IAN McDONALD Fragmenty analizy pewnego przypadku histerii NOCNY SEN Szybko, szybko, prędzej, prędzej; szybko, szybko, prędzej, prędzej, przez las spowity nocą; nocny pociąg mknie przez nocny las, wśród drzew, mnóstwa drzew, toruje sobie drogę snopem jaskrawego światła, które spływa na ciągnące się bez końca szyny, rozdziera nocną ciszę nieustannym łomotem tłoków, wdmuchuje w nią kłęby rozbłyskującego iskrami dymu, który spływa po obłym cielsku lokomotywy, porywa ze sobą łoskot ogromnych kół, wdziera się w noc spowijającą serce kontynentu. Nocny pociąg; szybko, szybko, prędzej, prędzej. Chociaż minęło już kilka godzin od chwili, kiedy ojciec życzył ci dobrej nocy z górnego łóżka, a o jedną albo dwie więcej, odkąd konduktor pomajstrował przy siedzeniach, zamieniając je w wygodne leżanki, i rozłożył na nich czyściutką pościel, ty ciągle nie śpisz. Nie możesz zasnąć. Tam, za oknem, są drzewa nocnego lasu. Nie widzisz ich, ale zdajesz sobie sprawy z ich obecności. Wiesz, że tłoczą się blisko toru, jak gromada starych, wysokich, zgarbionych mężczyzn, i wyciągają ręce-gałęzie, by musnąć czubkami palców ścianę wagonu. Nie widzisz też kilkuset ludzi, którzy leżą nieruchomo w piętrowych łóżkach, w przedziałach oświetlonych żółtawym blaskiem nocnych kolejowych lampek, ukołysani do snu miarowym stukotem kół międzynarodowego pociągu, lecz wiesz doskonale, że tam są i podążają, niczego nieświadomi, przez ciemną noc ku swemu przeznaczeniu. Z sąsiedniego przedziału znowu dobiegają przytłumione odgłosy: szept kobiety, cichy głos mężczyzny, skrzypienie skórzanej tapicerki, zduszony śmiech, regularne postukiwanie jakiegoś przedmiotu obijającego się o drewnianą ściankę. Kiedy tak leżysz w swoim łóżku, z głową zaledwie o kilka centymetrów od tego stukania po drugiej stronie, wydaje ci się, że twoje zmysły ogarniają wszystko: kochanków w sąsiednim przedziale, pogrążonych we śnie pasażerów, ryk, gwizd, świst pędzącego pociągu, jego gonitwę przez noc, wśród ciągnących się bez końca, zgarbionych drzew. Chyba jednak zasnęłaś. Myślałaś, że to ci się nie uda, ale stukot kół ukołysał cię do snu, ponieważ właśnie zakłócenie tego rytmu sprawia, że się budzisz. Pociąg zwalnia. Przewracasz się na bok i spoglądasz w okno, ale widzisz tylko swoje odbicie w szybie. Pociąg leniwie toczy się naprzód, pełznie po szynach z przeraźliwym skrzypieniem, a ciebie ogarnia paraliżujące, graniczące z pewnością przekonanie, że jeśli się zatrzyma, to już nigdy nie ruszy. Gdzieś daleko z przodu rozlega się bicie dzwonu. Towarzyszą mu głosy, ledwo słyszalne z powodu potępieńczego skrzypienia i zgrzytania, głosy za oknem, wykrzykujące coś w niezrozumiałym języku. Ojciec też już nie śpi. Schodzi po drewnianej drabince, włącza światło, siada przy stoliku i patrzy przez okno. W blasku sączącym się przez szybę widzisz twarze. Wzdłuż toru stoją mężczyźni o głupich, tępych, brutalnych twarzach. Kiedy ich mijasz w sunącym powoli wagonie, nieruchomieją na chwilę i odprowadzają cię wrogimi spojrzeniami. Jesteś tak wstrząśnięta ich wyglądem, że mija trochę czasu, zanim dostrzegasz, co robią: noszą ciała - chwytają je po dwóch, za ręce i nogi - i układają je obok toru. Nagie ciała mężczyzn, kobiet i dzieci leżą rzędem na żwirze oddzielającym tor od pierwszego szeregu drzew. Dopiero teraz daleko z przodu dostrzegasz krwawą poświatę, jakby odblask gigantycznego pożaru; tak, gdzieś w głębi nocnego lasu szaleje ogromny pożar. Pytasz ojca, co to wszystko znaczy. - Wydarzyło się jakieś straszliwe nieszczęście - odpowiada jak we śnie. - Przypuszczalnie katastrofa kolejowa. Pociąg wypadł z szyn i podpalił las. Nocny pociąg sunie ze zgrzytaniem naprzód, wzdłuż szpaleru zwłok, mężczyźni o tępych twarzach przynoszą ich coraz więcej, rozmawiając między sobą w szczekliwym, niezrozumiałym języku, dzwon bije bez przerwy. Wiesz już, że wcale nie spałaś, chociaż czujesz się tak, jakbyś usnęła i obudziła się w zupełnie innym czasie i miejscu. Pociąg wjeżdża na wiejską stację. Nadęty zawiadowca z czarnym wąsikiem, w mundurze oblepionym błyszczącymi ozdobami, zatrzymuje go przy peronie. Drewniany płot jest udekorowany chorągiewkami, a pod okapem niewielkiego, też drewnianego budynku stacji wiszą japońskie papierowe latarnie, które kołyszą się w podmuchach wiatru wiejącego od lasu. Pociąg nieruchomieje ze zgrzytem hamulców, do twoich uszu zaś docierają dźwięki muzyki. Przed poczekalnią kwartet smyczkowy gra ostatnią część "Eine kleine Nachtmusik"; wykonanie jest dalekie od perfekcji. Zawiadowca idzie wzdłuż pociągu w czarnych, sięgających kolan butach, na zmianę dmuchając w gwizek i wołając: - Wysiadać! Wszyscy wysiadać! - Chodź, Anno - mówi ojciec, bierze z półki futerał ze skrzypcami i zanim zdążysz cokolwiek pomyśleć, jesteście już na peronie razem z setkami podróżnych, trzęsących się z zimna w piżamach, koszulach nocnych, peniuarach i szlafrokach. Lokomotywa z sykiem wypuszcza parę. Wagony skrzypią i przesuwają się nieco. - W poczekalni serwujemy herbatę, kawę i gorące przekąski! - ogłasza rozpromieniony zawiadowca. - Panie i panowie, zapraszam do poczekalni! Pomrukując z zadowoleniem, pasażerowie ruszają w kierunku budynku dworcowego, ale ty czujesz, jak z każdym krokiem narasta w tobie trudny do wytłumaczenia lęk, aż wreszcie czujesz, że za nic w świecie nie możesz nie chcesz nie powinnaś tam wchodzić. - Tatusiu, nie zmuszaj mnie! - płaczesz, lecz ojciec odpowiada: - Anno, proszę! Tylko na chwilkę, do przyjazdu następnego pociągu. Ty jednak nie możesz nie chcesz nie powinnaś, ponieważ zajrzałaś przez zakratowane okno i już wiesz, co na was czeka w starej poczekalni. W poczekalni jest piekarz w białym fartuchu, który stoi przed otwartymi drzwiami pieca. Dostrzega cię po drugiej stronie szyby, uśmiecha się i wyciąga z pieca szuflę, żeby pokazać ci, co piecze. Na szufli leży złocisty bochenek chleba w kształcie nowo narodzonego dziecka. DRZWI I OKNO Na przypadek Fraulein Anny B. zwróciłem uwagę u schyłku zimy roku 1912, podczas środowego posiedzenia utworzonego przeze mnie Międzynarodowego Towarzystwa Psychoanalitycznego, za sprawą doktora Geistlera, jednego z najmłodszych stażem uczestników naszych zebrań. Kiedy byliśmy już przy kawie i cygarach, doktor Geistler napomknął mimochodem o chorej na astmę pacjentce, którą ostatnio się zajął, a której nie dało się wyleczyć konwencjonalnymi metodami. Ataki astmy zdawały się mieć związek z doświadczanym przez kobietę lękiem przed zamkniętymi pomieszczeniami. Po spotkaniu zapytał mnie, czy zechciałbym podjąć próbę dokonania analizy tej psychoneurozy; zgodziłem się i wyznaczyłem pierwszy seans na dziesiątą rano w najbliższy wtorek. Wiem z doświadczenia, że psychoneurozy bardzo często nie powodują widocznych zmian w zewnętrznym wyglądzie pacjenta. Tak właśnie miała się rzecz z Fraulein Anną B., która okazała się atrakcyjną, uroczą, pewną siebie siedemnastoletnią osóbką, córką pierwszego skrzypka Opery Cesarskiej, który, jak dowiedziałem się ze zdziwieniem, poznał mnie osobiście w B'Nai B'rith, czyli Wiedeńskim Stowarzyszeniu Żydów. Wychowywał samotnie swoje jedyne dziecko, ponieważ matka Anny osierociła ją w niemowlęctwie, stając się jedną z ofiar szalejącej wówczas epidemii grypy. Odniosłem niejasne wrażenie, że żywotność i energia dziewczyny mają źródło w czymś więcej niż tylko młodzieńczej zuchowatości. Zaraz po wejściu do gabinetu skomentowała panujący w nim półmrok i bałagan, a następnie, mimo chłodnej zimowej pory, zażądała, bym otworzył na oścież drzwi i okno. Zapaliłem cygaro, ale zanim zdążyłem zaciągnąć się trzy razy, stwierdziła stanowczo, że z powodu dymu ma kłopoty z oddychaniem. Chociaż niemal cały dym uciekał przez otwarte okno na Berggasse, obiecałem jej, że podczas naszych seansów powstrzymam się od palenia. Histeryczne przeczulenie Anny B. było jednak tak wielkie, iż najmniejszy, prawie niewyczuwalny ślad zapachu cygara powodował atak astmy. Okazała się osobą nadzwyczaj rozmowną, z upodobaniem wdającą się w szczegóły nawet najbardziej trywialnej opowiastki. Nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy dokładnie pojawił się lęk przed zamkniętymi pomieszczeniami, ale wydawało jej się, że zawsze czuła się niezbyt pewnie w niedużych zagraconych pokojach. O tym, jakie rozmiary osiągnęły te obawy, uświadomiło ją dopiero wydarzenie, po którym zwróciła się z prośbą o pomoc do doktora Geistlera. Wczesną jesienią orkiestra jej ojca odbywała tournee z "Czarodziejskim fletem" Mozarta. Trasa wiodła z Salzburga do Monachium, stamtąd zaś do Zurychu, Mediolanu i Wenecji. Ojciec uznał, że będzie to znakomita okazja do poszerzenia horyzontów córki, i postanowił zabrać ją ze sobą w podróż. Annę B. od początku dręczyły niedobre przeczucia związane z wyprawą; kiedy wraz z ojcem zjawiła się na Dworcu Zachodnim, niepokój zamienił się w lęk, a kiedy artyści zaczęli wsiadać do pociągu, Anna dostała ataku histerii. Pora była późna, dworzec prawie pusty, nad torami słała się para i dym. Muzycy zajęli już miejsca w przedziałach, ojciec stał w drzwiach wagonu i wołał, żeby się pospieszyła, pociąg miał lada chwila ruszyć. O tych szczegółach dowiedziała się później, wówczas bowiem jej uwagę przykuła mosiężna lampa stołowa widoczna w oknie przedziału sypialnego, którym miała podróżować z ojcem. Na widok lampy ogarnęło ją paniczne przerażenie; czuła, że za nic w świecie nie zdoła wejść do tego przedziału ani nawet do pociągu. Mechaniczne odgłosy stacji opadły ją ze wszystkich stron, dym począł ją dusić, na próżno usiłowała złapać powietrze. Ojciec i jeden z bagażowych zanieśli na pół przytomną, majaczącą dziewczynę do pokoju zawiadowcy, skąd telefonicznie wezwano doktora Geistlera. Ponieważ obraz lampy odegrał w tym zajściu tak istotną rolę, zaproponowałem, byśmy cofnęli się do dzieciństwa pacjentki, źródła wszystkich nerwic wieku dorosłego, i poszukali ewentualnych związków z wydarzeniami, jakie miały wówczas miejsce. Bardzo szybko przypomniała sobie epizod z okresu, kiedy zaczęła sypiać w oddzielnym pokoju. Ojciec postawił na nocnym stoliku lampę z abażurem udekorowanym obrazkami przedstawiającymi postaci i sceny z bajek. Anna nie pamiętała, kiedy zasnęła, zapamiętała natomiast chwilę, kiedy obudziła się w pokoju wypełnionym dymem; ponieważ nie zgasiła lampy, abażur wykonany z tandetnego materiału zajął się ogniem. Jej przeraźliwe krzyki obudziły ojca, który przybiegł z sąsiedniej sypialni i szybko stłumił ogień, niemniej jednak przez wiele miesięcy po tym wydarzeniu nie chciała nawet słyszeć o tym, że miałaby spać w innym pokoju, a niekiedy nawet wślizgiwała się do jego łóżka. Opowiedziawszy mi o wypadku z lampą, Fraulein Anna B. stwierdziła, że czuje się znacznie lepiej, a ponieważ wizyta dobiegała końca, podziękowała mi za pomoc i zapytała, czy ma zapłacić od razu, czy też później prześlę rachunek. Odparłem z lekkim rozbawieniem, że kuracja nie tylko się nie zakończyła, ale na dobrą sprawę nawet jeszcze się nie zaczęła i że będziemy potrzebowali wielu tygodni, a kto wie czy nie miesięcy, oraz mnóstwa seansów, zanim z całą pewnością stwierdzimy, iż udało nam się raz na zawsze rozprawić z jej nerwicami. Podczas następnej wizyty Fraulein Anna B. była w znacznie gorszym nastroju. Przez otwarte okno do pokoju wpadał porywisty wiatr, ona zaś opowiadała mi o niepokojącym śnie, który uparcie ją nawiedzał. Sen ów (będę go nazywał "snem o nocnym pociągu") miał później pojawiać się pod różnymi postaciami i z różną częstotliwością przez cały okres leczenia. Zmienność jest jedną z najbardziej charakterystycznych cech nerwic; nawet jeśli ustępują pod działaniem terapii, potrafią powracać w przetworzonej formie. Zamiast podejmować próbę analizy całego snu - próba taka, w świetle poprzedniej sesji, byłaby nieco zbyt pochopna - wolę skoncentrować się na kilku jego elementach, którym z pewnością warto przyjrzeć się bliżej, a mianowicie: groźnemu lasowi, długiemu szeregowi nagich ciał oraz piekarzowi i makabrycznemu bochenkowi chleba. Dokładając kolejne ogniwa do łańcucha skojarzeń, cofnęliśmy się daleko w przeszłość, do pikniku w Lasku Wiedeńskim, podczas którego Anna B. po raz pierwszy zdała sobie sprawę ze swojej seksualnej niekompletności. W wyprawie uczestniczyli, oprócz ojca mojej pacjentki, "ciotka", będąca w rzeczywistości bliską przyjaciółką rodziny, oraz kuzyn Anny B., starszy od niej o niespełna rok. Fraulein Anna B. liczyła sobie wówczas pięć albo sześć lat. Dorośli dyskutowali na różne mało interesujące tematy, dzieci więc bawiły się w lesie i, jak to bywa z dziećmi, dość szybko poczuły konieczność załatwienia naturalnej potrzeby. Fraulein Anna B. zapamiętała doskonale, jak wielkie zdziwienie wywołał u niej widok penisa kuzyna, oraz że zapragnęła go dotknąć - wyłącznie z ciekawości, jak mnie zapewniała. Zachwycona łatwością, z jaką chłopiec uwolnił się od dokuczliwego balastu moczu, powiedziała: "To bardzo przydatne urządzonko, szczególnie na pikniku". Tuż przed końcem seansu usłyszałem od niej następujące słowa: "Doktorze Freud, właśnie sobie coś przypomniałam. Nie wiem, czy to ma jakieś znaczenie, ale ta lampka w przedziale pociągu odjeżdżającego do Salzburga nie miała abażuru. Żarówka była niczym nie zasłonięta, goła". W ciągu kolejnych miesięcy, podczas których zima ustąpiła miejsca chimerycznej wiedeńskiej wiośnie, tworzyliśmy psychoneurotyczną mapę "snu o nocnym pociągu". W miarę jak docieraliśmy do kolejnych dziecięcych nerwic, wydobywaliśmy je na światło dzienne i ujawnialiśmy ich źródła, lęk Anny B. przed zamkniętymi pomieszczeniami wyraźnie się zmniejszał. Po pewnym czasie pozwoliła mi zamykać okno, potem drzwi, a wreszcie, w marcu roku 1913, z niekłamaną ulgą mogłem wrócić do palenia cygar. Symbolika nagich ciał ułożonych wzdłuż toru sięgała korzeniami chyba najistotniejszego traumatycznego doświadczenia z dzieciństwa Fraulein Anny B. Podczas wakacyjnej przerwy w działalności artystycznej opery ojciec dziewczyny wypoczywał w kurorcie Baden-Baden. W wyjazdach tych towarzyszyła mu Anna, która, z braku rówieśników, była zmuszona przebywać wyłącznie w towarzystwie dorosłych, w tym głównie ludzi w podeszłm wieku, tworzących najliczniejszą grupę kuracjuszy. Ojciec zostawiał ją samą sobie, ponieważ większość czasu spędzał w towarzystwie pewnej damy, która również od wielu lat przyjeżdżała do wód o tej samej porze roku. Annę przeraziło spotkanie w pompowni z najwyraźniej dotkniętym starczą demencją dżentelmenem, który zagroził jej wiecznym potępieniem, jeśli natychmiast nie padnie na kolana i nie zacznie błagać Chrystusa o zmiłowanie. Kiedy zaraz potem ów dżentelmen usiłował zmusić ją do tego siłą, uciekła z pomieszczenia i pobiegła do lasu na poszukiwanie ojca. Biegła ciągnącymi się, zdawać by się mogło, bez końca dróżkami, aż wreszcie usłyszała głosy ojca i jego towarzyszki. Głosy dobiegały z kępy rododendronów. Nie zastanawiając się ani chwili, wtargnęła między krzewy, by ujrzeć ojca odbywającego stosunek płciowy z rudowłosą kobietą, zgiętą w pół w cieniu ogrodowej pergoli. Kobieta podniosła głowę, uśmiechnęła się do niej i powiedziała: "Witaj, koteczku". W ten sposób zwracał się do niej wyłącznie ojciec. Dopiero wtedy dziewczyna rozpoznała w kobiecie osobę, z którą ojciec regularnie spotykał się podczas każdego pobytu w uzdrowisku. Najbardziej utkwił jej w pamięci stożkowy kształt zwisających piersi, rude włosy zasłaniające częściowo twarz oraz rytmiczne, gwałtowne ruchy ojca, nieświadomego faktu, że córka jest świadkiem jego wyczynów. Kiedy opowiadała mi o tym wydarzeniu, każde słowo brzmiało jak splunięcie. Ojciec nigdy się nie dowiedział, że Anna obserwowała zdarzenie w pergoli, kobieta zaś potraktowała incydent jako początek milczącego przymierza. Fraulein Anna szybko wyprowadziła ją jednak z błędu, ponieważ jeszcze tego samego dnia przy kolacji po kryjomu nasypała jej do talerza wybielacza, który ukradła z pokoiku sprzątaczek. Przekonanie Anny B., że zarówno próba zamordowania rudowłosej kobiety, jak i lęk przed zamkniętymi pomieszczeniami wzięły się z zazdrości o ojca, zajęło mi czas aż do końca wiosny. Przez kilka tygodni uparcie broniła się przed uznaniem faktu, że ojciec pociągał ją płciowo, do czego w znacznym stopniu przyczynił się okres po wypadku z lampą, kiedy to wiele nocy spędzili w jednym łóżku, jednak stopniowo zaczęła sobie uświadamiać, iż męska postać ojca częściowo zastąpiła jej żeńską postać matki, co z kolei doprowadziło do powstania odwróconego kompleksu Edypa. Jej budząca się seksualność sprawiła, iż Anna podświadomie winiła ojca za to, że zdradził ją - jego pierwszą i największą, w jej mniemaniu, miłość - na rzecz fizycznej bliskości z inną kobietą. Zamknięcie w niewielkim przedziale sypialnym, intymna bliskość ojca, wreszcie nagromadzenie wspomnień z dzieciństwa, doprowadziły w końcu do wybuchu histerii. "Sen o nocnym pociągu" nie nawiedzał jej już tak często, aż wreszcie wczesnym latem Fraulein Anna B. poinformowała mnie, iż odważyła się odbyć krótką podróż pociągiem do klasztoru w Melku i że obyło się bez jakichkolwiek nieprzyjemnych sensacji. Po zakończeniu terapii Anna B. przez długi czas utrzymywała ze mną kontakt listowny; ku swemu niekłamanemu zadowoleniu dowiedziałem się od niej, że poznała interesującego młodego człowieka, syna jednego z najlepszych wiedeńskich prawników, oraz że ten fakt nie wywołał u niej ani poczucia winy, ani nawrotu nerwicy. Należy się spodziewać, iż znajomość ta w krótkim czasie doprowadzi do małżeństwa. PIWNICA PRZY JUDENGASSE Kiedy właściciele lokali w Heurigen zdejmują znad drzwi i witryn uschnięte, zakurzone gałęzie sosnowe, oznacza to, że skończyło się młode wino. Już czas, panie i panowie! Butelki puste, szklaneczki suche, pora skrobać ławy, wnieść do środka długie stoły zbite z sosnowych desek. Muzycy pakują skrzypce, gitary i akordeony, ostatni goście opuszczają chłodne sale i zacienione podwórza domów Grinzingu, Cobenzl i Nussdorfu, odjeżdżają fiakry i tramwaje, wszyscy wracają do miasta, by szukać rozrywki w jego kawiarniach i cukierniach, klubach i kabaretach, w blasku kryształowych kandelabrów Opery i mrocznych piwnicach przy Kartnergasse, cuchnących moczem i zwietrzałym piwem. Mieli nadzieję przeczekać wszystkich, nawet koniec sezonu, jakby fakt, że jeszcze tu są, mógł przedłużyć trwanie lata na zboczach Lasku Wiedeńskiego. Jednak ostatnia szklaneczka, ostatnia butelka i ostatnia beczułka zostały opróżnione, ostatni biesiadnicy zaś otrząsnęli się z resztek snu nocy letniej, by stwierdzić, że gapią się na brukowane ulice miasta od stolika w Konditorei Demel. Było ich czworo: dwie kobiety i dwaj mężczyźni. Należeli do tej części wiedeńskiej społeczności, która, jakby czując w wiejącym ze wschodu wietrze swąd spalenizny płonącego imperium, tańcząc bezustannie walca powoli, ale stale zbliżała się do ognia. Już dawno odkryli i zbadali wszystkie możliwości, jakie daje życie we czwórkę, a zużywszy je doszczętnie, odrzucili precz jak stare, sprane ubrania, by zanurzyć się w wir Kaffee Kultur, operowych skandali, piwiarnianych rewolucji, podłej sztuki i odgrzewanych plotek, tylko po to jednak, by stwierdzić, że znajdują tam zwielokrotnione i powiększone odbicie własnej klaustrofobicznej egzystencji: nudę nie ograniczoną do osób, miejsc albo klas społecznych, lecz ogarniającą cały kontynent. Nudę, od której lepsza wydawała się nawet wojna. Może sprawił to cień totalnej wojny, który zawisł nad konającym imperium, a może tylko nieunikniony wybryk steranych, stale obniżających loty apetytów - w każdym razie cała czwórka trafiła do piwnicy w starej dzielnicy żydowskiej. Piwnica nie miała nazwy, dom nie miał numeru. O jej istnieniu informował jedynie szyld z surowego drewna zawieszony nad stromymi, wąskimi schodkami przy Judengasse, szyld w kształcie szczura. Tego miejsca nie udałoby się znaleźć ani w przewodniku, ani na planie miasta. Nie potrzebowało reklam; całkowicie wystarczała reputacja oraz opinie stałych bywalców. Wśród petite bourgeoise cieszyło się niesłychaną renomą. Kiedy syn prawnika po raz pierwszy wspomniał o piwnicy w dzielnicy żydowskiej - siedzieli wówczas znudzeni przy stoliku w ogródku cukierni - początkowo odrzucili jego pomysł i zajęli się poszukiwaniem innych podniet, chociaż doskonale zdawali sobie sprawę, że wszystkie okażą się nie warte uwagi i że, prędzej czy później, będą zmuszeni zejść po stromych schodkach pod drewnianym szyldem w kształcie szczura. Padał pierwszy tej jesieni śnieg, kiedy wreszcie wsiedli do samochodu syna bankiera i pojechali na Stare Miasto. Najgorsze przeczucia miała najmłodsza spośród nich córka skrzypka; gdy drzwi otworzyły się, a zgięty w pół maitre d'hotel wpuścił ich do środka, stare rany, o kórych sądziła, że dawno już się zabliźniły, przypomniały o sobie rwącym bólem i lekkim krwawieniem. Takie lokale wszędzie wyglądają tak samo: stoliki stłoczone tak ciasno, że nie widać ani centymetra podłogi, zakurzone deski sceny, nad którą kołyszą się gwiazdki z błyszczącej folii, żółte reflektory, zespół muzyczny złożony z kobiet w trykotach, siatkowych pończochach i długich rękawiczkach, w przerwach między występami palących tureckie papierosy, na stolikach lampki z ciemnoczerwonymi abażurami, które dają tak mało światła, że uniemożliwiają rozpoznanie gości, zamieniając ich twarze w karykatury. Zszedłszy po schodkach, poczuła ucisk w piersi i poprosiła swego towarzysza, żeby zabrał ją gdzieś indziej, ale druga połowa ich kwartetu już siedziała przy stoliku, więc pociągnął ją za rękę, chodź, nie bój się, będzie przyjemnie, nie stanie się nic złego. Kelner w białym fartuchu przyniósł wino, na scenie kobiety w siatkowych pończochach wykonywały najpopularniejsze piosenki, ona zaś koncentrowała się wyłącznie na oddychaniu: wdech... wydech... wdech... wydech... Każdy astmatyk najbardziej obawia się tego, że po którymś wydechu nie będzie w stanie ponownie napełnić płuc powietrzem. - Pani wybaczy... Młody człowiek ukłonił się i zapytał, czy będzie mógł dosiąść się do ich stolika, po czym przysunął sobie krzesło i usiadł obok Anny. Był niewysoki, miał prostokątną twarz oraz mały czarny wąsik. Muzyka wciąż grała, piwnica, i tak już zatłoczona, zapełniła się jeszcze bardziej. Noc mijała powoli, a młody człowiek usiłował zabawiać Annę rozmową. Obawiała się, że uzna jej lakoniczne odpowiedzi za przejaw niechęci, podczas gdy jedyną przyczyną były kłopoty z oddychaniem. Czy jest tu po raz pierwszy? Skinienie głową. On przychodzi tu regularnie. Jest artystą, a raczej zamierza nim zostać. Już dwa razy nie został przyjęty do Akademii Sztuk Pięknych, ale w końcu osiągnie cel. Maluje pocztówki i reklamowe ogłoszenia; istotnie, trudno się z tego utrzymać, lecz kiedyś świat pozna się na jego talencie i pozwoli mu spełnić marzenia. Po odjęciu wydatków na czynsz, jedzenie (tak na oko, stanowczo zbyt skromne, pomyślała) i materiały zostaje mu akurat tyle, żeby odwiedzać piwnicę przy Judengasse. Tutaj, zrównani czarodziejską mocą półmroku, spotykają się wielcy i maluczcy tego świata: biznesmeni i bankierzy, prawnicy i kapłani, prostytutki, urzędnicy i głodujący artyści. Krążą plotki, że podobno widywano tu również jednego z książąt. - Strach - powiedział z zabawnym wiejskim akcentem z północnej Austrii. - Dlatego tu przychodzą. I ja dlatego tu przychodzę. Żeby poczuć siłę strachu, żeby się przekonać, że ten, kto nad nim zapanuje, kto potrafi go wykorzystać, zdobędzie władzę nad światem. Właśnie po to tu przychodzę, gnadige Fraulein: żeby powiększać i doskonalić moją władzę nad strachem. Kiedyś to mnie będą się bać. Wiem, że tak się stanie. Będą się bać, a więc i szanować. Strach? - wyszeptałaby, gdyby nie to, że w pomieszczeniu zapadła całkowita cisza. Na scenie, w blasku świateł, pojawił się stary mężczyzna z akordeonem i zaczął grać powoloną, smutną melodię w tonacji mollowej. - Panie i panowie, opowiem państwu historię, historię o starym człowieku, starszym niż się wydaje, bardzo starym, starszym niż potraficie sobie wyobrazić, najstarszym z żyjących ludzi. O człowieku, panie i panowie, którego Bóg przeklął, dając mu wieczne życie. Wokół piersi Anny zaczęła się zaciskać żelazna obręcz. - To człowiek przeklęty przez Boga, panie i panowie. Wędruje po świecie, ale nigdy nie zazna spokoju. - Długie kościste palce przesuwały się po klawiszach niczym ruchliwe przedpotopowe stworki. - Zawsze był wierny swojemu panu, który nazwał go nawet ukochanym uczniem, lecz cóż z tego? Co otrzymał w zamian za swoją miłość i oddanie? Ano te oto słowa, których nigdy nie zapomnę: "Co poczniesz, jeśli taka będzie moja wola, żeby ten człowiek żył aż do dnia, kiedy przybędę ponownie?" Och, Panie, dlaczego wypowiedziałeś te słowa? Dlaczego obdarowałeś swego ucznia nieśmiertelnością, której on wcale nie pożądał? Pozostał sam jeden, ostatni z dwunastu, piąta Ewangelia, żywa, chodząca Ewangelia, żeby każdy, kto go ujrzy i wysłucha jego nauki (akordeon przez cały czas grał smutną, uwodzącą, hipnotyzującą melodię; nagle Anna spostrzegła ze zdumieniem, że kelnerzy, którymi okazały się jakieś odrażające istoty o rysach troglodytów w bogato zdobionych małpich kostiumach, zatrzaskują okiennice i ryglują drzwi), mógł okazać skruchę i przyjąć prawdziwą wiarę. Skrucha! Prawdziwa wiara! Niespodziewanie muzyk zmienił tonację na durową, zaskakując słuchaczy siedzących nieruchomo przy stolikach. - Kiedy wędrowałem przez ten kontynent, a przedtem przez inne kontynenty, poznałem nazwę i treść ewangelii, którą niosę, aby ludzie mogli szczerze ukorzyć się przed Bogiem. Nazwa ta brzmi: strach! Przypominający gnomy kelnerzy bezszelestnie przemykali między stolikami, gasząc czerwone lampki. - Miażdżący, niepowstrzymany, druzgocący strach przed Bogiem, przed tym, który potrafi zniszczyć zarówno ciało, jak i duszę, i wepchnąć je w czeluście piekieł. Strach! Nic innego nie potrafi zmusić ludzi, by padli na kolana przed swym panem. Już wiele stuleci temu, w gnijących miastach tego gnijącego kontynentu, poznałem prawdę, zrozumiałem, że zostałem wybrany przez Boga na jego szczególnego apostoła, apostoła Strachu, jedynego, jakiego Pan wysłał, żeby głosił ewangelię lęku biednym i bogatym, prawym i nikczemnym, książętom i żebrakom, kapłanom i dziewkom ulicznym. Strach... Jękliwe dźwięki akordeonu rozpełzały się po sali, oplatając niewidzialnymi mackami gości siedzących przy stolikach. Światła przygasły; tylko samotny reflektor wydobywał z mroku twarz i ręce nieśmiertelnego Żyda. - Strach... - wyszeptał ponownie, ułożywszy usta jak do pocałunku. Zapadła całkowita ciemność, w której rozległ się jego głos: - Nadeszła pora, byście stawili czoło waszemu strachowi, zupełnie sami, zamknięci w mrocznych otchłaniach waszych ciał, dusz i umysłów. Z tuneli, dziur, zakamarków, kanałów ściekowych, nor i przesmyków, z ogromnego podziemnego miasta wydrapanego i wygryzionego w fundamentach Wiednia, wyłoniły się jak na komendę całymi stadami, setkami, tysiącami; wezbrana fala, wzburzone morze, rozszalały ocean gibkich, porośniętych krótką sierścią ciał. Deptały po stopach gości, spadały z sufitu na stoły, głowy, ramiona i kolana ludzi, którzy zrywali się z krzeseł, wrzeszczeli przeraźliwie, usiłowali bronić się przed potopem, kaskadą, wodospadem, ulewą ostrych pazurów, błyszczących zębów, nagich ogonów, czarnych oczu, wszędobylskich nosów. Piwnicę wypełniła wrzawa podekscytowanych pisków, tak donośna, że zagłuszyła nawet opętańcze wycie ludzi. Niektórzy zdołali uciec, niektórzy rzucili się na oślep tam, gdzie - jak im się wydawało - powinny być drzwi, niektórzy poprzewracali się na podłogę, gdzie błyskawicznie znikli pod falującym dywanem szczurzych ciał, inni szukali schronienia na stołach lub wspinali się na krzesła, jeszcze inni, być może najmądrzejsi, a może po prostu sparaliżowani przerażeniem, stali bez ruchu jak posągi. Po jakimś czasie fala opadła, wezbrana rzeka zamieniła się w strumień, zaczął się odpływ, aż wreszcie ostatni nagi ogon znikł w dziurze prowadzącej do podziemnego labiryntu w starej dzielnicy żydowskiej. Zapłonęły światła - już nie słabe lampki stolikowe, lecz nagie, silne żarówki w drucianych osłonach. W ich bezlitosnym blasku ludzie ujrzeli siebie bez masek, które zostały zdarte ostrymi pazurkami strachu; ujrzeli się takimi, jakimi byli naprawdę, połączonych braterskimi więzami przerażenia. Popłynęły łzy, rozległy się histeryczne śmiechy, szmer szeptanych zwierzeń, tu i ówdzie nastąpił wybuch gniewu albo wściekłości, gdzieniegdzie dało się słyszeć ekstatyczne westchnienia. Puściły hamulce, przestały obowiązywać konwencje. W elektrycznym, zimnym blasku rozkwitły prawdziwe uczucia i namiętności. Oszołomionym niespodziewanym katharsis ludziom nawet nie przyszło do głowy rozejrzeć się w poszukiwaniu starego Żyda, który wygadywał takie niestworzone rzeczy na swój temat. Porwani huraganem emocji, nie zwrócili uwagi na dwóch młodych mężczyzn przy stoliku najbliżej sceny, ani na trzeciego, o prostokątnej twarzy ozdobionej niewielkim wąsikiem, nie zauważyli, jak wynoszą po schodkach dziewczynę miotaną drgawkami i rozpaczliwie walczącą o oddech. Nikt nie dostrzegł jej szeroko otwartych oczu, w których zamarło tak wielkie przerażenie, jakby uderzył w nią gniew samego Boga. DZWONY BERLINA 8 czerwca 1934 Choć jesteśmy małżeństwem już od czternastu lat, Werner wciąż lubi zaskakiwać mnie drobnymi prezentami, wciąż cieszy się jak nastolatek, kiedy może wejść do domu i oznajmić, że ma upominek dla swojej Anny, po czym przekomarzać się ze mną, chowając go za plecami i każąc odgadnąć, co to jest albo w której ręce go trzyma. Chętnie przyłączam się do zabawy, ponieważ mnie także, mimo upływu czternastu lat, sprawia ogromną przyjemność radosny uśmiech na jego twarzy, kiedy przygląda mi się, jak niecierpliwie rozdzieram papier i zrywam wstążkę, by jak najprędzej dostać się do upominku, kolejnego drobnego dowodu jego uczuć. Bóg jeden wie, gdzie udało mu się zdobyć ten kajet; chyba byłoby lepiej, gdyby spędzał popołudnia na przygotowywaniu się do rozpraw niż myszkując w księgarniach i antykwariatach przy Birkenstrasse, ale prezent jest naprawdę wspaniały: raczej książka niż zeszyt, wysoka, w angielskim stylu art nouveau, w twardej oprawie ozdobionej makami i kłosami, z czystymi kartami gładkiego kremowego papieru. Każda kobieta powinna prowadzić dziennik, twierdzi. Jego zdaniem, prawdziwa historia świata jest zapisana właśnie w kobiecych dziennikach, szczególnie w czasach takich jak nasze, kiedy historia faluje wokół nas niczym ciągnący się bez końca łan zboża. Poza tym teraz, kiedy Izaak sześć razy w tygodniu uczęszcza do szkoły, mogłabym popaść w stan umysłowej wegetacji, z którego jedyną ucieczką byłby jakiś romans; właśnie dlatego, zdaniem Wernera, powinnam zacząć prowadzić dziennik. Oczywiście, Wernerze, jak sobie życzysz. Nawet mniejsza o ewentualne romanse; dyscyplina, jaką wymusza takie przedsięwzięcie, z pewnością wyjdzie mi na dobre, ale o czym tu pisać? Czy ma to być zwykła kronika rodzinna? Izaak wciąż ma trudności z matematyką; Anneliese, pomimo wstrząsu, jakim był dla niej pierwszy okres, zgłosiła się do chóru, który ma wystąpić z okazji wizyty Hermanna Goeringa; z głębi domu bezustannie dobiegają podniosłe dźwięki Bachowych sonat skrzypcowych, nieomylna oznaka, że ojciec wciąż jeszcze nie otrząsnął się z oburzenia po tym, jak z repertuaru Filharmonii Berlińskiej wykreślono utwory jego ukochanego Mahlera... Czy to właśnie, zdaniem Wernera, jest "prawdziwa historia świata"? A może powinnam rejestrować wydarzenia dziejące się tuż obok mnie, niemal na wyciągnięcie ręki (dziś w drodze na zakupy mijałam wypaloną skorupę Reichstagu), a zarazem odległe, jakby nierzeczywiste, jak na przykład wrzaskliwe głosy w radiu, zapisywać swoją reakcję, potem zaś reakcje najbliższych? Czy to historia, kiedy pani Erdmann przybiega do mnie ze łzami w oczach, ponieważ jej nazwisko pojawiło się na czarnej liście kobiet, które wciąż robią zakupy w żydowskich sklepach? Piszę te słowa lekko drżącą ręką. Jaką nadzieję może mieć zwyczajna Hausfrau z berlińskiego przedmieścia, żeby teraz, kiedy aż roi się od kronikarzy, wnieść znaczący wkład w dzieło analizy czasów, w których przyszło nam żyć? Czuję jednak, że trzeba utrwalić przerażenie pani Erdmann, wściekłość mego ojca zmuszonego do grania wyłącznie czystej rasowo muzyki oraz udział Anneliese w koncercie dla Hermanna Goeringa, ponieważ właśnie w takich zwyczajnych, mało ważnych epizodach spełnia się kształtowana zupełnie gdzie indziej historia. 14 czerwca 1934 Niedobrze. Opuszczam się. Dałam sobie słowo, że będę pisać codziennie oraz że nie ograniczę się do lakonicznych notatek, tylko postaram się ubrać myśli w pełne, prawidłowo skonstruowane zdania. Cóż, duch jest ochoczy, a w minionych tygodniach z pewnością nie brakowało interesujących tematów, ale Kinder, Kirche, Kuche (w moim przypadku raczej: Kinder, Synagoge, Kuche) zajęły mi mnóstwo czasu. Dziś rano przyszła wyraźnie wzburzona pani Schummel ze Stowarzyszenia Kobiet Żydowskich; w nocy jej dom otoczyła gromada zbirów z SA, wytłukła wszystkie szyby na parterze i namalowała na drzwiach ogromną gwiazdę Dawida. Trzęsąc się ze strachu, przesiedziała prawie godzinę w szafie pod schodami, podczas gdy napastnicy wykrzykiwali pogróżki i obelgi. Muszą chyba mieć wyjątkowo mało do roboty, skoro starcza im zapału, żeby przez godzinę oblegać dom samotnej staruszki. Ojciec jest mocno zaniepokojony. Ja mam męża niemojżeszowego wyznania, on tylko zięcia. Chociaż koledzy z orkiestry są wobec niego całkowicie lojalni, wystarczy jeden donos jakiegoś podłego człowieka, żeby jego kariera legła w gruzach, a to oznaczałoby dla niego koniec. Biedny papa bez muzyki z pewnością zgasłby jak świeca. Już utrata Mahlera była dla niego ogromnym ciosem; świadomość, że być może nigdy nie usłyszy finału II Symfonii, w jednej chwili postarzyła go co najmniej o dwadzieścia lat. To objawy choroby. Społeczeństwo jest chore. Niemcy są chore, ale nie zdają sobie z tego sprawy. Werner wciąż jakby nigdy nic pracuje do szóstej w kancelarii, ale widzę, że i on gryzie się coraz bardziej. Niemal z dnia na dzień maleje liczba kruczków prawnych, dzięki którym do tej pory udawało mu się przekazywać za granicę żydowskie pieniądze, ostatnio zaś rozeszła się pogłoska, że ma zostać wprowadzone prawo zakazujące małżeństw, a nawet kontaktów seksualnych między Aryjczykami i Żydami. Mój Boże, co to za kraj, w którym miłość jest traktowana jak przestępstwo? 20 czerwca 1934 Dziś rano widziałam, jak demolują galerię. Nie zamierzałam pojawiać się w pobliżu Blucherstrasse, z pewnością nie zapuściłabym się tam, gdyby nie to, że poczułam ogromną ochotę na wyjątkowo smaczne ciastka z cukierni, która znajduje się w tamtej okolicy. Powinnam była odejść natychmiast, jak tylko zobaczyłam tłum i usłyszałam wrzawę, ale szaleństwo ma w sobie przerażającą siłę przyciągania. Chyba tylko szaleństwo innych pozwala nam upewnić się o naszej normalności... lub jej braku. Przed wejściem do Galerii Seidla zgromadziło się około pięćdziesięciu, może sześćdziesięciu osób. Nie mogę powiedzieć, żebym często tam bywała, ponieważ zupełnie nie rozumiem tych współczesnych malarzy. Zdaje się, że nazwali się ekspresjonistami. Mężczyźni w brunatnych koszulach wybili już witrynę i wyważyli drzwi, teraz natomiast zajmowali się wyrywaniem płócien z ram i darciem ich na strzępy. Było to tym bardziej przerażające, że robili to metodycznie i starannie, bez śladu jakichkolwiek emocji. Zmasakrowane resztki obrazów trafiały na ulicę, gdzie ułożono z nich ogromny stos czekający najpierw na oblanie benzyną, potem na podpalenie, wreszcie na radosny ryk tłumu. Oszołomiony, bezradny Herr Seidl stał na uboczu i przyglądał się bezsilnie, jak wygląda kara za popieranie abstrakcyjnej, dekadenckiej, skorumpowanej sztuki. Chyba to właśnie najbardziej mną wstrząsnęło - wcale nie ponura determinacja nazistowskich osiłków, nie ochocze przyzwolenie gapiów na gwałt, ale fakt, że sztuka, a więc piękno (chociaż nie jestem w stanie go docenić) może być poddawane kontroli Partii i uzależnione od jej aprobaty. Dopiero wtedy poczułam na barkach monstrualny ciężar bezdusznej partyjnej maszyny i ogarnęło mnie paniczne przerażenie, prawie takie samo, jakie dopada nas niekiedy w środku nocy, kiedy uświadomimy sobie, że jesteśmy śmiertelni, że prędzej czy później będziemy musieli zanurzyć się w znacznie głębszej ciemności. Musiałam stamtąd uciec, uciec od tłumu, od ognia i dymu płonących płócien, które w moich oczach symbolizowały los całego narodu skazanego na zagładę. Odwróciłam się i popędziłam na oślep przed siebie, nie troszcząc się, czy mnie ktoś zobaczy ani dokąd i którędy biegnę. Przemykałam szerokimi ulicami i wąskimi alejkami, przez puste podwórka i zatłoczone zaułki. Czy ludzie, których mijałam, gapili się na mnie, mówili coś, pytali co się stało? Nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że musiałam biec i biegłam aż do chwili, kiedy odzyskałam zmysły na brukowanej bocznej uliczce, w cieniu rzucanym przez pranie suszące się na sznurach przeciągniętych między oknami kamieniczek. Zgubiłam się w mieście, które od piętnastu lat nazywałam domem, a które teraz pokazało mi zupełnie inną, nieznajomą, wrogą twarz. To znaczy, niezupełnie. Pozostało w nim jednak coś znajomego i chyba to właśnie sprawiło, że się zatrzymałam: rozhuśtany drewniany szyld nad stromymi schodkami wiodącymi do piwnicy, szyld z niemalowanego drewna w kształcie szczura. 25 czerwca 1934 Musiałam tam pójść. Musiałam wrócić. Na widok tego drewnianego znaku, tego szczura nieporadnie wyciętego z kawałka deski, poczułam się tak, jakby duch, który wymknął się egzorcyzmom i trwał w uśpieniu przez wiele lat, ożył nagle i wyciągnął po mnie szponiaste ręce. Zdawałam sobie sprawę, iż nigdy nie zdołam się od niego uwolnić, jeśli nie odważę się ponownie stawić czoło temu, z czym już kiedyś bezskutecznie spróbowałam się zmierzyć w piwnicy przy Judengasse. Nie pytajcie mnie, skąd o tym wiem, ale wiem ponad wszelką wątpliwość, że to ta sama piwnica, ci sami kelnerzy o twarzach troglodytów, ten sam wiekowy Żyd z akordeonem, ta sama melodia... Jeśli naprawdę zawładnął mną jakiś upiór, to jest to upiór pamięci. Dawno pogrzebane, zdawałoby się, wspomnienia, powracają z długotrwałego wygnania, odmienione w nieznaczny, ale niepokojący sposób po pobycie w ciemności. Pierwszej nocy po tym, jak uciekłam sprzed zdemolowanej galerii, obudził mnie ucisk w piersi i kłopoty z oddychaniem - zapowiedź (a może raczej wspomnienie?) ataku astmy. Potrzebowałam kilku dni, żeby zebrać się na odwagę i wrócić na brukowaną uliczkę. Ostatnio Werner coraz dłużej przesiaduje w pracy; dwukrotnie docierałam prawie do samych drzwi i dwukrotnie wracałam, nie zdoławszy pokonać lęku, a on nawet nie wiedział, że wychodziłam wieczorem z domu. Łatwość, z jaką udało mi się ukryć przed nim moje wyprawy, ogromnie mnie zaskoczyła. Gdybym go tak bardzo nie kochała, jak łatwo przyszłoby mi go oszukać! Trzeciego wieczoru również uciekłabym sprzed drzwi piwnicy, lecz nagle, niczym para ogromnych czarnych srzydeł, ogarnęło mnie paraliżujące poczucie pustki. Prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co czynię, nacisnęłam klamkę i weszłam do środka. Wszystko wyglądało tak samo jak tamtej nocy w Wiedniu: stłoczone stoliki, maleńka scena, zespół muzyczny złożony z czterech znudzonych dziewcząt, krwistoczerwone abażury na lampkach. Pomarszczony maitre d' (nawet jeśli inny niż tam, to na pewno odlany w tej samej formie) zaprowadził mnie do stolika przy scenie. Podczas gdy kelnerzy roznosili białe wino, ja przyglądałam się gościom. Bankierzy, przemysłowcy, prawnicy, urzędnicy... ale najwięcej było szarych i brunatnych uniformów. Partyjne mundury, partyjne koszule, partyjne krawaty, partyjne opaski na ramię, partyjne odznaki, partyjne czapki, partyjne szepty, partyjne pozdrowienia. Smaczne, dojrzałe wino bez udziału mojej woli wypchnęło na powierzchnię wspomnienia sprzed lat: czworo przyjaciół gotowych przewrócić świat w pogoni za przyjemnościami życia. Przeżycia tamej nocy rozsadziły nasz pozornie nierozerwalny kwartet i pchnęły każdego na inne tory historii. Mój ojciec otrzymał posadę koncertmistrza Berlińskiej Filharmonii, ja zaś poślubiłam najbardziej obiecującego berlińskiego prawnika, a wkrótce potem zostałam matką. Uświadomiłam sobie, że niemal od dwudziestu lat ani razu nie pomyślałam o innym młodym prawniku, z którym byłam prawie zaręczona, aż do owej nocy w wiedeńskiej piwnicy. Kiedy tak siedziałam samotnie przy stoliku, popijając wino, z gmatwaniny mroku, cieni i plam niepewnego światła wyłoniła się jeszcze jedna twarz, twarz niedocenianego artysty, który przysiadł się wtedy do nas. Doznałam prawdziwego wstrząsu, nagle bowiem rozpoznałam tę twarz; widywałam ją niemal codziennie na partyjnych plakatach, w gazetach, w kronikach filmowych. Prostokątna, chłopska twarz z małym wąsikiem, błyszczące oczy i szept w czerwonawym półmroku: "Kiedyś to mnie będą się bać. Wiem, że tak się stanie..." - Strach! - odezwał się czyjś głos. Przez chwilę myślałam, że to mój własny lęk zdecydował się do mnie przemówić, lecz okazało się, że głos należy do wiekowego mistrza ceremonii z akordeonem, oświetlonego blaskiem samotnego reflektora, snującego opowieść o dokuczliwej nieśmiertelności i ewangelii zdumiewająco pasującej do tego miejsca i czasu. Jak przedtem, tak i teraz, akordeon wtórował mu jękliwą melodią, kelnerzy pozamykali drzwi i okna, wyłączyli światło, aż wreszcie reflektor zgasł i w nieprzeniknionej ciemności zabrzmiał głos starego Żyda: - Nadeszła pora, byście stawili czoło waszemu strachowi, zupełnie sami, zamknięci w mrocznych otchłaniach waszych ciał, dusz i umysłów. Chwilę potem, wezwane zawodzącym sygnałem akordeonu, zjawiły się berlińskie szczury. Zacisnąwszy powieki walczyłam z odrazą i przerażeniem, czując, jak wilgotne ciała ocierają się o moje nogi, a chitynowe pazurki wbijają mi się w stopy. Zdezorientowani ludzie krzyczeli co sił w płucach, ale już po chwili ponad ogólny harmider wybił się jeden głos, donośniejszy od wszystkich. - Żydzi! - krzyczał. - Żydzi! Żydzi! Wrzask wzbił się pod niskie sklepienie, spłynął stamtąd na stłoczonych, przerażonych ludzi, zamienił ich lęk w nienawiść. - Żydzi! - podjęli z zapałem. - Żydzi! Zaczęli chwytać za butelki, krzesła i lampy, albo po prostu zacisnęli pięści i uderzali, bili, miażdżyli, dusili, rozszarpywali, gnietli szczury, gnietli swój strach, a piwnica rozbrzmiewała echem nienawistnej pieśni. Usiłowałam jej nie słuchać, starałam się zatkać uszy, lecz ceglane ściany dudniły niczym nazistowski bęben, a kiedy wreszcie włączono światło, natychmiast rzuciłam się do drzwi i uciekłam w spokojną, czystą noc, podczas gdy za mną i pode mną rozległ się donośny śmiech, ktoś zaintonował "Horst Wessel", zaraz przyłączyły się do niego inne głosy, kwartet podjął melodię i chwilę potem piwnica rozbrzmiewała zgodnym chórem radosnej nienawiści. 30 czerwca 1934 Jedno z drobnych, uroczych dziwactw Wernera polega na tym, że ten człowiek, tak kompetentny, zdecydowany i pewny siebie w sali sądowej, zmienia się nie do poznania, kiedy trzeba rozstrzygnąć ważne albo delikatne sprawy natury rodzinnej. Tak było i tym razem: przez kilka minut stał przy kominku z rękami wbitymi w kieszenie i niepewnie przestępował z nogi na nogę, aż wreszcie zrobiło mi się go żal i postanowiłam mu pomóc. - Uważasz, że powinniśmy sprzedać dom i wyjechać? Chyba go zaskoczyłam. Najprawdopodobniej nie podejrzewał, że zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji, ja tymczasem, po wizycie w szczurzej piwnicy, wiedziałam znacznie więcej od niego. Oni naprawdę nas nienawidzą. Naprawdę chcą nas pozabijać. Wszystkich. Werner powiedział, że pole manewru zawęża się dosłownie z godziny na godzinę. Najnowsze antysemickie ustawy miały postawić poza nawiasem społeczeństwa zarówno Żydów, jak i tych Aryjczyków, którzy założyli mieszane rodziny. Wszyscy trafią do obozów pracy. Na domiar złego lada chwila mogło dojść do rozłamu w Partii. Popierajacy Rohma członkowie SA już od dawna zamierzali wystąpić przeciwko Hitlerowi, a jeśli w ruch pójdą długie noże, odium winy z pewnością spadnie na Żydów. Zapytałam, dokąd, jego zdaniem, powinniśmy uciec. Odparł, że do Holandii, która zawsze była oazą tolerancji i stabilności, a konkretnie do Amsterdamu. Bez mojej wiedzy pozwolił sobie zbadać możliwości wejścia w handel diamentami oraz stan tamtejszego rynku nieruchomości. Czy zaczął już likwidować nasz majątek? Spojrzał na mnie niepewnie. - Tak, moja droga. Od kilku miesięcy przekazuję niewielkie kwoty za pośrednictwem szwajcarskich banków. - To dobrze. - Bałem się, że weźmiesz mi to za złe. Wiem przecież, jak bardzo nie lubisz, kiedy ukrywam coś przed tobą. Jakże mogłabym mieć mu to za złe, skoro sama ukrywam przed nim tajemnicę, którą muszę zabrać do grobu? - Musimy wyjechać jak najprędzej. - A co z twoim ojcem? - Miał tylko swoją muzykę, a oni mu ją zabrali. - Błysk wspomnienia: siedzę w loży, słucham Piątej Symfonii Mahlera i obserwuję, jak po mistrzowsku prowadzi orkiestrę przez zawiłości Adagietta. - Dom, sława, bogactwo nic dla niego nie znaczą, jeśli nie może grać ukochanej muzyki. - A Izaak i Anneliese? Ponownie usłyszałam wrzaski w piwnicy, łoskot uderzeń, brzęk tłuczonego szkła, głuche odgłosy ciosów spadających na grzbiety Żydów. - Oni też nie mają tu czego szukać. Leżąc razem w łóżku, słuchaliśmy wiadomości przez radio. Co chwila powtarzały się doniesienia o próbie przewrotu przeprowadzonej przez oddziały SA. Lojalne jednostki SS zdławiły bunt, generałowie Rohm, von Schleicher i Stressel zostali aresztowani, a następnie rozstrzelani. Wyłączyłam radio. - Jutro, Wernerze. Zrobimy to już jutro. Zgoda, najdroższy? Chwilę potem rozdzwoniły się dzwony Berlina, tysiąc dzwonów na tysiącu wież. Ich donośne bicie niosło się po całym mieście, po całych Niemczech, po całym świecie. Podzwonne dla duszy wielkiego narodu. POCAŁUNEK JUDASZA O drugiej po południu nieduży trójkąt słonecznego blasku spływa na podłogę, po czym wyrusza na wędrówkę w poprzek kanapy, przez dwa fotele, stół, turystyczny piecyk na naftę, materace i zwiniętą pościel. Stopniowo robi się coraz mniejszy, by wreszcie, około piątej, zniknąć bez śladu w lewym górnym rogu piwnicy, tuż obok ukrytych drzwi. Kiedy nie może już dłużej patrzeć na wciąż te same twarze męża, ojca, dzieci, van Hootenów i starego zegarmistrza Comeniusa, kiedy nie może już dłużej słuchać szelestu kart, delikatnego stukotu przestawianych figur szachowych, szeptanego słowa "szach", mamrotliwego wspominania snów, kiedy te widoki i dźwięki stają się równie trudne do wytrzymania jak miarowe tykanie zegarka oprawcy, wówczas śledzi promień zakurzonego światła i dociera do jego źródła - utrąconego rogu deski, jednej z wielu, jakimi są zasłonięte piwniczne okna. Tam, błękitne najbłękitniejszym błękitem świata, jest maleńkie trójkątne niebo. Niekiedy trwa godzinami zanurzona w tym błękicie, z wierzchołkiem świetlnego trójkąta między oczami. To jej osobiste niebo; kiedy pewnego razu zobaczyła eskadrę junkersów lecących w kierunku Anglii, widok czarnych krzyży na kadłubach tak nią wstrząsnął, że wybuchnęła płaczem i zaszyła się w najdalszy zakątek piwnicy. Nie był zachwycony, widząc ją, stojącą na skrzynce po pomarańczach, z na wpół przymkniętymi powiekami i twarzą przy szybie. Bał się, że ktoś z zewnątrz zobaczy te oczy, ten trójkąt twarzy, i złoży doniesienie okupantowi, ale dawno już przestał czynić jej wymówki. Doskonale wiedział, że za każdym razem, kiedy wymyka się przez ukryte drzwi na ulice Amsterdamu, ona natychmiast biegnie do okna i zatraca się w dwudziestu centymetrach nieba. Nie czynił jej wymówek również z tego powodu, że znaczną część ryzykownych wypraw podejmował wyłącznie po to, by choć na chwilę uciec od okropnej klaustrofobicznej monotonii piwnicznego życia. Podczas jednej z tych eskapad spod zgliszcz domu przy Achtergracht - sam podpalił posesję, aby rozwiać ewentualne podejrzenia, że mogą się tam ukrywać Żydzi - był świadkiem jak niemieccy żołnierze wyprowadzają żydowską rodzinę z kryjówki przy Herengracht: matkę, ojca, dziadka przyciskającego do piersi malowany drewniany chodak, dwie dziewczynki w nędznych sukienkach. Chyba długo żyli w ukryciu, wszyscy bowiem mieli bladą, ziemistą cerę. Żołnierze zabrali również właścicieli domu, parę starszych ludzi, których widział dawno temu na zebraniu Rady Pomocy Żydom, i wepchnęli ich na platformę ciężarówki. Kiedy mijał to miejsce (starał się iść ani nie za szybko, ani nie za wolno), niemiecki oficer ogłaszał przez megafon, że ci, którzy dają schronienie Żydom, są nie lepsi od nich, w związku z czym będą traktowani tak samo jak Żydzi, ci natomiast, którzy poinformują władze okupacyjne o znanych im faktach ukrywania Żydów, zostaną wynagrodzeni za spełnienie obywatelskiego obowiązku. Wędrując od znajomego sklepiku do sklepiku i kupując mięso, chleb, świece oraz naftę do piecyka, wciąż miał przed oczami pulchne, zwyczajne twarze holenderskiego małżeństwa wpychanego brutalnie na platformę ciężarówki. Podczas tajnego zebrania w pokoiku na zapleczu pralni van den Beeka jeden z animatorów Rady Pomocy Żydom zapytał go, czy będzie mógł przyjąć do piwnicy przy Achtergracht rodzinę, której zagrażało zdemaskowanie. Oczami wyobraźni ujrzał ciężarówkę sunącą wzdłuż szpaleru drzew rosnących nad kanałem, usłyszał jęki i płacz rozbrzmiewające na spokojnej zazwyczaj uliczce, po czym odpowiedział: - Nie wiem. Muszę się zastanowić. Dajcie mi dzień albo dwa do namysłu. Zazdrościła mu tych wypraw. Doskonale rozumiała, czym się kierował - jeśli "na górę" będzie wychodzić tylko jedna, zawsze ta sama osoba, ryzyko zostanie ograniczone do minimum - ale ten kawałeczek nieba sprawił, że zapragnęła więcej, marzyła tylko o tym, żeby zanurzyć się w przepastnym błękicie, dać mu się bez reszty ogarnąć, zachłysnąć się nim i upoić. Nocą, kiedy wszyscy zasnęli, opowiedział jej szeptem o rodzinie poszukującej schronienia. Przyjęłaby ich z radością; tam, gdzie główną, a czasem jedyną rozrywkę stanowiło relacjonowanie snów minionej nocy, nowe twarze, nowe życiorysy i nowe opowieści były niemal równie pożądane jak wolność. Jednak nowa rodzina jakoś się nie zjawiała. Mijały kolejne dni, odmierzane wędrówką trójkątnej plamy światła po podłodze piwnicy oraz ciągnącymi się bez końca opowieściami o coraz bardziej monotonnych, coraz mniej kolorowych snach. Tej nocy, kiedy usłyszała znajomy dźwięk, oprzytomniała w okamgnieniu. Pozostali spali, zanurzeni w szarych snach, ale ona miała wrażenie, że zagrały dla niej trąby anielskie. Łagodna akordeonowa melodia rozbrzmiewała gdzieś daleko między spadzistymi dachami amsterdamskich kamienic, lecz jednocześnie wydawała się zadziwiająco bliska, wyraźna i słodsza od najsłodszego wina. Jak we śnie (a może to był sen, tyle że wyraźniejszy od tego, co zwiemy rzeczywistością?) podniosła się z posłania, podeszła do ukrytych drzwi i bezszelestnie wymknęła się na ulicę. Nic sobie nie robiła z godziny policyjnej; wiedziała, że melodia rozbrzmiewa tylko dla niej, że ona sama jest jak duch, niewidzialna dla żołnierzy w brunatnych ciężarówkach. Starzec, pochylony nad instrumentem i zasłuchany w melancholijną melodię, stał w plamie księżycowego światła u wylotu ulicy, nad szerokim kanałem. Wokół jego stóp kłębiły się szczury; było ich tyle, że ulica wyglądała tak, jakby ktoś rozwinął na niej szary, ruchomy dywan. Szczury rozstąpiły się bezszelestnie przed nią, a kiedy podeszła bliżej, Żyd-tułacz podniósł głowę i powiedział: - Gnadige Frau, nie powinna pani tu przychodzić. Naraża się pani na poważne niebezpieczeństwo. - Nie wydaje mi się. Uśmiechnął się, obnażając długie, żółtawe zęby, podobne do wykonanych z kości słoniowej klawiszy jego akordeonu. Ruchomy dywan zafalował. - Oczywiście ma pani rację. Wszystko zależy od woli i łaski Boga. To właśnie Bóg zdecydował, że nasze losy splotły się na chwilę, że na jakiś czas staniemy się nierozłączną parą. Pamięta pani, jak bardzo wystraszyła się wiele lat temu, podczas naszego pierwszego spotkania w Baden-Baden? Uciekła pani wtedy ode mnie, ale nie na długo, ponieważ zostaliśmy sobie przeznaczeni. Choćbyśmy chcieli, nie zdołamy przed sobą uciec. Bóg czyni to niekiedy: splata mój los z losem zwykłych ludzi, żeby ich zbawić... albo zniszczyć. - Czy ty mnie zniszczysz? - Już to uczyniłem. Wybacz, Anno. To nic osobistego. Mój żałosny kabaretowy występ, moja burleskowa ewangelia, moje piwnice w miastach rozrzuconych po kontynencie, moje szczury - wszystko to służy dziełu wypełnienia woli Boga. Moje starania przyspieszą nadejście Apokalipsy, więc Pan zjawi się już wkrótce, by wreszcie uwolnić mnie od nieznośnego ciężaru nieśmiertelności. - Myślisz, że jesteś odpowiedzialny za... za to wszystko? - Spełniam jedynie wolę Pana. - Jesteś szalony. - To tylko jedna z dwóch możliwych interpretacji. Według drugiej jestem dokładnie tym, za kogo się podaję. - Apostołem ciemności? - Apostołem rozgniewanego Boga. Żydzi, ci zabójcy Chrystusa, wreszcie poniosą zasłużoną karę. Czy tylko mi się zdaje, czy słyszę tętent kopyt rumaków Czterech Jeźdźców Apokalipsy? Przybywaj, Panie! Czekam na Ciebie! - Jesteś nie tylko szalony, ale i zły. - Albo dobry niepojętą dla ciebie dobrocią. Skazałem na zagładę, ale mogę też zbawić. Chodź ze mną. Tutaj nie masz czego szukać. Koniec z wami. Nie trzeba być prorokiem, żeby to zrozumieć. Nawet szczury uciekają z miasta, a ja z nimi. Weźmiesz z nich przykład? Szczury przemykały bezszelestnie po bruku, żwawo przebierając różowymi, uzbrojonymi w ostre pazury łapkami. Ruchliwe nosy i długie wąsy wznosiły się badawczo do księżyca. - Mam rodzinę: męża, ojca, dzieci... - Porzucisz ojca swego i matkę swoją. Tylko wtedy możesz zostać uczniem. Tak jest napisane. - Nie jestem uczniem. Jestem Żydówką. Starzec skłonił się głęboko, chwycił jej dłoń, pocałował w plamie księżycowego blasku. - Kuss' die Hande, gnadige Frau, jak mawiano kiedyś w starym Wiedniu. Jego ruchliwe palce wydobyły z instrumentu cichy akord. Zaraz potem stary człowiek odwrócił się i powoli odszedł w kierunku kanału. Melodia i szczury podążyły za nim. Nie spał, kiedy wróciła. - Byłaś na zewnątrz! - wyszeptał przez zaciśnięte zęby. - Owszem. - Dlaczego? Na litość boską, dlaczego wyszłaś po godzinie policyjnej? Wzruszyła ramionami, chociaż nie mógł tego zobaczyć w ciemności. Wyjaśnienia nie miałyby sensu. Po raz pierwszy zobaczyła, że przez szczelinę w okiennicy spływa promień księżycowego blasku i kładzie się małym trójkątem na podłodze. Nazajutrz wyszedł po naftę do piecyka i po koce, ponieważ w piwnicy przy Achtergracht dało się już odczuć pierwsze jesienne chłody. Po powrocie pocałował ją mocno w usta, po czym, dziwnie milczący i zadumany, usiadł w fotelu, złączył przed sobą palce i zapatrzył się w nie z taką miną, jakby widział je po raz pierwszy w życiu. O piątej, zaraz po tym, jak znikła plama słonecznego światła, przyszli żołnierze w hełmach i czarnych butach, i rozwalili drzwi siekierami. Na widok lśniących pistoletów maszynowych starzy ludzie zaczęli przeraźliwie krzyczeć. Żołnierze, którzy poruszali się tak pewnie, jakby ktoś im powiedział, gdzie mają szukać i co tam znajdą, wygonili ich na dwór, na ulicę skąpaną w blasku popołudniowego słońca, do ciężarówki. - Nie pozostawiłaś mi wyboru - powiedział, kiedy żołnierze o pustych, pozbawionych uczuć twarzach wpychali na platformę samochodu van Hootenów i starego zegarmistrza. Comenius tulił do piersi stary zegar z kukułką. - Wyszłaś z ukrycia, naraziłaś nas wszystkich na niebezpieczeństwo. Gdyby ktoś cię zobaczył, wszyscy ponieślibyśmy karę. Musiałem poinformować władze. Myślisz, że tego chciałem? Myślisz, że chciałem sprzedać van Hootenów i starego Comeniusa? To ty mnie do tego zmusiłaś. Sprzedałem ich w zamian za naszą wolność. Miałem do wyboru: albo oni, albo my. Tak powiedział oficer, który mnie przesłuchiwał. Jeśli spełnię obywatelski obowiązek, będziemy wolni. Musiałem ich poświęcić dla naszego bezpieczeństwa. Zaraz potem żołnierz w czarnych buciorach, z czarnym pistoletem maszynowym, stanął między nimi, między mężczyzną a kobietą, jej dziećmi i jej ojcem ze skrzypcowym futerałem w objęciach, i zaczął popychać ich lufą w kierunku ciężarówki, a jednocześnie inni żołnierze chwycili mężczyznę za ręce i przytrzymali, chociaż krzyczał, szarpał się i wyrywał. Kobieta też krzyczała, krzyczały jej dzieci, lecz żołnierze zapakowali ich na ciężarówkę, opuścili plandekę, silnik ryknął, zagłuszając wrzaski i zawodzenia. Ciężarówka odjechała, a ze stojącej nieopodal limuzyny wyszedł oficer, podszedł do mężczyzny i powiedział: - Żydzi to Żydzi. KWARTET SMYCZKOWY Szybko, szybko, prędzej, prędzej; szybko, szybko, prędzej, prędzej, przez płaską czerń nocnego lasu, wśród szpaleru milczących drzew, pędzi pociąg, nocny pociąg, kroi ciemność snopem światła, szarpie ją turkotem kół, gna przez mrok, który ogarnął serce kontynentu. Nocny pociąg; szybko, szybko, prędzej, prędzej, stacja końcowa coraz bliżej. Chociaż minęło już co najmniej kilka godzin od chwili, kiedy ojciec życzył ci dobrej nocy i pocałunkiem w czoło polecił cię boskiej opiece, tak jak czynił w te noce, kiedy bałaś się zasnąć i przychodziłaś do niego do łóżka, ty wciąż nie śpisz. Ojciec wcisnął swoje stare kości w kąt bydlęcego wagonu i jakoś zdołał zasnąć, twoje dzieci też już śpią, przytulone do ciebie, i tylko ty czuwasz, jedyna spośród wszystkich pasażerów. Światła jest akurat tyle, żeby dostrzec ciemne, skulone kształty. Stary Comenius wciąż tuli do piersi zegar z kukułką, który tyka w rytmie uderzeń jego serca, van Hootenowie zbili się w ciasną gromadkę jak kocięta, pozostali również ani na chwilę, nawet we śnie, nie rozstają się z bezcennymi skarbami - parasolkami, malowanym drewnianym chodakiem, książkami, szalem modlitewnym. Bogaci i biedni, książęta i żebracy, kapłani i dziwki uliczne, wszyscy są teraz anonimowymi, bezdomnymi, odczłowieczonymi kłębkami bólu w wypełnionym półmrokiem wnętrzu bydlęcego wagonu. Chyba jednak zasnęłaś, stukot setki kół rozpędzonego pociągu chyba jednak ukołysał cię do snu, ponieważ budzi cię nagła cisza, brak znajomego jednostajnego rytmu. Przez szczeliny między deskami sączy się blady świt. Jest bardzo zimno, jakby owionęło was mroźne tchnienie z trzewi kontynentu. Doskwiera ci potworny głód. Kiedy jadłaś ostatnio? Nie pamiętasz, tak samo jak nie pamiętasz już prawie niczego ze swego życia, jakby niespodziewanie zatonęło bez śladu. Pociąg nieruchomieje. Przyciskasz twarz do szpary, wytężasz wzrok, usiłujesz cokolwiek dojrzeć, zorientować się, dokąd dotarliście. Widzisz nieduży stacyjny budynek otoczony gęstym, mrocznym lasem. Drzewa pochylają się nad zabudowaniami niczym wysocy, przygarbieni starcy i wyciągają ku tobie ręce zakończone guzłowatymi palcami gałęzi. Jacyś ludzie na peronie; żołnierze? Głosy, wiele głosów mówiących niezrozumiałym językiem. Z megafonów dobiegają szumy i trzaski, potem słychać jakieś komendy. W waszym wagonie i w każdym z dwudziestu czterech pozostałych wagonów, tworzących pociąg, ludzie budzą się ze snu. Twoje dzieci trą oczy i pytają zaspanymi głosami, gdzie są, dokąd dojechały. Nie możesz im tego powiedzieć, bo sama nic nie wiesz. Głosy zbliżają się, drzwi rozsuwają się z hukiem i bezgłośną eksplozją szarego porannego światła. Żołnierze. Głupie, tępe, brutalne twarze. Zaczynają wywlekać ludzi z wagonów. Wysiadać! Wszyscy wysiadać! Ze wszystkich dwudziestu pięciu wagonów wyskakują, gramolą się, wychodzą ludzie, drżący z zimna gromadzą się na peronie, zabijają ręce, tulą się do siebie, oddechy ulatują parą z ich ust. Żołnierze o głupich, tępych, brutalnych twarzach chodzą między nimi, odbierają dobytek. Szale modlitewne, książki, drewniane malowane chodaki, parasole. Jeden z nich wyrywa Comeniusowi zegar z kukułką. Twój ojciec oburącz przyciska do piersi futerał ze skrzypcami, nie, nie, nie zabierajcie mi mojej muzyki, nie róbcie mi tego! Jakby nie zauważył, że zabrano mu ją już wiele lat temu. Żołnierze bez pośpiechu miażdżą mu palce kolbami karabinów, rozbijają futerał, depczą instrument, rozgniatają na miazgę. Tulisz do siebie dzieci. Obawiasz się, że żołnierze zechcą wyrwać ci je ze zmiażdżonych, zakrwawionych palców, cisnąć je na peron, rozdeptać buciorami. Milczysz, bo nie ma słów, które mogłyby cokolwiek pomóc. Żołnierze spychają was w kierunku budynku stacji. Skrzeczący głos z megafonów mówi witamy, witamy, witamy. Nad ścianą drzew dostrzegasz gęsty dym, jakby z wielkiego pożaru. Poranny wiatr przygina go do ziemi, gna w tę stronę; dym cuchnie, śmierdzi, dławi, czuć go czymś wstrętnym i nieczystym. Żołnierze pokrzykują w swoim niezrozumiałym, bełkotliwym języku, zaganiają was do budynku. Nie chcesz tam wejść, nie możesz tam wejść, nie wolno ci tam wejść, ale nie jesteś w stanie przeciwstawić się naporowi niezliczonych ciał. Przez zakratowane okna poczekalni widać siedzące nieruchomo postaci, pochylone w skupieniu nad instrumentami. Chwilę potem ponad szczekanie głosu z megafonów wybijają się słodkie dźwięki muzyki, wznoszą się ku niebu, mieszają z dymem uczepionym konarów drzew, spowijającym cały kontynent. Kwartet smyczkowy gra ostatnią część "Eine kleine Nachtmusik". Jak na twój gust, wykonanie jest dalekie od perfekcji. - Wszystko w porządku, Anno - mówi ojciec. - To nie potrwa długo. Musimy tylko zaczekać na drugi pociąg, ten, który zawiezie nas do miejsca przeznaczenia.