Tomasz Lechociński Łzy Boga Słońce wychyliło się zza horyzontu. Na niebie szybowały jasne obłoki, a na dole w dżungli wolno budziło się życie. Ptaki rozpoczęły trele, małpy nawoływały się niespokojnie, znak, że gdzieś pomiędzy drzewami spostrzegły morgha. Słonie leśne dołączyły do tego porannego koncertu z nostalgiczną pieśnią. Mgła nadal spowijała morze zieleni eterycznym płaszczem, skrywając je przed słońcem. Dom Mężczyzn w połowie schowany w tej białej przestrzeni, smukłym szczytem wbijał się w niebo. Słońce barwiło go na czerwono, grało na szybach refleksami. Nagle od kolosa oderwało się dwóch mężczyzn, którzy poszybowali na północ w stronę Góry Łez Boga. Był drugi tydzień alconu, siódmego miesiąca roku. Dziś Bóg płakał, a mężczyźni musieli zająć się Jego łzami. Ciemność otaczała go dając bezgraniczne poczucie bezpieczeństwa. Nie zdawał sobie z tego sprawy, ale właśnie odzyskiwał świadomość, a właściwie tworzył ją na nowo. Odczuwał pulsowanie krwi, słyszał jej szum, słyszał bicie własnych serc, czasem wydawał ciche dźwięki. Z wolna z zakamarków podświadomości powróciła zdolność artykułowanej mowy. W przypływie bezmyślnej radości chciał jej użyć, ale zakrztusił się, otworzywszy usta. Przestrzeń wokół wypełniała lepka, słodka substancja. Począł szarpać błonę tworzącą to lepkie więzienie. Przebił ją bez trudu tuż powyżej głowy. Ręce liznął zimny wiatr. Odruchowo cofnął je w głąb swego otoczenia, do ciepłej, przyjaznej mazi. Chciał tu pozostać, ale nieodparta siła ciągnęła go na zewnątrz. Tkwiła w nim samym, szarpała jego umysłem, krzyczała: - Wyjść! Chociaż bał się opuścić bezpieczną ciemność, skoczył do przodu. Upadł na brzuch, pomacał podłoże ręką - tysiące małych grudek poruszały się pod palcami. Otworzył oczy. Światło oślepiło go i na chwilę sparaliżowało. Leżał sztywny przyzwyczajając się do blasku dnia. Nie wiedział, ile czasu leżał, ale w pewnym momencie uświadomił sobie, że widzi wszystko wokół. Przyjrzał się grudkom, które drażniły jego miękką skórę. "Zwykły piasek!" - pomyślał, a odkrycie to wydało mu się bardzo śmieszne. Wypluł ostatki śluzu tkwiące w nosie i w ustach. Zaczerpnął powietrza. Było cudowne, chłodne, przepełnione zapachami lasu. Wciągał je nerwowymi haustami. Jeżeli przestanie chociaż na chwilę, to przecież umrze. Poczuł, że coś podnosi się z jego pleców. Odwrócił głowę. Skrzydła były prawie wyprostowane. Rozłożył je. Przez chwilę podziwiał ich pomarańczowe i żółte plamy rozrzucone po aksamitnej powierzchni. Machnął nimi raz i drugi. Było to zadziwiająco łatwe. Olbrzymie motyle skrzydła okazały się lekkie. - Wstawaj - usłyszał niski przyjazny głos. Bardzo wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna szedł w jego stronę. Ciemnobrązowa skóra kontrastowała z zieloną kamizelką, krótkimi spodenkami i zielonymi butami za kostkę. Skrzydła mężczyzny tworzyły aksamitny płaszcz pokryty plamami we wszystkich odcieniach zieleni. - Dobra robota - powiedział kucając. Pachniał potem i czymś jeszcze, czego leżący nie potrafił rozpoznać. - Szybko sobie poradziłeś. Teraz wstawaj i posiedź spokojnie, zanim wydostanie się reszta. - Reszta? - Tak, reszta. Rozejrzyj się. Siedzieli wewnątrz kręgu o promieniu czterech metrów, który tworzyło czternaście błękitnawych kryształów. Wewnątrz stały kokony. Było ich jedenaście, z kilku wydostawali się chłopcy, inne stały nietknięte. Ich brązowożółte, chropowate powierzchnie wyglądały odrażająco. Chłopak wstał i chwiejnym krokiem podszedł do kryształu. Usiadł. Obserwował mężczyzn pomagających opuszczać chłopcom ich więzienia. Ciepły powiew przyszedł z zachodu. Nowo narodzony popatrzył w tym kierunku. Poza krawędzią Gór Łez Boga pogwizdywał wiatr. W dole rozciągało się zielone morze liści. Chłopak zauważył kszałt na krawędzi nieba i ziemi. - Co to? - To Dom Kobiet, odwiedzisz go w swoim czasie, ale najpierw pomieszkasz tam - zielonoskrzydły wskazał kreskę ciemniejącą na tle błękitu wschodniej strony nieba. - W Domu Mężczyzn. Tam wszystkiego się nauczysz. Nowo narodzony skinął głową i cierpliwie czekał, aż reszta jego braci opuści kokony. Księga Genesis; fragment. Pierwszego dnia Pan stworzył światło. Rozpalił je w gwiazdach i rozrzucił po Bezkresie. Drugiego dnia zapełnił Bezkres ciałami niebieskimi. Pan uczynił wszechświat. Trzeciego dnia stworzył Ziemię. Dał jej słońce i dwa księżyce - Lunę i Kemila. Czwartego dnia wlał w oceany wodę. Piątego dnia zapełnił Ziemię wszelakimi roślinami i zwierzętami. Szóstego dnia stworzył Kobietę. Stworzył jej miejsce do życia, dał jedzenie, schronienie i swoje uczucie. Pomimo to kobieta nie była szczęśliwa. Czuła się samotna, nie miała nikogo podobnego do niej, z kim mogłaby spędzać czas. Siódmego dnia Pan zapłakał nad samotnością kobiety, a z Jego łzy powstał mężczyzna. Pan dał im ziemię we władanie. Niestety, Pierwsza rodziła jedynie dziewczynki, więc Pan płakał nad samotnością każdej z nich. Narni czekała na ojca w swoim pokoju i zaszywała dziurę w spodniach. Halek mówiła, że dziewczynie nie przystoi chodzić w spodniach, ale Narni to zupełnie nie obchodziło. Czuła się w nich dobrze. Uważała się za rozsądną ośmiolatkę. Halek często prosiła ojca i matkę, aby wpłynęli na młodszą siostrę, ale rodzice niewiele sobie robili z próśb starszej córki. - To wyłącznie jej sprawa - powiedział któregoś dnia ojciec do Halek. - Ja w jej wieku też lubiłam chodzić w spodniach - dodała matka. Narni nie mogła zrozumieć niechęci siostry do męskiego stroju. Może tak objawiało się dojrzewanie? Halek miała przecież osiemnaście lat. Ale poza tym sporem jej siostra była wspaniała. Zawsze znajdowała czas, aby wytłumaczyć zadania szkolne lub by pomóc Narni, ilekroć ta poprosiła. Spodnie rozdarły się, gdy biegła po korytarzu szkolnym, zastanawiając się nad tym, co powiedziała nauczycielka o różnicach pomiędzy mężczyzną a kobietą. Szkoda, że Narni nie uważała na lekcji, wiedziałaby więcej. Była pewna, że ojciec wszystko jej wytłumaczy. Ojca nadal nie było. Narni odłożyła spodnie. Wyjrzała przez okno. Niebo ciemniało. Mężczyźni unosili się w powietrzu trzepocząc tęczowymi skrzydłami. Wielkie żółtopomarańczowe słońce chyliło się ku zachodowi. Narni przypomniała sobie pięć nakazów Pana, jutro będzie z nich odpowiadać. 1. Nie będziesz podważał słów Pana. Narni położyła się do łóżka. 2. Nie będziesz sprzeciwiał się woli Jego. Słońce zrobiło się czerwone. Dziewczynka zerknęła do zeszytu. Trzecie nakazanie wypadało jej z głowy. 3. Zakazał Pan mężczyznom wstępu w Ostatnią Bramę, albowiem nie dla nich została stworzona. Ptak przemknął poprzez tarczę słońca. 4. Zakazał Pan wstępu kobietom na Górę Łez, albowiem nie jest to miejsce im przeznaczone. Wiatr szarpnął zasłonami. 5. Zakazał Pan mężczyznom przebywać na Górze Łez w nocy w czasie alconu, albowiem Pan wtedy płacze. Niebo stało się kompletnie granatowe. Leżała jeszcze godzinę czekając na ojca, ale zapadł zmrok, po następnej godzinie straciła nadzieję, że ojciec dziś wróci. Po ciemku żaden mężczyzna nie latał; groziło to rozbiciem się o wiatrochrony lub ściany Domu. Zrezygnowała i zmęczona zasnęła. Nowo narodzony unosił się w powietrzu. Rytmiczne uderzenia pomarańczowych skrzydeł utrzymywały go w przestworzach. Lecieli wraz z innymi chłopcami w kierunku Domu Mężczyzn. Lot był przyjemny i łatwy. Chłopak się dziwił, nigdy wcześniej nie latał, a podniebne szybowanie wydawało mu się czymś zupełnie naturalnym. Po godzinie lotu smukły kształt Domu Mężczyzn powiększył się znacznie. Można było dostrzec okna, tarasy i wiatrochrony. Wylądowali na jednej z zachodnich platform. Lądowanie, w przeciwieństwie do latania, okazało się trudne. Kilku chłopców obiło sobie kolana lub inne części ciała. Mężczyźni, którzy czekali na nich w wieży, pomogli im wstać. Kilku innych po krótkim przemówieniu wskazało nowo narodzonym ich pokoje. Zaczynało się nowe życie. Rano ojciec już był. Oczywiście, zrobił zakupy i matka mogła spokojnie zająć się śniadaniem. Ojciec golił się w łazience, jego pomarańczowe skrzydła, na których matka natura rozsiała żółte plamki, zajmowały prawie całą łazienkę, zwłaszcza że była bardzo mała. Narni przywitała się z matką i siostrą, która pałaszowała kanapki. Przeszła do łazienki, stanęła w drzwiach i patrzyła na ojca. - Cześć, słonko! - Cześć, tatku. Ojciec wyglądał bardzo zabawnie wysmarowany kremem do golenia. - O co chodzi? - zapytał. Narni poczuła się ośmielona. Wahała się tylko chwilkę. - Tato, dlaczego tylko mężczyźni mają skrzydła? I dlaczego nie ma tu chłopców w moim wieku? Ojciec nawet nie przerwał golenia. - Dlaczego tylko mężczyźni mają skrzydła, nie wiem. To wola Boga. On tak nas stworzył, może miał dobry humor? - Dlaczego w Księdze mężczyźni nazwani zostali łzami? - Może dlatego, że pojawiają się na Górze Łez Boga? - Skąd się tam biorą? Narni była schowkiem pytań, co jakiś czas któreś z nich wyskakiwało i domagało się odpowiedzi. Nox niestrudzenie dyskutował z córką, uwielbiał jej napady ciekawości. - Sam bym chciał wiedzieć. Nikt nigdy nie odpowiedział na to pytanie. Zawsze w alconie dzień lub dwa po odejściu kilku kobiet w Ostatnią Bramę znajduje się paru chłopców na Górze Łez. Zawsze tylu, ile kobiet odeszło. - Każdy mężczyzna to łza uroniona za odeszłą kobietę - dodała matka. - Twoja mama może mieć rację. - Trochę to dziwne. Tato, czy to prawda, że macie dwa serca? - Jacy my? Powiedziałaś "macie". - Miałam na myśli was, wszystkich mężczyzn. - Aha. Tak, moja córko, każdy mężczyzna ma dwa serca, prawdopodobnie aby mógł latać. Latanie to duży wysiłek, gdybyśmy mieli jedno serce, pewnie bylibyśmy bardzo zmęczeni każdym lotem, a tak czasem tylko dostajemy zadyszki. Pani wam tego na biologii nie mówiła? Narni uśmiechnęła się szelmowsko. - Mówiła, mówiła, tylko ja nie bardzo słuchałam. - O, żeby cię! - Ojciec posmarował nos córki kremem do golenia. - Tato - zaśmiała się dziewczynka. - Przestań. Nie odpowiedziałeś mi, dlaczego nie ma tu chłopców w moim wieku. - Wychodzą z kokonów starsi od ciebie o osiem lat. Więc sama widzisz, że chłopców w twoim wieku w ogóle nie ma. Nigdzie, ani tu, ani w Domu Mężczyzn. - A co robią chłopcy w Domu Mężczyzn? - Uczą się wszystkich potrzebnych rzeczy. - Nie mogą uczyć się tutaj? Szkoły są duże - upierała się mała. - Nie. Tutaj nie nauczyliby się wszystkiego. - Czego by się tutaj nie nauczyli? - ...wszystkiego, rzeczy. - Nox zauważył ze zdziwieniem, że nie pamięta dokładnie, co robił w Domu Mężczyzn. Wiedział, że chodził tam do szkoły, ale Narni miała rację, chłopcy mogliby uczyć się tutaj, w Domu Kobiet. Próbował przypomnieć sobie coś jeszcze ze swojego dzieciństwa, ale bezskutecznie. Coś blokowało jego wspomnienia, niczym ciemna chmura pyłu skrywało obrazy przed promieniem świadomości. Nox był pewien, że było coś jeszcze, czego nie mógł powiedzieć żonie ani córce. Prawdopodobnie było to coś nieprzyjemnego. Narni wyszła z łazienki i zasiadła do stołu. Ciekawski nastrój minął. Nox wiedział, że nie na długo i był za to córce wdzięczny. Jej pytania, tak podstawowe, że aż głupie, dawały do myślenia. Narni ze spakowanym tornistrem ruszyła do szkoły. Olbrzymia komnata tonęła w półmroku. Na zimnej posadzce klęczało dwunastu chłopców. Byli odziani w błękitne tuniki z żółtym emblematem na piersiach. Nox siedział obok Sega. Przed przyjściem tu kochali się bez opamiętania. Była to ich pożegnalna noc. Dziś Bóg zmieni ich w mężczyzn. Seg spojrzał na Noxa. Spojrzenia spotkały się, były pełne smutku i strachu. Przez cały czas pobytu w Domu Mężczyzn przygotowywano ich na ten dzień. Dzień Przejścia. Kapłan, który stał ukryty w mroku, zaczął śpiewać smutną pieśń. Niskie mroczne tony opadały i wznosiły się rytmicznie. Napełniały salę atmosferą tajemniczości i grozy. Do głosu kapłana dołączyły bębny. Po chwili zimny podmuch wiatru przeszył chłopców, zmroził im serca. Płomienie świec zgasły. Panowała kompletna ciemność. Jedynie muzyka i śpiew kapłana pozostawały realne. Wiatr szarpał tuniki. Chwytał za uszy, szczypał w twarz, nogi i ręce. Wył do ucha. Nox nie mógł zobaczyć nawet czubka własnego nosa. Chciał zawołać przyjaciół, ale nie mógł. Musiał stawić czoło wichrowi sam. Musiał zaprzeć się tego, czym był dotychczas. Łzą Boga. Musiał pokazać Panu, że jest mężczyzną. CZY WIERZYSZ WE MNIE, NOXIE? Głos w czaszce. Przejmujący i głęboki jak dzwon. Strwożony chłopiec chciał wykrzyczeć odpowiedź, ale wiedział, że to oznaczałoby śmierć. Okazałby strach niegodny Mężczyzny. CZY WIERZYSZ WE MNIE, NOXIE? Pytanie drążyło ciało chłopca. Zdawało się go przekształcać. Każda komórka chciała dać inną odpowiedź, sprzeczności zmieniały chłopca w znak zapytania. Musiał udzielić odpowiedzi. Musiał być odpowiedzią. Wierzę! Ciało uspokoiło się. Nox wrócił na chwilę do ciemnej komnaty. Nie widział swoich towarzyszy, ale słyszał ich ciężkie oddechy. Mroczna muzyka oddalała się. CZY BĘDZIESZ MI POSŁUSZNY, NOXIE? Przestrzeń wokół zawirowała. Czuł, że się rozpada. Atomy jego ciała mknęły w różnych kierunkach. Musiał natychmiast odpowiedzieć. MUSIAŁ. - Będę! Obecność BOGA stała się mniej natarczywa. Chłopiec odczuwał spokój i zmęczenie. Pan przeszukiwał jego pamięć. Trzymał Sega w objęciach. Byli ze sobą szczęśliwi. PAMIĘTASZ? Kochali się z kilkoma innym chłopakami pod prysznicem. Było mu dobrze. Dotykali swoich muskularnych młodych ciał. Ocierali się skrzydłami. Dawali upust młodzieńczym żądzom. PAMIĘTASZ? Byli tacy szczęśliwi. Nie istniało nic i nikt poza nimi i przyjemnościami. Pan znowu zmieniał go w pytanie. Spoglądał na życie Noxa jego oczami, a chłopiec widział je oczami Pana. PAMIĘTASZ? - Pamiętam. Ciepłe i mocne dłonie dotykające jego ciała. Przyśpieszone oddechy. Rozkosze pocałunków. WYRZEKASZ SIĘ? Wspaniała głębia oczu Sega. Ich smutne spojrzenie. WYRZEKASZ SIĘ? Uczucie rozpadu. Każda cząstka ciała oddzielna, krzycząca: "Reszto, gdzie jesteś? Chcę być jednością! Nie mogę być sama!!" WYRZEKASZ SIĘ? Tysiące godzin spędzonych razem. Każdy atom wirujący oddzielnie. Przestrzeń w ciągłym ruchu, bez punktu odniesienia. Totalne zagubienie. - Wyrzekam się! NIGDY NIE PODZIELISZ SIĘ TYMI WSPOMNIENIAMI Z KOBIETĄ! - Tak, Panie! IDŹ WIĘC WOLNO, MĘŻCZYZNO. ZAPOMNIJ. Przestrzeń się zatrzymała. Ciało uspokoiło. Jedynie ból pozostał. Nox leżał na zimnej posadzce. Był nieprzytomny. Słudzy kapłanów podnieśli go. Po policzku spływała mu łza. Łza bólu. Nox zerwał się. Usiadł na łóżku. Cały zroszony był potem. Obok spała Miguet - jego ukochana złotowłosa żona. Oddychała miarowo, pełna spokoju i ciepła. Mężczyźnie zrobiło się zimno na myśl, o czym śnił przed chwilą. Otulił się skrzydłami. Pytania córki obudziły przeszłość. Jej dziecinna ciekawość i niewinność rozbiły nakaz Pana, a może to miłość ojcowska rozwiała mgłę spowijającą wspomnienia? Nie wiedział. Wspomnienia tamtych dni wydawały się nierealne, zbyt okropne, by mogły być prawdziwe, ale były. Wiedział o tym dobrze. Czuł do siebie wstręt. Chciał jak najszybciej zapomnieć o przeszłości, zostawić ją za sobą. Żyć jak dawniej. Położył głowę na poduszce i oczekiwał na sen. - Nie powiem im, Panie - wyszeptał. Sen nie nadchodził. Pytania zaczęły krążyć po głowie. Co stało się wtedy w wieży Mężczyzn? Czy musiałem się tego wyrzec? Nox przypomniał sobie twarze tych chłopców, którzy nie przeżyli Przejścia. Twarze sine, spuchnięte. Strumyki krwi zakrzepłe pod oczami. Ciała wykręcone w konwulsjach. Rzeźby stworzone przez ból. Czy oni się nie wyrzekli? Czy odpowiedzieli zbyt późno? Może kłamali? Czy to na pewno był Pan, może to Cień podszył się pod Niego? Wiatr zawył na zewnątrz Domu. Dlaczego nikomu nie urodził się chłopiec? Księga mówiła prawdę? Nox zauważył, że wspomnienia z Domu Mężczyzn zaczęły przed nim umykać. Robiły się mgliste i niewyraźne. Skąd się wziąłem na Górze Łez? Z tymi pytaniami krążącymi w głowie, czując rytm silnych uderzeń swoich dwóch serc, w końcu zasnął. Spał niespokojnie, jak tysiące przed nim. Narni wyrzuciła w kąt spodnie. Jaka była głupia, że kiedykolwiek chciała je nosić! Teraz zrozumiała, że Halek miała rację. Spodnie to nie jest ubiór dla dziewczyny. Owszem, są wygodne,, ale nie tak powabne jak odpowiednia sukienka lub spódnica. Narni uśmiechnęła się do swojego odbicia. Okrągła, subtelna twarz, ciemna oprawa oczu odbijających błękit nieba. Włosy, kiedyś złote, ściemniały - coraz bardziej przypominały włosy ojca. To wszystko plus zgrabna figura sprawiało, iż niejeden latający chłopaczek próbował zbliżyć się do Narni, namawiając ją na coś niezobowiązującego i podobno bardzo przyjemnego. Narni miała dziewiętnaście lat, więc trochę wiedziała o sprawach damsko-męskich. Jej siostra dwa lata temu wyszła za Dorneya, ślicznego rudzielca o wielkich brązowych oczach. Halek była chętną nauczycielką, prawie bez żenady wprowadzała siostrę w tajniki alkowy. Zwłaszcza że była teraz w ciąży, więc Narni często wpadała pomóc jej w pracach domowych. Dużo rozmawiały. Dorney prawie nie miał czasu na pracę w domu. Był budowniczym i dorabiał nowe segmenty do Domu. Zaprojektował też wspaniałe balkony po stronie zachodniej, które były obecnie ulubionym miejscem spotkań młodzieży. Narni ze zdziwieniem obserwowała, jak jej matka z dnia na dzień stawała się żywsza. Kiedy Narni miała trzynaście lat, matka nie była chyba taka beztroska? Dziewczyna przypominała sobie dni powszednie, upinając jednocześnie zwiewną togę. Tak, matka zawsze była cicha i spokojna; myślała wyłącznie o domu i dzieciach. Teraz zaś chodzili z ojcem na wszystkie bale i przyjęcia. Cieszyli się życiem. Mieli dwie dorosłe córki i mnóstwo czasu dla siebie. Narni uważała, że kiedy będzie w wieku matki, też będzie tak postępować. Narni często widywała swoich rodziców w świątyni Ostatniej Bramy. Zapalali świece przy Ostatniej Drodze. Narni odwiedzała świątynię jedynie w większe święta. Owszem, wierzyła w Boga, ale pobyt w świętym miejscu przytłaczał ją. Przypominał o Ostatniej Bramie. Narni nie mogła pojąć, dlaczego kobieta musi odejść wtedy, kiedy dostanie Zew. To było niesprawiedliwe i okrutne. Martwiła się, że jej matka może niedługo odejść ku Ostatniej Bramie, na razie nie przytyła za bardzo. Dziewczyna pamiętała, jak otyłe były te, które przywołał Najwyższy. Założyła buty i zamknęła mieszkanie. Ruszyła poprzez korytarze w kierunku balkonów. Siedział tam, gdzie się umówili. Jego szare skrzydła przecinały pasy askamitnej czerni. Blond włosy kontrastowały z kolorami skrzydeł. Cerę miał śniadą, a oczy szare jak popiół. Kiedy podeszła, przemówił natchnionym ciepłym głosem. - Moja królowa i Pani. Jutrzenka południa. Wyglądasz ślicznie, Narni. - Dziękuję, Pyle Księżyca. Usiadła obok. Chłopak wpatrywał się w nią. Była cudowna, jej nieziemską urodę podkreślała czarna toga ze złotymi pasami biegnącymi wzdłuż materiału. Siedzieli oczarowani sobą i wpatrywali się w ciemniejące niebo, po którym krążyli mężczyźni i ptaki. Luna już wzeszła. Jej srebrna tarcza wolno sunęła poprzez niego. - Spójrz na północ - powiedział Pył Księżyca, wskazując patykowaty kształt drugiego księżyca, który wychylał się zza horyzontu. - Uwielbiam patrzeć, jak wschodzi. - Nazywa się Golem? - Tak. Słyszałaś o nim opowieść? - Nie. - Widzisz, jak próbuje dogonić Lunę? Mniejszy księżyc "pędził" poprzez niebo ku Lunie. - Lecz jak zawsze będzie zbyt nisko, by się z nią połączyć... - Tak, masz rację, Narni. Podobno Golem był jednym z Bogów, podobnie jak Luna. Był w niej bardzo zakochany i ona odwzajemniała jego uczucie. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie zazdrosny Bóg Raad. Kochał bowiem Lunę ponad życie. Bogini nie czuła jednak nic do Starego Boga i nie chciała Go za męża. Raad postanowił przeszkodzić młodym w ich szczęściu. W dniu ślubu Luny i Golema zaprosił pana młodego do siebie na pogawędkę. Golem się zgodził, zaślubiny miały odbyć się wieczorem, więc mógł rankiem porozmawiać z Raadem. Raad zaproponował mu zabawę w chowanego. Młody Bóg chętnie się zgodził. Golem skrył się wśród ludzi. Przybrał ich wzrost i słabe ciało. Raad tylko na to czekał. Obezwładnił bez trudu Golema pozbawionego Mocy w ludzkim wcieleniu. Zamknął go w kamieniu, a kamień wrzucił do morza. Sam udał się do Luny. Nadszedł czas zaślubin, a pana młodego nie było. Luna czekała i była zawiedziona, kiedy po trzech dniach Golem nadal się nie zjawiał. Raad namawiał ją, aby zapomniała o młodziku i wyszła za niego, ale bogini się nie zgodziła. Raad zawiedziony i wściekły wrócił do siebie. Golem tymczasem próbował się uwolnić. Jego gniew stał się tak wielki, że rozsadził kamień. Uwolniony Bóg pomknął zemścić się na Raadzie. Walczyli ze sobą trzydzieści dni i trzydzieści nocy, pomimo błagań Luny nie chcieli przestać. Nawet kiedy zagroziła, że odejdzie, nie przerwali walki. Luna odeszła. Golem porzucił przeciwnika i popędził za ukochaną, ale nigdy jej nie dogonił. Od tamtego czasu powtarzają tamto wydarzenie, każdego wieczora. Pył Księżyca siedział z twarzą zwróconą ku księżycom. - Kto ci opowiedział tę historię? - spytała Narni. - Mój nauczyciel Morbid. - Ten, który zginął nocując na Górze Łez Boga? - Tak. - Bardzo byłeś do niego przywiązany? - Tak, był dla mnie jak ojciec i najlepszy przyjaciel. - Tak mi przykro, że zginął. - Czasem myślę, że bogowie są bez serca. - Ja nie myślę o nich prawie wcale. - Jesteś szczęśliwa. Łagodny wiatr owiewał jej twarz. Niósł ze sobą chłodne zapachy dżungli. Trele ptaków i ciche nawoływania zwierząt drgały wokół. Silne ręce Pyłu Księżyca obejmowały ją w talii. - Jest cudownie. Nie wiedziałam, że latanie to taka cudowna rzecz! - Niestety, nie mogę wywijać z tobą pętli i salt, a to dopiero są przeżycia! - To nic. Najważniejsze, że jesteś ze mną, mój najdroższy. - Uuu. Co ja słyszę? Awansowałem do roli najdroższego? - zapytał z drwiną Pył Księżyca. - Wiesz, że tak, skrzydlaty głupolu - odpowiedziała roześmiana Narni. - Głupolu? Ja ci dam głupola, kiedy wylądujemy! Opadali pomiędzy zieloność drzew. Usiedli pod ogromnym drzewem stonowca. Pył Księżyca zaczął obsypywać ją pocałunkami. Narni mruczała jak kot. Pociągnęła go za sobą i oboje legli na miękkiej trawie. Kochali się bez opamiętania. Padające spomiędzy liści promienie światła pokrywały ich nagie ciała misternymi wzorami. Ptaki śpiewały radośnie. Ciche spojrzenia oddalonych chmur prowadzą Mnie Spadam jak kropla Spójrz na mnie - Łzę Boga Ciche niepowodzenia oddalonych marzeń wołają Mnie Rozwiewam się jak dym Czy widzisz mnie? - Boga Łzę Szare oczy stalowego świtu pchają mnie w ramiona życia Pod czujnym okiem z Którego spłynąłem Ja - Łza BOGA oceniana, sprawdzana esencja smutku Mieszam się z morzem zatracam pomalutku. Wiersz nagrobny z Pierwszego Domu. Odkryty podczas drugich wykopalisk w zachodniej części ruin. Miesiąc później Narni i Pył Księżyca stali u podnóża Góry Łez Boga. Narni widziała ją po raz pierwszy z tak bliska. Była oszałomiona wysokością i surowym pięknem tej wieży z kamienia. Skała samotnie górowała ponad morzem zieleni. Narni chciałaby móc spojrzeć ze szczytu skalnego masywu, ale wiedziała, że dostać się tam mogą jedynie mężczyźni, bo tylko oni mają skrzydła. Tak bardzo pragnęła znaleźć się na szczycie i spojrzeć na świat! Spróbować poczuć się jak Bóg, ponad wszystkim. Wejście po zboczach nie wchodziło w grę, były pionowe, jak wyciosane olbrzymim toporem. Nikt nie znalazłby tam oparcia dla rąk. - Chciałabyś znaleźć się na szczycie? - Oczywiście. - Sam cię tam nie zaniosę... ale we dwóch to żaden problem. - Naprawdę?... ale jesteśmy tu sami. - Niekoniecznie. Zagwizdał. Ze szczytu olbrzymiej skały oderwał się ciemny kształt. Mknąc w dół ciemna plama zmieniła się w Marbola. Poznała go dwa tygodnie wcześniej, był najlepszym przyjacielem Pyłu Księżyca. - Cześć, Narni. - Cześć, Marbol. - Lecimy, malutka? - Pytanie poniżej przeciętnej - żachnęła się Narni. Chwycili ją pod ramiona i unieśli w przestworza. Narni była upojona powolnym wznoszeniem się w stronę nieba. Z każdym metrem, który dzielił ich od ziemi, stawała się szczęśliwsza. Widziała świat z innej perspektywy, wydawał się doskonały, pogodny i przyjazny. Wylądowali na szczycie. Jej bose stopy dotknęły zimnego piasku. Stała i spoglądała wokoło. Czternaście kryształów tworzyło krąg. Promienie słońca załamywały się w nich, rzucając małe tęcze na podłoże. Narni wsłuchiwała się w odgłosy dżungli, łowiła wonie niesione przez nagłe podmuchy ciepłego wiatru. Były pod wrażeniem tego miejsca. Naprawdę czuło się tu obecność CZEGOŚ. Narni wydało się, że jest obserwowana. Pył Księżyca i Marbol stali i obojętnie spoglądali w dal. Nikogo poza nimi tu nie było, a jednak dziewczyna czuła wokół siebie CZYJĄŚ coraz bardziej natarczywą OBECNOŚĆ. Wiatr stał się nagle zimny i porywisty. Z wielką zaciętością szarpał jej ubranie. Otuliła się szczelniej, ale to nie pomogło. Przepełniało ją wewnętrzne zimno. Zdawało jej się, że słyszy dalekie krzyki. Szaleńczy wiatr próbował zepchnąć ją z Góry Łez. Przestrzeń przed oczami zafalowała. Zniknęła góra i bezkres dżungli. Przedziwne obrazy zajęły miejsce rzeczywistości, kolory wirowały, śpiewały rozmyte postacie. Wszechświat wymykał się spod kontroli. Pył Księżyca spostrzegł, że Narni osuwa się na ziemię. Podbiegł do niej natychmiast. Była nieprzytomna, jej skóra była zimna i blada. Dziewczyna oddychała z ogromnym trudem. - Marbol! Szybko, zabieramy ją stąd!! Podnieśli ją i pędem ruszyli ku krawędzi góry. Żyły na skroniach Narni zrobiły się fioletowe i pulsowały z zawrotną częstotliwością. Runęli w dół ku ziemi. Pył Księżyca zdenerwowany i przerażony błagał o wybaczenie. Przepraszał Narni za to, że namówił ją do złamania przykazania, przepraszał też Boga. Zakazał Pan wstępu kobietom na Górę Łez, albowiem nie jest to miejsce im przeznaczone. - Boże, przebacz. Proszę! Ukarz mnie, a nie ją. PROSZĘ! Szczyty drzew były już blisko. Ze zdziwieniem stwierdziła, że wszechświat się uspokoił. Widziała wszystko w innej perspektywie. UNOSIŁA SIĘ W POWIETRZU. Powietrze wypełniały drżące krzyki. Raniły duszę. Szukała ich źródła. Bezskutecznie. Pył Księżyca tulił jej głowę do swojej piersi. Obserwowała tę scenę z dużej odległości. Figurki ludzkie wydawały się małe i nieporadne. Krzyki przybierały na sile i przekształcały się w chóralny śpiew. Spojrzała na Górę Łez Boga. Góry nie było. Unosiła się tam pajęczyna drgającego światła. Wewnątrz sieci znajdowała się siła, która przyciągała dziewczynę nieubłaganie. Narni walczyła, ale czuła, że jest za słaba, aby wygrać. Odwróciła się od Góry Łez i spojrzała na Pył Księżyca. - Pomóż mi! Pyle! - Góra już prawie ją schwytała. Chłopak przycisnął jej dłoń do ust. - Kocham cię, Narni. Nie pozwolę ci odejść. Narni odczuła pustkę ciszy. Głosy gdzieś przepadły. Odczuła ból swego ciała. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, była zatroskana twarz Pyłu Księżyca. - Narni! Moje kochanie. Żyjesz! Boże, jak się cieszę! Przez chwilę myślałem, że cię straciłem! NIGDY NIKOMU nie pozwolę nas rozdzielić. Narni słabo się uśmiechnęła. Patrzyła w jego oczy i widziała w nich tylko miłość. Była szczęśliwa, że spotkała go na swojej drodze. Miała nadzieję, że nic ich nie rozdzieli. - Wyjdziesz za mnie? - ...Co? - spytała oszołomiona. - Przed chwilą zdałem sobie sprawę, jak bardzo zależy mi na tobie. Chcę być z tobą do końca życia. Nie mogę cię stracić? Więc? - Wyjdę za ciebie, głupolu - zmęczona zamknęła oczy. Nie miała wizji. Stała obok ukochanego. Oboje przystrojeni na biało. Jej rodzice zajmowali miejsce po lewej stronie Ostatniej Bramy. Cała Świątynia była wypełniona ludźmi, którzy przyszli na śluby swoich znajomych. Śluby składało 12 par. Pył Księżyca ujął prawą dłoń Narni. Kapłanka podeszła do nich i przemówiła: - Czy wy, rodzice tej oto Narni, Miquet i Nox, oddajecie córkę obecnemu tu Pyłowi Księżyca? - Tak. - Czy ty, Narni, córo Miquet, pragniesz być żoną tego oto mężczyzny w zdrowiu, głodzie, chorobie, dobrobycie czy nieszczęściu? - Tak. Czy ty, Pyle Księżyca, Łzo Boga, obiecujesz być podporą swej małżonki w zdrowiu, głodzie, chorobie, dobrobycie czy nieszczęściu? - Tak. - Od teraz jesteście mężem i żoną. Dopóki Ostatnia Brama was nie rozdzieli. Matka Narni otarła łzę wzruszenia. Zimno przeszywało ją od stóp do głów. Nerwowo obgryzała paznokcie. Odwiedziła dziś rodziców. Oboje czuli się dobrze. Ojciec wyglądał młodo i rześko, jak zwykle żartował ze wszystkiego. Matka również poruszała się z werwą młodej kobiety. Jej złote włosy nie straciły nic ze swojej poświaty, ale... Narni bardzo martwiła się o matkę. Nie potrafiła ukryć przed sobą strasznej prawdy. Matka sporo przytyła. Był to znak, że jej czas dobiega końca. Była przerażona. Nie chciała, aby matka odeszła, nie zobaczywszy dziecka, które Narni w sobie nosiła. Do alconu pozostało zaledwie dwa tygodnie. Ojciec nie zauważał stanu matki, a może nie chciał przyjąć go do świadomości. Siedziała tak godzinę lub dłużej, zniewolona poczuciem bezsilności wobec losu. Była sama. Pył Księżyca pracował przy naprawie wiatrochronów. Wiedziała, że jak skończy pracę, wróci i podtrzyma ją na duchu. Ogrzeje i pocieszy, jak to robił od pięciu lat ich małżeństwa. Myśląc o nim oddaliła na trochę strach. Mogła zasnąć spokojnie. Sunęła w powietrzu ponad morzem drzew. Była bezcielesnym bytem mknącym wprost na Górę Łez Boga. Bała się. Złowieszczy twór skalny powiększał się z sekundy na sekundę. Stawał się coraz bardziej wyniosły, zimny i bezlitosny. Były zdziwiona swoim odczuciem, ale wiedziała, że się nie myli. Góra Nowo Narodzonych była bezlitosna. Stała na jej szczycie. Ciemno i bezwietrznie. W martwej ciszy rozległy się pojedyncze odgłosy. Z początku były ciche i tylko elektryzujące swoją obecnością, nabierały jednak siły i wyrazistości. Przerodziły się w kłujące jęki kobiet. Ta potworna skarga wbijała się czerwonym ostrzem w umysł Narni. - Nie! - krzyknęła. - Przestańcie. Dajcie mi spokój. Nic wam nie zrobiłam! Jęki trochę przycichły i przestały ranić. Wiatr wzbił tumany kurzu, który zmienił się w Kobiety Ostatniej Bramy. Wszystkie były grube, wręcz spuchnięte. Narni wiedziała, że matka będzie wkrótce wyglądać tak samo. - Narni - szepnęła pierwsza. - Chcesz wyglądać jak my? Część skóry z jej twarzy osunęła się odsłaniając nagie mięśnie. - Chcesz cierpieć tak jak my? - spytała druga, której z nosa wyciekał zielony śluz. Narni skuliła się i zaczęła płakać. Kobiety, a raczej potwory, które z nich powstały, zacieśniały krąg. - Chcesz tak cierpieć? - Nie... - Więc chodź z nami teraz. Przekroczysz Ostatnią Bramę młoda i piękna, nie będziesz cierpieć. - Nie! Muszę urodzić dziecko, czeka na mnie mój mąż. - Więc zabierzemy cię siłą! Rozpadły się w proch, a wiatr przemienił go w mężczyzn. Najbliżej stojący powiedział: - Pamiętasz? Pięć lat temu złamałaś przykazanie. Pamiętasz? Pamiętała. - Musisz zapłacić. Tak będzie najlepiej... Schwytali ją bez trudu, z olbrzymim brzuchem nie miała szans na ucieczkę. Szarpała się, wzywała na pomoc Pył Księżyca, choć wiedziała, że go tu nie ma. Mężczyźni cisnęli ją w przepaść. Nabierając prędkości usłyszała: - To się musi tak skończyć... Złamałaś przykazanie... Ziemia zbliżała się w zastraszającym tempie. Narni była przerażona - nie chciała umierać! Stwierdziła, że nie jest już bezcielesna, jej ciało było rzeczywiste. Mogła zginąć. Bała się o nie narodzoną córkę. Córkę! Dopiero teraz zauważyła, że ta mała istotka w jej wnętrzu jest sparaliżowana strachem. Narni wiedziała już, że zginą obie. Ten sen był czymś więcej niż się zdawał. Zanim uderzyła czołem w ziemię, zamknęła oczy. Ktoś chwycił ją za rękę. Ciemność nie nadchodziła. Ciepło dotyku nie znikało, pomimo że nie otwierała oczu przez kilka chwil. Jej sparaliżowane strachem ciało drżało. Leżała na czymś płaskim i miękkim, to nie było podnóże Góry Łez Boga. To było jej własne łóżko. Odetchnęła. Otworzyła oczy. - Kochanie, coś ci się śniło? - głos mu lekko drżał. Bał się o nią. - Tak. Usiadła i objęła męża. Spocona, cała się trzęsła. Opowiedziała mu sen. Kiedy skończyła, Pył Księżyca zamyślił się. - Musisz zobaczyć rysunki, które odkryliśmy w najstarszej części Domu. - Po co? - Może tam jest odpowiedź na twój sen. - Boję się. Pył Księżyca otarł jej czoło. Było pokryte piaskiem i potem. - Ja też. Oboje patrzyli to na siebie, to na piasek na dłoniach Pyłu Księżyca. Podziemne najstarsze części Domu składały się z krętych i ciasnych korytarzy. Narni nigdy tu nie schodziła. Była to najbrzydsza część Domu. Budowniczowie wzorowali się na kopcu termitów. Pył Księżyca mówił, że dopiero późniejsze pokolenia dobudowujące kolejne poziomy do Domu pomału odchodziły od owadziego stylu budowy. Pomimo to Dom Kobiet z daleka wyglądał jak połączenie termitiery z gniazdem os. Pękate balkony i ogrody obsiadły główną konstrukcję Domu Kobiet. Budowniczowie twierdzili, że nie da się już dobudować nowych poziomów; grozi to zawaleniem całego Domu. Trzeba było zacząć budować nowy Dom Kobiet. Narni nie znała się na budownictwie, ale i tak była pełna podziwu dla kunsztu tych, którzy wznieśli Dom Kobiet. Ponad trzysta poziomów i każdy o promieniu pięciuset metrów. Szkoły, sklepy i mieszkania, wszystko w jednym wielkim Domu. Narni i jej mąż brnęli po kostki w kurzu, dotarli do rysunków. Pył Księżyca włączył lampę. W żółtawym świetle ściana skalna ujawniła swoje oblicze. Narni przypatrywała się uważnie rysunkom. Były wyblakłe, nadgryzione zębem czasu, ale miały w sobie niezwykłą moc. Nie można było oderwać od nich oczu. Pomimo prymitywnego wykonania, a może właśnie dlatego, były w jakiś przedziwny sposób realniejsze od zdjęć. Narni nie mogła oprzeć się wrażeniu, że spogląda na przeszłość. Tragiczną i tajemniczą. Pierwszym rysunkiem był wielki i przedziwny kolorowy grzyb. Nigdy takiego nie widziała. Miał poszarpaną koronę, która przypominała bardziej obłoki niż kapelusz grzyba. Odchodziły od niego czerwone, pomarańczowe i żółte promienie - prawdopodobnie wyobrażające ogień, które przeszywały schematyczne postacie ludzkie rozsypane wokół. Części tych postaci brakowało członków, inne były powykręcane w nienaturalny sposób. Wszystkie ludziki były martwe. Narni wstrząśnięta obrazem z przeszłości patrzyła dalej. Poniżej, z morza trupów tym bardziej przerażającego, bo namalowanego schematycznie, zupełnie jak ręką dziecka, wstało kilkoro ludzi. Dwie kobiety i mężczyzna. Kolejne malowidło przedstawiało ocalonych ludzi skąpanych w promieniach światła wysyłanych przez olbrzymie oko. Źrenica była wściekle fioletowa, tęczówka brunatnoczerwona, a białko cytrynowożółte. Co dziwniejsze, farby wcale nie wyblakły. Były soczyste i jaskrawe, podczas kiedy reszta malowideł wyblakła pod wpływem czasu. Dalej złowieszcze oko świeciło wprost na Górę Łez Boga. Narni zdawało się, że obraz Góry jest zbyt rozmazany, zupełnie jakby monolit dopiero się tworzył. Tak kończyła się pierwsza seria rysunków. Drugą rozpoczynała kobieta w ciąży, dalej stała mała dziewczynka, młoda kobieta i spuchnięta baba - odchodząca w czeluść Ostatniej Bramy. Za nią nieznany malarz umieścił obelisk Góry Łez Boga. Trzecią linijkę zaczynała ta przedziwna skała. Mała kropla przysiadła na jej szczycie. Następnie skrzydlaty chłopak odlatywał w dal, by za chwilę stać się dorosłym mężczyzną. Zakończeniem tej ostatniej linii była śnieżonobiała czaszka. Narni stała przez chwilę milcząca i zamyślona. Dopiero Pył Księżyca sprawił, że wyrwała się z czaru rzuconego przez malowidła. - Niesamowite, prawda? - Niepokojące. - Więcej rysunków nie znaleźliśmy. - Czy widzisz w nich wytłumaczenie mojego snu? - Raczej czuję, że jest zaklęte w kształty przeszłości, ale go nie dostrzegam. Myślałem, że może ty... - Że ja dostrzegę to powiązanie?... Niestety, nie dostrzegłam. Przykro mi. - To nic. Chodź do domu. - Pył Księżyca objął ukochaną ramieniem. Ruszyli do wyjścia. Rysunki pochłonęła ciemność. Narni obejrzała się za siebie. Krzyknęła. W ciemności świeciły złowrogie ślepia. Pył Księżyca oświetlił szybko ścianę z malowidłami. Oczy przestały świecić, straciły cały blask. Stały się na powrót zwykłymi obrazkami. - Przepraszam, kochanie, zapomniałem ci powiedzieć. To jedna z właściwości farby, jaką namalowano oko w kolejnych dwóch obrazkach. Absorbuje światło, które na nią pada, a świeci, kiedy znajdzie się w ciemności. Mocno się wystraszyłaś? - Owszem, ale już mi przeszło. Odeszli. Ich kroki napełniały echami ciemne korytarze, a świecące oczy wpatrywały się w mrok. Do rozwiązania został tylko miesiąc. Brzuch Narni był ogromny, a przynajmniej jej się tak zdawało. Wszędzie jej przypominał o nowej kobiecie, która miała przyjść na ten świat. Okrutny świat. Narni wróciła od Halek, była zrozpaczona. Siostra podzielała jej uczucia. Bezmyślnie gładziła czarne długie włosy. - Córeczko, nigdy nie zobaczysz babci - masowała brzuch dłonią. Nie wytrzymała i zaczęła płakać. Łzy staczały się po jej policzkach niczym wezbrana rzeka. Każda paliła serce. Kochana mama jutro odchodzi. To takie niesprawiedliwe! Były dziś u niej z Halek. Siedziała gruba i taka powolna, bierna, pogodzona z losem. Jej niegdyś otwarta roześmiana twarz zmieniła się w otyłą, smutną maskę. Nawet wiecznie żywe błękitne oczy były mniej promienne; biła z nich rezygnacja. Narni wiedziała, że do końca swoich dni nie zapomni bierności, potwornej apatii w oczach matki. Jedynie złote włosy pozostały błyszczące i puszyste, jedynie one łączyły jej matkę z tą kobietą trwającą w przedziwnym letargu. Matka orzekła, że jutro jest jej czas. Głos miała spokojny, cichy, Narni nie wyczuła w nim bólu. Po krótkiej rozmowie wyszły wraz z siostrą. Do drzwi odprowadził je zdruzgotany ojciec. Twarz miał zupełnie zmienioną - suchą i pomarszczoną. Oczy zaszłe smutkiem. Pożegnał je uśmiechem, który jednak bardziej przypominał grymas człowieka dźgniętego nożem. Pył Księżyca wszedł do domu. Narni przerwała rozmyślania, pocałowała go na powitanie. Jedno spojrzenie na żonę powiedziało mu wszystko. Objął ją delikatnie. - Mama? - Tak...' - Tak mi przykro. Wtulona w ramiona męża płakała. Stali tak godzinę, Pył Księżyca pozwolił jej bólowi wsiąknąć w swój sweter. Prawie nic nie widziała. Oczy pełne łez przekazywały obraz dobrze znanej świątyni. Zamazany i obcy; nierealny. Pył Księżyca obejmował ją czule. Coś szeptał, ale Narni nie słyszała go. Docierał do niej jedynie donośny głos kapłanki. Odziana w czernie i fiolety wyczytywała imiona tych, które opuszczały Dom i swoje rodziny. Wyczytane, posłusznie, acz powoli, wstawały ze swoich krzeseł ustawionych naprzeciw Ostatniej Bramy. Cicho odchodziły w jej czeluść. Narni patrzyła na matkę, która przestępowała próg ziemskiego życia. Jej grube powolne ciało opóźniało moment odejścia, było kotwicą rzuconą w ten świat. Odwróciła się nieznacznie. Kątem oka dostrzegła Narni, męża, Halek, Dorneya, Pył Księżyca. Spojrzenia matki i córki spotkały się, Narni zobaczyła w nich ogromny smutek. Rozpłakała się. Jej ciało drgało spazmatycznie, chciała umrzeć, by przerwać ten ból. Z tyłu doszedł ją szept męża. - Musisz być silna, kochanie. Musisz, dla naszej córki. Głos Pyłu Księżyca łamał się. Trzymał ją za rękę, a drugą dłonią gładził czarne włosy żony. - Kochanie, wszystko będzie dobrze. - Wiem - odpowiedziała. Oboje czuli strach ukryty w tych słowach otuchy. Narni znowu złapały skurcze. Położna i jej pomocnik stali obok. - Pyle Księżyca, już czas - powiedziała spokojnie lekarka. - Tak - odpowiedział całując żonę. - Będę czekać, aż wrócicie obie. - Wrócimy obie, najdroższy. Przerzekam. Zabrali ją na porodówkę. Został sam ze swoimi myślami. Bał się o Narni. Była o wiele za gruba jak na kobietę w ciąży. Miewała coraz częstsze ataki apatii, z którymi wspólnie walczyli. Pył Księżyca domyślał się, że pobyt na Górze Łez Boga miał na jego żonę niedobry wpływ. Przyśpieszył Zew. Na dodatek ten sen sprzed trzech miesięcy i przedziwne rysunki na kamiennym bloku. Wszystko to było nadnaturalne i niesamowite. Ktoś odbierał mu jego ukochaną. Pył Księżyca obarczał siebie winą za przyśpieszenie Zewu Boga. Gdyby nie jego pomysł, nigdy by się nie znalazła na Górze Łez. Naruszyli boski porządek i Pan ich ukarał. Do tej pory Pył Księżyca nie wierzył w Boga, namalowane w podziemiach oczy bardziej mu przypominały odwrócone do góry dnem spodki. Głos Boga, który usłyszał w obrzędzie Przejścia, był chyba tylko narkotyczną halucynacją. Było to bardzo dziwne, ale prawie nie pamiętał, co właściwie się wydarzyło. Nie mógł sobie przypomnieć, co robił w Domu Mężczyzn przed Przejściem. Wiedział, że uczył się budownictwa, był szczęśliwy, ale kiedy próbował przypomnieć sobie szczegóły, wspomnienia mu umykały, miał kłopoty z koncentracją. Swój sceptycyzm opierał na potwornym przypuszczeniu, które narodziło się w jego umyśle następnego dnia po Odejściu matki Narni. Tegoż dnia wylądował o świcie na Górze Łez Boga. Oczywiście znalazł tam kokony. Było ich siedem, a dzień wcześniej o świcie siedem kobiet Przekroczyło Ostatnią Bramę. Pył Księżyca usiadł na trawie i pomimo że pogoda była słoneczna, to jego żołądek wypełnił lód. Potworny domysł zaczął się formować w jego skołatanym umyśle. Ta dzika myśl skrystalizowała się i bolesnym ostrzem wbiła w duszę, kiedy z jednego z kokonów wyszedł szesnastoletni chłopiec. Rozpostarł złote skrzydła, poprawił krótkie złote włosy. Pył Księżyca nie miał odwagi spojrzeć mu w oczy. Mały podszedł do niego i zapytał: - Gdzie ja jestem? - Na Górze Łez Boga - odpowiedział Pył Księżyca. Nie uniknął spojrzenia w twarz tego chłopaka. Miał jasne błękitne oczy. Czekał już dwie godziny pod porodówką. Jego umysł wciąż powracał do sceny z Góry Łez Boga. Ręce miał lodowate. Narni dostała Zew - ta jedna myśl kroiła mu serce. Czuł, że się nie myli. To była kara za ich grzechy. Wiedział, że nie umkną losowi czy Bogu, który igrał z nimi jak kot z myszą. Pył Księżyca musiał sprawdzić swoją teorię, chociaż wiedział, że za tę wiedzę zapłaci życiem. Ktoś dotknął jego ramienia. Spojrzał zaskoczony. - Cześć, Pyle Księżyca - powiedziała Halek. - Cześć. - Był tak pochłonięty myślami, że nie zauważył jej przyjścia. - Co z Narni? - zapytała. Miał coś odpowiedzieć, ale płacz dziecka przerwał rozmowę. Pył Księżyca spojrzał na Halek. Jego szare oczy rozbłysły od łez, ale tylko na chwilę. Potem spojrzenie stało się zimne i szklane. - Zaopiekuj się naszą córką. Proszę, Halek. - Przecież wy oboje dobrze się czujecie... - Halek, obiecaj. - Obiecuję, ale nadal uważam, że... Z sali porodowej wyszła położna. Była dziwnie poważna. Pył Księżyca dobrze wiedział, dlaczego. - Pańska córka to wspaniałe dziecko, ale pańska żona... Jest w ostatnim stadium Zewu. - Tak mi przykro... - powiedziała zdezorientowana Halek. - Dlaczego teraz? Pył Księżyca stał zamknięty w sobie, cichy, zagubiony w domysłach. Kiedy przemówił, głos miał suchy i matowy. - Chcę zobaczyć moją córkę. - Chodź. Dwa dni później Narni siedziała naprzeciw Ostatniej Bramy. Wpatrywała się w nią pustymi błękitnymi oczyma. Czarne długie włosy spływały kaskadami po jej grubym ciele. Cała rodzina stała w miejscu pożegnań. Halek nie było - zajmowała się noworodkiem. Pył Księżyca stał zgarbiony. Jego szare skrzydła, przecięte pasami czerni tworzyły smutny płaszcz zwisający mu z pleców. Twarz wykrzywiały spazmatyczne skurcze, nie potrafił ich powstrzymać. Nie chciał. Dziś odchodziło także dziesięć innych kobiet, ale on obserwował tylko jedną. Jego najukochańszą, najdroższą Narni. Była teraz potworną karykaturą samej siebie. Jej policzki nabrzmiałe tłuszczem zwisały potwornie, palce grube i niezdarne opierały się na galaretowatych udach, cała skóra pokrywała się potem. On nadal ją kochał. Gdyby Bóg oddał mu ją taką, jaką teraz była, wziąłby ją bez wahania. Bóg jednak nie zamierzał nic oddawać. Skoro tak Pył Księżyca postanowił pokrzyżować Mu plany, wprowadzić nieoczekiwane zdarzenie do historii. Po słowach kapłanki wszystkie kobiety zaczęły wchodzić w Ostatnią Bramę. Pył Księżyca z ogniem w oczach obserwował ten korowód tłustych stworów, które kiedyś były kobietami. Jego dusza skwierczała w płomieniu miłości. Miłości, która przemieniła się w nienawiść do Tego, który odbierał mu ukochaną. Narni zatrzymała się przed Bramą. Odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. Odnalazł w nich miłość. To ostatnie spojrzenie było pożegnaniem. Łzy popłynęły mu z oczu. Usiadł na posadzce i wyładował na niej cały swój ból. Uderzał w nią pięścią tak długo, aż mu zdrętwiała. Narni zniknęła w mroku Ostatniej Bramy. Pył Księżyca zerwał się i ruszył ku wyjściu ze świątyni. Nikt nie widział łzy na policzku Narni, nim jej twarz pochłonął mrok. Czeluści otchłań Czarna smutkiem Ucieczki bezsen gdy życie za krótkie Odejść gdy woła TEN ukryty w cieniu - Jeszcze za wcześnie! - Za prędko! Zostawić sny.. zapomnieniu Wiersz anonimowej adeptki szkoły kapłanek. Zimny powiew wiatru smagał jej policzki. Szła w ciemnościach zimnych, nieprzebytych, ale jej to już nie obchodziło. Jak automat. Szła naprzód. Gnał ją wewnętrzny głos. Musiała się śpieszyć, choć nie wiedziała dlaczego. Właściwie nie obchodziło jej to wcale. Zauważyła, że całe jej życie zaczyna się rozpadać. Wspomnienia było coraz trudniej przywołać. Twarze, miejsca, zdarzenia rozmywały się i gasły, w miarę jak posuwała się do przodu. Zapomniała, jak się nazywa, ale to nie miało znaczenia. Musiała tylko iść - iść przed siebie. Słońce chyliło się ku zachodowi. Złote promienie zaczęły robić się pomarańczowe. Pył Księżyca położył córkę do łóżeczka. Była taka maleńka i bezbronna. Tak bardzo potrzebowała matki, a nigdy nie miała jej poznać. - Chociaż, jeżeli mam rację... - powiedział na głos, ale potem odegnał tę myśl. Miał nadzieję, że się myli. Spojrzał jeszcze raz na czerwoną buźkę noworodka i westchnął ciężko. - Szczęśliwszego życia od nas, maleńka. - Wyszedł z domu Halek ocierając łzy. Teraz nie miał odwrotu. Przeznaczenie musi się wypełnić. Wiedziała, że jest blisko celu. Instynkt ponaglał. Nie szczędziła sił. Cel był już tak blisko. Niedługo sobie odpocznie. Czerwień gasnącego słońca zabarwiła jego skórę na krwisty kolor. Siedział wpatrzony w zachodzącą tarczę. Ono widziało to wszystko już wiele razy i zawsze beznamiętnie odchodziło, by ustąpić pola księżycom. Pierwszy już było widać. Blada okrągła tarcza przypominała twarz człowieka. Bezduszną twarz. Drugi księżyc dopiero wschodził. Był zupełnie inny niż pierwszy. Jego przedziwna długa linia przypominała ogromny patyk rzucony na granatowy aksamit nieba. Pył Księżyca siedział bez ruchu. Ostatnie promienie słońca zgasły. Wszystko wokół zalało błękitne światło księżyców. Szare oczy mężczyzny nabrały dziwnego lodowatego blasku. Przygotowywał się na nieuniknione. Wspinała się na górę. Po stromych ścianach. Jej ręce i stopy znajdowały oparcie na kamieniach wystających ze ścian. Zimnych, gładkich, szepczących wskazówki. Nie wiedziała dlaczego, ale czuła, że dotarła do końca podróży. Usłyszał jęk, najpierw ściszony, nieśmiały, lekko zawodzący, ale to nie był wiatr. Ten chór zawodził w jego głowie. Z minuty na minutę potępieńcze głosy stawały się głośniejsze i boleśniejsze. Walczył z nimi jak umiał, zatykał uszy, szeptał modlitwy, ale nie pomagało. Serca zwiększały tętno. Wszystkie żyły wystąpiły na wierzch. Pot zrosił skronie, grymas bólu wykrzywił twarz. Nagle zobaczył coś przedziwnego. Z ziemi obok niego wysuwały się ręce. Grube, tłuste, oślizgłe rozgrzebywały w pośpiechu glebę; tworzyły wyjścia dla swoich właścicielek. Chór dosłownie wrzynał mu się w mózg. Przed oczami latały dziwne kropki. Z uszu sączyła się krew, krwawiły też usta. Kobiety wydostały się na zewnątrz. Pył Księżyca z przerażeniem zdał sobie sprawę z tego, że domyślił się potwornej prawdy. Narni, choć tak odmieniona, nadal była jego najukochańszą istotą pod słońce. Pełzł w jej stronę, chociaż każdy ruch przypłacał potwornym bólem. Potępieńcze wycie zdawało się wiercić dziury w jego ciele. Skóra na rękach pękała od ciśnienia szaleńczo pędzącej krwi. Obraz przed oczami stawał się rozmazany, czerwony. Żyłki w oczach pękały. Dwa serca biły jak oszalałe. W głowie huczał mu nie tylko chór potępieńców, ale także ogromne wodospady jego pędzącej krwi. Nic już nie widział. Oczy zmieniły się w palące bólem dziury. Nadal jednak czołgał się w stronę Narni. Kierował się jej zapachem. Znał go tak dobrze. Słodki smak krwi wypełnił mu usta. Nie mógł już czołgać się dalej. Mięśnie były kompletnie sztywne. Ciśnienie krwi rosło. Narni nie zwracała uwagi na ukochanego, który podpełzł do niej tak blisko. Otaczała się śluzem, który jej skóra wytwarzała obficie. Pchał ją do tego instynkt, nieodparta siła. Musiała stworzyć kokon. Pył Księżyca leżał przy ukochanej, która całe swoje ciało pokryła żółtą substancją. Był martwy. Obydwa serca nie wytrzymały. Po prawym policzku spływała ostatnia kropla krwi, wyglądała jak łza. Łza pożegnania i miłości. Ciemność otaczała go swoją ciasnotą dając bezgraniczne poczucie bezpieczeństwa. Chociaż na początku nie zdawał sobie z tego sprawy, odzyskiwał świadomość, a właściwie tworzył ją na nowo. Odczuwał pulsowanie krwi, słyszał jej szum, bicie własnych serc, czasem wydawał ciche dźwięki. Z wolna z zakamarków podświadomości powróciła zdolność artykułowanej mowy. W przypływie bezmyślnej radości chciał jej użyć, ale zakrztusił się, otworzywszy usta. Przestrzeń wokół wypełniała lepka, słodka substancja. To odkrycie kazało mu począć szarpać błonę tworzącą to lepkie więzienie. Przebił ją bez trudu tuż powyżej głowy. Ręce liznął zimny wiatr. Odruchowo cofnął je w głąb otoczenia, do ciepłej, przyjaznej mazi. Chciał tu pozostać, ale nieodparta siła ciągnęła go na zewnątrz. Tkwiła w nim samym, szarpała jego umysłem, krzyczała: - Wyjść! Chociaż bał się opuścić bezpieczną ciemność, skoczył do przodu. Upadł na brzuch. Na coś, co pod palcami pękało jak wysuszone błoto. - Irwing! Zabierz tego małego - usłyszał niski głos. - Już! - odpowiedział inny. Czyjeś silne ręce objęły go za pas i podniosły do góry stawiając na nogach. Otworzył oczy. Światło go trochę raziło, ale po chwili przyzwyczaił się. Czarnowłosy mężczyzna o zielonych skrzydłach siedział nad innym mężczyzną powykręcanym w dziwny sposób. Leżący miał szare skrzydła przetykane pasmami aksamitnej czerni, na których brązowiła się zaschnięta krew. Jego blond włosy leżały w nieładzie, twarz wykrzywiał grymas bólu. Chociaż nowo narodzony uważał, że to dziwne, miał wrażenie, że zna tego człowieka. Rudzielec, który podtrzymywał nową Łzę, powiedział łagodnie: - Nie patrz na tego trupa. To dla ciebie za duży wstrząs. Pył Księżyca był naprawdę fajnym kumplem, ale mógł znaleźć sobie ciekawsze miejsce na samobójstwo. - Tak - odpowiedział malec. Nowo narodzony spojrzał na morze zieleni rozpościerające się po krańce horyzontu i chyba słońce błysnęło mu mocniej w oczy albo coś wpadło do oka, bo po policzku spłynęła jedna łza. Nie wiedział, dlaczego była to łza smutku.