Magdalena Lewańska-Kuypers W duńskim porcie Magdalena Lewańska - Kuypers to pisarka mieszkająca od 30 w lat w Niemczech. Wydała w Polsce powieść "Wszystkie moje kaczuszki" (Prószyński i S-ka 1999), a my gościliśmy ją na naszych łamach z zabawną bajką "Dziewanna". Tym razem przedstawiamy poważniejsze, nastrojowe opowiadanie, mając nadzieję, że się Wam spodoba. Morze było spokojne, słońce stało w najwyższym punkcie, zalewało złocistym blaskiem mały port, rozgrzewało nieliczne cumujące w nim jachty. Wyrzucone w nocy przy większej fali na brzeg wodorosty, schły wydzielając słoną woń lata i wakacji. Siedziałam na niskiej ławeczce przed jakimś barakiem, upał i cisza uspokajały mnie, zmęczone trochę przydługą jazdą na rowerze mięśnie rozluźniały się, powieki mrużyły, drażnione blaskiem odbijanych przez drobne fale promieni. Oparłam się wygodnie o ciepłą, drewnianą ścianę za sobą i, osłaniając oczy dłonią, spojrzałam na Bałtyk. Białe żagle rozsiane były gęsto, łodzie jednak zdawały się wcale nie przesuwać, wiatr też dzisiaj odpoczywał. Cudownie leniwa atmosfera, chwila, w której dawniej sięgnęłabym po papierosa... Lecz choć nie paliłam już od lat, nie musiałam rezygnować z przyjemności oddawania się nałogowi. Mój narkotyk był we mnie. Hans. Zamknęłam oczy. Czy Hans jest teraz gdzieś tam na morzu? Lato, dobra pora na wakacje, od wspólnych przyjaciół wiedziałam, że ma w Danii jacht. Ale Dania, choć mała, posiada bardzo dużo wybrzeża. Hans mógłby być wszędzie, przy którejś z wysp, w jakimś innym porcie, a może nawet na Morzu Północnym. Szansa spotkania go przypadkiem teraz właśnie jest pewnie mniejsza niż szansa wygrania w totolotka. Zresztą Przypadek nie lubi być wyczekiwany. Wiedziałam, że jeśli kiedykolwiek spotkam Hansa, to stanie się to nagle i bez ostrzeżenia, nie tak jak dziś. Dziś miałam czas, byłam sama, po dwóch tygodniach wakacji wyglądałam i czułam się dobrze. Nie, tego Przypadek nie lubi. Nie mógł mnie zaskoczyć, dopóki, marząc o spotkaniu, rozglądałam się za Hansem po porcie. Drażniłam go tylko i traciłam widoki na jego uśmiech. A jednak nie potrafiłam się powstrzymać. No bo czyż nie lepszy wróbel w ręce? Czyż nie lepsze piękne marzenia od znikomego prawdopodobieństwa? Natura wyposażyła mnie w dar, który pozwalał mi całkowicie zatopić się w marzeniach, przenieść się w wyimaginowany świat, niemal namacalnie przeżywać to, co ukazywała mi wyobraźnia. Tęskniłam za zrealizowaniem się tych obrazów, ale kto wie, czy rzeczywistość byłaby równie urzekająca? W które miejsce mojego zwyczajnego, prozaicznego istnienia miałabym upchnąć romantyczne przygody i namiętną miłość? Szczerze mówiąc, tak naprawdę nie bawiłoby mnie prowadzenie podwójnego życia. Jeszcze gorzej miała się sprawa z bohaterami ewentualnego romansu. Czy Hans był jeszcze tym samym mężczyzną, którego przed prawie ćwierćwieczem kochałam? W tym roku skończy pięćdziesiąt lat. Jak się postarzał? Jest może łysym, dorosłym (!) panem, ze zwiotczałą skórą i z brzuchem piwosza? A jego charakter? Miał już przecież za młodu wady, czy nie rozrosły się one i nie utrwaliły tak, że trudno z nim teraz wytrzymać? Ja też trochę się zmieniłam. Nie oszukujmy się. Wyglądam całkiem nieźle, ale tylko gdy nie porównuje się mnie z tamtą młodą dziewczyną sprzed lat. Czy wartości mojego charakteru i intelektu byłyby w stanie odwrócić uwagę Hansa od moich zmarszczek, albo czy wiadomość o tym, że wreszcie wydoroślałam, zrobiłaby na nim wrażenie? Raczej nie. Nic w tym nadzwyczajnego. Nie starzeliśmy się razem... Czy on mnie w ogóle jeszcze pamięta? Ja, owszem, pamiętam go doskonale. Jego sylwetkę, jego chód, sposób trzymania głowy, wyraz twarzy, gdy nad czymś się zastanawia. W duszy widzę, niemal czuję jego dłonie, skórę, włosy. To wszystko może być teraz inne, obce. Czyż nie lepsze są więc wspomnienia, marzenia? W marzeniach Hans mówi tylko słowa, które ja sama wkładam mu w usta, zachowuje się tylko tak, jak ja tego chcę. Dzięki marzeniom nadal jest mi bliski i drogi, mój. A w rzeczywistości... Ach tak, pamiętam, to było w Getyndze, prawda? Poznaliśmy się, gdy Jürgen, z którym wtedy mieszkałem przyprowadził cię do domu. Pamiętasz, usiadłaś na moim łóżku, obudziłaś mnie... Ach nie?... Nie ty?... Kto?... To była Uschi? Masz rację, rzeczywiście... Nie, nie! Pamiętam cię, naprawdę! Tylko tak mi się poprzestawiało. To przecież już tak dawno... Czy naprawdę chciałam to usłyszeć? To, albo coś równie raniącego, świadczącego o tym, że stanowiłam w jego życiu jedynie epizod? Wiedziałam, że nie byłam największa miłością jego życia, uświadomiłam to sobie kiedyś i odważyłam się nawet przyznać do tej wiedzy przed sobą samą. Ale gdzieś na dnie duszy drzemała nadzieja, że on, gdyby tylko mógł, zaprzeczyłby temu. Gdyby miał po temu okazję, gdybyśmy się jeszcze kiedyś spotkali zapewniłby mnie, że na zawsze pozostanę w jego sercu, że żałuje... że szkoda... Rozsądek i nadzieja. Rzeczywistość i marzenia. Dopóki Hans był daleko, nieosiagalny, nie miało znaczenia, że uparcie starałam się zatrzeć granicę pomiędzy tymi pojęciami. Załóżmy jednak, że spotkalibyśmy się w rzeczywistości. Wtedy musiałabym spojrzeć prawdzie w oczy. Przecież oszukuję siebie i innych twierdząc, że pragnę go zobaczyć po to tylko, aby uaktualnić wyobrażenia jakie o nim mam, gdyż potrzebne mi to do tworzenia nowych opowiadań, które tak miło się potem czyta? Zadałam sobie kiedyś trud przeanalizowania tego mojego pragnienia i wyszło na jaw to, co nawet przed sobą ukrywałam. Nic a nic nie obchodzi mnie, kim Hans jest obecnie, jakie jest jego życie, jaką drogę przeszedł, nie zależy mi na przyjacielskich z nim kontaktach. Jedyne, na czym mi zależy to wyznanie, że nigdy nie przestał żałować porzucenia mnie, wyznanie, które wyszeptałby w moich ramionach, usta przy ustach. Wszystko różniące się choć na jotę od tego scenariusza zraniłoby mnie tylko, rozdrapało starą ranę. Co pozostało mi na pamiątkę miłości mojego życia? Prawie nic. Mała paczuszka listów, które Hans napisał po naszym rozstaniu. Przedziwne listy miłosne. Wylicza w nich bezlitośnie przyczyny, dla których mnie porzucił, ale jednocześnie zapewnia mnie o swoim głębokim uczuciu. Namiętne, czułe listy... Gdy pragnę przywołać wspomnienia o Hansie, odczytuję te kartki. Pogrążam się wtedy w emocjonalnej burzy. Ogarnia mnie zarówno niebotyczne szczęście, takie jak w tym dniu przed laty, gdy zdecydował się mnie pokochać, jak i bezdenna rozpacz z ostatniego aktu naszego związku. Byliśmy sobie tak bliscy i on doceniał plusy tej bliskości. Kochał we mnie to, co i ja w sobie ceniłam, ale kilka moich wad ciążyło mu ponad miarę. Straciłam go wtedy i nigdy już do mnie nie wrócił, bo nasze drogi zwyczajnie się rozeszły. Kiedyś minął ból i gdy byłam już w stanie pokochać kogoś innego, wierzyłam, że spotkam w życiu mężczyznę, który wynagrodzi mi tamtą stratę. Nie spotkałam. Następne związki przychodziły, trwały, rozpadały się, ale żaden nie pozostawił po sobie tak głębokiego śladu. Przeszłam przez życie bez Hansa. I on przeszedł życie beze mnie. * Otworzyłam oczy. Jakaś łódź motorowa z kabiną wpływała do portu. Przy sterze stał szczupły mężczyzna w białej czapce i słonecznych okularach. Kobieta w szortach i luźnej koszulce przechodziła właśnie na dziób, aby zarzucić cumę na jakiś słupek, a może od czegoś się odepchnąć, coś przyciągnąć. Nie wiem. Nie znam się na tym. To nie ze mną Hans pływa po morzach... To nie był Hans, to oczywiście nie mógł być on. Przypadek na pewno dawno już mnie odkrył, jak siedzę tu i czekam - wypoczęta, z wolnym popołudniem... A może Hans już tu jest? Może śpi na którymś z jachtów? Dlaczego nie? Jest już wprawdzie południe, ale on ma przecież wakacje. Dawniej rzadko wstawaliśmy wcześniej. Do późnej nocy gadaliśmy, kochaliśmy się, bawiliśmy, a potem odsypialiśmy to w nieskończoność. Rozejrzałam się po porcie. Na trzech tylko łodziach powiewała niemiecka flaga. Pierwszy, zbyt duży i luksusowy jacht, nie mógł należeć do Hansa. Drugi stał za daleko ode mnie, wybrałam więc trzeci. Ani za duży ani za mały, nie wyglądał ani za biednie, ani za bogato. Nazwy na burcie nie mogłam odczytać, zasłaniała ją łódź obok. Widziałam tylko pierwszą literę, a ponieważ było to M, serce zabiło mi radośnie. M jak Magda, moje imię. Nazwał tak swój jacht, żeby symbolicznie wynagrodzić mi krzywdę, żeby choć w ten sposób znów się ze mną połączyć. Nie muszę się już obawiać, że zapomniał kim jestem i że zrani mnie, szukając zbyt długo w pamięci. Wstałam z ławeczki i skierowałam się w stronę tej łodzi, by szukać wzrokiem na pokładzie dowodów na to, że należy ona do Hansa. Nie wiedziałam jeszcze, co spodziewałam się znaleźć, nie mogłam przecież przypuszczać, że posiada wciąż te same rzeczy co przed dwudziestoma laty. Ale znałam go przecież tak dobrze, że bez wahania potrafiłabym stwierdzić, czy jakiś przedmiot może być jego własnością, czy nie. Nie uszłam daleko. Zmiana perspektywy pozwoliła mi przeczytać całą nazwę łodzi. Marlies, ukłuło mnie w oczy, a jeszcze bardziej w serce. Jak mogłam się łudzić! Imię jego żony, matki jego syna, kobiety, z którą spędził życie. Dlaczego to tak boli? Odwróciłam się, żeby odejść, odjechać. Zrozumiałam nagle, że bawiłam się z ogniem. Chwila miłych marzeń kosztowała jednak zbyt wiele. Szkoda mojego dobrego nastroju, szkoda letniego, wakacyjnego dnia. - Magda, to ty? - usłyszałam za plecami. Drzwi kajuty uchyliły się i wyjrzała z niej głowa Hansa. Był łysy. Resztki siwawych kłaczków wisiały przy skroniach. Sięgnął za siebie i już w następnej sekundzie zaprezentował mi się w kapeluszu. Tak, to był ten sam, albo taki sam kapelusz jak ten, którego zawsze uchylał, gdy wjeżdżał na autostradę, by rondo nie zasłaniało mu widoku na nadjeżdżające samochody. - Co za przypadek! - powiedział. Wyszedł na pokład. To musiał być początek jego wakacji, a może tylko przesypiał słoneczne godziny pod pokładem. Jego skóra miała kolor kaszki manny. Dawniej dobrze mi znajome, nieliczne brązowe włoski na piersi rozrosły się w bujny las, połyskiwały rudawo na barkach. Brzuch i sześć fałdek, po trzy na każdym boku, deformowały figurę. Gdy mówił, seplenił jeszcze bardziej niż dawniej. Jak mogłam nie pamiętać, że seplenił? Zrobiło mi się nagle żal, bo zrozumiałam, że od dziś nie będę już mogła snuć marzeń na jego temat, jednocześnie jednak zaczęło mi świtać, że właśnie zaczynam uwalniać się od ciężkiego balastu, który od dziesięcioleci ograniczał moją wolność. Ta postać, którą widziałam właśnie przed sobą nie mogła już być ideałem, do którego przyzwyczajona byłam porównywać wszystko i wszystkich. Ale zwyczajnie wzruszyć ramionami, odfajkować tę historię i wrócić do porządku dziennego nie byłam jeszcze w stanie. Przeszłość nie zmieniła się poprzez to spotkanie. Przeszłość tkwiła we mnie nadal jak zatruty kolec. Tylko, o ile dawniej nie mogłam i nie chciałam tego kolca usunąć o tyle teraz nie widziałam już przeszkód. Tak, chciałam, żeby wyznał mi, że żałuje, że zawsze... że nigdy... Ale już nie w moich ramionach. Poprzez las na jego piersi wiły się strumyczki potu. I już nie usta przy ustach. Sepleni i pluje... - Masz dziś wolny dzień? Rodzina dała ci urlop? Ja też mam dziś wolne. Marlies odwozi Sebastiana na obóz. Wróci dopiero jutro rano i zaraz ruszamy w rejs. Widzę, że masz rower. Ja się dziś nastawiłem na leniuchowanie. Widzisz ten cypel? - wskazał na morze. - Tam jest piękna zatoczka z plażą pod kredową skałą. Od lądu nie można się tam dostać, tylko łodzią. - Wziął do ręki lornetkę, przyłożył ją do oczu i długo wpatrywał się we wskazaną poprzednio okolicę. Jego usta wykrzywiały się przy tym brzydkim grymasem jak zawsze, gdy nad czymś się zastanawiał. Przypomniało mi się, jak kiedyś rozpłakałam się z żalu i tęsknoty zobaczywszy ten sam grymas u kogoś innego. Było to oczywiście już po tym, jak mnie porzucił. Znów to bolesne ukłucie... Dłoń trzymająca lornetkę była jeszcze dłonią, którą znałam. Ale reszta? Odtworzyłam w pamięci dawny obraz Hansa i spróbowałam umieścić go obok mężczyzny, którego dziś spotkałam, by je porównać. Lecz nagle, zamiast wynajdywać coraz to nowe różnice, zaczęłam widzieć podobieństwa. Obraz z przeszłości nasunął się na dzisiejszą postać Hansa, zmiany stały się nieistotne, to był on! - Mam szczęście, jeszcze nikogo tam nie ma. Westchnęłam zadowolona. Kilka godzin z Hansem na samotnej plaży. Gorący piasek, ciepłe morze. Wystarczająco dużo czasu, żeby opowiedzieć sobie wszystko, żeby sobie wszystko wyznać, żeby przebaczyć i zacząć na nowo... - No to życzę ci miłego dnia! Może się jeszcze spotkamy przypadkiem. Obiecuję, że w każdym porcie będę się za tobą rozglądał. Dopiero teraz zauważyłam, że podczas gdy ja, przyglądając mu się, marzyłam, on odcumował jacht i stanął za kołem sterowym. Zapuścił motor. Gdy łódź minęła wąskie gardło wejścia do portu i zakołysała się na większej fali, odwrócił się ostatni raz i pomachał mi ręką na pożegnanie. Ukryłam twarz w dłoniach. Znów mnie porzucił. Znów ode mnie odszedł. Znów mnie nie chciał. * Nie! Dziś miałam wakacje! Czy warto narażać się na taki ból? Podniosłam się z ławeczki, podeszłam do roweru i czule poklepałam siodełko. Ujęłam kierownicę i popchnęłam rower w stronę ulicy. Mimo woli rzuciłam jednak ostatnie spojrzenie na cichy, przycumowany jacht, koło którego, chcąc nie chcąc musiałam przejść. Odczytałam widoczną teraz całą jego nazwę - nie Magda, nie Marlies, tylko zwyczajnie, Mare... Wzruszyłam ramionami i poszłam dalej. Dlaczego, pytałam się, nie wykorzystuję swojego daru na bardziej radosne marzenia? To tak, jakby ktoś z prawą kieszenią wypchaną banknotami cierpiał biedę i przymierał głodem, bo w poszukiwaniu pieniędzy sięga zawsze tylko do lewej, pustej kieszeni. Głupia jestem, powiedziałam do siebie cicho i w tej samej chwili mój wzrok padł na pokład jachtu, tego drugiego, dalszego, do którego się właśnie zbliżałam. Stanęłam w miejscu jak wryta, to najbardziej trafne określenie. Na rozkładanym, campingowym foteliku, pod pasiastym płóciennym daszkiem siedział Hans i czytał gazetę. Wyglądał wręcz przerażająco dobrze! Włosy miał wszystkie, figurę nadal szczupłą i wysmukłą, opalony. Oczywiście nie był już dwudziestolatkiem, ale wcale nie musiał tego ukrywać. Ten szron we włosach, tych parę zmarszczek dodawało mu tylko urody. Nic nie wisiało, nic nie wybrzuszało się. Obiektywnie musiałam przyznać, że prezentował się lepiej niż przed dwudziestu laty. Zrozumiałam, że jeśli go teraz zagadnę, jego pozycja wyjściowa będzie od początku o kilka punktów lepsza od mojej. To może być niebezpieczne. Jeszcze mogłam odejść niezauważona, jeszcze był czas. Ale tak jak ćma, która nie potrafi powstrzymać instynktu na widok płonącej świecy, tak ja nie mogłam, nie chciałam już zahamować biegu wydarzeń. Odetchnęłam głęboko kilka razy, lecz mimo to mój głos zabrzmiał niepewnie, gdy powiedziałam: - Hej, Hans, to ja... Magda. Jedną maleńką sekundę trwał jeszcze bez ruchu, a potem odwrócił się i spojrzał na mnie. Nie widziałam jego oczu, zasłaniały je słoneczne okulary. - Nie poznajesz mnie? Nie pamiętasz? - spytałam zmartwiona, ale gotowa brnąć dalej. Wstał i zbliżył się z uśmiechem. - Od razu poznałem twój głos. Nie musiałaś się przedstawiać. Od pierwszego słowa wiedziałem, że to ty. Uśmiechnęłam się oszołomiona i szczęśliwa. Mój wzrok padł na burtę jachtu. Entchen! Tak mnie nazywał, gdy byliśmy razem, to było wtedy moje imię, ale gdy odszedł, przestałam być Kaczuszką. Podał mi rękę, pomógł wejść na pokład. Na chwilę zdjął okulary i przyglądał mi się z przyjaznym uśmiechem. Następnie orzekł, że czas obszedł się ze mną bardzo łagodnie, że poznałby mnie zawsze i wszędzie. Odpowiedziałam mu tym samym. Powiedział, że właśnie zamierzał zjeść śniadanie i spytał, czy napiłabym się kawy. Przyniósł termos i dwa kubki. Białe, fajansowe ozdobione dużą cyfrą, dobrze znane mi kubki. - Czarna piątka i czerwona piątka - powiedział stawiając przede mną czarną. - Ty brałaś zawsze czarną? Wybacz, że już nie pamiętam na pewno. Wymawiał - Fympf. Miał lekką wadę wymowy, niektóre słowa wydmuchiwał przez nos, kochałam to, jak prawie każdą jego cechę. Popijając kawę rozmawialiśmy na neutralne tematy. Wymienialiśmy wiadomości o dawnych wspólnych przyjaciołach, porównywaliśmy nasze wrażenia z wielokrotnych pobytów w Danii. Wysuwaliśmy ostrożnie macki sprawdzając, czy wciąż jeszcze mamy do czynienia z osobą przed laty bliską i znajomą, i nie zawodziliśmy się. Jak zawsze dotychczas, poczucie zażyłości powracało prędko, nie zmienione, mimo że teraz przerwa w kontaktach nie wynosiła jak dawniej zaledwie paru miesięcy. Potem zaczął opowiadać o jachcie. Nie, łódź nie jest jego wyłączną własnością. Dzieli ją z dwoma jeszcze rodzinami. Oczywiście nie pływają wszyscy na raz, każda rodzina dysponuje Entchen w dokładnie ustalanych co roku terminach. Bezwiednie powtórzyłam - Entchen. Uśmiechnął się. - Entchen klein, schlafe ein... 1 - zanucił. - Ten jacht już się tak nazywał, gdy go kupowaliśmy. Dorośli chcieli mu zmienić nazwę, ale dzieci zaprotestowały i tak już zostało. Trochę mnie jednak ukłuło... Jestem wrażliwa jak mimoza, pomyślałam z niechęcią. Powinnam się raczej cieszyć, że pamięta piosenkę, którą kiedyś dla mnie ułożył. - Jak to dawno temu... - szepnęłam. Zrozumiał. - Tak - odpowiedział. - Okropnie dawno. Jak w innym życiu. - Czasem wracam do tych wspomnień - powiedziałam cicho. - Czy to nie jest dla ciebie zbyt bolesne? Dla mnie nasze rozstanie było straszne. Czułem się jak ostatnia świnia. Ale przynajmniej załatwiłem ci jeszcze stypendium. - Tak ci się wydawało. W rzeczywistości była to jednorazowa zapomoga. Ale nie o to chodzi. Ja wspominam nie tylko rozstanie... - Masz rację. Było nam też ze sobą dobrze i coraz bardziej się do ciebie przywiązywałem. Moja ucieczka wtedy do Berlina była aktem rozpaczy. Gdybym tego nie zrobił, nigdy już nie znalazłbym dosyć sił, żeby od ciebie odejść. Nie odpowiedziałam. Znałam te argumenty na pamięć i wiedziałam, że dla Hansa mają one jakiś sens, ale ja nie byłam w stanie ich zrozumieć. On tymczasem mówił dalej. - Nie było mi łatwo cię porzucić, cierpiałem nawet bardziej, niż się domyślasz, ale nigdy nie żałowałem tego kroku. Tobie zresztą też dobrze to zrobiło. Nasi przyjaciele opowiadali mi o tym, jak bardzo na korzyść się zmieniłaś. - Na czyją korzyść...? - No, nie powiesz mi, że żałujesz, że stałaś się samodzielna. Dawniej zawsze potrzebowałaś kogoś, kto prowadziłby cię za rękę, twoje kontakty z ludźmi nie były partnerskie. Byłaś zawsze małą kaczuszką, małą siostrzyczką... Nie o tym chciałam rozmawiać. Nie o tym, ale o naszym szczęściu utraconym, o tym, co łączyło tylko nas dwoje, co różniło nasz związek od wszystkich innych. Chyba czytał moje myśli. - Byliśmy jak dzieci bawiące się na łące. Pamiętasz, tak to nazywaliśmy. To było, przyznaję, cudowne, ale poza tą łąką istniało prawdziwe, twarde życie i tam nigdy nie chciałaś być mi partnerką. Musiałem walczyć sam... Teraz powracam czasem na tę łąkę sama, myślałam. Szukam cię tam i nie znajduję. Spuściłam oczy, bo czułam, jak zaczynają napełniać się łzami. Nie miało sensu dyskutować. Nie przekonałam Hansa dwadzieścia dwa lata temu, nie przekonam go i dziś. Zamilkł. Nie chciałam już podtrzymywać tej bezsensownie raniącej rozmowy. - Mamaaa! - ryknęło mi nagle nad uchem. Obejrzałam się zaskoczona. Moja rodzina spocona i zziajana zeskakiwała z rowerów. - Nie wiedziałem, że jedziesz w tę stronę. Nie chcieliśmy cię gonić - powiedział mój mąż. - Ach, nie szkodzi - odpowiedziałam. - Już mi wystarczy mojego urlopu od codzienności. Odpocznijcie trochę i pojedziemy dalej razem. Usiedli tam gdzie stali, tuż przy mnie na kamiennym nabrzeżu. Erpel 2 zakołysał się u naszych stóp na fali wytworzonej przez wpływający do portu rybacki kuter. Znów był cichy i samotny, zwyczajny i obcy. 1 Zaśnij mała kaczuszko... 2 kaczor