SEAN WILLIAMS mydlanooperowa bańka Ten moment odznaczał się najczystszą, najwyższej jakości dramaturgią, lepszą niż dowolny scenariusz, jaki zdołałbym stworzyć. W gruncie rzeczy był tak świetny, że nie miałem wyboru, musiałem w tym miesiącu włączyć go do najnowszego odcinka. Miejsce akcji: Mostek "Rosenberga", Załogowego Statku Dalekiego Zwiadu (klasa okrętu wojennego, nieoficjalnie przezwany "Żyd Wieczny Tułacz"). W rolach głównych: GABLE "GABE" McKENZIE, kapitan SARA MRAVINSKY, zastępca dowódcy MYRION HEMMELLING, systemy podtrzymania życia JAKE FOO-WONG, astrogacja ANDRE PASSANT, służba bezpieczeństwa STEVE JEFFERSSEN, inżynieria i konserwacja FREEDOM MAXWELL, nauka ALEK MAAS, łączność, morale i Honorowy Operator Mydlany (ja) Role drugoplanowe: Inżynierowie, technicy, pracownicy naukowi, zespół medyczny, trzech kucharzy, rozmaici członkowie załogi. Razem sto pięćdziesiąt trzy osoby. Komentarz: Sfilmowane na żywo w pobliżu Mi Bootis, 108 lat świetlnych od Ziemi. Wydarzenie miało miejsce, kiedy "Żyd Wieczny Tułacz" zakończył wstępne rozpoznanie systemu. Kapitan Gabe, ciemny, przystojnie wyglądający w oficjalnym mundurze kosmicznym, pomyślnie wprowadził nas na ciasną orbitę polarną wokół zielonkawej, nieciekawej z wyglądu gwiazdy centralnej klasy F0. Freedom Maxwell, jak zawsze śliczna, z blond włosami związanymi w luźny koński ogon, czyniła przygotowania do pierwszego przelotu koło wewnętrznej planety. Jake Foo-Wong co parę minut radośnie sprawdzał współrzędne, porozumiewając się z komputerami monosylabami, wymawianymi nieśpiesznie i precyzyjnie. Steve Jefferssen dobrodusznie obserwował wskaźniki, pilnując potężnych silników. Na swój misiowaty sposób sprawiał wrażenie zadowolonego, co było dobrym znakiem. - Okay, załoga. - Kapitan Gabe ruchem nadgarstka oddał Jake'owi i SI[1] sterowanie "Tułacza". - Łajba na kursie. Jakieś pytania, komentarze, propozycje? - Dobra robota, Gabe - powiedziała Freedom, w opanowany, jak zawsze, sposób grając swoją rolę Podkochującej Się. Może robiła to nawet trochę za dobrze? Czyżby życie naśladowało sztukę? - Znowu wyprzedziliśmy harmonogram. - No cóż, wszystkie oszczędności się sumują, prawda? - Gabe uśmiechnął się w odpowiedzi, wyraźnie zadowolony z komplementu. - Szesnaście systemów zaliczonych, trzydzieści cztery jeszcze na liście. Jeśli za każdym razem uszczkniemy dzień czy dwa, to do domu też wrócimy wcześniej. Sara Mravinsky i Andre Passant przyglądali się z boku, wyraźnie znudzeni rutynowymi manewrami i mało porywającą rozmową. Szpakowaty Andre wydawał się niezbyt szczęśliwy, co skrupulatnie odnotowałem. Scenariusz przewidywał ponurą urazę wywołaną odrzuceniem przez Myrion, ale wyczuwałem w tym coś więcej. Czy, podobnie jak Freedom, przesadził z rolą, czy też było to zapowiedzią niezależnego napadu złego samopoczucia? Siedziałem z dala od innych, wypatrując w stosunkach pomiędzy członkami załogi jakichkolwiek oznak narastania albo zmniejszania się napięcia. Kto wie, co może okazać się przydatne? Nawet to trzymanie się z boku Sary i Andre może dostarczyć materiału do pobocznego wątku, choć oparłem się myśli, by zawiązać pomiędzy nimi romantyczną aferę. Pominąwszy moje własne uczucia, jej delikatna, niemal dziewczęca uroda wyglądałaby wręcz kazirodczo w zestawieniu z surowym szefem ochrony. Chociaż, może by się jej to podobało. Stwierdziłem, że nie potrafię powiedzieć, co dzieje się w tej pięknej główce o krótko przyciętych, bursztynowych włosach i ciemnomiodowych oczach. - Wcześniej - skomentował Andre - to dla mnie i tak za późno. Gwałtownie powróciłem do rzeczywistości. A więc na tym polega jego problem. Nostalgia za Ziemią. Później będę musiał się tym zająć. - Silniki w porządku, kapitanie - odezwał się Steve. Oblizał wargi, świadom, że każde słowo jest nagrywane. - Przez chwilę było tu trochę gorąco, ale przeskoczyliśmy. Daj nam cztery dni na znalezienie problemu i wrócimy do pełnej sprawności. - Dobrze. - Gabe skinął głową, nie zdradzając zaniepokojenia. W czasie tak długiego lotu utrzymanie wszystkiego na chodzie było ciągłym problemem, ale niewartym nadmiernego przejmowania się. Oprócz zderzenia z asteroidą albo implozji materii niewiele było rzeczy, z którymi Steve nie poradziłby sobie od ręki. Tak czy owak, silniki pracowały pełną mocą tylko raz na pięć tygodni, w czasie przekraczania przepaści pomiędzy gwiazdami, więc było mnóstwo czasu na załatanie dziwnego przecieku. - Jake, informacje o systemie. Astrogator, pół-Azjata, wzruszył ramionami, nie podnosząc wzroku znad swoich ekranów. Miał rolę charakterystyczną i wiedział o tym, więcej, grał zgodnie z nią. - Nic nowego, sir. Trzy planety, w tym dwie typu jowiszowego. Trzecia jest mała i ma dużą gęstość. Orbita nieregularna. Prawdopodobnie przechwycony księżyc. Żadnych godnych wzmianki obłoków kometarnych czy pasów asteroid. - Dobrze. - Gabe wyraźnie się odprężył. Ostatni system podwójny (Omega Herculis, biały nadolbrzym z mniejszym towarzyszem) z początku wydawał się równie prosty, dopóki bliższe zbadanie nie ujawniło pasa luźno rozrzuconych, pierwotnych czarnych dziur. Paskudne dla astrogacji i systemów podtrzymywania życia oraz, jak wykazało przejście tuż koło jednej z nich, potencjalnie śmiertelnie niebezpieczne. Tym razem byliśmy przygotowani na wszystko, łącznie z nudą. - Nie zamieszkana? - Oczywiście. A czegoś się spodziewał? - Pewnego dnia możesz mnie zaskoczyć. - Gabe uśmiechnął się drwiąco. - Saro, wszyscy, którzy nie są niezbędni, mogą zrobić sobie godzinną przerwę. W gotowości aż do odwołania. Sara włączyła interkom i przekazała rozkaz. Atmosfera napięcia zaczęła słabnąć w miarę jak zwolnieni ze stanowisk udawali się na przerwę. Osiemnaście godzin ciężkiej pracy - przeskok, wstępne rozpoznanie, wejście na orbitę - skończyło się. Krócej niż zwykle, jak zauważyła Freedom. Stosowana przez Gabe'a technika połączenia wejścia na orbitę z przelotem koło planet zdawała egzamin. Jeżeli nic nie pójdzie źle, przez następne parę tygodni na statku będą obowiązywały normalne wachty. Gabe przesunął wzrok po kilku ekranach pokrytych informacjami, przeglądając je pobieżnie, zabijając czas pozostały do przelotu koło planet. Ja również patrzyłem na potok danych, rozumiałem najwyżej dziesięć procent, ale niezbyt się tym przejmowałem. Nikt z nas nie pojmował wszystkiego, nawet dowodzeni przez Freedom jajogłowi. W ciągu osiemnastu miesięcy naszego pobytu w Otchłani zgromadziliśmy równie dużą kolekcję anomalii, co spójnych faktów oraz więcej pytań niż odpowiedzi. Byłem oficerem odpowiedzialnym za morale i do moich zadań należało dopilnowanie, by niewłaściwe pytania nigdy nie zostały zadane. Wewnętrzna, skalista planeta znajdowała się coraz bliżej. Zespoły przyrządów rozmieszczonych na kadłubie statku poddawały ją bezustannej analizie. Była martwa, tak jak się spodziewaliśmy, potencjalne źródło bogactw mineralnych. W połowie drogi do niej "Tułacz" wystrzelił trzy sondy uderzeniowe. Wystartowały z na wpół słyszalnym, na wpół wyczuwalnym szczękiem i zanurkowały, spiesząc na swoje ogniste randki. Godzinę później dane z trzech niewielkich błysków zostały zarejestrowane i przesłane do analizy. Koniec roboty aż do kolejnego przelotu, za trzy dni. Jeśli podwładni Freedom nie znajdą niczego niezwykłego w spektrogramach, "Tułacz" zmieni orbitę, by dokładniej przyjrzeć się gwieździe centralnej, a potem zwróci się ku gazowym gigantom. Potem odlecimy. Pięć tygodni. Cztery, jeśli system jest tak pusty, na jaki wygląda. Dla mnie kolejny miesiąc powstrzymywania załogi przed rzuceniem się sobie do gardeł. Stłumiłem jednocześnie ziewnięcie i natrętny pomysł, by napisać romantyczny wątek łączący Sarę Mravinsky i mnie, ot, żeby ożywić sytuację. Prawdopodobnie źle robiłem powstrzymując tę chęć. W końcu ja także potrzebowałem przewentylowania, nie? Kto mnie powstrzyma przed rzuceniem się do własnego gardła? Wtedy się to wydarzyło. Ujęcie: bliski najazd na Jake Foo-Wonga, który studiuje ekran astrogacyjny, skupiony na śledzeniu naszej trajektorii przez system. Nagle podrywa głowę. Na jego twarzy pojawia się wyraz pomieszanego lęku i kompletnego zaskoczenia. JAKE: Kapitanie! Coś tu mam! GABE: Tak, Jake? (podnosi wzrok) O Boże! A co to jest, do cholery?! Przebitka na ekran: pomarańczowa, splątana sieć nakładających się linii i okręgów. Jedna mała kropka pędzi bardzo, bardzo szybko. JAKE (usiłując odzyskać panowanie nad sobą): Raport astrogacji... niezidentyfikowany obiekt... GABE: Alarm czerwony, Saro! Alarm czerwony! JAKE: ...prędkość trzy cztery razy dziesięć do siódmej... GABE: Przygotować główny silnik! JAKE: ...kurs... (podnosi wzrok z pobladłą twarzą) ...dokładnie na nas, kapitanie... GABE: Uszczelnić wszystkie śluzy. Na miłość boską, Steve, rozruszaj ten silnik! Służba medyczna ma być w pełnej gotowości! Odjazd: na mostku panuje chaos. Głosy krzyczą w interkomie, rozlega się wycie syren alarmowych. W rogu kadru jestem ja, z twarzą barwy coca-coli wyrażającą bezradną grozę. JAKE (nieco spokojniej, choć wciąż bez tchu): Mamy obraz, sir. Ujęcie: wygwieżdżone niebo z Mi-1 Bootis w lewym, górnym rogu. Z początku nic nie widać, potem w centrum pola widzenia pojawia się jasna, zielona kropka. Z bezgłośnym poszumem w jednej chwili wypełnia cały ekran. GABE: Jezu Chryste... Ależ to zasuwa! Jakie to było powiększenie, Jake? JAKE: Pełne, sir. GABE: ETA[2]? JAKE: Sto dziewięćdziesiąt sekund. GABE: Nadaje coś? JAKE: Nie, sir, i nie odpowiada na sygnały. GABE: Cholera. Podaj mi kurs uniku, przechodzę na ręczne sterowanie. SARA (sprawiająca wrażenie przerażonej jak nigdy): Nie możemy po prostu wyskoczyć stąd w diabły? STEVE: Nie. Na zaprogramowanie skoku potrzebujemy czterdziestu ośmiu godzin. SARA (zakłopotana): Oczywiście. Przepraszam. Ujęcie: Freedom Maxwell przy swojej konsoli. Ten sam obraz co przed chwilą, obcy statek pędzący w stronę naszego wypełnia ekran. Komentarz: choć jej włosy zachowują miedziany połysk, nawet w tym ostrym, zielonym świetle, jej urodzie dorównuje jedynie sprawność wykonywania przez nią pracy. FREEDOM: Okay... (energicznie, do komputera) cofnij o ramkę... jeszcze.... jest! Zatrzymaj i zapisz. Powiększ. ANDRE (zaglądając jej przez ramię): Co u diabła...? FREEDOM (postukując w ekran dla podkreślenia cech obcego statku; wyraźnie czuje się niezręcznie): Kształt dysku, obraca się z dużą prędkością, krawędź otacza żółta poświata, obiekt zostawia za sobą ślad w postaci ziarnistej smugi... (odwracając się od ekranu) Gabe, czy to jakiś kawał? GABE: Co? Oczywiście, że nie. A o co chodzi? FREEDOM: No cóż, w takim wypadku, kapitanie, najwyraźniej odkryliśmy nasz pierwszy latający spodek. Pełna osłupienia cisza. JAKE: Obiekt nadal się zbliża (po jego twarzy od razu widać, że zawsze chciał grać tę rolę). ETA siedemdziesiąt sekund. GABE (wciąż nie dowierzając): Latający co? JA (z prawie wariackim uśmiechem): Bona fide UFO! ANDRE: Alek, jeśli to jeden z twoich śmiesznych pobocznych wątków... JA: Boże, nie. Mogę być wariatem, ale nie aż takim. Kto by uwierzył w latający spodek, tu, w kosmosie...?! FREEDOM: A jak by zaprogramował obraz optyczny? My ich naprawdę widzimy. JA: Tak. Dzięki, Freedom. ANDRE (krzywiąc się): No to ukryjmy to. JA: Pod warunkiem, że nie wypadniesz z roli. JAKE (przerywa nam): ETA trzydzieści sekund. GABE: Właśnie. Ktoś ma jakiś pomysł? Znów cisza, oprócz syreny ostrzegającej przed zderzeniem. GABE: Okay. Chyba musimy po prostu spróbować zablefować (po twarzy przemyka mu ślad strachu, ale generalnie panuje nad sobą). Trzymajcie się! Dłonie Gabe'a przebiegają po jego pulpicie kontrolnym, rzuca statkiem w bok. Rozlega się stłumiony ryk gwałtownie budzących się potężnych silników. Uwaga: żadnych manetek, żadnego przewracania się z boku na bok, żadnych krzyków. To prawdziwa space opera, nawet jeśli czasami dialogi są nieco drewniane. JAKE: Obiekt zmienia kurs. GABE: W naszą stronę? JAKE: Aye, sir. ETA piętnaście sekund. Kapitan skręca w drugą stronę. Ponury wyraz jego twarzy zdradza, że wie, iż próba jest skazana na niepowodzenie, lecz mimo to podejmuje ją. JAKE: ETA dziesięć sekund (później przyklasnąłem jego następnym słowom, choć w momencie ich wypowiadania nie mogłem ich znieść). Dziewięć... osiem... siedem... Ujęcia po kolei: Andre, Sara, Steve, Freedom, ja, Jake i Gabe, urozmaicone przebitkami na skaner optyczny, gdzie widać szybko zbliżający się obcy statek. JAKE: ...sześć... pięć... cztery... Spodek wydaje się wylatywać z ekranu. JAKE: ...trzy... dwa... Wszystko robi się zielone... JAKE: ...jeden... ...oślepiająco jasnozielone... JAKE: Zderzenie! Wygaszenie. Po zderzeniu z latającym spodkiem zapanowała lekka panika. Z całej sceny, rzetelnie zanotowanej przez kamery systemu bezpieczeństwa, udało się wyłowić jedno zdanie: ANDRE: Gdzie ten skurwiel się podział? A ponieważ nikt wtedy nie umiał na to pytanie odpowiedzieć, musiałem odłożyć je do archiwum. W pierwszym odruchu pomyślałem, że dla utrzymania dramatyzmu należałoby od razu przejść do odprawy, która odbyła się w kabinie kapitana osiem godzin po zdarzeniu. Do tego czasu ludzie trochę się uspokoili i myśleli nieco bardziej sensownie. Jednak, po wielu przemontowaniach, od tej sceny rozpoczął się ten odcinek. Gabe oczywiście przewodził spotkaniu. Jego wymizerowana twarz zastygła w wyrazie zmęczonej determinacji. Nie spał od trzydziestu sześciu godzin. Tak jak i wszyscy pozostali. - Okay, załoga. Chyba musimy ustalić, co się stało. Czy ktoś ma propozycję od czego zacząć? - A coś w ogóle się wydarzyło? - Andre próbował najłatwiejszego sposobu ucieczki: uniknięcia problemu przez zakwestionowanie jego istnienia. - Nie była to zwykła halucynacja? - Nie. - Freedom była nieugięta. - Wszystko jest w zapisie, jeśli chcesz, możesz sprawdzić. Obiekt pojawił się, ruszył w naszą stronę z przyspieszeniem nieosiągalnym dla ziemskiej techniki, a potem zniknął w momencie zderzenia. - Obiekt? - Myrion wydawała się rozbawiona, choć jej półuśmieszek zabarwiała zwykła dawka goryczy. W jej profilu psychologicznym wymieniono mnóstwo głębokich urazów ukrytych pod uwarunkowaniem. Była jedną z niewielu skomplikowanych postaci w sztuce o "Żydzie Wiecznym Tułaczu", miałem co do niej wielkie plany. Wyraźnie atrakcyjna, z sięgającymi ramion białymi włosami, stanowiła interesujący kontrast dla Freedom, z którą zazwyczaj darła koty. - Myślałam, że mówiłaś o nim "latający spodek"? - Nieważne. Czy to istotne, jaką mu nadamy nazwę? - Nie. - Gabe wtrącił się, żeby powstrzymać kłótnię. - Obie są dobre. Jak sądzę, możemy przyjąć, że był obcego pochodzenia. Najistotniejsze pytanie, według mnie, to: "Jaki był cel jego zachowania?" - Dlaczego usiłował nas staranować? - dodał Jake. Steve: - Jak on działa? Sara: - Czego chcą od nas? Freedom: - Skąd przybył? Andre: - Gdzie się podział? Ja: - I jak to opiszemy w raporcie? Gabe wzruszył ramionami. - Po to właśnie tu siedzimy, Alek. Musimy to przemyśleć. Zniknął bez śladu, gdy właśnie powinien walnąć nas czołowo, i od tej chwili nie widzieliśmy go. Kimkolwiek byli, nie zawracali sobie głowy powiadomieniem nas co, u diabła, robili, więc możemy tylko zgadywać. - Może to jakiś rodzaj mechanizmu obronnego? - zasugerował Andre. - Ostrzec nas, żebyśmy odlecieli. - Przed czym ostrzec? - Nie wiem. Czy na wewnętrznej planecie może istnieć życie? - Mało prawdopodobne - powiedziała Freedom zdecydowanym tonem. - Cywilizacja zdolna do zbudowania takiego statku kosmicznego na pewno pozostawiłaby po sobie ślady. Nie zauważyliśmy nawet źródeł ciepła. Sama stara lawa i dziwaczne szczeliny. - Planety jowiszowe? - Znów bardzo mało prawdopodobne. - Myślę, że wkrótce się przekonamy - odezwała się Sara. - Będziemy ich mijać za jakiś tydzień. - Na pewno? - Gabe przyjrzał się nam uważnie. - Jedną z rzeczy, które chciałbym poddać pod dyskusję, jest stan naszej wyprawy. Czy powinniśmy opuścić system i przeskoczyć do następnego, czy trzymać się planów? - Opuścić system? - Freedom była wściekła. - Jesteśmy u progu czegoś, co może być największym naszym odkryciem! Poszukiwanie obcego życia jest jedną z głównych dyrektyw tej wyprawy! - Jeśli jej nie zagraża - przypomniał Andre. - Nie skrzywdzili nas, prawda? Kimkolwiek są i czegokolwiek chcą, uważam, że dość wyraziście zademonstrowali, iż jesteśmy na ich łasce. A jednak wciąż żyjemy. Nie sądzę, żeby byli wrogo nastawieni, tylko... ostrożni. - Zabawny sposób okazania tego. - Oczywiście. Nie spodziewasz się przecież po nich ludzkich zachowań, prawda? To nasunęło mi pewną myśl, lecz zagryzłem wargę, żeby ją przemilczeć. Czy ich zachowanie naprawdę nie było ludzkie? - Osobiście wolałbym trzymać się planu - oznajmił Gabe - lecz zanim podejmę decyzję, chciałbym wysłuchać argumentów przeciwko takiemu rozwiązaniu. Teraz jest czas, żeby się wypowiedzieć - jeśli chcecie. Odpowiedziało mu milczenie. Andre wyraźnie ukrywał zdenerwowanie za brutalną agresją, lecz nie odzywał się. Jedynym innym członkiem dowództwa, który mógł się sprzeciwić kapitanowi, była Sara, lecz ona również zachowała milczenie. Po sposobie, w jaki wierciła się w fotelu, poznałem, że wstydziła się swojego strachu. Gabe odczekał minutę, postukując palcami w blat, aż stało się jasne, że nikt nie zamierza się odezwać. - W takim razie uważam rzecz za załatwioną. Jeśli nic nieprzewidzianego nie wydarzy się w czasie następnego przelotu, będziemy postępować jak zwykle. Żądam jednak pełnej gotowości na wypadek jakichś dziwnych wydarzeń, a jeśli komukolwiek przyjdzie do głowy cokolwiek, o czym nie pomyśleliśmy, nawet kompletnie kretyńskiego, chcę o tym usłyszeć. Absolutnie wszystko może okazać się istotne. Wszyscy wymamrotaliśmy potwierdzenie. Ja skrzyżowałem przy tym palce za plecami, gdzie było to niewidoczne dla kamer. - No to, załoga, myślę, że czas na odpoczynek. To był długi, ciężki dzień. Ogłaszam tę nadzwyczajną naradę za zamkniętą i życzę wszystkim miłych snów. Dobranoc. Drugi przelot upłynął bez żadnych wydarzeń. Nasi obcy nie pokazali się, jeśli w ogóle jeszcze kręcili się po okolicy. Zmieniliśmy orbitę na bliższą gwiazdy bez kłopotów, potem przenieśliśmy się do gazowych gigantów, potem nabraliśmy paliwa. Trzy tygodnie później "Tułacz" był gotów do przeskoku. Pozostało jedynie wysłanie raportu ze zwiadu przy Mi Bootis. Komunikacja z Ziemią ograniczała się do małych kapsuł w kształcie pocisku wystrzeliwanych w stronę systemu Słońca, gdzie docierały po dwóch dniach. Ilość energii, niezbędna do wysłania nawet tak małych obiektów, powodowała ograniczenie ich liczby do jednej na odwiedzany system słoneczny, sporządzanej jako podsumowanie badań. Tak więc każda była istotna. Nie było żadnych szans wysłania aneksu wcześniej niż za miesiąc - więc jej zawartość musiała zostać od razu przygotowana perfekcyjnie. I właśnie tu wkraczałem ja. Moim zadaniem było zestawienie z danych spójnego raportu. Zbierałem dzienniki od szefów wydziałów, tłumaczyłem stosy technicznych danych na zrozumiały język angielski i przygotowywałem zbiorczy raport ze zwiadu. Ta robota, z wykorzystaniem SI, zajmowała nie więcej niż kilka dni i była okropnie nudna. Tak więc stanowisko oficera komunikacyjnego wymagało tylko okresowej pracy i pomiędzy raportami miałem dbać o morale (kolejne niewdzięczne zajęcie). Całe miesiące zajęło mi wymyślenie jak połączyć oba te zadania i uczynić życie o wiele bardziej interesującym niż przedtem. Alfa Bootis (powszechnie znana jako Arktur, czwarta najjaśniejsza gwiazda na północnym niebie) była naszym trzecim przystankiem, trzydzieści sześć lat świetlnych od Ziemi. Ten system, po którym wiele się spodziewano, okazał się zdecydowanie nieciekawy, podobnie jak następne cztery: Gamma Serpentis, Sigma Bootis, Yale 5634 i Tau Bootis. Wiedziałem, że ludzie tam, w domu, będą mieli nadzieję na więcej niż nudne opisy gazowych gigantów i zwyczajne dane spektralne. Tak więc, próbując ożywić nieco raport z Yale 5634, po naszym przybyciu przechrzczonej na Gwiazdę McCormacka, dołączyłem ujęcia codziennych zajęć dowództwa. Zamiast sterylnych, starannie przygotowanych seminariów wygłaszanych przez szefów działów, mieliśmy obrazy prawdziwych interakcji międzyludzkich, zwarty zespół ludzi pracujących i bawiących się na pokładzie "Tułacza". Dzięki odpowiedniemu montażowi zapisów zdołałem stworzyć wrażenie ciągłości, nawet pomimo że półgodzinny zapis został poskładany ze strzępków odległych o całe tygodnie. Przed wysłaniem pokazałem ten raport załodze, wyjaśniając, że Dowództwo na pewno zaciekawi pokaz, jak działamy jako zespół, a nie jednostki. Sfabularyzowany zapis przekaże rzeczywistość o wiele lepiej niż jakikolwiek raport o morale. Jeśli wyrwałem jakieś wypowiedzi z kontekstu, to tylko po to, żeby oglądający ten półgodzinny film miał wrażenie pełni, dzięki zasugerowaniu wątków głównych i pobocznych, które w rzeczywistości mogą nawet nie istnieć. - Przygody "Żyda Wiecznego Tułacza", odcinek pierwszy - powiedział Jake, - na pewno brzmi lepiej niż USSN "Rosenberg", rutynowy raport zwiadu: Yale 5634, 21.08.26. - Właśnie. - Uśmiechnąłem się z pewnością siebie. - Zabawne, nie? - Ale czym się to skończy? - zaprotestował Andre, chyba proroczo. - Stajemy się jakimś "Star Trekiem" albo "Zagubionymi w przestrzeni"? Było jeszcze trochę narzekań, głównie w sprawie zachowania prywatności, jednak mój pomysł został w końcu zaaprobowany przez Gabe'a. Raport poszedł. Dla potrzeb następnego sprawozdania, z Tau Bootis (58 lat świetlnych), posunąłem się o krok dalej, namawiając członków dowództwa do improwizacji. Sugerowałem możliwe sytuacje i ich konsekwencje, które mogłyby stanowić rozrywkę zarówno dla ludzi w domu, jak i dla nas samych. Już wtedy wpadłem na pomysł, że całe te wspólne manewry mogą stanowić świetny sposób na odreagowanie. Brak wentyla bezpieczeństwa stanowi połowę kłopotów ze współżyciem w zamkniętej grupie. Większość czasu, jako oficer dbający o morale, spędzałem na łagodzeniu niebezpiecznie napiętych sytuacji - najczęściej biorąc cały ładunek na siebie. Miałem nadzieję, że przekształcając raporty z "Żyda WiecznegoTułacza" w mydlaną operę zdołam zmniejszyć stres, zarówno swój, jak i reszty załogi. Na przykład: jeśli ponury sposób bycia Andre Passanta działał Myrion Hemmelling na nerwy, dlaczego by nie namówić ich do zagrania kłótni? Ta niezdarna próba psychoterapii była wśród pierwszych obocznych wątków, jakich spróbowałem. I zadziałało. Wszyscy się w to włączyli, w kilku przypadkach niechętnie. Była to gra, którą można się bawić tylko aktywnie w niej uczestnicząc, lub jeśli nie, to dyskutując na jej temat (za lub przeciw). Od wielu osób otrzymywałem sugestie możliwych rozwiązań różnych sytuacji. Wkrótce zacząłem rozdawać ogólnikowe scenariusze i aranżować najważniejsze dialogi. Nasza codzienna robota posuwała się naprzód - badania, opracowywanie danych, walka o przeżycie - lecz mieliśmy teraz jeszcze grę dostarczającą nam rozrywki. Potem, dwa systemy później, zdarzyło się coś, co na zawsze odmieniło życie na statku. "Żyd Wieczny Tułacz" nie był jedynym statkiem biorącym udział w programie badawczym dalekiej przestrzeni, oprócz niego wysłano dziewiętnaście innych, każdy miał odwiedzić pięćdziesiąt systemów przed powrotem na Ziemię. Choć wielu z nas przeklinało pięćdziesięcioletni wyrok, wszyscy zgadzaliśmy się, że jest to najlepsze możliwe rozwiązanie. Wysłanie jednego statku do pięćdziesięciu układów jest o wiele skuteczniejszą metodą niż po jednym do każdego. Oczywiście pięćdziesiąt statków zbadałoby tysiąc układów w ponad dwukrotnie krótszym czasie, ale również ponad dwa razy większym kosztem. Omikron Bootis (75 lat świetlnych) był naszym dziewiątym systemem. Obserwacje z orbity Ziemi sugerowały, że to duży układ i dlatego spodziewaliśmy się mnóstwa roboty. Wyskoczyliśmy z hiperprzestrzeni na jego obrzeżu, czujnie wypatrując komet i rozejrzeliśmy się po okolicy. Doprawdy, O-Bootis był wielgachny. Piętnaście planet, dwa pasy asteroid i potężna chmura kometarna tłoczyły się wokół chłodnego, pomarańczowego olbrzyma. Gabe wprowadził nas na obszerną polarną orbitę, wysoko wychodzącą ponad ekliptykę i Freedom wzięła się do roboty. Właśnie tam natrafiliśmy na nią: kapsułę z odpowiedzią z Ziemi. Dopiero trzecią w ciągu niemal roku. Osobiste listy od rodzin (nikt z nas nie miał partnera na Ziemi, lecz zawsze byli jacyś krewni chcący utrzymać kontakt), najnowsze instrukcje od Dowództwa, wiadomości na temat ziemskiej polityki i sportu, najnowszych chwilowych mód... Z niecierpliwością czekaliśmy na przechwycenie kapsuły przez bezzałogową sondę i dostarczenie jej na pokład do przejrzenia. Jednak wiadomości wcale nie były dobre. Z dziewiętnastu siostrzanych statków trzy uległy katastrofom, jeden przysłał zniekształcony meldunek o uderzeniu asteroidy i również zniknął, a kolejne siedem wróciło na Ziemię, przerywając misje z najrozmaitszych powodów (w tym choroby, niezadowolenie, nieprzystosowanie oraz otwarty bunt). Spośród pozostałych dziewięciu, na sześciu rozwijały się podobne problemy, a dwa z nich były tak spóźnione z robotą, że ich plany zostały skrócone do trzydziestu systemów. Czyli zostały tylko trzy w pełni sprawne statki, w tym "Żyd Wieczny Tułacz". Wieści były co najmniej poważne. Wśród wiadomości znajdowała się jedna zaadresowana do mnie osobiście, "prywatna i poufna" od Robin Blanchard, Sekretarz Generalnej Dowództwa, podpisana również przez Prezydent Trybunału Ziemi, samą Valerie McCormack. Otworzyłem ją nerwowo, spodziewając się zwięzłego rozkazu powrotu do pracy, zaprzestania tracenia czasu załogi na bzdury. Oznaczało to koniec opery mydlanej, wiedziałem to. Ale nie. W rzeczywistości było dokładnie odwrotnie. Dowództwo zażyczyło sobie dalszego przesyłania nieortodoksyjnych raportów - wręcz jednoznacznie zażądało. W świetle tylu porażek potrzebna im była pomyślnie przebiegająca wyprawa, by móc ją pokazać społeczeństwu, w dodatku podana w taki sposób, żeby zapewniała zrozumienie przez wszystkich. "Przygody »Żyda Wiecznego Tułacza«" po prostu dawały dobrą prasę. Nie umknęła im też możliwość, że cała ta zabawa pomogła utrzymać psychiczną stabilność załogi. Tak właśnie zostałem honorowym Operatorem Mydlanym i "Przygody »Żyda Wiecznego Tułacza«" rozkręciły się na dobre. Odcinek 4: Omikron Bootis (streszczenie): Ten dziewiąty port przeznaczenia "Żyda Wiecznego Tułacza" staje się testem dla załogi. W świetle kiepskich wiadomości z Ziemi morale staje się jedną z ważniejszych rzeczy. W czasie badania i kartowania rozległego (a co za tym idzie, wymagającego mnóstwa pracy) systemu O-Bootis narrator, Alek Maas, śledzi rozwijające się nadzieje i aspiracje współtowarzyszy. Przyjaźń pomiędzy kapitanem Gabe i Freedom Maxwell pogłębia się. Czy kiedykolwiek skonsumują swój związek? Czy śliczna, młoda Sara Mravinsky zdoła przetrwać ogromne napięcia związane z podróżami kosmicznymi i znajdzie jeszcze dość czasu, by odkryć samą siebie? Czy Andre Passant wie więcej niż mówi, czy też tajemnicze zniknięcie okładzin izolacyjnych z Magazynu 14 naprawdę było zwykłą, niewinną pomyłką? Myrion Hemmelling ma w swoich rękach życie wszystkich ludzi na pokładzie "Żyda Wiecznego Tułacza", a wielu z nich nie lubi. Czy stąd bierze się jej zgorzknienie, czy też jest ono związane z jej tajemniczą przeszłością? Co się stanie, jeśli - jak się obawia Steve Jefferssen - nawalą silniki? Czy skończy się to zagubieniem w głębokiej przestrzeni, bez żadnej nadziei na ratunek? Osią odcinka, jak zawsze, jest sama Wyprawa: ciągły wątek, wokół którego wszystko się kręci. Jakie nowe odkrycia czekają jeszcze "Tułacza"? Jakie nieprzewidywalne niebezpieczeństwa? Czy próba utrzymania morale się powiedzie? Napięcie, w jakim żyje załoga, jest ogromne. Mają mniej więcej sześć tygodni na zbadanie całego układu planetarnego. Zważywszy, że naukowcy studiują Układ Słoneczny od dwóch tysięcy lat i wciąż jeszcze są dalecy od zakończenia tej pracy, czy wypełnienie powyższego zadania w ogóle mieści się w ludzkich możliwościach...? I tak dalej. Każdy "odcinek" składał się z około trzech godzin ujęć, poprzeplatanych panoramicznymi obrazami danego układu. W przypadku O-Bootis materiału na przerywniki było pod dostatkiem: burzliwe gazowe giganty, przesłonięte chmurami księżyce, niespokojny pas asteroid itp. W miejscach, gdzie nie mogłem znaleźć wystarczająco dramatycznych zdjęć do zmontowania zadowalającej fabuły, włączałem narrację spinającą wszystko w całość. Kilku członków załogi - zwłaszcza Andre - czuło się urażonymi takim udramatyzowaniem rzeczywistości, ale pogodzili się z tym, choć niechętnie. A skoro nasz szef ochrony tak często odgrywał rolę czarnego charakteru, czy nie sygnalizowało to, że tkwi w nim coś, czym należałoby się zająć? Trzy systemy dalej, przy Kappa Coronae Borealis, białej gwieździe klasy widmowej A0, dziewięćdziesiąt lat świetlnych od domu, otrzymaliśmy czwartą kapsułę. Dowództwo było wniebowzięte. Przesłali nam dla rozrywki ostateczną wersję odcinka z O-Bootis, razem z reklamami. Jeden z najznakomitszych kompozytorów napisał muzykę, w czołówce znalazły się sceny z naszego treningu, odlotu na orbitę i ostatecznego startu. Ktoś nieco podretuszował jedną czy dwie sceny, zastępując kiepskie aktorstwo ujęciami wygenerowanymi przez komputer, lecz poza tym pozostał praktycznie mój oryginalny montaż. Gabe wyglądał nieco bardziej szykownie niż zazwyczaj, lecz to mogło być tylko moje osobiste wrażenie. Przy oglądaniu z dystansu (minęło dziesięć tygodni od jego zmontowania) odcinek czwarty był dramatyczny, porywający, osobisty i bardzo ludzki. Oto grupka osób (trudno było o nich myśleć "my") zamknięta w metalowo-plastykowej trumnie miliardy kilometrów od domu. Mieszkańcy Ziemi nie mieli wyboru - musieli się o nas troszczyć, co oznaczało w rezultacie troskę o cały program eksploracji dalekiego kosmosu. A to było dobre dla wszystkich weń zaangażowanych. Okazało się, że przemontowane wersje moich raportów zostały zakupione przez pięć międzynarodowych sieci telewizyjnych. Reklamowane jako "ludzkie oblicze eksploracji kosmosu" przygody "Żyda Wiecznego Tułacza" docierały do siedemdziesięciu pięciu procent populacji Ziemi. Byliśmy gwiazdami. Trudno było się do tego przyzwyczaić. Oznaczało to też, że moja rola Operatora Mydlanego stała się bardziej istotna dla codziennej pracy statku. Rzecz, która zaczęła się jako zabawa, stała się deską ratunku dla programu kosmicznego, a być może przy okazji i dla naszego zdrowia psychicznego - wszystko dzięki smykałce do dramaturgii, z której posiadania wcześniej w ogóle nie zdawałem sobie sprawy. Kto by w to uwierzył? Ale najdziwniejsza ze wszystkiego była poczta od fanów... Tak więc, kiedy obcy statek wpadł na nas w układzie Mi-Bootis, który był naszym szesnastym przystankiem i sceną jedenastego odcinka, moją pierwszą myślą było: "Jak to wpłynie na serial?". Nie mogłem wyciąć tego Wydarzenia, było zbyt dobrą sceną - nawet pominąwszy jego historyczne znaczenie - żeby zostawić je na podłodze montażowni, jednak równocześnie było zbyt groteskowe, by ktokolwiek w nie uwierzył. Latający spodek w kosmosie? Podczas badania Mi-Bootis, czując szybko zbliżający się termin wysłania raportu, zasięgnąłem opinii innych członków załogi. - Nie wiem co o tym myśleć - oznajmił Steve Jefferssen, pierwszy mój rozmówca. - Widziałem, co widziałem, lecz jest to bez sensu. Najlepiej zignorować sprawę i zobaczyć co się stanie kiedy - albo jeżeli - statek powróci. Co innego możemy zrobić? Nie ma co się nad tym głowić. - Naprawdę, Steve? - Spodziewałem się więcej po tym zatwardziałym pragmatyku. - Czy nawet nie zastanawiasz się... - Jasne, Alek. Jasne, że się zastanawiam. Czy przypadkiem wszyscy nie zwariowaliśmy. - Mnie zastanawia moment pojawienia się statku - wyznała Myrion. - Mamy za sobą jedną trzecią wyprawy - a właściwie nieco mniej - i jak dotychczas dokonaliśmy bardzo niewielu ważnych odkryć. Sądzę, że wszyscy żywimy nadzieję znalezienia jakichkolwiek oznak pozaziemskiego życia, ale, pominąwszy fałszywy alarm przy Beta Serpentis, wszystko jest martwe, martwe, martwe! Może uzewnętrzniamy nasze oczekiwania. Po histerii z dwudziestego wieku latający spodek jest wystarczająco powszechnym archetypem. Czy czytałeś coś o uprowadzeniach, które miały się zdarzać w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych? - Tak. - Przestały się wydarzać po zamknięciu programu SETI. Nacisk na społeczną psychikę zwrócił się do wewnątrz i znów zaczęliśmy widywać duchy. Może doświadczamy powrotu syndromu UFO? - Czyli zwariowaliśmy? Nie wspomniałem, że rozmowa ze Steve'em miała zasadniczo taki sam sens. - Nie. Mieliśmy halucynację. - To to samo, nieprawdaż? - Spytaj kogoś naćpanego LSD. - Na pewno - obiecałem - kiedy tylko wrócimy do domu. Uśmiechnęła się. Zawsze wyglądała nieco weselej, kiedy sądziła, że wygrała spór. - Podpucha - skomentował Andre. - Jakiś kretyn się nami zabawia. - Jak? - Zaszczepiając sieć SI rezydentnymi wirusami zaprogramowanymi na ujawnienie się w konkretnych momentach wyprawy. Po ich zadziałaniu widzimy na ekranach rzeczy nie istniejące naprawdę: elektroniczne duchy, jeśli wolisz. Musisz spytać Freedom, jak to zostało zrobione, ale założę się, że to coś w tym stylu. W końcu nie mamy żadnego dowodu, że ten spodek rzeczywiście istniał, prawda? Żadnych szczątków, promieniowania, śladu cząsteczkowego - nic. Czyli nie był rzeczywisty; musiał być sztuczką. Następne będą jakieś słowa na niebie. Propaganda albo wiadomość dla dziewczyny. - Pamiętasz tamtą noc w Paryżu...? Nie uśmiechnął się. - Coś w tym stylu. Lepiej było nie pytać Andre czy wątpi we własne zdrowe zmysły, zamiast tego więc zadałem pytanie, które naprawdę mnie dręczyło: - Czy myślisz, że to ja? Bądź szczery, zniosę to. Zastanowił się chwilę przed odpowiedzią. - Nie, chyba raczej nie. Ale jestem wściekły na ciebie, że zgodziłeś się brać w tym udział. Bardzo trzeźwiąca myśl. - Uważam, że wszystko sprowadza się do faktu, że ktoś naprawdę tam jest - oznajmiła Freedom, następna na mojej liście. - Ich motywy mogą się wydawać tajemnicze, może nawet bezsensowne, ale nie zmienia to faktu, że tam są. A tylko to się liczy. - Czyli nie sądzisz, że to głupi żart, czy jakiś błąd aparatury? - Absolutnie nie. Pomagałam przy projektowaniu połowy systemów informatycznych tego statku. Zauważyłabym usterkę albo czyjeś manipulacje przy nich. Tak samo jak we własnym mózgu. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, robi uniki. - Ale dlaczego tylko jeden statek? Jeśli są tak rozwinięci, jak się wydaje, dlaczego setki ich pojazdów nie plączą się po kosmosie? - No cóż, Galaktyka jest raczej spora, prawda? Stary system SETI - kierowanie anteny w niebo i czekanie - po prostu nie zadziała. Dotarcie sygnału od jednej cywilizacji do drugiej zajmuje stulecia, nawet jeśli relatywnie są sąsiadami. W momencie kiedy się dowiadujesz, że gdzieś byli, może już tam nie być po nich nawet śladu. - Tak, ale... - Jedynym więc sposobem na znalezienie życia jest polecieć i poszukać, układ po układzie. Obowiązuje to dla każdej cywilizacji w Galaktyce, a zwłaszcza tu, na jej obrzeżach. Czyli jeśli spotkamy obcych, to będą takimi samymi włóczęgami jak my. Mało prawdopodobne jest natrafienie na czyjś ojczysty system. Będzie to tylko jeden statek, samotny. Pomyślałem chwilę, potem skinąłem głową. - Chyba ma to sens. - I miało, choć założyłbym się, że wymyśliła to dopiero po spotkaniu ze spodkiem. - Ale jeśli oni też szukają życia, dlaczego nie odezwali się do nas? - Całkiem możliwe, że próbowali. - Freedom uśmiechnęła się ironicznie. - Nie masz zielonego pojęcia jak obce może być życie, dopóki go nie znajdziesz. - Wiesz, co naprawdę mnie przeraża? - spytała Sara. Była późna noc, siedzieliśmy w jej kwaterze, pokrzepiając się kawą. Nie pytałem jej o tę sprawę, sama zaczęła o niej mówić. Najwyraźniej wieści się już rozeszły. - Nie. A co? - Że mógł być prawdziwy. - Kto? - Ten, wiesz, latający spodek. Obcy. - Co w tym takiego strasznego? - Wszystko. Są wyraźnie o tyle lepsi od nas. Wyglądamy przy nich jak dzikusy. - Wiem. - Nie chciałem, żeby się tak przejmowała. - Ale pomyśl o tym wszystkim, czego możemy się od nich nauczyć... - Nie to miałam na myśli. - Przysunęła się bliżej, aż zakręciło mi się w głowie. - Może oni się nami bawią... Jake roześmiał się, kiedy spytałem go o zdanie. - Czy to w ogóle ma znaczenie? Jeśli to jest kawał, ten kto dobrał się do naszego systemu jest lepszy od nas. Jeśli nie, i obcy są prawdziwi, też są lepsi od nas. Niezależnie od tego, jak na to patrzymy i tak jesteśmy całkowicie bezradni, więc równie dobrze możemy po prostu usiąść wygodnie i mieć uciechę z kolejnych wydarzeń. - A jeśli to my? Jeśli dostajemy kota? - Jak powiedziałem: rozsiąść się wygodnie i oglądać przedstawienie. Gabe powiedział z grubsza to samo, tylko w bardziej zawoalowany sposób. - Ja zamierzam na razie stać pośrodku, Alek. Przepraszam. - Między trzema możliwościami - rzekłem - obcymi, sabotażem i szaleństwem. Nieco niewygodne stanowisko, prawda? Gabe uśmiechnął się. - Tak, ale jestem do tego przyzwyczajony. Taką mam robotę. - To prawda. Mogę zadać jeszcze jedno pytanie, dla pełnego wyjaśnienia sytuacji. - Proszę bardzo. - Nie jesteśmy uzbrojeni? - A po co byśmy mieli być? - I nie mamy kapsuł ratunkowych? - A dokąd byśmy mieli w nich się udać? Na marginesie, to już dwa pytania. - Wiem. Ale czy nie sądzisz, że jesteśmy bardzo zagrożeni, samotni, nie mając żadnego sposobu, żeby się bronić? - Oczywiście, że tak. - Uśmiechnął się szerzej. - To połowa uciechy, nie? Jako honorowy Operator Mydlany, musiałem się z tym zgodzić. Czyli zdania były podzielone. Tylko dwie osoby z dowództwa statku były gotowe przyznać, że wierzą w istnienie obcych, trzy nie miały zdania, a dwie uważały spodek za iluzję. Gdyby chodziło mi o jednomyślność, miałbym duży kłopot. Ja sam zaś miałem swoją własną teorię - jeszcze inną. Podobnie jak Myrion, mnie też zastanawiał moment pojawienia się spodka. Było ono zbyt dramatyczne, zbytnio wyglądało na ukartowane. Miesiące spędzone na montażu nauczyły mnie, że wszechświat normalnie nie działa w ten sposób; żeby zaczął grać, trzeba mu dać sójkę w bok. Tak jak Andre, uważałem, że to szturchnięcie było ludzkiego pochodzenia, nie obcego - ale, w przeciwieństwie do niego, miałem i motyw, i podejrzanego. Spodek pojawił się wkrótce po otrzymaniu przez nas ostatniej przesyłki z Ziemi. To była kluczowa wskazówka. Jeśli nasza SI została zakażona jakimś wirusem, musiał przybyć w tej kapsule. Może ukryto go w czwartym odcinku i był nieczynny do momentu odtworzenia filmu. W takim przypadku tylko jedna osoba, czy grupa osób, mogła się za tym kryć. Każda przesyłka przed opuszczeniem orbity Ziemi jest sprawdzana dziesiątki razy, wirus, niezależnie jak dobrze ukryty, zostałby wyłapany. Jeśli w Dowództwie był zdrajca, nigdy nie mógłby mieć pewności, że jego bomba zegarowa dotrze na miejsce. Tylko jedna organizacja mogła mieć tę pewność - ta sama, która dysponowała środkami i wiedzą niezbędną do napisania wirusa zdolnego do oszukania Freedom. Tylko jedna organizacja znała SI na pokładzie "Tułacza" lepiej od tej dziewczyny. Dowództwo. Motyw był nieco bardziej złożony. Z jakiego powodu miałoby sabotować swoje własne przedsięwzięcie? Jedyną odpowiedzią, jaką zdołałem wymyślić, było skierowanie naszej agresji na zewnątrz, w stronę wyimaginowanych obcych, zamiast do wewnątrz, na nas samych. Nawet wziąwszy pod uwagę sukces mydlanej opery i tak musiało sobie poradzić z jedenastoma porażkami. Może dostrzegli oznaki stresu, które ja przegapiłem. Przypuszczalnie pomyśleli, że wycięcie takiego numeru stanowi mniejsze ryzyko niż niezrobienie niczego. A może ja cierpiałem na paranoję? Przynajmniej była to prawdopodobna teoria. Jedyny problem, że nie mogłem o tym nikomu powiedzieć. Jeśli dobrze zgadłem, Ludzie z dowództwa krzywo patrzyliby na człowieka, który wygadał wszystko - i zrobił wrogów z nich. Tak więc, podobnie jak Gabe, musiałem grać rolę bezstronnego obserwatora i pozwolić każdemu na snucie swoich własnych przypuszczeń, mając trochę nadziei, że ktoś jeszcze wpadnie na ten sam pomysł. Jedynie czas mógł pokazać, czy miałem rację. Do tej chwili mogłem tylko przyglądać się i - jak radził Jake - cieszyć się przedstawieniem. A oto, w jaki sposób w końcu włączyłem latający spodek do kolejnego odcinka. W poprzednich gwiazdą był Gabe, Myrion albo Jake. Jednym z powodów, dla których obsadziłem siebie w roli narratora, był fakt, że nie cierpię widoku swojej gęby. Jednak tym razem nie miałem wyboru. Nadeszła moja kolej. W żaden inny sposób nie dało się przedstawić przebiegu wydarzeń. Odcinek jedenasty (Mi Bootis) zaczął się nie samym Wydarzeniem, ale odprawą w kwaterze Gabe'a. Potem nastąpiły przeprowadzone przeze mnie wywiady poprzeplatane badaniami systemu. Na zakończenie astronomicznych ujęć publicznie zastanawiałem się nad swoim dylematem: jak pokazać, co się zdarzyło, nie sugerując łatwowierności widzów? To przedstawienie się miało przekonać ich o mojej/naszej szczerości. To, że coś niezwykłego się wydarzyło, było oczywiste ze sposobu, w jaki rozmawialiśmy. Podobnie, że jest trudne do uwierzenia. Kiedy widzowie wreszcie zobaczą spodek, na samym końcu odcinka, będą na to przygotowani. Razem z nami będą odczuwać - taką miałem nadzieję - mieszankę strachu, rozbawienia, respektu, podejrzenia i kompletnej niewiary. Gabe zaaprobował odcinek i wysłał. Dwa dni później Freedom i Steve oznajmili, że możemy już przeskoczyć do następnego systemu. Gabe, zamiast zarządzić natychmiastowy odlot, ogłosił dwunastogodzinny odpoczynek. Wyprzedzaliśmy plan wyprawy o dwa miesiące i rzeczywiście byliśmy bardzo zmęczeni, ale taka zwłoka nie pasowała do Gabe'a. Zawsze naciskał, popędzał, zawsze naprzód, chłopaki, nie zastanawiać się! Przypuszczalnie wiedział coś, czego reszta załogi nie, albo zgadł. Tak czy siak, warto było zaczekać. Scena: Mostek "Żyda WiecznegoTułacza", około siedemdziesięciu pięciu minut do wyznaczonego terminu przeskoku. JAKE: Ehm, kapitanie...? GABE: Tak, Jake? JAKE: Wrócił, kapitanie. Nasz kumpel, obiekt. Tym razem wisi nieruchomo. Krótkie ujęcie na statek obcych. Wygląda dokładnie tak samo jak przedtem: jasnozielony, w kształcie dysku, wirujący wokół pionowej osi. GABE: Pozycja? JAKE: Wysoko ponad ekliptyką, na granicy zasięgu. Jeden z satelitów badających słońce daje dobry namiar. GABE: Obiekt nadaje? JAKE: Nie, sir. Po prostu tam jest. GABE (do siebie): Czeka, żebyśmy coś zrobili...? (do interkomu) Na stanowiska! Na stanowiska! To jest alarm! Przygotować się do natychmiastowego przeskoku (wyłącza interkom). Saro, pełna gotowość za pięć minut. Steve, rozruch silników. Freedom, jakieś pomysły? FREEDOM: Zostawiam panu decyzję, sir. Ale proszę pamiętać, co mówiłam. GABE: Tak. Jeśli odlecimy z Mi Bootis, stracimy ostatnią szansę na nawiązanie kontaktu. JA (do Sary, z myślą o widzach na Ziemi): Dlaczego? SARA: W hiperprzestrzeni teoretycznie niemożliwe jest podążanie statku śladem innego. JA: Czyli, jeśli odlecimy teraz... SARA: Stracimy go na zawsze. Przebitka: GABE: Jake, żadnej reakcji? JAKE: Nie, sir. Wciąż nadajemy na wszystkich zakresach, muszą nas słyszeć. GABE: Nie poruszył się? JAKE: Nie, sir. GABE: Myślę, że daliśmy im dość czasu. Gdyby naprawdę chcieli pogadać, już by spróbowali. Steve? Wszyscy? Dwie minuty. Przeskok na moją komendę. Sara przekazuje rozkaz załodze. Głęboko w trzewiach "Żyda Wiecznego Tułacza" zaczynają dygotać potężne silniki, gromadząc moc, która wyrwie statek z tego wszechświata i bezpiecznie zabierze go do następnego. JAKE: Minuta do odlotu. GABE: Wszystko w porządku? JAKE: Tak, sir. Wszystko OK. STEVE: Materia transformacyjna zaktywowana. FREEDOM: Współrzędne potwierdzone. SARA: Załoga na stanowiskach. Czekamy na rozkaz, sir. GABE: Dobrze. Alek? JA: Kamery uruchomione. JAKE: Piętnaście sekund. GABE: Jakieś ostatnie słowa? FREEDOM (przypuszczalnie do obcych): Żegnajcie... JA: Delta Bootis, przybywamy! JAKE: Teraz. GABE: Przeskok. Przebitka na zewnętrzną powierzchnię statku, płonącą błękitnym, alkoholowym ogniem. W tle zielonkawa Mi Bootis zaczyna się rozwiewać. Następna przebitka na mostek. Atmosferę wypełnia ryk silników. Statek przebiegają drgania, wprawiając grodzie w dygot, ludzie się krzywią. GABE: Status? JAKE: OK, sir, to tylko drobne zaburzenie. Ryk silników ustala się. Na zewnątrz Mi Bootis rozwiewa się, gwiazdy znikają. "Żyd Wieczny Tułacz" opuszcza przestrzeń Einsteinowską. GABE: Trzymajcie kciuki! STEVE: Napęd stabilny. FREEDOM: Współrzędne wprowadzone i niezmienne. JAKE: ETA dziewięćdziesiąt sekund. Drgania powtarzają się, tym razem silniejsze. STEVE (do siebie): Trzymaj się, dziecinko. GABE: Jakiś problem? STEVE: Nic... uch... (szaleńczo klepie w swoją klawiaturę). FREEDOM (naglącym tonem): Mamy dryf! GABE: Spokojnie, wyjaśnij! FREEDOM: Niestabilność materii transformacyjnej! GABE: Poważna? FREEDOM: Każda niestabilność jest poważna. (drgania znów osiągają szczyt, tym razem nie słabną) Jeśli pogorszy się, będziemy mieli szczęście, dolatując w jednym kawałku. JA (myśląc o teorii): Sądziłem, że rzecz w tym, by przybyć na miejsce jako oddzielne kawałki, a nie jeden wielki glut? ANDRE: Zamknij się, dobrze? STEVE: Mamy kłopoty. W trzech obwodach skokowych poleciały stabilizatory, cała linia sfajczona... GABE: Możesz to naprawić? STEVE: Po wyłączeniu silników, oczywiście. Ale nie możemy tego zrobić, zanim nie dolecimy na miejsce. Wszystko, co mogę zrobić, to utrzymać nas jakiś czas tutaj, w drodze. GABE: Co tym bardziej obciąża materię transferową. Jak myślisz, ile wytrzyma? STEVE: Parę minut, nie więcej. GABE: Zrób to. JAKE: Odliczanie zawieszone. ETA zostanie podany później. Hurgot silników, teraz nieodróżnialny od wszechobecnych drgań, stabilizuje się nieco. GABE: Freedom, jakie są szanse, że dolecimy w całości na miejsce, jeśli zaryzykujemy i dokończymy skok? FREEDOM: Nikłe. GABE: Ale warte ryzyka? FREEDOM: Jeśli lubisz ostry hazard. GABE: Co z hiperprzestrzenią? Możemy wrócić? FREEDOM: Niestety, taka sama sytuacja. GABE: No to dlaczego się po prostu tutaj nie zatrzymamy? FREEDOM: No cóż, utrzymanie nas w kawałku zużywa energię, a reaktor już jest przeciążony. Jeśli, albo raczej kiedy, materia puści, rozwali nas na drobne kawałeczki. GABE: Rozumiem. Jakieś sugestie? FREEDOM: Nie. Przykro mi. GABE: Steve? Jak się trzyma? STEVE: Ehm, ledwie-ledwie, sir. Niewiele mogę zrobić, żeby opóźnić... Gwałtowny wstrząs. Rozlega się jęk syren. FREEDOM: Straciliśmy tarczę reaktora! Zabezpieczenia przejmują kontrolę - spada moc! STEVE: Nie utrzymam go dłużej! GABE: Kończ przeskok! Teraz, kiedy jeszcze mamy szansę! Na konsoli kontrolnej napędu błyska mnóstwo czerwonych światełek. Huk silników zmienia się w pełen męki warkot. JAKE: ETA piętnaście sekund. STEVE: Nie przejdziemy! MYRION (z sekcji układów podtrzymania życia, przez interkom): Spadek ciśnienia w sektorze czwartym! Światła migoczą. Kłębi się dym. FREEDOM: Całkowita utrata mocy we wszystkich systemach napędowych! Nie, zaraz - to bez sensu! Mamy skok mocy - nie mam pojęcia, co się tam dzieje... JAKE: System padł! Światła gasną całkowicie. Jęk statku trwa jeszcze chwilę, potem również zanika. Rozlega się eksplozja, tak głośna, że włącza się tłumik zapisu. NIEZIDENTYFIKOWANY KOBIECY GŁOS: Boże, pomóż nam! Zapis zrywa się na moment. Po upływie niewiadomego odcinka czasu światła powracają. Chwiejne zasilanie przywraca do życia niektóre z paneli kontrolnych. Na mostku panuje chaos, wszędzie leżą ludzie. JA (trzymając Sarę w objęciach, absurdalny gest ochronny): Już jesteśmy martwi? JAKE: Nie. (krzywi się, podnosi się z trudem i staje przed panelem kontrolnym) My chyba, uch... JA: Co my? Człowieku, nie trzymaj nas w niepewności! JAKE (spoglądając w górę): My chyba dotarliśmy na miejsce. FREEDOM: Ale nie dokończyliśmy skoku (w jej głosie brzmi poczucie krzywdy). Powinniśmy być martwi! Rozświetla się ekran. Pojawia się na nim żółty, jasny gigant, Delta Bootis, wiszący w przestrzeni niczym podświetlony płomieniem świecy chiński lampion. Ale to nie wszystko... GABE: Ho, ho. Oto i nasz komitet powitalny, moi drodzy. FREEDOM: To niemożliwe! JAKE: Najwyraźniej jednak możliwe. W lewym górnym rogu ekranu wisi latający spodek. STEVE: To ten sam? GABE: A czemuż by nie? FREEDOM: Ale teoria... JA: Pieprzyć teorię. Twierdzi, że powinniśmy być martwi, pamiętasz? JAKE: Kapitanie, zbliża się. GABE: Steve, jak stoimy? STEVE: Kiepsko, sir. Jedziemy na zasilaniu awaryjnym. Napęd termojądrowy zeżre nam rezerwy w jednej chwili. Dajcie mi tydzień, a będziemy mogli zwiewać, ale teraz nie ma mowy. GABE (z rezygnacją): No tośmy utknęli... ANDRE: ...bezradni... JA: ...a oni nadlatują! Później, podczas przeglądania taśm wszystko wyglądało śmiesznie. Latający spodek podleciał powoli do nas z prędkością nieco mniejszą, niż przelotowa "Tułacza". Nerwowo obserwowaliśmy jego zbliżanie się. Nic więcej nie mogliśmy zrobić. Był coraz bliżej i bliżej, tak milczący i tajemniczy jak jego tworzący archetyp poprzednicy, aż znalazł się tuż-tuż, wydawało się, że nas dotyka. Wtedy znowu zniknął. Nikt nie odniósł poważnych obrażeń, pominąwszy dwóch ludzi, którzy zginęli w wybuchowo rozszczelnionym sektorze. W czasie gdy załoga rozeszła się po statku, naprawiając przecieki i łatając zniszczone wyposażenie, oficerowie z Dowództwa zebrali się w kapitańskiej kwaterze na kolejną nadzwyczajną odprawę. Gabe powoli przyjrzał się twarzom zebranych, niektóre nosiły jeszcze ślady traumatycznych przeżyć w czasie prawie katastrofalnego przeskoku. Były brudne, zaniepokojone, sfrustrowane i przestraszone. Zastanawiałem się, czy kiedykolwiek będziemy jeszcze w stanie czuć pewność siebie w czasie takiego manewru. - Okay, Steve, pora na złe wieści. - No cóż... - Steve wyglądał na udręczonego. - Piętnaście sekund przed zakończeniem przeskoku na "Tułaczu" wysiadł cały system. Straciliśmy układy podtrzymywania życia, napęd, wszystko. W gruncie rzeczy statek szlag trafił. Nigdy nie pojmę, jak mimo to zdołał wydostać się w normalną przestrzeń. Trzydzieści sekund później zadziałały układy awaryjne. - Możemy naprawić uszkodzenia? - Prawdopodobnie tak. Żeby znaleźć pierwotną przyczynę uszkodzenia muszę przejrzeć cały system krok po kroku. Potem sprawdzić naprawione układy na sucho, zanim pokusimy się o kolejny skok. Kiedy to wszystko już zrobię, będę mógł podać ocenę naszych szans. - Jesteś pewien, że ci się uda? - Ostrożnie mówiąc, tak. - To dobrze. - Gabe podrapał się po uchu. - Jednak chyba powinienem zadać jedno pytanie: czy przychodzi ci w ogóle na myśl co spowodowało awarię? - Prawdę mówiąc, sir, sądzę, że to złożenie czasu pracy i przeciążenia. Przez ostatnie osiemnaście miesięcy zmuszaliśmy statek do o wiele większego wysiłku niż to było planowane i coś nie wytrzymało takiego popędzania. - Steve miał niepewną minę. - Może powinniśmy sobie troszkę odpuścić. - To znaczy przestać się spieszyć? - Dobrze byłoby to przemyśleć, choćby tylko ze względu na statek. Andre pochylił się do przodu. - Gabe, nie myślisz poważnie o kontynuowaniu wyprawy, prawda? - A czemu nie? - Napęd się rozpada... - Słyszałeś, co powiedział Steve. Uważa, że go naprawi. - Uważa. A ile czasu upłynie, zanim się to powtórzy? Twierdzę, że powinniśmy przerwać wyprawę i ruszyć do domu, póki jeszcze w ogóle możemy to zrobić. Następnym razem możemy ostatecznie zagubić się w przestrzeni, jeśli w ogóle przeżyjemy. - Posłuchaj, już przed odlotem wiedzieliśmy, że wyprawa będzie ryzykowna. Prawda, straciliśmy dwóch ludzi. Prawda, moglibyśmy trochę ostrożniej działać w przyszłości. Jednak nie musimy całkowicie rezygnować z wyprawy. Nie zdarzyło się nic, co nie zostałoby wcześniej przewidziane i przygotowane... - Z wyjątkiem obcych - zauważyła Sara. - Proszę o nich nie zapominać. - Nie zapomniałem. Jest to jeszcze jeden dobry powód, żeby się nie wycofywać. Andre odwrócił się z niesmakiem. - Z tego, co ja wiem, to oni są odpowiedzialni za awarię systemu. - Paranoja. - Doprawdy? Przeskoczyli przez hiperprzestrzeń w ślad za nami, prawda? Może jakoś schrzanili materię transferową? Gabe miał niepewną minę, jakby nie wziął pod uwagę tej możliwości. - Freedom? Co z obiektem? Masz jakiś pomysł, jak zdołał przylecieć tu za nami? - Nie. Wiesz, co mówi teoria. - Może oni lepiej znają teorię niż my - zasugerowała Myrion. - Albo mają zupełnie inną. Freedom westchnęła. - Zgadzam się z tym. - Czyli możliwe jest, że obcy w jakiś sposób nam zaszkodzili? - zapytał Gabe, usiłując wydusić z nas odpowiedzi. - Czy istnieje jakakolwiek metoda na upewnienie się o tym? - Bardzo mi trudno to powiedzieć, ale... nie sądzę. - Przyznanie się do niewiedzy wyraźnie przychodziło Freedom z trudem. - Jeśli są na wystarczająco wysokim stopniu rozwoju, mogą zrobić, co chcą, a my się o tym nawet nie dowiemy. - Ale dlaczego? Po co mieliby próbować zabić nas w samym środku skoku, a potem nie dokończyć roboty, kiedy mieli po temu okazję? To bez sensu. - Gabe sprawiał wrażenie, jakby szykował się do walnięcia pięścią w biurko, co stanowiło wyraźną oznakę, że czuje się zapędzony do narożnika. - I czemu, u diabła, nie zaczną z nami gadać?! Wtrąciłem się, żeby zapobiec zepsuciu ujęcia. - Uważam, że wszyscy mamy trochę zanadto zszargane nerwy. Może powinniśmy uspokoić się nieco i spojrzeć na to wszystko z innej perspektywy? - Czyżby? - prychnął Andre. - A co konkretnie proponujesz? - Spróbujcie popatrzeć na sprawę z punktu widzenia obcych. Oni mogą stać przed taką samą zagadką, jak my. - Nie rozumiem - oświadczył Steve. - No cóż, do tej pory zbliżyli się do nas dwukrotnie - trzy razy, jeśli policzymy spotkanie po wyjściu z hiperprzestrzeni - i za każdym razem zniknęli. Może my nie reagujemy w taki sposób, jakiego się spodziewali. Mogą być tak bardzo obcy, że nasze zachowania są dla nich równie nonsensowne, jak ich dla nas. Jeśli nawet Freedom czuła się urażona wykradaniem jej pomysłów, nie okazała tego. - Zgadzam się. Nie możemy pozwolić sobie na pułapkę kryjącą się w interpretacji pozornego braku prób skomunikowania się jako dowodu wrogich intencji. Możemy być sobie tak dalece obcy, że standardowe metody porozumiewania się okażą się całkowicie niewystarczające. - Uwierzyłabym w to - odezwała się Sara - gdyby tylko nie wyglądali tak... zwyczajnie. - A jeśli ich prawdziwy wygląd jest dla nas całkowicie niepojmowalny? - zasugerowała Myrion. - Widok latającego spodka może być niczym więcej jak tylko halucynacją nałożoną przez nasze umysły na rzeczywistość niemożliwą do zaakceptowania. - Niezła myśl. - Skinąłem głową. - Najważniejsze jednak to pamiętać, że pomimo całej swojej przeważającej technologii nie zniszczyli nas - a mieli na to trzy okazje. Gabe chyba był wdzięczny. - Właśnie. Jeśli byliby wrogo nastawieni, już by nas załatwili. Fakt, że przylecieli tu za nami sugeruje, iż nadal chcą nawiązać kontakt. Prawda, Andre? Szef ochrony nic nie powiedział, ale wiedziałem, co pomyślał: jeśli przyjazne pozdrowienie może być błędnie zinterpretowane w wyniku niezgodności kulturowych, czy to samo rozumowanie nie stosuje się do aktów agresji? - Ktoś jeszcze? - Gabe oczekująco popatrzył na siedzących wokół stołu. - Żadnych więcej narzekań? No to kończymy. Do roboty. Spotkamy się za dwadzieścia cztery godziny, kiedy Steve będzie mógł nam więcej powiedzieć i wtedy podejmiemy decyzję, co robimy dalej. Wróciwszy do swojego "biura", wyłączyłem kamery bezpieczeństwa i mikrofony podsłuchowe, izolując się w ten sposób od reszty "Żyda Wiecznego Tułacza" oraz zapisów. Pierwszy raz od wejścia na pokład nie byłem w ogóle obserwowany. A może jednak? W otoczeniu pełnym różnych rozpraszających rzeczy trudno jest się skupić. Musiałem zostać przez chwilę sam, żeby pomyśleć. Moja skromna kwatera była jedynym miejscem na statku, gdzie mogłem uzyskać niezbędny stopień izolacji, a nawet pomimo wyłączonych kamer wciąż czułem się obserwowany, jakby zaglądano mi tłumnie przez ramię. Na jednej ze ścian barwna trójwymiarowa mapa ukazywała gwiazdozbiór Boois w otoczeniu kilku sąsiednich. Nasz szlak wił się po niej niczym ślad pijaka przez Wolarza, Koronę Północną i Głowę Węża, od czasu do czasu zawadzając o Herkulesa, Pannę oraz Wężownika. Legendarna sceneria, plan podróży złożony z archetypów. Jeden latający spodek w ogóle nie wyglądał podejrzanie w tak przynoszącym szczęście towarzystwie. Gwiazdy docelowe ponumerowano od jednego do pięćdziesięciu, odwiedzone przez nas były obwiedzione na czerwono: Ksi Bootis, pierwsza, jedna z najbliższych Słońca gwiazd podwójnych. Za nią kolejne "ważne persony": Arktur, O-Bootis, Alfa CrB[3] i Omega Herculis. Wśród nieoznaczonych jeszcze gwiazd znajdowały się: Gamma CrB i Epsilon Bootis (Mirak), obie podwójne; białe nadolbrzymy Theta CrB i Ni Bootis; Kappa Serpentis Caput i Delta Ophiuchi, jedyne w naszym planie gwiazdy klasy widmowej M; w końcu zdający się nie mieć końca ciąg olbrzymów klas G i K: Beta Bootis, Delta CrB, Yale 5601, Beta Herculis, Yale 5535, Rho Serpentis, Psi Bootis, Epsilon Ophiuchi oraz Phi Virginis. Przedostatnia na liście widniała Lambda Serpentis, odległa zaledwie o trzydzieści pięć lat świetlnych od domu, układ, w którym Freedom miała nadzieję znaleźć planetę typu Ziemi. Zalecieliśmy tak daleko w tak krótkim czasie. Jak moglibyśmy zrezygnować z pozostałej części wyprawy? Czy na dłuższą metę miałoby to jakiekolwiek znaczenie? To dopiero początek ludzkiej eksploracji najbliższych okolic kosmosu. W zasięgu napędu skokowego znajdowały się tysiące gwiazd. Nasza sfera poznania zaczęła rozszerzać się skokami po dwadzieścia-trzydzieści lat świetlnych i zawrócenie tego procesu było już niemożliwe. Wyprawy poznawcze mają swój impet, jak każda siła społeczna. Jednak my byliśmy pierwsi. Nieważne, jak silnie Andre będzie naciskał, Gabe nie ustąpi. Wyprawa potoczy się dalej. A jeśli naprawdę obok nas byli obcy, to będziemy musieli nauczyć się z tym żyć. Ale czy to naprawdę byli obcy? Moja pierwsza teoria, że spodek to robota Dowództwa, teraz jakoś wydawała się mało przekonująca. Gdzieś w zakamarkach mojego umysłu zaczęła kiełkować inna. Wcale już nie byłem przekonany, że obcy to fałszerstwo. Musiałem nadać myślom konkretną postać, żeby wydłubać je z głowy. Wywołałem funkcję notatnika i zacząłem robić zapiski. Jak do tej pory: 1. Ziemia jest bardzo silnym źródłem fal radiowych, lecz wysyła je dopiero od dwustu lat. Czyli statek obcych, żeby odebrać taki sygnał, musi znajdować się gdzieś w sferze o promieniu dwustu lat świetlnych z Ziemią w samym środku. Gamma Bootis, nasz dwudziesty szósty system, będzie pierwszym spośród dwunastu znajdujących się poza tą sferą. Wszystkie poprzednie spełniają jednak ten warunek. 2. Statek obcych, znajdujący się w wymienionej sferze będzie bombardowany radiowymi i telewizyjnymi przekazami, które mogą pochodzić nawet z wczesnego wieku dwudziestego. Zależy to od odległości statku od Ziemi. Jednak odebranie ich nie będzie tak proste jak włączenie i nastrojenie telewizora. Obcy nie będą wiedzieć nic o modulacji amplitudy lub częstotliwości czy też o szerokopasmowych transmisjach cyfrowych, o falach nośnych, o formacie systemu NTSC i tak dalej. Będą musieli rozpracować to wszystko od zera, zanim wezmą się za studiowanie samych audycji. 3. I w tym momencie, oczywiście, pojawia się problem interpretacji. My nigdy nie mieliśmy okazji, by badać jakąś kulturę, opierając się wyłącznie na nadawanych przez nią transmisjach. To mogłoby być trudniejsze niż się sądzi. Mogłoby zająć całe lata. Ale, jeśli byłbym obcym, na pewno nie miałbym ochoty zbliżyć się nawet do jakiejś planety, nie poznawszy uprzednio panującej na niej kultury. Ziemia może być pełna wściekłych ksenofobów. Albo nasza religia może kręcić się wokół składania rytualnych ofiar z nieoczekiwanych gości. Albo cokolwiek. 4. W obrębie sfery zasięgu naszych audycji mogło pojawić się setki gości, ale nam wystarczy i jeden. Jeden ciekawski badacz, jak to sugerowała Freedom. Jeden, który przechwyci sygnały i będzie je w tej chwili studiował. Choć da się go sobie wyobrazić dryfującego w głębokiej próżni, prawdopodobnie bezpiecznie można założyć, że będzie trzymał się w pobliżu jakiegoś systemu planetarnego. (A gdzie indziej szukać rozwijającego się życia?) Również należy uznać, że nie miał czasu odwiedzić Ziemi. (W przeciwnym razie byśmy go zauważyli). Może odleci, nie składając nam wizyty, bo na przykład jesteśmy zbyt agresywni, zresztą z jakiejkolwiek przyczyny. Jednak jest tu i teraz - i tylko to się liczy. Studiowanie Ziemi z dużej odległości. 5. Okay, przypuśćmy teraz, że statek obcych znajduje się wystarczająco blisko Ziemi, by odebrać nasze sygnały, lecz nie dalej niż Mi Bootis (gdzie zobaczyliśmy go po raz pierwszy). Wówczas promień istotnej sfery zmniejszy się trochę, do stu ośmiu lat świetlnych. Obcy w pobliżu jej granicy odbierałby przekazy pochodzące z wczesnego wieku dwudziestego. 6. Telewizja, największy nadawca, zawiera dwa główne nurty danych: (1) informacje i (2) rozrywkę. W pierwszym są wiadomości, filmy dokumentalne, programy dotyczące aktualnych problemów i edukacyjne. W drugim: sport, komedie w odcinkach, teleturnieje i opery mydlane. Od chwili wynalezienia telewizji drugi nurt był bardziej popularny - a co za tym idzie zajmował większą część czasu nadawania. 7. Kiedy obcy zaczną segregować te wszystkie dane, będą usiłowali stworzyć raczej psychologiczny model naszego sposobu myślenia, a nie technologiczny obraz naszej planety. Zdadzą sobie sprawę, że ich informacje mogą pochodzić sprzed co najmniej siedemdziesięciu pięciu lat (czas, jaki zajęło sygnałowi telewizyjnemu dotarcie do nich z powolną prędkością światła). Od tego czasu mogliśmy zrobić poważne postępy albo doprowadzić się do zagłady. Jedyną rzeczą stałą byłby nasz sposób zachowania, niezależny od poziomu technologicznego. Tego właśnie obcy będą poszukiwali. Motywować ich będzie coś więcej niż zwyczajna ciekawość, będą poszukiwali najlepszego sposobu nawiązania kontaktu z Ziemią. Nie będą chcieli tak nas zaskoczyć, żebyśmy zaczęli z nimi wojnę. 8. Gdyby to ziemski zespół badał Ziemię, bardzo dokładnie przyjrzałby się właśnie rozrywce - a zwłaszcza operom mydlanym, ponieważ pozwalają one zerknąć na podobno rzeczywisty świat, czy też jakim chcielibyśmy go widzieć. Jeśli jednak obcy są naprawdę obcy, nie będą w stanie pojąć różnicy pomiędzy informacją a rozrywką. Mogą nie umieć odróżnić teleturnieju od wiadomości ani opery mydlanej od programu dokumentalnego. Mogą uznawać za rzeczywistość wszystko jak leci. W takiej sytuacji pozostaje im jedynie oglądać i mieć nadzieję, że w końcu dopatrzą się w tym wszystkim jakiegokolwiek sensu. 9. Wtedy, pewnego dnia, w ich pobliżu pojawia się "Żyd Wieczny Tułacz". Mając wiadomości przestarzałe o siedemdziesiąt pięć lat, nic nie wiedzieliby o napędzie skokowym ani wznowionym programie kosmicznym. Po prostu wyskoczylibyśmy znikąd. Choć byłoby to zupełnie nieoczekiwane, zdaliby sobie sprawę, że nadarza im się znakomita okazja: cały statek pełen żywych ludzi podany na półmisku. Wszystko, co musieliby zrobić, to upewnić się, że ich nie dostrzeżemy i będą mogli obserwować nas do upojenia. Co też robią. A potem, kiedy odlatujemy, udają się za nami by kontynuować badania. 10. I na co trafiają? Na "Przygody »Żyda Wiecznego Tułacza«" - kolejną operę mydlaną! Im dłużej to oglądają, tym bardziej przekonują się, że pomaga nam ona przeżyć, bez przemocy rozładowując nagromadzone napięcie. Opera mydlana okazuje się niezbędna dla naszej egzystencji. 11. Obcy przyglądają się naszym zachowaniom i mówią: "Jasne, czemu by nie? Mamy tutaj rasę istot żyjących w stałej psychodramie. Radzą sobie ze swoimi problemami, odgrywając je i odrywając w ten sposób od rzeczywistości, zmieniając w abstrakcję. I co w tym dziwnego? Jeśli chcą radzić sobie z realnym światem, obchodząc go boczkiem, ich sprawa. Jeśli w taki sposób zapewniają sobie równowagę psychiczną, tym lepiej dla nich. Przygody »Żyda Wiecznego Tułacza« to tylko mały fragmencik większej puli oper mydlanych odgrywanych na Ziemi. Bańka mydlana, można tak powiedzieć, miotana wichrami kosmosu". 12. W końcu jeden z obcych oznajmia: "Uważam, że to rozwiązuje nasz problem. Cały czas obserwowaliśmy tych ludzi, usiłując znaleźć najlepszy sposób na skontaktowanie się z nimi. No cóż, oto nasza szansa. Ujawnijmy się przed tą garstką, a oni zawiadomią resztę. Żeby złagodzić szok Pierwszego Kontaktu, musimy tylko nieco go ucharakteryzować. Stworzymy tajemniczy latający spodek, coś w stylu czegoś z »Dnia, w którym Ziemia zamarła« i przyjmą to całkiem dobrze. Zdołają sobie z tym poradzić, jeśli pojawi się jako część opery mydlanej. Kiedy potem naprawdę się ujawnimy, będą przygotowani. (A jeśli wyślą za nami flotę wojenną, coś w stylu starych filmów, będziemy mieli mnóstwo czasu, żeby dać dyla...) Proste, nie?" 13. Tak więc, kiedy "Żyd Wieczny Tułacz" przybywa do systemu O-Bootis, natyka się na zielony spodek. Obiekt jest archetypem zachowującym się w charakterystyczny dla nich sposób. Mamy zinterpretować jego niespodziewane pojawienie się zgodnie z kontekstem naszej psychodramy i przekazać w raporcie informację o kontakcie z obcymi. Brak prób nawiązania łączności przez spodek (pominąwszy sam fakt jego obecności) jest nieistotny. Nasz profil psychologiczny powinien pozwolić nam zrozumieć prawdziwe zamiary obcych. Powinniśmy natychmiast rozpoznać oczywistą wskazówkę, że należy zmienić scenariusz. 14. Jednak my nie reagujemy w ten sposób. Wyłamujemy się z ram opery mydlanej i podajemy w wątpliwość autentyczność samego obrazu. Obcy się pomylili. Ich zgrubny model zachowań nie zawiera możliwości odwołań wewnętrznych. Nie zdają sobie sprawy, że gramy, wiedząc o tym. Opera mydlana to wyłącznie gra, której psychologiczne oddziaływanie jest tylko dodatkową zaletą. Piszemy scenariusz nowej opery mydlanej o tym, jak stara rozpada się w szwach. 15. Oni jednak są uparci. Przypuszczalnie uznają, że jesteśmy naprawdę przestraszeni wrogim zachowaniem spodka. Tak więc, kiedy przygotowujemy się do odlotu z O-Bootis, spodek pojawia się ponownie, tym razem zachowując się zupełnie inaczej. Zamiast ataku na intruza zbliża się jak przechodzień niepewny swego. My powinniśmy zatrzymać się dla zbadania go. Posunięcie znów wprost z opery mydlanej. 16. Po raz drugi ich zaskakujemy. Odlatujemy przez hiperprzestrzeń, sądząc, że w ten sposób pozbędziemy się spodka. 17. Napęd eksploduje, lecz w jakiś sposób docieramy na miejsce. A kiedy w końcu dochodzimy do siebie, spodek znów jest, uparcie usiłując dostać się do wnętrza naszej mydlanej bańki bez jej rozbicia. 18. A ja próbuję to wszystko rozpracować... Zachowałem plik i przejrzałem go. Każdy miał trochę racji: Freedom i jej prawdziwi obcy, Sara i gracze, iluzoryczne obrazy z nieba Andre, archetypy Myrion, moi scenarzyści. Każda z tych teorii stała się cegiełką nowej hipotezy. Ale czy ta była dobra? Moja teoria była zgrabna, ale miałem poczucie, że niekompletna. Czegoś ciągle brakowało, czegoś nie wziąłem pod uwagę. Coś w wydarzeniach wciąż mnie dręczyło - ale co i kiedy? Podejrzewałem, że tkwiło to w mojej głowie, wystarczyłoby jakoś to stamtąd wytrząsnąć. Jakoś. Opadłem na krzesło, myśląc intensywnie. Coś, co powiedziała Freedom...? Odwróciłem się do terminala, wstukałem aktywację głosu i przywróciłem połączenie z jednostką centralną SI. Ten pojedynczy link komputerowy stał się moim jedynym łącznikiem z resztą statku. Poprzez niego mogłem dostać się do zapisów bezpieczeństwa. Znikoma szansa, wiedziałem to, ale warto było spróbować. Cokolwiek, byle pomóc mojej pamięci. Przejrzałem zapis pierwszego spotkania, ale nic nie znalazłem. Tak samo w drugim i trzecim. Jeśli wskazówka w ogóle istniała, szukałem jej w niewłaściwym miejscu. Przeczucie skierowało mnie do chwili uszkodzenia napędu, kiedy wydawało się, że wszyscy zginiemy. Kamery na mostku zarejestrowały naszą panikę w nader niepochlebnych szczegółach. Na ekranie w moim "biurze" kotłowaliśmy się jak mrówki, bezradni, czekający na miażdżący cios buciora. Reaktor padł i straciliśmy zasilanie, od tej chwili byliśmy już praktycznie martwi. Bez prądu, który umożliwiłby dokończenie skoku, powinniśmy zostać rozdarci na sztuki przez potężne siły jądrowe i kompletnie zniszczeni. Jednak, jakimś cudem, przeżyliśmy. Dlaczego? To było właśnie to. Tak proste, a jednocześnie tak trudne do skojarzenia, że niemal to przegapiłem. "Mamy skok mocy - powiedziała wtedy Freedom - nie mam pojęcia co się tam dzieje!" Skok mocy - wystarczający dokładnie do przepchnięcia nas w realną przestrzeń. Skok mocy.... Skąd się wziął? Nie z reaktora, bo ten był wyłączony. Nie z układów awaryjnych, bo jeszcze się nie włączyły. Pozostawała interwencja z zewnątrz, tyle tylko, że w czasie skoku nie ma czegoś takiego jak "zewnątrz". A to oznaczało, że... To oznaczało, że na pokładzie statku znajdowało się jeszcze jedno źródło mocy, o którym nie mieliśmy zielonego pojęcia. Usuwając zapisy bezpieczeństwa z ekranu, nerwowo odchrząknąłem i powiedziałem do mikrofonu: - Halo? Słuchacie? Halo? Ekran rozjaśnił się natychmiast, jakbym był oczekiwany: >> WITAJ, ALEK MAAS. Gapiłem się przez chwilę na te słowa, niemal pragnąc, żeby znikły. - To nie jakiś żart? >> NIE. Jedno przeczące słowo niosło ze sobą wagę tysiąca słów, westchnąłem z ulgą. Może w końcu okaże się, że nie jestem totalnym wariatem. - Mój Boże.... Gdzie jesteście? >> O ILE W OGÓLE MOŻNA MÓWIĆ O RZECZYWISTYM UMIEJSCOWIENIU, ZNAJDUJEMY SIĘ ZA TARCZĄ NAPĘDU. - A jak długo jesteście na pokładzie statku? >> OD GWIAZDY, KTÓRĄ WY NAZYWACIE SIGMA BOOTIS. - Ale nie zauważyliśmy tam żadnych śladów... No tak, oczywiście, że nie. To wasz ojczysty system... - Opadłem na oparcie krzesła i przeciągnąłem palcami przez włosy. Rozmawiałem z obcym! - Nie wierzę, że to dzieje się naprawdę! >> PRAWDA JEST DZIWNIEJSZA NIŻ FANTAZJA, TAK, ALE NIE MA NIC DZIWNIEJSZEGO NIŻ OPERA MYDLANA. Zaśmiałem się, odznaczając gdzieś w zakamarkach umysłu, że znów zgadłem. - To prawda, szczera prawda. >> OD JAK DAWNA WIESZ? - Myślę, że od momentu uszkodzenia napędu. >> WTEDY ZDAŁEŚ SOBIE Z TEGO SPRAWĘ? - Podświadomie tak. Ale dopiero po przybyciu do Delty Bootis, tutaj, kiedy spodek znów się pojawił i miałem okazję przemyśleć wszystko jeszcze raz, byłem pewien. Obcy wcale za nami nie lecieli, cały czas byli razem z nami! >>TAK. - Tak. - Osunąłem się głębiej w fotel, naprawdę ogłuszony sytuacją. - Uratowaliście nam życie. Dziękuję w imieniu wszystkich pozostałych. >>MAMY NADZIEJĘ, ŻE W ODWROTNEJ SYTUACJI ZROBILIBYŚCIE DOKŁADNIE TO SAMO. - Oczywiście, oczywiście... - Wziąłem głęboki oddech. - Freedom ucieszy się, kiedy się dowie. Włosy sobie z głowy rwała, żeby wykombinować, jak zdołaliście śledzić nas przez hyperprzestrzeń. >>CZY ONA JUŻ WIE? - Nie. Skąd by miała się dowiedzieć? Nie mówiłem o tym nikomu. >> NIKOMU? - Oczywiście, że nie. Ja... - przerwałem w pół słowa, patrząc na kanciaste, pozbawione emocji kapitaliki widniejące na ekranie. Dziwne uczucie popełzło mi wzdłuż kręgosłupa. - A dlaczego pytacie? >> NASZE DŁUGOTERMINOWE CELE NIE ULEGŁY ZMIANIE. NADAL CHCEMY NAWIĄZAĆ KONTAKT, LECZ NIE ZAMIERZAMY UJAWNIAĆ MIEJSCA, W KTÓRYM SIĘ ZNAJDUJEMY, DOPÓKI NIE NADEJDZIE ODPOWIEDNIA CHWILA. - Oczywiście, że nie, ale... >> CZAS JESZCZE NIE NADSZEDŁ. DOMYŚLIŁEŚ SIĘ WCZEŚNIEJ NIŻ ZAKŁADALIŚMY. Zrobiło mi się zimno. - To co teraz będzie? >> NIC. POCZEKAMY. - A co ze mną? Jeśli obiecam, że nie powiem nikomu, zaufacie mi? Nie było odpowiedzi. Ekran pozostał pusty. - Halo? Słuchacie jeszcze? >> NARADZAMY SIĘ. - Nad czym? Czy pozbyć się mnie, bo wiem za dużo? >> TAK. Zacisnąłem palce na brzegu blatu aż plastyk się zgiął. To było szaleństwo! Musiałem coś zrobić. Po mojej lewej stronie znajdował się czerwony przycisk alarmu dekompresyjnego, najpewniejszy sposób na natychmiastową reakcję każdego znajdującego się w pobliżu. Jeśli przyjdzie do najgorszego, a zdołam wystarczająco szybko wdusić ten przycisk, może ktoś zdąży pojawić się na tyle szybko, by mnie uratować. A jeśli nie, będę musiał spróbować tak ich zagadać, żeby dali mi spokój. - Zaraz, poczekajcie chłopaki - czy kim tam jesteście. To już przestało być zabawne. Możecie mi ufać. Nie powiem nikomu, obiecuję. Poza tym i tak nikt by mi nie uwierzył. Naprawdę nie musicie... >> ALEK MAAS? Jedna linijka zmusiła mnie do milczenia skuteczniej niż zatkanie dłonią ust. - Tak? >> ZOSTAŁO MAŁO CZASU. CHOCIAŻ ROBIMY TO Z PRZYKROŚCIĄ, NIE MAMY WYBORU. PÓŹNIEJ ZROZUMIESZ. Dokładnie w tym momencie odezwał się sygnał do drzwi mojego biura. Nie zatrzymywałem się, żeby wrzeszczeć o pomoc albo zastanawiać się, co obcy mieli na myśli, używając słów "później zrozumiesz". Drzwi były zamknięte hermetycznie i na myślenie brakowało czasu. Po prostu rzuciłem się, jak potrafiłem najszybciej w stronę przycisku alarmowego, mając bezsensowną nadzieję, że mój refleks może okazać się szybszy od broni obcych. Kiedy przeskakiwałem nad biurkiem coś bardzo jasnego błysnęło na granicy mojego pola widzenia.... ... końce palców mojej prawej dłoni musnęły gładki plastyk przycisku... ... zamrowiła mnie cała skóra, jakbym został otoczony silnym ładunkiem elektrostatycznym... ... i umarłem. Sara czterokrotnie dzwoniła do drzwi mojego biura, zanim zrezygnowała. Nie odzywałem się, więc odszukała Andre, który użył nadrzędnych kodów oficera bezpieczeństwa do odblokowania magnetycznego zamka. Wezwano Gabe'a i rozpoczęto poszukiwania. Cała załoga (a raczej te parę osób, które nie uczestniczyły w naprawach) przetrząsnęła statek od dziobu do rufy - bezskutecznie. SI systemów podtrzymywania życia poinformowała, że obecnie dostarcza atmosferę do oddychania dla jednej osoby mniej niż przedtem, lecz jednocześnie masa statku nie zmniejszyła się i żadna ze śluz nie była otwierana. Andre poddał zapisy z korytarza przed moją kabiną drobiazgowej analizie. Nikt nie wchodził do kwatery pomiędzy moim powrotem z odprawy i wizytą Sary. A w pomieszczeniu nie znaleziono nikogo. Co było bardzo tajemnicze. Najwyraźniej rozpłynąłem się w powietrzu. Sara płakała. Andre był podejrzliwy. Gabe zadręczał się jak opisać moje zniknięcie w kolejnym raporcie, Jake przyjął rzecz filozoficznie. Ani Freedom, ani Steve nie mieli czasu, żeby zaprzątać sobie tym głowę. Myrion była ponuro rozbawiona. A ja cały czas ich obserwowałem, niewidzialny, ze swojego nowego domu za tarczą silników. Ku swemu bezgranicznemu zdziwieniu stwierdziłem, że wcale nie jestem martwy. Jak się okazuje, myliłem się również w bardzo wielu innych kwestiach. Obcy są teraz nieco bardziej rozmowni ode mnie. Wyjaśniają mi, że moje ciało już nie istnieje, że zostało rozpylone na pierwiastki i rozproszone po całym statku, że pozostały "Ja" to abstrakcyjny wzorzec dawnego Aleka Maasa, coś jak SI tylko nieskończenie bardziej złożone. Dzięki moim obcym przyjaciołom zamieszkuję rzeczywistość informacyjną, bezcielesny, lecz jak najbardziej żywy: analog pierwotnego siebie, wraz ze wszystkimi emocjami, irracjonalnymi popędami i początkową niechęcią do zaakceptowania swojego nowego stanu. Jednak powoli dociera do mnie rzeczywistość mojego nowego życia. Sami obcy istnieli w takiej formie już od stuleci. Ich kultura na bardzo wczesnych etapach programu kosmicznego doszła do wniosku, że dużo łatwiej (nie mówiąc już o kosztach) jest wysyłać na długie wyprawy bezcielesne wzorce niż "prawdziwe" istoty, które ciągle jedzą, oddychają i wydalają. Na przykład poważna część "Żyda Wiecznego Tułacza" została poświęcona na systemy recyrkulacji wody i tlenu, przetwórnie odpadów i sektor medyczny, podczas gdy ich "statek" to niewiele więcej niż silniki i skomplikowany szkielet, w ogóle nie zawierające systemów podtrzymania życia. Potrzebne jest im wyłącznie źródło energii. Jednak, podobnie jak i oni sami, ich statek też nie istnieje, z technicznego punktu widzenia. Ze zrozumieniem tego mam duże kłopoty, a oni raczej niechętnie udzielają wyjaśnień w tej materii. W jakiś sposób szkielet wytwarza model samego siebie i reszty statku - i im więcej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się to niemożliwe. Czasami zastanawiam się, czy nie są to wędrujące w widmowym statku duchy, których jestem gościem Lecz moja obecność jest, oczywiście, o wiele bardziej znacząca. O wiele więcej mogą dowiedzieć się wprost ode mnie niż z tysięcy nawet godzin potajemnej obserwacji. Jestem też użyteczny na inne sposoby, co staje się widoczne dopiero w trakcie powolnego dochodzenia do prawdy. Miałem rację co do latającego spodka, ale nie całkowicie. To była iluzja i niezdarna próba nawiązania kontaktu, lecz skierowana tylko do jednej osoby, nie całej załogi. Chodziło o zwrócenie uwagi konkretnej jednostki. Zadziałało, choć ledwie-ledwie. Fakt, że domyśliłem się prawdy, czy też byłem jej bliski, wcześniej niż się spodziewali, potwierdził jedynie ich już zdobytą wiedzę. Ich pojmowanie ludzkiej natury było błędne. Jeśli pragnęli wśliznąć się w naszą rzeczywistość bez naruszenia kontekstowej ciągłości mydlanej bańki, potrzebowali pomocy. Ludzkiej pomocy. Musieli zdobyć, krótko mówiąc, reżysera. A w promieniu stu szesnastu lat świetlnych był dostępny tylko jeden. Czas upływa szybko. Obserwujemy załogę "Żyda Wiecznego Tułacza" w czasie badania układu Delta Bootis. Napęd i reaktor zostają naprawione, a moje zniknięcie formalnie ogłoszone. Przy wysyłaniu kolejnego raportu na Ziemię zostanę zgłoszony jako "zaginiony, przypuszczalnie martwy". Pod moją nieobecność nikt nie podjął się roli Operatora Opery Mydlanej - co sprawia mi ból. Suche, pozbawione jakiejkolwiek dramaturgii sprawozdania są układane przez SI. A przecież powtórne pojawienie się spodka i uniknięta o włos tragedia w trakcie skoku powinny zostać wykorzystane do maksimum - że nie wspomnę już o moim zniknięciu: kolejna tajemnica dręcząca dzielną załogę! Gdybym tam był, stworzyłbym odcinek najwyższej jakości. Jednak, w pewnym sensie, wciąż tam jestem i mam więcej czasu, uwolniony od przerywających aktywność rytmów ciała. Przygotowanie odcinka dla własnej przyjemności jest stosunkowo łatwe - jako ćwiczenie, czy próba na sucho - pod baczną obserwacją moich obcych dobroczyńców. Przekształcanie przeze mnie rzeczywistości w melodramat bardzo ich intryguje. Tak bardzo, że oddają mi drobną przysługę. Kiedy SI kończy swój sterylny raport, majstrują w jej pamięci - i wychodzi z niej moje dzieło, to ono zostaje wysłane na Ziemię. Moja rola bezstronnego obserwatora trwa, choć niezauważenie. Z nowej perspektywy mogę skonstruować każdy odcinek jako element o wiele szerszej fabuły obejmującej obcych, Pierwszy Kontakt, i może nawet prawdziwy romans. Sara, kochana, nie przyjmuje do wiadomości mojej śmierci. Wskutek mego niewyjaśnionego zniknięcia zrobiła się podejrzliwa. Kiedy zobaczyła wysłany raport, uzyskała potwierdzenie dla swojego stanowiska. - On wciąż jest tutaj - wmawia każdemu, kto chce słuchać. - Jest duchem tego statku. Próbuję przekonać moich gospodarzy, że ona stanowi zagrożenie dla ich bezpieczeństwa i również powinna zostać porwana, ale nie są głupi. Wiedzą, że po prostu pragnę towarzystwa kogoś z mojej rasy. Poza tym są bardzo zajęci. Spodek musi wkrótce znów się pojawić, zgodnie z napisanym przeze mnie nowym scenariuszem. Oddziaływanie archetypów nigdy się nie kończy. Nie mam im tego za złe. Mamy swój grafik i trzymamy się go. Prawda zostanie ujawniona całej załodze za rok, przy Beta Herculis (dwudziesty piąty układ, połowa drogi). Muszę tylko poczekać do tego czasu, żeby odzyskać swoje ciało, a przynajmniej jego kopię. Być może moja rola ducha zostanie rozszerzona i będę mógł umieszczać w systemie krótkie wiadomości. W ten sposób przynajmniej mógłbym porozmawiać z Sarą, powiedzieć jej, że nie ma się czego obawiać, że będzie bezpieczna. Wszyscy jesteśmy teraz bezpieczni w dobrych rękach. A serial toczy się dalej...