Joanna Magier Weź mnie ze sobą, Thorge A MOC, gdy ją wystawiają na próbę, karci niemądrych. Odsłonięcia groty dokonywano raz na dwadzieścia lat. Avilon wypełniał się wtedy tysiącami pielgrzymów przybywających z najdalszych zakątków Mylo, aby ujrzeć Jej oblicze. Po dwudziestu latach znów ukazywała się oczom swego ludu, który klękał przed Nią, całował wiernymi ustami pył suchej avilońskiej ziemi i radował się widokiem Królowej- Rodzicielki. Chorzy, którzy doczekali Jej przyjścia, odzyskiwali zdrowie; kalecy mogli tańczyć na Jej cześć. Wierni pogłębiali swą wiarę, a heretycy wracali do domów upokorzeni, lecz oczyszczeni Jej wzrokiem. Pokolenia odchodziły, ale po nich następowały nowe i pamięć o Niej nie ginęła. Avilon co dwadzieścia lat stawał się miejscem pielgrzymek, pełnym gwaru i szumu. Zdawał się być stolicą, do której ściągają ludzie różnych plemion, języków i zwyczajów. Tyle przekazały mi usta ojca. Tyle wiedzieliśmy - ja, Thorge i mój młodszy brat, Meki. Tym krzepiły się nasze serca, gdy wspiąwszy się na szczyt wzniesienia ujrzeliśmy w dole gliniane i kamienne domy Avilonu. Mój ojciec i matka moja wracali tu po dwudziestu latach. Szli do miejsca, gdzie dwadzieścia zim temu nastąpił czas rozwiązania i gdzie matka powiła mnie na Jej oczach. Teraz wracaliśmy podziękować Jej za to. Pół roku minęło, jak opuściliśmy mury rodzinnego domu; pół miesiąca, jak usypaliśmy grób dziadka Fa; pół dnia, jak po raz pierwszy ujrzałem Avilon. Tam, w centrum miasta, czekał park i grota z wejściem przywalonym kamieniem. Jej grota i Jej świat. Miasto było przepełnione, wiedzieliśmy o tym. Zdawaliśmy się okruchem pośród tysięcy ludzi i rodzin. Widziałem ich, jak ciągnęli ciemną falą poprzez żółte piaski pustyni i gromadzili się wokół miasta. Z tej odległości trudno było rozpoznać, do jakich plemion należeli, z których krain Mylo wędrowali. My podążaliśmy w grupie północnych ludów wraz z góralami z Garra, mężami wielkiego wzrostu, posępnymi, ale bitnymi i niezastąpionymi towarzyszami podróży. Zdążyliśmy się przyzwyczaić do ich cuchnących okryć ze skór górskich kozic i latających lwów, przystrojonych piórami sępów i czaszkami złotych krupii, maleńkich ptaków oaz. Dochodziło południe i nad szarym krajem pustyń, jak mówili o Mylo obcy kupcy, zaczynał się bezruch wiatru i nielicznych obłoków. Musiało to wpłynąć także na ludzi. Idący przed nami zatrzymali się i zmusili nas do przystanięcia. Meki z ulgą zrzucił juki z ramion i, dysząc ciężko, usiadł na nich. Był cztery lata młodszy ode mnie, ale sylwetkę miał bardziej męską, choć przerastałem go o głowę. Lecz on nie przeżył pustynnej gorączki, z powodu której ja już od roku nie mogłem wrócić do pełni sił. Teraz w milczeniu obserwowałem, jak dłonią rozciera brudny pot na szerokim karku. - Rozkładamy się? - sapnął. Spojrzałem na ojca. Wpatrzony w panoramę Avilonu przypominał starożytny posąg ze Starego Miasta; jeden z takich posągów znajdował się na terenach należących do naszego plemienia. - Wstawaj - rzekł wreszcie. - Idziemy. Meki wykrzywił się, ale po chwili rzucił mi wesołe spojrzenie. A ojciec nie czekał. Był już przed nami, przepychał się między ludźmi rozkładającymi swoje toboły. Poprawiłem ciężar na plecach i ująwszy matkę pod rękę, ruszyłem za nim. Za nami podążał Meki, rozpychał na boki pielgrzymów i klął dzieciarnię plączącą się pod nogami. Kordon żołnierzy wyrósł nagle i nieoczekiwanie; ten widok osadził nas w miejscu. Byli to pretorianie. Ich czerwone płaszcze i dziwaczne hełmy osłaniające całe twarze stanowiły doskonały znak rozpoznawczy, tak samo dobry jak krótkie miecze o szerokich ostrzach i stopy w sandałach. Zaparłszy końce kopii w ziemię, ostrza kierowali na zewnątrz. Gdzieniegdzie leżały zwłoki nachalnych pielgrzymów, znak, że straż królewska nie dla ozdoby nosi broń u pasa. Spytałem ojca: - Wiedziałeś, że tu będą? Zaprzeczył ruchem głowy. - Nigdy ich nie było w tym dniu. Przynajmniej ostatnim razem. Coś tu nie gra. Skierował się do żołnierza przechadzającego się wzdłuż szeregu i zagadnął: - Panie, zgaduję, że nie wolno wchodzić do miasta. Wojak zmierzył ojca niechętnym spojrzeniem. - Dobrze zgadujesz. Nie ma miejsc. - My mamy je zarezerwowane. Setnik zatrzymał się. Jego twarz była ciemna, spalona słońcem i to dowodziło, że jeszcze niedawno służył w jednej z południowych prowincji. - Zarezerwowane? U kogóż to? - W karczmie mego przyjaciela - odparł spokojnie ojciec. - W domu kupca Ponescu. Setnik zagwizdał przeciągle. - Możnych masz przyjaciół, człowieku. A to - wskazał na nas - twoja rodzina? - Tak. - Kim jesteś i skąd przybywasz? - Nazywam się Pontus. Przyszliśmy z prowincji Ir pod władzą zarządcy Radestenesa. - A, Radestenes - podchwycił żołnierz. - Myślałem, że on już nie żyje. Stary Radestenes zarządcą, kto by pomyślał! Ta wiadomość korzystnie wpłynęła na naszą sytuację, bo uczynił ruch ręką i pretorianie zrobili przejście. Pierścień żołnierzy zamknął się za nami natychmiast. Odprowadzani zawistnymi spojrzeniami ruszyliśmy do bramy Avilonu. Wokół rozkładali swe kramy kupcy, rzemieślnicy i okoliczni chłopi. Weszliśmy w ten tłum. Przestrzenią zawładnęły głosy zachwalające towary, a w nozdrza uderzyła woń pokarmów, zwierząt, łajna, skóry i potu. Niekiedy przystawaliśmy zaciekawieni występami kuglarzy, którzy ściągnęli tu z całego kraju, spodziewając się łatwego zarobku. Nad tłumem pobłyskiwały ostrza halabard Straży Miejskiej. Wnętrze głównej sali karczmy było przestronne, lecz ciemne. Kilka okien przysłaniały okiennice, a kaganki umieszczone na ścianach niezbyt skutecznie rozpraszały mrok. Pozostawało jeszcze daleko do wieczora, mimo to karczma wypełniona była po brzegi. Na ławach spoczywały całe rodziny pielgrzymów, którzy przybyli tu jako jedni z pierwszych lub też, tak jak my, przyjęci zostali dzięki znajomości gospodarza. Ponescu wraz z żoną o imieniu Alaro uwijał się między nimi. On roznosił posiłki, ona raczyła gości trunkami. Na ławach siedzieli przeważnie południowcy: nieduzi, krępi, szerocy w barach, opaleni na brąz, ciemnowłosi. Wreszcie miska z polewką stanęła przed nami, a Ponescu opadł na ławę obok. - Uff, urwanie głowy - stęknął. - Nie wiem, ale albo ja się starzeję, albo ten rok jest inny. - Czas leci - odparł ojciec. - Dwadzieścia lat to nie jeden dzień. Starzejemy się. Ale... - tu przerwał, a my za jego przykładem pochyliliśmy głowy nad stołem. - Ale i mnie wydaje się, że coś jeszcze zmieniło się w Avilonie. Kupiec siedzący obok obejrzał się niespokojnie i rzekł cicho. - Ja też to zauważyłem. Widzieliście pretorian? I co ty na to, Pontus? Chodzą słuchy, że sam król jest w mieście. Oficjalnie nikt nic nie wie, ale w przeciwnym razie po cóż by tu stali? - Ile kohort jest w Avilonie? - spytałem. - No właśnie. Wyobraźcie sobie, że pięć. - To ponad połowa - zdziwił się ojciec. - Skąd o tym wiesz? - Pięciu prefektów widziałem na własne oczy. Teraz oni rządzą miastem. Burmistrz i Straż Miejska muszą ich słuchać. - Coś się szykuje - ojciec skinął głową. - Mam złe przeczucia. - Ej, wy - dobiegł głos z krańca stołu. Dostrzegłem w głębi dwóch starców, jednakowych jak odbicia w lustrze. Głowy mieli siwe, długie, rzadkie brody, które wybielały ich niesamowicie pomarszczone twarze. Wyblakłe oczy kierowali w naszą stronę. - Dlaczego szemracie tak cicho? Nasze uszy nie są dobre jak dawniej. Może ukrywacie jakąś tajemnicę? - powiedział jeden. A drugi dodał: - Tajemnice dzielą ludzi. Ponescu wyprostował się, chrząknął, a wszystko to, by dać sobie czas do namysłu. - Nudne sprawy rodzinne - rzucił wreszcie. Starcy zachichotali rozbawieni. - Rodzinne, hę? A już cieszyłem się, że może ploteczki z wielkiego świata. - Mieliśmy nadzieję - kończył drugi - że rywalizujecie w Grze Avilońskiej. Dołączylibyśmy. Tym razem wtrącił się ojciec. - Nie. Nie mielibyśmy szans. Musicie być w tym mistrzami. Zachichotali połechtani komplementem. - Co, nie spróbujecie nawet? Ponescu i ojciec pokręcili głowami. - Co to jest Gra Avilońska? - spytałem nie rozumiejąc. Tamci to usłyszeli. - Nie wie o Grze Avilońskiej - rzekł niedowierzająco pierwszy. - Chłopcze - wtrącił drugi - musisz przybywać z daleka. - To mój syn - odparł za mnie ojciec. - Jest w mieście pierwszy raz. - Będziesz więc tu na darmo, jeśli choć raz nie zagrasz. - Na czym polega gra? - rzuciłem. Poczułem, jak ojciec kładzie mi dłoń na ramieniu. - Lepiej się nie dopytuj - szepnął. - Nie wzbraniaj mu! - przestrzegł jeden ze starców. Wcześniejsza wzmianka o złym słuchu okazała się nieprawdziwa. Ojciec poruszył się, ale nic nie odpowiedział. - Jakie są więc te zasady? - przerwałem ciszę. Byłem coraz bardziej zaintrygowany, a ostrożność ojca wyglądała na przesadną. Bliźniacy zbliżyli się postukując kosturami. Usiedli po obu moich stronach. Ten z prawej rzekł: - Muszę cię jednak uprzedzić, że Gra Avilonu toczy się zawsze o coś. Jeśli więc przegrasz... - O co zagramy? - rzuciłem krótko. - Ja wezmę okrycie - rzekł, a drugi dodał: - Zadowolę się butami. Wyglądają dość solidnie. Rzeczywiście, buty miałem dobre: skórzane, długie, wygodne. - A co wy mi dacie? Znów zachichotali. Kątem oka dostrzegłem, że do karczmy weszło kilku pretorian. Stanęli przy szynkwasie i popijając kwas przypatrywali się nam spod oka. - Wybieraj. Mów, czego chcesz? Byli przebiegli. Zlustrowawszy ich wzrokiem, stwierdziłem, że nie posiadają niczego cennego. Obaj przyodziani byli w szare, szerokie szaty, przepasane powrósłami ze słomy. Myślałem chwilę. - Wezmę wasze amulety. Spoważnieli, spojrzeli po sobie. - Zgoda - rzekł wreszcie ten z lewej. Drugi zaczął wyjaśniać: - Gra Avilońska polega na wymyślaniu przysłów związanych z zadanym tematem. Wylosowana strona zaczyna, a druga musi odpowiedzieć innym przysłowiem, prawdą lub formułą. Pamiętaj jednak, że nie można mówić formuł, które są znane. Należy tworzyć nowe. Rozumiesz? - Kto zaczyna? Starzec z prawej otworzył dłoń, na której błyszczała drobna moneta. - Jeśli będzie smok, ty - rzekł. - Jeśli tygrys, my. Podrzucił monetę i sprawnie złapawszy ukazał na dłoni. Na blasze widniał tygrys. - Zaczynajcie - rzuciłem. Zachichotali swoim zwyczajem i popatrzyli na siebie. Ten z lewej rozpoczął: - Nie ma to jak z ślepcem wędrować lub z głuchym w pieśń uderzyć, inni cię wtedy za mistrza wezmą. Bezradnie układałem słowa, które teraz jak na złość uciekały z pamięci. Na język cisnęły się formuły już znane, gdzieś zasłyszane, których użyć nie mogłem. Tymczasem drugi dodał: - Każdy myśli, że mistrza pokona, dopóki nie zostanie wyśmiany. Głusi i ślepi są w sam raz do żebrania, inne zajęcia niech lepszym zostawią. Zdania, które zbierałem, poszły w rozsypkę. Silna okazała się tylko natrętna myśl, że bez butów będzie mi o wiele gorzej. - Nie wysilaj się, chłopcze - doleciało nagle z cienia. - Niesprawiedliwa to gra. Obejrzałem się, a starcy wyzywająco spojrzeli w głąb karczmy, wypatrując intruza. - Kto zarzuca nam niesprawiedliwość? - Ja! Spomiędzy stolików wysunął się jeszcze jeden staruszek. Był jednak o wiele mniejszy, jakby zasuszony. Wydawał się przez to starszy od bliźniaków. - Jest was dwóch, a on tymczasem samotny. Dwie głowy więcej mogą wymyśleć niż jedna. Czyż jest to sprawiedliwe? Spojrzeli po sobie. - Sam się zgodził. Nic nie mieliśmy przeciw temu, żeby sobie kogoś dobrał. Malutki starzec zbliżył się do nas i dopiero teraz dostrzegłem skórę charakterystyczną dla mieszkańców puszcz: białą, nie spaloną wiatrem i słońcem. Obszedł stół i usadowił się naprzeciw nas. - Kim jesteś, że chcesz nas osądzać? - rzucił jeden ze starców. Zanim tamten odpowiedział, zabrzmiał jednak głos któregoś z pretorian: - Ma rację. Postąpiliście niesłusznie. - Niech dobierze sobie kogoś - doleciało z sali. Bliźniacy wtulili głowy w ramiona. Ten z prawej podniósł rękę. - Już mówiliśmy. Nic przeciwko temu nie mamy - powiedział, a spojrzawszy na mnie dodał: - Masz obrońców, chłopcze. Zrób, czego chcą. Rozejrzałem się i wróciłem do zasuszonego staruszka. W dziwny sposób przyciągał moją uwagę. Wreszcie wyciągnąłem rękę w jego stronę. Uśmiechnął się porozumiewawczo, zatarł ręce i spojrzał wyzywająco na bliźniaków. - Jestem Mozgli z Parrakonu. Przyzwoitość nakazuje, byście i wy się przedstawili. - Tun i Gun z Avilonu. Byliśmy świadkami siedmiu Jej przyjść - powiedział zniecierpliwionym głosem starzec siedzący na prawo ode mnie. Mozgli znów uśmiechnął się, ale nie odpowiedział nic. - Zaczynamy - rzucił drugi z bliźniaków, brat Guna. - Mamy powtórzyć przysłowia? Mój sprzymierzenic skinął głową. Musiał bardzo ich zdenerwować, bo nie zapytali nawet, co stawia do gry. - Nie ma to jak z ślepcem wędrować lub z głuchym w pieśń uderzyć, inni cię wtedy za mistrza wezmą. - Każdy myśli, że mistrza pokona, dopóki nie zostanie wyśmiany. Głusi i ślepi do żebrania dobrzy, a inne zajęcia niech zostawią lepszym. - Gdy w struny uderzy głuchy, dźwięk muzyki zobaczy na twarzach przechodniów; słyszącemu uszy własne wystarczyć muszą - odparł spokojnie Mozgli. Bliźniacy spojrzeli po sobie ironicznie, aby obwieścić, że odpowiedź nie nastręczy im najmniejszego kłopotu. - Los ślepca podobny do życia żebraka. Pierwszy zdać się musi na oczy innych, drugi na ich pieniądze. Zasuszony staruszek z puszczy odpowiedział natychmiast: - Nie proś bogacza, bo śmierdzi jak odchody, gdy go z miejsca ruszysz. Poproś biedaka, ten wie, co to potrzeba. Rozległ się śmiech, a pretorianie zaklaskali w dłonie. Większość była po naszej stronie i Mozgli też to dostrzegł, bo pomachał ręką w podzięce. - Zostaw w spokoju starca, gdy wróżyć zaczyna, bo usta jego wciąż szybsze są od twojej ręki, choć ona z żelaza, a one bezzębne - syknął Gun. - Głupcem, kto ramię do miecza chce porównać, bo król i bez korony władcą, a błazen w płaszczu gronostajowym i koronie wciąż dźwięk dzwonków niósł za sobą będzie. Sala znów zaklaskała, a bliźniacy powiedli wokół złym wzrokiem. Milczeli chwilę, zanim Tun przemówił: - Wędrowny kuglarz grający króla bardziej się na niego nadaje, niż król uważany za kuglarza. Zrobiło się cicho. Zawiesiłem wzrok na Mozglim i mógłbym przysiąc, że wszyscy zrobili to samo. Ale on nie zawiódł. - Cham nie uniesie zbroi rycerza, ona go zdusi i oddech stłamsi, miecza nie wyjmie, kroku nie zrobi, lepsza dla niego już zgrzebna płachta. Odetchnąłem i posłałem staruszkowi dziękczynne spojrzenie. Uśmiechnął się do mnie wesoło. Tym razem bliźniacy myśleli dłużej, a przemówił Gun: - Władca podobny jest do konia. Gdy zrzuca obcego, chwałę zbiera, po zrzuceniu swego, baty. - Tętent kopyt końskich podobny oślemu, a kroki mędrca podobne są krokom półgłówka. Głos jednak zdradzi ich wiedzę. Starcy spojrzeli po sobie. Sytuacja stawała się niekorzystna. Odpowiedzi Mozgliego były szybkie i trafne, jakby miał je przygotowane. - Koń bojowy to najlepszy przyjaciel, ale kopyta jego twarde jak i innych koni. Tym razem, jeszcze zanim Tun skończył, w głowie zaczęło mi się układać przysłowie doskonale pasujące do usłyszanych słów. Wyrecytowałem: - Krzywda z rąk przyjaciela boli bardziej, a przysługa mniej cieszy, ale jego strata jest prawdziwym ciosem. Mozgli skinął głową z zadowoleniem i dorzucił: - Przyjaciel przyjaciela nie jest już takim przyjacielem jak twój przyjaciel. Tun przymknął powieki i zaczął poruszać ustami układając zdania. Odezwał się wreszcie, ale to, co powiedział, zupełnie nie wiązało się z tematem. - Nie plam cudzą krwią własnych rąk, wiedz, że mord to rzecz ohydna i tylko kat może ją wybielić. Spojrzałem na Mozgliego. - Kolor czerwony - odparł - tak samo dobry jak każdy inny, ale skazaniec tego nie potwierdzi. - Każdy kwiatek pachnie, ale nie każdy człowiek jest o tym przekonany - dodałem. I to był koniec. Po chwili ciszy Gun zerwał z szyi wisiorek i, rzuciwszy go na stół, wyszedł z karczmy. Jego brat uczynił to samo. Rozległy się oklaski. Do naszego stołu podeszli pretorianie i postawili na nim kufle z kwasem. Jeden z nich, klepiąc mnie po plecach, rzekł: - Doskonale. Daliście im nauczkę. Zapamiętają ją na długo. - Należało się im. Napijcie się z nami - dodał drugi. - To jest Mondalus, ja nazywam się Krosd. Staruszek zmierzył go wzrokiem i rzekł udając surowość: - Zły to rycerz, który przed bitwą strach winem zabija, zły zwycięzca, który winem wzmacnia radość po walce. - Co? Dlaczegóż to?! - Bo szczerość pijanego jest krótka, jak szczerość nierządnicy. Rozwiewa się po ochłonięciu. Karczma wybuchła śmiechem. Było ich czterech, ale zajmowali całą ulicę. Wraz z częścią gości Ponescu siedzieliśmy na obszernym ganku karczmy, patrząc w dół. Na schodach przykucnęły matka i Alaro, a obok nich bawiła się mała córeczka karczmarza. - Tego w środku zwą Rzeźnik - szepnął ktoś za moimi plecami. - A ten w płaszczu to Slip - dodał inny głos. Przyjrzałem się tej czwórce uważniej. W odróżnieniu od większości pielgrzymów mieli broń i wyglądali na typowych zabijaków. U trzech z nich, nad lewym ramieniem dojrzałem rękojeści mieczy; modą włóczęgów nosili je na plecach. Tylko mężczyzna w płaszczu sięgającym kostek, nazwany Slipem, dzierżył pochwę u boku.. Jej koniec wystawał nieco spod czarnego, skórzanego przykrycia. Włosy mieli długie, jasne, spadające na ramiona, u jednego przewiązane przepaską. Przechodnie, pojawiający się na ulicy, schodzili na boki nie chcąc ryzykować wszczęcia bójki. Dostrzegłem, jak pretorianin Krosd, jedyny przytomny spośród tych, którzy popołudnie spędzali w karczmie, odwraca twarz od ulicy. Nawet trunek nie zabił w nim roztropności. Tymczasem czwórka zbliżała się wolno i po chwili półokręgiem otoczyła ganek. Pierwszy z brzegu wskazał na schody. - Gołębice Avilonu. Nie młódki już, ale jeszcze nie stare - usłyszałem. Zarechotali i podeszli do kobiet. - Obsłużycie zmęczonych przybyszów? - zapytał Slip. - Chyba się pomyliliście - powiedziała Alaro przygarniając małą. - Jestem żoną szanowanego w mieście kupca, a to moja przyjaciółka. Przybyła zobaczyć Jej przyjście. - Nieważne - rzekł mężczyzna z przepaską na włosach. - Prowadźcie do schronienia! Matka rzuciła nam lękliwe spojrzenie. - To moja żona, panowie - odezwał się ojciec. Podnieśli twarze, na których malowało się udawane zdziwienie. - Będziesz musiał nam ją odstąpić na tę noc. Ojciec zacisnął pięści, ale nie wybuchnął. Kosztowało go to wiele nerwów. - Odstąpcie - poprosił łamiącym się głosem. Znów się zaśmieli, a Slip podszedł do matki i chwycił ją za rękę. - Zaciśnij zęby, człowieku - rzekł. - Rano znów będzie twoja. - Puść ją! - syknął ktoś z tyłu. Był to Krosd. Wolno, próbując zachować równowagę, wstał, ale widać było, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Slip zachrypiał głośnym, uwłaczającym śmiechem. - Lepiej byłoby dla ciebie, żołnierzu, gdybyś leżał pod ścianą tej karczmy, jak twoi koledzy. - Wynocha! - wrzasnął pretorianin i zataczając się ruszył do przodu. W jego ręku błysnęło szerokie ostrze miecza. - Jak chcesz - rzekł Slip. Kobiety korzystając z okazji odbiegły na bezpieczną odległość. Slip obejrzał się na swoich towarzyszy. Stali spokojnie obserwując zbliżającego się napastnika. Zareagował tylko Slip. Gdy pretorianin był pięć kroków od niego, podskoczył i nagłym ruchem dobył długiego miecza, który ze świstem przeciął powietrze. Żołnierz przyśpieszył, by zaatakować, gdy miecz przeciwnika na powrót dotknie ziemi. Krosd źle obliczył. Gdy pchnął miecz w stronę przeciwnika, tamten zdążył już odkręcić się i ustawić bokiem. Cios Krosda przeszedł obok Slipa i nim pretorianin zdołał wyhamować, dostał cięcie przez kark. Krzyknął boleśnie, a padając wzbił tuman piasku. Włóczęga odwrócił się od niego z niechęcią. - Bierzcie je! Idziemy! - rozkazał. - Nie! - wrzasnął ojciec, który biegł już w jego stronę. Kamień rzucony silnie przez Mekiego ugodził Slipa w oko. Ten na chwilę zasłonił twarz dłonią i zanim pozostali zdążyli zareagować, ojciec pchnął go nożem w serce. Zabójca pretorianina wyprężył się, padł na kolana, a potem runął pod nogi swego pogromcy. Ojciec podjął jego miecz. Zamarłem. Zwabieni odgłosami walki ludzie oblegli już cały ganek. Tymczasem trzem pozostałym włóczęgom przestało się śpieszyć. Wiedzieli, że ojciec nie może im ujść. Rozejrzałem się w poszukiwaniu pomocy, ale wokół były tylko przerażone i ciekawskie twarze pielgrzymów. Trzej rębacze zbliżali się wolno po linii półkola. - Jesteście pod bokiem królewskich kohort. Zawiśniecie! - krzyknął Ponescu. Tylko zarechotali w odpowiedzi. Pierwszy zaatakował Rzeźnik. Ciął prosto z góry, jakby na próbę. Zazgrzytała stal, ojciec odbił i obróciwszy się uderzył poziomym ciosem. Rzeźnik odskoczył, a widząc, że nie z rycerzem ma do czynienia, zaczepił jego nogę końcem ostrza. Ojciec runął, miecz wypadł mu z ręki. - Jedno twoje marne życie za życie Slipa to tyle co nic! - syknął Rzeźnik unosząc broń do góry. Ludzie zamilkli, czekali przymrużając powieki. Poderwałem się i, wyrzuciwszy ręce do przodu, splotłem ze sobą palce obu dłoni. MOC, która w tej właśnie chwili została mi w tajemniczy sposób objawiona, podziałała. Wojak znieruchomiał. Na jego twarzy zastygłej w okrucieństwie odbiło się zdziwienie, a miecz wypadł z bezwładnej dłoni. Padł na kolana i jęcząc patrzył, jak jego ręce, które niedawno trzymały jeszcze stal, wykręca teraz potworny paraliż. Dwaj pozostali włóczędzy zrobili kilka kroków tyłem, by następnie umknąć między budynkami i zniknąć mi z oczu. Usiadłem na schodach. Dziesiątki spojrzeń ślizgały się po mnie; wiedziałem, że wszyscy zadają sobie to samo pytanie, na które i ja nie znałem odpowiedzi. Karczmarz szepnął: - Urodził się na Jej oczach. To Jej dziecko. - To już tu - mówił staruszek Mozgli prowadząc mnie przez przepełnione ulice. - Poznałem niegdyś burmistrza Nicosa. Mówię ci, Thorge, to jedyny człowiek w Avilonie, który może nam wyjaśnić tę sprawę. - Ale jaką sprawę? - złapałem go za rękę. - Przecież to nie jest pewne. Mistrz Gry Avilońskiej wyrwał się i przyśpieszył kroku. - Jak to? Myślisz, że tylko od ciebie słyszałem o wyczynie przed karczmą?! - wykrzyknął. - Pół miasta już o tym mówi. Jutro będzie mówić drugie pół i nawet jeśli chciałbyś, nie pozostaniesz w cieniu. Stanęliśmy na pustym placu przed ratuszem, który wydawał się samotny i opustoszały. - Raz na dwadzieścia lat Avilon wariuje. Teraz wszyscy zajmują miejsca w okolicach parku. Ten plac jest pusty tylko w takim czasie - powiedział Mozgli i, pociągając mnie w stronę bramy, dodał: - Chodźmy po prawdę. Nie było szansy odwrotu. Staruszek uparł się, że pewna przepowiednia, zawarta w jednej z ksiąg tutejszej biblioteki, związana jest ze mną. A wszystkiemu winna była MOC, którą w niewiadomy sposób wyzwoliłem. Nie miałem pojęcia, czy była we mnie już wcześniej, czy też obdarowany zostałem dopiero teraz. Nie wiedziałem i tego, czy nadal noszę ją w sobie. Nie śmiałem próbować. Wszystko, co zdarzyło się na schodach ganku karczmy, wydawało się nieprawdopodobne. A jednak oddzielał mnie od otoczenia pewnego rodzaju mur, który wraz z upływem czasu rośnie i rozszerza się. Zauważyłem, że ludzie zaczynają mnie traktować jak mocarza niepojętego dla zwykłego śmiertelnika. Wielu z nich myślało zapewne, iż nie zaszkodzi otoczyć mnie swego rodzaju czcią. Wrota ratusza rozwarły się ze zgrzytem, który echem odbił się w ciemnym korytarzu. Ruszyliśmy weń, dudniąc butami po kamiennych schodach. - Powinna stać tu Straż Miejska, ale pewnie burmistrz wysłał ją na ulice. Wszelkie robactwo złazi się w tych dniach do Avilonu. Zresztą wiesz już coś o tym, prawda? - rozległ się w mroku głos Mozgliego. Nie odpowiadałem. Nie wiem, jak czuje się rycerz przed decydującą bitwą, ale coś mówiło mi, że właśnie tak jak ja teraz. Tajemnicza przepowiednia zawarta w grubej księdze - istnieje naprawdę czy też nie? Cóż wspólnego ma ze mną? Loch skończył się wyjściem na jasny korytarz, który prowadził do gabinetu burmistrza. Siedział tam jak król opuszczony przez swój dwór, samotny, lecz dumny. Stanęliśmy w progu. - O co chodzi, dobrzy ludzie? Skłoniłem się za przykładem Mozgliego, który wszedł do środka. - Pamiętasz mnie, Nicos? Tamten spoważniał, przyjrzał się staremu uważniej i nagle twarz mu złagodniała. Poderwał się i złapał starca za ramiona. - Mozgli! Mozgli z Parrakonu! Na mą głowę, to ty! - A jakże - zaśmiał się mój towarzysz. - A jakże. - Siadaj - rzekł burmistrz, a dostrzegłszy mnie, poprawił się. - Siadajcie. Spocząłem na ławie, a Mozgli rozsiadł się wygodnie w fotelu. - My ze sprawą do ciebie - zagadnął. Nicos nadstawił uszu. - Śmiało, mówcie - zachęcił. Mozgli chrząknął. - To jest mój przyjaciel Thorge - wskazał w moim kierunku. - Czy to imię coś ci mówi? - Thorge, Thor... THORGAS! Staruszek przytaknął skwapliwie i uśmiechnął się tajemniczo. - Możliwe, że w innym dialekcie brzmi to Thorgas. Pozostańmy przy Thorge. Powiedz, co przypomina ci to imię. - No przecież wiesz. Przepowiednia. Ponoć to on ma wyzwolić WIELKĄ MOC i zrobić porządek w Mylo. Ale czego ty właściwie... - Słyszałeś o zajściu pod karczmą kupca Ponescu? Burmistrz zaprzeczył, a staruszek zaśmiał się. - To jesteś chyba jedyny - rzucił wesoło. - Coś poważnego? - Na to się zanosi. Widzisz tego chłopca? - znów wskazał na mnie. - To twój legendarny Thorgas. - Mozgli... - zacząłem, ale nie dał mi dojść do słowa. - Wczoraj wyzwolił MOC i pokonał Nią morderców, którzy, jak wiesz, są plagą naszego kraju. Kto wie, czy nie niesie ze sobą nowych czasów. Upiera się, że zwą go Thorge, nie Thorgas, ale cóż to za różnica. Prawda? Nicos przyglądał mi się chwilę. - Skąd wiesz, że nie jest zwyczajnym magiem? - Właśnie dlatego - odparł Mozgli - przyszliśmy do ciebie. Znasz przepowiednię na pamięć? - Nie, tylko jej sens. Ale w bibliotece jest księga, a w niej... - Dobra - przerwał staruszek zacierając ręce. - Nie traćmy czasu. Burmistrz poprowadził nas przez kolejne komnaty, teraz zupełnie bezludne, lecz pełne bogatych ornamentów, mebli, dywanów gromadzonych przez wieki. - Jesteśmy na miejscu - rzekł wreszcie otwierając mocne, zdobione drzwi. Za progiem ukazał się naszym oczom świat ksiąg, papirusów, regałów. Rzuciłem spojrzenie głębiej, ale zgubiło się między setkami stojaków wypełnionych po brzegi. W powietrzu czuło się stęchliznę i miałem wrażenie, że wraz z powietrzem wciągam do płuc kurz spoczywający tu od tysiącleci. Burmistrz rozkoszował się wrażeniem, jakie wywarła na nas biblioteka. - To tylko filia Królewskiej Biblioteki. Byłem tam kiedyś w młodości i do tej pory jej wielkość przygniata mój umysł. - A gdzie nasza księga? - zapytał Mozgli. - Możliwe jest dotarcie do niej? Macie tu jakieś kartoteki? - O to trzeba pytać fachowca - odparł Nicos i rozejrzawszy się krzyknął: - Borto! Borto! Gdzieś z dala dotarł okrzyk "Idę", lecz długo musieliśmy czekać, nim spomiędzy regałów wyszła pochylona postać. Komnata musiała być olbrzymia. - Jestem. Już jestem. Wzywałeś mnie, Nicosie? - odezwał się starszy, chudy mężczyzna w bardzo luźnych szatach. Sprawiały wrażenie tak starych jak zgromadzone wokół księgi. Musiały pochodzić z lat, gdy ich właściciel miał jeszcze okrągłą posturę. - Sprawa nie cierpiąca zwłoki, Borto. - Słucham uważnie. - Potrzebna nam "Księga Przepowiedni Mylo". - Sentymentalna podróż w przyszłość dzięki powrotowi w przeszłość? - uśmiechnął się bibliotekarz. - Coś w tym rodzaju - odparł burmistrz. - Moi towarzysze twierdzą, że w tak wielkiej liczbie skryptów niczego nie znajdziesz. - Mylą się. Piętnasty segment, szósta półka. To gdzieś tam. Spojrzałem na Mozgliego, który mrugnął porozumiewawczo. - Ma pamięć jak mściwy poborca podatków - szepnął, gdy ruszyliśmy za Borto. Bez niego już po kilku krokach zgubilibyśmy się w gąszczu regałów. Zdawały się stać bez żadnego ładu i porządku. Mimo tego pierwszy dostrzegłem piętnastkę wypaloną na boku jednego z nich. - "Księga Przepowiedni Mylo" - odczytałem głośno. Borto zdmuchnął kurz, który uleciał pokaźną chmurą. - Oto ona - rzekł. - Jakiej właściwie przepowiedni szukacie? - Najważniejszej - odparł Mozgli. - To znaczy? Burmistrz wskazał na mnie. - Podejrzewamy, że on jest Thorgasem z przepowiedni. Twarz tamtego ożywiła się. Zwrócił się bystro w moim kierunku. - A jak zwiesz się, chłopcze? - Thorge. Szybko otworzył księgę i szeleszcząc przerzucił kilka pożółkłych kart. - Nie ma - oznajmił. - Jak to?! - wykrzyknął Nicos. - Gdzież się podziała?! - Wyrwana. Widzicie to miejsce? Tu właśnie była karta z przepowiednią. Ktoś musiał ją usunąć. - Kto?! - oburzył się burmistrz. Borto wzruszył ramionami. - Ja albo moi uczniowie... - Przestań! - przerwał Nicos. - Wcale ciebie nie posądzam. - Toteż nie obrażam się. Teraz właściwie każdy ma dostęp do ratusza. Nawet dziś rano ktoś włóczył się po bibliotece. - Łotry! - sapnął burmistrz czerwony z oburzenia. - Trzeba tu będzie jednak postawić strażnika. - Lepiej późno niż wcale. Do przodu wysunął się staruszek Mozgli i przerwał dyskusję: - Więc nie usłyszymy przepowiedni? Borto uśmiechnął się. - Tego nie powiedziałem - rzekł tajemniczo, a potem krzyknął: - Scoth, przyprowadź Korynta! Scoth i Korynt okazali się uczniami starego bibliotekarza. Mogli być w moim wieku. Pierwszy miał sylwetkę postawną, a twarz drugiego była blada, oczy mętne, a ciało wychudłe i anemiczne. Ale to właśnie jego wskazał mistrz. - Oto - zaczął - duma naszego miasta, duma Avilonu, a kto wie, czy i nie całego Mylo. Nazywa się Korynt i jest tak samo cenny jak cała zawartość tej komnaty. - I co, myślisz, że znajdzie złodzieja, który wyrwał kartkę? - zadrwił Nicos. Borto prychnął śmiechem. - Człowieku, daj mi skończyć. Znalazłem go czternaście lat temu na placu przed ratuszem. Żebrał. Przygarnąłem go i dopiero potem okazało się, że ma doskonałą, nieprawdopodobną wprost pamięć. Zacząłem czytać mu księgi, które pokochał tak samo jak ja. Już teraz przerósł swego nauczyciela. Jednym słowem, zna całą bibliotekę. - Co?! - wyrwało się burmistrzowi. - Na pamięć? Spojrzałem na chłopaka. Stał cicho, spokojnie, z twarzą bez żadnego wyrazu, wpatrzony w punkt gdzieś nad naszymi głowami. Borto dostrzegł moje zainteresowanie, bo położywszy mu dłoń na ramieniu powiedział: - Korynt jest niewidomy od dziecka. - Więc jak... - zaczął Mozgli, ale bibliotekarz przerwał. - Czytamy mu. Podajemy numery stron i wierszy. Resztę robi pamięć. Proszę, sprawdźcie go. Chłopcze - zwrócił się do mnie - weź jakąś książkę, otwórz na dowolnej stronie i przeczytaj wybrane zdanie. Potem pytaj, o co chcesz: stronę, linijkę, zdanie poprzedzające, następne. Obejrzałem się na towarzyszy, ale oni nie zareagowali. Podszedłem więc do półki i wziąłem jedną z ksiąg. Otworzyłem na środku. - "Król, lubo władca, powie: Nie masz nic ponade mnie, i każe sobie oddawać hołd. A jego żona, królowa powie: Nie masz piękniejszej kobiety nade mną, i każe sobie hołd dawać, a ty co uczynisz wtedy?" - odczytałem. - Pytaj. - Strona? - 2382 i 2384. Wytrzeszczyłem oczy. To było niesamowite. - Dwa następne zdania. Korynt myślał chwilę. Twarz ożywiła mu się, pokryła rumieńcem i tylko oczy nadal martwo stały w miejscu. - "Ty na to nic, pamiętaj. Przeklętyś, jeślibyś uczynił to i jeśli tego nie uczynisz". - Zgadza się! - krzyknąłem. Borto pogładził chłopca po głowie. - Pytajcie go. Burmistrz podniósł rękę. - Korynt - odezwał się - pamiętasz "Księgę Przepowiedni Mylo"? - Tak. - Pamiętasz przepowiednię o Thorgasie, mężu, który wyzwolił MOC i zwyciężył? - Pamiętam. - Powtórz całą przepowiednię. Niewidomy mistrz wziął głęboki wdech i wolno zaczął recytować: - "Avilon będzie zaś miejscem, w którym przyjdzie na świat Thorgas, syn kobiety i mężczyzny, ale dziecko Jej, bo na Jej oczach ujrzy światło dzienne. Nie zamieszka jednak w Avilonie, bo rodzice zabiorą go na północ, gdzie wychowywał się będzie. Do miasta narodzin wróci jednak na następne Jej przyjście, aby tu objawiona mu została MOC, która odtąd stanie się jego udziałem. A lud pozna go w chwili Jej przyjścia i wraz z nim stoczy walkę. Miecz przeciwko maczudze, zbroja przeciwko skórze. Thorgas zaś będzie miał brata, który nie będzie walczył po żadnej ze stron. Thorgas rozpocznie walkę, lecz nie zwycięstwa. Bo walka będzie długa i krwawa, a jego dni w Avilonie krótkie będą. Tu jednak zostanie, by ujrzeć kraj wolny, lecz rozbity i biedny. Ona go przyprowadzi, by został już wśród swego ludu, który odżyje, a Mylo urośnie wielce. I nigdy już lud nie zapomni o Thorgasie, który wyzwoli MOC i zwycięży. Tak przekazuję ja, Strosobor, któremu prawda ta objawiona została". Zaległa cisza. Tak samo jak przed karczmą Ponescu, poczułem na sobie wzrok. Był to wzrok ludzi zaciekawionych słowami starej przepowiedni. - Thorgasie, zabij tę muchę! - rozkazał Mozgli. Brzęczenie dochodziło gdzieś zza regałów i w ciszy komnaty dudniło niesamowitym echem. Męczyło. Oczami wyobraźni ujrzałem ją na swej ręce, więc wolno zacisnąłem dłoń. Mucha zamilkła. Był wysoki, muskularny i przystojny, a obstawa, którą zostawił przed karczmą, świadczyła, że więcej znaczy niż żołnierz z dobieranych starannie oddziałów pretorian. Wszedł, obrzucił wzrokiem zebraną w szynku hołotę i krzyknął: - Cisza! Zareagowali, zamilkli. Wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę. - Czy ktoś może wskazać Thorge'a z Ir? Spojrzeli po sobie, zaszemrali, lecz nim zdążyli odpowiedzieć, wstałem. - Ja nim jestem. Podszedł ku mnie. - Przychodzę z polecenia Ajudasa, prefekta przybocznej kohorty króla. Pan mój chce się z tobą widzieć. Słyszał o tobie i dlatego ma zaszczyt wręczyć ci dwa dary. Ma nadzieję, że przyjmiesz je i udasz się z nami do niego - wypowiedziawszy te słowa zdjął z pleców futerał, którego dotąd nie spostrzegłem, położył go na stole i otworzył. Wewnątrz był miecz. Bogato zdobiona pochwa skrywała szlachetną stal, a piękna rękojeść z wieńczącą ją głową smoka skrzyła się wesoło. Widok był przepiękny; ta broń wyszła spod ręki mistrza. Delikatnie wziął ją w dłonie, uniósł przed oczy i podał mi. Dotknąłem ostrza. Stał była zimna, srebrzysta i gładka jak wyroby złotników z Kuhuraju. Palcami pogładziłem główkę smoka. - Jest ze szczerego złota - powiedział. - Ten miecz to Smoczy Ząbek. - To wielki dar - odrzekłem. - Czym zasłużyłem na taką łaskę prefekta? - Jeśli tylko zechcesz, sam ci to wyjawi. "O co tu chodzi?" - pomyślałem. - "Czyżby zaczynała się sława?" "Nie daj się omamić" - doradzał rozsądek. Miecz, dar człowieka, który chciał mnie widzieć, niezwykle ważnego człowieka, był bardzo kłopotliwym prezentem. Pozostawiał tylko jedno wyjście. - Prowadź - rzuciłem. Wyraźnie się ucieszył i ruszył przodem. Włożyłem miecz do futerału i zarzuciłem go na plecy. Nagle czyjaś dłoń, położona na ramieniu, kazała mi się odwrócić. To był Mozgli. Staruszek ostatnio nie odstępował mnie na krok. - Nie liż mu dupy - szepnął. Wzruszyłem ramionami i poszedłem dalej. A jednak było to znakiem, że jego także zastanawiają intencje głównego prefekta. Mimo wszystko nikomu nie zamierzałem się podlizywać. Wyszliśmy na ulicę. Od razu spostrzegłem białego, pełnokrwistego rumaka, którego trzymało dwóch żołnierzy. Widać było, że jest nie ujeżdżony, ale jego cena i tak musiała być ogromna. Niewątpliwie u nas w Ir można by kupić za takiego konia parę wsi. - Oto drugi dar prefekta Ajudasa - oznajmił mój przewodnik. - Piękny. Prefekt jest nazbyt hojny. - Tak - potwierdził nieszczerze. - Gdzie mamy go umieścić? - Rozkaż, niech zwrócą się do Ponescu, by wskazał im stajnię. Przekazał polecenie i znów ruszyliśmy. Za nami sunęła reszta pretorian. Namiot prefekta znajdował się na drugim co do wielkości, po ratuszowym, placu Avilonu. Poznałem już miasto i doskonale wiedziałem, że kilka kroków stąd jest ulica, która prowadzi do parku i Jej groty. Czy było przypadkiem, że rozłożyli się właśnie tutaj, gdy Avilon jest tak wielki? Po chwili byliśmy na miejscu. Strażnik namiotu poznał prowadzącego i bez słowa wpuścił nas do wnętrza. Prefekt okazał się niewysokim, tłustym człowieczkiem o białej, obrzydliwej skórze, prześwitującej przez przezroczysty materiał tuniki. Na nasz widok wstał i sapiąc wyszedł nam naprzeciw. Pamiętałem słowa Mozgliego, więc tylko nieznacznie skinąłem mu głową. - Witaj - rzekł odprawiając pretorianina. - Widzę, że otrzymałeś moje podarki. - Tak. Wielka to dla mnie łaska. Nie zasłużyłem... - Tak tylko wspomniałem - machnął ręką. - Moi chłopcy to doskonali żołnierze i zabijaki, ale równie dobrzy złodzieje. Mówisz więc, że podobały ci się. - Tak. Bardzo dziękuję. Naprawdę nie wiem, czym mógłbym się odwdzięczyć - nagle zdałem sobie sprawę, że robię to, przed czym ostrzegał mnie Mozgli. Chrząknąłem więc i dodałem twardo: - O co właściwie chodzi? Bo nie sądzę, by dary tak drogocenne rozdawano za darmo. Jemu też wyraz twarzy się zmienił, jakby zrzucił maskę. - Tak. Masz rację, Thorgasie. Mamy do ciebie sprawę wielkiej wagi. Nadstawiłem uszu. Zrozumiał to jako zachętę do wyjawienia tajemnicy. - Rzuciło ci się zapewne w oczy, że w tym roku pretorianie króla są w Avilonie. Nie sposób ich przeoczyć. Otóż trzymamy tu siedem kohort. Słusznie myślisz, to nie jest zwykła sprawa. Otrzymaliśmy misję, rozkaz króla, a ten, jak wiesz, trzeba wypełnić. Dlatego potrzebujemy twojej pomocy. - Siedem tysięcy żołnierzy pragnie pomocy jednego człowieka? Uśmiechnął się mrugając porozumiewawczo. - Ale jakiego człowieka? THORGASA! Chyba każde dziecko w Mylo słyszało o Thorgasie. - Ja jestem Thorge, syn wójta małej osady w Ir. Zaśmiał się i pogroził mi palcem. - Dobrze, dobrze. Dosyć wykrętów. Wiemy już, kim jesteś. A jesteś Thorgasem, Jej dzieckiem. Wyzwoliłeś MOC i posiadasz ją. Szanujemy cię i prosimy o pomoc. Cena nie jest ważna. Wymień sumę, a zostanie ci wypłacona. Przełknąłem ślinę. Coś ważnego miało się zdarzyć w Avilonie. Sam główny prefekt królewskiej kohorty to powiedział. A jeśli siedem kohort nie gwarantowało zwycięstwa i potrzebna była jeszcze MOC, to musiało to być coś poważnego. Cena nie odgrywała przecież roli. - Nie biorę zapłaty przed wykonaniem zadania - odrzekłem. - Czego oczekujecie ode mnie? - A więc zgadzasz się? - Muszę wiedzieć na co. Zamilkł i zamyślił się. Przez chwilę wydawało się, że nie powie, ale zależało mu na MOCY o wiele bardziej, niż się początkowo spodziewałem. - Jak wiesz - zaczął - pojutrze będzie dzień Jej kolejnego przyjścia. Król nasz, Ratwoorth, także chciałby spojrzeć na Nią. Pragnie wziąć udział w ogólnym święcie swego królestwa i dlatego postanowił się z Nią spotkać. - Przybędzie tu, do Avilonu?! - Nie, to Ona... uda się do niego. Albo nie zrozumiałem, albo... - Przecież nigdy nie oddala się od parku. - Przy twojej pomocy, dzięki MOCY, będzie musiała to zrobić. Na chwilę straciłem oddech. Straszne podejrzenie, które kiełkowało w mej głowie, teraz wybuchło okropną prawdą. - Chcecie Ją porwać! - ryknąłem. - Podnieść rękę na naszą Królową-Rodzicielkę! Wy, wy... Prefekt nie zareagował na mój wybuch. - To Ratwoorth jest twoim i naszym królem, któremu winieneś służyć. - Ona jest ważniejsza od króla! Podszedł i złapał mnie za ramiona pulchnymi palcami. - Nic się Jej nie stanie. Będzie w pałacu. Lepsze to chyba niż jaskinia. Królowej potrzebny pałac. Król kazał wybudować nowe skrzydło zamku, sypialnie. Dajmy królom, co królewskie! - krzyknął szarpiąc mną. Użyłem MOCY i prefekt upadł na ziemię. - Więc to tak! Twój nędzny król chce uświetnić swoją sypialnię! Znudził mu się harem z niewolnicami wszystkich prowincji?! Siedział na ziemi. Z jego twarzy wprost przelewała się wściekłość. - A tak! Jest mężczyzną, a Ona kobietą. Nic tobie do tego, nędzny magu! Chciał, bym wciągnął ciebie do tego zadania, ale to zbyteczne. Myślałeś może, że na ciebie zwróci swój wzrok i gładkie lico? Gnojku, i bez ciebie dowieziemy Ją do zamkowej sypialni. Ty... ty... bękarcie poczęty iluzją! Bez namysłu zacisnąłem pięści. Prefekt nagle zamilkł, a jego wargi zaczęły pożądliwie szukać powietrza. Złapał się za szyję i zaczął pełzać. Patrzyłem, jak oczy wyłażą mu na wierzch, a usta kłapią niczym pysk ryby wyjętej z wody. - Nie zapominaj, kim jeszcze przed chwilą sam mnie nazwałeś. Jestem Thorgas. Żałuję, że ciebie poznałem! - syknąłem i rozluźniając palce wyszedłem z namiotu. Po straży nie było śladu. Słyszałem, jak leżący znów zaczyna oddychać, jak szybko, nierównomiernie nabiera powietrza olbrzymimi haustami. - Skąd to masz? - spytałem. Nie odpowiadał. Stał przede mną radosny, szczęśliwy, drżący z podniecenia, czy też może z innego powodu. Jeszcze raz obrzuciłem go wzrokiem. Szerokie ramiona pokrywała stal naramienników i napierśnika; robiły z niego prawdziwego mocarza. Na to narzucony miał typowy żołnierski płaszcz sięgający kolan. Przepasany był ciężkim, szerokim pasem z grubej skóry, nabijanym metalem. Z lewej strony pas obciągnięty był mieczem. Strój, gołe nogi w nagolennikach i sandałach, przywodził na pamięć wyposażenie pretorianina. Za to miecz był nietypowy, długi, niemalże końcem sięgający ziemi. - Skąd to masz? - powtórzyłem. - Czy tylko ty możesz otrzymywać prezenty, bracie? Prezent? Spojrzałem na ojca, który podszedł i położył mu dłoń na ramieniu. - Meki, ktoś ci to ofiarował? - spytał. - Tak. - To bardzo drogie. Któż był tak hojny? Popatrzyłem na mojego brata uważnie. Dobrze wiedziałem o jego zamiłowaniu do wojaczki. Od dawna napomykał o mieczu i zbroi oraz o zaciągnięciu się do oddziału któregoś z trybunów w Ir. Ale bezskutecznie. Pierwszego nie chciał mu dotąd sprezentować ojciec, a o armii nie chciała słyszeć matka. I nagle takie zaskoczenie. Czyżby dobry mag? - Pewien bogaty obcokrajowiec chciał, żebym zaprowadził go do parku. Dał mi za to trochę monet. Srebrnych. Kłamał. Niczym nie zdradził się, a jednak pewny byłem, że kłamie. - Jak przedostał się do miasta mimo pretorian? - zapytałem. - Chyba miał glejt. Zresztą słabo mówił po naszemu. No co tak stoicie? Nie chcieliście dać trochę pieniędzy, to sam zarobiłem. Czy tego też mi nie wolno?! - Ależ można, synu... - zaczął ojciec, ale przerwała mu matka: - Chcemy tylko wiedzieć, czy zarobiłeś je uczciwie. Zaśmiał się. - Najzupełniej. Przecież sam dał mi te pieniądze i wiedział, co robi. Dlaczego kłamał? Coś skrywał. "Czyżby jeszcze jedna tajemnica?" - pomyślałem. Poczułem na ramieniu jego rękę. - Ty też masz mi to za złe? - zapytał. - Ależ, wcale nie - uśmiechnąłem się - pokaż no miecz. Ochoczo wyjął go z pochwy i zaczął wywijać z dużą wprawą. - Hej, poucinasz nam głowy, chłopcze! - krzyknął któryś z gości Ponescu. Wyszliśmy z karczmy na ulicę. - Poćwiczymy? - zapytał Meki. Wróciłem po swój Smoczy Ząbek i wkrótce stal zadźwięczała o stal. Meki był dobry, bardzo dobry. Początkowo osaczałem go ciosami, ale wkrótce zaczął brać górę i jąłem się cofać. Odczuwałem omdlewanie mięśni przy jego uderzeniach, toteż ograniczyłem się do obrony i sporadycznych ataków. Przechodnie, myśląc, że walczymy naprawdę, mijali nas z dala, niektórzy przystawali zaciekawieni. Zwarliśmy się. Spojrzałem w twarz brata; przede mną były oczy zimne jak toń morska. Przestraszyłem się. Dopiero po chwili, jakby przypominając sobie o czymś bardzo ważnym Meki sprawił, że z jego oczu znikł chłód. Nagle odskoczył, a ja, wparty w niego z całych sił, runąłem na ziemię. Szybko odwróciłem się doń, ale natknąłem się na ostrze. Pod brodą poczułem chłód miecza. Zadrżałem, a Meki zaśmiał się i schował broń do pochwy. - Wygrałem! - krzyknął radośnie. Nazbyt radośnie. Rozłożyłem ręce na znak bezsilności i wstałem ciężko. Ruszyliśmy do karczmy, on podskakując, ja podpierając się mieczem. Obok przebiegło stadko dzieci pokrzykując, że na Placu Arki rozłożył się cyrk. W tej chwili dostrzegłem coś jeszcze, co mogło być kolejnym znakiem. Meki wtulił głowę w ramiona, a jego ciałem wstrząsnął dreszcz. Ledwie zdążyłem odwrócić głowę, gdy obejrzał się. Sprawdzić, czy zauważyłem? Przemierzaliśmy opustoszałe, brudne, wymiecione z ludzi ulice Avilonu. Wczoraj wszyscy pielgrzymi koczujący po ulicach, parkach i placach usunięci zostali poza mury miasta, którego bramy zatrzasnęły się na dobre. Pretorianie, po dobrze wykonanej pracy, leniwie przemierzali senne ulice, nad którymi pochylały się puste mury domostw. Wszyscy mieszkańcy miasta gromadzili się już w parku, wokół groty, oczekując na moment, w którym głaz zostanie odsunięty na bok jakąś ogromną siłą, a ze środka wyjdzie Ona. - Jak to będzie? - spytałem. Obok mnie truchtał Mozgli. Staruszek wyciągał jak mógł swoje krótkie nogi, by nadążyć, ale czasu zostało już niewiele. Nie zwalniałem. - Jak będzie? Nie wiem. Wiem, jak było dotąd. Głaz drgał, ludzie padali twarzami do ziemi, niektórzy mdleli. Potem wychodziła Ona, uśmiechała się i szła do ludzi. Podnosili wtedy oczy i radowali Jej widokiem. - Jaka Ona jest? Uśmiechnął się. - Wiele dziesięcioleci temu powiedziałbym ci, że jest piękna, że ludzkie oko nigdy nic równie pięknego nie widziało, że twarze najładniejszych kurtyzan króla w porównaniu z Jej twarzą są szkaradne. - A teraz? - Teraz - odrzekł - mój czas minął, a Jej trwa ciągle. Wiem, że znów wyjdzie młoda, świeża, wesoła, promieniująca uśmiechem cieplejszym od słońca. Teraz powiem, jak powinien mówić stary człowiek. Jest dobra. Na Jej przyjście czekają wszyscy ludzie Mylo. To Ona jest naszą królową, nie jakiś tam obcy Ratwoorth. Bez Niej uschlibyśmy jak źdźbło trawy przeniesione na pustynię Helly. Życie ludzi z Mylo jest ciężkie. Pracują po to tylko, by pachołki dworskie mogły odebrać im owoce ich pracy. Sami przymierają głodem. Zresztą wiesz, jak jest, twój ojciec jest wójtem. Czy widziałeś kogoś prawdziwie szczęśliwego dziesięć, pięć lat temu? Nie. Szczęśliwi są dziś. Od jutra rozpoczną codzienną pracę, ale będą chcieli żyć. Wiesz dlaczego? Bo zechcą dożyć następnego Jej przyjścia. - Kim Ona jest? - zapytałem. - A kim jest deszcz, który raz do roku zrasza tutejsze pustynie? Wzruszyłem ramionami, a on pokiwał głową. - Tym właśnie jest Ona. Z któregoś z domów przed nami wypadł mężczyzna z workiem wypchanym po brzegi i zniknął w następnej uliczce. Po chwili rozległy się krzyki pretorian i tupot stóp. - Złodziej? - rzuciłem. - Mhm. A co, dziwisz się, że są na świecie złodzieje? - Nie, ale dzisiaj... - Stawiam głowę, że i on za chwilę będzie w parku. Jeśli go nie złapią. - Już - szepnął ojciec i rzeczywiście głaz drgnął. Szmer głosów przeszedł przez lud. Widziałem wyraźnie, jak kordon pretorian zakołysał się nerwowo. Ogromny kamień odskoczył, a z mroku wyszła Ona. Nie mogłem powstrzymać siły, która wraz z innymi rzuciła mnie na kolana. Szyk czerwonych postaci załamał się. Niektórzy padali na ziemię, inni wparli się nogami w trawę, by nie pójść w ich ślady. Rydwan wpadł na polanę nagle. Spienione konie runęły między żołnierzy tratując tych, którzy nie zdążyli uskoczyć. A Ona stała prosto, bez ruchu, wpatrzona w nadciągające niebezpieczeństwo. Wszystko wydało się być snem, w którym nikt nic nie może zrobić, bo jakiś okropny bezwład opadł na miasto, by przyjść z pomocą świętokradcom. Wyrwałem miecz z futerału i już biegłem w stronę groty. Za sobą słyszałem czyjeś kroki, ale nie było czasu na oglądanie się. Smoczy Ząbek przeciął powietrze i wyrąbał przejście w kordonie skamieniałych pretorian. Twarz zalała mi ciepła, lepka krew. A rydwan zatrzymał się. Powożący, przybrany w lśniącobiały strój, zeskoczył na ziemię. Ryknąłem wywijając mieczem bezsilnie. Tymczasem plugawe ręce już wyciągały się by Ją unieść i porwać rydwanem. Nie uchyliła się, nie zrobiła kroku. Popatrzyła tylko i wtedy dotykające Ją dłonie zapłonęły. Mężczyzna stanął i chyba cały Avilon usłyszał jego bolesny krzyk. Ręce paliły się skwiercząc i wysyłając wokół mdłą woń. Z tyłu ktoś wrzeszczał, ale to było nieważne. Przypadłem do gorejącego i wbiłem mu ostrze w pierś. Padł patrząc na mnie dziękczynnie. Poznałem twarz głównego prefekta królewskiej kohorty. Ale ważna była tylko Ona. Runąłem na kolana i z drżeniem ciała poczułem, że mnie dotyka. Serce zaczęło mi walić jak kowalski młot i wtedy odezwała się: - Thorgas? - Tak, pani - szepnąłem, czy może nawet pomyślałem tylko. - Co się tu dzieje, Thorgasie? - Pani... - jęknąłem podnosząc oczy. Uśmiechnęła się, ale był to uśmiech smutny, rozdzierający, taki, za który mógłbym rozpłatać sobie gardło Smoczym Ząbkiem. - Zabij! - usłyszałem z tyłu i odwróciłem głowę. Nade mną stał Meki w swojej nowej zbroi, z mieczem uniesionym lekko do góry. Był blady, prawie przezroczysty i tylko czarne oczy wpatrywały się we mnie nieprzytomnie. Za nim biegł wysoki, gruby mężczyzna; głos wychodził z jego ust. - Zabij! Wziąłeś pieniądze! - usłyszałem znów. Ale Meki nie poruszył się. Nim tamten dobiegł, odrzucił miecz, padł na kolana i jęknął: - Przebacz. Zrobiło mi się zimno. STRASZNIE. Tym razem wołał ktoś od strony pretorian i nim zrozumiałem, o co chodzi, mężczyzna ten krzycząc "Nie", przyskoczył do Niej. W powietrzu zafurkotało kilka strzał miękko wchodząc w jego plecy. Jedna utkwiła w szyi, a szkarłatne ostrze wyzywająco tkwiło pod drżącym podbródkiem. Zachwiał się. - Ja tylko... chciałem... cyrk... tyle ludzi by przychodziło... ja nic złego... Pani... - wycharczał, jakby chciał się przed Nią usprawidliwić, i padł martwy na ziemię. Zerwałem się i zanim zafurkotały znów pierzaste pociski, zaczęłał działać MOC. Strzały skręcały, traciły szybkość i opadały. Tymczasem łucznicy rozbiegli się, a na nas runęła piechota. Spojrzałem na Nią. Dalej stała prosto, spokojnie, choć pogoda znikła z Jej twarzy, a oczy napełniły się smutkiem. - Pani - szepnąłem, ale przerwał mi obcy dźwięk. Na polanie rozpoczęła się walka. Kilkanaście tysięcy pielgrzymów z rykiem rzuciło się na atakujących żołnierzy. Zakotłowało się. Po chwili rozległy się jęki umierających, a ostrza zabarwiły się czerwienią. Drgnęła i dostrzegłem, jak mruży oczy, by chociaż w ten sposób złagodzić okropny widok. Kilku żołnierzy odłączyło się od grupy i ruszyło w naszą stronę. - Pani, musisz się schronić - rzuciłem błagalnie. - Chodź! - rozkazała i pociągnęła mnie w otwór groty. Głaz poruszył się, zaczął się cofać. - Thorge - zatrzymał mnie głos Mekiego. Odwróciłem się. Klęczał nadal. - Thorge, weź mnie ze sobą. Wybacz... Głaz zasłonił go już, a ja zostałem w mroku. - Proszę, Thorge... Zwróciłem oczy w głąb korytarza i ujrzałem Ją na tle światła bijącego ze środka. Przed nami rozciągała się słoneczna, pogodna kraina. Odłożył pióro i oparł plecy o pień rozłożystej ostrolistnicy. Za nim zieleniła się dolina, na której pasło się stado antylop. Niedaleko, na skale, odpoczywała lwia rodzina. Spojrzał w wylot ciemnego korytarza, gdzie za chwilę mieli się zagłębić, przejść po dwudziestu latach, które tu minęły jak jeden dzień. Na wspomnienie miasta znów się zamyślił i swoją czterdziestoletnią twarz zasłonił dłonią. - Idziemy?! - krzyknęła młoda, przepiękna kobieta ubrana w błękitną suknię. Podniósł głowę i wstał. - Nie boisz się? - spytała. - Będę musiała powiedzieć, że NIE JESTEŚ THORGASEM. Uśmiechnął się z rezygnacją i ruszył za Nią w mrok korytarza. Jego twarz nie wyrażała niczego. Było to oblicze mężczyzny zmęczonego nudnym życiem, którego przyszłość już nie obchodzi. Zwalczył chęć zerwania z szyi piekielnych amuletów, które dały mu gorzki, oszukańczy smak MOCY i sławy. Cudzej sławy zagarniętej bezprawnie. PIEKIELNA GRA AVILOŃSKA. PRZEKLĘTY MOZGLI. PRZEKLĘTE MIASTO. PRZEKLĘTA... Nie spostrzegł, że kartki z historią jego życia wypadły mu z ręki, a wesoły wietrzyk poniósł je w dolinę.