez Żydów... - Słuchaj, będę musiał wyjechać na kilka dni. - oznajmił po chwili. -Dowiedziałem się o tym wczoraj. Chciałem ci powiedzieć, ale nie mogłem się dodzwonić. Chyba przez ten deszcz coś znowu popsuło się w telefonach. - Kable nie żaby - wody nie lubią - zażartowałem. - Słuchaj mnie - powtórzył z lekką irytacją w głosie. - Jadę z Robertem po dwa samochody do Holandii. Widziałem je na zdjęciach, są trochę stuknięte, ale za to bardzo tanie. Taka okazja szybko może się nie powtórzyć, dlatego jadę już dzisiaj. Dasz sobie radę? - A za ile przyjedziesz? - zapytałem z lekkim niepokojem w głosie. - Najpóźniej za dziesięć dni. Może szybciej, ale chcemy spróbować załatwić na lewo jakieś zameldowanie. Może dałoby się później przywieźć jakiegoś grata bez cła. - No to nie ma sprawy? Tylko powiedz, czy mam zacząć bez ciebie. - W zasadzie nie musisz, ale dobrze by było gdybyś chociaż otworzył sklep na kilka godzin. Niech ludzie przyzwyczają się, że w tym miejscu będzie można kupić sprzęt. - Dobrze, niech i tak będzie - odparłem. Rozmawialiśmy jeszcze tylko chwilę, bo Piotrek miał jechać za dwie godziny, a był jeszcze niespakowany. Dał mi część swoich pieniędzy, ale prosił, abym nie kupował grubszych rzeczy, chyba, żeby nadarzyła się jakaś szczególna okazja. Szczerze mówiąc było mi to nawet na rękę. Wpłacając resztę pieniędzy w biurze, nie mogłem oderwać wzroku od nóg kobiety zajętej liczeniem wyłożonych przeze mnie banknotów. Zastanawiało mnie, kto ustawił w ten sposób meble w pomieszczeniu. Na przeciwko dość wysokiego biurka znajdowało się bardzo niskie krzesełko dla interesanta, który chcąc nie chcąc musiał chociaż rzucić okiem na to, co znajdowało się pod blatem. A każdy mężczyzna z krwi i kości, z trudem odrywał wzrok od pary zgrabnych nóg, obciągniętych nylonem rajtuz czy pończoch? - zastanawiałem się. Wtedy właśnie pani tak sprytnie poprawiła się na obrotowym krześle, że nie miałem żadnych wątpliwości, iż ma na sobie, raczej rzadko spotykane pończochy i raczej często spotykane białe majteczki. Była bardzo pociągająca. Ciekawe, ilu facetów pasie swój wzrok na jej wspaniałym ciele podczas ośmiogodzinnego dnia pracy. Zmusiłem się, żeby odwrócić na moment głowę, ponieważ wpatrywałem się już bardzo natarczywie i zrobiło mi się trochę głupio. Zauważyłem szumiący czajnik na parapecie. Pani wciąż była zajęta liczeniem moich pieniędzy. Wstałem więc i niepewnym głosem zadałem retoryczne pytanie: - Wyłączyć? - Tak proszę - usłyszałem rzeczowy, ale bardzo ciepły głos. Z pewną nieśmiałością podszedłem do parapetu i odszukałem gniazdko, w którym tkwiła złodziejka, a w niej trzy wtyczki. Jak się szybko zorientowałem, podłączony był tam komputer, fax i czajnik. Taka polska komputeryzacja. Musiałem chwilę pogłówkować, aby odkryć właściwy kabel. Wyciągnięcie zajęło mi sporo czasu, ponieważ cała instalacja ledwie trzymała się kupy. Gdy powróciłem na swoje miejsce, moja pani liczyła ostatnią już kupkę stutysięcznych banknotów. Miała również wspaniałe dłonie, uwieńczone może niezbyt długimi, ale wspaniale zadbanymi, pociągniętymi bardzo jasnym lakierem paznokciami. Dopiero teraz przyjrzałem się jej całej. Była uroczą, dobiegającą trzydziestki kobietą, o posągowych kształtach. - Zgadza się - głos wyrwał mnie z zamyślenia. - Proszę podpisać - powiedziała podając mi długopis. Patrzyłem pożądliwym wzrokiem na jej dłoń, którą udało mi się niby mimochodem dotknąć. Przeszył mnie dreszcz. Wykonałem zamaszysty ruch, wcale nie patrząc na to, co znajdowało się na podpisywanym przeze mnie dokumencie. Byłem pod wrażeniem jej urody, a ponieważ nie zauważyłem na serdecznym palcu jej prawej ręki obrączki, postanowiłem się z nią spotkać. Chowając długopis do wewnętrznej kieszeni marynarki wstałem i zapytałem niepewnie: - A przepraszam, do której czynny jest sekretariat? - Do szesnastej. W tym momencie skończyła mi się inwencja. Trzymając kilka papierzysk i drepcząc w miejscu musiałem wyglądać dosyć głupio. Tymczasem obiekt moich pragnień chował pieniądze do kasety, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Stałem i patrzyłem jak zauroczony. Długie kruczoczarne włosy zasłaniały jej twarz, gdy się pochyliła. Dopiero, gdy podniosła głowę zauważyłem, że się uśmiecha. - Słucham - pokazała swoje białe zęby, a ja chyba się zaczerwieniłem. - Chciałbym się z panią spotkać - wybełkotałem odwracając od niej twarz. Cisza trwała chyba całą wieczność. Już miałem powiedzieć "do widzenia" i wyjść, już postawiłem się na straconej pozycji, gdy usłyszałem: - A co pan proponuje? Może pracę? Jak pan widzi firma, w której pracuję, zbankrutowała i za kilka dni powiększę szeregi bezrobotnych. Słuchałem jej z zapartym tchem i chciałem, żeby mówiła jak najdłużej. Byłem zauroczony. Niestety skończyła dość szybko swoją wypowiedź, wcale nie ułatwiając mi zadania. - Może mógłbym coś pani zaproponować, ale najpierw musielibyśmy przeprowadzić dłuższą rozmowę - powiedziałem bez namysłu. - Może razem byśmy coś wymyślili. Za kilka dni wróci mój wspólnik - dodałem i wiedziałem, że więcej powiedzieć nie mogę. Całe szczęście, że moja rozmówczyni wzięła sprawy w swoje ręce. - Więc proszę do mnie zadzwonić - powiedziała i podała mi kartkę z numerem telefonu. Znów na moment moje palce dotknęły jej dłoni. Drżącym z emocji głosem powiedziałem: - Oczywiście, że zadzwonię. Mówiąc to, spojrzałem jej prosto w oczy. Było w nich to coś, bez czego nawet najpiękniejsza kobieta nie posiada tego czegoś. - Albo wie pan co? - rzuciła znienacka. - Czy mógłby pan przyjechać do południa w środę. Być może będą do sprzedania jeszcze inne maszyny biurowe i powiem panu, chociaż nie powinnam, że tym razem bez przetargu. Nie namyślałem się przed udzieleniem odpowiedzi. - Oczywiście, że przyjadę, na pewno. Do widzenia. Opuściłem sekretariat spocony, jak po wyjściu z gabinetu dentystycznego, po kilkunastominutowym zabiegu. Cóż to znaczy dobrze rozpoczęty dzień - pomyślałem i uśmiechnąłem się do siebie. Do biura wszedł kolejny interesant. Doznałem dziwnego uczucia. Czyżbym był zazdrosny? Bez sensu. Po południu zadzwonił Piotr z RFN-u. Był ciekawy jak spisuje się nowo zakupiony sprzęt. W kilku zdaniach uspokoiłem go, że wszystko jest w porządku. Przy okazji dowiedziałem się, że przywiezie tanie dyskietki jakiejś mało znanej firmy. Chciałem mu powiedzieć, jaką wspaniałą kobietę poznałem, ale stwierdził, że słuchanie tego zbyt drogo go będzie kosztowało. Trudno. Szkoda, że pogoda była iście listopadowa, bo miałem ochotę zrobić sobie długi spacer. Ostatnimi czasy całe dnie spędzałem albo w sklepie, albo przy komputerze i zaczynało odbijać się to na mojej kondycji, zarówno psychicznej jak i fizycznej. Moknąć nie miałem jednak ochoty. Tak więc, zamiast słońca z nieba, zafundowałem sobie słońce z telewizora. Obejrzałem dwa filmy, których akcja toczyła się w słonecznej Kalifornii. Był to taki erzac lata w moim mieszkaniu. Dobry nastrój poza pogodą burzyła tylko perspektywa poważnej rozmowy z Dorotą. Nie mogłem się na nią zdobyć, chociaż planowałem ją już od dłuższego czasu. Dzisiejsze spotkanie w biurze sprawiło, że postanowiłem jej już nie odkładać. III Natrętne piszczenie budzika nie wprawiło mnie w dobry nastrój. Nie musiałem spoglądać w okno, żeby przekonać się, że pogoda jest pod psem. Siąpiący trzeci dzień deszcz, spływał z hałasem w rynnie. Powiedzieć komuś, że się go nie kocha, jeśli wiadomo, że on tego nie chce usłyszeć, jest zadaniem bardzo niewdzięcznym. Skoro jednak należy to zrobić, to nie ma najmniejszego sensu tego odkładać. Jeśli dwa tygodnie wspólnego życia pokazały, że poza łóżkiem wspólne interesy w zasadzie nie istnieją... Nie wychodząc z łóżka ręką uciszyłem rannego wyjca. Dorota z pewnością jeszcze spała. Chwyciła mnie złość jak dziecko, które nie może zrozumieć, dlaczego odebrano mu śrubokręt, idealnie pasujący do dziurki w kontakcie. Powinienem był się domyślić, dlaczego tak bardzo zależało jej, abym to właśnie ja udzielał jej korepetycji. Nieświadomość nie zwalnia od odpowiedzialności, szczególnie wtedy, gdy posiadanie jej związane jest z wiekiem. Co prawda niczego jej od początku nie obiecywałem, ale ona uparła się, że muszę być z nią i częściowo dopięła swego. Była bardzo atrakcyjną osobą i w dodatku o tym wiedziała. Włączyłem magnetofon i wyszedłem na balkon. Poczułem na twarzy krople deszczu, a chłód przeszył całe moje ciało. Dorota uwielbia kochać się pod prysznicem - oczywiście ciepłym. Wbiegłem na trzecie piętro i zapukałem do drzwi. Otworzyły się po chwili i stanęła w nich kobieta, w przykrótkawej podniszczonej koszuli nocnej. Długie blond włosy miała w totalnym nieładzie. - Wchodź szybko, bo zimno wlatuje - powiedziała jeszcze zaspanym głosem. Zawahałem się na moment. Obawiałem się, że mogę ulec jej wspaniałemu ciału i nasz kaleki związek będzie trwał dalej. Wiedziałem też, że ona o tym wie. Była człowiekiem, który swoje atuty wykorzystuje do maksimum, zaś mankamenty skrzętnie ukrywa. Odwróciła się, zanim zdążyłem coś powiedzieć i poszła do kuchni leniwie kołysząc biodrami. Stałem w otwartych drzwiach nerwowo przestępując z nogi na nogę. Zdawała sobie sprawę, jakie wrażenie na mnie robi. Najbardziej lubiłem kochać się z nią rano, kiedy jeszcze na wpół spała. Wszystkie moje kalkulacje zaczynały brać w łeb. Czułem duży przypływ pożądania i w obecnej chwili mało mnie obchodziło, że jej nie kocham. Byłem samcem, a ona dorodną samicą. Mój los był przesądzony. Najpierw seks, później inne sprawy. Powiesiłem kurtkę na wieszaku, zdjąłem buty i poszedłem za nią do kuchni. Byłem zdecydowany z niej nie wyjść. dopóki nie zaspokoję swoich żądzy. Gdy włączała ekspres, stanąłem za nią i zacząłem dotykać jej ciała wzdłuż koszuli. Przez moment nie poruszała się, ale gdy całując jej szyję, moja chłodna jeszcze dłoń spoczęła na jej pośladku, wywinęła mi się z rąk wlewając kawę do filiżanek. W tym momencie mój Fred, będąc u szczytu swoich możliwości, nagle stał się bardziej ideowy od właściciela. Usiadłem więc bokiem przy małym stoliczku i zacząłem powoli obracać filiżanką. Panowało milczenie, którego w żaden sposób nie potrafiłem przerwać. - Myślę, że przyszedłeś mi powiedzieć coś, czego nie chcę usłyszeć, ale i tak spodziewałam się tego. Ostatnio rzadko u mnie bywasz. Powiedz wreszcie, że to koniec. Czyż nie mam racji? Zawiesiła głos, jakby chciała nabrać sił, żeby mówić dalej. Mnie też nie było lekko, choć jej wypowiedź ułatwiała mi sprawę. Nie mogłem jednak spojrzeć jej w twarz. Skupiłem się na liczeniu kafelek okalających zlew. - Jestem tego pewna - kontynuowała - nawet, jeśli nie mam na to żadnego dowodu, że ktoś kradnie mi ciebie, albo odzyskuje. Wiem, że chwilami zachowywałam się jak dziwka, tylko po to, żeby cię przy sobie zatrzymać. Wiem, że nasz związek się kończy. Musi się skończyć, bo nie potrafię spełnić twoich oczekiwań, a z pewnością są tacy, którzy je spełnią. Powiedz czy tak? Czy nie mam racji? Milczałem. Było mi strasznie ciężko potwierdzić to, o czym doskonale wiedziała. W dodatku jej zachowanie było zupełnie inne, niż się spodziewałem. Wprawdzie na początku umiejętnie wyeksponowała swoje wdzięki, ale teraz w niczym nie przypominała bogini seksu. Była raczej człowiekiem, który nie może poradzić sobie z życiem i przez przyznanie się do wszystkich swoich wad, stara się o wyrozumiałość, a co za tym idzie o akceptację. - Pewnie pomyślisz, że jestem puszczalska, ale jak już ci kiedyś mówiłam, od dawna wyłącznie marzyłam o tobie. Mogłam mieć dziesięciu innych, ale chciałam ciebie. W pewnym sensie dopięłam swego - zakończyła przerywany dwukrotnie monolog. Słychać było ciężkie krople deszczu, uderzające o blaszany parapet. Zupełnie, jakby chmury rozpłakały się nad losem człowieka. A to tylko zjawisko atmosferyczne. Nie miałem siły kontynuować tej rozmowy. Było mi żal Doroty. Jeszcze wczoraj tylko ją obwiniałem za dezorganizację swojego życia. Dzisiaj zobaczyłem swoją pseudomoralność, jak na dłoni - byłem tak samo winny. Na swoje usprawiedliwienie miałem jedynie to, że niewielu mężczyzn uległoby takiej pokusie. Spojrzałem na Dorotę po raz pierwszy, odkąd usiedliśmy przy stoliku. Trzymała niepewną ręką filiżankę przy ustach. Oczy jej były pełne łez. Gdy na moment nasze spojrzenia spotkały się, zerwała się gwałtownie. - Przepraszam - wychlipała wybiegając i zamykając za sobą drzwi. Nie ruszyłem się z miejsca. Byłem jednocześnie przestępcą i ofiarą. Zapaliłem papierosa. Całkowicie straciłem ochotę na seks. Chciałem to wszystko mieć już za sobą. Wsłuchiwałem się w szum wody w łazience i czekałem. Czekałem, żeby dostać przyzwolenie na odejście. Nie chciałem uciekać jak przestępca. Kiedy wróciła, oczy miała suche i była ubrana w czarną płócienną spódniczkę i białą lekką bluzkę. Usiadła. Uda odsłoniły się do połowy. - Wiem co myślisz - powiedziałem prawie szeptem. - Czy to teraz ważne? - rzuciła z dobrze udawaną nonszalancją. - Dla mnie tak - odparłem jeszcze ciszej. Wstałem, i ze spuszczoną głową próbowałem opuścić pomieszczenie, ale poderwała się i stanęła mi na drodze. Zatrzymałem się, ale w dalszym ciągu nie byłem w stanie podnieść głowy. Jakimś bezwarunkowym odruchem przycisnąłem ją jednak do siebie. Wiedziała, że to koniec. Płakała. Byłem wstrząśnięty tym niekłamanym przejawem żalu. Jej wspaniałe twarde piersi, ledwie ukryte pod bawełnianą bluzką, opierały się o mnie, uda dotykały moich ud. W głowie miałem istny galimatias. Chciałem ją odepchnąć, ale nie chciałem, żeby cierpiała. Nie zasłużyła sobie na to. Tymczasem mój członek zaczynał donosić, że robi mu się ciasno w jeansach. Odruchowo uwięziłem w dłoni jedną pierś i zacząłem ją pieścić. Jej gorący oddech oblewał mi kark. Ostatkiem sił odsunąłem się od niej i spoj-rzałem w sufit. Wtedy jednak pogłaskała mnie po włosach i szeptem, jakby w obawie, że ktoś może usłyszeć powiedziała: - Zróbmy to jeszcze raz. Ten ostatni raz. Trzymając mnie za rękę, zaprowadziła do sypialni i lekko pchnęła na niezaściełaną wersalkę. Ściągnęła tylko majteczki i rzuciła na toaletkę. Za chwilę leżała na mnie, a ja włożyłem rękę pod spódnicę i zacząłem pieścić wewnętrzną część ud. Tymczasem jej zręczne palce onanizowały mnie z zaciekłością. Pomogła mi się rozebrać, sama pozostawając w bluzce, ale bez biustonosza, który już wcześniej zdjąłem. Kochaliśmy się z taką zawziętością, jakby za chwilę miała wybuchnąć trzecia wojna światowa i nasz los był przesądzony. Godzinę później zupełnie wyczerpany leżałem na wznak, tuląc do siebie nagą Dorotę. W mojej głowie zachodziły tak intensywne procesy myślowe, że chyba wydałem się jej nieobecny, gdy podniosła głowę i spojrzała mi prosto w twarz. Była smutna. - Może weźmiesz prysznic? - zapytała wreszcie oficjalnym tonem i podniosła się z wersalki. - Nie, dziękuję - odparłem równie oficjalnie. - Kłamiesz, ale wiem, że chcesz już iść - powiedziała z rezygnacją. Nie zakładając nic na siebie powlokła się do łazienki. Zostałem sam wśród pościeli i porozrzucanej garderoby. Najpierw wypaliłem papierosa, potem ubrałem się. Byłem w tym mieszkaniu chyba ostatni raz w życiu i sam nie wiedziałem, czy się z tego powodu cieszyć. Patrzyłem jeszcze chwilę na drzwi, za którymi przed paroma minutami zniknęła. Wreszcie odwróciłem się i wyszedłem na klatkę schodową. Zrobiłem kilka kroków, zatrzymałem się, wreszcie ruszyłem schodami w dół, w stronę świata, do którego musiałem powrócić. IV Wieczorem w restauracji wypiłem dwie setki wódki, zjadłem golonkę i zdecydowałem dzisiejszą noc spędzić w domu babci. Rodzice nie byli zachwyceni moim pomysłem, ale wytłumaczyłem im, że muszę wybiałkować spiżarkę. Całe szczęście, że miałem dłuższą grzywkę, bo zasłaniała moje poobijane czoło. Nie wiem, jak wiarygodnie i bez szkody dla siebie, wytłumaczyłbym pochodzenie owych guzów. Przed zaśnięciem wybrałem się na samotny spacer do parku nad rzeką. Wielu ludzi nocą omija to miejsce z daleka. Co prawda nie pamiętam, żeby kiedykolwiek tam kogoś napadnięto, ale prawdą również jest to, że zupełny brak oświetlenia i pozarastane boczne alejki nie dają poczucia bezpieczeństwa. Strumyk nazywany dumnie rzeką, chyba tylko dlatego, że w kilku zakolach jest głębszy niż szerszy, kilka razy był świadkiem moich nocnych rozmyślań. Pierwszym razem błądziłem tędy, gdy w wieku szesnastu lat przeżyłem pierwsze rozczarowanie miłosne. Ostatnim razem włóczyłem się tutaj rozpamiętując jedyny wypadek samochodowy, w jakim brałem udział, i który zakończył się śmiercią kolegi. Dzisiaj zakończyłem półroczny romans. Czy za późno? Nie potrafię odpowiedzieć. Oboje wiedzieliśmy, że nie pasujemy do siebie, oprócz tego, że ładnie wychodziliśmy na zdjęciach i było nam dobrze w łóżku. Dzieliła nas wielka różnica charakterów i oczywiście to, że ona nie była stanu wolnego. W praktyce nie mieszkali ze sobą, ale nie mieli rozwodu i nie zamierzali go brać. Na nieszczęście Doroty, taka sytuacja nie odpowiadała mi zupełnie. Próbowa-łem kiedyś z nią o tym porozmawiać, ale nie chciała. Potrzebowałem domu i rodziny z prawdziwego zdarzenia, a nie tylko erzacu szczęścia, w postaci wspólnych wyjazdów w góry czy nad morze. Tego nie potrafiła zrozumieć. Dla niej ważne było życie z dnia na dzień. Na wszystko miała jeszcze czas. Usiadłem nad brzegiem strumienia, w jedynym miejscu, gdzie głębokość dochodziła ponoć do dwóch i pół metra. Patrzyłem w wodę, która prawie stała w miejscu i przypominałem sobie pewne zdarzenie sprzed lat. Odkąd tylko pamiętam byłem pasjonatem krzyżówek. Najpierw rozwiązywałem te z Misia czy Świerszczyka, później z innych gazet i czasopism. Dokładnie pamiętam, kiedy pierwszy raz spotkałem się z hasłem: czarna woda. Długo nad nim myślałem, zanim zdecydowałem się pójść po pomoc do ojca. Była to nazwa trzyliterowa i za skarby w świecie nic nie przychodziło mi do głowy. Na moje pytanie ojciec odpowiedział mi krótko, ale wyczerpująco: W, D, A, każdą literę akcentując z osobna. Najpierw usłyszałem, że to wóda, ale gdy powtórzył jeszcze raz - zrozumiałem. Całe szczęście, bo wóda miała o jedną literę za dużo. Dzięki jego pomocy po raz pierwszy rozwiązałem całą krzy-żówkę, a nie tylko hasło, ze Świata Młodych. To były fajne czasy. Nie to, co teraz, pomyślałem zapalając papierosa. Wódę mam w organizmie, czarną wodę przed sobą, a peta w zębach. Wcale nie mam obowiązku wrócić do domu przed zmrokiem i wcale z tym wszystkim nie jest mi dobrze. Wręcz przeciwnie. Kłopotów przybywa każdego dnia. No... Są też i radości, ale tych jest znacznie mniej niż kiedyś. Trudno zrobić sobie przyjemność tanim kosztem. Wrzuciłem niedopałek papierosa i próbowałem ocenić prędkość nurtu. Na środku nie był większy niż metr na minutę. Gdyby nie Księżyc, który wydostał się zza chmur, byłoby tu ciemno jak w grobie, a tak jego blask odbijał się od czarnej toni sprawiając, że miejsce to można zaliczyć do przyjaznych dla człowieka. Gdyby jednak woda w strumieniu z jakichś powodów zaczęła bulgotać, to trudno byłoby jednoznacznie stwierdzić, czy to matka ziemia, czy może przedsionek piekieł. Wyobraziłem sobie kocioł, w którym wśród czarnej piany tonie człowiek, ale gdy jest już bliski śmierci wypływa niczym pęcherzyk powietrza na powierzchnię. Woda daje mu wytchnąć, ale tylko na czas potrzebny na wyrównanie oddechu. Chwilę później zabawa w topielca zaczyna się od nowa. Każdy boi się takiego piekła, jakie sobie sam wymyśli. Słyszałem nawet, jak ktoś wyrażał pogląd, że na tamtym świecie karani za grzechy jesteśmy jedynie cierpieniami o charakterze psychicznym. Tak sobie myślę, że on bardzo boi się śmierci, pewnie ma sporo na sumieniu. Sam się czasem zastanawiam, czy nie trafię do piekła. W końcu jestem wierzącym heretykiem. Cały czas kwestionuję doktryny wiary, potępiam postępowanie kleru i nie chodzę do spowiedzi. Zastanawia mnie też, czy wszystkie grzechy śmiertelne od razu stają się przyczyną wiecznego potępienia. Tak przynajmniej mnie kiedyś uczono. Co się więc stanie, jeżeli z nara-żeniem własnego życia będę bronił jakiejś słusznej idei, ale przy tym zabiję człowieka? Według słów: "Kochajcie swoich wrogów" moje postępowanie należy potępić. Moim zdaniem bardziej na miejscu byłoby określenie: wynagrodzić. Tylko, że to jest moje zdanie, które kiedyś wcale nie musi się liczyć. Wprawdzie nawet kler w dużej mierze je podziela, ale studiując święte księgi można nabrać innego przeświadczenia. Jeżeli postawić na jednej szali grzech wielokrotnego cudzołóstwa, na drugiej dobry uczynek w postaci uratowania tonącego, to co będzie miało większy ciężar gatunkowy? Ponoć, kto umiera w grzechu śmiertelnym, idzie na wieczne potępienie. Czy więc warto żyć moralnie, skoro jeden grzech potrafi zniweczyć cały nasz wysiłek Ten problem nurtuje mnie od dawna. Zdaję sobie jednak sprawę, że odpowiedź otrzymam dopiero po śmierci. Wciąż jeszcze siedziałem nad rzeką i paliłem kolejnego papierosa, gdy zauważyłem jakąś postać zbliżającą się do mnie z lewej strony. Poczułem się trochę nieswojo. Kogo diabli niosą o tej porze? Sięgnąłem do kieszeni gdzie miałem gaz obezwładniający i czekałem... Postać zatrzymała się jakieś dziesięć metrów ode mnie i usiadła. - Nareszcie można odpocząć - usłyszałem zachrypnięty, można by zaryzykować twierdzenie, że przepity, ale kobiecy głos. Uspokoiłem się zupełnie. Cóż mogło mi grozić ze strony jakiejś kobiety, w dodatku alkoholiczki. W głowie zaświtał mi pewien pomysł. Postanowiłem wykorzystać to niecodzienne spotkanie na niecodzienną rozmowę. Nie wiedziałem tylko jak zacząć. Odwróciłem nieznacznie głowę w jej stronę i dyskretnie zmierzyłem ją wzrokiem. Przyjęła jakąś dziwną pozę. Może miała chory kręgosłup? Dziwne. Siedziała tak, jak potrafią siedzieć jedynie bardzo małe dzieci. Jej wyprostowane nogi tworzyły z tułowiem kąt prosty. Obserwowałem ją. Trwała w zupełnym bezruchu już dziesięć minut, a ja nie mogłem oderwać od niej oczu. Fascynowała mnie. Plusk wody wyrwał mnie z tego półletargu. Odruchowo spojrzałem w stronę, z której dobiegł i na moment straciłem ją z oczu. Pewnie jakiś szczur zdążyłem jeszcze pomyśleć i poczułem jak ogarnia mnie dziwny niepokój na myśl, że za chwilę spojrzę w stronę sąsiadki. Tymczasem ona siedziała w dalszym ciągu tak, jak przed momentem. Wszystko to było jakieś dziwne. Mogłem w każdej chwili podnieść się i odejść, ale tak samo, jak bardzo tego chciałem, tak samo chciałem pozostać. - Przepraszam bardzo, ale czy mógłby mi pan pomóc wstać - doleciał mnie słaby, ale już nie tak zachrypły głos. Wiedziałem, że mówi do mnie, ale w pierwszym odruchu postanowiłem nie zareagować. Zawsze czułem fizyczny wstręt do ludzi nie dbających o higienę osobistą, a ta kobieta z pewnością do takich należała. Często zdarzało mi się dawać drobne sumy żebrakom, ale na myśl kontaktu fizycznego, z kimś od kogo śmierdzi z odległości kilku metrów, robiło mi się niedobrze. Wypity alkohol pozwala jednak patrzeć na świat bardziej optymistycznie. Podniosłem się i ruszyłem w kierunku nieruchomej postaci. Zresztą nie miałem specjalnie wyboru. Siedziała na brzegu rzeki, więc jeśliby zasłabła mogła się stoczyć i utonąć. Nigdy bym sobie nie wybaczył, że tylko dlatego, że jej nie pomogłem straciła życie. W końcu jeszcze parę minut wcześniej miałem ochotę z nią porozmawiać. Podszedłem do niej na odległość jednego metra i ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie czuję smrodu. Wręcz przeciwnie. Zapach, który poczułem to były perfumy, ale nie jakaś podrzędna woda kwiatowa. To był, można powiedzieć, zapach luksusu, który jednak kontrastował z jej ubiorem. Pomimo, panującej ciemności dało się zauważyć, że ma na sobie znoszone ubranie. Kobieta w dalszym ciągu tkwiła w bezruchu. Siedziała do mnie tyłem. Pochyliłem się chwytając ją pod ramiona. Miała wspaniale uczesane włosy. Podniosłem ją bez trudu, pomimo iż nie należę do siłaczy. - Dziękuję - powiedziała - nie odwracając nawet głowy. - Jest pan bardzo miły, ale nich mi pan powie co pan tutaj robi o tak późnej porze? - Sam nie wiem - odparłem z uśmiechem. - Przychodzę tutaj czasami. Szczególnie wtedy, kiedy wydarzy się w moim życiu jakieś ważne wydarzenie. Trochę wypijam i zastanawiam się nad sensem życia. Mogłem porozmawiać z nią zupełnie szczerze. Tak szczerze, jak rozmawia się z kimś, kogo nie znamy, mieszka w innej miejscowości i za chwilę rozstaniemy się z nim na zawsze. Zresztą po alkoholu zawsze bywam rozmowny. - Rozumiem - oświadczyła i odwróciła się. - Chyba nawet bardzo dobrze pana rozumiem. Patrzyłem jej prosto w twarz. Wyglądała staro, ale nie było to zniszczone alkoholem oblicze. Zresztą, trudno jest ocenić czyjś wygląd w środku nocy na nieoświetlonym terenie. Pomimo wszystko byłem pewien, że nie mam do czynienia z kimś z marginesu społecznego. Odbiło mi się obiadem i wódką. - Przepraszam - powiedziałem widząc, że aż cofnęła się odurzona bukietem zapachów z moich ust. - Nie lubię zapachu alkoholu - wyjaśniła z pewnym zakłopotaniem w głosie. - Oczywiście - oświadczyłem i zaśmiałem się sam do siebie. - Skoro tak dobrze się rozumiemy, to mam do pana jeszcze jedną prośbę, jeśli można oczywiście. - A o co chodzi? - Czy mógłby mnie pan zaprowadzić na Gardenstrasse? Chyba jednak nie wszystko było z nią w porządku. Szukać w Polsce ulic o niemieckojęzycznym brzmieniu to już lekka przesada. Chociaż odkąd mamy demokrację wszystko jest możliwe. W końcu nawet z Kopernika zrobiono komunistę, zmieniając nazwę jego ulicy. - Nie wiem, czy to możliwe - powiedziałem wymijająco. Mimo wszystko poczułem się jak ktoś, kto bardzo chce spełnić czyjąś prośbę, chociaż wie, że jest ona absurdalna. - No cóż, jeśli to niemożliwe... - Bo wie pani... Jakby to powiedzieć. W tym miasteczku nie ma takiej ulicy. Mieszkam tutaj od urodzenia i jestem pewien, że takiej ulicy z pewnością tutaj nie ma. - Myśli pan pewnie, że jestem trochę stuknięta? I ma pan rację. Jestem starą, stukniętą kobietą. - Ależ ja wcale tak nie myślę - powiedziałem to tak, aby zabrzmiało bardzo wiarygodnie. - Jak się nie mylę, to Gardenstrasse po polsku oznacza ulicę ogrodową. Jeśli o nią pani chodzi, to nie ma najmniejszego problemu. - Ogrodowa? - wzruszyła ramionami. - Niech i tak będzie. Zrobiłem ruch ręką w kierunku, w którym mieliśmy pójść. Jak na tę porę roku, zrobiło się wyjątkowo zimno. - Pewnie chce pan wiedzieć, skąd się wzięłam o tej porze w tak odludnym miejscu - powiedziała po chwili. - Szczerze mówiąc, nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby mi pani powiedziała coś o sobie. Może wtedy i ja coś pani o sobie opowiem. Bo widzi pani, podjąłem męską decyzję przed kilkoma godzinami i chciałbym, żeby ktoś zupełnie bezstronny powiedział co o niej myśli. Zapanowało milczenie. Stara kobieta szła pewnym krokiem, nie wydając przy tym najmniejszych odgłosów zmęczenia, tak charakterystycznych dla ludzi w jej wieku. Była jednym wielkim paradoksem. Stare łachmany i drogie perfumy, starczy wygląd i młodzieńcza kondycja. Wszystko to było trochę dziwne. Gdy wyszliśmy z parku kobieta nadal milczała, a gdy zbliżaliśmy się do pierwszej świecącej latarni nagle zatrzymała się. - Czy może mi pan powiedzieć czego pan ode mnie oczekuje? Pewnie szuka pan potwierdzenia na to, że postąpił pan najlepiej jak mógł. Czy o to chodzi? - Chyba ma pani rację - odpowiedziałem trochę zmieszany. - Ale mimo tego, chyba może mi pani opowiedzieć coś o sobie. - Dobrze - oparła. - Tylko nie wiem po co to panu. Ruszyliśmy, a ja ukradkiem spoglądałem na jej sylwetkę, oświetloną światłem latarni. Teraz widziałem wyraźnie, że moja towarzyszka jest źle ubrana. Nie ma butów. - Jestem osobą, w której już niewiele pozostało życia. Nie zaprzątam sobie pamięci takimi rzeczami jak te, o które pan pyta. Przychodzę w miejsca, w których wiem, że coś się dzieje. A właśnie tutaj na ulicy Gardenstrasse wydarzyło się coś niedobrego. Nie bardzo tylko rozumiem, dlaczego trafiłam nad rzekę. Być może ma to coś wspólnego z pańską osobą, ale tego jeszcze nie wiem. Bo gdyby pan nie wiedział, to ja jestem egzorcystką. - Szczerze mówiąc, nie bardzo pani wierzę, ale jest pani ciekawą osobą i bardzo miło mi się z panią rozmawia, dlatego też potraktuję pani wypowiedź jako pewnik. Proszę mi w takim razie powiedzieć, co to może być, że sprowadziło panią aż tutaj. Nie chciałem, żeby w moim głosie zabrzmiała choć nuta ironii, ale chyba nie do końca mi się to udało. - Widzę, że nie potraktował pan moich słowa serio, ale zdziwiła bym się gdyby było inaczej. - No cóż - odrzekłem. - Nie do końca panią zrozumiałem... - Tak wiem! - przerwała mi. Szliśmy dalej. Odczuwałem już psychiczne zmęczenie. Zbyt wiele wydarzyło się w ciągu ostatnich dni. Sprawa Doroty była ostatnią, nie ze względu na powagę, ale na kolejność. - A tak na marginesie, to posłucham, jeśli chce mi pan powiedzieć coś o sobie. - Przepraszam panią bardzo - odrzekłem. - Jestem w tej chwili wykończony psychicznie i nie chciałbym słyszeć z pani ust słów potępienia mojego postępowania. Odłóżmy tę rozmowę na kiedy indziej. Dobrze? - Wie pan co? - odrzekła stara. - Ja też mam wrażenie, że już wkrótce się spotkamy. A tak na marginesie, to niech mi pan powie, czy często odczuwa pan samotność? Byłem zaskoczony jej pytaniem i na dobrą sprawę nie za bardzo wiedziałem, co powiedzieć. - Chyba nie... - odparłem w końcu. - A więc odczuwa pan samotność, chociaż wydaje mi się, że otacza pana mnóstwo ludzi, ale pan ich nie zna. To trochę dziwne. Nie sądzi pan? - Przyznam szczerze, że nie chce mi się w tej chwili nad tym zastanawiać - powiedziałem grzecznie, ale stanowczym tonem. Szliśmy jeszcze kawałek, gdy na płocie pojawiła się tabliczka z napisem: ul. Ogrodowa. - Jesteśmy na miejscu - oświadczyłem. Przez moment zastanawiałem się, czy nie zaprosić jej do siebie. Może by tak dać jej jakieś stare buty, które pewnie gdzieś leżą w domu babci? Z zamyślenia wyrwał mnie głos: - Dalej pójdę już sama. Dziękuję za towarzystwo - wyciągnęła rękę w moim kierunku. Poczułem, że ma bardzo zimne dłonie, ale bardzo delikatne. - Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś spotkamy - powiedziałem na pożegnanie. - A ja jestem tego pewna, młody człowieku. Odeszła szybkim krokiem. Jeszcze przez chwilę patrzyłem za nią. Pierwszy raz, odkąd ją poznałem, zwróciła się do mnie inaczej niż per pan. Schowałem zimną dłoń do kieszeni. Była zimna, jakbym przed chwilą uścisnął dłoń nieboszczyka. Zrobiłem kilka kroków i stwierdziłem, że tylko od niej czułem taki chłód. Zresztą, czy to ważne. W końcu i tak za piętnaście minut będę we własnym łóżku - tym wspaniałym wynalazku, który stworzyła ludzka próżność, ale który z pewnością zasługiwałby na nagrodę Nobla, gdyby znano jego twórcę. V Obudził mnie jakiś hałas. Nie wiedziałem, skąd pochodzi, ale coś mi przy- pominał. Leżąc przetarłem zaspane oczy, uniosłem głowę i z niedowierzaniem przyj-rzałem się budzikowi stojącemu na stole. Była szósta. Zrobiło mi się sucho w gardle. Chyba miałem lekkiego kaca. Jeżeli nikt mnie nie budzi, nigdy nie wstaję o tak wczesnej porze. Zaspanymi oczyma zlustrowałem pokój w poszukiwaniu źródła hałasu, który stał się przyczyną mojego przebudzenia. Nie zauważyłem jednak nic, co pomogłoby rozwikłać tę zagadkę. Do moich uszu dotarło jedynie świergotanie ptaków za oknem i spokojne, miarowe tykanie zegara. Pokręciłem z niedowierzaniem głową i na powrót wtuliłem się w poduszkę. Miałem pewne kłopoty z zaśnięciem, bo zaczynało doskwierać mi pragnienie, ale siłą woli udało mi się je jakoś przezwyciężyć. Ledwie znowu znalazłem się w krainie snu, a już donośne dzwonienie telefonu sprawiło, że się obudziłem. No i wszystko się wyjaśniło, pomyślałem trochę ze złością i nie podnosząc się sięgnąłem po słuchawkę. Nie znalazłem jej jednak w miejscu, w którym zawsze była. Na szafce nocnej nie było nawet aparatu. Zresztą, szafka też się gdzieś zapodziała. Obudziłem się na dobre. Zaczęły mnie nachodzić pewne wątpliwości. Zaniepokoiłem się. To było niemożliwe. To było absurdalne, ale nie ulegało wątpliwości, że słyszałem przed momentem dzwoniący telefon. Mimo, iż starałem się ze wszystkich sił zachować zimną krew, włosy zaczęły podnosić mi się na głowie. Powoli, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń, otuliłem się kołdrą aż po czubek nosa, a szeroko otwartymi oczyma zlustrowałem pomieszczenie. Słyszałem swój przyspieszony oddech i nic poza tym. Było cicho, jak makiem zasiał. Trwałem w zupełnym bezruchu. Świergoczące jeszcze niedawno ptaki zamilkły. Coś niedobrego stało się z budzikiem. Zarówno duża jak i mała wskazówka zwisały bez życia, wskazując punkt oznaczony cyfrą sześć. Nie wiem, ile minęło czasu od chwili mojego przebudzenia, może była to minuta, może pięć, gdy usłyszałem jakby głośne tyknięcie. Wlepiłem wzrok w stojący zegar i zobaczyłem rzecz niesamowitą. Wskazówka budzenia nastawiona na godzinę dziewiątą opadła w dół, zrównując się z pozostałymi. To nie może być prawda, to mi się na pewno śni. Uszczypnąłem się w rękę. Zabolało. Obraz zaczął zamazywać mi się przed oczami gdy nagle do moich uszu dobiegło gruchanie gołębia. Potrząsnąłem głową i odważyłem się powoli wyciągnąć ręce spod kołdry. Poza budzikiem, który w jakiś niewyjaśniony sposób uległ samozagładzie, wszystko w pokoju wyglądało na takie jak zawsze. Poczułem się na tyle pewnie, że usiadłem. Nic nienaturalnego się nie wydarzyło. Z pewnym uczuciem ulgi opadłem na wznak. Byłem niewiarygodnie zmęczony. Trochę drżącymi dłońmi otarłem pot z czoła, wyciągnąłem nogę spod kołdry i na moment zesztywniałem. Dzwonił telefon. Opuściłem łóżko w takim tempie, że o mało nie zaplątałem się we własną kołdrę. Byłem zbyt przestraszony, żeby wstawać powoli. Stanąłem zdezorientowany na środku pokoju w samych slipach i nasłuchiwałem rozglądając się dookoła. W tym domu mogłem usłyszeć różne dźwięki, ale nigdy ten. Po prostu nigdy nie było tu telefonu. Mimo absurdu całej sytuacji próbowałem go zlokalizować. Obiegłem dookoła stół. Telefon zamilkł. Stałem jeszcze chwilę łapiąc haustami powietrze, jak po przebiegnięciu kilku okrążeń stadionu. Położyłem ręce na blacie. Z wolna uspokajałem się. Wreszcie ruszyłem się z miejsca, otworzyłem okno i odetchnąłem z ulgą. Świat był chyba taki jak wczoraj. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Przez okno wleciała wielka mucha i usiadła na kredensie. Patrzyłem na nią i byłem jej wdzięczny za to, co zrobiła. Wziąłem z fotela niedbale leżące ubranie i założyłem je na siebie. Pogodziłem się z myślą, że dzisiejszego dnia już nie pośpię. Nie miałem nawet siły, żeby się denerwować z tego powodu. Opadłem wygodnie na fotel i zapaliłem papierosa. W końcu, co Wy byście zrobili na moim miejscu. Przeszukałem cały dom, włącznie z zaglądaniem pod łóżko i do szafy. Chciałem się upewnić, że nie ma tutaj oprócz mnie nikogo, że nie ma telefonu. Chociaż, gdybym go rzeczywiście odnalazł, nie miałbym nic przeciwko temu. Szukając w feralnej spiżarce wmawiałem sobie, że to zupełnie niepotrzebna czynność i wyko-nuję ją tylko dlatego, że przyszedłem wczoraj trochę wstawiony i być może zrobiłem coś, czego mogę teraz nie pamiętać. No i prawie udało mi się uwierzyć w tę bzdurę. Nie znalazłem oczywiście ani telefonu, ani też nikogo i niczego, co mogło być odpowiedzialne za całe zamieszanie. Gdyby była noc, z pewnością już by mnie tu nie było, ale był letni ranek? Cóż może stać się o tej porze, w domu, w którym nie ma nikogo poza mną. Niespodziewanie mogę chyba tylko umrzeć, ale na to człowiek nigdy nie jest do końca przygotowany. Jesteś przecież dorosłym mężczyzną - mówiłem do siebie. - Ten wypadek, to nie była twoja wina. Gdyby było inaczej oglądałbyś świat przez okno zaopatrzone w kraty. A Dorota? Przecież sama wybrała inną drogę życia niż ty. Do niczego jej nie zmuszałeś. Nie ma człowieka, którego dotkliwie byś skrzywdził. Nic ci się nie może stać. Musiałem jednak przyznać, że nie wszystko było ostatnio w porządku. Ta stara kobieta znad rzeki powiedziała przecież, że może chodzić o mnie, że coś się wydarzyło. Oczywiście mogło mi się coś przesłyszeć, ale... Trzymałem w rękach namacalny dowód, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Ze starego, dobrego budzika zupełnie uszło życie. Potrząsnąłem nim dość mocno, bo wskazówki obróciły się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Nakręciłem do oporu, ale to w niczym nie zmieniło jego stanu. Był definitywnie zepsuty. Przypomniałem sobie, jak kilka lat temu śniło mi się, że odwiedził mnie w samym środku nocy kumpel z klasy. W pierwszej chwili byłem wściekły, że przyszedł o tak nieodpowiedniej porze, ale w końcu pomyślałem, że musi mieć do mnie bardzo ważną sprawę i nic nie mówiąc wskazałem ręką fotel. Niestety nie zareagował. Nie chce usiąść, bo na fotelu leży moje ubranie - domyśliłem się. Wstałem więc i prze-rzuciłem je jednym szybkim ruchem na łóżko. Nigdy nie byłem miłośnikiem porządku, więc takie rozwiązanie wydało mi się najodpowiedniejsze, biorąc pod uwagę niestosowną porę odwiedzin. Ale gdy i wtedy mój gość nie ruszył się z miejsca, z rezy-gnacją odwróciłem się do niego plecami i zasnąłem. Może zapomniałbym o całym zdarzeniu, gdyby nie fakty. Rano stwierdziłem, że przespałem się razem z garderobą. Mój sweter i spodnie spały ze mną w jednym łóżku. Z tą małą różnicą, że one na, a ja pod kołdrą. W nocy oczywiście nikt nie wchodził do mojego pokoju, a z pewnością nie była to osoba, która mi się przyśniła. Oczywiste jednak było, że wychodziłem nocą z łóżka. Mogło to się zdarzyć pod wpływem jakiegoś snu. Ale czy na pewno? Może widziałem ducha żywego człowieka? W dodatku był to duch w okularach. W pamięci utkwiła mi poświata księżyca, która odbijała się w jego szkłach. Niestety, to co się wydarzyło dzisiaj, niewiele miało wspólnego ze snem. Wszystko stało się w biały dzień i nie tylko przy pomocy moich rąk. Nie ukręciłem przecież wskazówek w budziku. Za tym wszystkim ktoś stał. Ktoś czy coś? W tej chwili ten dylemat nie był dla mnie żadnym pocieszeniem. Chyba to spotkanie w parku nad rzeką nie było tylko i wyłącznie dziełem przypadku. Poszedłem do kuchni zrobić sobie śniadanie, ale okazało się, że poza kawą i herbatą nic więcej nie posiadam. Wczorajszy dzień, pełen wrażeń, sprawił, że nie kupiłem nic na śniadanie. Trudno. Musiałem zadowolić się tym, co znalazłem. Mając wybór między kawą a herbatą wybrałem kawę. Chciałem zagotować wodę, więc podszedłem do stojącej na taborecie trzykilowej butli turystycznej i sięgnąłem po leżące obok zapałki. Jakież było moje zdziwienie, gdy zanim dosięgła je moja dłoń, spadły, a raczej zeskoczyły na podłogę. Schyliłem się, żeby je podnieść, ale te grzechocząc odfrunęły i schowały się za stary kredens. Byłem zły. Najpierw obudził mnie telefon, którego nie ma; jakaś kurwa zepsuła mi całkiem dobry zegar, a teraz spierdalają zapałki - kląłem w myślach. Zajrzałem za kredens. Były poza moim zasięgiem. Z całych sił walnąłem pięścią w mebel. Coś przewróciło się w środku. Przez moment zastanawiałem się, czy go nie odsunąć, ale był zbyt ciężki. Kiedyś robiono solidne meble. Żadnych tanich technologii. Zrobię sobie tę kawę, choćbym miał krzesać ogień przy pomocy grzebienia - pomyślałem rozmasowując obolałą dłoń. Na szczęście nie było to konieczne. Jak każdy przyzwoity palacz, miałem przy sobie zapalniczkę. Pod względem atrakcji dzień zapowiadał się jeszcze ciekawiej niż poprzedni. Zaczynałem rozumieć, co oznacza powiedzenie: "Obyś żył w ciekawych czasach". Czyżby w tym domu działały jakieś bioprądy? Nawet czytałem ostatnio coś na ten temat. Nie wspomnieli tam niestety o bioprądach udających telefon i psujących zegarki. Ten mój to za pewne nowy gatunek - prondulus złośliwus. Wpatrzony w miejsce, w którym jeszcze przed kilkoma chwilami leżało pudełko zapałek, znowu pomyślałem o Dorocie. Może to źle, że tak łatwo przeszedłem nad tym wszystkim do porządku dziennego. Może? Poczułem ochotę powrotu do wygodnego łóżka. Chyba najtrudniej jest utwierdzić samego siebie w przekonaniu o własnej niewinności. Przynajmniej mnie zawsze przychodziło to z wielkim trudem. Pewnie też dlatego uważam, że konfesjonał jest najgorszym miejscem do pojednania się z Bogiem. Nie wiem, jaki odsetek ludzi potrafi zupełnie otworzyć się przed spowiednikiem, ale nie podejrzewam, żeby był on zbyt duży. I nie wydaje mi się, żeby paraliżowała ich świadomość wyznawania grzechów przed wszechmogącym, ale raczej obecność drugiego człowieka. Jestem zwolennikiem spowiedzi bez udziału pośrednika. Wtedy to bez pośpiechu i niepotrzebnych nerwów każdy, jeśli tylko chce, może dużo dokładniej wyznać swoje winy i jeżeli jest osobą podchodzącą do sprawy poważnie, wyznaczyć sobie zadośćuczynienie. W takiej sytuacji ciąży na nim dużo trudniejsze zadanie niż w przypadku niedbałego wyklepania grzechów na ucho księdzu. Przecież tylko on wie jak bardzo obciążył swoje sumienie. Zresztą najszczersze wyznanie grzechów niewiele daje tym, którym wyrządziliśmy krzywdę. Trzeba w miarę możliwości starać się naprawić wyrządzone zło, a jeśli nie jest to możliwe należy na przyszłość wystrzegać się podobnego postępowania. Powinno się to robić z własnej woli a nie dopiero wtedy gdy nakaże to spowiednik. Pokuta w obe-cnej formie jest rzeczą dyskusyjną. Każdy wierzący człowiek powinien wyznaczać sobie ją sam i nie może ona sprowadzać się jedynie do przeczytania z książeczki dwóch czy trzech litanii, a przecież tak najczęściej bywa. Kara za grzechy musi boleć. Uderzając kogoś po pijanemu w twarz sprawiam mu nie tylko ból, ale często również cierpienie psychiczne. Czuje się on poniżony i znieważony. W takim wypadku żadnym pocieszeniem dla niego jest fakt, że sprawca zdarzenia oczyszczony z grze-chów klepie na łóżku zdrowaśki. Zbliżyłem płomień zapalniczki do palnika i natychmiast odskoczyłem, bo zapalony gaz buchnął mi prawie w twarz. Upuściłem zapalniczkę i stanąłem jak zamurowany. Widziałem, jak płomień owiewa cały zawór i nie wiedziałem, co mam zrobić. Czy wyrzucić butlę przez okno, czy zacząć gasić płonący gaz, czy uciekać? Na moje szczęście, nie do końca straciłem zimną krew. Wyciągnąłem mokrą szmatę z wiadra pod zlewem i narzuciłem na płonącą butlę niczym azbestowy koc. Zadusiłem płomień, do wybuchu nie doszło. Po chwili zakręciłem zawór i ze szmatą w dłoniach opadłem na krzesło. Gdyby nie czekające mnie obowiązki, z pewnością przespałbym cały dzień - takie czułem zmęczenie. Uparłem się jednak, że napiję się kawy i dopiąłem swego. Nie ma to jak stare wypróbowane sposoby. Prowizoryczna grzałka wykonana z dwóch żyletek okazała się niezawodna jak zawsze. Jeszcze czułem smród opalonych włosów, na szczęście tylko końców, a już bulgotała woda w czajniku. Usiadłem nad szklanką czarnego napoju i zacząłem analizować wszystko, co przytrafiło mi się w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Z jakiejś dziwnej przyczyny, w domu mojej babci występowały anormalne zjawiska. W zasadzie nie wierzę w istnienie duchów, które dręczą żywych ludzi, ale w takim razie czym to wszystko wytłumaczyć. Coraz bardziej miałem wrażenie, że dom jest nawiedzony przez duchy. Tylko czy przez dobre czy złe? Nie mogłem tego pojąć. Zapałki uciekły chyba po to, żeby uchronić mnie przed wybuchem. Ale w takim razie, co miałyby oznaczać zatrzaśnięte drzwi spiżarki? Czy istnieje jakiś związek między wypadkiem sprzed lat, moim romansem a tym domem. Przeszedł mnie dreszcz na myśl, że za współlokatorów mogę mieć duchy. Żeby wrócić do równowagi psychicznej postanowiłem choć dziesięć minut popracować fizycznie. W pokoju z rupieciami leżało kilka nadłamanych desek. Stolarz, który robił mi listwy na boazerię dał mi je za darmo. Jemu by tylko zawadzały, a mnie mogły na coś się przydać. Postanowiłem je poprzycinać i zrobić stojak pod choinkę. Jeśli nawet święta spędzę razem z rodzicami, to drzewko może przecież być i tutaj. Nie miałem niestety imadła, ani innego przedmiotu do umocowania obrabianego materiału. Wziąłem więc pierwszą deskę i jednym końcem oparłem na parapecie, drugim zaś na komódce. Odmierzyłem czterdzieści centymetrów i przyłożyłem piłę. Ta po wykonaniu kilku pociągnięć wypadła mi z dłoni. Zadzwonił telefon. Dźwięk narastał z każdą chwilą wypełniając całe pomieszczenie. Jakby dzwoniło sto telefonów naraz. Zakryłem uszy i z przerażeniem rozejrzałem się wokoło. Szyby w oknach drżały. Miałem wrażenie, że za chwilę zaczną drżeć ściany i dom rozleci się na kawałki. Wolno, nie odkrywając uszu zacząłem przemieszczać się w kierunku wyjścia. Jakbym bał się, że ktoś może zauważyć moją ucieczkę. Gdy byłem już w korytarzu brzęczenie ustało. Usłyszałem równie donośnie, jak czyjaś ręka podnosi niewidzialną słuchawkę. Przestałem uciekać, odsłoniłem nawet uszy. Po chwili serce zamarło mi w piersiach, gdy dwoje doskonale znanych mi ludzi rozpoczęło rozmowę: - Tak słucham. - Cześć Marek. Czy przejedziesz się ze mną do Berlina? Chyba oszaleję - zdążyłem jeszcze pomyśleć, zanim z gardła wydobył mi się krzyk, który zagłuszył wszystko. Upadłem na kolana bez sił, żeby dojść do drzwi. Łzy stanęły mi w oczach. - To nie była moja wina, nie moja - wychlipałem. Ktoś odłożył słuchawkę. VI Minęło trochę czasu, zanim doszedłem na tyle do siebie, żeby umyć dokładnie twarz, dokończyć kawę i pozbierać myśli. Nie miałem już żadnych wątpliwości. Dom był nawiedzony. Mimo tego postanowiłem nie dać się zwariować i pójść na dłuższy spacer. Skończyły mi się papierosy i poczułem pierwsze symptomy głodu. Połączyłem więc przyjemne z pożytecznym i wybrałem się do sklepu w miasteczku. Trochę ruchu z pewnością uspokoi moje skołatane nerwy, a przy okazji dotlenię zakopcone płuca. Idąc szosą, w której jest chyba więcej dziur niż asfaltu przyrzekłem sobie, że nie dam się zastraszyć żadnym duchom i pod żadnym pozorem nie zaniedbam swoich obowiązków. Zbyt wiele nadziei wiązałem z ledwie co rozpoczętym interesem. Wymijając rozległe kałuże zastanawiałem się, czy w obecnych czasach też będzie budować się takie "wspaniałe" drogi? Czy przypadkiem nowe autostrady po kilku latach eksploatacji nie będą przypominały obecnej Gierkówki? Mijając dom otoczony solidnym metalowym płotem, usłyszałem tuż obok siebie ujadanie wielkiego psa. Stanąłem gotowy do odparcia ataku rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu napastnika, ale nigdzie go nie zauważyłem. Znowu się zaczyna - zdążyłem jeszcze pomyśleć, gdy szczekanie ustało. Zrobiłem pierwszy, może trochę niepewny krok, potem następny. Pies nie zareagował. Uśmiechnąłem się głupkowato do siebie i ruszyłem dalej mrucząc pod nosem stare przysłowie: "Pies szczeka karawana idzie dalej". Czyżby rzeczywiście mi odpierdalało? - zadałem sobie pytanie. Na szczęście nie musiałem zbyt długo czekać na odpowiedź. Wszystko było ze mną w porządku. Może byłem trochę przewrażliwiony po ostatnich przygodach, ale z pewnością nie odchodziłem od zmysłów. Zza płotu przyglądał mi się mój najbliższy sąsiad, trzymając w dłoniach pokaźnych rozmiarów piłę. To tylko odgłos przecinanej kłody przybrał w moim umyśle postać wielkiego psa. Jak tylko znajdę się w miasteczku, strzelę sobie pokaźnego drinka - zdecydowałem pozdrawiając skinięciem głowy mężczyznę. Wprawdzie zajęty pracą nie powinien zauważyć, jak broniłem się przed wyimaginowanym wrogiem, ale na wszelki wypadek przyspieszyłem kroku. Niestety, w dniu dzisiejszym nie tylko duchy miały do mnie jakiś interes. Od rana nikt nie chciał zostawić mnie w spokoju. Chyba niebo i ziemia sprzysięgły się przeciwko mnie. - Panie Marku! - usłyszałem nagle za sobą. - Tak, słucham - powiedziałem oficjalnym tonem i przystanąłem, odwracając się twarzą do sąsiada. - Czy mógłby mi pan poświęcić kilka minut. Najwyżej pięć. Jakby na potwierdzenie swoich słów, podniósł rękę do góry pokazując pięć palcy. Uśmiechał się życzliwie. W momencie poczułem, jak zawiązuje się nić sympatii między nami. Wprawdzie był mi prawie obcy, ale jego prośba była tak bardzo ludzka, że nie mógłbym mu odmówić. - Czemu nie, czemu nie - odparłem po krótkiej chwili. Nie ukrywał zadowolenia, ten pięćdziesięcioletni człowiek stanu wolnego, którego szczęście życia rodzinnego potraktowało bardzo po macoszemu. Podobno miał kiedyś wspaniałą żonę, ale nie wróciła z kolejnego lotu do Bagdadu. Była stewardesą, w dodatku piękną stewardesą - na nieszczęście człowieka, którego największą pasją była i pozostała do dnia dzisiejszego praca. Ponoć otrzymał później od niej dużą, bliżej nieokreśloną sumę pieniędzy. Ale, czy pieniądze mogą być rekompensatą za utratę kogoś bliskiego? Chyba nie. Ona na stałe pozostała w Iraku - i słuch po niej zaginął. Jej domem w latach dziecięcych był dom dziecka, a więc nikt teraz nie interesował się jej losem. Jurek Barwinek również. Od tej pory jednak chronicznie nie lubi obcokrajowców. Okazały dom i nowy Volkswagen Golf świadczyły o jego kondycji finansowej. Pomimo dostatniego życia pozostała mu miłość do pracy. Stać go było na dostatnie spokojne życie, ale mimo tego własnym sumptem zrobił metalowy płot, który stał się wizytówką jego pracowitości i zaradności. Płot, który budził prawdziwą zazdrość przechodzących, czy przejeżdżających tędy ludzi. Słyszałem od babci, że przejeżdżali tędy kiedyś jacyś Niemcy i tak spodobało im się metalowe ogrodzenie, że na jego tle zaczęli robić sobie zdjęcia. Gospodarz widząc to, wybiegł z domu w samym szlafroku i krzycząc na całe gardło przepędził ich. Bogu ducha winni ludzie wsiadając do samochodu pukali się w czoło. Widziałem nie tak dawno, jak zwoził deski na boazerię. Głównie dzięki swojemu zamiłowaniu do pracy, jego sylwetka w dalszym ciągu była bez zarzutu. Czy miał później inne kobiety? Oczywiście. Chyba jednak bardziej dlatego, że lubił otaczać się ładnymi przedmiotami niż z potrzeby jakiegoś wyższego uczucia. Ostatnią z nich nawet pamiętam. Miała jakieś trzydzieści lat i włosy do pasa. Mieszkała z nim przez pół roku, co wynagrodził jej nowym, czerwonym maluchem. - Całe szczęście, że przechodził pan tędy, bo nie wiem, czy poradziłbym sobie z tą kłodą. - Nie lepiej użyć piły spalinowej? - zapytałem otwierając furtkę. - Może i lepiej, ale mam tylko jedno drewienko do przecięcia i nie chce mi się wyciągać jej z piwnicy. Zresztą sport to zdrowie - zaśmiał się. - Niech pan ściągnie kurtkę, bo się pan spoci. Mamy tutaj roboty na kilka minut, a potem zapraszam na dobre piwo. - Piwo z rana jak śmietana - zażartowałem, posłusznie zdjąłem okrycie i rzu- ciłem je na głowę stojącego obok krasnala. Pozostawając tylko w krótkim rękawku, chwyciłem piłę z jednej strony i pocią-gnąłem do siebie. Posuwaliśmy się bardzo powoli, ponieważ narzędzie miało bardzo małe ząbki. Wielka piła z małymi ząbkami brzmi podobnie, jak drabina z powyłamywanymi szczeblami - myślałem, gdy pierwsze krople potu wystąpiły na moim czole. Gdyby piłowanie miało potrwać jeszcze kilka minut chyba zacząłbym żałować, że zgodziłem się pomóc ledwie znajomemu człowiekowi. Dotychczas rozmawiałem z nim przez piętnaście minut, gdy chciałem pożyczyć kanister na olej. Podczas pracy nie wypowiedzieliśmy nawet jednego słowa. Chyba to i dobrze, bo nie chciałem, żeby usłyszał w moim głosie zmęczenie, a tego z pewnością nie udałoby mi się ukryć. Gdy wreszcie kłoda rozpadła się na pół zobaczyłem, że i on odetchnął z ulgą. Był jednak zdecydowanie mniej zmęczony ode mnie. Wszedłem do domu i nie wiedziałem, na czym zawiesić dłużej wzrok. Przepych, jakiego nie spodziewałem się zastać sprawił, że zatrzymałem się w szerokim korytarzu i podziwiałem sztukaterię. Dopiero stłumiony głos gdzieś z dołu przywołał mnie do porządku: - Proszę zejść tutaj za mną! Schodziłem do piwnicy, albo raczej do... Żadna nazwa nie przychodziła mi do głowy. Na pewno nie był to tzw. wysoki parter. Ściany wyłożone kafelkami imitującymi drewno widziałem po raz pierwszy w życiu. Wielkie, sięgające sufitu kaktusy też rzadko można zobaczyć w prywatnym mieszkaniu. I jeszcze to oświetlenie. Po prostu cały sufit lśnił światłem, które do złudzenia przypominało światło dzienne. Jakże kontrastował wystrój tych pomieszczeń z zakurzonym dresem właściciela tego bogactwa. Gospodarz wyciągnął z chłodni - tak wielkiej, że można w niej schować ze czterech nieboszczyków, oczywiście jednego obok drugiego - dwie butelki zmrożonego napoju i otworzył je przedmiotem, który przypominał wszystko, tylko nie otwieracz do butelek. Byłem tym wszystkim tak zaskoczony, że dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, jak komicznie muszę wyglądać. Miałem szeroko otwarte usta. Otrząsnąłem się dopiero, gdy poczułem dotknięcie zimnego szkła na dłoni i usłyszałem słowa: - Proszę siadać. Niech pan tak nie stoi. Fajnie jest popracować, ale jeszcze fajniej odpocząć po pracy - nieprawdaż. - Oooczywiście - wybełkotałem. Usiadłem na wygodnym, skórzanym fotelu, przy stoliku do szachów, który był chyba z marmuru. Wprawdzie nie byłem tego pewien, bo nigdy nie potrafiłem nazwać żadnych skał, ale nie była to na pewno imitacja, jakie widuje się w tanich barach. - Może partyjkę - zaproponował. - Chętnie bym z panem zagrał, ale raz, że gram bardzo słabo, a dwa, że skończyły mi się papierosy i jestem w drodze do sklepu, żeby je kupić. - Niech pan nie będzie taki skromny. Na pański nałóg też da się coś poradzić - powiedział i szybko wyszedł z pomieszczenia. Nie zdążyłem zaprotestować. Przecież nie mogłem mu powiedzieć, że jestem głodny. Jak na takie zwierzenie znaliśmy się zbyt krótko. Sięgnąłem więc do szuflady w stole i wydobyłem figurki wykonane chyba z tego samego materiału co blat. Zaciągnąłem się mocno papierosem, którego marki nie znałem i od razu tego pożałowałem. Zakręciło mi się w głowie, a łzy stanęły mi w oczach. Widząc to, mój przeciwnik z lekkim uśmiechem powiedział: - Innych niestety nie mam. - Są dosyć mocne - wykrztusiłem i sięgnąłem po jeszcze prawie pełną butelkę piwa. Graliśmy w milczeniu dłuższą chwilę. Już po kilku posunięciach zdążyłem się zorientować, że mam do czynienia z przeciwnikiem niebylejakim. Co prawda wcześniej wspomniałem, że grywam słabo, ale wśród przyjaciół uważany byłem za niezłego szachistę. - Znam pańską babkę - rzucił jakby od niechcenia, gdy jego przewaga zarysowała się dość znacznie. Nic nie powiedziałem, bo było to stwierdzenie, które trudno skomentować. Zaciągnąłem się tylko lekko końcówką papierosa, a wzrok utkwiłem w szachownicy. Nie miałem żadnej koncepcji kontynuacji gry. - Czy nigdy o mnie nie wspominała? - zapytał, nie widząc żadnej reakcji z mojej strony. - Nie. Nie przypominam sobie. - Czyżby? Oczywiście, że wspominała, ale nie chciałem wdawać się w dyskusję tego typu. Nigdy nie wiadomo, co z tego w końcu wyniknie. Dostałem ośmieszająco szybkiego mata. Może to i dobrze, bo głód coraz bardziej zaczynał mi doskwierać. Podziękowałem więc grzecznie za partyjkę i zacząłem zbierać się do wyjścia. - Niech się pan nie przejmuje - pocieszał mnie idąc za mną po schodach. - Potrafię przegrywać - powiedziałem chyba trochę nieszczerze. - A wracając do pańskiej babki... Niech ją pan pozdrowi ode mnie. - Oczywiście, zrobię to z przyjemnością. - A tak na marginesie, to niech pan rzuci to paskudztwo i uprawia więcej sportu. Wygląda pan bardzo blado, chyba, że to kobiety? Co? Może to kobiety? - mówiąc ostatnie zdanie szturchnął mnie łokciem w bok. - Nie. Zapewniam pana, że to nie kobiety. - Kiedy wszedł pan na podwórko, wyglądał pan tak blado, jakby zobaczył pan ducha. - A może zobaczyłem, a raczej usłyszałem. - Wierzy pan w te bzdury? - Może wierzę, a bo co? - rzuciłem lekko rozdrażniony. - I ma pan rację. Zazwyczaj nie można ich zobaczyć. One są niewidzialne - prawda? Odniosłem dziwne wrażenie, że ten człowiek może coś wiedzieć o moich przygodach i zrobiło mi się jakoś dziwnie. Szedłem do drzwi czując za plecami jego obecność, tak jak czuje się obecność nauczyciela, który za chwilę będzie cię egzaminował. Jakiś cholerny autorytet, który może w każdej chwili udowodnić ci, że nic nie umiesz, pomimo, że nie uważasz się za ograniczonego człowieka. Nie wiedziałem, jakie ma wykształcenie, ale z pewnością był inteligentnym człowiekiem. Podając rękę na pożegnanie zacząłem rozglądać się za kurtką. Na głowie krasnala, gdzie ją zostawiłem, widniała jedynie czerwona czapeczka. Z pewnym zakłopotaniem w głosie zapytałem więc: - Czy nie widział pan mojej kurtki? Gospodarz rozejrzał się po podwórzu i z niekłamanym zdziwieniem odparł, że nie. Jakiż ze mnie idiota - pomyślałem. Zostawić skórzaną kurtkę na podwórku, gdzie nie ma nawet psa. - A nie zostawił pan jej w piwnicy? - rzucił nagle mężczyzna i nie czekając na moją odpowiedź zniknął za drzwiami. Nie poszedłem za nim, bo uznałem to za bezcelowe. Byłem przekonany, że powiesiłem ją na krasnalu. Pewnie ktoś wszedł na podwórko, gdy grałem w szachy i po prostu mi ją zwinął. Byłem wściekły na siebie. Miałem wielką ochotę zapalić, ale nie miałem papierosów. Już zacząłem liczyć pieniądze, żeby w mieście kupić sobie taką samą, albo bardzo podobną, gdy w drzwiach ukazał się pan Janek niosący zgubę. - A widzi pan? - triumfował. - Jednak miałem rację. Była na dole. - Chyba tak, dziękuję - odparłem bez przekonania i założyłem ją na siebie. Była to z pewnością moja kurtka. Zamykając furtkę mimochodem spojrzałem na dom i coś na chwilę zaprzątnęło moją uwagę. Firanka w oknie na piętrze poruszyła się. Ktoś chyba chciał, żebym go nie zauważył. Czyżby Barwinek nie mieszkał sam? Oddalając się usłyszałem za sobą roześmiany głos: - Więcej sportu, mniej kobiet. Niech pan o tym pamięta. Odwróciłem się unosząc rękę, ale nie popatrzyłem w stronę dobiegającego mnie głosu, lecz w okno. Firanka chyba znowu się poruszyła. Ktoś mnie obserwował. - Będę pamiętał - powiedziałem chyba trochę za cicho, żeby mógł mnie usłyszeć. Dziwna sprawa. Najpierw duchy, potem ta kurtka... Na pewno nie wszedłem w niej do tego domu, a więc skąd się tam wzięła. Jeśli znalazła się wewnątrz, to ktoś ją tam musiał wnieść. Czyżby Barwinek wiedział o wszystkim? Zbyt szybko ją znalazł. Nie mógł jej jednak tam wnieść, bo cały czas był ze mną. Jego lokator? Ale po co? Gdyby chciał mnie okraść, to by mi jej nie oddał. Może chciał obejrzeć moje dokumenty. Bez sensu. Chociaż do miasta miałem jeszcze około kilometra, szedłem wolnym krokiem, chcąc maksymalnie wydłużyć swój spacer. Gdyby nie uczucie głodu, pewnie poruszałbym się jeszcze wolniej. Wiedziałem wprawdzie, że czekają na mnie obowiązki związane z przejściem na własny rozrachunek, ale w tej chwili nie to było najistotniejsze. Rzeczy, które działy się obok mnie, nie miały racjonalnego wytłumaczenia. Nie przeszkodziło im to jednak wykończyć mnie nerwowo w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Czy to możliwe, żeby mój zmarły przyjaciel chciał się zemścić, za wypadek, którego nie byłem winien? A może byłem, tylko, że nie potrafię spojrzeć na to zupełnie obiektywnie? Jaką w tym wszystkim odgrywało rolę spotkanie starej kobiety nad rzeką, czy chociażby to, że ktoś obserwował mnie z okien domu, w którym byłem po raz pierwszy i w którym poza gospodarzem nie powinno być nikogo? Na dokładkę dzwoni telefon, a raczej słyszę brzęczenie telefonu, tam gdzie go nie ma i nigdy nie było. Już nawet nie miałem pewności, czy rzeczywiście słyszałem własny głos mówiący do słuchawki, ale pewność miałem co do tego, że przed użyciem niesprawnej butli gazowej uchroniły mnie uciekające zapałki, a raczej coś lub ktoś za to odpowiedzialny. Pewnie powinienem być za to wdzięczny, ale jakoś nie potrafię. A może mam do czynienia ze zwalczającymi się siłami dobra i zła? Tylko, do cholery, dlaczego na moim własnym podwórku. Pamiętam, jak w latach szkolnych na zajęcia praktyczno - techniczne mieliśmy przynieść materiał, z którego w ciągu dwóch godzin lekcyjnych należało wykonać budki lęgowe. Dla czwartoklasistów zadanie prawie niewykonalne. Większość z nas skorzystała oczywiście z pomocy swoich rodziców. Ja również tak uczyniłem, tyle, że o całej sprawie przypomniałem sobie dopiero w przeddzień zajęć. Około godziny dwudziestej zszedłem z ojcem do piwnicy. Za najbardziej skomplikowane narzędzie posiadając piłę, a za materiał nieoheblowane i różnowymiarowe deski. Postanowiliśmy wykonać - tzn. ojciec się zdecydował, a ja nie miałem nic przeciwko temu - całą budkę. Niestety praca przedłużała się. O godzinie pierwszej w nocy moja babka zeszła do nas i prawie krzycząc kazała mi iść spać. Mój ojciec był innego zdania. Uważał, że rozpoczętą pracę należy dokończyć pomimo późnej pory. Wytłumaczył to babce w dość niewybredny sposób, za co ta natychmiast odpłaciła się zestawem przekleństw i złorzeczeń. Ze wszystkich epitetów, idiota był chyba najłagodniejszym określeniem. W końcu jednak wyszła z piwnicy i od tego momentu wszystko obróciło się przeciwko nam. Deski zaczęły pękać, gwoździe krzywiły się. Ojciec powiedział, że musimy kończyć, bo babka przeklina. Wtedy po raz pierwszy i ostatni spotkałem się z tym, że ktoś samą złością może pokrzyżować plany innym. Czyżby rodzice Krzyśka tak mnie nienawidzili, że wywołali działanie jakichś niepojętych sił? A może to Dorota? Wszystko od początku jakoś nie trzyma się kupy. Mnóstwo pytań i żadnych konkretnych odpowiedzi. Mocniejszy powiew wiatru przerwał moje rozważania. Zapiąłem kurtkę i trochę przyspieszyłem kroku. Podszedłem do kiosku i obejrzałem go ze wszystkich stron. Za cholerę nie mogłem nigdy zapamiętać, gdzie jest w nim półka z papierosami. Zamiast wyeksponować je w przedniej szybie, sprzedawczyni znalazła dla nich miejsce z tyłu. Może była zagorzałą przeciwniczką palenia? Nie wiem. W każdym bądź razie, swoim bardzo puszystym ciałem sprawiała, że stawały się zupełnie niewidoczne dla oczu mniej dociekliwych klientów. - Dwie paczki Caro proszę - powiedziałem licząc drobne. Po raz pierwszy od dwóch lat kupiłem w dzień powszedni więcej niż jedną paczkę papierosów. Po prostu bałem się, że mi braknie. Odpalając papierosa, myślami powróciłem do wczorajszego przedpołudnia. Zrobiło mi się do tego stopnia żal Doroty, że przez moment gotowy byłem wrócić do niej, przeprosić za wszystko i przystać na jej warunki współżycia. Zaczęło przypominać mi się jej wspaniałe ciało... Ciało, które tak dobrze znałem i z walorów którego zrezygnowałem na własne życzenie. Na szczęście zapach świeżego pieczywa szybko wyrwał mnie z tego stanu. Mój żołądek widocznie mało obchodziły moje rozterki duchowe. Drzwi do sklepu były zamknięte. Niestety, klucze miałem spięte razem z kluczy-kami od samochodu, a te zostały w domu. Zajrzałem przez szybę. Regały stały jeszcze puste. Odwróciłem się i ruszyłem do budki telefonicznej, po drugiej stronie ulicy. Gdy minąłem już oś jezdni, usłyszałem za sobą, jak ktoś szeptem wymawia moje imię. - Marek, Marek... W momencie zatrzymałem się i odwróciłem głowę. Jakiś ciężarowy samochód głośno trąbiąc przejechał mi za dupą. Na moment straciłem orientację i ruszyłem szybko przed siebie. Gdyby nie refleks rowerzysty, chyba bym poturbował - tym razem nie tylko siebie. Taryfa przyjechała trzy minuty po moim telefonie. Kazałem kierowcy wieźć się do domu babki. Nie chciało mi się pieszo wracać. Zresztą nie wiadomo czemu zrobiłem tak duże zakupy, że plastikowa torba w każdej chwili groziła rozerwaniem. Po drodze zastanawiałem się, do kogo mógł należeć ów głos. Dobiegał z zaświatów, ale był mi znajomy. Gdzieś już go słyszałem. Wiedziałem, że było to dawno temu, ale nie mogłem sobie przypomnieć ani dokładnie kiedy, ani gdzie to miało miejsce. Zjadłem obfite śniadanie popijając butelką piwa. Wprawdzie miałem sobie strzelić kielicha w mieście, ale po przygodzie na drodze stwierdziłem, że lepiej zachować trzeźwość umysłu. Wreszcie zza chmur wyjrzało słońce. Podwórko i dom od razu nabrały innego wyglądu. Gdyby tak chciało wypogodzić się na dłużej. Z przerwą na obiad krzątałem się po sklepie cały dzień. Umyłem zakurzone regały i gabloty. Z legalnego oprogramowania, myszy i kilku kart video zrobiłem ekspozycję. Wreszcie zainstalowałem napęd CD-ROM w najlepszej konfiguracji, jaką miałem i chwilę pograłem w DOOM-a. Kilku ciekawskich małolatów przez jakiś czas przyglądało się moim poczynaniom przez szybę z wyraźną zazdrością. Pewnie wrócą tu za kilka dni, gdy tylko otworzymy sklep. Przez moment nawet zastanawiałem się, czy nie wpuścić ich do środka, ale Piotr znając mój charakter ostrzegał mnie przed podobnymi rzeczami. Wieczorem leżąc w wannie usłyszałem deszcz spływający w rynnie. Znowu padało. Ohyda. W bliskiej perspektywie miałem na szczęście spotkanie z panią z biura. Gdy tylko przypominałem sobie jej smukłą sylwetkę robiło mi się jakoś cieplej. Choć w dalszym ciągu zadawałem sobie pytania na temat mojego związku z Dorotą, coraz bardziej nabierałem pewności, że postąpiłem najwłaściwiej jak mogłem. Jak to ktoś kiedyś powiedział: "Lekarstwem na jedną kobietę jest druga kobieta". Trudno odmówić mu racji. Chociaż w moim przypadku, była w tym wszystkim pewna nutka hipokryzji. No cóż, bywa i tak. VII Na końcu długiego korytarza kręciło się kilka osób. Czekała mnie więc wątpliwa przyjemność stania w kolejce. Oparłem się o ścianę i próbowałem zebrać myśli. Czas mijał. Nikt nie wchodził ani nie wychodził z pokoju. Poczułem się jak człowiek społeczeństwa komunistycznego, stojący w ogonku za opakowaniem proszku do prania. Doskonale pamiętam uczucie bycia ostatnim. Marne szanse na udane zakupy. Po jakichś dwudziestu minutach pierwszy interesant opuścił pokój. Na jego miejsce od razu władował się następny. Mijały kolejne minuty. Przeszedłem się w tę i z powrotem przez cały korytarz. Było jeszcze pięć osób przede mną. Pewnie też czekali już długo, więc mijało się z celem prosić ich, żeby mnie przepuścili. Nie chcąc dłużej czekać zaryzykowałem. Podszedłem do drzwi i zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować byłem już wewnątrz. Powiedziałem dzień dobry i straciłem całą pewność siebie, bo moja pani nie zareagowała. Myślałem już, żeby się wycofać, wtedy ona, nie przerywając rozmowy z rosłym mężczyzną spojrzała na mnie i ręką wskazała wolny fotel. Był to gest, który odczytałem za dobra nutę, gest, który dla postronnego obserwatora mógł oznaczać, że tych dwoje zna się już od dawna. Usiadłem i od razu skierowałem wzrok pod biurko. Moja ostatnia tutaj wizyta sprawiła, że nie mogłem postąpić inaczej. Była w spodniach, zielonych spodniach z gumkami, które ginęły w otchłani brązowych szpilek. Miałem wrażenie, że nogi ma jeszcze dłuższe niż poprzednio. Na moment mój wspaniały krajobraz zasłoniły inne nogi, też długie, ale w najmniejszym stopniu nie byłem nimi zainteresowany - petent wychodził. Zacząłem się denerwować bardziej niż na swojej pierwszej randce w liceum. Nie mówiłem nic, tylko rozglądałem się po pomieszczeniu - nie z potrzeby podziwiania biura, ale z nerwów. Tymczasem ona wkładała jakieś papierzyska do tekturowej teczki, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Zauważyłem, że jest zdenerwowana. Może nie powinienem był przychodzić? Tymczasem jakiś zniecierpliwiony interesant wszedł do środka. - Proszę chwilę poczekać - powiedziała wyraźnie rozdrażniona. - Ale ten pan był za mną - oponował mężczyzna. - Ten pan był umówiony - ucięła krótko. Nieusatysfakcjonowany czterdziestolatek zamknął drzwi, ale wcześniej obdarzył mnie takim spojrzeniem, jakbym wymordował mu połowę rodziny. Nie zdążyłem jeszcze dobrze nabrać powietrza w płuca, gdy doszły mnie szybko wypowiadane słowa: - Niestety przyjechał pan na darmo. Na moment całkiem zapomniałem, jaki jest oficjalny cel mojej wizyty. Zacząłem utwierdzać się w przekonaniu, że nie ma dla mnie czasu, że niepotrzebnie przyjechałem. Na szczęście to, co powiedziała chwilę później dodało mi otuchy: - Bo wie pan - ten sprzęt już został sprzedany. Po prostu przyjechał ktoś, chyba znajomy szefa, i wziął wszystko jak leci. Przepraszam, ale nic wcześniej o tym nie wiedziałam. Przepraszam, że przyjechał pan na darmo. Odważyłem się spojrzeć jej prosto w oczy. Uciekła przed moim wzrokiem. Zauważyłem jedynie, że doznała uczucia ulgi po powiedzeniu rzeczy bardzo niepopularnej. Mimo tego była bardzo spięta. Postanowiłem nie komentować jej wypowiedzi, tylko uśmiechnąłem się pojednawczo. Miałem nawet ochotę powiedzieć, że nie przyjechałem tu ze względu na komputery, tylko na nią, ale nie chciałem do końca się zdradzić. Gdybym był tu tylko w interesach pewnie bym wstał i wyszedł, ale w mojej sytuacji było to raczej mało wskazane. Zrobiłem więc głęboki oddech i opanowując drżenie głosu powiedziałem: - Szkoda. Ale mimo takiego obrotu sprawy chyba mogę panią zaprosić na obiad? Tym razem to ja uciekłem przed jej spojrzeniem. Nie wiem, ile czasu upłynęło zanim przemówiła, ale trwało to na tyle długo, że zdążyłem się spocić. - Jestem panu to winna, więc zgadzam się. Stawiam jednak dwa warunki - powiedziała wreszcie. Dobrze, że tylko dwa - pomyślałem z zadowoleniem, ale i z pewnym niepokojem. - Słucham. - A więc... - zawiesiła na chwilę głos. - Po pierwsze, to ja zapraszam, a po drugie, powie mi pan szczerze, jaką pracę może mi pan zaoferować, czy ewentualnie pomóc w znalezieniu. - Pierwszy warunek wyklucza drugi - oświadczyłem z uśmiechem. Ostatnie zdanie wywołało u mojej rozmówczyni pewne zakłopotanie. Miałem wrażenie, że nie bardzo zrozumiała, o co mi chodzi. Wyraźnie nad czymś się zastanawiała. - A więc będziemy pertraktować - wypaliła znienacka. - No więc... To ja panią zapraszam. Co do drugiej kwestii nie wnoszę sprzeciwu - oznajmiłem. - Niech i tak będzie - zgodziła się. - W końcu chyba nie mam wyboru? - Wybór jest zawsze. Może pani wybrać czas i miejsce - powiedziałem ze śmiechem. Mojej pani wyraźnie poprawił się nastrój. Nonszalancko popukała paznokciami w biurko i po chwili zastanowienia zaproponowała: - A może zrobimy to bardziej demokratycznie. Pan wybierze miejsce, a ja czas. - Tyle przywilejów to już prawie rozpusta, ale niech i tak będzie. To o której mam po panią przyjechać? - O szesnastej, bo wtedy skończę pracę. - Nie wnoszę sprzeciwu - powtórzyłem się. Parsknęliśmy śmiechem prawie jednocześnie. Taki scenariusz zdarzeń mogłem sobie tylko wymarzyć. W końcu Piotrek powiedział mi, żebym nie robił większych zakupów podczas jego nieobecności. Więc to, że nic nie kupiłem było mi w pewnym sensie na rękę. No i umówiłem się z piękną kobietą. Byłem z siebie zadowolony. - A więc jesteśmy umówieni - rzuciłem wychodząc z pokoju. Zrobiłem trzy szybkie kroki wymijając stojące osoby. Nie chciałem, żeby przypadkiem ktoś nabił mi kolejnego guza. Natłok wydarzeń ostatnich dwóch dni sprawił, że nie zastanawiałem się głębiej nad tym, co tak naprawdę mogę zaproponować mojej pani w kwestii najbardziej ją interesującej. Dochodziła dwunasta. Miałem więc jakieś trzy godziny, żeby coś wymyślić. Usiadłem wygodnie w samochodzie i zapaliłem papierosa. Pogrążyłem się w myślach. Wnętrze szybko napełniło się dymem. Opuściłem szybę. Jakaś zabłąkana kropla trafiła mi prosto na czubek nosa. Myślami powróciłem do przeszłości. Gdybym go wtedy obudził, może dzisiaj by żył. - Przepraszam - powiedziałem szeptem i włożyłem kluczyki do stacyjki. Samochód leniwie wytoczył się na drogę. W miarę jak przyspieszałem, coraz więcej kropli pojawiało się na przedniej szybie. Sam nie wiem, czemu nie włączyłem wycieraczek. Jechałem już prawie po omacku, gdy jak błyskawica przemknął obok mnie szary mercedes i wyrwał mnie z tego zamyślenia. Włączyłem wycieraczki, zasunąłem szybko szybę i potrząsnąłem głową. Z wolna nabierałem chęci do życia, do działania. Zanim dojechałem do domu, ułożyłem sobie plan działania na najbliższe trzy godziny. Nawet przestało mżyć. To dobry znak - myślałem otwierając bramę. Dodzwonić się do urzędu to gorzej jak wojna. Albo jest zajęte, albo nikt nie podnosi słuchawki. Byłem jednak bardzo uparty i w końcu dopiąłem swego. Zgłosiła się pani na centrali. Niestety, na tym moje szczęście się skończyło. Z sekretarką dyrektora nie udało mi się już dogadać, pomimo iż dwukrotnie podawałem jej swoje nazwisko. Była chyba nowym pracownikiem i za żadne skarby nie chciała połączyć mnie z dyrektorem twierdząc, że ten jest zajęty. Tępa baba - pomyślałem i trzasnąłem słuchawką. Postanowiłem wybrać się tam osobiście. Dochodziła trzynasta, więc czasu nie miałem zbyt wiele. Wszedłem pewnym krokiem do sekretariatu i utkwiłem swój zasępiony wzrok w niebrzydkiej trzydziestce. Była tym tak zaskoczona, że aż wstała. - To ja przed chwilą dzwoniłem. Proszę powiedzieć dyrektorowi, że przyszedłem. Mam nadzieję, że pamięta pani jeszcze moje nazwisko. Kobieta otworzyła szeroko usta i zrobiła kilka oddechów, jak ryba wyciągnięta z wody. Chyba nie nawykła do takiego traktowania swojej osoby. Po chwili jednak zreflektowała się, wyskoczyła zza biurka i stanęła przed drzwiami, na których widniała tabliczka z napisem DYREKTOR. - Mówiłam już panu, że dyrektor jest zajęty. - Ostatni raz proszę mnie zapowiedzieć, bo inaczej wejdę siłą - powiedziałem kładąc akcent na ostatnim słowie. Popatrzyła na mnie jeszcze przez moment prawie błagalnym wzrokiem, po czym odwróciła się i niepewnie położyła dłoń na klamce. Pewnie wzięła mnie za świra. Dobrze, że nie zaczęła krzyczeć, bo mogła zrobić niepotrzebne zbiegowisko. Trochę szkoda, że nie usłyszałem o czym rozmawia ze swoim przełożonym, ale drzwi były doskonale wyciszone. Niepocieszony podszedłem do okna, skąd rozciągał się widok na podwórze. Stały tam dwa osobowe samochody. Każdy wart z pewnością ponad dwadzieścia tysięcy marek. Zanim zdążyłem dopasować się do jednego z nich, drzwi do gabinetu otworzyły się i stanął w nich sam pryncypał. Nasze spojrzenia spotkały się na moment. - Pani Jadziu. Proszę zrobić dwie kawy i wziąć coś na uspokojenie - zwrócił się do sekretarki. - Niech pan wejdzie - skinął na mnie ręką wyraźnie rozbawiony. - Zapraszam. Po wymianie uprzejmości, kurtuazyjnych pytaniach i odpowiedziach przeszedłem do sedna sprawy. - Przyszedłem prosić pana o przysługę - powiedziałem. Dyrektor uśmiechnął się i popatrzył w sufit. Lubił sprawiać wrażenie czło- wieka, od którego zależy obieg Ziemi wokół Słońca. W rzeczywistości był z niego równy chłop. - Jeśli tylko będę mógł w czymś pomóc... - Gdybym nie miał co do tego pewności, to bym do pana nie przyszedł - połaskotałem jego próżność. - Jeśli jest pan tego taki pewien, to niech pan wyłuszczy całą sprawę. Mówiąc to poprawił się na fotelu. Zupełny brak włosów i poza, jaką przyjął upodobniła go do Duce. - A więc... - zacząłem i nie skończyłem, bo do gabinetu weszła sekretarka z kawą. Trzęsły się jej ręce do tego stopnia, że gdy kładła przede mną filiżankę, kropla czarnego płynu spłynęła po ściance. Udałem, że tego nie zauważyłem. - Jest nowa, wyrobi się - rzucił niedbale dyrektor. - No słucham, bo w dalszym ciągu nie wiem, o co chodzi. Nabrałem głęboko powietrza w płuca. - Mam znajomą, która szuka pracy - zacząłem. - Firma, w której pracuje za kilka dni przestanie istnieć. Nie znalazłby się u was jakiś wolny etat? Naczelny pogładził ręką po brodzie, zmarszczył brwi i zapytał: - A jak nazywa się ta upadająca firma? - Polonex - odrzekłem trochę zaskoczony pytaniem. - Aha. Polonex mówiż pan. Polonex... A co robi tam ta pańska znajoma? - zapytał po chwili zastanowienia. - Była sekretarką, ale... - A ładna? - przerwał mi robiąc do mnie oko. - Nie da się ukryć. - No, ale panie Marku ja mam już sekretarkę. Chyba miał pan okazję ją poznać. - No rzeczywiście, ale ja nie powiedziałem, że ona ma być pańską sekretarką. Dać jej jakaś pracę biurową i niech się cieszy - dodałem nieszczerze. - Tak pan mówi? No to może coś da się załatwić, ale złotych gór niech pan jej nie obiecuje. - Dziękuję panu bardzo. Na pewno się ucieszy. A ja, no cóż ja? Będę pańskim dłużnikiem. - Nie ma sprawy. Załatwi mi pan przed Mikołajem jakiś tańszy, ale dobry komputer i będziemy kwita. Zresztą, mój chłopak nie tak dawno wspominał pana. Z obecnym informatykiem jakoś nie sympatyzują. Łazi tam czasem do niego, ale mówi, że z panem łatwiej mu się było porozumieć. - To dobrze, że po moim odejściu są jeszcze tacy, którzy mnie chwalą - powiedziałem i podniosłem filiżankę do ust. Kawa była jakiegoś podłego gatunku. - Nie tylko on dobrze pana wspomina. Jeśli nie powiedzie się panu w interesach - czego oczywiście nie życzę - to może pan do nas wrócić. Już ja to załatwię. - Dziękuję - odparłem trochę zaskoczony jego propozycją. Dobrze jest mieć miejsce do, którego można w każdej chwili wrócić. Zadzwonił telefon. Skorzystałem z okazji, by spojrzeć na zegarek. Dochodziła trzecia. Musiałem zacząć się spieszyć. Korzystając z tego, że dyrektor zajęty był rozmową z kimś wysoko postawionym - sądząc z tego, co dotarło do moich uszu - wypiłem prawie do dna podłą i w dodatku zbyt gorącą kawę. Gdy odłożyłem już filiżankę na podstawkę, ogarnęło mnie przerażenie. Zdałem sobie sprawę, że nic nie wiem o kobiecie, której staram się załatwić pracę. Musiałem zadziałać błyskawicznie. Gdy tylko dyrektor odłożył słuchawkę, nie czekałem na dalszy przebieg wydarzeń tylko zapytałem: - To kiedy mógłbym z nią przyjść do pana, panie dyrektorze? - Niech pan zajrzy w przyszłym tygodniu, powiedzmy w środę - powiedział błądząc gdzieś myślami. - Dziękuje bardzo, ten termin bardzo mi odpowiada - oświadczyłem. Po chwili wstałem i obiecując, że nie zapomnę o jego sprawie, pożegnałem się najgrzeczniej jak potrafiłem i zostawiłem go sam na sam z jego problemami. Nie odprowadził mnie. Odniosłem wrażenie, że bardzo zmartwił go telefon z przed chwili. - Do widzenia panu - usłyszałem za sobą kobiecy głos, gdy opuszczałem sekretariat. - Do widzenia - odpowiedziałem z uśmiechem. - Życzę miłego dnia. Trochę w pośpiechu, ale w pełni usatysfakcjonowany opuściłem budynek urzędu, budynek w którym pracowałem przez ponad dwa lata. VIII Już przy stoliku zdałem mojej pani dokładną relację z rozmowy w ZUS-ie. Była wyraźnie usatysfakcjonowana. Przynajmniej odniosłem takie wrażenie. Powiedziała nawet, że ceni takich ludzi jak ja, takich którzy to nie rzucają słów na wiatr. Potem nie rozmawialiśmy już o niczym konkretnym. Zrobiło się bardzo sympatycznie. Po godzinie przeszliśmy na ty. Kilka kieliszków szampana trochę uderzyła mojej rozmówczyni do głowy. Gdy tylko kelner zebrał puste naczynia, a w butelce pozostała nie więcej niż setka złotego płynu zaproponowałem wspólne pójście do dyskoteki. - Dobrze, pójdziemy - odparła po chwili zastanowienia. - Pamiętaj jednak, że nie jestem tak zwaną rozrywkową dziewczyną. Powiem ci wprost. Jeśli siłą rzeczy będziesz pchał się do moich majtek to nasza znajomość skończy się tak szybko jak się zaczęła. Jestem zdecydowana nawet zrezygnować z twojej propozycji pracy. Czy dobrze się rozumiemy? - O niczym takim nawet nie pomyślałem - powiedziałem spuszczając na chwilę wzrok. - To dobrze, bo nie chciałabym żeby to spotkanie było naszym ostatnim. - To brzmi prawie jak propozycja - ożywiłem się. - A co! Nie chciałbyś się więcej ze mną spotkać? - zapytała figlarnie przewracając oczami. Jej szczerość i bezpośredniość wypowiedzi zupełnie mnie oszołomiła. Pozo- stawiając jej retoryczne pytanie bez odpowiedzi, wstałem zza stołu i powiedziałem: - No to chodźmy. W okolicy znajdowała się tylko jedna dyskoteka, którą nie odwiedzali tutejsi menele. Wejście do niej nie było jednak rzeczą prostą. Nawet w dzień powszedni był tu prawie zawsze komplet. Zbliżając się do budynku zauważyłem kilka samochodów, wartych w sumie ze sto tysięcy dolarów. Całe szczęście, że rozpoznali mnie ochroniarze, bo inaczej nie dostałbym się do środka. Nie spodobało mi się tylko to, że jeden z nich cicho gwizdnął gdy go mijałem. No cóż - zdziwiło ich, że jestem z kimś innym niż Dorota. Od razu poszliśmy na parkiet. Rytmiczne techno wprawiło moją towarzyszkę we wspaniały nastrój. Szaleliśmy jak zakochani nastolatkowie, nie zwracając uwagi na nikogo i na nic. Gdzieś daleko pozostawiłem duchy, interes, Dorotę. Bawiłem się świetnie i wcale nie przeszkadzało mi to, że parę razy uderzyłem o kogoś plecami. Dopiero gdy moje oczy napotkały zdegustowane spojrzenie osiemnastoletniego blondyna poczułem lekkie zażenowanie. Na szczęście disc joker spuścił trochę z tonu i z głośników popłynęła spokojniejsza muzyka. Moja partnerka była tak spocona, że bluzka przyklejała się jej do skóry, uwydatniając kształtne piersi osłonięte skąpym biustonoszem. W pulsującym świetle wyglądała bardzo sexi. Moje czoło z wolna pokryło się kroplami potu. Nagle, po kolejnym obrocie Iza zachwiała się i ratując się przed upadkiem wpadła mi prosto w ramiona. Z satysfakcją stwierdziłem, że nie zachowała się jak przerażona dziewica tylko przytuliła się do mnie. Na karku poczułem jej przyspieszony oddech. Tańczyliśmy dalej nie odrywając się od siebie. Rodzaj muzyki nie wpływał na nasze ruchy. Trochę bałem się, żeby moja męskość za bardzo nie dała o sobie znać, ale siłą woli udało mi się ją jakość okiełznać. Nie rozmawialiśmy - sam nie wiem czemu? Może muzyka była zbyt głośna, a może dlatego, że wszelkie słowa były niepotrzebne. W chwili gdy całkowicie zatraciłem się w nirwanie spokoju poczułem lekkie klepnięcie w plecy. Niechętnie odwróciłem głowę. Obok mnie stał Pikuś, właściciel dyskoteki. Starając się przekrzyczeć muzykę zapraszał nas na zaplecze na drinka. Kiwnąłem porozumiewawczo, choć nie do końca byłem przekonany czy skorzystamy z jego propozycji. Moja partnerka tymczasem zdawała się nie zauważyć całego zdarzenia. Nawet nie podniosła głowy z mojego ramienia. Nabierałem coraz większej ochoty, żeby pocałować ją w szyję, ale w końcu postanowiłem odłożyć swoje starania na kiedy indziej. Nie chciałem przez jakiś głupi gest zepsuć wspaniale zapowiadającego się związku. Zaczynało mi bardzo zależeć na Izie. Swoją chwilę szczęścia chciałem wydłużyć do maksimum, ale czas płynął nieubłaganie. Przetańczyliśmy jeszcze ze trzy utwory, zanim na dobre odkleiła się ode mnie. Ręką poprawiła włosy. Spojrzałem w jej lekko rozmarzone oczy i nie wytrzymałem. Pochyliłem lekko głowę. Wargi drżały mi nerwowo. - Nie - zastawiła ręką usta cofając się o krok. - Przepraszam - powiedziałem chyba zbyt cicho. Chyba jednak prawidłowo odczytała moje intencje, bo gdy chwyciłem ją za rękę nie zaprotestowała. Ruszyliśmy do narożnego stolika. - Nie myśl, że mi się nie podobasz. Ale nie należę do osób, które z ledwie co poznanym mężczyzną idą do łóżka. Pamiętaj o tym - powiedziała podnosząc do ust szklankę z coca-colą. - Oczywiście - rzekłem. - Wygląda na to, że stałem się ofiarą własnej popędliwości. Przepraszam. Nasze głosy zmagały się z muzyką. Było to pewne uniedogodnienie, ale chyba paradoksalnie dlatego rozumieliśmy się tak dobrze. Kilka minut później Iza popatrzyła na zegarek i po chwili zastanawiania się nad czymś powiedziała: - Muszę już iść, ale jeśli tylko chcesz, możesz mnie odprowadzić. - Uważasz, że mogę nie chcieć? - Może jestem bezczelna, ale powiem nie. - I masz rację. Ale może wejdziemy jeszcze do mojego kolegi na drinka. W końcu nas zapraszał. Tym razem to ja spojrzałem na zegarek. Było piętnaście po dziesiątej. - Nie da rady. Za godzinę mam ostatni pociąg. Mówiąc to wstała z krzesła nie pozostawiając mi wyboru. - To przecież dużo czasu. Posiedzimy parę minut, potem zadzwonię po taksówkę i bez problemu zdążymy - nalegałem, gdy na moment zatrzymała się w holu, na przeciwko dwumetrowego lustra. - Szczerze mówiąc wolałabym się przespacerować. Chciałabym trochę ochłonąć - powiedziała proszącym, ale jednocześnie zdecydownym tonem. - No to chodźmy na dworzec - zgodziłem się, choć wiedziałem, że Pikuś się obrazi. Było zupełnie ciemno gdy znaleźliśmy się na drodze prowadzącej na dworzec. Iza dokładnie otuliła się żakietem, a ja objąłem ją w talii. Czułem, że jestem jej potrzebny i wiedziałem, że ona jest potrzebna mi. - Jakoś do tej pory nie spytałeś mnie gdzie mieszkam. Nie jesteś ciekawy? - zapytała po kilku minutach, podczas których nie zamieniliśmy ani słowa. - Rzeczywiście. Jakoś wyleciało mi z głowy. No to gdzie mieszkasz? - Stąd nie widać! - krzyknęła mi prosto w twarz i porwała się pędem do przodu. Jej szpilki tłukły o asfalt: puk, puk, puk, puk... Chwilę patrzyłem za nią nie przyspieszając kroku. Dopiero gdy oddaliła się o jakieś trzydzieści, może czterdzieści metrów, zacząłem biec. Dogoniłem ją bez trudu. - Zachowuję się jak wariatka - ale taka już jestem. Kiedy jest mi dobrze korzystam z tego, bo wiem, że to szybko mija - wysapała. - Masz rację - odparłem i powtórnie objąłem ją ramieniem. Mnie również było z nią dobrze i nie chciałem nawet myśleć, że wszystko może się wkrótce bardzo skomplikować. Dochodziła jedenasta gdy znaleźliśmy się na dworcu kolejowym. Iza podeszła do kasy, kupiła bilet do Annolesia, po czym spojrzała na mnie i zapytała: - A ty jedziesz bez biletu? - Ja, yhm... ja... no - zacząłem się jąkać - jeśli chcesz to, tooo... oczywiście pojadę z tobą. - No to na co się oglądasz - rzuciła udając zdenerwowaną. - No bo nie wiem czym później wrócę? - Nie przejmuj się. Przed dwunastą jest jeszcze pociąg powrotny. - No to w takim razie... - zawiesiłem głos - jadę z tobą. - Świetnie! - krzyknęła i nie czekając na mnie wybiegła z poczekalni. Usiedliśmy na ławce na peronie. Dworzec był zupełnie pusty. Chyba nikt oprócz nas nie wsiądzie do tego pociągu pomyślałem. Iza położyła głowę na moim ramieniu i chyba przymknęła oczy. Do planowego przyjazdu pozostało piętnaście minut. Wiatr lekko wiał nam w plecy. Było nie więcej niż piętnaście stopni. Pogrążyłem się w myślach. Oczyma wyobraźni widziałem nas nad brzegiem ciepłego morza, zakochanych, szczęśliwych... Z zamyślenia wyrwał mnie szept: - Marek, Marek, Marek... Ktoś stojący bardzo blisko domagał się, żebym zwrócił na niego uwagę. Ktoś, kto znał moje imię, a więc ktoś kogo i ja powinienem znać. Wolno rozejrzałem się wokoło. Na peronie nie było nikogo poza nami. Popatrzyłem na wtuloną we mnie twarz Izy i usłyszałem po raz kolejny swoje imię. Przez chwilę łudziłem się, że powiedziała coś do mnie. Niestety. Jej usta nie poruszały się. Przeszył mnie dreszcz. Chyba poczuła to, bo podniosła głowę i popatrzyła na mnie zaniepokojona. - Nie rób takich oczu bo zacznę się bać. - Przepraszam - powiedziałem i zdobyłem się na wymuszony uśmiech. - Chyba trochę zmarzłem. Skinęła głową, i na powrót oparła ją na moim ramieniu. Samotność jest najgorszą rzeczą jaka może spotkać zdrowego człowieka. W wieku dwudziestu siedmiu lat rozsądnie myślący mężczyzna nie decyduje się na szalone związki kosztem takich, u których podstaw nie leży może wielka namiętność, ale przede wszystkim zaufanie i szacunek. Nie mogłem mieć tego wszystkiego z Dorotą, ale nie miałem też powodu żeby ją za to nienawidzić. Nigdy czegoś takiego nie czułem. Może to ona znienawidziła mnie do tego stopnia, że rozpętała działanie jakichś niepojętych siły. A może popełniła samobójstwo? Nie, to do niej nie było podobne. Wobec tego, co do cholery się dzieje? Czyżby duch mojego kolegi uaktywnił się po latach? To też nie trzymało się kupy. Tylko w takim razie o co tutaj chodzi? Ten głos... Między jednym, a drugim oddechem usłyszałem odległe, ale wyraźne dudnienie. - To na pewno twój - oznajmiłem. Iza uniosła głowę, spojrzała na kolejowy zegar, po czym wzruszając ramionami powiedziała: - Raczej nie. Jeszcze osiem minut. Zresztą nie zapowiadali go. Pewnie jakiś towarowy. - Może i tak - odparłem nie do końca przekonany. - Ale coś nadjeżdża. - Nie wiem - ziewnęła. - Zawsze gorzej słyszę po wyjściu z dyskoteki. To dziwne. Jak można nie słyszeć pociągu, który w tym momencie prawie wjeżdża na dworzec. Ale jeszcze dziwniejszą rzeczą zdawało się być coś innego. Patrzyłem w stronę z której dochodziły odgłosy, ale poza torami ginącymi gdzieś w ciemności nie dostrzegłem niczego co mogło wydawać te charakterystyczne dźwięki. Byłem jednak pewien, że słyszę sapiąca lokomotywę, która za moment wjedzie na peronu. Wprawdzie nie słyszałem żeby tędy jeździły inne pociągi niż elektryczne, a ten na pewno takim nie był. Coś czaiło się w powietrzu i szybko zbliżało się. Na domiar złego, tylko ja zdawałem sobie z tego sprawę. Dyskretnie uszczypnąłem się w policzek, aby upewnić się, że nie przysnąłem. Niestety to nie był sen. Niewidzialny parowóz zwalniał zgrzytając złowróżbnie. Nie poczułem żadnego zapachu, żaden choćby najmniejszy powiew wiatru nie sięgnął mojej twarzy. Uszy natomiast, zarejestrowały przeciągły świst. Pociąg widmo zatrzymał się. O Boże, co mam robić pomyślałem. Wlepiłem wzrok w tory oddalone trzy metry od ławki na której siedzieliśmy i patrzyłem jak zahipnotyzowany. Iza wsparta na moim ramieniu chyba drzemała. - Posłuchaj kochanie - powiedziałem szeptem, jakbym chciał żeby nikt nas nie usłyszał. - Czy przyjeżdżają tutaj czasem parowe lokomotywy? - Niee - powiedziała zaspanym głosem. - A bo co? Czemu pytasz? - dodała po chwili. - Nie... nic, tak tylko spytałem. Z uporem maniaka wpatrywałem się w miejsce gdzie powinien znajdować się przynajmniej parowóz i w dalszym ciągu nie widziałem nic poza parą szyn odbijających światło latarni. To absurd powtarzałem sobie. To nie może dziać się naprawdę. Za chwilę wsiądziesz do normalnego pociągu i wszystko minie. Przecież.... Z lewej strony dobiegł mnie stukot butów o betonowy peron. Wzdrygnąłem się, a gęsia skórka pokryła całe moje ciało. Przestałem czuć się bezpiecznie. Po pustym peronie biegało kilka osób. Mijali nas ledwie o kilka centymetrów, a my ich nie widzieliśmy. Po chwili oprócz kroków usłyszałem inne dźwięki. Jakby ktoś przeciągał wózki na nienaoliwionych, metalowych kółkach. Tego już nie wytrzymałem. Zakryłem rękami uszy i z przerażeniem na twarzy spojrzałem Izie prosto w oczy. - Czy ty nie słyszysz co się dzieje? - wycedziłem przez zaciśnięte zęby. - Marek, co się dzieje? Nie patrz tak na mnie! O co ci chodzi? - powiedziała zdezorientowana i szybko powstała z ławki. Coraz więcej ludzi biegało po peronie. Komuś upadły bagaże, ktoś chyba przewrócił się tuż obok mnie. To już był tłum, tłum niewidzialnych osób. - Uciekaj! - krzyknąłem. - Nie patrz na mnie tylko uciekaj! Oni mogą cię zabić! - Co ty wygadujesz? Jacy oni? Co się dzieję? Powiedz mi co się dzieje? - powtarzała i cofając się krok po kroku zbliżała do przejścia między peronami. Wraz z nią odgłosy tłumu zaczęły się oddalać. Jakby wszyscy skierowali się do wyjścia. Szybko się uwinęli. Zacząłem panować nad emocjami. Już podniosłem się żeby podejść do przerażonej kobiety i uspokoić ją, gdy potworny gwizd sprawił, że stanąłem jak sparaliżowany. Pociąg odjeżdżał. W tym samym momencie rozległ się charczący głos: - Pociąg osobowy z Bolesławic do Kamienicy Dużej wjedzie na tor trzeci przy peronie drugim. Powtarzam... Obraz przed oczami zaczął mi się rozmywać. W gardle poczułem niemiłą słodycz. Byłem bliski całkowitej utraty świadomości. - Boje... Przestań.... robić. Mar... - strzępy zdań wypowiadanych przez Izę dolatywały do mnie. Zupełnie straciłem władność nad ciałem. Jakimś cudem jednak nie przewróciłem się. Stałem wyprostowany, jakby ktoś przywiązał mnie do niewidocznego drzewa. Otępiałym wzrokiem odprowadzałem niewidoczny pociąg, który przed momentem przetoczył się dwa metry ode mnie. Wydawało mi się nawet, że poczułem impet powietrza na twarzy i smród, jakiś okropny smród zgnilizny. Osobówka wjeżdżała na peron. Światło z wagonów migało mi przed oczami. Najpierw bardzo szybko, potem coraz wolniej i wolniej. Wreszcie jedne z pneuma-tycznych drzwi rozsunęły się dokładnie na przeciwko mnie. Kątem oka dostrzegłem postać Izy wsiadającą do jednego z końcowych wagonów. Nie byłem w stanie wykonać choćby najmniejszego ruchu żeby zbliżyć się do niej. Jakaś siła paraliżowała mnie zupełnie. Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. Dochodziły mnie kroki oddalających się podróżnych, a ja stałem jak zaklęty. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Możność ostrego widzenia zacząłem odzyskiwać w chwili, gdy drzwi zamknęły mi się przed nosem. Pociąg ruszył. Poczułem jak wraca mi władza w nogach i rękach. Zrobiłem krok w stronę umykającego szczęścia, ale jakieś dwie niewidzialne dłonie schwyciły mnie za ramiona i mocnym szarpnięciem usadziły na ławce. Co się stanie jeśli za chwilę wrzucą mnie pod koła pomyślałem z przerażeniem i doznałem dziwnego uczucia zobojętnienia. Było mi wszystko jedno. Zacząłem się zastanawiać, na ile kawałków mogą podzielić ludzkie ciało stalowe koła pędzącego składu. Żaden lekarz tego dokładnie nie poskłada - doszedłem do wniosku. Ale cóż to w końcu za różnica. Odprowadziłem wzrokiem przyspieszający z każdą chwilą pociąg. Przez moment mignęła mi przed oczyma twarz Izy. Gdy ostatni wagon opuścił dworzec wydałem z siebie jakiś dziwny dźwięk i zacząłem wymiotować. Potwornie bolała mnie głowa. - Proszę pana. Czy źle się pan czuje? Może wezwać karetkę? - Nie, nie trzeba, dziękuję - powiedziałem trochę bełkotliwym głosem i unio- słem wzrok. Przede mną stała kasjerka, ta sama, która dwadzieścia minut wcześniej sprzedała mi bilet. - Przepraszam za bałagan - wymamrotałem. - Już sobie idę. Przepraszam. Wytarłem chusteczką usta i zabrałem się do wstawania. Niestety nie bardzo mi wychodziło. Gdyby nie pomoc nieznajomej kobiety z pewnością tkwiłbym tam dłużej. - Bardzo pani dziękuję - powiedziałem i ruszyłem chwiejnym krokiem przez peron. Czułem się, jakbym wracał z pogrzebu kogoś bardzo bliskiego. W dalszym ciągu było mi niedobrze, ale nie miałem już czym wymiotować. Słaniając się na nogach dotarłem do budynku dworca i oparłem się plecami o ścianę. Moja wybawczyni gdzieś zniknęła, tak samo jak pociąg, którym miałem odjechać. Stałem dłuższą chwilę twarzą do wiatru starając się zebrać siły i myśli. Chciało mi się płakać. Iza odjechała. Wywarłem na niej niezatarte wrażenie, ale zupełnie nie takie o jakim marzyłem. Teraz pewnie jakaś życzliwa dusza powie jej, że kiedyś byłem w domu wariatów. Co wtedy o mnie pomyśli? Nie trzeba być Einsteinem żeby to przewidzieć. Rozmyślając sięgnąłem odruchowo do kieszeni w poszukiwaniu papierosów. Wypadł mi bilet. Nie podniosłem go. Nie był mi już potrzebny. Wracałem jak jednoosobowa armia napoleońska spod Moskwy. Mówią, że wroga najłatwiej pokonać jego własną bronią. Tylko jak do cholery mam się stać duchem? Do tego na pewno nie wystarczy informatyczna wiedza. Nie ten stopień wtajemniczenia. Ciągle chciało mi się rzygać, chociaż już dawno nie miałem czym. Czy zawsze kiedy zaczyna mi się układać musi wydarzyć się coś, co wszystko skomplikuje? Nie wiadomo z jakiej przyczyny zaczynam być regularnie straszony. Mogę nawet zrozumieć, że dom jest nawiedzony, chociaż jeszcze tydzień temu uznałbym to za zupełny absurd, ale to co wydarzyło się dzisiaj na dworcu to już istna paranoja. A tak w ogóle, to podobno każde działanie czemuś służy. Mój przypadek jest jednak trudny do wyjaśnienia. No, bo jeżeli coś chciałoby mnie zabić, to dlaczego idę teraz środkiem drogi, a nie leżę w kawałkach na torach. Wyglądało na to, że jakaś siła chciała powstrzymać mnie nie tylko przed wybuchem gazu, ale także przed niechybną śmiercią pod kołami pociągu. Miałem własne bóstwo opiekuńcze i na dobrą sprawę wcale nie byłem pewien, czy powinienem się z tego cieszyć. Przecież w dalszym ciągu nie wiedziałem o co w tym wszystkim chodzi, a odpowiedź na to właśnie pytanie była dla mnie ważniejsze niż iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa. Przechodząc obok zamkniętej już dyskoteki zauważyłem słabe światło na piętrze. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła druga. Okoliczne nocne sklepy były już zamknięte. Nocne sklepy czynne do dwudziestej czwartej. Bez sensu pomyślałem i krzyknąłem ile sił w płucach: - Andrzej! Andrzej! Jeśli w okolicy mieszkało więcej Andrzejów z pewnością obudziłem ich wszystkich. Patrzyłem w okno i czekałem. Po jakichś dziesięciu sekundach zobaczyłem zarys postaci, a po chwili w otwartym oknie ukazała się sylwetka od pasa w górę. - Co jest? - doleciał mnie wkurzony, ale znajomy głos. - To ja - powiedziałem chyba zbyt cicho, żeby mógł mnie rozpoznać po głosie. - Jakie kurwa ja? - No ja, Marek. - Poczekaj zaraz zejdę ci otworzyć. Jesteś sam? - Tak. A Aza?- zawahałem się. - Tydzień temu zdechła. Wchodź śmiało. Furtka zabzyczała charakterystycznie. Pchnąłem ją i wszedłem na podwórze. - Wszystko wszystkim, ale mógłby się lepiej zabezpieczyć - powiedziałem sam do siebie. W okolicy wszyscy wiedzą, że biednym nie jest. Było ciemno, a Andrzej, z sobie tylko wiadomych powodów, nie zapalił zewnętrznej lampy. Przytrzymując się poręczy stanąłem niepewnie na trzecim stopniu i rozejrzałem się dookoła. Żeby tylko coś nie zaszło mnie od tyłu. Wtedy na pewno będę bez szans. Coś czaiło się do ataku. Było niedaleko i zbliżało się. Cała okolica żyła. Gdzieś w oddali pies wył do księżyca. A może wcale nie do księżyca tylko z głodu. Nie wiem? Skowyt był cichy, ale jakimiś dziwnymi rykoszetami odbijał się w mojej czaszce. Czemu on tak długo nie otwiera? Zacząłem się bać. Jakiś przedmiot leżący tuż przy ogrodzeniu coraz bardziej zaprzątał moją uwagę. Czułem jak strach wkrada się we wszystkie moje myśli. Dlaczego Andrzej nie otwiera tych cholernych drzwi? Chyba nie wystawił mnie na żer? Tymczasem pod płotem działo się coś niedobrego. To stara, potargana marynarka. Tylko dlaczego porusza się tak dziwnie? Przecież to nie możliwe żeby kawał szmaty... To było nierealne, ale musiałem wyzbyć się ostatnich złudzeń. Rytmiczność ruchów jaką udało mi się zaobserwować mogła świadczyć tylko o jednym. Przedmiot bez ciała i ducha oddychał, a więc żył. W dodatku z każdym ruchem pęczniał. Przyszło mi na myśl gotowanie ludzkiego mięsa, które podczas tego procesu znacznie zwiększa swoją objętość. Gęsia skórka pokryła mnie od stóp do głów. Ożywiony, brudny i śmierdzący materiał rósł coraz szybciej. Szarpnąłem za klamkę, ale drzwi nie otworzyły się. Gorąco zalało mi oczy, ręce, nogi, które o zgrozo rozstały się ze stałym gruntem. Gdzieś odlatywałem, odwrócony do góry nogami. Powietrze zrobiło się czarne i gęste jak smoła. Ręce przykleiły mi się do jakiejś rozpalonej do czerwoności rury. Chyba zajęczałem z bólu. Zanim zupełnie straciłem świadomość doszedł mnie nienaturalnie długi i przeciągły skrzyp. Ogarnęło mnie uczucie zupełnej obojętności. Łomot. To moja głowa... Dudnienie w czaszce. Jest zimno i ciemno. Jest, bo mam zamknięte oczy. Muszę je otworzyć, ale boję się tego co mogę zobaczyć. Poruszę najpierw ręką. Jezu, jestem w trumnie. Na ile starczy mi powietrza? Zawsze chciałem być spalony, ale na pewno nie wykonali mojej ostatniej woli. A może właśnie wjechałem do pieca? A może jeszcze mnie nie pochowali? Muszę otworzyć oczy. Ale najpierw się przeżegnam. O Boże. Mam mokre ręce. Trumna przecieka. Zakopali mnie. Nawet nie będę miał ze sobą jak skończyć. Za mało miejsce. Chyba przegryzę sobie żyły. Głowa mi za chwilę pęknie... - No, wreszcie się poruszyłeś - słyszę nad sobą znajomy głos, ale kompletnie nie mam pojęcia do kogo może należeć. Nie mam wyboru. Ryzykuję i otwieram oczy. Stoi nade mną ludzka postać, ale widzę ją bardzo nieostro. Obraz, który do mnie dociera pulsuje mi w oczach sprawiając ból. - Już miałem dzwonić po pogotowie. Dobrze się czujesz? - Mogło by być lepiej - mówię, ale nie bardzo mam siłę i ochotę, odpowiadać na kolejne pytania. Chcę odpocząć. Co prawda nie wiem gdzie jestem, ale chyba jednak żyję i reszta w tej chwili mnie nie obchodzi. Zaraz zasnę. - Zdrzemnę się trochę - oznajmiam. - Nie ma sprawy stary - tylko zrób to może na wyrku, a nie w wannie. A więc nie jestem w grobie tylko w wannie. Mogę się spokojnie zdrzemnąć. - Przygaś to światło, bo mi łeb rozwali - mówię, na powrót zamykając oczy. - Dobra, dobra, ale powiedz mi gdzieś ty się tak zaprawił? Z trudem przychodzi mi pogodzić się z myślą, że chwilowo nie pośpię. Siadam, ale mam problem z utrzymaniem tej pozycji. Strasznie kręci mi się w głowie. Czuję jak dwie silne ręce stawiają mnie do półpionu. Chyba jednak wstanę. Niestety niewiele mogę dać z siebie, żeby przyjąć postawę dwunożną, choć staram się ze wszystkich sił. Widząc moje nieporadne próby Andrzej chwycił mnie w pół, przerzucił sobie przez ramię i wyniósł do dużego pokoju. Poczułem się bardziej swojsko, ale i bardziej mokro. Byłem cały utaplany w wodzie i z lekka śmierdzący. Siedząc na narożniku, z głową w dół, powoli odzyskiwałem siły słuchając monologu mojego przyjaciela: - Rany boskie. Wychodzę i widzę jak osuwasz się na kolana, a głową walisz w schody. Niestety nie zdążyłem cię złapać. Podchodzę bliżej, nachylam się i odwracam twarzą do góry. Na szczęście oddychasz spokojnie. Myślę - spił się. Ale jak teraz patrzę na ciebie, nie wygląda na to żebyś był zalany - chyba, że wodą. Marek, czy ty mnie słyszysz? - Tak, tak - już mi lepiej - unoszę głowę. - Może jednak zadzwonię po pogotowie. Z takimi rzeczami nie ma żartów. - Nie, daj spokój. Przecież i tak jeśli tylko poczują od kogoś alkohol, to najchętniej wywieźliby go do izby wytrzeźwień. A uwierz mi, że po wyjściu od ciebie nie wypiłem nawet kieliszka. - Najdziwniejsze jest to, że Ci wierzę - powiedział poważnie. - Możesz chodzić? - Tak - odparłem i uniosłem głowę. - O, widzę że zrobiłeś sobie cały pokój w drewnie. Ja też planuję coś takiego, ale jak widzisz na razie mam inne kłopoty - uśmiechnąłem się. Moja poobijana głowa, z racji ostatnich przygód przyjęła nieco inny kształt niż jest to ogólnie przyjęte. Do guza na czole, który nabiłem sobie dwa dni temu dołączył chyba jeszcze bardziej urodziwy, tym razem umiejscowiony blisko ucha. Było trochę za późno żeby go rozmasować. - Zrobię herbatę i przyniosę ci lodu - powiedział Andrzej i ruszył do kuchni. Za chwilę dobiegł mnie stamtąd jego głos: - Może jednak zadzwonię po pogotowie? - Nie! - uciąłem. Byłem mu wdzięczny za pomoc, ale nie chciałem się widzieć z ludźmi w białych kitlach. Przynajmniej nie dzisiaj. - Powiedz mi - Andrzej stanął oparty o futrynę, trzymając w ręce zawiniątko - czy cię kto napadł? A tak w ogóle, to co zrobiłeś z tą ekstra laską? Gdy zadał drugie pytanie, podszedł do mnie i podał mi kostki lodu zawinięte w ręcznik. - Dzięki - odparłem przykładając kompres. - Nie stary, nikt mnie nie napadł, a laska pojechała do domu. - Tak też myślałem, że nie jest stąd. Widziałem ją kilka razy jak szła w stronę dworca. Usłyszeliśmy donośne gwizdanie czajnika. - Wiesz co - zacząłem ściągając mokre łachy. - Chyba miałem trochę szczęścia, że przewróciłem się na schodach twojego domu. A tak na marginesie, to mógłbyś włączać lampę na podwórku jak przychodzą goście. - Może więcej niż myślisz. Miałem dziś wieczorem jechać do starszych, ale przyjechali znajomi i wypiliśmy parę głębszych. Zresztą zapraszałem cię. Czemu nie przyszedłeś? - Moja partnerka nie dysponowała czasem... - zawiesiłem głos. - Faktycznie miałem trochę szczęścia - dodałem jeszcze ciszej. - Co mówiłeś, bo nie dosłyszałem? - Nie nic. Tylko, że nie miała czasu. Andrzej szedł ostrożnie, trzymając przed sobą tacę z dzbankiem i dwiema filiżankami. Zostałem już tylko w podkoszulce, slipach i skarpetkach. Moje najlepsze ciuchy wyglądały jak szmaty wyciągnięte z rynsztoka. - Ile słodzisz? Było to pytanie retoryczne, bo wszyscy moi znajomi wiedzieli, że od kilku lat nie słodzę ani kawy ani herbaty. Sam dokładnie nie pamiętam kiedy zrezygnowałem z cukru. Na pewno dawniej niż dziesięć lat temu, ale kiedy dokładnie nie byłbym w stanie powiedzieć. - Jak zwykle nic - odparłem i rozsiadłem się wygodnie. Andrzej postawił tacę tak, że nie musiałem wstawać żeby dosięgnąć filiżanki. Nie mówiąc nic podniósł z podłogi moje utytłane ubranie i ruszył do wyjścia. W drzwiach odwrócił się i patrząc na mnie oznajmił: - Wrzucę to do wanny i trochę przepłukam, bo za bardzo śmierdzi - zmarszczył nos. - Jak przekręcę przez ręcznik, powinno zdążyć wyschnąć do rana. A tobie zaraz coś przyniosę. - Nie rób sobie kłopotu - powiedziałem, ale w rzeczywistości tylko czekałem aż coś dostanę do okrycia. Ostatnio zbyt często wystawiałem się na działanie niskich temperatur. Nie chciało mi się czekać aż herbata przestygnie. Głośno siorbiąc wypiłem prawie połowę naczyńka. Gdy do mojego żołądka dotarł gorący płyn, poczułem się zupełnie dobrze. Odłożyłem filiżankę i popadłem w swego rodzaju zadumę. Patrzyłem na miejsce, w którym jeszcze przed chwilą leżała koszula, marynarka, spodnie i skarpetki. Zrobiła się tam mała kałuża. Dziwny był to widok. Wypieszczony do granic możliwości dębowy parkiet a na nim kałuża. Wodząc dalej oczyma dostrzegłem małe krople, które znaczyły drogę odejścia mojego przyjaciela. Gdyby tak zagubił się w tym wielkim domu, bez trudu odnalazłbym go idąc po śladach. Musiałbym tylko wyruszyć wystarczająco szybko, bo woda to trop dość nietrwały. Iść po śladach, iść po śladach, iść po śladach... ,,A śmierć idzie za nim krok w krok'' - przypomniałem sobie tytuł książki, którą czytałem kilka lat temu. A duchy idą za mną krok w krok... Tylko dlaczego akurat za mną? Początkowo wydawało mi się, że może to mieć związek z wypadkiem, ale to co zdarzyło się w ciągu ostatnich kilku godzin, coraz bardziej utwierdzało mnie w przekonaniu, że jednak nie o to chodzi. Dlaczego miałby mi pomagać, skoro chciał mnie zabić? Cholera zresztą wie, jaką logiką kierują się nieboszczyki. A może ma to związek z domem babki? Wprowadziłem się do niego przecież nie dawno. Jaki może być związek między: domem, niewidzialnym telefonem, wypadkiem samochodowym i dworcem kolejowym? Jeśli byłem wplątany w jakąś grę z zaświatów to szachy przy niej były dziecinną igraszką. Przez moment zaszumiało mi w głowie. Przerwałem rozważania. Nabierałem bardzo niemiłego przeświadczenia, że jestem obserwowany. Być może nawet w tej chwili. W drzwiach pojawił się Andrzej, niosący szary dres. - No i co? - zapytał, siadając tuż obok mnie. Wzruszyłem ramionami i zacząłem się ubierać. Założyłem pachnący nowością dres i aż podrapałem się po głowie. Coś było nie w porządku, ale nie wiedziałem co. Miałem wrażenie jakbym czegoś zapomniał. Czegoś mi brakowało. Zmierzyłem Andrzeja od stóp do głów i robiąc głupią minę spytałem: - Czy nie wiesz gdzie posiałem buty? Jestem pewny, że nie przyszedłem do ciebie na bosaka. Mój towarzysz uśmiechnął się nie odstawiając filiżanki od ust. Wyraźnie rozbawił go mój problem. Udzielił mi się jego dobry humor. Lekko, żeby nie wylać mu herbaty, szturchnąłem go łokciem. - No i czego się tak śmiejesz? Nigdy niczego nie zgubiłeś? - Owszem - odparł z udawaną powagą. - Nigdy jednak nie zdarzyło mi się w pantoflach wylegiwać w wannie. W gumowcach, jeszcze bym zrozumiał - parsknął śmiechem. Patrząc prosto w jego rozbawioną jadaczkę popukałem się po zdeformowanym czole. Chwilę później śmialiśmy się oboje. Mój stan fizyczny poprawił się na tyle, że mogłem wrócić do domu. Doszliśmy jednak do wniosku, że nie ma potrzeby ryzykować. Byłem trochę potłuczony, więc Andrzej musiałby mnie odprowadzać, a wyraźnie nie miał na to ochoty. Był zdania, że między innymi dlatego wymyślono telefon, żeby w podobnych przypadkach powiadamiać rodzinę, że nie wróci się na noc. Odczuwałem zmęczenie, dlatego nie polemizowałem z jego zdaniem, tylko czym prędzej zadzwoniłem. Nie wdawając się w szczegóły oświadczyłem, że dzisiejszą noc spędzę u Pikuły. Moja mama znała go od lat, więc nie zadawała zbędnych pytań. Zresztą z krótkiej wymiany zdań wywnioskowałem, że zadowoli się każdym wytłumaczeniem, które będzie miało choćby znamiona prawdopodobieństwa. Pewnie babcia nie zauważyła, że nie wróciłem na noc. Inaczej cały dom tętniłby życiem. - Czy nie będziesz miał nic przeciwko temu, że prześpisz się na narożniku? - znienacka zapytał Andrzej. - Wiesz... - zawiesiłem na chwilę głos - jest mi wszystko jedno. Nie jestem ani obłożnie chory, ani na tyle potłuczony, żebym musiał korzystać z małżeńskiego łoża - zażartowałem. - Wiesz, będę bezczelny, ale nie chce mi się wyciągać pościeli. Musi wystarczyć ci jasiek i koc. Ale oczywiście jeśli będziesz nalegał... - Nie ma sprawy - odparłem. - I tak wystarczająco zakłóciłem ci spokój. - Nie ma o czym mówić. Zaspokój tylko moją ciekawość i już na spokojnie powiedz co się stało. W dalszym ciągu nie mogę zrozumieć jak upadłeś na te schody. Przecież gdybyś miał pecha, to mogłeś się zabić. Dobrze, że nie przewróciłeś się do tyłu. Wahałem się dłuższą chwilę czy powinienem powiedzieć prawdę. Andrzej był moim dobrym kolegą, ale był również poważnym człowiekiem interesu. Bałem się, że takie opowieści uzna za wytwór mojej chorej wyobraźni. Sam nie wiem dlaczego, zdecydowałem opowiedzieć mu wszystko zgodnie z prawdą. - Pewnie będziesz się śmiał - zacząłem - ale prześladują mnie... - zawiesiłem głos - chyba jakieś duchy. Po wypowiedzeniu ostatniego słowa opuściłem głowę w oczekiwaniu na dalszy rozwój wypadków. Czekałem żeby dalej pociągnął rozmowę i doczekałem się. - Jesteś tego pewny? - zapytał jakimś zmienionym głosem. - W zasadzie nie. Jak można być pewnym czegoś, o czym nawet nie mam pewności czy istnieje? Tak mi się po prostu wydaje. To trwa już kilka dni. Zamiast spytać o szczegóły nocnej eskapady, Andrzej całkiem rzeczowo i z pełną powagą zadał kolejne pytanie: - A dokładnie od kiedy zdarzają ci się te przygody? - W zasadzie od niedawna, no powiedzmy od trzech - spojrzałem na zegarek - czterech dni. A bo co? Andrzej pochylił się w moją stronę, oparł łokcie o stół, splótł dłonie. Wyglądał na zakłopotanego. - Bo widzisz - zaczął - mnie też ostatnio przydarzyło się kilka rzeczy, które nie umiem w żaden sposób wytłumaczyć. Wyobraź sobie, że któregoś wieczoru, a raczej nocy, już po zamknięciu budy, gdy tylko położyłem się do łóżka zacząłem odczuwać pragnienie. Na górze w barku nie miałem nic bez procentów. Musiałem więc zejść na dół do kuchni. Jakieś dwa tygodnie temu spaliła mi się żarówka na klatce więc schodziłem trochę po omacku. W pewnym momencie wydawało mi się, że jakaś bezcielesna postać przesunęła się tuż obok mnie. Aż na moment zesztywniałem ze strachu. Takie głupie uczucie, że w domu jest jeszcze ktoś oprócz mnie. Gdy tylko pokonałem pierwszy strach w kilku skokach znalazłem się na dole i pozapalałem wszystkie możliwe światła, włączyłem nawet mały telewizor. Nie pamiętam co leciało na Eurosporcie, ale pewien jestem, że gdy wróciłem z puszką coca-coli przed telewizor stwierdziłem, że ktoś przełączył na MTV. Wziąłem więc do rąk pilota i wcisnąłem ósemkę. Wtedy obraz w telewizorze zniknął zupełnie. Nie jestem pewien, ale chyba całkowicie się wyłączył. Zdaje się, że zgasła dioda od czuwania. Trwało to na szczęście zaledwie moment. Już po chwili wszystko wróciło do normy, no prawie, bo rzadko zdarza mi się oglądać migawki ze wszystkich dostępnych programów. Tak jakby ktoś przełączał pomiędzy kanałami i nie mógł się zdecydować, który program chce oglądać. To było raczej dziwne, jeśli wziąć po uwagę uwagę, że pilot znajdował się w mojej dłoni i nic nie przyciskałem. Zrobił się tylko jakiś zimny, prawie lodowaty. I wiesz co zrobiłem? Pewnie będziesz się śmiał. Wsadziłem go do szuflady i zamknąłem na klucz. Obraz w końcu ustabilizował się, ale nie wiem czyją to było zasługą. Znowu mogłem oglądać Eurosport, ale zeżarło gdzieś kolor. Trochę mnie to wkurzyło, a więc go w końcu wyłączyłem zupełnie i ruszyłem na górę zapalając wszystkie możliwe światła. W sypialni rzuciłem się na łóżko i chyba szybko bym zasnął gdyby nie to, że usłyszałem wyraźne skrzypienie. Początkowo pomyślałem, że ktoś może być na schodach. W momencie wyskoczyłem z łóżka jak poparzony i wybiegłem na klatkę. Oczywiście nikogo nie było, a skrzypienie - o zgrozo - usłyszałem za sobą. Krok po kroku wróciłem do sypialni starając się dokładnie zlokalizować miejsce, z którego dochodzą te odgłosy. I wiesz co odkryłem? To skrzypiały drewniane listwy na ścianie. A najdziwniejsze było to, że gdy tylko zbliżałem się do miejsca, z którego rozchodził się dźwięk wszystko cichło, żeby za chwilę zacząć skrzypieć na przeciwległej ścianie. W końcu dałem za wygraną. Włączyłem magnetofon, a po wypiciu coli zasnąłem - oczywiście przy zapalonym świetle. Rano nic podejrzanego już nie usłyszałem, a ściany jakie była takie są. Nikt nie mógł się dostać do domu niezauważenie, bo zawsze przed pójściem spać włączam motion detektory. Zresztą i tak sprawdziłem wszystkie drzwi i okna. Chociaż powiem ci szczerze, że do piwnicy nie zszedłem. Tylko zamknąłem ją na klucz, żeby ewentualnie ktoś stamtąd nie wyszedł. Wysłuchałem go w skupieniu pomimo narastającej od dobrych kilku minut senności. Co prawda nie życzyłem mu źle, ale w sytuacji jakiej się znalazłem jego problemy były mi na rękę. Nie dość, że potraktował mnie poważnie, to jeszcze zyskałem współtowarzysza niedoli. - Wcale ci nie zazdroszczę, ale pociesz się. Ze swoich przygód wyszedłeś bez szwanku, a na mnie wystarczy popatrzeć. Od kilku dni czuję się jak worek treningowy. Oprócz tego straciłem chyba szanse na dalszą znajomość z Izą. A wierz mi, że zależało mi na tej kobiecie jak na nikim do tej pory - powiedziałem. - W porządku. Nie irytuj się - Andrzej próbował mnie uspokoić. - Łatwo ci mówić - odparłem cicho. - Ty nie wiesz jaka to była kobieta? - Czemu mówisz była - zaniepokoił się. - Nie, nie, to nie to co myślisz. Odjechała bezpiecznie do domu. Tylko, że moje zachowanie było dość dziwne. Przestraszyłem ją chyba nie na żarty. - To co? Chciałeś ją zgwałcić, czy jak? - Wiesz cooo? - powiedziałem ziewając. - Opowiem ci wszystko po krótce i idziemy spać. Jestem cholernie zmęczony i marzę żeby jak najszybciej się położyć. Nie weź mi tego za złe. - Oczywiście - odparł i poczęstował mnie papierosem. Przez chwilę wahałem się czy skorzystać z jego propozycji, ale mój nałóg dotkliwie dawał już znać o sobie. Zaciągnąłem się lekko i zacząłem swoją historię. Podobnie jak ja, Andrzej nie przerwał mi ani razu zanim nie skończyłem. Słuchał chyba z uwagą. Mówiąc starałem się obserwować jego twarz. Tylko raz uśmiechnął się, gdy opowiadałem o swoich perypetiach z farbą. Zresztą do dziś ta historia niezmiennie wywołuje śmiech wśród słuchaczy. Gdy skończyłem pokręcił z niedowierzaniem głową, wstał i podszedł do barku. Wydobył stamtąd na wpół pełną butelkę Chopina i dwie drinkówki. Nalał do połowy każdej z nich. - Będzie lepsze jeśli dorzucić kilka kostek lodu - powiedział i zniknął za drzwiami. Nie minęło pół minuty gdy podał mi szklankę z oryginalnym koktajlem. - Pijemy do dna i idziemy spać. Jutro pomyślimy, co z tym wszystkim zrobić - zakomenderował unosząc szklankę. Nigdy nie należałem do abstynentów więc wypicie takiej ilości schłodzonej wódki zajęło mi zaledwie moment. Wypuściłem głośno powietrze i sięgnąłem po papierosa. Zanim zdążyłem pierwszy raz się zaciągnąć byłem już sam w pokoju. Chyba zaraz zasnę pomyślałem, gdy poczułem pierwsze oznaki działalności alkoholu w organizmie. Zgasiłem światło, chwilę później przykryłem się po czubek nosa i czekałem aż ogarnie mnie senność. Niestety, chyba nie dane mi było wyspać się tej nocy. Rozmyślałem nad tym co opowiedział mi Andrzej, zastanawiałem się jak doprowadzić do spotkania z Izą i o wielu innych rzeczach - mniej i bardziej istotnych. W końcu doszedłem do wniosku, że co jak co, ale Dorota z całym zamieszaniem nie ma nic wspólnego. Dopiero gdy światło dnia na dobre zawitało do pokoju zapadłem w sen. Rano wszystkie strachy wyglądają inaczej. Można nawet o nich zapomnieć, ale trudno jest przyzwyczaić się do obolałego ciała, które jeszcze kilka dni temu było w znakomitej kondycji. Wstałem i z trudem wyprostowałem się. Zrobiłem kilka przysiadów i skłonów, pokonując nieprzyjemne uczucie niewyspania i ogólnego zmęczenia. W domu panowała grobowa cisza. Poczłapałem do łazienki. Oparty o umy- walkę skupiłem się na oglądaniu własnego odbicia. Zrobiłem przy tym kilka głupich min. Przejechałem ręką po brodzie. Była szorstka. Na półce, wśród kosmetyków różnych firm dostrzegłem dwie jednorazówki Polsilwer i piankę Gilette. Odkręciłem kurek z zimną wodą i pochylony nad umywalką przemyłem sobie twarz. Gdy ponownie spojrzałem w lustro zobaczyłem ociekającą wodą twarz i jeszcze coś... Szybko odwróciłem się. Dwa metry przede mną, w powie-trzu, na wysokości mojej głowy wisiała mała, bezbarwna chmurka, nie większa niż wyrośnięty kokos. Para wodna, może dymek z papierosa... Nic nadzwyczajnego. Tyle tylko, że para czy też dym, bez ingerencji z zewnątrz nie przybrałaby takich kształtów. A miałem do czynienia z czymś, co uformowało się w dość regularną figurę geometryczną. Pięć trójkątów równoramiennych połączonych ze sobą wierzchołkami. Nie przestraszyłem się. Byłem zaciekawiony. Nawet żałowałem, że po kilku sekundach całe zjawisko samoistnie rozpłynęło się w powietrzu. Zmarszczyłem czoło i pociągnąłem nosem w nadziei, że poczuję jakiś zapach. Widocznie jednak to nie miało zapachu. Westchnąłem trochę zawiedziony, stanąłem twarzą do lustra i rozpakowałem jednorazówkę. Po piętnastu minutach odświeżony i ubrany we własne, choć nie do końca wyschnięte ciuchy opuściłem łazienkę. Udałem się do kuchni. Ból w kościach był nawet do wytrzymania. W niewyprasowanej garderobie rozpocząłem kolejny, limitowany dzień swojego życia. Andrzej nie był w najlepszym humorze. Przy śniadaniu, które przygotowałem z tego co znalazłem w lodówce, odzywał się sporadycznie. Ja natomiast, zadziwiając samego siebie dowcipkowałem, próbując zdarzenia ostatnich dni obracać w żart. - Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że gdybyś przewrócił się wczoraj mniej szczęśliwie, nie rozmawialibyśmy teraz - skarcił mnie niespodziewanie. -Masz rację - odrzekłem ze zrozumieniem. - Robię sobie jaja z całkiem poważnej sprawy, a tak na marginesie to chyba zapomniałem ci wczoraj podziękować. - Nie ma i nie było sprawy - wybełkotał z pełnymi ustami. Gdybym nie oczekiwał takiej odpowiedzi z pewnością nie zrozumiałbym nawet jednego słowa, które do mnie powiedział. - Wiesz - zacząłem po chwili. - Dzisiaj w łazience... A zapomniałem ci powiedzieć, że pożyczyłem sobie przyrządy do golenia - rzuciłem znienacka. Andrzej machnął ręką. - A więc dzisiaj w łazience - powtórzyłem - widziałem dziwną mgiełkę. Nie o to chodzi, że mnie przestraszyła, ale zafascynował - usprawiedliwiłem się. - Była zupełnie bezwonna i wiesz - powiedziałem podekscytowanym głosem - przybrała nawet konkretniejszy kształt. - Jak to wyglądało? - zapytał drapiąc się za uchem. - Przypominało gwiazdkę, może kilka trójkątów - odparłem. - To dobrze - stwierdził. Zamilkłem na dłuższą chwilę zdziwiony jego wypowiedzią. Zamieszałem kawę. Fusy opadły na dno. Nie mogłem pojąć, co jest dobrego w mgiełce przyjmującej dziwne kształty. Przyjrzałem się badawczo jego twarzy, żeby stwierdzić czy przypadkiem nie żartuje. Chyba nie było mu jednak do śmiechu. Nie mogąc opanować własnej ciekawości zapytałem: - A co w tym takiego dobrego? - Dobrze, że nie był to odwrócony krzyż, nie uważasz? - Uważam - powiedziałem. Byłem bardziej niż rozczarowany tym co usłyszałem. Myślałem, że może dowiem się czegoś nowego, a tymczasem oświadczono mi, że powinienem się cieszyć z tego, że żyję. Mój dobroczyńca wyraźnie nie był zadowolony z życia. Zacząłem się nawet zastanawiać czy swoim najściem nie pokrzyżowałem mu jakichś planów. Miałem już o to zapytać, gdy w ostatniej chwili ugryzłem się w język. Po dwóch, może trzech minutach Andrzej przestał jeść, wlepił oczy w stół i powiedział: - Zastanawiam się, czy tylko nam przydarzają się ostatnimi czasy takie dziwne rzeczy. Jeśli pomyśleć logicznie, musi istnieć między nami jakieś powiązanie. Moim zdaniem, należy odrzucić twoją pierwotną teorię, że może to być zemsta Krzyśka. Ja z wypadkiem nie miałem nic wspólnego. Z podobnych powodów nie sądzę żeby miała tu miejsce klątwa twojej byłej laski. Nie Marek, to nie to. - Chyba masz rację - zgodziłem się. - Chociaż trudno powiedzieć czy w tych sprawach do końca należy kierować się logiką. Andrzej wstał i z papierosem zaczął przechadzać się po kuchni. - Mam pewien plan. - powiedział, wykonując kolejne okrążenie wokół stołu. - Gorzej tylko, bo nie wiem czy da się go zrealizować. Chodzi mi o to, żeby dowiedzieć się czy komuś przydarzyło się coś podobnego. - Pomysł nie głupi, ale chyba nie wyobrażasz sobie, że będziemy chodzić od domu do domu i pytać każdego: Czy przypadkiem nie spotkał pan ostatnio ducha w kuchni? - No tak, ale widzisz jakieś inne rozwiązanie? - Szczerze mówiąc nie - odparłem bez entuzjazmu. Nie mogłem sobie pozwolić na śmieszność. W tak zamkniętym środowisku jak nasze miasteczko wiele osób wiedziało, że byłem w domu wariatów. Ktoś taki chodzący i wypytujący o duchy zostanie bez wątpienia uznany za idiotę. Pół biedy jeśli trafi się na kogoś z podobnymi problemami jak nasze. Ale jeśli nie... - Trzeba by może rozpisać jakąś anonimową ankietę. - zaproponował trochę nieśmiało. - W każdym bądź razie pomyślę dzisiaj o tym, ale na razie będę musiał cię przeprosić. Muszę jechać do paru hurtowni. Interes to nie zabawka, którą można odłożyć na jakiś czas. Myślę, że mnie zrozumiesz. - Oczywiście. I tak narobiłem mnóstwo zamieszania. Też muszę załatwić kilka spraw. W końcu próbuję przecież rozpocząć działalność na własną rękę. Wieczorem albo wpadnę do ciebie, albo zadzwonię. Chyba, że masz jakieś inne sugestie... - Wiesz co? Zróbmy tak. Jeśli komuś coś się przydarzy to dzwonimy albo przyjeżdżamy do siebie bez względu na porę. - Nie ma problemu. Tylko zanim się do mnie wybierzesz to zadzwoń do moich starszych. Jeśli będę w domu babci to ci powiedzą. Tam niestety nie ma telefonu. Chyba, że taki wyimaginowany. Andrzej podrzucił mnie na rynek. Na pożegnanie uścisnęliśmy sobie dłonie i głęboko spojrzeliśmy w oczy. W jedności siła pomyślałem. Zegar na wierzy wybijał dziewiątą. Iza powinna być w pracy już od dwóch godzin. IX Leżąc na wznak zastanawiałem się w jaki sposób, nie wzbudzając niczyich podejrzeń rozeznać się w sytuacji. Gdyby tak urządzić Święto Duchów, coś na wzór amerykańskiego Helloween? Fajnie, ale... Z pewnością przyszłoby sporo zapijaczonych osób. Chyba nic z tego. A gdyby tak zaprosić jakieś medium? Tylko do cholery skąd miałem wytrzasnąć prawdziwe medium, a nie oszusta? Do kogo się z tym zwrócić? Na pewno nie do agencji detektywistycznej. Zadałem sobie jeszcze wiele pytań. Tylko na nieliczne potrafiłem udzielić samemu sobie odpowiedzi. W końcu, nie wiedząc kiedy zasnąłem. Miałem bardzo przyjemny erotyczny sen, dlatego natrętne brzęczenie telefonu rozdrażniło mnie do tego stopnia, że w pierwszej chwili chciałem rzucić słuchawką. Na szczęście zanim zdążyłem po nią sięgnąć w pokoju zapanowała cisza. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła jedenasta trzydzieści. Już miałem z powrotem przyłożyć głowę do poduszki gdy stukanie po kaloryferach uświadomiło mi, że ten telefon jednak był do mnie. Wciągłem dwa razy głęboko powietrze i podniosłem słuchawkę. - Dobrze, wiem, odłóż - powiedziałem trochę zaspanym głosem. Dzwonił Andrzej. Z jego mowy niezbyt wiązanej wywnioskowałem, że muszę do niego za chwilę pojechać. Po jakiejś minucie wsłuchiwania się w plontaninę słów przerwałem mu w pół zadania i powiedziałem spokojnie, aczkolwiek dość głośno: - Uspokój się. Zaraz do ciebie przyjadę! Chwilę później klnąc pod nosem na swój parszywy los ubierałem czarne jeansy. Przekonałem się, że na takie eskapady garnitur, czy inny bardziej oficjalny strój szybko nabiera bardzo nieoficjalnego wyglądu. Podwórko za domem wyglądało jakby przeszło przez nie tornado. Połamane gałęzie u drzew, ziemia zryta jak po pikniku kretów pokaźniejszej wielkości. Z drewnianego, prawie nowego płotu pozostało może dziesięć całych sztachet. Dwóch policjantów przechadzało się tam i z powrotem. Jeden robił zdjęcia, drugi z kijkiem w ręce rozgrzebywał kopczyki ziemi, które gdyby nie rozmiar do złudzenia przypominały kretowiny. Miały jakieś osiemdziesiąt centymetrów średnicy i tyle samo wysokości. Dwie osoby oprócz mnie obserwowały poczynania policjantów, osłaniając się od deszczu dużym parasolem. Stały po przeciwległej stronie placu. Jedną z nich rozpoznałem bez trudu. To pan Jurek, właśnie ten, u którego byłem przedwczoraj. Druga postać miała na sobie długi ortalionowy płaszcz z ogromnym kapturem, który zasłaniał jej całą twarz. Odsłonięte łydki dawały świadectwo temu, że jest to kobieta. Nic więcej nie dało się jednak o niej powiedzieć - chociaż miałem wrażenie, że gdzieś już się z nią zetknąłem. Poprawiłem ręką zmoczone włosy. Ależ tak - to była ta stara kobieta znad rzeki, to z pewnością była ona. Ruszyłem szybkim krokiem w jej stronę. - Tędy nie wolno - powiedział policjant, zastawiając mi drogę gdy tylko znalazłem się za zdewastowanym ogrodzeniem. Szybko zawróciłem i idąc wzdłuż płotu zbliżałem się do stojącej pary. Na moje nieszczęście zauważyli mnie i zaczęli oddalać się w stronę stojącego nieopodal samochodu. Zawahałem się chwilę czy zacząć biec i to mnie zgubiło. Mężczyzna zajął miejsce za kierownicą, a kobieta zgrabnie usadowiła się z drugiej strony. Po chwili samochód ruszył. Zatrzymałem się. Nie miałem szans żeby go dogonić. Co do jednego zyskałem pewność. Ta tajemnicza para oddaliła się tak szybko ze względu na mnie. Tylko dlaczego uciekali? Czyżby mieli coś wspólnego z tym całym bałaganem? Co ich łączy? Samotny mężczyzna i stara kobieta... Nie to nie to - powiedziałem sam do siebie. Zbyt duża różnica wieku. Wchodząc bocznym wejściem do domu obejrzałem nowy radiowóz. Na tylnych siedzeniach była jeszcze folia. Tak się na niego zapatrzyłem, że potknąłem się i o mało nie upadłem na te same schody co wczoraj. W salonie, przy rzeźbionym stoliku siedział Andrzej z kimś kto chyba był policjantem w cywilnym ubraniu. - Dzień dobry - powiedziałem przekraczając próg. Obcy człowiek odwrócił się i kiwnął nieznacznie głową. Andrzej ręką, w której trzymał papierosa wskazał skórzaną pufę pod ścianą. Poszedłem we wskazanym przez niego kierunku, chwyciłem ją oburącz i postawiłem przy krótszym boku stołu. Była jakaś cięższa niż zwykle. Zanim usiadłem uścisnąłem drżącą dłoń przyjaciela. Nie bardzo wiedziałem czy powinienem zrobić to samo w stosunku do policjanta, ale ten wyręczył mnie odkładając długopis i wyciągając do mnie rękę. - Śledczy Kempa - przedstawił się. - Waluś. - Jestem przyjacielem poszkodowanego - dodałem z kurtuazyjnym uśmiechem. - Jak się czujesz? - zwróciłem się do Andrzeja. - Daj spokój - machnął ręką. Śledczy pisał coś w swoim notatniku zupełnie nie zwracając na nas uwagi. Tymczasem mój przyjaciel niespokojnie kręcił się w fotelu paląc papierosa. Po zawartości popielniczki mogłem stwierdzić, że jest to już kolejny papieros. Dwaj różni ludzie, w dwóch różnych położeniach. Jednemu świat wali się na głowę, drugi jest po prostu w pracy. Wróci za kilka godzin spokojnie do domu i pewnie opowie żonie jaka ciekawa sprawa przypadła mu w udziale. Nawet nie przejdzie mu przez myśl co się za tym wszystkim kryje. Gdyby chodziło o zwykły wybryk chuligański... Nie wiedziałem co ze sobą zrobić więc sięgnąłem po papierosa i czekałem na rozwój wypadków. Czas dłużył mi się w nieskończoność. Po paru minutach policjant przerwał pisanie. Pożąglował jeszcze chwilę kartkami i powkładanymi między nie kalkami, po czym podsunął ten swoisty zestaw Andrzejowi. - Niech pan przeczyta, a później podpisze, tutaj i tutaj - wskazał miejsca długopisem. Andrzej założył okulary leżące na stole i trzymając papiery w drżących dłoniach czytał. Tymczasem śledczy oparł łokcie na stole, splótł dłonie i spojrzał na mnie z zakłopotaną miną. - Widział pan już co się stało? - Tak widziałem - odrzekłem, a z moich płuc wydobyło się mimowolne westchnienie. - I co pan o tym wszystkim sądzi? - Wygląda na to, że ktoś zniszczył drewniane ogrodzenie i pokopał jakieś dziwne dziury w ziemi. Nie sądzę żeby chodziło o pieniądze czy coś takiego. W końcu płot był tam chyba najcenniejszą rzeczą - udzieliłem rozbudowanej odpowiedzi. Miałem w tym swój ukryty cel. Spodziewałem się kolejnych pytań i koniecznie chciałem ich uniknąć. Tylko ja i Andrzej wiedzieliśmy, że policja jest w tej sprawie tak samo bezradana jak my. O tym jednak z wiadomych względów powiedzieć nie mogłem. - Może jednak spróbuje pan coś więcej powiedzieć na ten temat? Postanowiłem pokonać go jego własną bronią. - Trzeźwo myślący człowiek nie demoluje czegoś co nie ma w zasadzie żadnej wartości. - zacząłem. Zrobiłem dłuższą pałzę udając, że się zastanawiam. - Nie wiem co mogę jeszcze powiedzieć? Nie wiem też jakich informacji pan ode mnie oczekuje?- zakończyłem wypowiedź robiąc przesadnie życzliwy wyraz twarzy. - A co by pan powiedział na zastraszanie? - ciągnął. - Pański przyjaciel twierdzi jednak, że nie ma wrogów. - Bo z tego co wiem, to nie ma. - Pan był wczoraj wieczorem w tym domu? - zadał pytanie, w którym od razu zawarł odpowiedź. Sytuacja wymykała mi się spod kontroli. Za wszelką cenę nie chciałem mieszać w to Izy. Nie zanosiło się jednak żeby udało mi się tego uniknąć. - Tak byłem - odpowiedziałem dosyć automatycznie, ciągle zastanawiając się jak wybrnąć z opresji. Bajka o tym, jak to przechadzałem się przed snem raczej nie wchodziła w rachubę. Zresztą nie miałem pojęcia co wcześniej powiedział Andrzej, a to jeszcze bardziej komplikowało sprawę. - A skąd się pan wziął tutaj o tak późnej porze? - zapytał wlepiając we mnie wzrok. - A czy pan mnie o coś podejrzewa? - odparłem trochę poirytowany. - A czy ja coś takiego powiedziałem? Próbuję tylko ustalić fakty, które mogłyby mieć związek ze sprawą. - Odprowadzałem kogoś na dworzec i po prostu wpadłem w drodze powrotnej. Mówiąc to uniosłem nieco brwi, żeby sprawić wrażenie człowieka pewnego siebie. Byłbym na stracie przegranym, gdybym teraz zaczął się jąkać lub plątać w swoich wypowiedziach. W końcu to on był w pozycji uprzywilejowanej, bo to on zadawał pytania. - Niestety będę niedyskretny. Muszę się dowiedzieć kogo panie Waluś, kogo pan odprowadzał? Przepraszam jeśli przekręciłem nazwisko. - Nie, nie przekręcił pan - rzuciłem robiąc sobie w ten sposób krótką przerwę na pozbieranie myśli. - A co się stanie jeśli nie powiem? - I tak pan będzie musiał, bo wezwiemy pana w charakterze świadka - najprawdopodobniej jeszcze dzisiaj, no... może jutro. Byłem w niezłych opałach. Postanowiłem jednak podjąć próbę wynegocjowania korzystniejszych dla mnie warunków. - Pan wybaczy, ale dopiero po oficjalnym wezwaniu odpowiem panu na to pytanie, chyba że otrzymam zapewnienie, że zostawi pan tę kobietę w spokoju. No to już pan wie, że to była kobieta. - Niestety takiej obietnicy dać panu nie mogę. Ją też będziemy musieli przesłuchać. - Tak rozumiem - powiedziałem z udawaną troską w głosie. - Chociaż wcale nie jestem tym zachwycony. - I wcale się temu nie dziwię. Zapewniam jednak całkowitą dyskrecję, jeśli o to chodzi. Andrzej podsunął podpisane papiery policjantowi. Ten rzucił tylko na nie okiem i schował do aktówki, którą zamknął i położył na kolanach. - To powie mi pan teraz? - ponowił próbę wyciągnięcia ode mnie informacji chowając długopis do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Chciałbym najpierw z nią porozmawiać. Nie wiem jak na to wszystko zareaguje. Trochę pokłóciliśmy się tamtego wieczoru. - No dobrze. - mruknął. - Proszę jednak najpóźniej jutro skontaktować się ze mną. Dobrze by było gdyby pańska znajoma zadzwoniła do mnie i umówiła się na rozmowę. Gdyby pan też przyszedł panie Andrzeju, może to rzuciłoby jaśniejsze światło na całą sprawę. Nie czekając na odpowiedź otworzył ledwie co zamkniętą aktówkę i wyciągnął wizytówki. Jedną podał mnie, drugą Andrzejowi. Zawahał się chwilę. - No to do widzenia panom - powiedział wreszcie i podniósł się z fotela. Andrzej jako gospodarz powinien wyprowadzić gościa, ale ani mu to było w głowie. Nawet nie wstał gdy wymieniał uścisk dłoni z policjantem. Gdy za chwilę usłyszałem odgłos zamykanych drzwi radiowozu odetchnąłem z ulgą i natychmiast z niewygodnej pufy przesiadłem się na miękki fotel. Mój przyjaciel w dalszym ciągu milczał. - Czy to było to o czym myślę? - zapytałem i chciałem usłyszeć każdą inną odpowiedź, tylko nie tą, której się spodziewałem. - Tak to było to - odparł i zawiesił na chwilę głos. - Przynajmniej tak mi się wydaje. Postarzał się o kilka lat przez ostatnie dwie godziny. W niczym nie przypominał właściciela dyskoteki, duszy towarzystwa, człowieka interesu. Kiedyś zazdrościłem mu, że dziewczyny tak bardzo lgną do niego. Miał niesamowite powodzenie. Odkąd jednak płaci alimenty przekonałem się, że nawet w tym przypadku przysłowie o dwóch stronach medalu nie jest pozbawione sensu. - Kiedy to się stało? - Najprawdopodobniej zaraz po naszym wyjeździe, ale nie jestem tego pewien. Wróciłem jakieś półtorej godziny temu. Z daleka wydawało mi się, że się pali, ale to nie był ogień. Coś w rodzaju cuchnącej zimnej mgły, która wydobywała się z tych cholernych kupek ziemi. Tak jakby coś wylazło spod powierzchni, skopało ogródek, zniszczyło ledwie co postawiony płot i schowało się z powrotem. Tylko dlaczego akurat mój, ledwie co kupiony kawałek ziemi - a nie dom. Wiesz co ? Mam wrażenie, że to cholerstwo się za nas weźmie konkretniej tylko urośnie w siłę. Marek, musimy coś zrobić, musimy się bronić, ale nie przy pomocy policji. - Andrzej uspokój się - wtrąciłem. - W końcu twój dom stoi cały pomimo, że znajdował się kilkanaście metrów od tego miejsca. - Z jednej strony masz rację, ale czy uważasz, że jest sens budować tam cokolwiek, skoro nie znamy nawet godziny kiedy to coś może wszystko zniszczyć. Przyjrzyj się i zobacz z jaką siłą mamy do czynienia. Chyba niepotrzebnie odprawiłem ochraniarzy. Zresztą i tak byli do niczego. Zauważ jednak, że tą drogą rzadko przejeżdżają samochody, najbliższy dom znajduje się sto metrów dalej. Nawet nie będzie mi miał kto pomóc jeśli coś się wydarzy. Przecież dzisiaj również miałem sąsiadów, tak jak wczoraj tylko, że każdy twierdzi że poza hukiem nic nie zauważył, a przyszli jedynie popatrzeć gdy się trochę uspokoiło. Policję dopiero ja wezwałem. Każdy ma wszystko w dupie. Istna paranoja. Napijesz się? Wstał bardzo szybko i podszedł do barku. Widać było, że się boi i to boi się bardzo. Nie wiedziałem jak pomóc temu kłębkowi nerwów. - To co się tutaj wyrabia może świadczyć o możliwościach tego czegoś, co chyba chce zrujnować nam życie. Nie możemy jednak popaść w panikę. Jeśli to poprawi twoje samopoczucie to zatrudnij nowych goryli. W końcu stać cię na to. Najważniejsze teraz żebyśmy trzymali się razem. Z każdej sytuacji istnieje jakieś wyjście. To nie będzie trwało wiecznie. Musimy w to uwierzyć nawet jeśli jest to bardzo trudne. - Pewnie masz rację - powiedział bez entuzjazmu, ale już spokojniejszym głosem. Zrobił sobie pokaźnego drinka. Podszedłem do barku, ale nie zdecydowałem się na alkohol. Postanowiłem również nie opowiadać mojemu przyjacielowi o swoich podejrzeniach. Był za bardzo roztrzęsiony. Musiałem jakoś porozmawiać z Izą. Nie bardzo jednak wiedziałem jak mam to zrobić. Postanowiłem też przyjrzeć się bliżej panu Jurkowi i jego towarzyszce - z pew-nością maczali w tym wszystkim palce. Zostawiłem na wpół już pijanego Andrzeja, który wcześniej dał mi słowo, że nie będzie robił żadnych głupstw i wróciłem do domu. X W swoich, do wczoraj najlepszych spodniach znalazłem zamoczoną wizytówkę Polonex-u. Na szczęście dało się z niej odczytać numer telefonu. Osobiście nie miałbym odwagi pokazać się tam za żadne skarby. Drżącą ręką wykręciłem numer i pełen napięcia czekałem. Liczyłem sygnały. Pierwszy, drugi, trzeci... piętnasty i nic. Nikt nie odbierał. Gdy zrezygnowany miałem odłożyć słuchawkę usłyszałem znajomy głos: - Słucham Polonex. Milczałem. Głos uwiązł mi w gardle. - Słucham - wyjąkałem w końcu. - To ja słucham! Ręka mocniej zacisnęła mi się na słuchawce. Słyszałem łomotanie własnego serca. Musiałem się zdecydować. - To ja Marek - powiedziałem prawie szeptem. Intuicyjnie wyczułem napięcie panujące po drugiej stronie. - Iza to ja Marek - powtórzyłem trochę pewniej. - Chciałbym cię bardzo przeprosić za wczorajsze. Czy możesz mi wybaczyć? Gdy wymawiałem ostatnie słowa w telefonie coś zatrzeszczało. Jezu tylko nie to. - Tak, słucham cię - usłyszałem słowa wypowiedziane raczej przyjaznym tonem. - Chciałem cię przeprosić i... - No dobrze, to już słyszałam i co jeszcze chciałeś? - przerwała mi. Głos zaczynał być nieuprzejmy. Miałem jednak wrażenie, że Iza przybiera taką pozę, ponieważ chce mnie w ten sposób ukarać. Cały problem polegał teraz na tym, że zapomniałem języka w gębie. Zamiast mojego głosu, Iza mogła usłyszeć tylko nerwowe sapanie. Trząsłem się jak galareta. - Przeprosiny przyjęte i czego jeszcze chcesz ode mnie!? - przerwała zbyt długo trwającą ciszę. Fakt, że moja rozmówczyni przejęła inicjatywę podziałał na mnie bardzo uspokajająco. Słuchawka przestała klepać mnie w ucho. Może nie była to rozmowa dwóch kochanków, ale... - Nie zostawiaj mnie od razu po pierwszej randce - zacząłem prosząco. - To wszystko co się stało to nie do końca była moja wina. Przecież było bardzo sympatycznie, dopiero na dworcu... - Marek posłuchaj, mogę się z tobą spotkać jeśli o to ci chodzi, ale w miejscu gdzie będzie dużo ludzi i oczywiście w dzień. Żadna kolacja nie wchodzi w rachubę. Wybacz, ale po zmroku zachowujesz się bardzo dziwnie. Przeżyłem kilka chwil zwątpienia gdy nie pozwoliła mi wypowiedzieć się do końca. Zresztą może to i dobrze, bo nie wiele już miałem do powiedzenia. Jednak to co usłyszałem później przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Iza zdecydowała umówić się ze mną. Wspaniale. - Ależ ja w ogóle nie myślałem o kolacji. Chciałem się z tobą spotkać, żeby to wszystko wyjaśnić. Dotarł do mnie odgłos otwieranych drzwi. Chyba ktoś do niej przyszedł. Miałem szczerą nadzieję, że to tylko jeden z petentów. - Muszę kończyć, mam interesantów. O siedemnastej w restauracji motelu Na Skałce. Czekam najwyżej dziesięć minut. Jeśli się spóźnisz, nie mamy sobie już nic do powiedzenia - oświadczyła pośpiesznie i rozłączyła się. W jednej chwili opadało ze mnie napięcie ostatnich kilku minut. Podskoczyłem z radości do góry. Ścisnąłem słuchawkę jak drogocenny klejnot, popatrzyłem w sufit i powiedziałem: - Boże, dzięki ci Boże. Spojrzałem na zegarek i odetchnąłem z ulgą. Czułem się jak dziecko, któremu obiecano kupić upragnioną zabawkę jeśli podczas szczepienia nie będzie płakało. Świat wydał mi się dużo lepszy niż ma to miejsce w rzeczywistości. Była trzecia gdy w podskokach pobiegłem do łazienki. Babcia popatrzyła na mnie jakoś dziwnie gdy minąłem ją w przedpokoju. Wszystko poszło dużo lepiej niż mogłem sobie wymarzyć. Do niedawna nie wierzyłem w żadne seanse spirytystyczne, tzw. uzdrowicieli uważałem za zwykłych oszustów. Tak było do niedawna. Teraz własne bezpieczeństwo miałem złożyć w ręce podobnych ludzi?. Oby nigdy do tego nie doszło. Gdy spacerując w samych slipach kończyłem wycierać włosy dostrzegłem, że komputer nie jest wyłączony. Energooszczędny monitor przeszedł w stan uśpienia, ale jednostka centralna dawała znaki życia ledwie słyszalnym poszumem wentylatora i świecącym zielonym oczkiem diody, trochę większym od łebka szpilki. Żeby taka maszyna potrafiła samodzielnie coś wymyślić, doradzić jak postąpić w kryzysowej sytuacji - niestety daleko jej do tego. Póki co to tylko bardziej skomplikowane liczydło. Pewnie nadejdzie kiedyś taki dzień, w którym ta kupa układów scalonych zostanie zastąpiona czymś innym i maszyna wytworzy własną inteligencję. Będzie to pierwszy dzień eliminacji człowieka z otaczającego świata. Ludzkość stanie się bezużyteczną masą. Tzw. podtrzymanie gatunku sprowadzi się do budowy maszyn przez maszyny. Ciekawe jaki pogląd na istnienie duchów będą miały te potwory, o ile w ogóle będą miały jakieś poglądy? Ale jeśli rzeczywiście stworzymy tę inteligentną maszynę, to czy będzie to równoznaczne z daniem jej duszy? Powstanie produkt uboczny... Dusza, która po złomowaniu gdzieś się przeniesie. Tylko gdzie? Usiadłem w fotelu na przeciwko czarnego monitora i zacząłem gładzić ręką po brodzie. Z satysfakcją stwierdziłem, że dwukrotne dziś golenie przyniosło pożądane rezultaty. Nagle za moimi plecami rozległ się dźwięk jaki towarzyszy przeciągowi w po-mieszczeniu pełnym papierów. Przyzwyczajony do rzeczy anormalnych pokręciłem tylko głową, niechętnie podniosłem się z wygodnego fotela i zlustrowałem pokój. Oczywiście okno było zamknięte, a firanka wisiała nieruchomo. Nie poczułem żadnego podmuchu, mimo tego w dalszym ciągu słyszałem charakterystyczny szelest. Dźwięk wydobywał się spod stołu gdzie oprócz książki telefonicznej leżała sterta gazet. Szkoda było je wyrzucać, ale kolekcjonowanie ich też pozbawione było większego sensu. Z braku lepszego pomysłu tymczasowo rzucało się je na półkę pod stół. Postanowiłem zbadać tę sprawę. Miałem nadzieję, że nic nie przyłoży mi tym razem w głowę. Mimo tego bardzo ostrożnie odsunąłem przydługi obrus i zajrzałem pod blat. Warto było. Stałem się świadkiem fascynującego zjawiska. Patrzyłem jak niewidzialna ręka wertuje moją książkę telefoniczną. Ciekawe gdzie też chce zadzwonić zbłąkana duszyczka - pomyślałem rozbawiony. Kilkanaście sekund potrzebował mój niewidzialny gość na dotarcie do potrzebnych mu informacji. Wyraźnie szukał czegoś konkretnego bo ostatnią fazę poszukiwań przeprowadził strona po stronie. Oczywiście nie był na tyle kulturalny żeby na koniec zamknąć książkę, ale nie wymagajmy zbyt wiele. Zresztą może to i dobrze bo miałem szansę dowiedzieć się czego szukał. Zabrałem z półki otwartą książkę i na powrót usadowiłem się wygodnie w fotelu. Z zaciekawieniem zacząłem przeglądać dwie strony nazwisk zaczynających się od liter: b, c i d. Owszem, kilka z nich brzmiało znajomo, ale tak samo by się stało gdybym prześledził kilka kolejnych stron. Byli to abonenci z mojej miejscowości. Nie wyciągnąłem żadnych wniosków. Dla odprężenia postanowiłem kilka minut pograć w jakąś grę, która polega na strzelaniu do wszystkiego co się rusza. Wybrałem niezawodnego DOOM-a, wpisałem kody, które dały mi nieśmiertelność i ruszyłem zostawiając za sobą setki trupów różnego rodzaju stworów. Gdy znalazłem się na trzecim poziomie na chwilę odwróciłem wzrok od kolorowej scenerii piekieł i zatrzymałem go dłużej na smętnie zwisającej z boku biurka składance. Nie mogłem sobie przypomnieć, żebym drukował cokolwiek przez kilka ostatnich dni. Dla moich rodziców komputer stanowił zupełną chińszczyznę, więc skoro nie ja, to kto?. Zresztą, czy to ważne... Zdecydowałem, że zaraz po tym jak dojdę do porozumienia z Izą złożę wizytę tajemniczemu panu Jurkowi. A nawet, jeśli zajdzie taka trzeba, pójdę do księdza. Układałem plan na najbliższe godziny i dni, tępo patrząc na kawał zwisającego papieru. Wreszcie podszedłem i jednym pociągnięciem urwałem go. Było tego trochę więcej niż trzy kartki. Prawie na samym końcu znajdował się zadrukowany prostokąt, którego dłuższym bok oszacowałem na jakieś dziesięć centymetrów. Już miałem zmiąć całe odkrycie gdy coś przyszło mi do głowy. Marszcząc brwi popatrzyłem się dokładnie zadrukowanemu obszarowi. Przypominało to wydruk grafiki w trybie tekstowym. Tak, ale... Wszystkiego było może sześćdziesiąt centymetrów kwadratowych powierzchni, pokrytej bliżej nieokreślonymi, nienaturalnie małymi znakami. Ponieważ papier urwałem niedbałym ruchem dłoni kawałek wydruku pozostał w drukarce. Widząc to szybko włączyłem ją i wysunąłem pozostałość. Przyłożyłem obydwa fragmenty do siebie, położyłem na biurku i wsparty na rękach przyjrzałem mu się z uwagą. Już kiedyś zetknąłem się z czymś podobnym, tylko nie bardzo mogłem sobie przypomnieć kiedy. Przestałem się zastanawiać nad doborem koszul i zapiąłem mankiety przy tej, którą akurat miałem na sobie. Może za bardzo pracowała moja wyobraźnia, ale nie... Przypomniałem sobie. To właśnie tak wyglądało. Kiedyś pomyłkowo wydrukowałem mapę w trybie tekstowym. Szybko otworzyłem szufladę i wydobyłem z niej arkusz kalki technicznej i tępawy trochę ołówek, który pamiętał jeszcze czasy szkoły średniej. Położyłem kalkę na zadrukowanym papierze i ołówkiem stworzyłem trochę dziwny rysunek. Otrzymałem prostokąt poprzecinany różnej grubości liniami. Zmróżyłem oczy. To rzeczywiście wyglądało jak kawałek planu, może mapy. Nie wierzyłem w przypadek. Kolejna zagadka, ale może i kolejna wskazówka. Jeśli ciemniejsze linie miałyby okazać się ulicami, to przecinając się tworzyły po środku jakiś plac, który na moim planie pokryty był nieregularnymi polami w różnych odcieniach szarości. W żaden jednak sposób nie kojarzyło mi się to z zabudowaniami. Być może to wcale nie był plac. Gdybym tak miał dostęp do poufnych map okolicy to może... Paląc papierosa zastanawiałem się jak je zdobyć. W końcu niewiele osób ma w domu takie rzeczy, ale szybko przypomniałem sobie gdzie je widziałem. Co prawda nie były najnowsze, ale musiałem od czegoś zacząć. Postanowiłem je pożyczyć, ewentualnie zrobić kserokopię. Wiedziałem, że będzie to szukanie igły w stogu siana, ale miałem nadzieję że takie działanie przyniesie jakiś rezultat. Niestety, nie miałem dzisiaj czasu, żeby się tym zająć. Nie mogłem się spóźnić na spotkanie z Izą. Nie chciałem, żeby nasza znajomość skończyła się zanim się na dobre zaczęła. Oryginalny wydruk schowałem do szuflady, a kalkę zgiąłem na cztery części i wsadziłem do tylnej kieszeni spodni. Tak na wszelki wypadek, wolałem mieć jedną kopię przy sobie. Nie miałem praktycznie żadnych szans na dotarcie do map w dniu dzisiejszym, ale plułbym sobie w brodę gdyby jednak okazało się, że nie do końca miałem rację. W końcu jedna kartka w kieszeni to żadne obciążenie. Może pokładane nadzieje w tym świstku były złudne, ale skoro cały świat stawał na głowie to działać należało niestereotypowo. Świeży i pachnący nie bardzo pasowałem do zabłoconego samochodu. Nie miałem jednak na tyle czasu żeby się przebrać i umyć go szczegółowo. Jadąc co chwila spoglądałem na zegarek. Pomimo, iż była dopiero szesnasta trzydzieści, a od celu dzieliło mnie nie więcej niż dwadzieścia minut jazdy obawiałem się, że może zdarzyć się coś, co zatrzyma mnie na tyle skutecznie, że nie zdążę na czas. Nieoczekiwane zdarzenia polubiły mnie od małości, a objawiały się w dość osobliwy sposób. W ubiegłym roku wyjechałem samochodem ze znajomymi żeby przyjrzeć się bliżej okolicznym jaskiniom. Pomysł ze zwiedzaniem okolicy podsunęła mi koleżanka z pracy. Gdy tylko pożyczyła mi przewodniki, wydane jeszcze w czasach realnego socjalizmu, ale w dużej części aktualne, spędziłem nad nimi kilka godzin wymyślając najbardziej optymalne "marszruty". Leśne drogi niezbyt przypadły do gustu mojemu leciwemu pojazdowi. Wyraźnie dało się słyszeć jak kilkakrotnie złowrogim skrzypieniem wyraził swoją dezaprobatę. Mimo tego posłusznie przedzierał się przez mokry piasek, koleiny których głębokość dochodziła do trzydziestu centymetrów, rozległe kałuże. Raz nawet przestraszyłem się, że zahaczę podwoziem o głaz, który trochę bezmyślnie wziąłem między koła. Na szczęście prześwit okazał się wystarczający. Pokonując wszystkie przeszkody i nie wykonując żadnych dodatkowych przerw na wypychanie samochodu z błota dotarliśmy na miejsce. Humory dopisywały wszystkim. Nie zepsuło nam ich nawet to, że byliśmy tylko wewnątrz jednej jaskini, bo inne udostępnione były wyłącznie dla grup z przewodnikiem. Nie chcieliśmy niepotrzebnie ryzykować. Problemy zaczęły się w drodze powrotnej. Przejażdżka po lesie nie wróżyła jeszcze nic złego. Moje Polo sprawowało się prawie jak Land Rover Discovery. Może jeśli kiedyś zarobię większą sumę pieniędzy to kupię takie auto - myślałem gdy samochód nabierał prędkości na asfaltowej nawierzchni. Ledwie minąłem pierwszą tabliczkę z nazwą miejscowości, gdy spod maski zaczęło dochodzić niepokojące parskanie. Chwilę później lekko przygasły światła, za moment zgasł silnik i pogrążony w ciemności samochód zatrzymał się. Na nic zdało się nerwowe naciskanie na pedał gazu, a później próby zapalenia samochodu na "popych". Jedynym efektem naszych starań było kompletne rozładowanie akumulatora. Około godziny dwudziestej trzeciej zamknąłem drzwi na klucz i wyruszyliśmy na poszukiwanie kogoś, kto mógłby wyratować nas z opresji. Jedyny mechanik w okolicy balował na poprawinach wesela więc przestaliśmy mieć złudzenia, że wyjedziemy stąd tym samym pojazdem, którym przyjechaliśmy. Na jedynym przystanku autobusowym Konrad przeczytał, że ostatni autobus, z pięciu jakie tu docierają, mieliśmy trzy godziny temu. Jeszcze pewną nadzieję pokładaliśmy w PKP, ale jak powiedział nam przypadkowo napotkany mężczyzna w średnim wieku, osobowy zatrzymywał się tutaj dopiero nad ranem. Tylko jeden pocieszający wniosek płynął z ostatniej informacji. Oszczędziło nam to kolejnej, tym razem zupełnie niezaplanowanej czyterokilometrowej wycieczki. Sytuacja wydawała się być beznadziejna. Utknęliśmy w wiosce, w której były trzy telefony. W szkole, ale ze względu na okres wakacyjny nie mogliśmy się do niej dostać, w mieszkaniu prywatnym, ale pani oświadczyła nam przez drzwi, że o tej porze nie wpuści nieznajomych. Odesłała nas do prywatnej przetwórni owoców i warzyw. Tam niestety oprócz wściekłego ujadaniem psów nie usłyszeliśmy żadnego słowa wypowiedzianego przez człowieka. Rozważaliśmy już nawet ewentualność pieszej wędrówki. W końcu dwadzieścia kilometrów nie było dystansem, który przekraczałby nasze możliwości. Uratował nas Konrad, który po odejściu od bramy przetwórni nagle zatrzymał się, głośno klasnął w dłonie i kręcąc głową powiedział ze śmiechem: - Kurwa mać. Myślałem, że już nigdy nie będę musiał ich o nic prosić. Idziemy do mojej rodziny - zakomenderował wskazując ręką kierunek. - Nie przepadamy za sobą, ale myślę że nam pomogą. W końcu przysyłamy sobie kartki na Boże Narodzenie. Przywitanie nie było może zbyt wylewne, ale po krótkiej dyskusji senior rodu, sześćdziesięcio kilku letni mężczyzna, wziął nas na "pakę" Żuka i odwiózł do domu. Moje osobiste problemy nie skończyły się jednak na tym. Następnego dnia przetrzeźwiały fachowiec nie potrafił poradzić sobie z awarią. Dopiero dwa dni później zaprzyjaźniony mechanik przyholował nieszczęsny pojazd na "motylku" do swojego warsztatu. Jak się okazało wysiadła elektronika, która to spędza sen z oczu mechanikom wyedukowanych jeszcze na starych Warszawach. Miałem te wydarzenia doskonale w pamięci, dlatego wyruszyłem z dużym zapasem czasu. Oby tylko tym razem mi się nie wydarzyło myślałem i wymyśliłem sobie... Przy prędkości stu kilometrów na godzinę zobaczyłem jak kilkadziesiąt metrów przede samochodem upada drzewo tarasując jezdnię. Na moje szczęście grubsza jego cześć znalazła się na przeciwległym pasie. Ta okoliczność była niestety niekorzystna dla zbliżającego się Golfa na białych tablicach rejestracyjnych. Kierowca Volkswagena nie miał czasu do namysłu. Możliwości były dwie - albo wymija i naraża się na czołowe zderzenie ze mną, albo przejeżdża i wtedy trudno powiedzieć co się stanie. Na zatrzymanie pojazdu z pewnością zabraknie mu czasu. Co się stanie jeśli w ostatniej chwili zmieni pas? - pomyślałem - i w tej samej chwili poczułem jak czas zwolnił swój bieg. W zamyśle chciałem gwałtownie wcisnąć hamulec, ale noga nie posłuchała mnie. Nie mogłem unieść jej z pedału gazu. Wręcz przeciwnie. Poczułem jak stopa wciska go do oporu. Wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Samochód przyspieszał. Metr po metrze zbliżałem się do przeszkody. Już wiedziałem na pewno, że nie zdążę się zatrzymać. Bardzo wolnym ruchem głowy rozejrzałem się. Nie było gdzie zjechać. Po obu stronach drogi widniała taka samą ściana drzew. Mijałem je kolejno, jedno za drugim. Chyba się zabiję pomyślałem smutno. Bardzo głupio skończę swoje życie. Rozwalę się o drzewo leżące na szosie. Powróciłem wzrokiem przed siebie. Gałęzie falowały jeszcze pod wpływem uderzenia pnia o asfalt. Byłem bardzo blisko. Mogłem już odróżnić poszczególne liście. Zamykając wolno powieki chwyciłem, jak potrafiłem najmocniej, kierownicę i przejechałem z trzaskiem przez gałęzie. Wstrząs spowodowany spotkaniem podwozia z przeszkodą na powrót przywrócił normalny bieg czasu. Ułamek sekundy później otworzyłem oczy i zdążyłem zobaczyć zbliżającą się do mnie, przerażoną twarz kierowcy, mężczyzny może czterdziestoletniego. Do moich uszu dotarł najpierw pisk, potem huk i znowu pisk. Pełen najczarniejszych myśli uniosłem wzrok i spojrzałem w lusterko. Bałem się, żę zobaczę samochód owinięty wokół drzewa. Przy prędkości z jaką się poruszał szanse na przeżycie kogokolwiek znajdującego się wewnątrz były bliskie zeru. Na szczęście to co ujrzałem rozwiało wszelkie moje obawy. Pojazd po pokonaniu przeszkody wyraźnie wytracał prędkość. Mogły o tym świadczyć palące się światła stopu. Co prawda zatrzymał się po lewej stronie drogi, ale z uwagi na małe natężenie ruchu nic mu nie groziło. Pewnie był uszkodzony, ale kierowca chyba wyszedł bez szwanku. Nie zatrzymałem się. Zdecydowałem tylko, że zadzwonię na policję zaraz po tym jak dotrę do motelu. Może nie było to postępowanie najwłaściwsze, ale bardzo zależało mi żeby się nie spóźnić... Spojrzałem na wskaźniki. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku. Zdecydowałem zatrzymać się dopiero po wyjechaniu z lasu. Szkody, których doznał mój pojazd chyba nie były znaczące. Dreszcz przeszył całe moje ciało. Młode drzewo nie mogło przewrócić się samo. Ktoś lub coś musiało mu w tym pomóc. Nie było wiatru. Chyba, że jakiś pijany idiota podciął je nie z tej strony co należy. Szczerze mówiąc chciałem, żeby właśnie ta wersja okazała się prawdziwa. Zwolniłem do czterdziestu kilometrów na godzinę. Wolałem nie myśleć co się stanie jeśli drzewo pokaźniejszej wielkości spadnie na małe Polo. Podobno, że na dachu Rolls Royce-a może usiąść słoń bez szkody dla samochodu. Mój samochód niestety nigdy nie stał nawet obok Rolls Royce-a. Wyprzedził mnie czerwony Polonez. Trochę przyspieszyłem i dopóki nie wyjechałem z lasu trzymałem się tuż za nim. Na parkingu zrobiłem oględziny auta. Na pierwszy rzut oka nie wyglądało najgorzej, nie licząc grubej rysy wzdłuż całej długości lewego boku. Gdy przyklękałem na kolanie żeby zajrzeć pod spód usłyszałem nad sobą męski głos: - Czyżby pan też przejechał po tym drzewku? - Niestety - odparłem z głową poniżej przedniego zderzaka. Zdecydowanie mniej wiem o budowie samochodu niż komputera. Ucieszyłem mnie więc sam fakt, że pod spodem nic nie ciekło i nic nie zwisało. Podniosłem się więc z kolan i spojrzałem na stojącego mężczyznę. Przez moment obawiałem się, żeby nie był to kierowca Golfa. Mógłby mieć do mnie słuszne pretensje. Na moje szczęście tę twarz widziałem pierwszy raz w życiu. - Mnie nic się nie stało bo zauważyłem je z daleka, ale jakiś Niemiec potrzaskał sobie światła i pogiął maskę. I niech mi pan powie, jakie oni mogą mieć o nas zdanie? Nowiutki Golf - mówił kręcąc głową. - A no tak to już jest. Chyba nawet drzewa są teraz słabsze niż kiedyś. - A czy pan wie, że nikt tego drzewa nie podciął. Sam widziałem. Nie uwierzy pan, ale ono przewróciło się z korzeniami. Chyba, że ktoś chciał upozorować wypadek? Nie uważa pan? Teraz pełno tych mafii. Już zadzwoniłem po policję. Niech sobie jadą to obejrzeć. - Nie wiem - wzruszyłem ramionami. - W każdym bądź razie nie wierzę, żeby ono przewróciło się bez niczyjej pomocy. Wypowiadając ostatnie zdanie zamknąłem auto. Różne myśli kłębiły mi się pod czaszką. Teraz już nie miałem wątpliwości. To nie był przypadek, ani też żadna mafia. To drzewko było przeznaczone dla mnie w ,,prezencie'' od zaświatów. Chyba trochę zawiedziony moją małomównością mężczyzna pożegnał się i odszedł w kierunku czerwonego Poloneza. A ja jeszcze długo stałem i patrzyłem w stronę odległego lasu, który kilkanaście minut temu o mały włos nie stał się dla mnie cmentarzem. Motel prezentował się wspaniale. Byłem tutaj kilka lat temu, ale wtedy był to państwowy trochę zaniedbany lokal. Odkąd przeszedł w prywatne ręce zmienił się nie do poznania. Zadaszony płatny parking, wyłożony czerwoną kostką świadczył o tym, że gość z grubym portfelem będzie tu dobrze obsłużony. Moje Polo nie wymagało aż takich ekstrawagancji. Postawiłem go więc na niestrzeżonej i niezadaszonej części placu, obok ukraińskiej Tavrii. Z zazdrością popatrzyłem na osłoniętego od deszczu nowego Mercedesa klasy C i ruszyłem w kierunku wejścia do ozdobionego wielkim zielonym neonem budynku. Nocą całość z pewnością prezentowała się wspaniale. Dobrze, że ubrałem bardziej oficjalny strój, bo mógłbym mieć problemy z dostaniem się do restauracji. Głupio by było oczekiwać na Izę na zewnątrz lub w ogólnodostępnym barze. Żeby tylko udało mi się z nią jakoś porozumieć. Nie zakładałem jednak innej ewentualności. W końcu po to przyjechałem. Obiecałem sobie nawet, że jak już to wszystko się skończy spędzę tu z nią naprawdę wspaniały wieczór i miałem nadzieję, że jeszcze wspanialszą noc. Cóż za obsługa. Nawet nie musiałem się trudzić otwieraniem drzwi. Ledwie zdążyłem zająć miejsce w głębi sali i spojrzeć na zegarek, a już pojawił się kelner w nie-nagannie skrojonym fraku. Przeglądając menu przypomniała mi się komiczna historia, którą nie tak dawno opisywała brukowa prasa. Otóż jeden z naszych dziennikarzy został zaproszony na przyjęcie w ambasadzie. Chcąc wyglądać elegancko założył czarny frak. Jakież było jego zdziwienie gdy okazało się, że we fraki ubrani byli tylko kelnerzy. Miałem jeszcze godzinę czasu, dlatego długo zastanawiałem się nad zamówieniem. Wprawdzie nie jadłem jeszcze obiadu, ale chciałem go zjeść w towa-rzystwie Izy. Zamówiłem więc flaczki z pieczywem i kawę po kapitańsku. Musiałem jakoś zagospodarować czas dzielący mnie od spotkania. Zająłem się więc wertowaniem kolorowego magazynu motoryzacyjnego, który otrzymałem na życzenie. Kilka lat temu nie do pomyślenia. Mimo tego zbyt często spoglądałem na zegarek. Im mniej czasu pozostawało do siedemnastej rósł poziom adrenaliny w moim organizmie. Coraz częściej spoglądałem w kierunku drzwi. Próbowałem ułożyć sobie plan rozmowy, ale nie potrafiłem na dłużej skupić myśli. Kiedy powiedzieć jej o tym, że powinna stawić się na policję? Od razu, czy trochę później? A może dopiero przy pożegnaniu? Gotowa jeszcze pomyśleć, że był to jedyny powód mojego telefonu. Sam może tak bym pomyślał. Czułem się jak student przed egzaminem komisyjnym, który ma świadomość jaki poziom wiedzy sobą prezentuje. A co będzie jeśli mnie wyśmieje, jeżeli mi nie uwierzy?. Popijając kawę z rumem wypaliłem trzy papierosy i gdy miałem zapalić kolejnego pojawiła się ona. Zauważyłem jak zatrzymała się ledwie minąwszy drzwi. Chyba mnie nie dostrzegła. Wstałem więc i ruszyłem w jej kierunku. Gdy to zauważyła uśmiechnęła się niepewnie robiąc kilka małych kroków w moja stronę. Gdy dzieliły nas nie więcej niż cztery metry zatrzymała się. Miałem wrażenie, że się mnie boi. Zresztą po moich wyczynach na dworcu nie mogłem się temu dziwić. - Cześć - powiedziała nerwowo ściskając małą skórzaną torebkę. - Cześć - skinąłem głową i zwracając się lekko w prawo wskazałem stolik, na którym obok filiżanki leżał rozłożony najnowszy numer Auta. Była bardzo spięta. Idąc za nią starałem się odgadnąć jej myśli. Miałem wrażenie, że ostatkiem sił powstrzymuje się przed spojrzeniem za siebie. Z pewnością nie czuła się zbyt pewnie mając za plecami osobnika, który Bóg raczy wiedzieć jak się za chwilę zachowa. Gdy dotarliśmy do stolika i podsunąłem jej krzesło, usiadła na nim z wyraźną ulgą. Wyglądała olśniewająco, ale dzisiaj nie na to zwracałem największą uwagę. Ukradkiem obserwowałem jej twarz, która mogła dostarczyć mi zdecydowanie więcej cennych informacji niż zgrabne nogi. - Na co masz ochotę? - zapytałem składając gazetę. - Mają tutaj naprawdę niezłą kuchnię. Czekając na ciebie zdążyłem się o tym przekonać. - A możesz nic? - odpowiedziała pytaniem na pytanie. - Niestety rozczaruję cię, ale nie zauważyłem w jadłospisie potrawy o podobnej nazwie. Przez dobrych kilkanaście sekund przeglądałem jadłospis w poszukiwaniu czegoś oryginalnego, ale na nic nie mogłem się zdecydować. Dłonie drżały mi jak liście osiki. Zamknąłem menu i przejechałem dłonią po skóropodobnej okładce. Spojrzałem na cierpliwie czekającego kelnera. Nie dał po sobie poznać zdziwienia moim postępowaniem. Upłynęło kolejnych kilka sekund zanim przemówiłem: - Dwa razy kurczaka z frytkami i bukietem surówek, oraz butelkę białego wytrawnego wina reńskiego. - Służę uprzejmie - kelner ukłonił się i szybko oddalił. - Przepraszam, że tak brutalnie przerwałam naszą rozmowę, ale wszedł szef z syndykiem i musiałam szybko kończyć - zaczęła usprawiedliwiać swoje postępowanie. - Nie ma sprawy - odparłem. - Nie wiem tylko dlaczego się tłumaczysz? Przecież po tym co zaszło wczoraj na dworcu to ja jestem tu po to, żeby udzielać wyjaśnień. - Dobrze. A więc słucham. - Przynajmniej będę się starał... - zawiesiłem głos. - Pomogę ci trochę jeśli chcesz. - Byłbym wdzięczny. - Oto moje pytania - zaczęła, a ja czułem, że koszula przykleja mi się do skóry. - Powiedz mi dlaczego nie pojechałeś ze mną? To jest zasadnicze pytanie. A tak w ogóle to dlaczego milczałeś kiedy do ciebie mówiłam? Powiedz co się stało? I jeszcze te twoje oczy, o Boże te straszne oczy... Nie dostrzegłem w tej kobiecie nawet cienia nienawiści, czy choćby złości. Rozmawiałem z kimś kogo spotkało coś przykrego i nie może zrozumieć dlaczego. Nie chce się z tym pogodzić, ale zupełnie nie ma pojęcia co powinien zrobić, żeby temu zaradzić. - Izo posłuchaj - wyszeptałem. - Uwierz mi proszę. Ja sam nie wiem co się ze mną działo przez te kilka minut. Byłem jak sparaliżowany. Nie mogłem się ruszyć ani odezwać. Słyszałem twoje prośby, ale nie mogłem wydobyć z siebie choćby jednego słowa. Uwierz mi, mówię prawdę. Nie dlatego milczałem, że tak mi było wygodnie, czy też dlatego, że chciałem cię przestraszyć. Wiem, że to brzmi niedorzecznie, ale tak właśnie było. Mógłbym przysiąc, że nie kłamię, ale to chyba i tak nic nie zmieni. - Nie musisz. Wierzę ci - oświadczyła. W jej ustach zabrzmiało to jakoś dziwnie. Wyszło na to, że ona chce przekonać mnie, a nie odwrotnie. - Nie wiem dlaczego, ale wierzę ci - powtórzyła nie widząc żadnej reakcji z mojej strony. - Dziękuję. Nie wiem co powiedzieć - wydusiłem z siebie. Przyniesiono zamówione danie. Powróciła mi chęć do jedzenia. Zauważyłem również, że mojej towarzyszce apetyt dopisuje. - Zawsze kiedy się denerwuję czuję głód - zaśmiała się biorąc sztućce. - Ja też - dodałem. Jedliśmy w milczeniu co było bardziej moją zasługą. Nie bardzo wiedziałem jak powiedzieć jej, że musi iść ze mną na policję. Najlepszym i wypróbowanym sposobem jest przedstawienie siebie jako ofiary, zresztą w tym przypadku nie było to dużym przekłamaniem. - Wiesz... - zacząłem. - Chciałbym opowiedzieć ci co spotkało mnie później, ale poczekam może, aż zjesz. Czy mogłabyś mnie wysłuchać? - Oczywiście. I to z zaciekawieniem - powiedziała z pełnymi ustami. - Możesz zacząć już teraz. Mnie nic nie jest w stanie popsuć apetytu jeśli go rzeczywiście mam. A to, że jeszcze nie skończyłam jest twoją zasługą. Zamówiłeś smaczne danie, tylko trochę kłopotliwe w jedzeniu. Nie uważasz? - Pewnie masz sporo racji - zgodziłem się widząc jak mocuje się z kawałkiem kurczaka. Było całkiem sympatycznie. Ten sielankowy nastrój mógł jednak prysnąć. Nie miałem wyboru. Musiałem jej powiedzieć... - Gdy rozstaliśmy się w ten idiotyczny sposób - westchnąłem - czułem się bardzo źle i to nie tylko psychicznie, ale również fizycznie. Wracając postanowiłem zajrzeć do kumpla z dyskoteki. Wiesz o kim mówię? - Tak wiem. Zapraszał nas na drinka. - Zanim jednak zdążyłem dostać się do niego do domu upadłem na schodach. Ale to nie było zwykłe potknięcie. Ktoś pomógł mi spaść z tych schodów, albo raczej coś, coś niewytłumaczalnego.... Nie zrozum mnie źle, ja naprawdę nie zmyślam. Wokół mnie dzieje się coś niedobrego. Jeśli zechcesz to później opowiem ci jeszcze inne ciekawostki, ale wracając do sprawy... Ocknąłem się dopiero u niego w domu, w wannie. Trochę opowiedziałem mu o swoich problemach i okazało się, że on też zetknął się ostatnio kilka razy z trudnymi do wytłumaczenia zjawiskami. Ale to co najistotniejsze wydarzyło się dzisiaj. Coś zdemolowało ogrodzony, pusty plac. Z nowego płotu pozostało tylko wspomnienie. Wiem, że to wszystko brzmi niedorzecznie, ale taka jest prawda. Nic na to nie mogę poradzić. Gdy skończyłem głowa samoistnie opadła mi w dół. Bałem się spojrzeć Izie prosto w twarz. Nie słysząc jednak żadnej reakcji z jej strony zapytałem w końcu: - Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - Oczywiście że słucham - skrzyżowała sztućce na talerzu. Chwilę później poczułem jak końcami paznokci lekko musnęła moje czoło i włosy. Zdziwiony takim obrotem sprawy odważyłem się podnieść wzrok. Patrzyła na mnie para zielonych oczu, a wyraz ich mógłby stopić lody obydwu biegunów. - Nie bardzo to wszystko rozumiem, ale w tym co mówisz jest tyle rzeczy niemożliwych, że to chyba prawda - przerwała panującą ciszę. - Myślę, że nie kłamiesz. Mógłbyś mi jednak trochę dokładniej naświetlić całą sprawę. Może dzięki temu będę mogła ci jakoś pomóc. Nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze. Opowiedziałem po kolei wszystkie zdarzenia. Starałem się odszukać w pamięci jak najwięcej szczegółów, które mogły mieć bezpośredni związek ze sprawą. Jedynie o romansie z Dorotą i dzisiejszym spotkaniu z policjantem ledwie wspomniałem. W trakcie mojej opowieści Iza zdążyła dokończyć obiad, a kelner zabrać talerze. Gdy zbliżałem się ku końcowi zacząłem bacznie zwracać uwagę na wyraz jej twarzy. Niestety nie udało mi się odczytać jej myśli. - Współczuję ci - powiedziała. - Dzięki Bogu. - Za co dzięki Bogu? - Za to, że mi wierzysz. Nie mógłbym mieć pretensji gdyby było inaczej. Na dowód tego, że mówię prawdę chciałbym pokazać ci namacalny dowód. Chciałbym żebyś zobaczyła to na własne oczy. Jeśli się tylko zgodzisz, zaraz po obiedzie możemy pojechać do Andrzeja. Jeszcze przez kilka godzin będzie widno, więc chyba nic strasznego nie powinno się stać. - Dobrze - odparła. - Możemy jechać nawet w tej chwili. Szkoda jednak żeby tak dobre wino się zmarnowało. Zabierzemy je ze sobą - powiedziała z takim entuzjazmem, że o mało nie podskoczyłem na krześle. Huśtawka nastrojów jaka towarzyszyła Izie była dla mnie nie do pojęcia, ale w końcu kto potrafi zrozumieć kobietę, w dodatku piękną kobietę... Poprosiłem o rachunek. Był wysoki, ale zadowolony ze spotkania dołożyłem do niego jeszcze trzydziestoprocentowy napiwek. Prowadziłem co prawda po kieliszku wina, ale nie dopuszczałem do siebie myśli, że może spotkać mnie niemiły obowiązek dmuchania w balonik. W drodze poruszyliśmy wiele tematów. Trochę rozmawialiśmy o pogodzie, medycynie, a nawet polityce. Przykre zdarzenia ostatnich dni nie zdołały zepsuć miłej atmosfery jaką udało się nam stworzyć. XI Iza z wrażenia ręką zastawiła usta. Na jej twarzy malowało się przerażenie. Pomimo iż starałem się przygotować ją na ten widok, moje słowa nie do końca podziałały na jej wyobraźnię. - O Boże. Tego na pewno nie zrobił człowiek - powiedziała z przejęciem. - Samo też się nie zrobiło - rzuciłem i objąłem ją ramieniem. - Chodźmy do Andrzeja. Może dowiemy się czegoś nowego, choć szczerze mówiąc bardzo w to wątpię. Pewnie będzie wypity. Minęliśmy porozrzucane wszędzie kawałki sztachet ze sterczącymi złowróżbnie gwoździami. Gdy trzy metry dzieliły nas od cementowych schodów powiedziałem do Izy: - Nawet policja jest w kropce. Chcieli żebym podał im personalia osoby, z która wczoraj spacerowałem, ale nie zrobiłem tego. Chciałem najpierw porozmawiać z tobą. Jeśli nie chcesz to nie będę mieszał cię do tej sprawy. Odetchnąłem z ulgą. Wreszcie wyrzuciłem to z siebie. - Jeżeli dobrze cię zrozumiałam to nie tłumacz się. Jeśli będzie potrzeba mogę być świadkiem. Musimy się tylko umówić co do wydarzeń na dworcu. Nie wiem co właściwie powinnam powiedzieć. Przecież nie to, że siedziałeś jak jakiś zombi gdy ja przerażona odjeżdżałam osobówką. - No fakt, ale przecież nie musimy mówić, że w ogóle coś się wydarzyło. Jeśli nie sprawi ci to problemu to w razie czego powiesz, że miałem jechać z tobą, ale w ostatniej chwili rozmyśliłem się. Stwierdziłem, że nazajutrz mam dużo pracy. - Niech i tak będzie - zgodziła się. - A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu to wejdziemy do środka. Nie zdziw się za bardzo jeśli gospodarz będzie nietrzeźwy. Już rano trochę sobie golnął. Drzwi otworzył ochroniarz i widocznie rozpoznał mnie bo nie pytając o nic wpuścił nas do środka. Chyba Andrzej w obecnej sytuacji przywrócił go do łask. Minęliśmy korytarz. W salonie na kanapie siedział człowiek wpatrzony w wiel-koekranowy telewizor. Na stoliku obok dostrzegłem pustą literatkę i popielniczkę wypełnioną papierosami wypalonymi ledwie do połowy. - Wejdźcie i usiądźcie - przywitał nas skinieniem głowy, ale nie ruszył się z miejsca. Iza zostawiając mnie z tyłu podeszła do fotela i wyciągnęła rękę w kierunku siedzącego mężczyzny. - Iza - przedstawiła się. Andrzej uścisnął wyciągniętą dłoń, ale w dalszym ciągu nie ruszył się z miejsca. Był jakby nieobecny. Zaczynałem nabierać obaw czy nie będę musiał się za niego wstydzić. Chyba był zalany. Cóż było robić. Usiedliśmy na skórzanej kanapie. Andrzej w dalszym ciągu wpatrywał się w telewizor. - Przyszliśmy porozmawiać. Trzeba z tym coś zrobić - zacząłem. Nie widząc reakcji z jego strony sięgnąłem po pilota i wyłączyłem telewizor. Istniało duże prawdopodobieństwo, że się wścieknie, ale co mogłem zrobić innego? - Żebyś wiedział, że musimy - odezwał się i wreszcie oderwał wzrok od szklanego ekranu. - Powiedz tylko co, bo ja - pokazał palcem na siebie - nie mam żadnej koncepcji. Był tylko lekko wstawiony. Odetchnąłem z ulgą. - Wiem, wiem - uśmiechnąłem się - ale to chyba nie powód, żeby nie robić nic poza oglądaniem telewizji. Chyba zagrałem na jego ambicji bo zrobił bardzo kwaśną minę, wziął do ręki pilota i wykonał gest jakby chciał wyłączyć mnie. Roześmialiśmy się wszyscy. Z satysfakcją stwierdziłem, że wracał do swojego normalnego stanu. Trzeba go było tylko jeszcze jakoś uaktywnić. Wyciągnąłem więc z tylnej kieszeni spodni zarysowany kawałek kalki, rozłożyłem go i podałem mu mówiąc: - Rzuć na to okiem. Andrzej obejrzał kartkę obracając ją we wszystkich kierunkach i wzruszył ramionami. - Co to jest u diabła? Jakiś rebus? - Sam jesteś rebus - odburkłem. Znowu zaczynał mnie denerwować. - Moim zdaniem jest to jakiś plan i chciałbym się dowiedzieć czego. Myślę, że ma to związek z tym wszystkim co się tutaj dzieje. Wyszło to jakimś cudem samoistnie z mojej drukarki, tzn. może nie dokładnie to, ale po odrysowaniu tak to właśnie wygląda. Iza dotychczas nie biorąca udział w dyskusji nagle ożywiła się. - Czy mogłabym zobaczyć? - zapytała i nie czekając na przyzwolenie wyciągnęła tajemniczy papier z dłoni Andrzeja. - Może mogłabym wam pomóc... - zmarszczyła brwi. - Szkoda, że nie pokazałeś mi tego wcześniej. Jeśli to rzeczywiście jest fragment terenu, który znajduje się gdzieś w okolicy to powinno się go dać zidentyfikować. Zaznaczam jednak, że musi to być gdzieś niedaleko, nie więcej niż dziesięć kilometrów stąd. Dzisiaj jest już za późno - spojrzała na zegarek - ale jutro mogę pokazać to komuś kto ma z mapami do czynienia raczej codziennie. Może wtedy dowiemy się czegoś więcej. - Jeśli tylko chcesz, byłbym zobowiązany - powiedziałem. - Witamy w firmie - Andrzej ożywił się i po raz pierwszy odkąd przyszliśmy wykonał znaczniejszy ruch. Wolno podniósł się z miejsca. - Zaczekaj! - krzyknąłem, gdy tylko zobaczyłem, że otwiera barek. - Przywieźliśmy coś ze sobą! Nie zdążył nic powiedzieć bo zerwałem się z miejsca i brzęcząc kluczykami wybiegłem na dwór. Jak zawodowy płotkarz pokonałem porozrzucane sztachety. Wyciągając prawie pełną butelkę z samochodu. Kątem oka dostrzegłem stojącego jakieś sto metrów ode mnie Golfa. Chyba wiedziałem do kogo należy. Jak sądziłem nie skończyło się tylko na naszej butelce. Bawiliśmy się wspaniale. Nawet nauczyłem się podstawowych kroków rock and rolla. Andrzej, który wypił najwięcej udawał króla puszczy rycząc na całe gardło, a Iza znowu przytulała się do mnie w tańcu. Tym razem na dworcu nie wydarzyło się nic nieprzewidzianego. Muszę jednak przyznać, że byłem pełen obaw czekając z Izą na przyjazd pociągu. Na koniec, stojąc już na stopniach wagonu pochyliła się i pocałowała mnie w usta. Z rozkoszy zakręciło mi się w głowie. Kolejny raz prowadziłem po paru głębszych. Jadąc z dworca do domu wybrałem na tyle boczne drogi, że nie spotkałem nigdzie drogówki. Gdyby stało się inaczej pewnie na dłuższy czas pożegnałbym się z prawem jazdy. XII Obudził mnie natrętny głos telefonu. Wyciągnąłem rękę i prawie po omacku odnalazłem zimną słuchawkę. - Słucham - powiedziałem bardzo zaspanym głosem. - Cześć! Mówi Iza. - Tak słucham. - Słuchasz czy jeszcze śpisz? - Nie, nie śpię, słucham. - Zadzwonię do ciebie za piętnaście minut, tylko postaraj się już nie spać. - Przecież nie śpieee - wyrwało mi się potężne ziewnięcie. - No to za piętnaście minut. - Poczekaj, zaraz... - nie zdążyłem dokończyć Mimo nadludzkich wysiłków zapadłem w sen. Obudził mnie kolejny telefon. Tym razem wystarczyło mi energii, żeby wygramolić się z łóżka i przyjąć postawę dwunożną zanim przyłożyłem słuchawkę do ucha. Starałem się przekonać Izę, że nie śpię od dłuższej chwili, ale tylko ją tym rozbawiłem. Śmiała się prosto w słuchawkę, aż w końcu obudziłem się naprawdę. Wiadomości były pomyślne. Iza naświetliła sprawę znajomemu geodecie, który jak to określiła, kocha się w niej od zawsze. Bez zadawania zbędnych pytań obiecał obejrzeć domniemaną mapę, może jeszcze dzisiaj. W zamian miała tylko zjeść z nim kolację. Gdy powiedziałem, że będę zazdrosny zareagowała salwą śmiechu. Na koniec rozbawiona powiedziała żebym zadzwonił do niej za trzy godziny, to może będzie już coś wiedzieć. Założyłem kapcie i powlokłem się do łazienki. Myjąc zęby usłyszałem ten sam głos, przez który o mało nie wpadłem pod samochód. Obejrzałem się za siebie, ale w zamkniętym pomieszczeniu nie było oprócz mnie nikogo. Tym razem nawet się nie przestraszyłem. Chyba uczyłem się żyć z tym wszystkim... Włos zjeżył mi się na głowie dopiero wtedy, gdy usłyszałem łomot dochodzący gdzieś zza ściany. Wytarłem zmoczoną twarz ręcznikiem i cichutko na palcach podszedłem do drzwi. Nasłuchiwałem dłuższą chwilę, po czym zdecydowanym ruchem otworzyłem je. Stanąłem jak wryty. Ktoś się zbliżał. Wyraźny odgłos stóp za drzwiami wdzierał się w mój mózg, nie pozwalał zebrać myśli. Czasu było bardzo mało. Ktoś wchodził na piętro. Już był za drzwiami do przedpokoju i wiedziałem, że za chwilę je otworzy. Pewnie przyszedł po mnie. Popatrzyłem na klucz w zamku. Może zdążyłbym go jeszcze przekręcić - pomyślałem. Nie, jednak nie. Klamka poruszyła się. Tętno podskoczyło mi do dwustu uderzeń na minutę. Drzwi lekko poskrzypując otworzyły się na oścież. Stała w nich postać, którą znałem odkąd sięgam pamięcią. Otarłem dłonią twarz. Puls z wolna wracał mi do normy. Babcia zmrużyła oczy i rozglądając się spokojnie spytała: - Co tak walło? - Nie wiem - odpowiedziałem zgodnie z prawdą, - ale zaraz zobaczę. Musiałem wejść tam, skąd przed chwilą dobiegły niepokojące dźwięki. Nie mogłem przecież czaić się przed wejściem do własnego pokoju. Bóg wie, co gotowa jeszcze pomyśleć. Zdecydowanym, aczkolwiek spokojnym ruchem otworzyłem szeroko drzwi. Na dywanie leżała szufladka z biurka. - Nic się nie stało. Tylko szuflada wypadła - oznajmiłem. - Chodź zjeść śniadanie bo bardzo blado wyglądasz - powiedziała po chwili beznamiętnym głosem. Tę cechę charakteru bardzo u niej lubiłem. Zadowalała się każdą odpowiedzią, która zawierałaby chociaż znamiona prawdopodobieństwa. Było przecież rzeczą oczywistą, że szuflady bez niczyjej pomocy nie wyskakują z biurek. Nachyliłem się żeby wsunąć ją z powrotem, ale pewien szczegół zwrócił moją uwagę. Spojrzałem na wydruk, z którego odrysowałem mapkę i dostrzegłem, że zmienił się od wczoraj. Powinienem był zrobić więcej kopii - pomyślałem. Na szczęście zmiana była aż nadto widoczna. Z brzegu wyimaginowanego placu widniała bladoróżowa, ale wyraźna plamka. Wysypałem na dywan całą zawartość szuflady. Chciałem się upewnić, że nie ma w niej niczego od czego mogła powstać. Znalazłem tam tylko papier pod postacią druków, pasków, kalek technicznych i innych tego typu szpargałów. To nie mógł być przypadek. Plama miała na pewno jakieś znaczenie. Szybko sięgnąłem po kalkę i sporządziłem nową kopię, wyraźnie zaznaczając miejsce, w którym powstała owa plama. Wreszcie wsunąłem szufladę i spojrzałem na zegarek. Był najwyższy czas żeby wziąć się solidnie do roboty. Słowa zamieniłem szybko w czyn i o dziesiątej godzinie znalazłem się w biurze Izy. Niestety była zajęta. Podobno zgłosił się ktoś z prawem do części masy upadłościowej. Podałem jej tylko kartkę i w kilku słowach wyjaśniłem w czym rzecz. Obiecała zająć się całą sprawą zaraz po pracy. Dzień był pochmurny, ale nie zanosiło się na deszcz. Wyschnięte płyty chodnikowe wprawiły mnie w dobry nastrój. Nie dbałem za bardzo o to, że nikt nie wchodzi do sklepu. W końcu większy ruch zacznie się dopiero za miesiąc, gdy młodzież wróci z wakacji. Przez szybę obserwowałem przejeżdżające samochody. Nie tak dawno o mało nie znalazłem się pod kołami jednego z nich. A więc znają nawet moje imię w zaświatach. Może jestem tam bardziej popularny niż na Ziemi. Powróciłem myślami do tragicznej środy. Może gdyby samochód nie był tak bardzo obciążony to Krzysiek by nie zginął, może... O godzinie czternastej trzydzieści zakończyłem pierwszy dzień pracy w firmie. Dłużej nie mogłem handlować, ponieważ musiałem czekać na telefon od Izy. Przez tych parę godzin udało mi się sprzedać ledwie dwie paczki dyskietek i jedną stację 1.2 Mb. Wynik nie imponujący, ale ucieszyłem się nawet z tego. W końcu uroczyste otwarcie nastąpi dopiero po powrocie Piotra z Holandii. Po przyjeździe do domu zjadłem w kuchni obiad, a kawę zabrałem do swojego pokoju. Chwile oczekiwania na telefon uprzyjemniałem sobie grając na komputerze w Electro Body, pierwszą polską grę przygodową na PC-ta. Gdy o siedemnastej doszedłem do trzeciego poziomu, a telefon w dalszym ciągu milczał zacząłem się niepokoić. Może Iza była jeszcze zajęta w pracy, może nic z tego nie będzie, a może jest w objęciach... Nie, nie, taką ewentualność zaraz odrzuciłem. Gdy jednak i pół godziny później nie było od niej żadnej wiadomości zadzwoniłem do Polonexu. Informacje jakie mi udzielono były nieścisłe, ale dowiedziałem się choć tyle, że Iza wyszła jakieś dwie godziny temu. Trochę poddenerwowany zadzwoniłem do Andrzeja, ale nikt nie odebrał telefonu. Wiedziałem, że ma automatyczną sekretarkę, ale tym razem nie była włączona. Trudno - powiedziałem sam do siebie i położyłem się na tapczanie. Był to mebel, który zajmował najwięcej miejsca w niedużym pomieszczeniu, ale nie zamieniłbym go na żadne składane urządzenie do spania. Był po prostu nieprzyzwoicie wygodny. Około osiemnastej trzydzieści, gdy kończyły mi się już papierosy, milczący dotychczas telefon wreszcie się odezwał. Podskoczyłem na tapczanie, jak rażony prądem i szybko przyłożyłem słuchawkę do ucha prawie wykrzykując: - Słucham! Rozległy się trzaski, przez które przedarło się: - Mogę prosić z Markiem? - Przy telefonie. - To ja Iza. Dzwonię z restauracji. Udało mi się zamienić kolację na obiad. Już nie musisz być zazdrosny. - Dzięki Bogu, że zadzwoniłaś. Zaczynałem się niepokoić - powiedziałem wypuszczając nadmiar powietrza z płuc. - Chyba udało mu się zlokalizować to miejsce. To jest w lesie, niedaleko stąd. Prosiłam go żeby nas tam zawiózł. - I co? - nie pozwoliłem jej skończyć. - Zgodził się? - Tak, chociaż niechętnie. - Kochana jesteś - powiedziałem ze śmiechem. - Jest tylko jeden problem? - Słucham? Zawsze spodziewałem się najgorszych rzeczy gdy ktoś mówił mi, że jest tylko mały problem. Zazwyczaj oznaczało to poważne kłopoty. - Wiesz, on jest dość pazerny na pieniądze, ale jeśli dasz mu dyskretnie parę złotych to zrobi dla ciebie wszystko. Taki ma już charakter. Niestety ode mnie nie chciał wziąć ani złotówki. Wysłuchałem jej do końca i kamień spadł mi z serca. - Taki problem to nie problem - oznajmiłem. - No to za godzinę podjedziemy po ciebie. - Jesteś pewna, że trafisz? - Przecież mam adres. - No to pa - powiedziałem i odłożyłem słuchawkę. Nie wdawałem się w dłuższą dyskusję bo dzień powoli zbliżał się ku końcowi. Postanowiłem, że podziękuję jej przy butelce szampana, kiedy będzie już po wszystkim. Paweł zwolnił i zjechał na wąski pas pobocza. Spojrzał na nas, po czym odwrócił głowę i popatrzył w lewo na sosnowy las. - To z pewnością gdzieś tutaj. Nie widzę tylko zjazdu do lasu, ale... - zawiesił głos. Możnaby powiedzieć, że las po lewej niczym szczególnym nie różnił się od lasu po prawej stronie drogi. Tyle tylko, że w jednym drzewa przewracają się pod działaniem jakichś niepojętych sił. Poznałem to miejsce. Trzysta metrów stąd o mało nie straciłem życia. Siedzieliśmy w samochodzie mijanym przez rozpędzone ciężarowe Volvo. W takim pojeździe czułbym się dużo bezpieczniej. Paweł rozłożył mapy na kolanach i przyglądał się im w skupieniu. Nie zdawał sobie sprawy po co tak naprawdę tutaj przyjechaliśmy. Iza siedząc obok kierowcy sprawiała wrażenie nieobecnej. Nie próbowała nawet spojrzeć na rozwinięte rulony na kolanach Pawła. Panowało grobowa cisza, mącona jedynie co jakiś czas przez przejeżdżające pojazdy. Zachmurzone niebo i nawet lekkiego podmuchu. Przyglądając się ścianie drzew, oddalonej ledwie o kilka metrów poczułem dziwny stan zagrożenia. Na wszelki wypadek zasunąłem szybę. Pewnie niewiele by to pomogło gdyby jakieś drzewo spadło na nasz dach. Chciałem być już jak najdalej stąd, mieć to wszystko za sobą. Przez chwilę zacząłem żałować, że w ogóle tutaj przyjechałem. Czułem jak pocą mi się ręce. Spojrzałem na Pawła. Siedział wyprostowany studiując zabrane materiały. - Nie wiem czy da się tam dojechać samochodem - odezwał się beznamiętnie. - Może jednak spróbujemy - zachęcała go Iza. - Ale jeśli się zakopiemy... - To będziemy pchali wszyscy - nie pozwoliłem mu dokończyć. - No niech będzie - powiedział po dłuższej przerwie spoglądając ukradkiem na Izę. Widać było, że nie jest zadowolony z takiego obrotu sprawy. Myślał pewnie, że skoro oddał jej przysługę, to będzie trzymała jego stronę. Tymczasem z satysfakcją musiałem stwierdzić, że było inaczej. Wciągnął głęboko powietrze przez nos ze złością rzucając rozłożone plany na kolana sąsiadki, i przekręcił kluczyk w stacyjce. Samochód wytoczył się na asfaltową jezdnię. Wskazówka prędkościomierza szybko sięgnęła cyfry czterdzieści i zatrzymała się prawie bez ruchu. - Wy również wypatrujcie zjazdu - warknął. - Paweł, dlaczego się denerwujesz? - powiedziała Iza trochę przesłodzonym głosem. - Przecież masz mocny wóz, a nawet jeśli się ubrudzi to ci go umyjemy. A nawet gdyby coś to... Za wszystko ci zapłacimy. Słuchałem tych słów z nosem przy szybie. Wypatrywałem leśnej drogi i krew mnie zalewała, że muszę uczestniczyć w tym przedstawieniu. Zaczynałem być chorobliwie zazdrosny. Samochód jechał powoli. Z trudem zachowywałem spokój. Widać było, że kierowca jest niemiło zaskoczony naszym zachowaniem. Chyba tylko obecność Izy uchroniła mnie od komentarzy z jego strony. Uczucie niepokoju dość szybko udzieliło się mojej towarzyszce. Opuściła głowę. Po jakichś trzech minutach jazdy samochód zwolnił, a równocześnie z tym, rozległo się lekkie tykanie. Za moment byliśmy w lesie. Gdybym to ja prowadził z pewnością nie zauważyłbym tego duktu. W głowie miałem taką gonitwę myślową, że stać mnie było jedynie na momenty koncentracji. Iza w dalszym ciągu nie podniosła głowy. Szczerze mówiąc miałem ochotę zrobić to samo. Być może gdybyśmy byli tylko we dwoje to zawróciłbym na asfaltową drogę. A tak, jechaliśmy po wielkich kałużach i wertepach. Droga była zdecydowanie gorsza niż się spodziewałem. W pewnym momencie Paweł zatrzymał wóz i oznajmił: - No państwo szlachta, dalej nie jedziemy. Wyłazić, a ja zawrócę w tym bagnie. Pchnąłem drzwi z lewej strony nie zwracając uwagi na Izę. Stanąłem wyprostowany przy najbliższym drzewie i zrobiłem szybki, głęboki wdech. Był to jakby skok do lodowatej wody. Człowiek najczęściej chodzi długo po płyciźnie, odwlekając moment zanurzenia się w zimnej toni. Zanim tego dokona, najpierw zamoczy majtki, a dopiero później sapiąc próbuje zanurkować. Ja osobiście wolę terapię szokową. Przynosi zdecydowanie szybsze rezultaty. Lekarze tego nie polecają, ale kto by ich tam słuchał na urlopie. - Według umowy zostajesz w samochodzie - zwróciłem się do Izy gdy tylko znalazła się obok mnie. - A nie mogłabym iść z wami - powiedziała głosem, który jednak zdradzał rezygnację. - Powiedziałem nie! Musiałem być stanowczy. Obiecałem sobie , że nie będę jej narażał. Całe szczęście, że nie oponowała, bo chyba doszłoby do awantury. Gdy odeszliśmy kawałek od samochodu obejrzałem się. Zobaczyłem jak zajmuje miejsce za kierownicą. Poczułem się trochę pewniej. Szliśmy gęsiego omijając kałuże. Zacząłem już nawet żałować, że nie wziąłem gumowców. Chociaż może to i dobrze, bo gdyby przyszło uciekać... Dziwny to był las. Nie usłyszałem nawet jednego ptaka. Powietrze stało w miejscu. - Paweł - powiedziałem w jednej chwili rozglądając się dokoła. - Czy nie uważasz, że jest tutaj trochę za cicho? - Uważam, ale szczerze mówiąc nie obchodzi mnie to. Mamy dojść w miejsce, które jest zaznaczone na tej twojej mapie i przypuszczam, że to jest właśnie to miejsce. To jeszcze kawałek. - Paweł zaczekaj, chciałbym z tobą chwilę porozmawiać. Przystanął wyraźnie poirytowany. Nawet się nie odwrócił. Podszedłem do niego trzymając studolarowy banknot w prawej dłoni. - O co znowu chodzi? - zapytał zaciskając zęby. - To dla ciebie za fatygę - uniosłem rękę z pieniędzmi. - Weź - dodałem widząc jego niezdecydowanie. - Ja za usługę komputerową też bym cię odpowiednio skasował - zaśmiałem się. - Zresztą zapłacę ci drugie tyle, jeśli uda ci się zlokalizować co do metra to miejsce. To zaznaczone później. Wiesz o co mi chodzi? - Tak, Iza mówiła mi. - To dla mnie bardzo ważne. Tylko proszę cię, nie mów nikomu o naszej wycieczce. I to bez względu na rezultaty. - Dobrze - odparł beznamiętnie. Wziął banknot i schował do przedniej kieszeni spodni. Jego nastrój wyraźnie się poprawił. Byłem coraz bardziej spocony. Szliśmy sporym tempem, ale nie takim, które powoduje zmęczenie u zdrowego człowieka. Po prostu bałem się. Ten las przytłaczał mnie. Wyobrażałem sobie jak spadające drzewa roztrzaskują nasze czaszki na kawałki, albo co gorsza przygniatają nas i umieramy w strasznych męczarniach. Droga szła lekkim łukiem, więc gdy kolejny raz odwróciłem się, nie zobaczyłem już samochodu. - Może trochę zwolnimy. Daleko jeszcze? - Nie ma potrzeby, to już niedaleko. Zresztą przyjrzyj się dokładnie. Z lewej strony las się przerzedza - wskazał ręką. W istocie miał rację. Serce jeszcze mocniej zaczęło mi walić w piersiach. Miałem wrażenie, że słychać je w całym lesie. Patrzyłem na plecy Piotra i zazdrościłem mu jego niewzruszenia. Ten niewysoki, barczysty człowiek szedł równym, spokojnym krokiem, nie oglądając się za siebie. Wyglądało na to, że ma konkretną robotę do wykonania i udaje się w miejsce, w którym zrobi co do niego należy. Potem zwyczajnie wróci do domu. Może ma nadzieję na randkę z Izą. Może jest już myślami przy przyjemniejszych rzeczach niż łażenie po lesie w słotny dzień. Tymczasem rzeczywistość mogła okazać się mniej różowa. Idąc wyciągnąłem z tylnej kieszeni obydwa rysunki i jeszcze raz im się przyjrzałem. Różnica była niewielka, ale wyraźna. Wpatrzony w kartkę, poczułem nagle lekki wiaterek na twarzy. Jakby ktoś ominął mnie zaledwie o kilka centymetrów. Dałbym głowę, że usłyszałem szelest. Odwróciłem się. Za mną nie było nikogo, przede mną maszerował Paweł. Przeszył mnie dreszcz. Szedłem i rozglądałem się wokoło. Las jakby budził się do życia. Może odkrył niepożądanych gości, którzy zakłócają jego spokój. Zmusiłem się, żeby nie myśleć zbyt dużo i przyspieszyłem kroku, zrównując się z towarzyszem. Paweł nie mówiąc nic zatrzymał się na skraju niezadrzewionego obszaru i wy-ciągnął rękę w moim kierunku. Podałem mu kartkę z wyraźnie zaznaczoną korektą. Las nas obserwował. Patrzyłem w skupieniu jak mój towarzysz porównuje szkic z otacza-jącą nas rzeczywistością, spoglądając to na kartkę to na wykarczowany teren. Czynność tę powtórzył chyba pięć razy, po czym ruszył do przodu omijając pnie. Poszedłem się za nim. Pierwsze silniejsze podmuchy wiatru zmierzwiły moją czuprynę. Chyba zbierało się na burzę. Polana nie miała regularnego kształtu. Była jakby poszarpana, a to niestety utrudniało lokalizację interesującego mnie obszaru. Na szczęście jak dotychczas nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Uniosłem wzrok. Siwe niebo i coraz silniejszy wiatr nie wróżyły jednak niczego dobrego. Gdy znaleźliśmy się w centrum niezalesionego obszaru Paweł przystanął i znowu na dłuższą chwilę skupił uwagę na kawałku papieru. Wreszcie popatrzył na mnie z zadowoloną miną i zaczął zapinać kurtkę. - Widzisz już? - zapytał z nutą satysfakcji w głosie. - Co mam widzieć? - Jak to co? Nie widzisz, że ten kawałek powstał po ostatniej wycince - pokazał palcem. Wpatrywałem się dłuższą chwilę we wskazanym kierunku, ale nie zauważyłem tam nic interesującego. Wszędzie było pełno pniaków, gdzieniegdzie trociny. Chociaż... - Tak teraz widzę! - wykrzyczałem starając się pokonać hulający już wiatr. Istotnie, wskazane obszar wyróżniał się na tle całej wycinki. Pnie miały jaśniejszy kolor. Widocznie drzewa ścięto niedawno. Może nawet wczoraj. To tłumaczyłoby powstanie różowej plamy. Tymczasem zrobiła się prawdziwa wichura. Spojrzałem w niebo z przeświadczeniem, że zobaczę gnane wiatrem obłoki. Jakież było moje zdziwienie, gdy nie udało mi się zaobserwować tam żadnego ruchu. Owszem, całe niebo pokryte było siwymi, ciężkimi chmurami, ale stały one w bezruchu jak zaklęte. Tymczasem na ziemi wiatr stawał się nie do wytrzymania. - Chodźmy stąd! - krzyknąłem do Pawła. Chyba mnie nie dosłyszał. Klepnąłem go w ramię i gestem głowy pokazałem, żeby ruszył za mną. Właśnie w tym momencie szczególnie silny podmuch wiatru wyrwał mu z dłoni ten, jakże cenny, kawałek papieru i poniósł po karczowisku. Paweł potykajc się o pniaki natychmiast pobiegł za nim. - Wracaj! - krzyknąłem. Na swoje nieszczęście nie posłuchał mnie. Ruszyłem za nim pędem, ale nie mogłem go dogonić. Miał sylwetkę świadczącą, że jest bardzo wysportowanym człowiekiem więc mimo moich starań ciągle się oddalał. - Paweł! - wychrypiałem. - Paweł wracaj! Grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo! Wracaj cholerny idioto! Wiatr co chwilę zmieniał kierunek, stawał się nie do zniesienia. Już z trudem stałem na nogach. Unoszone, uschnięte gałęzie wykonywały niesamowite akrobacje. Niektóre z nich uderzały mnie po twarzy. Biegłem za człowiekiem, który za nic w świecie nie chciał mnie posłuchać. Z pewnością nie zdawał sobie sprawy z grożącego mu niebezpieczeństwa. Gdy uznałem już pościg za beznadziejny Paweł przystanął. Za chwilę odwrócił się i pokonując silne podmuchy, chwiejnym krokiem zaczął iść w moim kierunku. Musiałem na moment odwrócić głowę bo coś zasypało mi oczy. Mieszanina igliwia, patyków i gałęzi utworzyła ścianę oddzielając nas od siebie. Z trudem zachowywałem równowagę machając do niego, jakby to mogło mu w czymś pomóc. Gdy zbliżył się na odległość dziesięciu metrów stało się coś strasznego. Zobaczyłem jak zatrzymuje się i podnosi ręce do góry. Za moment leżał już na plecach. Nie wstawał dłuższą chwilę więc ruszyłem w jego kierunku, z wysiłkiem przedzierając się przez fruwające przedmioty. Coraz większe gałęzie uderzały w moje ciało, trociny zasypywały mi oczy. Wiatr uniemożliwiał przemieszczanie się w linii prostej, ale mimo to pochylony, krokiem kompletnie pijanego człowieka zbliżałem się do miejsca w którym leżał. Gdy byłem już w odległości, z której widziałem jego wykrzywioną od bólu twarz oddalił się ode mnie. Usłyszałem stłumiony krzyk, który ledwie przedarł się przez szalejący wiatr. Zbliżyłem się znowu i z przerażenia nogi załamały się pode mną. Padłem twarzą do ziemi. Coś niewidocznego ciągnęło go za wyciągnięte ręce. Wlokło wolno, ale systematycznie do lasu. Wykonując nadludzki wysiłek wstałem i rzuciłem się szczupakiem w jego stronę. Udało mi się. Złapałem go za nogę. To coś jednak ciągnęło teraz nas obu. Jedną ręką objąłem pniak, drugą kurczowo zacisnąłem na nodze Pawła. Dłoń jednak ześlizgiwała mi się coraz niżej. Za moment trzymałem już tylko but, który zsunąłem z jego stopy. Znowu spróbowałem powstać, ale zanim przyjąłem postawę wyprostowaną potężny podmuch obalił mnie między pnie. Teraz wiatr wiał już tylko w jedna stronę. W tę, w którą coś zabierało Pawła. Na powrót objąłem pień i wtuliłem się w niego jak przerażone dziecko chowa twarz w suknię matki. - Boże obiecuję, że jeśli wyjdziemy z tego cało, pójdę od razu do spowiedzi, Boże pomóż mi, pomóż Pawłowi - bełkotałem. Wiatr przybrał taką siłę, że skostniałymi rękami nie mogłem utrzymać już pnia. Wiedziałem, że jeszcze moment i go wypuszczę. Chyba zaczynałem tracić świadomość, gdy nagle wszystko ucichło. Zemdlałem. Nie wiem jak dużo czasu upłynęło zanim przewróciłem się na wznak. Czułem w ustach kwaśny smak ziemi. Przetarłem zaspane oczy i zamglonym wzrokiem popatrzyłem w niebo. Coś kapnęło mi na czoło. Zaczynało padać. Podniosłem się ociężale i błędnym wzrokiem rozejrzałem dookoła. Zobaczyłem mnóstwo połamanych gałęzi, porozrzucanych po całym terenie. - Paweł! Paweł - wykrzyczałem. Dziwne, ale żadne nie zostało złamane nawet jedno drzewo. Wszystkie gałęzie, które nie tak dawno wirowały w powietrzu były uschnięte. Linia wysokiego napięcia stała również niewzruszona. Trudno było uwierzyć, że przed chwilą rozegrały się tutaj dantejskie sceny. W miejscu, w którym ostatni raz widziałem Pawła leżała nadgryziona zębem czasu drewniana tabliczka. Podniosłem ją i z trudnością, ale udało mi się odczytać napis: Zakaz polowań. Odrzuciłem ją natychmiast i zbliżyłem się na odległość trzech metrów od niczym nienaruszonych drzew. Nie było śladu po człowieku. Podszedłem jeszcze bliżej. Gdy konar pierwszego drzewa miałem w zasięgu ręki poczułem smród i przenikające mnie zimno. Cofnąłem się. Już dwa metry dalej panowała normalna temperatura. Las nie chciał oddać zdobyczy. Miałem wrażenie, że patrzę śmierci prosto w oczy. Zrobiłem jeszcze kilka kroków do tyłu i potknąłem się o coś. Na szczęście nie straciłem równowagi. Był to pień, który chyba uratował mi życie. Znowu poczułem przyjemny zapach lasu. Przegrzebałem palcami we włosach. Wypadały mi na kurtkę różne śmiecie, igliwie, mokry piach... Odwróciłem się z rezy-gnacją i zacząłem wolno posuwać się w kierunku samochodu. Miałem wrażenie, że już nigdy nie zobaczę Pawła, a jeśli nawet, to nie będą to jedynie zwłoki. Idąc wolno oglądałem się z nadzieją, że może jednak... Byłem za bardzo przerażony żeby wrócić do lasu. Strach mnie pokonał. Gdy opuściłem karczowisko przyspieszyłem kroku. Martwiłem się o Izę. Zaczynałem mieć wątpliwości, czy dobrze zrobiłem zostawiając ją samą. Uspokoiłem się dopiero wtedy gdy zobaczyłem jak wysiada z auta i zostawiając otwarte drzwi biegnie w moim kierunku. Rzuciła mi się na szyję. Objąłem ją ze wszystkich sił. Padał rzęsisty deszcz, a my przytuleni do siebie całowaliśmy się łapczywie. Jej biała bluzka po chwili przypominała ścierkę po wyszorowaniu brudnej posadzki. Dopiero gdy przemoczeni znaleźliśmy się w samochodzie, i zająłem miejsce za kierownicą zapytała z niepokojem w głosie: - A gdzie jest Paweł? - Nie wiem - powiedziałem i uczyniłem nadludzki wysiłek, żeby nie rozpłakać się z bezsilności. - Naprawdę nie wiem. Trzeba zawiadomić policję. Tylko to możemy zrobić. Las go wessał. Wiem, że trudno to wytłumaczyć... Milczała. Nie spuszczając oczu z jej twarzy przekręciłem kluczyk w stacyjce. Była piękna mimo, że niczym nie przypomina kobiety, którą pierwszy raz zobaczyłem w biurze. Wracaliśmy po przegranej bitwie. Wycieraczki raz po raz ocierały szybę z coraz to nowych kropli deszczu, a ja zastanawiałem się ile jeszcze takich bitew będzie. Koszmar dopiero się rozpoczynał. Policjant skrupulatnie spisał personalia zaginionego, które podała mu Iza. Swoją drogą musiała go chyba dość dobrze znać. Wiedziała nawet kiedy i gdzie się urodził. Ja natomiast zastanawiałem się co powinienem zrobić. Przecież nie mogłem powiedzieć zdrowemu na umyśle gliniarzowi, że mojego kolegę porwał wiatr. Pewnie wtedy zamiast szukać Pawła zrobiłby mi rezerwację w izbie wytrzeźwień. Musiałem działać i to szybko. Wychodząc z komisariatu powiedziałem niepewnie: - A może sami powinniśmy go poszukać, tzn. ja powinienem go poszukać - zreflektowałem się szybko. - Szczerze mówiąc, przed chwilą zaczęłam zastanawiać się nad tym samym, z jedną tylko poprawką. Masz rację. Powinniśmy go razem poszukać. Nie wiedziałem co robić. Mogłem potrzebować pomocy w lesie, ale nie chciałem narażać Izy. - No dobrze - powiedziałem po chwili namysłu. - Możesz jechać ze mną, ale tak jak poprzednio pozostajesz w samochodzie. Do lasu wejdę sam. - Dobrze - odparła. Zawróciłem samochód. Ledwie tylko znaleźliśmy się poza terenem zabudowanym, a już straciłem przekonanie czy słusznie zrobiłem zabierając Izę. - Może powinniśmy wziąć ze sobą Andrzeja? - głośno pomyślałem. - Nie mamy na to czasu - ucięła krótko. - Za godzinę będzie ciemno. - No tak. Masz rację. Niedługo zrobi się ciemno... Zanim jednak wyjechaliśmy z miasteczka zatrzymałem się przy budce telefonicznej. Niestety - porozmawiałem sobie tylko z automatyczną sekretarką. Mój przyjaciel po prostu wyjechał na kilka dni w góry. Straciłem więc towarzysza niedoli. Trudno. Musiałem działać sam. Byłem trochę zły, że wyjechał tak bez ostrzeżenia. Biorąc jednak po uwagę to co go ostatnio spotkało strałem się go zrozumieć. Gdybym nie poznał Izy może też zrobiłbym podobnie.. Dodałem gazu. Wskazówka licznika szybko minęła liczbę sto dwadzieścia. W samochodzie zapanowało przyjemne ciepło. Nawet dziury w asfalcie stały się jakby mniejsze. Wjechaliśmy do lasu. Zatrzymałem samochód w miejscu gdzie, pomimo padającego ciągle deszczu, bez trudu rozpoznałem pozostawione przed godziną ślady. Zresztą pewnie nikt później tędy nie przejeżdżał. Czy zaryzykować podróż dalej? - myślałem nie gasząc silnika. - Jedź - usłyszałem cichy głos. - Dobrze, zaryzykujemy. Przetestujemy to podnoszone zawieszenie - wysiliłem się na żart. Ruszając starałem się jak najwolniej puszczać sprzęgło. Gdybyśmy się zakopali tylko ciągnik byłby w stanie nas wyciągnąć. Kiedyś przeżyłem podobną przygodę. Koła samochodu prawie całe zanurzały się w błotnistej kałuży, ale samochód niczym amfibia brnął do przodu. Kawałek względnie suchego podłoża i znowu kolejne zanurzenie. Powoli, z szybkością dobrze maszerującego piechura, zbliżaliśmy się do celu. Włączyłem światła drogowe. Iza siedziała bokiem do kierunku jazdy. Co kilka sekund spoglądałem na nią. Za którymś razem obdarzyła mnie nawet sympatycznym uśmiechem. - No i co - spytałem na chwilę rozluźniony. - No i nic - odpowiedziała. - Lubię patrzeć jak prowadzisz. Uśmiechnąłem się. Było mi z nią dobrze. Dobrze nawet w takiej sytuacji. Chyba się zakochałem. Przejeżdżając drogą obok karczowiska jeszcze bardziej zwolniłem. Patrzyłem na mijane pniaki. Na jednym z nich siedziała pliszka majestatycznie kiwając ogonkiem. Może lubiła deszcz. Miejsce wcale nie wyglądało na wylęgarnie zła, czy jakiś zakątka piekła. Zatrzymałem samochód tam gdzie zaczynał się regularny las. Najbardziej zainteresowany byłem tym po lewej stronie drogi. To tam coś zaciągnęło człowieka, który gdyby nie ja nie przyjechałby tutaj na pewno. Czy odzyskamy go żywego? Wysiedliśmy każdy ze swojej strony. Spojrzałem na Izę i nie bawiąc się w uprzejmości powiedziałem tonem wykluczającym jakikolwiek sprzeciw: - Masz tutaj zostać. - Mogę postać na zewnątrz? - zapytała proszącym głosem. - Dobrze - odparłem. Nie zamierzałem się teraz sprzeczać. Na takie ustępstwo mogłem sobie pozwolić. Musiałem się spieszyć. Zaczynało się ściemniać. - Ale najlepiej trzymaj się mocno klamki. Kluczyki są w stacyjce. W razie czego potrafisz prowadzić? - Tak, ale... - Nie ma żadnego ale - powiedziałem ostro i odwróciłem się do niej plecami. Wolno zbliżyłem się do ściany wyrośniętych sosen i pociągnąłem głośno nosem. Nie poczułem nic poza tym co powinienem był poczuć. Pachniało lasem, normalnym, iglastym lasem. Wyciągnąłem rękę przed siebie i dotknąłem najbliższego drzewa. Wyglądało tak jak... drzewo. Zrobiłem kilka kolejnych kroków i zastygłem w bezruchu. Coś za chwilę musiało się wydarzyć i chciałem być na to przygotowany. W tym momencie nawet przez głowę mi nie przeszło, że mogę skończyć jak Paweł. Bardziej niż o siebie martwiłem się o Izę. Chyba nie do końca przemyślałem decyzję o zabraniu jej tutaj. Bijąc się z myślami wolno zagłębiłem się w las. Piaszczysta droga pozostała dwadzieścia, może dwadzieścia pięć metrów za mną. Dobrze, że las nie był pozarastany. Gdybym musiał ratować się ucieczką dotarcie do samochodu nie powinno zająć mi więcej niż kilka sekund - kalkulowałem. Odwróciłem się, żeby zobaczyć czy przypadkiem coś nie zachodzi mnie od tyłu. Iza kręciła się niespokojnie koło samochodu. Zrobiłem jeszcze parę kroków zanim zatrzymałem się i oparłem się o wy-jątkowo starą, jak na tę część lasu sosnę. Wcale nie byłem pocieszony faktem, że nic się nie dzieje. Właśnie to budziło we mnie największy niepokój. Rozejrzałem się najpierw na boki. Potem podniosłem wzrok i na moment zamarłem. Między koronami sosen majaczyła jakaś rozmyta postać. Była niewyraźna, z zupełnie nieczytelną twarzą. Spróbowałem zrobić krok do tyłu, ale coś przygwoździło mnie do drzewa. Stałem jak sparaliżowany, z szeroko otwartymi oczami i patrzyłem jak bezcielesna postać zbliża się w moim kierunku. W nogi wszedł mi potworny ból. Coś jednak sprawiło, że kolana nie ugięły się pode mną. Chciałem krzyknąć, ale głos ugrzązł mi w gardle. Może Iza zauważy co się dzieje - myślałem starając się nie stracić przytomności od bólu, który stawał się nie do zniesienia. Tymczasem zjawa pięć metrów przede mną stopami dotknęła ziemi. Stałem się biernym obserwatorem zjawiska, które mogło być moim ostatnim doznaniem wzrokowym w życiu. Ból jakby zelżał. Zaciskając zęby wbiłem pełen przerażenia i bezradności wzrok w niewyraźną twarz, która z wolna zaczęła przybierać znajome rysy. Przede mną stał nie kto inny jak Krzysiek. Tyle tylko, że nie z krwi i kości. Mimo iż w dalszym ciągu nie odzyskałem władzy nad ciałem poczułem ulgę. Jakiś wewnętrzny głos powiedział mi, że zjawa mojego przyjaciela nie zrobi mi żadnej krzywdy. O - nawet uśmiechnął się do mnie - pomachał ręką. O co mu chodzi? Porusza ustami, ale jego głos nie dociera do mnie. Grozi mi palcem, coś gestykuluje. Też uśmiechnę się do niego, ale co on robi? Popatrzył za siebie, pomachał mi i rozpływa się w powietrzu. - Poczekaj - zacharszczałem. Wolno wraca mi władza w nogach i w rękach, ale po moim przyjacielu nie ma już nawet mgiełki. Słyszę za sobą wołanie Izy: - Marek, Marek chodź szybko, zobacz! Chyba coś znalazłam! Wybiegłem na drogę pełen złych przeczuć. To co zobaczyłem prawie wyprowadziło mnie z równowagi. Iza, mimo wyraźnego zakazu oddaliła się od samochodu i biegła gdzieś przed siebie. - Co ty do cholery wyprawiasz - krzyknąłem i ruszyłem za nią masując w biegu obolałe uda. Zanim ją dogoniłem zatrzymała się i przykucnęła. Coś podniosła. Odwróciła się twarzą do mnie. Trzymała w rękach but. I chyba wiedziałem czyj to był but. - Pokaż - wziąłem go do rąk. Nie było najmniejszej wątpliwości. Był to ten sam but, który zsunąłem Pawłowi. - Tak to jego - powiedziałem. - Mamy więc trochę szczęścia. - Jak to. Nie rozumiem. Przecież but to nie człowiek - zmarszczyła brwi. - Tak tylko, że jest to coś co chyba skłoni policję do poszukiwań. - Do samochodu i jedziemy - zakomenderowałem. Szarpnąłem za klamkę i ogarnęła mnie wściekłość. Spojrzałem na Izę takim wzrokiem, że aż zasłoniła twarz. Zacisnąłem pięści i patrząc jej prosto w oczy wykrzyczałem: - Po jaką cholerę zatrzaskiwałaś drzwi!!! Echo poniosło mój krzyk: -drzwi- -drzwi -rzwi. - Naprawdę tego nie zrobiłam. Uwierz mi - zaszlochała. Nie zwracałem na to uwagi, bo zaczynało dziać się coś niedobrego. Poczułem lekki, ale wyraźny zapach stęchlizny. Coś wisiało w powietrzu. Rozejrzałem się wokoło. Poczułem na sobie wzrok tysięcy oczu. Byliśmy otoczeni. Krąg z każdą chwilą zacieśniał się, a ja stałem jak ostatni dupek przed zamkniętym samochodem. - Kurwa mać - krzyknąłem i uderzyłem pięścią w szybę. Niestety nie pękła. Wypadł mi tylko znaleziony but. Podniosłem go. Zerwał się wiatr. Iza wpadła w panikę. Pięściami uderzała w karoserię wydawając przy tym nieartykułowane dźwięki. Musiałem się opanować. Wziąłem kilka głębszych oddechów i rozejrzałem się za jakimś kamieniem, ale wokoło poza piachem i patykami nie było nic czym mógłby posłużyć się w celu rozbicia szyby. Zakląłem pod nosem. Wiatr rozwiewał poły mojej kurtki. Cofnąłem się o krok i z całej siły uderzyłem stopą w szybę. Rozsypała się w drobny mak. Noga poniżej kolana wpadła mi do wnętrza. O mało się nie przewróciłem. Powietrze cuchło stęchlizną. Wyciągnąłem poturbowaną z lekka kończynę i otworzyłem od wewnątrz drzwi. Wskoczyłem za kierownicę i otworzyłem drzwi z drugiej strony. Przekręciłem kluczyk w stacyjce. Samochód zapalił bez problemu. Iza jednak z jakichś powodów nie zajęła miejsca obok mnie. Śmierdzący wiatr tańczył wokół samochodu zaciskając śmiertelny pierścień. Nie było czasu do namysłu. Nie gasząc silnika wysiadłem i w kilku krokach znalazłem się z drugiej strony auta. Dziewczyna leżała bezwładnie twarzą do ziemi. Jej prawa ręka powyżej łokcia ginęła pod samochodem. Szybko podniosłem ją i jak worek kartofli wrzuciłem na przednie siedzenie. Pchnąłem drzwi, ale nie zatrzasnęły się tylko wróciły do pozycji z przed chwili. Spojrzałem w dół. Jej prawa noga w dalszym ciągu wystawała na zewnątrz. Jakiś szczególnie silny podmuch prawie mnie przewrócił. Podkurczyłem i wepchnąłem wystającą kończynę, silnym pchnięciem zatrzasnąłem drzwi. Za chwilę znalazłem się za kierownicą. Wrzuciłem wsteczny bieg i szybko puściłem sprzęgło. Koła przez moment zabuksowały w piachu. Cuchnące powietrze wciskało się do wnętrza przez rozbitą szybę. Zwrócony twarzą do kierunku jazdy starałem się zachować możliwie optymalny kierunek jazdy, ale nie do końca mi się to udało. Co prawda auto nie zbaczało z drogi, ale był to raczej slalom niż zjazd. Kilkumetrowa fala błota niesiona podmuchami wiatru zachlapała mi tylną szybę. Jechałem prawie na wyczucie, bo wycieraczka po prostu ugrzęzła. Do wnętrza wpadały kawałki gałęzi. Pokaźnych rozmiarów drzewo przewróciło się gałęziami zaczepiając o maskę. Głowa Izy spadła mi na kolana. Nie zwalniałem. Przeciskałem się przez wiatr i smród. Lewą stronę twarzy miałem pokrytą grudkami świeżego błota. Czułem skurcze nóg. Przedarliśmy się. Cuchnący odór i szalejący wiatr ustały. Na moment rozluźniłem się. To był błąd. Pojazdem szarpnęło gwałtownie, silnik zgasł. Obolałą głową uderzyłem w kierownicę. Iza prawie zsunęła się z fotela. Spojrzałem przez wybitą szybę. Stuknęliśmy tyłem w drzewo. Przekręciłem szybko kluczyk w stacyjce, wrzuciłem jedynkę i wcisnąłem pedał gazu do oporu. Samochód zawył i ruszył do przodu. Gdy na powrót zacząłem jechać do tyłu z wyciągniętą na zewnątrz głową, otaczający mnie świat wyglądał tak jak go Pan Bóg stworzył. Przejechałem jeszcze sto, może sto pięćdziesiąt metrów. Gdy zobaczyłem asfaltową szosę, która biegła prostopadle do leśnej drogi zatrzymałem wóz. W poszukiwaniu tętna położyłem drżącą i brudną dłoń na szyi Izy. Twarz przyłożyłem do jej twarzy. Oddychała. Odetchnąłem z ulgą. Kilka razy lekko uderzyłem ją w twarzy i posadziłem na fotelu. Usłyszałem niepokojące rzęzenie. Odzyskiwała przytomność, ale w dalszym ciągu nie potrafiła sama utrzymać głowy. Wyszedłem z samochodu i przez prawe drzwi wyciągnąłem ją na zewnątrz. Ostrożnie położyłem na wilgotnej ziemi i przewróciłem na bok. Dobrze, że czasem uważałem na lekcjach Przysposobienia Obronnego bo przynajmniej wiedziałem jak należy ułożyć nieprzytomnego. Powoli odzyskiwała świadomość wymiotując przy tym obficie. Cały czas mówiłem do niej jakieś wyznania miłosne, sam dokładnie nie wiem jakich słów użyłem. Gdy wreszcie poczułem jak przytula się do mnie doznałem wrażenie największego szczęścia. Za nic były uniesienia miłosne w łóżku z Dorotą. - Kocham cię - powiedziałem z pełnym przekonaniem. - Ja ciebie też - usłyszałem słaby głos. Gdy potrafiła już samodzielnie utrzymać pozycję siedzącą podałem jej chusteczkę. - Dziękuję - powiedziała wycierając twarz i ręce. Po kilku próbach udało mi się skierować samochód przodem do kierunku jazdy. Potem jeszcze tylko pokonaliśmy dwie ogromnej wielkości kałuże i wyjechaliśmy z lasu. Po minięciu pierwszych zabudowań zatrzymałem się i popatrzyłem na tylne siedzenia. Ze zgrozą stwierdziłem, że but gdzieś zniknął. Trochę błota i kilka połamanych gałązek zajmowało jego miejsce. Iza chyba zasnęła. Nie budziłem jej więc. Sam przeszukałem cały samochód, zajrzałem wszędzie tam gdzie mógł być. Bez rezultatu. XIII Pchnąłęm metalową furtkę z mocnym postanowieniem, że nie opuszczę tego domu dopóki nie dowiem się co łączy pana Jurka ze starą kobietą i całą resztą. Zatrzymałem się na środku podwórza i unosząc tylko wzrok dyskretnie spojrzałem w pamiętne okno. Tym razem firanka nie drgnęła. Nie użyłem dzwonka, chciałem żeby ktoś wyszedł na podwórze. Wydawało mi się, że w ścianach tego domu nie będę umiał sensownie poprowadzić rozmowy. Na moje nieszczęście nie doczekałem się nikogo. Może nie zauważyli mnie, albo zwyczajnie czekali, aż zastukam do ich drzwi. Trudno. Mogłem zrobić dwie rzeczy - wycofać się dyskretnie lub nacisnąć czerwony przycisk. Wybrałem drugą ewentualnść. Ding dong, ding dong - doleciało zza zamkniętych drzwi. Czekałem dobrą minutę zanim ktoś zaczął powoli je otwierać. Najpierw klucz przekręcił się w zamku, usłyszałem jak ktoś odsuwa zasuwę, a chwilę później ukazała mi się znajoma twarz. Zamurowało mnie. Nie byłem na to przygotowany. - Dzień dobry młody człowieku. - powiedziała przyjaźnie. - Chyba nie bardzo mi wtedy uwierzyłeś, że się jeszcze spotkamy? - Dzień dobry - wyjąkałem. - Nie bardzo... - No wejdź, proszę. Przecież nie będziemy rozmawiali przez próg. Kiwnąłem głową i zrobiłem krok w jej kierunku. Wtedy w nocy nie mogłem przyjrzeć się jej dokładnie. Byłem zaszokowany. W drzwiach stała kobieta, może i stara, ale niewiarygodnie zadbana. Nienagannie uczesane, farbowane na czarno włosy, biały golf z drogiej wełny i tylko gruba spódnica do kostek jakby do niej nie pasowała. Weszła do środka zostawiając otwarte drzwi. Nie miałem wyboru. Chciałem się czegoś dowiedzieć, więc przekroczyłem próg. Byłem za bardzo zdenerwowany, żeby zaprzątać sobie głowę zdejmowaniem butów. Dlatego głupio mi się zrobiło gdy w zakurzonych adidasach wszedłem do pokoju, na podłodze którego rozciągał się kolorowy włochaty dywan. - Niech się pan tak nie denerwuje - powiedziała widząc moje zakłopotanie. - Jurek zawsze tutaj przyjmuje gości. Zresztą zaraz przyjdzie. Bierze kąpiel. Usiadłem na brzegu kanapy i czekałem kompletnie oszołomiony. Wsłuchiwałem się w dźwięki dochodzące z kuchni i zastanawiałem się czy poda herbatę, czy kawę. Przyniosła kawę. O dziwo podała do niej nie ciasto, jak to zwykle bywa, lecz jakiś żółty sok. Wtedy uznałem to za dziwactwo. Dopiero kilka tygodni później dowiedziałem się, że to właśnie ona znała lepiej tzw. etykietę. Usiadła na kanapie i położyła mi rękę na ramieniu. Poczułem takie zmęczenie, że prawie zakręciło mi się w głowie. Ostatnie dni dawały mi się wyraźnie we znaki. - Wiem po co przyszedłeś, dlatego może od razu przejdźmy do rzeczy. Czasu nie pozostało zbyt wiele. Poprawiłem się na kanapie i wziąłem głębszy oddech starając się pokonać chaos jaki panował w mojej głowie. - Domyślam się, że pani wie. Tylko dlaczego ja? - Nie tylko ty, inni również. Posłuchaj mnie. Mamy do czynienia z mocami, które rozpętali niczego nieświadomi ludzie. Nie byłeś to ani ty, ani Jurek, ani też ja. Twój przyjaciel też nie ma z tym nic wspólnego. Niestety, to wy zbieracie teraz żniwo bezmyślności innych. - Czy może pani mówić mniej zagadkowo? - wszedłem jej w słowo. - Zaraz i do tego dojdziemy. Proszę opowiedz mi najpierw co spotkało cię w lesie. Wiemy, że tam byłeś. Opanowałem emocje. Wolno i beznamiętnie snułem swoją opowieść, starając się nie pominąć żadnego szczegółu. Nie byłem przekonany czy to mi w czymś pomoże, ale nie miałem nic do stracenia. Moje położenie było wystarczająco opłakane. - No, to będziemy mieli trochę pracy - dobiegł mnie głos. Odwróciłem głowę w te stronę. W drzwiach stał ubrany w szlafrok pan Jurek i pewnie od dłuższego czasu przysłuchiwał się moim wywodom. - Wszystko słyszałem - powiedział uśmiechając się. Uścisnąłem wyciągniętą dłoń. - To dobrze. Przynajmniej nie będę musiał się powtarzać - dodałem lekko podrażniony jego postawą. Z pewnością zauważył to, ale nie bardzo się tym przejął. - Czy chcesz, żebyśmy ci pomogli? - zapytała kobieta. - Oczywiście, że tak - odparłem. - Może wreszcie ktoś kompetentny weźmie sprawy w swoje ręce. - Musisz nam jednak obiecać całkowitą współpracę, jak również to, że nie będziesz podejmował żadnych działań na własną rękę. Tylko na takich warunkach możemy zaoferować ci pomoc. Jeśli się zgadzasz to zaczniemy już dzisiaj, bo czasu nie ma zbyt dużo. - Zgadzam się - odparłem bez namysłu. W końcu co mogłem zrobić innego. Coraz gorzej jednak znosiłem traktowanie swojej osoby przez pana Jurka. Jego głupkowaty wyraz twarzy i zwracanie się do mnie per ty podnosiło mi poziom adrenaliny. - Powiedzcie mi chociaż, dlaczego to wszystko przydarzyło się akurat Andrzejowi i mnie? No i co stało się z Pawłem? - To proste. My nie kupowaliśmy drewna. A co do Pawła? No cóż. Jest chyba nie do odzyskania. Nie musiał mówić nic więcej. Zrozumiałem. Zarówno ja, jak i mój przyjaciel kupiliśmy ostatnio deski. Moja mapa zaprowadziła mnie do lasu. Wszystko zaczynało układać się w logiczną całość. To było idiotyczne, ale nieświadomie stałem się właścicielem PRZEKLĘTYCH DESEK. Przeszło mi już przez myśl, żeby je po prostu spalić, ale szybko musiałem zarzucić ten pomysł, bo mężczyzna chyba odkrył moje zamierzenia i powiedział: - Jeśli jednak myślisz, że zniszczenie ich uwolni cię od kłopotów to grubo się mylisz. Pod żadnym pozorem nie wolno ci ich ruszać. Czy zrozumiałeś? Ostatnie zdanie wypowiedział prawie ze złością wlepiając we mnie wzrok. Przestał się uśmiechać. - Przecież nic nie mówię? - Ale myślisz! Nie dało się ukryć, że był inteligentnym facetem. Postanowiłem nie zaprzeczać. - Ale chyba mógłbym się jeszcze czegoś dowiedzieć? - zwróciłem się do sąsiadki. - Oczywiście, że tak, tylko co chciałbyś wiedzieć? Ta kobieta robiła na mnie zdecydowanie lepsze wrażenie niż jej towarzysz. Nie wiem czy bez niej współpraca z panem Jurkiem byłaby w ogóle możliwa. - Na przykład, dlaczego deski na moim podwórku są takie ważne? - Myślałam, że się domyślisz, ale skoro tak się nie stało to wytłumaczę ci. Potrzebujemy ich, aby skontaktować się z tamtym światem. Bez nich byłoby to prawie niemożliwe. - A więc użyjemy ich jako swoistej anteny, żeby odebrać wiadomości - przerwałem jej. - Bardzo trafne spostrzeżenie - zaśmiał się pan Jurek. Już zacząłem się przyzwyczajać, że zwracają się do nie per ty. Zresztą kobieta z racji swojego wieku miała do tego prawo. Jednak poza jaką przybierał ten przemądrzały inteligent była nie do przyjęcia. Chodził z kąta w kąt rozkazując i naśmiewając się ze mnie. Nabierałem chęci, żeby dać mu po prostu w zęby. Zdawałem sobie na szczęście sprawę, że znalazłem się w sytuacji, w której czyn taki może okazać się cokolwiek nierozważny. Zacisnąłem więc zęby i uzbroiłem w cierpliwość. - Tak samo jak telewizor potrzebuje anteny żeby odbierać program, - kontynuowała - tak samo duchom potrzebny jest swoisty przekaźnik żeby mogły przenikać do naszego świata. Żeby podjąć jakiekolwiek kroki w celu pozbycia się niewygodnych gości musimy się dowiedzieć czego chcą. To będzie nasze pierwsze zadanie. W tym celu wykorzystamy twoje mieszkanie. Początkowo myśleliśmy o tym, żeby wykorzystać do tego podwórze twojego znajomego, ale zdecydowanie lepsze efekty daje działanie w pomieszczeniach zamkniętych. Jeśli się zgodzisz zaraz przewieziemy tam większość potrzebnych rzeczy, a jutro przeprowadzimy seans. - Zgadzam się, ale dlaczego musimy czekać do jutra? Dlaczego nie dzisiaj? - Nie zadawaj tylu pytań. Czasu może nam jedynie zabraknąć. Zresztą wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. - odburknął pan Jurek. - No dobrze, ale czy w takim razie wyrobimy się w ciągu paru dni, bo niedługo przyjedzie mój wspólnik i chciałbym zając się wreszcie prowadzeniem interesu. - To może potrwać kilka dni, kilka tygodni, a nawet kilka miesięcy... I może przez wzgląd na pamięć o Pawle przestań na jakiś czas myśleć o pieniądzach. Nie przeliczaj życia ludzkiego na złotówki bo przez przypadek możesz skończyć tak jak on. - Przecież jego ciała nie odnaleziono. - No właśnie - westchnęła. Nabierałem do niej zaufania, dlatego nie zadałem kolejnych pytań. - Wie co mówi - powiedział mężczyzna i z nonszalancją lekko klepnął mnie w policzek. Gwiazdy stanęły mi przed oczami. Wstałem i podszedłem do niego tak blisko, że prawie dotknęliśmy się nosami. - O co ci chodzi? Nie zapominaj, że to ty nas potrzebujesz, a nie my ciebie - powiedział z nutą zaskoczenia w głosie. Gdy spokojnie odwrócił się na pięcie pokiwałem tylko głową zupełnie zrezygnowany. Miał rację. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem papierosa, ale zanim zdążyłem go odpalić dobiegł mnie głos pana domu: - U mnie pali się tylko w piwnicy. Zacisnąłem dłoń tak mocno, że tytoń posypał się na puchaty dywan. - To co mam robić? - zapytałem po chwili. Pan Jurek zignorował to zupełnie i wyszedł z pokoju bez słowa. - Nie przejmuj się aż tak bardzo. On już ma taki charakter. Zresztą jak ktoś dłużej mieszka samotnie to zawsze trochę dziwaczeje. Nic na to nie poradzisz. Tak w ogóle to dobry człowiek - starała się go usprawieliwić. - Pewnie tak - powiedziałem bez przekonania. Obiecałem sobie, że ten człowiek nie wyprowadzi mnie więcej z równowagi. Kiedyś w kościele usłyszałem, że pomoc nie może polegać na narzucaniu innym swojej woli. Nigdy nie przepadałem za klerem, ale w tamtej chwili musiałem przyznać, że nawet ksiądz potrafi czasem powiedzieć coś sensownego. Zdarzają się jednak przypadki, kiedy jedyną możliwością pomocy jest zmuszenie drugiej osoby do całkowitego podporządkowania się. Trudno byłoby na przykład wyleczyć alkoholika bez zastosowania drastycznych środków. Mimo wszystko nie sądziłem by moje położenie wymagało ślepego posłuszeństwa. - No to weźmy się do pracy. On też nam pomoże, tylko się przebierze - mówiąc to kobieta wstała z kanapy. - Ale niech pan wypije kawę. - Proszę jeszcze chwilę zaczekać - chwyciłem ją za rękę. - Tak słucham - powiedziała trochę zaskoczona moją reakcją. - Co jest takiego niedobrego w tym lesie? Przecież zwykle deski same z siebie nie robią nikomu krzywdy. - Jeszcze nikt ci nie powiedział? - zapytała nie ukrywając zdziwienia. - Nie - odparłem zgodnie z prawdą. - Naprawdę nie rozumiem tego wszystkiego. Pokręciła głową. - Ludzie mieszkają w swoim mieście od urodzenia i nic o nim nie wiedzą. Tam był kiedyś cmentarz żydowski - powiedziała i patrząc mi prosto w oczy usiadła. - Niemcy w czasie wojny rozebrali tylko okalające go mury. Nie zbeszcześcili nagrobków. Ci co przyszli po nich, czyli tzw. władza ludowa, dokonali całkowitego zniszczenia. Chyba w czterdziestym siódmym posadzili tam las. Te drzewa, które teraz ścięto wyrosły na grobach. Dlatego nie należało ich wycinać. Przynajmniej jeszcze nie teraz. W czasie wojny też grzebano tam ludzi. Gdy tak mówiła do mnie, czułem jak lęk wkrada się w mój umysł. Czasem lepiej nie poznawać całej prawdy. Z krótkiej rozmowy dowiedziałem się jeszcze, że moja kurtka nie zniknęła wtedy przypadkowo. Stara kobieta ponoć skropiła ją jakimś tajemnym płynem, który w pewnym stopniu miał mnie uchronić przed duchami. A co do Krzyśka, moja rozmówczyni nie potrafiła dać żadnej konkretnej odpowiedzi. Powiedziała tylko, żebym z jego strony nie spodziewał się niczego złego. Może nawet w pewnych sytuacjach okazać się pomocny. Stara kobieta z niedziwiącą mnie już gibkością pokonywała schody między kondygnacjami, znosząc coraz to nowe rzeczy, które ładowałem do samochodu. Świece, lichtarze, stare klucze, worek czegoś lekkiego - pewnie ziół. Dopiero gdy trzeba było przynieść wyjątkowo ciężkie lustro i jakiś stary kufer poprosiła mnie o pomoc. Bardzo kontrastowały z tym wszystkim trzy duże, nowoczesne nesesery, które prawie z nabożną pieczołowitością przyniósł pan Jurek. Całe szczęście, że nie zgodziłem się zamienić moje Polo na nowego malucha. Tyle bagażu z pewnością by do niego nie weszło. Usadowiłem się za kierownicą, obok mnie miejsce zajął pan Jurek. Pojechaliśmy we dwójkę, ponieważ złożone tylne siedzenia uniemożliwiły wygodną podróż trzeciej osobie. Jechałem bardzo ostrożnie, nie więcej niż czterdzieści na godzinę. Mimo tego nie udało mi się wyminąć kilku dziur. Na jednej z nich samochodem aż zakołysało. Całe wnętrze wypełnił metaliczny dźwięk bo lustro przesunęło się o kilka centymetrów. - Czy ono jest ze żelaza - zapytałem? - Też - mężczyzna udzielił lakonicznej odpowiedzi. Powoli dojeżdżaliśmy do celu. Zaparkowałem jak najbliżej drzwi wejściowych. Wysiadłem pierwszy i otworzyłem bagażnik. Pan Jurek nie specjalnie interesował się rzeczami, które znajdowały się w samochodzie, z jednym tylko wyjątkiem. Z dużą ostrożnością przeniósł nesesery do wnętrza, robiąc przy tym uwagi do panującego tam porządku. Ja tymczasem w pojedynkę zająłem się noszeniem pozostałych przedmiotów. Pomocy udzielił mi jedynie przy wnoszeniu kufra i lustra. W domu czuć było lekki zapach stęchlizny. - No to pozostało nam niewiele czasu - powiedział siarczyście pociągając nosem. - Może to i dobrze - odrzekłem. -Chciałbym mieć to wszystko już poza sobą. - Myślisz jak dziecko. Czy nie rozumiesz, że teraz najprawdopodobniej dowiemy się jedynie z jaką siłą mamy do czynienia. Później zadecydujemy co należy przeciwdziałać - wyjaśnił. - Wcale nie jest powiedziane czy sami damy sobie z tym radę. - Czyli istnieje duże prawdopodobieństwo, że ten cyrk jutro się nie skończy? - Nawet o tym nie myśl - uciął. - Staram się. Może rzeczywiście ona miała rację mówiąc, że to dobry człowiek. Nawet odpowiedział mi na kilka pytań bez głupkowatego wyrazu twarzy. Mała rzecz, a cieszy. - Masz jakiś wolny komputer - zapytał gdy odpalałem papierosa. - No mam, ale po co on... - Nie bądź taki ciekawski, nie jestem biurem informacyjnym - przerwał mi w pół zdania. - Wszystkiego dowiesz się w swoim czasie Wreszcie nadarzyła się okazja, żeby mu się odgryźć. Z pewnością nie zna się na sprzęcie lepiej ode mnie. - A jaki model by pana satysfakcjonował?- zapytałem pewny swego. - Musi mieć koprocesor, ale myślę że osiem megabajtów RAM-u powinno wystarczyć, chociaż im więcej tym lepiej. Ładne kwiatki. Zostałem pokonany własną bronią. - A gdyby karta grafiki była z akceleratorem graficznym to nie miałbym nic przeciwko temu. O ups-a się nie martw. Sam o to zadbam. Mam znajomości w Urzędzie Wojewódzkim. Co prawda przydałby się taki duży, stacjonarny, ale nie będziemy go tu przecież transportować dźwigiem - dokończył. Z wrażenia otworzyłem szerko usta, ale przez moment nie udało mi się wydobyć z nich głosu. - Komputer przywiozę po południu - oznajmiłem w końcu. - To świetnie. Będziemy mogli już dzisiaj wszystko wypróbować. Wyszliśmy na zewnątrz. Poczułem orzeźwiający powiew na twarzy. - Nie ma tutaj żadnego psa? - zapytał rozglądając się po podwórzu. - Sprzęt, który zostawiamy jest bezcenny. Bez niego nie ruszymy z miejsca. - Niestety nie ma. Do tej pory nie trzymałem tutaj tak drogich rzeczy. Mówiąc te słowa zdobyłem się na nutkę ironii w głosie. - To nie dobrze, że mówisz mi o tym dopiero teraz. - A pytał pan wcześniej? Był człowiekiem z dużą wiedzą jak zdążyłem się zorientować. Miał jednak jedną cechę charakteru, która świętego wyprowadziłaby z równowagi. Potrafił w beznamiętny sposób udowodnić ci jak mało wiesz i robił to jak na mój gust za często. Byłem zmuszony skorzystać z jego pomocy, ale gdy skończy się ten koszmar nie pożyczę od niego nawet kanistra - obiecałem sobie. Postanowiłem również, że wieczorem sprawdzę zawartość kufra, worków, a przede wszystkim neseserów. Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś robił egzorcyzmy przy pomocy komputera. Chyba, że i w tą dziedzinę wkroczyła elektronika? Odwiozłem mojego nioznośnego towarzysza do domu i postanowiłem złożyć niezapowiedzianą wizytę Izie. Jadąc wybrałem dłuższą drogę, żeby zajrzeć do MC Donalda. Miałem ochotę na najzwyklejszego w świecie hamburgera. Tym razem była sama w biurze. Uśmiechnęła się na powitanie. Grzebała w stosie papierzysk. Gdy tylko znalazłem się za nią położyłem ręce na jej barkach i westchnąłem. Wyprostowała się na krześle i podniosła głowę. Powoli zacząłem masować jej ramiona i kark. Położyła swoje dłonie na moich kiedy pochyliłem się i przytuliłem twarz do jej włosów. W biurze panowała niczym niezmącona cisza. Z korytarza nie dochodził nawet jeden szmer. Przedsiębiorstwo umierało. Zauważyłem, że w pokoju nie było już faxu i komputera. Maszyna do pisania leżąca pod oknem dopełniała tylko ten opłakany widok. Ilu ludzi straciło pracę? Wkrótce i Iza wyprowadzi się z tego pokoju, biura w którym spędziła kilka lat swojego życia. - Jak się czujesz? - zapytałem szeptem. - Chyba nieźle - odpowiedziała i mocniej ścisnęła moją dłoń. - To dobrze. - odrzekłem. Miałem do siebie bliżej nieokreślony żal, że wciągnąłem ją w tę sprawę. Teraz już nie mogłem wyobrazić sobie życia bez niej. - Przepraszam cię za to wszystko. Nie chciałem, żeby to tak bardzo odbiło się na tobie. - Przestań - powiedziała cicho. - Dzięki temu wszystkiemu stałeś się dla mnie najbliższym człowiekiem na tym popierdolonym świecie. Pierwszy raz usłyszałem jak klnie. Nie pasowało to do niej, ale sytuacja całkowicie ją usprawiadliwiała. - Ty też jesteś dla mnie bardzo ważna... Powiedz mi, czy jeśli przejdziemy przez to wszystko wyjdziesz za mnie? Ostatnie zdanie wymówiłem bardzo szybko. Bałem się, że może mi przerwać. Zamiast jednak tego usłyszałem słowa, które niosły za sobą tyle samo nadziei co i zwątpienia: - Czy ty się dobrze nad tym zastanowiłeś? Przecież mnie zupełnie nie znasz. Uważam, że te kilka dni przeżytych razem to trochę za mało, żebyś mógł składać takie propozycje. Zupełnie zbiła mnie z tropu. Wyprostowałem się i podszedłem do okna. - Ale, powiedz mi, czy na obecną chwilę jestem kalkulowany w twoje dalsze życie? Mówiąc te słowa z trudem powstrzymałem drżenie głosu. - Tak jesteś - odparła. - Pamiętaj jednak, że jest to stan na obecną chwilę, jak to ładnie powiedziałeś. Nie chcę składać obietnic bez pokrycia, bo to nie są błahe sprawy. - Rozumiem - powiedziałem trochę zawiedziony. Wyczuła to i szybko dodała: - Nie zrozum mnie źle. Boję się jedynie, że może mi się nie spełnić największe marzenie ostatnich lat. Bardzo bym chciała, żebyśmy kiedyś byli razem, ale przecież znamy się dopiero od kilku dni. Dlatego pozostańmy na razie bez wielkich obietnic. - Ale kolację mogę ci chyba zaproponować. Odwróciłem się i spojrzałem jej prosto w oczy. - A twoje duchy? - Poczekają jeszcze trochę. Podszedłem do niej i wolno pochylając się pocałowałem w usta. Początkowo byłem trochę zawiedziony, że nie objęła mnie za szyję, ale moment w którym rozchyliła wargi wynagrodził mi wszystko. Idąc długim korytarzem myślałem tylko o jednym. Do jakiej restauracji zabrać obiekt mojej miłości. Chciałem okazać się oryginalny, ale chciałem również, żeby moja oryginalność nie przeistoczyła się w dziwactwo. W końcu nie każdy musi lubić pendy bambusa lub stek z rekina. Zanim udało mi się uruchomić samochód usłyszałem kilkakrotne zgrzytanie pod maską. Trzeba będzie niedługo zmienić go na nowszy. Może już po niedzieli zabiorę się za zarabianie pieniędzy i przestanę uganiać się za duchami. W końcu jednak gdyby nie te straszydła czy poznałbym Izę? Podobno nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Już wkrótce powinienem się o tym przekonać. Zabrałem najlepszą konfigurację ze sklepu i obserwowany przez dwóch małolatów załadowałem sprzęt do samochodu. Na koniec napisałem jeszcze kartkę, że sklep nieczynny do poniedziałku i powiesiłem na drzwiach. Gdy dotarłem na miejsce ogarnęło mnie przygnębienie. Dom stał co prawda tak samo jak tydzień temu tylko był jakiś inny, jakiś nie mój. Baza wypadowa duchów. Gdy otworzyłem drzwi uderzył mnie w nos smród nie do wytrzymania. Nabrałem powietrza w płuca, prawie wbiegłem do środka i szybko pootwierałem wszystkie okna. Mocując się z ostatnim zabrakło mi już tchu i zaciągnąłem się odorem raz i drugi. Mało nie zwymiotowałem. Zanim przyniosłem sprzęt zajrzałem w każdy zakamarek domu, nawet pod łóżko. Gdyby nie naturalna wentylacja nie wytrzymałbym tam nawet dwóch minut. Wszystko było tak jak dawniej. Moje brudne skarpetki leżały tam gdzie pozostawiłem je kilka dni temu. A jednak miałem wrażenie, że wszystko jest inne. Przez jedną chwilę wydawało mi się, że słyszę kroki przy drzwiach. Zaniepokojony wyjrzałem na korytarz. Nikogo tam nie było. Nikogo oprócz mnie i mojego strachu. Wróciłem do pokoju. Ustawiałem sprzęt na stole i włączyłem do sieci. Zgłosił się system operacyjny. Uruchomiłem program testujący i usiadłem na krześle wpatrując się w monitor. Wszystko było w porządku. Korzystając z okazji postanowiłem zbadać zawartość czarnych neseserów, które leżały na kanapie tak jak zostawił je pan Jurek. Niestety były zamknięte na szyfrowy zamek. Przyjrzałem mu się bardzo dokładnie i stwierdziłem, że kombinacji nie jest zbyt dużo. Uzbroiłem się więc w cierpliwosć i zacząłem kręcić bębenkami. Trwało może godzinę zanim udało mi się otworzyć ostatni. Nawet zdążyłem przyzwyczaić się do smrodu i przeciągu. W pierwszej walizce znalazłem kilka wyspecjalizowanych kart komputerowych, których przeznaczenia mogłem się tylko domyślać. W pozostałych dwóch były jakieś przyrządy optyczne: lunety, lornetki, noktowizory. Wszystko bardziej przypominało sprzęt szpiegowski niż wyposażenie kogoś, kto ma do czynienia ze światem ludzi umarłych. Nie próbowałem nawet z jednej rzeczy zrobić użytku ponieważ były starannie popakowane i nie chciałem żeby pan Jurek zorientował się, że grzebałem w jego rzeczach. Stary kufer to co innego - nie strzeżony choćby prymitywnym zamkiem, zawierał nadgryzione zębem czasu ubrania i rzeczy, które z pewnością były kiedyś w posiadaniu kobiety: branzoletki, pierścionki, łańcuszki. Pogrzebałem trochę w tym wszystkim nie znajdując w sumie nic ciekawego. Wychodząc jeszcze raz spojrzałem na przywieziony komputer, który był dumą mojego sklepu, a teraz stał na starym, trochę chwiejącym się stole. Jemu przynajmniej smród nie przeszkadzał. Z uczuciem ulgi opuszczałem nawiedzony dom. Zanim rozsiadłem się za kierownicą zrobiłem kilka głębokich wdechów, zatrzymując wzrok na rozległym kasztanowcu. Już zza szyb samochodu przyjrzałem się stercie desek - winowajcy moich kłopotów. Wyglądała normalnie, ale na wszelki wypadek wolałem się do niej nie zbliżać. Zanim wróciłem do domu rodziców wstąpiłem do pana Jurka, żeby mu powiedzieć o przywiezionym komputerze i oznajmić, że nie mam dziś wolnego wieczoru. Tym ostatnim nie był zachwycony, ale przestał protestować gdy powiedziałem mu, że spotkałem kobietę swojego życia. Może rzeczywiście nie był taki zły jaki wydał mi się kilka godzin wcześniej. Rodzice zdążyli się przyzwyczaić do mojej rzadkiej bytności w domu, więc nie protestowali gdy zaraz po wyjściu z łazienki przebrałem się w garnitur. Babcia była w swoim pokoju, więc uniknąłem kazania z jej strony. W dalszym ciągu problemem pozostał jednak wybór restauracji. Już w drodze do Izy postanowiłem zaryzykować i pojechać do Częstochowy, do lokalu gdzie jeszcze nigdy nie byłem, do Antycznej. Chodziły słuchy, że stare kobiety szukają tam młodych mężczyzn na jedną noc, ale to w niczym mi nie przeszkadzało. To był niezapomniany wieczór. Już na początku powiedzieliśmy sobie, że nie będziemy rozmawiać ani o duchach, ani o pracy i trzymaliśmy się tego do końca. Nie piliśmy alkoholu, nie licząc jednego kieliszka wina. Dopiero po wyjściu uświadomiłem sobie, że była to moja pierwsza w życiu kolacja przy świecach w towarzystwie naprawdę kochanej osoby. W samochodzie zapanował jednak nastrój przygnębienia. Nie wiem o czym myślała Iza. Ja myślami byłem już przy czekających mnie egzorcyzmach. Gdy dojeżdżaliśmy do wsi, przez uchylone okno dobiegło mnie szczekanie podwórkowego psa. - Czy nie znasz kogoś kto mógłby mi dać lub sprzedać jakiegoś złego psa? Chodzi jednak o to, żeby było to teraz - powiedziałem. Swoją wypowiedzią kompletnie zaskoczyłem moją towarzyszkę. - Jesteś szalony, ale jeśli rzeczywiście potrzebujesz psa to zatrzymaj się przy przystanku autobusowym - pokazała palcem. Trochę zdziwiło mnie, że nie zadała żadnych pytań. Była nieodgadniona. Musiałem się przyznać przed samym sobą, że bardzo pociągała mnie w niej ta swoista tajemniczość. - Poczekaj tutaj - powiedziała wysiadając z auta. Patrzyłem jak podbiega do bramy i wciska przycisk dzwonka. Odsunąłem prawą szybę. Zza bramy doleciał mnie męski głos. - To ja Iza - powiedziała głośno, zanim jeszcze furtka stanęła otworem i ukazał się w niej niewysoki człowiek. Światło z pobliskiej latarni oświetliło go na tyle, iż mogłem stwierdzić, że ma około pięćdziesiątki i jest zupełnie łysy. Obiekt mojej miłości zniknął za zamkniętą bramą. Wyszedłem z samochodu. Ledwie zdążyłem zrobić dwa kroki w kierunku wysokiego betonowego ogrodzenia, furtka otworzyła się. Stała w niej Iza. - Jeśli nie zależy ci na rasie psa, to jeszcze dzisiaj możesz go zabrać - oznajmiła. - Oczywiście - odparłem. - Jeśli tylko mnie nie ugryzie to go wezmę. - Chodź najpierw go obejrzeć. - Trafna uwaga - uśmiechnąłem się. Przekroczyłem żelazny próg i znalazłem się na podwórzu, oświetlonym jedynie przez odblask latarni ulicznej. Od razu spostrzegłem jak w głębi, w kojcu, biega pokaźnych rozmiarów zwierzę. Przecież to istny tyfus - pomyślałem. Facet, który w ciemności przypominał Phila Colinsa podniósł rękę i pies uspokoił się, prawie zastygł w bezruchu. - Jak pan chce to niech go pan bierze, byle dzisiaj, bo jutro będę musiał go zniszczyć - wyjaśnił. - Przyjdzie leśniczy i go zastrzeli. - Mogę go wziąć, tylko czy po drodze mnie nie zje? - Jeśli pan chce to pojadę z panem - zaproponował. - Byłbym wdzięczny - odrzekłem. - Niech pan chwilę poczeka, tylko się przebiorę. To była chyba najszybsza transakcja jaką w życiu zawarłem. Gdy mężczyzna wszedł do domu zbliżyłem się do klatki. Było zbyt ciemno, żebym mógł stwierdzić jakiego koloru jest pies. Na pewno nie był czarny. Iza podeszła i obejmując mnie w pasie przytuliła się do mnie. Patrzyliśmy na zwierzę, które powarkując biegało z jednego końca klatki w drugi. Uspokoiło się dopiero wtedy gdy jego pan wszedł do środka i założył mu łańcuch na szyję. Po chwili w czwórkę znaleźliśmy się w samochodzie. Co prawda zwierzę ogarnęła nieufność gdy miał wejść do niewielkiego Polo, ale mężczyzna niezrozumiale dla mnie krzyknął i pies wskoczył na tylne siedzenie. Jadąc czułem na karku oddech Tyfusa. Nie powiem żeby to było dla mnie przyjemne, ale z drugiej strony przynajmniej mnie trochę pozna - pomyślałem. Nie chciałem z własnego podwórka serwować się ucieczką. - A tak na marginesie to dlaczego pan chce się go pozbyć? - zapytałem gdy minęliśmy ostatnie zabudowania. - Powiem panu szczerze. Wyje w nocy. Gdy tylko wyjdę na podwórko od razu przestaje, ale ile razy można wychodzić. Poza tym to dobry i posłuszny pies. Nie byłem zbytnio zachwycony tym, co usłyszałem, ale nie miałem bliskich sąsiadów, a póki co rzadko spędzałem noce w tamtym domu. - A jak się nazywa? Na moment odwróciłem głowę. Patrzyły na mnie dwa ździwione ślepia. - Radiowóz. - Jak? - zapytałem. - Chyba się przesłyszałem. - Radiowóz - powtórzył. - Bardzo źle znosi towarzystwo ludzi w mundurach, szczególnie w niebieskich. Nie wiem czemu ma do nich taką antypatię, ale takie już jest bydle. - Acha..., a ile ma lat? - To niezbyt stary pies, ale taż nie młodzieniec. W przeliczeniu na człowieka jakieś trzydzieści pięć. - Czyli ma pięć. - Nie całe. Izę wyraźnie rozbawił nasz dialog. Ukryła twarz w dłoniach i parsknęła śmiechem. - Co cię tak śmieszy - zapytałem rozbawiony. - Nic, nic. Tylko uświadomiłam sobie, że będziesz miał psa starszego od siebie. Dojeżdżaliśmy na miejsce. Nieoświetlony, stojący na uboczu dom nie wyglądał przyjaźnie. Zanim wysiadłem udało mi się pogłaskać Radiowóz. Namawiałem Izę żeby zrobiła to samo, ale bała się. Wpuściłem psa na podwórko po czym z przewróconej beczki zrobiłem prowizoryczną budę. Była trochę za mała, ale przynajmniej na dzisiaj musiała wystarczyć. Na szczęście mężczyzna podarował mi psa razem z długim łańcuchem. Przywiązane zwierzę naprężyło łańcuch widząc, że jego pan odchodzi, ale gdy ten wydał polecenie, którego znowu nie zrozumiałem, pies położył się posłusznie na trawie. - Jutro wypiszę panu wszystkie komendy na jakie reaguje - powiedział, gdy odjechaliśmy kawałek. - Na razie niech pan zapamięta. że tornado oznacza waruj, idem chodź za mną, a zabij chyba nie muszę tłumaczyć... - Raczej nie trzeba - odparłem. Gdy odwiozłem mężczyznę i pozostałem sam na sam z Izą poczułem dziwne zadowolenie. - Wiesz co? Jeśli w takim tempie jak zdobycie psa pozbędziemy się duchów to może już w poniedziałek poproszę cię o rękę - powiedziałem nie patrząc na nią. - No zobaczymy - zaśmiała się. Podjechaliśmy pod parterowy dom z cegły. Przy furtce objąłem ją i pocałowałem. Tym razem odwzajemniła mój pocałunek tak wspaniale, że na moment zakręciło mi się w głowie. - Może wejdziesz? - zapytała. - Mieszkam tylko z matką, która nie wtrąca się w moje życie prywatne Ogarnęło mnie niezdecydowanie. Już miałem pozostać dłużej w tej wsi, gdy przypomniałem sobie o egzorcyzmach. - Może innym razem. Muszę przygotować dom babki. - No to cześć - rzuciła zawiedziona. - Naprawdę mam ochotę wejść - zacząłem. - Rozumiem... - przerwała mi. - Tylko zadzwoń jutro, a najlepiej przyjedź. - Oczywiście, że przyjadę. Nie próbowałem jej ponownie pocałować, bo mogło się to skończyć tylko w jeden sposób, a wiedziałem, że powinienem wrócić. Jakaś niepojęta siła ciągnęła mnie z powrotem do miejsca, w którym pozostawiłem psa. Nie potrafiłbym tego wyjaśnić, ale wiedziałem, że muszę tam zajrzeć chociażby na chwilę. Wszedłem na podwórko. Pies nie zaszczekał. - Radiowóz - zawołałem Pomerdał ogonem. Ostrożnie podszedłem i pogłaskałem go. Przyjął to ze stoickim spokojem. Sciągnąłem mu z szyi łańcuch i odwracając się ruszyłem w kierunku drzwi. Pies powlókł się za mną. Jakieś dwa metry od wejścia zatrzymał się jednak i zaczął warczeć. Otworzyłem drzwi i od razu uderzył mnie okropny fetor. Można go było przyrównać do smrodu zasikanych materaców. Czułem już kiedyś coś podobnego w szpitalu. - Radiowóz, radiowóz! - przywoływałem psa, ale ten nie zbliżył się w kierunku domu nawet o krok, a co więcej zaczął się wycofywać. Nawet nie specjalnie mu się dziwiłem. Pdobno pies lubi zapach używanych skarpetek swojego pana, ale takiego smrodu chyba nie musi. Ja sam po chwili też się wycofałem. Na dobrą sprawę nie miałem tutaj nic do roboty. Po co tutaj przyjechałem? - pytałem sam siebie. Człowiek w sytuacjach ekstremalnych zachowuje się często bardzo dziwnie. Nie ważne. Zamknąłem drzwi na klucz i przywołałem psa. Był trochę nieufny, gdy z powrotem zakładałem mu łańcuch, ale nie próbował mi w tym przeszkadzać. Położyłem przed nim miskę z wodą, ale w ogóle go nie zainteresowała. Odjeżdżając usłyszałem za sobą wycie. No tak... W końcu jego były właściciel uprzedzał... Dochodziła pierwsza, gdy wyszedłem z łazienki. Na szóstą byłem umówiony z Barwinkiem. Nastawiłem budzik. Tym razem nie mogłem sobie pozwolić na zaspanie. Nie potrafię powiedzieć, o której zasnąłem, bo dość długo tłukłem się po łóżku, rozmyślając nad tym co miało wydarzyć się już wkrótce. Obudziłem się w mokrej pościeli. Na dworze było jeszcze ciemno. Zapaliłem nocną lampkę żeby zobaczyć, która jest godzina. Dochodziła trzecia. Sięgnąłem po papierosa i odrzuciłem przepoconą kołdrę. Nogi miałem tak mokre jakbym przed chwilą wyszedł z kąpieli. Tym razem wiedziałem co było tego przyczyną. Koszmarny sen. Dowiedziałem się, że Iza miała wypadek. Wybiegłem na balkon i spojrzałem w dół. Zobaczyłem dużą białą karetkę z przezroczystym dachem. Wewnątrz na noszach, w białej koszuli leżała Iza, podłączona przy pomocy cienkich, przezroczystych rurek do jakiejś aparatury. Musiała mieć ciężki wypadek skoro na jej twarzy dostrzegłem maskę tlenową. W szkole czekali na nią harcerze. Trzymałem ją na rękach. Nie miała połowy prawej stopy. Spytałem ją czy najpierw zanieść ją do domu, czy do szkoły. Obawiałem się, że mogę nie dać rady donieść jej do szkoły. Jeśli jednak taka byłaby jej wola musiałem jakoś dać sobie radę. Spojrzałem w okna jej domu, oddalone od nas nie więcej niż sto pięćdziesiąt metrów. Rozpłakałem się, a ona z całych sił objęła mnie za szyję. - Kocham cię - wychlipałem. - Wiem o tym - odparła. Po tych słowach obudziłem się. Paląc papierosa czułem jak łzy spływają mi po policzkach. Kolejny raz obudziłem się o wpół do piątej. Tym razem nie pamiętałem co mi się śniło, może nic. Wstałem i podszedłem do okna. Otworzyłem je i zrobiłem kilka głębszych wdechów. Nie było sensu kłaść się z powrotem. Wyłączyłem budzik. Po co ma postawić cały dom na nogi. Powlokłem się do łazienki. Chyba wcale nie miałem ochoty brać udziału w dzisiejszych egzorcyzmach. Z kuchni zabrałem dużą koserwę tłuszczową dla psa. Sam wypiłem tylko kawę. Nie miałem apetytu. XIV Dom był pełen elktroniki. Na specjalnych statywach zainstalowane noktowizory, kamery. Plątanina kabli na podłodze. Na środku pokoju wyrysowany kredą pentagram, w środku którego stał otwarty kufer, a w nim w pozycji pionowej zainstalowane na obrotnicy dwustronne lustro. Było idealnie wyważone. Jego ciężar z pewnością przekraczał trzydzieści kilogramów, ale gdy lekko pchnąłem je palcem obróciło się kilka razy. W kącie pokoju pan Jurek umiejscowił komputer z resztą aparatury. Testował chyba jakiś program więc dyskretnie zaszedłem go od tyłu i zajrzałem mu przez ramię. Wreszcie coś znajomego. Videomagic - pokazywał na monitorze widok na lustro. Czas oczekiwania nie był dla mnie wcale przyjemny. Dobrze, że woń wszechobecnych ziół zabijała smród stęchlizny, bo inaczej nie wytrzymałbym tutaj dłużej niż kilka minut. Wyszedłem na korytarz, gdzie znajdował się prowizoryczny stół zrobiony ze skrzynek. Potrząsnąłem stojącym na nim czajnikiem. Było wystarczająco dużo wody, żebym mógł zrobić sobie szklankę herbaty. Włączyłem go do gniazdka i zapaliłem papierosa. Gdy z kubkiem w dłoni przekraczałem próg usłyszałem głos: - Marek, Marek, Marek.... - Co - rzuciłem pośpiesznie i powstrzymując drżenie rąk upiłem trochę gorącego naparu. - Czy ktoś mnie wołał? - zapytałem nie widząc żadnej reakcji. Pan Jurek tkwiąc cały czas w miejscu, w którym widziałem go po raz ostatni odwrócił się i patrząc na mnie powiedział: - Nie. A co? Słyszałeś coś? - Nie, nic. Chyba mi się zdawało. Jestem trochę zdenerwowany - odparłem. Stara kobieta zajęta rysowaniem jakichś znaków wewnątrz pentagramu chyba nawet nie usłyszała naszego dialogu. Ogarnął mnie dziwny niepokój. - Kiedy zaczynamy? - zapytałem. - Nie wcześniej niż za godzinę - odpowiedział mi pan Jurek, nie przerywając stukania w klawisze. Nie mówiąc nic wyszedłem z domu. Gnany przez jakąś niepojętą siłę, wsiadłem do samochodu i sam nie wiem czemu pojechałem na cmentarz. Na grobie Krzyśka byłem po raz ostatni we Wszystkich Świętych - prawie dziewięć miesięcy temu. Przed bramą u handlarza kupiłem dwa duże znicze. Postanowiłem przy okazji odwiedzić grób prababki. Rzadko tutaj bywałem. Bałem się spotkania z jego rodziną. Grób ten nie imponował żadnym pomnikiem. Prosty, żelazny krzyż z tabliczką, a u jej stóp niebieskie bratki. Zapaliłem znicz i zacząłem się modlić. Myśli jednak rozbiegały mi się we wszystkich kierunkach. W końcu usiadłem na ławce, podparłem głowę rękami i cicho zapytałem: - Babciu, czy masz mi coś do powiedzenia? Wpatrywałem się w motyla, który to podrywał się do lotu , to siadał na kwiatkach. Czekałem na jakiś znak. Ostatnio niemożliwe rzecz stanowiły o moim życiu. Tym razem nic takiego nie nastąpiło. Po kilkuminutowym oczekiwaniu wstałem przeżegnałem się i ruszyłem w drugą stronę cmentarza. Przy grobie Krzyśka nie było nikogo. Wspaniały grobowiec ze zdjęciem. Łzy stanęły mi w oczach. Zapaliłem lampkę i położyłem na marmurowej płycie. Zacząłem odmawiać modlitwę za zmarłych, ale kątem oka dostrzegłem jak znajoma postać zbliża się w moim kierunku. Nie ryzykowałem spotkania. Szybko przeżegnałem się i ruszyłem w przeciwnym kierunku do zbliżającego się mężczyzna. Gdy tylko znalazłem się na głównej alei obejrzałem się za siebie. Nikt za mną nie szedł. Odetchnąłem z ulgą. Co prawda byłem trochę zawiedziony, że ani Krzysiek, ani babcia nie dali mi żadnego znaku, ale w końcu nie należy wymagać zbyt wiele. Mijając zadaszony, betonowy ołtarz zobaczyłem dwóch robotników budujących grobowiec. Podszedłem bliżej, bo coś zaciekawiło mnie w jego wyglądzie. Zatrzymałem się tuż za ich plecami. Wydał mi się dziwnie znajomy. Stałem i patrzyłem jak mocują się z ciężką kamienną płytą. W końcu udało im się postawić ją w pionie. Nie mogłem sobie przypomnieć, ale skądś znałem tę konstrukcję. - Przepraszam panów, że przeszkadzam, ale czy mogą mi panowie powiedzieć, kto jest tutaj pochowany? - zapytałem grzecznie. Młodszy z nich odwrócił się i obrzucił mnie takim spojrzeniem, że aż cofnąłem się o krok. Przez jego zaciśnięte wargi wydostało się tylko jedno słowo: - Nikt. Poczułem jak gęsia skórka pokrywa całe moje ciało. Zastawiłem dłonią usta i wolno zacząłem oddalać się od marmurowej konstrukcji. Wraz ze wzrostem odległości dzielącej mnie od grobowca przyspieszałem kroku. W końcu zacząłem biec. W samochodzie walnąłem głową w kierownicę. - Nie poradzę sobie z tym. Niech mi ktoś pomoże. Kurwa mać, niech mi ktoś pomoże... - powtarzałem. Gdy stanąłem w drzwiach pokoju pan Jurek popatrzył na mnie badawczo i mróżąc oczy spokojnie zapytał: - Czy coś się stało? Mieliśmy już zaczynać bez ciebie. - Przepraszam - odparłem. - Zeszło mi trochę dłużej niż myślałem. - No to zamknij drzwi i stań pod ścianą, koło okna. To w tej sytuacji najbezpieczniejsze miejsce. Bez zadawania zbędnych pytań wykonałem jego polecenia. Serce waliło mi jak kowalski młot. Zaczęło się. Stara kobieta chodziła wokół pentagramu z wielkim lichtarzem, w którym paliło się osiem świec. Zaznaczała nimi w powietrzu jakieś znaki. Z jej ust wydobywał się bełkotliwy śpiew. Kiedyś we Francji słyszałem rozmowę dwóch Kameruńczyków. Bełkot starej kobiety trochę przypominał mi tamten dialog. Kiedy skończyła, włożyła lichtarz do kufra, ale nie zamknęła wieka. Był na tyle głęboki, że zniknęły w nim nawet płonące świece. Pan Jurek siedzący tyłem do mnie nie odrywał wzroku od monitora. Kobieta stanęła teraz przed lustrem i unosząc głowę rozłożyła szeroko ręce. Ubrana w jakąś liturgiczną szatę wyglądała jak kapłanka ze starożytnego Egiptu. Zastygła w zupełnym bezruchu. Słychać było szum aparatury nagromadzonej w niewielkim pomieszczeniu. Przez dłuższą chwilę nic nienaturalnego się nie działo. Już nawet zacząłem powątpiewać w skuteczność metod tych nowoczesnych egzorcystów, gdy nagle w powietrzu coś zawirowało. Płonące języczki ognia wydłużyły się kilkakrotnie. W lustrzanym odbiciu zaczęły przybierać przedziwne kształty. Samo lustro z wolna, ale systematycznie zaczynało ciemnieć. Obracało się przy tym to w jedną, to w druga stronę. Coś nadchodziło, bo smród zaczynał być nie do zniesienia. Aromat ziół niewiele mógł już pomóc. Pan Jurek wciąż nie odwracał głowy od monitora. Usłyszałem pojedyncze stuknięcia w klawiaturę. Z ust kobiety znowu popłynął potok niezrozumiałych dla mnie słów. Lustro na moment zatrzymało się. Chwilę później zaczęło kręcić się w prawą stronę. Każdy obrót był szybszy od poprzedniego. Zczerniało zupełnie. Jakimś cudem świece nie gasły, pomimo iż w pokoju zrobiło się naprawdę wietrznie. Stary żyrandol chybotał się na prawo i lewo z każdą chwilą zwiększając swoją amplitudę. Za chwilę spadnie - zdążyłem jeszcze pomyśleć, zanim łoskot wypełnił pomieszczenie. Upadł ledwie metr od nogi mężczyzny. Ten nawet nie drgnął. Lustro kręciło się już tak szybko, że widziałem tylko czarny walec, od którego odbijały się płomienie. W pewnym momencie kobieta odwróciła się twarzą do mnie. Jej szata powiewała, głośno przy tym szeleszcząc. Miała mocno zaciśnięte powieki. Jej usta poruszały się, ale wyraźnie nie mogła wydobyć z nich głosu. - Odejdźcie stąd, to nie wasz dom - wymamrotała w końcu z trudem. Poczułem chłód. Jakby jakiś niematerialny twór przeniknął przeze mnie. Powtórzyło się to jeszcze kilka razy. Towarzyszyły temu kolejne fale zatęchłego powietrza. - To nie wasz dom - wykrzykiwała kobieta. - Zostawcie go w spokoju. To nie wasz dom. Nie ma tutaj nic waszego, nic... Nie dokończyła. Lustro eksplodowało. W jednej chwili zamieniło się w chmurę pyłu. Z jego ram buchnęło gorącym i śmierdzącym powietrzem. Siła wybuchu prawie wbiła mnie w ścianę. Z sufitu poleciały kawałki farby i tynku. Upadłem na drewnianą podłogę nie mogąc złapać tchu. Nic nie widziałem przez zaprószone oczy, a na dodatek coś na mnie spadło. Przetarłem je dłonią i podjąłem próbę zrzucenia z siebie balastu. Usłyszałem potworny skowyt psa. Najpierw przeraźliwie długi i głośny, potem krótszy cichy. Gdy myślałem, że już po wszystkim i wreszcie wyczołgałem się spod leżącej na mnie kobiety, z okien pokoju wyleciały wszystkie szyby. Zdążyłem tylko przykryć głowę rękami, gdy przez niezaszklone okna zaczęły wlatywać deski z podwórka. Trwało to może pięć sekund. Potem zapanowała grobowa cisza. Kufer zapalił się od płomieni przewróconych i połamanych świec. Pozbierałem się szybko, zdjąłem z siebie skórzaną kurtkę i kilkoma uderzeniami ugasiłem pożar w zarodku. Pan Jurek leżący do tej chwili obok przewróconego krzesła podnosił się powoli. Kobieta w dalszym ciągu nie dawała znaków życia. Nachyliłem się nad nią. Oddychała. Mężczyzna podszedł, przykucnął przy niej i pogładził ją po twarzy. Otworzyła oczy i słabym głosem powiedziała: - Chyba nie zdajecie sobie sprawy jakie siły rozpętaliśmy. Pomogłem jej usiąść. - Czy nic się pani nie stało?- zapytałem. Podniosła lewą rękę. Dłoń miała wyraźnie spuchniętą w nadgarstku i wygiętą w nienaturalny sposób. - Poza tym nic - powiedziała. Chwilę rozglądała się po pokoju. - Mogło być dużo gorzej. Dużo gorzej - dodała. Podobnie jak wtedy nad rzeką, pomogłem jej wstać. Nad wyraz szybko odzyskiwała siły. Zanim zdążyłem się ogarnąć i zrobić trochę porządku z porozrzucanymi po całym pokoju deskami mężczyzna już zajął miejsce przy komputerze. Niestety piętnastocalowy monitor nadawał się tylko na śmietnik. W miejscu, gdzie kilka minut temu znajdował się kineskop była teraz dziura. Piotrek mnie chyba zabije - pomyślałem. Na szczęście jednostka centralna nie ucierpiała. - Nie mamy szans - powiedziała kobieta pochylając się nad drewnianym kufrem. - Nie mamy szans. Wyszedłem na dwór. Pies leżał nieruchomo na środku placu. Podszedłem do niego i szturchnąłem go nogą. Nie żył. W jego otwartych oczach zobaczyłem odbicie strachu. Obszedłem go dookoła. Nie dostrzegłem jakichkolwiek śladów na jego ciele wskazujących na przyczynę śmierci. Nachyliłem się i ostrożnie dotknąłem go ręką. Był jeszcze ciepły. Zdobyłem się na odwagę i przewróciłem go na drugi bok. Dłonią przejechałem po jego karku i żebrach. Chyba nie miał nic złamanego. Po prostu zdechł z przerażenia. Było mi go żal. Przedłużyłem mu życie zaledwie o kilka godzin. Przyjrzałem się stercie desek. Poza tymi, które wpadły do domu reszta była na swoim miejscu. Tylko folia okrywająca je, w kilku miejscach uległa rozerwaniu. Z niedowierzania pokręciłem głową. Zanim uporaliśmy się z całym bałaganem minęły trzy godziny. Stara Kobieta z racji odniesionych obrażeń była tylko biernym obserwatorem. Barwinek zabrał mój komputer i powiedział, żebym przyszedł do nich wieczorem to obejrzymy co zarejestrowała aparatura. Wśród całego spustoszenia tylko jedna rzecz poprawiała mi podły nastrój. Wreszcie przestało śmierdzieć. Szkoda tylko, że komfort przebywania w "pachnącym domu" kosztował mnie wprawienie wybitych szyb i zniszczenie monitora wartego kilkanaście milionów. W domu wziąłem gorący prysznic i zabrałem się za przeglądanie zeszytów z podstawówki. Dobrze, że nie wyrzuciłem ich na śmietnik. Było ich tyle, że zwątpiłem czy uda mi się znaleźć to, czego szukam jeszcze przed wieczorem. Oglądanie każdego kartka po kartce wymagało czasu, a ja byłem umówiony z Barwinkiem na dziewiętnastą. Jeśli można mówić o szczęściu to w końcu chyba mi dopisało. W zeszycie do biologii, na ostatniej stronie, odnalazłem to czego szukałem. Rysunek wykonany niebieskim flamastrem przedstawiał grobowiec. Na płycie widniał napis: Tu leży człowiek, który próbował. Siedząc na podłodze położyłem swoje dzieło przed sobą i zapaliłem papierosa. Niestety, nie pomyliłem się. Nie chciałem w to uwierzyć, ale ci ludzie budowali grób dokładnie według mojego rysunku. Był na tyle oryginalny, że z pewnością nie mogło być mowy o przypadkowym podobieństwie. Co powinienem zrobić? - zastanawiałem się, gdy zadzwonił telefon. Zanim odebrałem spojrzałem na zegarek. Dochodziła siedemnasta. - Tak słucham - powiedziałem. - Cześć. To ja, Iza. Przepraszam, że nie dzwoniłam wcześniej, ale przyjechała komisja żeby zaplombować magazyny. Przez cały ten czas byłam zajęta. Powiedz mi jak poszło? - I dobrze i źle - udzieliłem krótkiej odpowiedzi. - A możesz jaśniej? - zapytała. - Oczywiście - odparłem. - Wszyscy zdrowi, poza drobną kontuzją babki i zdechnięciem psa. No i duchy na jakiś czas wyprowadziły się z mojego domu. Jest jednak pewien problem. Bo one wrócą. Przynajmniej Barwinek tak mówi. Będziemy musieli coś z tym zrobić. Ja nie mam pojęcia co dalej. Mam iść o siódmej do Barwinka coś tam obejrzeć. - No to za różowo nie jest - na chwilę zawiesiła głos. - Dobrze, że nic ci się nie stało. Chyba bym sobie tego nie wybaczyła, że nie było mnie wtedy przy tobie. Kocham cię. - Ja ciebie też - powiedziałem trochę machinalnie, zaskoczony jej wyznaniem. - Wiem o tym - odrzekła. - A spotkamy się dzisiaj? - zapytała po chwili. Zamyśliłem się na moment. Nie wiedziałem co powiedzieć. Żeby dowiedzieć się co dalej, musiałem pójść do pana Jurka. Chyba zabawię tam dłużej niż piętnaście minut. - Jesteś tam jeszcze? - głos wyrwał mnie z zamyślenia. - Tak jestem. Zastanawiam się czy dam radę się wyrobić. Bardzo chciałbym, ale... - Nie kombinujmy - przerwała mi. - Spotkamy się jutro. Zadzwoń do mnie do pracy. Dobrze? - Oczywiście, że zadzwonię - zapewniłem. - No to na razie - rzuciła. - Na razie - zdążyłem jeszcze powiedzieć zanim usłyszałem odgłos odkładanej słuchawki. Postanowiłem trochę się przespać. Ogarnęło mnie takie zmęczenie, że nawet nie sprzątnąłem kupy starych zeszytów. Jeśli to się szybko nie skończy, to chyba nie wytrzymam nerwowo - zdążyłem pomyśleć przed zaśnięciem. Zanim zjawiłem się w domu Barwinka pojechałem jeszcze raz na cmentarz. Było widno, więc nie czułem strachu mijając kolejne mogiły. Tak jak myślałem. Nie było nawet śladu po "moim" grobowcu. Chyba komuś zza światów zależało, żeby mnie przestraszyć. No i musiałem przyznać, że mu się udało. Kolorowe plamy przemieszczały się po niebieskim tle monitora. Oglądaliśmy ten spektakl w milczeniu. Trwał zaledwie kilka minut, ale pozostawił na mnie niezatarte wrażenie. Pierwszy raz widziałem siebie jako żółtą palmę. Pierwszy raz zobaczyłem też komputerowy obraz obecności duchów. Cały zapis został uzyskany w bardzo prozaiczny sposób. To na co patrzyłem było niczym innym jak temperaturowym zapisem rzeczywistości. Ciała, czy masy gazu, w zależności od własnej ciepłoty zostały wyróżnione odpowiednimi kolorami. Prawda, że proste. Pan Jurek popatrzył na mnie zmęczonym wzrokiem i powiedział: - Musimy działać szybko. Nie ma czasu do stracenia. Teraz to już jest walka o nasze być, albo nie być. Trudno powiedzieć co wydarzy się za kilka, może kilkanaście dni. Na pewno nie będzie to nic dobrego. - No dobrze, ale to już chyba nie moja działka. Obcowanie z duchami znałem dotychczas tylko z gier komputerowych. Jeśli jest jednak coś o czym nie wiem, to niech mnie pan oświeci. Może będę mógł w czymś pomóc. Zresztą mam już dosyć - powiedziałem i podniosłem się z kanapy. - Usiądź i opanuj się - uspokajał mnie Barwinek. Dłuższą chwilę stałem jak posąg, nie mogąc się zdecydować czy wyjść, czy też pozostać. Wreszcie opadłem na kanapę i zrezygnowanym głosem powtórzyłem: - Mam już dosyć. - My też - odezwała się kobieta poprawiając rękę na temblaku. - Nie ma jednak sytuacji bez wyjścia. Jeśli pomożesz nam w pewnej sprawie, to może jakoś się z tym uporamy. - No już dobrze. Niech pani mówi o co chodzi. Jeśli rzeczywiście będę mógł w czymś pomóc, to chociaż spróbuję - odparłem i spojrzałem na zegarek. - Spieszysz się? - zapytał mężczyzna. - Nie - odpowiedziałem zdecydowanym tonem. - Zamieniam się w słuch. XV Stojąc w obszernym holu rozglądałem się wokoło. Niewiele zmieniło się od mojego tutaj pobytu. Rozpoznałem nawet kilku pacjentów. Dziadek, dla którego szpital psychiatryczny był jedynym domem, przemierzał korytarz powłócząc nogą. Niestety nie wiedziałem jak wygląda człowiek, z którym miałem się spotkać. Wiedziałem o nim tylko to, co powiedziała mi stara kobieta, czyli: jak się nazywa, że ma około pięćdziesiątki i, że w młodości miał wysportowaną sylwetkę. Całą nadzieję pokładałem w tym, że któraś z pielęgniarek przypomni mnie sobie i pomoże go odnaleźć. Będąc tutejszym pacjentem zdążyłem się z nimi zaprzyjaźnić. W pewnym momencie dostrzegłem jak schodami w dół idzie Anita. Musiałem zrobić kilka szybszych kroków, żeby dogonić ją przed końcem korytarza. Gdy tylko znalazłem się tuż za nią nie mówiąc nic zastawiłem jej oczy rękami. Gwałtownie odrzuciła moje dłonie, zatrzymała się i wlepiła we mnie pulsujące od gniewu spojrzenie. Uśmiechnąłem się. Zaskoczenie połączone z zakłopotaniem malowały się na jej twarzy. Domyśliłem się, że odgrzebuje coś w pamięci. Jeszcze chwilę patrzyła na mnie niepewnym wzrokiem, po czym równie niepewnie zapytała: - Marek? - We własnej osobie - roześmiałem się. Wycałowaliśmy się jak u cioci na imieninach. - Przyjechałeś tutaj tak sobie, czy na dłużej? - zainteresowała się nagle. - Nie obawiaj się. Tym razem nie zabawię tutaj dłużej niż dwie godziny - odparłem. - Ale ty mnie źle zrozumiałeś... - Tak, wiem - przerwałem jej i sięgnąłem do reklamówki. Wydobyłem z niej dużą bombonierkę wedlowską. - To dla ciebie - powiedziałem. Aż takiego podziękowania nie spodziewałem się. Anita podskoczyła z radości, objęła mnie za szyję i pocałowała w policzek. - No już dobrze, dobrze - zaśmiałem się. Usiedliśmy w fotelach. Kilka minut rozmawialiśmy o tym, jak potoczyły się nasze losy od czasu gdy widzieliśmy się po raz ostatni. Było miło. Chyba dlatego, że dokładnie lustrowałem wzrokiem przechodzących pacjentów Anita zwróciła się do mnie z pytaniem: - Szukasz kogoś? - Potrafisz czytać w myślach. - odparłem. - No więc powiedz o kogo Ci chodzi, bo za chwilę zaczną się odwiedziny i będę trochę zalatana. - Czy jest u was Kazimierz Habiś? Taki facet koło pięćdziesiątki. Spojrzała na mnie badawczo. Może pomyślała, że nie wszystko jest ze mną w porządku. Przebywali tutaj przecież ludzie, którzy na pierwszy rzut oka wyglądali i zachowywali się normalnie. Sam zresztą zdziwiłem się, gdy jako pacjent, pierwszy raz poszedłem do palarni. Czułem się bardzo niepewnie. Za chwilę ktoś przyłoży mi w gębę, albo Bóg wie co jeszcze - myślałem. Dużym dla mnie zaskoczeniem był fakt, że wchodzące osoby pozdrawiały się najnormalniejszym w świecie dzień dobry. Nie minęły dwadzieścia cztery godziny, a już miałem kilku znajomych. Gdybym spotkał się z nimi w innych okolicznościach z pewnością nie uznałbym ich za psychicznie chorych. Dopiero później poznane pielęgniarki wytłumaczyły mi w czym rzecz. Pacjenci byli porozmieszczani na różnych oddziałach, w zależności od stopnia upośledzenia umysłowego. Tak więc znalazłem się wśród ludzi, którzy mogli być, podobnie jak ja, całkiem normalni, a przydarzyło im się załamanie nerwowe. - Poczekaj zaraz ci go zawołam - powiedziała po chwili. - Ale tak w ogóle to, czy to jest twój znajomy? Przecież do nas przyjechał dopiero rok temu z jakiegoś innego szpitala. - W pewnym sensie - odparłem. - Mam dla niego trochę papierosów. Wstała i położyła czekoladki na fotelu. Za moment zniknęła w korytarzu prowadzącym do spacerniaka. Kręciłem się niespokojnie gdy po pięciu minutach nie pojawiła się. Doczepiła się do mnie siostra przełożona, czy jak się tam ją nazywa, ale po wyjaśnieniu, że przyszedłem tu z wizytą do chorego zostawiła mnie w spokoju. Gdy i po dziesięciu minutach, po mojej znajomej nie było ani śladu zacząłem się niepokoić. Czyżby moje starania spełzły na niczym? Podszedł do mnie jakiś nieznajomy mężczyzna, chyba pacjent, i poprosił o papierosa. Dałem mu trzy sztuki, żeby tylko odczepił się ode mnie. Na szczęście nie był zbyt rozmowny i szybko poszedł sobie. Dwie minuty później zobaczyłem jak Anita idzie w moim kierunku w towarzystwie siwowłosego mężczyzny o dość pokaźnej tuszy. Wyciągnąłem rękę w jego kierunku. - Mam na imię Marek. Przywiozłem dla pana papierosy - zakomunikowałem. Podał mi dłoń bardzo niemrawo. Chyba nie uda mi się z nim dogadać - pomyślałem wręczając mu reklamówkę pełną paczek papierosów różnych marek. Przyjął ją, ale w dalszym ciągu nie odezwał się ani słowem. W tym czasie Anita spojrzała na mnie znacząco i powiedziała: - No to ja was zostawiam. Jak skończycie nie zapomnij wpaść do mnie. Skinąłem głową i lekko uśmiechnąłem się. Mężczyzna dalej stał jak bez życia. - Przyszedłem do pana, bo potrzebuję pańskiej pomocy. Znalazłem się... - Tak wiem - uciął. - Masz człowieczku kłopoty, poważne kłopoty... - dodał. Już miałem mu powiedzieć, żeby nie zwracał się do mnie w ten sposób, ale ugryzłem się w język. Uzbroiłem się w cierpliwość. - Masz poważne kłopoty, a wokół ciebie śmierdzi, śmierdzi piekłem. - ciągnął. - Chyba pomyliłeś jednak adres. To jest szpital, a nie niebo. Zwróć się ze swoimi problemami do Boga. On ci może pomoże człowieczku. Może? Mnie nie udało się z nim dogadać. Nie wiedziałem czy mam do czynienia z człowiekiem obłąkanym do reszty, czy rzeczywiście zdawał sobie sprawę z tego co mówi. Sięgnął za ucho i wyciągnął papierosa. Odpaliłem mu go. - Chodź za mną, a może pokażę ci lekarstwo - przemówił jak kapłan. Jego twarz zupełnie pozbawiona uczuć, wyrażająca pogardę dla świata, sprawiła, że wydał mi się zupełnie nieobecny. - Już mówiłam, że tu nie wolno palić! - krzyknęła przechodząca obok nas starsza pielęgniarka. Na mężczyźnie jej reprymenda nie zrobiła żadnego wrażenia. Najmniejszy mięsień nie drgnął na jego twarzy. Jakby nie usłyszał. Na podwórzu usiedliśmy na ławce. Nakazał pokazać mi ręce. Posłusznie wyciągnąłem je przed siebie i wykonałem nimi dwa półobroty, jakbym ogrzewał je nad grzejnikiem. - No to czego ode mnie chcesz? - zapytał gapiąc się przed siebie. - Masz pozdrowienia od pani Adeli - powiedziałem i czekałem na jego reakcję. Pierwszy raz popatrzył na mnie tym swoim lodowatym spojrzeniem. W jego oczach było coś co sprawiło, że odniosłem wrażenie jakby czytał w moich myślach. Poczułem się trochę nie swojo, jak przestępca, który jest oskarżony, a nie ma żadnego alibi. - Jestem nękany przez duchy i... - Wiem - uciął krótko. Patrz mi prosto w oczy i nie przeszkadzaj myśleć. Zamilknąłem. Dużo wysiłku kosztowało mnie patrzenie w twarz temu człowiekowi. Odetchnąłem z ulgą, gdy po minucie odwrócił głowę. - Musiałbym to obejrzeć, ale niestety nie mogę ruszyć się stąd. Nawet nie wysilaj się żeby zabrać mnie na przepustkę. Mam całkowity zakaz opuszczania tego terenu. Wszyscy uważają mnie za wariata. W tej społeczności jestem szanowanym obywatelem, liczą się z moim zdaniem. W twoim świecie nie ma już dla mnie miejsca. Powiedz mi czy kochasz kobietę? - zapytał nagle zmieniając temat. - Tak - odrzekłem - Czy bardzo ją kochasz? - Tak bardzo - odpowiedziałem. - A czy zgodziłbyś się żebym się z nią przespał jeśli byłoby to konieczne w celu uwolnienia cię od koszmarów? Bo jeśli nie to one cię zabiją. - Nie - odparłem zdecydowanie. - Co to, to nie. Zdenerwował mnie do tego stopnia, że byłem gotów dać mu w mordę. Coś jednak powstrzymało mnie. Zacisnąłem tylko pięści. - No to przyjdź do mnie kiedy zmienisz zdanie - zaśmiał się i strzelił palcami. - Nie licz na to. - powiedziałem spokojnie wlepiając w niego pełen nienawiści i odrazy wzrok. - Myślę, że poszukam sobie kogoś innego na twoje miejsce - dodałem, podniosłem się z ławki i nie oglądając się za siebie odszedłem. Zgodnie z obietnicą zajrzałem do pokoju pielęgniarek, ale nie było tam Anity. Chwilę pokręciłem się po korytarzu zastanawiając się co robić dalej. W końcu wyszedłem z budynku ii ruszyłem w kierunku parkingu. Zanim zdążyłem włożyć kluczyki do stacyjki usłyszałem za sobą głos: - W porządku. Pomogę ci. Chciałem tylko sprawdzić, czy nie myliłem się co do ciebie. Odwróciłem głowę. Mężczyzna z podkurczonymi nogami leżał na tylnym siedzeniu. Do dziś nie wiem jak dostał się do zamkniętego auta. Nigdy mi tego nie powiedział. XVI Jeden z nielicznych naprawdę ciepłych dni tego lata. Na skroni pana Kazimierza pojawiły się kropelki potu. Przemarsz dłuższy niż dwieście metrów stanowił dla niego nie lada problem. Ubrany w zbyt obcisłą, przepoconą koszulkę,, opadające, sprane jeansy wyglądał mało zachęcająco. W szpitalu psychiatrycznym nie zażywał zbyt wiele ruchu, co wyraźnie odbiło się na jego kondycji fizycznej. Podobno kiedyś potrafił przebiec 100 metrów poniżej dwunastu sekund, a to jak na zwykłego śmiertelnika jest wynikiem wręcz wspaniałym. Tyle tylko, że kiedyś był zwykłym śmiertelnikiem... No i podobno nie palił. Kilka lat temu przyjaciel powiedział mi, że jeśli nie mam problemów to sam sobie je stwarzam. Nie omieszkał też dodać, że byłoby święto narodowe gdybym się w coś nie wpierdolił. Ciekawe co miałby do powiedzenia dzisiaj, widząc mnie w towa-rzystwie czarownika ze szpitala psychiatrycznego. Świat słyszał już o "Czarnoksiężniku z krainy Oz", ale o czarowniku ze szpitala psychiatrycznego chyba jeszcze nie. Na dobrą sprawę wcale nie musiałem z nimi iść. Jeszcze był czas, żeby zawrócić. Co takiego gnało mnie w miejsce, w którym kilkadziesiąt godzin wcześniej zaginął człowiek, w którym sam mogłem zginąć? Czy była to tylko chęć poznania prawdy? Czy może nadzieja, że przyczynię się do pokonania zła? A może chciałem pozbyć się wyrzutów sumienia za śmierć Krzyśka, za śmierć geodety? Najpewniej wszystkiego po trochu. Istniała przecież możliwość spotkania duchów dwóch ludzi, za śmierć których może nie byłem bezpośrednio odpowiedzialny, ale gdyby nie było mnie wtedy przy nich pewnie by żyli. O Boże... Krzysiek miałby teraz dwadzieścia sześć lat. Może prowadziłby jakiś interes, może zatrudniałby pracowników, może byłby już żonaty? Może? Te pytania na zawsze pozostaną bez odpowiedzi. Może jednak dowiem się, czy wini mnie za swoją śmierć. Bardzo mi na tym zależało. Kilka dni temu uznałbym to za absurd, ale teraz miałem nadzieję, że da mi jakiś znak, który uwolni mnie od ciężaru, który mimo upływu czasu ciążył mi bardzo. W świetle ostatnich wydarzeń nie było to znowu takie niemożliwe. Odnalezienie żywego geodety graniczyło z cudem. Choć biorąc pod uwagę wszystkie fakty, powiedzenie, że nie ma rzeczy niemożliwych przestawało być jedynie pustym frazesem, wypowiadanym tak często gdy chcemy kogoś pocieszyć. Szliśmy obok siebie jak trzej muszkieterowie, tylko że zamiast szpad wyposażeni byliśmy we flakoniki z cieczą, która miała uchronić nas od złych mocy drugiej strony istnienia. Istnienia, które o ironio, rozpoczyna się dopiero po biologicznej śmierci. Według moich towarzyszy, to właśnie my, żyjący narobiliśmy zamieszania w tamtym świecie. Powiedzcie mi tylko do cholery, dlaczego to znowu ja muszę mieć coś z tym wspólnego? Chciałem dojechać na miejsce samochodem, ale pan Kazimierz kategorycznie się temu sprzeciwił. Nie oponowałem, chociaż czułbym się zdecydowanie lepiej mając jakiś pojazd w zasięgu ręki. Nie wiem, czy szczęśliwie skończyłaby się moja ostatnia przygoda w lesie, gdybym był tam pieszo. Niestety, z całej naszej trójki moje zdanie liczyło się najmniej. Gdy mijaliśmy drzewo gdzie nie tak dawno stłukłem tylną lampę pan Kazimierz zatrzymał się, ślamazarnym ruchem wyciągnął z kieszeni wygniecioną do granic możliwości chusteczkę i wycierając pot z czoła wysapał: - Powiedz mi mój sympatyczny kolego, w jakiej temperaturze topi się tworzywo sztuczne? - To zależy jakie tworzywo - odrzekłem zaskoczony. -A takie - oświadczył i schylił się z wysiłkiem. Nic z tego nie rozumiałem. Stał tyłem do mnie, więc nie widziałem co podniósł z ziemi. Za chwilę odwrócił się trzymając w palcach czerwony przedmiot, kształtem i wielkością zbliżony do ampułki. Otworzyłem szeroko usta i wyciągnąłem drżącą rękę. Barwinek spojrzał mi przez ramię. Na moment nasze spojrzenia spotkały się - jego beznamiętne i moje pełne przerażenia. To co trzymałem w dłoni było niczym innym jak kawałkiem stłuczonej lampy, tylko że ten kawałek z jakichś niewyjaśnionych przyczyn uległ całkowitemu stopieniu. - To działo się tak szybko, że nawet barwa pozostała niezmieniona - dobiegł mnie głos, oddalającego się pana Kazimierza. - No i co, zostajesz? - zapytał pan Jurek. - Nie, idę z wami - wycedziłem przez zęby. Opanowała mnie wściekłość. Wściekłość na los, chyba też na Boga. Ręce tak mi się trzęsły, że nie mogłem trafić do kieszeni. Ruszyłem przed siebie na nogach jak z waty. Miałem wrażenie, że za chwilę załamię się do tego stopnia, że zacznę walić głową w drzewa. Czułem się bezradny, zupełnie bezradny. Szedłem, a raczej wlokłem się za nimi w przeświadczeniu, że to wszystko i tak nie ma sensu. Nie wiem ile czasu minęło zanim dotarliśmy do miejsca, z którego wyraźnie widać było niezadrzewiony obszar. Zauważyłem to zresztą dopiero wtedy, gdy zrównałem się z nimi, a pan Jurek zatrzymał mnie chwytając za ramię. Wypuściłem nadmiar powietrza z płuc. Powoli dochodziłem do siebie. Czułem przyjemne ciepło na niczym nieosłoniętych rękach. Pan Kazimierz rozejrzał się, wytarł mokre czoło i powiedział żebyśmy stanęli za nim. Sam ukląkł i ucałował ziemię. Poczułem się jakbym brał udział w jakimś kompletnym wariactwie. To co wydarzyło się za chwilę wcale nie polepszyło mojego nastroju. Pan Kazimierz, czyli Mistrz, bo tak kazał się do siebie zwracać "w sprawach ważnych", zaczął bełkotać coś pod nosem. Barwinek poklepał mnie po ramieniu, jakby chciał powiedzieć: Nie przejmuj się, wszystko jest w porządku. Tymczasem bełkot Mistrza przeszedł w regularny, choć mało melodyjny śpiew. Nie rozumiałem z tego ani jednego słowa. Czołem dotykając piasku zawodził coś w zupełnie nieznanym dla mnie języku. Może był to hebrajski, może arabski. Na pewno żaden z europejskich. - Mahuta arutu, mahutu arutu... Co to mogło znaczyć? Na pewno nie to, że jestem największym pechowcem pod słońcem. Całe modły trwały na tyle długo, że zaczynałem być już zmęczony tym bezczynnym staniem. Nachyliłem się nad uchem Barwinka i szeptem zapytałem: - Długo jeszcze? Wzruszył ramionami. Jakąś minutę później Mistrz wreszcie podniósł się ociężale i powiedział: - No, powinno chyba zadziałać, bo jeśli nie... Sięgnął do kieszeni i wyciągnął flakonik z tajemniczą cieczą, która moim zdaniem była niczym innym jak zwykłą kranówką. Umaczał w niej palec, przykucnął i wokół swojej postaci wyrysował palcem na ziemi okrąg o średnicy jakiegoś metra. Podniósł się, zakręcił flakonik i schował go do kieszeni. Na moment zamyślił się i ruszył przed siebie. Gestem głowy pokazał, żebyśmy poszli za nim. Przeszedł jednak nie więcej niż pięć metrów. Znowu ucałował ziemię. Jeśli znowu zacznie odprawiać swoje modły to zanim dotrzemy do karczowiska będzie późne popołudnie - pomyślałem. Na szczęście tym razem obyło się bez tego. Zakreślił tylko okrąg, szczelnie zakręcił naczynie i schował je do kieszeni. Nie wiem po co to robił, skoro za chwilę i tak wyciągnął je z powrotem. Nasza droga na miejsce oznaczona została przez koła rysowane przez pana Kazimierza. Przy kolejnym z nich zobaczyłem, że nawet Pan Jurek pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą. Nie skomentował jednak w żaden sposób postępowania Mistrza. Kiedyś, gdy doszły mnie słuchy, że w domu mojej znajomej straszy, przyjąłem to za wytwór chorej wyobraźni starej panny. Teraz na pewno tak bym nie pomyślał. Może rzeczywiście w tym co opowiadała było dużo prawdy. Stanęliśmy na leśnej drodze i zwróciliśmy twarze do usłanego pniakami po ściętych drzewach terenu. Nie czułem strachu. Pragnąłem tylko żeby coś wreszcie zaczęło się dziać, żeby w końcu skończył się ten koszmar. Nie starczyłoby mi już chyba sił, żeby przyjść tutaj raz jeszcze. Miałem dosyć. Chciałem jak najszybciej wrócić do Izy, do sklepu i rodziny. Wódz zaznaczył trzy ostatnie koła, które miały stanowić dla nas swoisty azyl. Żadna zła siła podobno nie mogła przedostać się poza linię oddzielającą je od reszty otoczenia. Były przede wszystkim większe od pozostałych i dlatego przy wykreślaniu ich pan Kazimierz musiał skorzystać z naszej pomocy. Przypominało mi to przygotowania do zabawy "W Krajanego", w jaką często bawiłem się w podstawówce. Żeby narysować jak największe, a przy tym możliwie regularne koło, jedna osoba stawała wyprostowana i podawała wyciągniętą rękę drugiej, która to poruszając się jak satelita patykiem wykreślała okrąg. Tym razem mnie przypadło w udziale bycie tym stojącym i trzeba się przyznać, że ledwie potrafiłem utrzymać okrążającego mnie mężczyznę. - Tylko na tym obszarze możecie czuć się w miarę bezpiecznie. Za żadne skarby nie wolno wam go opuścić, dopóki nie powiem - oświadczył podnosząc do góry wskazujący palec. - Tak - odparliśmy prawie jednocześnie. Nie wiem czy Barwinek, ale ja poczułem swoisty respekt przed tym człowiekiem. Być może od jego poczynań zależało nasze życie. - Bez względu na to co się będzie działo, nie wolno wam się z nich ruszyć. Chyba, że na wyraźne moje polecenie - powtórzył, po czym odwrócił się do nas plecami i ruszył w kierunku okręgu znajdującego się najbliżej rosnących drzew. - Ma rzeczywiście zadatki na Mistrza - powiedziałem z lekkim uśmiechem, żeby choć trochę rozładować napiętą atmosferę. - Nie śmiej się z czegoś o czym nie masz zielonego pojęcia - zganił mnie pan Jurek. Zrobiło mi się głupio. Patrzyłem na skąpaną w słońcu polanę. Gdyby wykopać stąd wszystkie pniaki i przesunąć trochę linię wysokiego napięcia, byłby to całkiem ładny zakątek. Staliśmy na wyznaczonych miejscach, oddaleni jeden od drugiego o kilkanaście metrów. Słychać było śpiew ptaków, wydawało mi się, że przez chwilę słyszałem z oddali stukanie dzięcioła. Oaza spokoju. Włożyłem rękę do kieszeni spodni. Dłoń zacisnęła mi się na flakoniku z płynem. Nie chciałem sobie wyobrażać co za chwilę się wydarzy, o ile coś w ogóle się wydarzy. Miałem wielką ochotę zapalić papierosa, ale wcześniej obiecałem, że powstrzymam się od palenia. Był to jeden z warunków jakie musiałem spełnić, żeby pójść z nimi. Popatrzyłem w niebo. Dwie małe chmurki zawieszone na nieboskłonie sprawiły, że się rozmarzyłem. Oczyma wyobraźni zobaczyłem siebie z Izą przechadzających się brzegiem morza. Poczułem jak coś lekko ściska mnie w okolicy serca. Fantastyczne uczucie, które nie da się porównać z niczym innym. Miłość. Nagle z zamyślenia wyrwał mnie dźwięki dochodzące z prawej strony. Mistrz chyba modlił się bijąc pokłony drzewom, które kilkadziesiąt godzin wcześniej zabrały geodetę. Był ode mnie nie dalej niż czterdzieści metrów, więc prawie dokładnie mogłem zobaczyć co robi. Zmrużyłem powieki, bo słońce zaczęło mnie oślepiać. Podniósł głowę i patrząc przed siebie z flakonikiem w dłoni zaznaczał jakąś figurę w powietrzu. Powtórzył to kilka razy. Gdy skończył, usiadł na piętach i przechylając się, to w tył, to w przód zaczął śpiewać tę swoją pieśń. Co pewien czas wznosił ręce ku niebu i wtedy cichł jego głos. Na coś czekał - ufny w siłę swych nadludzkich możliwości. Spojrzałem na pana Jurka. Siedział na ziemi ze skrzyżowanymi nogami, ręce oparł na kolanach. Przypominał medytującego Buddę. W dalszym ciągu nic się nie działo. Może przycichł trochę ptasi śpiew, ale mogło mi się wydawać. Nerwy zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. Jak ja się dałem namówić na wyjazd do wariatkowa - złościłem się na samego siebie, gdy nagle... W powietrzu aż zafurczało. Wszystkie ptaki poderwały się do lotu. Coś musiało je niesamowicie przestraszyć. Poczułem ciarki na plecach. Tymczasem cały tabun różnorakiego ptactwa odlatywał w kierunku północnym. Wyminęły mnie ni to biegiem, ni to lotem trzy kuropatwy. Odprowadziłem je wzrokiem. Był chyba ostatni moment żeby się wycofać. Rozejrzałem się panicznie dookoła szukając pomocy, choć doskonale wiedziałem, że nikt nie jest mi jej w stanie udzielić. Barwinek siedział niewzruszony. Już miałem rzucić się do ucieczki, gdy poczułem drżenie pod stopami. Zupełny bezwład opanował moje kończyny. Jak rażony strzałą osunąłem się na kolana, a chwilę później zaryłem twarzą w piasek. Z oczu popłynęły mi łzy. Ziemia drżała coraz mocniej. Gdzieś z jej środka dochodziło narastające z każdą chwilą dudnienie. Jakby stu tonowy kret próbował wydostać się na powierzchnię. Zacisnąłem jeszcze mocniej mokre od łez powieki. Zacząłem spadać w jakąś odchłań... Odzyskałem świadomość w iście odmiennych warunkach atmosferycznych. Ręce miałem zmarznięte na kość. W pierwszym odruchu schowałem je pod siebie, ale okazało się, że przy gruncie jest jeszcze zimniej. Nie wiem ile czasu byłem nieprzytomny, ale na tyle długo, że gdy rozejrzałem się mętnym wzrokiem nie zobaczyłem nic oprócz białej mgły. Usiadłem. Trochę kręciło mi się w głowie. Przetarłem oczy, a chwilę później pomagając sobie rękoma wstałem. W niczym to jednak nie poprawiło mojej widoczności. Mgła była tak gęsta, że ledwie widziałem palce wyciągniętej przed siebie dłoni. Nogi trzęsły mi się z zimna i strachu. Biorąc pod uwagę, że miałem ciało, które było władne, że moje ubranie wyglądało na nienaruszone, chyba żyłem. Choć ostatnią rzeczą jaką pamiętałem było to, że spadałem gdzieś w dół, miałem nadzieję, że obudziłem się w tym samym świecie. Żeby nabrać całkowitej pewności ukląkłem i dłońmi zacząłem badać podłoże. Wilgotny piach, którego trochę udało mi się zebrać na dłoni tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu. Nie chłód jednak stanowił dla mnie największy problem. Zawsze czułem strach przed zamkniętymi pomieszczeniami. Ta niegroźna w normalnych warunkach przypadłość mogła mnie teraz doprowadzić do szaleństwa. Wiedziałem o tym, dlatego postanowiłem dłużej nie czekać na rozwój wypadków. Zrobiłem pierwszy mały krok, potem drugi, przy trzecim zesztywniałem. Grunt pod nogami kończył się znienacka. Zacisnąłem mocno pięści, policzyłem do dziesięciu. Pomogło. Wolno odwróciłem się i ruszyłem w przeciwnym kierunku. Tym razem moja wędrówka trwała trochę dłużej, ale w sumie zakończyła się tak samo. Nie wiem skąd brałem siły żeby myśleć racjonalnie szczególnie, że zaczynałem odczuwać pierwsze symptomy klaustrofobii. Choć oddychałem bardzo głęboko, miałem wrażenie, że do moich płuc dociera coraz mniej powietrza. Grunt to nie wpaść w panikę - powtarzałem szeptem. Stanąłem w połowie drogi jaką przebyłem z jednego krańca na drugi i obróciłem się o dzie-więćdziesiąt stopni w lewo. Tym razem obrałem inną taktykę zapoznawania się z nieznaną rzeczywistością. Położyłem się na brzuchu i zacząłem się czołgać. Niestety już po kilku ruchach musiałem zawrócić. Chwilę później wiedziałem gdzie jestem. Znajdowałem się w wyrysowanym kole. Tylko gdzie podziała się cała reszta? Jak miałem się o tym dowiedzieć? Może powinienem zawołać moich towarzyszy? A jeśli swoim krzykiem zwrócę na siebie uwagę nie ich, tylko czegoś co wcale nie musi mi być przyjazne? Przeżegnałem się i zacząłem modlitwę: Ojcze nasz, który jesteś w niebie... Myliłem niestety słowa, złożone ręce trzęsły mi się z zimna. Nagle, nie wiadomo dlaczego silnie potrząsnąłem głową i drżącym, ale na tyle silnym głosem, że był z pewnością słyszalny w promieniu kilku metrów powiedziałem: - Krzysiek, pomóż mi. Pomóż mi jeśli tylko możesz. To nie była moja wina. Ledwie skończyłem, gdy usłyszałem nad sobą znajomy głos: - Wiem. To nie była twoja wina. Spojrzałem w górę. Nade mną majaczył kontur ludzkiej postaci. Wszechobecna mgła uniemożliwiała jednak jego rozpoznanie. - Jeśli nie będziesz tak mocno sapał to zejdę do ciebie. Chcesz? - Oczywiście - odparłem bez namysłu. - Będę dmuchał na boki - dodałem całkiem spokojnie. - No to schodzę. Obniżał się bardzo powoli. Nie wiem czemu, ale odniosłem wrażenie, że przychodzi mu to z dużym trudem. Starałem się wypuszczać powietrze końcikami ust. Wreszcie stanął metr przede mną, jeśli można to tak określić, bo raczej zawisł tuż nad ziemią. Mgła była tak gęsta, że rozpoznałem go tylko po sylwetce. Identyfikacja twarzy była niemożliwa. - Czy nie masz do mnie żalu? - zapytałem odwracając głowę. - Naprawdę nie mam. Inaczej bym ci nie pomagał - odpowiedział. - Chyba nie zdajesz sobie sprawy jaką ulgę przyniosły mi twoje słowa - zawiesiłem głos. - A więc to dzięki tobie nie wyleciałem w powietrze i nie zginąłem pod kołami pociągu. - No, było w tym trochę mojej zasługi, ale nie przesadzajmy. Teraz czeka cię chyba największa makabra w jakiej będziesz brał udział w swoim ziemskim życiu. Obiecaj mi, że wytrzymasz. Nie chcę, żeby moje starania poszły na marne. Nie po to ci pomagałem, żebyśmy spotkali się przed czasem. - Obiecuję - odparłem. - Nie zawiodę twoich oczekiwań. Jestem ci to winien. Chyba odetchnąłem zbyt mocno, bo duch Krzyśka wzniósł się o pół metra.. - Przepraszam - powiedziałem odwracając od niego twarz. - Już będę ostrożniejszy. - No nie wiem, czy zdążysz, bo za chwilę się zacznie. - Mówisz, że najgorsze przede mną - zadumałem się. W tym samej chwili poczułem powiew ciepłego powietrza na twarzy, a duch mojego przyjaciela zaczął się unosić. Za chwilę straciłem go zupełnie z oczu. - Jeden z was musi dziś zginąć. Takie są reguły. Postaraj się żebyś to nie był ty. Będę... - nie zdążył dokończyć. Zatkało mnie. Dlaczego znowu ktoś musiał umrzeć? - Nieee! - wykrzyczałem na całe gardło. - Nieee! Tymczasem wydarzenia zaczynały nabierać szaleńczego tempa. Mgła rozrzedzała się pod wpływem coraz to nowych podmuchów. Niestety wraz ze wzrostem temperatury zaczynało coraz bardziej śmierdzieć. Znałem ten odór bardzo dobrze. Jeszcze do niedawna wypełniał cały dom babki. O Boże... Mgła rozstąpiła się na tyle, że mogłem rozeznać się w sytuacji. Nie umiem powiedzieć czego się spodziewałem, ale z pewnością nie tego co ujrzałem. Cały niezalesiony teren zapadł się w jakąś ciemną odchłań. Zupełnie czarne niebo rozświetlała łuna trupiego światła. Obejrzałem się za siebie. Do najbliższego stałego lądu miałem około pięciu metrów. To było jedno z kół wyrysowanych przez Mistrza. Odległość nie do przeskoczenia bez rozbiegu, który w tych warunkach był niewykonalny. Pan Jurek leżał w swoim azylu twarzą do ziemi. Mistrz natomiast, klęczał z rękami wzniesionymi do góry. Tkwił dokładnie w takiej pozycji w jakiej go zapamiętałem przed utratą świadomości. Smród stawał się nie do zniesienia. Położyłem się twarzą do podłoża. Starałem się nie myśleć co może za chwilę się stać. Jedynie słowa wypowiedziane przez ducha Krzyśka dawały mi nadzieję na przetrwanie. Leżałem bez ruchu chyba ze dwie minuty, na przemian modląc się to złorzecząc. Nos wsadziłem w piasek żeby nie czuć potwornego smrodu rozkładających się ciał i zgnilizny. Cuchło tak, jakby ktoś otworzył jednocześnie wszystkie świeże groby na cmentarzu. Nagle poczułem ból w prawej nodze, gdzieś poniżej kolana. Podniosłem głowę i spojrzałem za siebie. Coś chwyciło mnie za wystającą, poza skrawek stałego lądu stopę. Szarpnąłem, ale to w niczym nie zmieniło mojej sytuacji. To coś z każdą chwilą zwiększało siłę swojego uścisku. Mimo, iż ciągnąłem nogę do siebie z całych sił nie udało mi się jej uwolnić. Po dłuższej szamotaninie poczułem, że zaczynam przesuwać się w stronę przepaści. Przekręciłem się jakoś na bok, usiadłem i rękami próbowałem rozerwać krępujące więzy. Niestety były za twarde i za grube. Udało mi się je tylko zidentyfikować. To były wijące się korzenie, które chciały wciągnąć mnie w śmiertelną odchłań. Musiałem się bronić. Zbliżałem się do granicy, za którą czekała mnie niechybna śmierć. Gdy mimo wykonywania ekwilibrystycznych ruchów centymetr po centymetrze moja kończyna opuszczała stały ląd, wydałem z siebie chyba najgłośniejszy krzyk w życiu. Krzyk, który być może uratował mi życie. Pod jego wpływem zrobiłem najmądrzejszą rzecz jaką w tej sytuacji zrobić mogłem. Wydobyłem z kieszeni flakonik, wyrwałem z niego zakrętkę i całą zawartość wylałem na śmiercionośne pęty. Poczułem potworny ból gdy zapaliły się jasnym płomieniem. Najpierw przestałem się przemieszczać, a po chwili gdy uścisk zelżał mocnym szarpnięciem uwolniłem nogę. Korzenie uciekły z piskiem, zabierając ze sobą kawałek nogawki i trochę przypalonej skóry. Ocalałem. Czas mijał. Leżałem skulony na samym środku wysepki i z niezrozumiałą do dziś obojętnością obserwowałem rozwój wypadków. Przestał przeszkadzać mi nawet smród i ból poparzonej kończyny. Chyba ich nawet nie czułem. Z zupełną obojętnością przyjąłem drżenie wysepki i śpiew Mistrza, który brzmiał teraz inaczej - jakoś radośniej. Ktoś musiał umrzeć, żeby żyć mógł ktoś. Z czego się tu cieszyć. Zastanawiałem się co miałbym do powiedzenia Izie w ostatniej chwili życia. Przegapiłem nawet moment gdy, wysepką przestało trząść i zapanowała grobowa cisza. Pan Jurek w dalszym ciągu leżał jak bez życia. Ze stanu półświadomości wyrwało mnie dopiero zupełnie nowe zjawisko. Usłyszałem dziwne bulgotanie. Zaciekawiony podczołgałem się na sam skraj i wystawiając głowę spojrzałem w dół. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że coś może złapać mnie za głowę i podzielę los geodety. Obserwowałem dłuższą chwilę jak trzydzieści metrów poniżej kłębi się czarna masa, wyglądem przypominająca gotującą się smołę. Jak miałem z tym wszystkim walczyć. Jak przeciwstawić się takiemu żywiołowi. Skoro nawet twardziel Barwinek się poddał, to co ja mogłem zrobić. Patrzyłem tępym wzrokiem jak poziom potwornej mazi podnosi się z każdą chwilą i czekałem sam nie wiem na co. - Marek, Marek , Marek. Ktoś szeptem wypowiadał moje imię. Szybko usiadłem i rozejrzałem się. Nikogo nie zauważyłem. To był z pewnością ten sam głos, który słyszałem na dworcu i na ulicy... - Kto to jest? - zapytałem. - Ale Marek jest człowiekiem - doleciał mnie szept. Przypomniałem sobie. Wiedziałem kto krył się za tymi słowami. Już wiedziałem. - Czy chcesz mi coś powiedzieć? - zapytałem w dalszym ciągu obracając głową we wszystkie strony. - Trzymaj się i módl się za mnie. Potrzebuję tego. I wybacz, że nie możesz mnie zobaczyć. Jeszcze nie. Odszedłem na tamten świat bez ciała i muszę teraz na nie zapracować. - Powiedz mi jak tam jest? Czy ja to przeżyję? - Jest nie najgorzej, ale nie spiesz się. Masz jeszcze dużo czasu. - Robert słuchaj ja... - Do widzenia - przerwał mi. - Kiedyś na pewno się spotkamy. Odszedł bez ciała. Rzeczywiście tak było. Jego szczątki odnaleziono w lesie dopiero po roku. Poza porozrzucanymi kośćmi zachowały się tylko fragmenty ubrania. Do końca życia nie zapomnę trumny, w której go pochowano. Była mała. Poziom kłębiącej się mazi zdążył podnieść się o kilkanaście metrów. Nie było już słychać rozmodlonego głosu. Mistrz leżał krzyżem. Do moich uszu dotarło dziwne trzeszczenie. Jakby ktoś ściskał mokre drewno w imadle. Kiedyś mój znajomy opowiadał, że usłyszał coś takiego w kopalni i to uratowało mu życie. Uciekł przed zawałem. Ja o ucieczce mogłem tylko pomarzyć. Coś nadchodziło. Czyżby śmierć? Czyja śmierć? - Boże jak ja kocham tę dziewczynę - powiedziałem cicho. - Muszę to przetrwać. Dół napełnił się prawie po brzegi. Coraz głośniejsze trzaski dochodziły wyraźnie od strony lasu. Teraz byłem już tego pewien, pomimo iż nie zaobserwowałem ruchu nawet jednego drzewa. Przypomniałem sobie jak w dzieciństwie marzyłem o domu z basenem, szybkim samochodzie i psie. Żona nie była jeszcze wtedy wkalkulowana. To były wspaniałe czasy. Nie to co teraz. Siedzę na jakimś pierdolonym palu z ziemi, a od dołu podmywa go czarne paskudztwo. - Nieee!. - krzyknąłem tak głośno, że aż zakłóciłem spokój Mistrza. Podniósł się z ziemi i spojrzał w moim kierunku. Chyba uznał, że wszystko jest w porządku bo za moment wrócił do poprzedniej pozycji. - Nieee! - krzyknąłem ponownie gdy ohydna ciecz poziomem zrównała sięz wysepką. Chyba pierwszy raz od wielu lat zacząłem się naprawdę modlić. Nie było to tym razem klepanie wyuczonej regułki... Wysepka znowu wpadła w turbulencje. Drzewa zaczęły się wykręcać jak człowiek wijący się w konwulsjach. Pękały jak zapałki. Trysnęła z nich ciecz tak samo czarna jak ta w dole. Na raz zaczęło śmierdzieć tak potwornie, że zwymiotowałem. Kątem oka dostrzegłem, że to samo zrobił pan Jurek. Szarpało mną tak straszliwie, że gotów byłem już skoczyć, a raczej wczołgać się do tej mazi, żeby tylko przerwać ten koszmar. W myśli powtarzałem sobie jednak, że kocham Izę i nie mogę, i nie chcę jej tak zostawić - przecież jej obiecałem... Nagle na czarnym niebie pojawiła się błyskawica, a chwilę później zagrzmiało tak głośno, że musiałem zastawić uszy rękami. Miałem wrażenie, że całe niebo zawali się nam za chwilę na głowę. Tymczasem wszystko ucichło, a gdzieś wysoko nad nami pojawiły się cztery białe punkty, które wolno zbliżały się w naszym kierunku. To był fascynujący widok, gdy zjawy zawisły tuż nad naszymi głowami. Nade mną znalazły się dwie bezcielesne postacie: Krzyśka i Geodety. Nad Mistrzem i panem Jurkiem zobaczyłem ubrane na biało dwa duchy kobiet. Chciałem chociażby przeprosić geodetę, ale za nim zdążyłem coś powiedzieć, on podniósł rękę w pojednawczym geście i lekko kiwnął głową. Zaraz potem zobaczyłem jak Krzysiek pokazuje mi coś palcem. Spojrzałem we wskazanym kierunku i zobaczyłem chyba najbardziej wzruszającą scenę w życiu. Duch kobiety zawisł tuż nad powierzchnią czarnej mazi. Jej biały strój sprawił, że wyglądała jak anioł. Jaka ona musiała być piękna za życia - pomyślałem patrząc na jej długie czarne włosy. Barwinek stał jak zahipnotyzowany. Ona wyciągnęła rękę w jego kierunku i ruchem dłoni przywoływała go do siebie. Najpierw zrobił jeden krok, potem drugi, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, że za chwilę przekroczy granicę, zza której nie ma już powrotu. I stało się. Ale o dziwo - stąpał po czymś, co na pewno nie było ciałem stałym, a nie zanurzył się nawet o centymetr. Wyciągnął tylko do niej rękę i szedł małymi kroczkami. Wreszcie ich dłonie spotkały się na moment i wtedy usłyszałem bardzo głośne westchnięcie. Jakby na raz odetchnął tłum ludzi. Nastąpił kolejny błysk, potem grzmot i obydwoje zniknęli. Podniosłem wzrok. Moich przyjaznych duchów też już nie było. Poziom cieczy opadał powoli. Smród zelżał. Usiadłem. Obserwowałem jak wszystko powraca do normalności. Połamane drzewa w jakiś niepojęty sposób zrastały się. Za parę minut było po wszystkim. Na skórze poczułem ciepło letniego słońca. Wstałem i zrobiłem kilka głębokich wdechów. Pachniało lasem. Odwiozłem pana Kazimierza pod szpital, bo tak sobie zażyczył. Zbliżając się do domu z daleka dostrzegłem policyjny radiowóz zaparkowany przed bramą. Z deszczu pod rynnę - pomyślałem i skręciłem w boczną uliczkę. Pojechałem do sklepu jubilerskiego. Byłem zakochany, bardzo zakochany. [koniec]