Lucyna Legut Zacznijmy od pomidorów. (Wspomnienia) Jeśli o mnie chodzi, to odradzam czytanie tej autobiografii. Nawet biografie nie bywają prawdziwe, bo ktoś, kto pisze czyjąś biografię, patrzy na obiekt swoich zainteresowań własnym spojrzeniem. Jeżeli obiekt jest już dojrzałym nieboszczykiem, nie może się nawet sprzeciwić, gdy niemal wszystko się nie zgadza. W autobiografii biograf jest oczywiście pochlebcą dla siebie, czyli także wszystko się tu nie zgadza, Maciej Nowak zmusił mnie do napisania tej biografii. Pilnuje mnie jego prawa ręka - Irena Olender. Chyba się nie wywinę i będę musiała napisać. O co tym ludziom chodzi, nie mam pojęcia. Oni mnie po prostu widzą oczyma biografów, czyli jako kogoś ważnego. Nic z tych rzeczy! Jestem tak zwyczajną postacią, jak zelówka na zdartej podeszwie. A tej najprawdziwszej prawdy o sobie, która mogłaby zainteresować na przykład psychiatrów, z pewnością nie powiem. To tylko ci prymitywni Amerykanie na sesjach psychoterapeutycznych wywalają na wierzch wszystkie najpaskud-niejsze bebechy swego ego. Nie ma co liczyć na moją spowiedź. Potraktuję wybiórczo moje zwierzenia. Może nawet trochę nakłamię, a zwłaszcza pominę niektóre wydarzenia, które mogłyby stanowić pochwałę pijaństwa i rozwiązłości. Igor Michalski, mój przyjaciel, ciągle mnie namawia, abym opisała wszystkie wydarzenia związane z gorzałeczką. Nie mogę tego zrobić. Ktoś mógłby próbować brać ze mnie przykład, jako że czasem bardzo śmiesznie bywało. Odradzam picie, choćby najweselsze - kac potem jest straszliwy. Nie opłaca się. Ze mną było tak... Ale zacznijmy "od pomidorów"... Tu dygresja: nasza matka kiedyś chciała mi opowiedzieć o pewnej historii związanej z sąsiadką, a że była bardzo dokładna, zanim doszła do pointy, omówiła wszystkie mało ważne fakty, które poprzedziły ową historię, czyli to, że sąsiadka najpierw poszła kupić pomidory, potem z tymi pomidorami wstąpiła do mamy... i tu dopiero nastąpiło właściwe opowiadanie. Mama więc powiedziała: - Opowiem ci, jak ta głupia Zośka pokłóciła się ze swoją matką o ćwierć kilo cukru... Ale zacznijmy od pomidorów... Wśród moich bliskich znajomych znane jest to porzekadło i zezwalam każdemu, komu się to spodoba, aby posługiwał się nim. Zatem zacznijmy od pomidorów... Czyli zacznijmy od naszej matki. Przytoczę teraz fragmenty rozdziału z książki "Nasza zmierzchowa mama" (autentyczna opowieść naszej matki, nagrana na magnetofon, a potem przepisana). Tytuł rozdziału: "Dom z różami za oknem, zupa wodzianka, a do studni chodziło się w zimie boso". Nasz dom był taki: byle jaki, wiejski. Gospodarka prawie żadna, bo mama tylko cos tam w polu zrobiła/a ojciec prawie nic. Stolarzył, ale tez nie bardzo, tyle tylko, żeby instrumenty zrobić do grania, no i chodził grywać z ta swoja kapela. Najwięcej po weselach grywali. (...) A jak ojciec chodził z muzyka, na wesela, to na końcu po weselu gospodyni dawała zawsze muzykantom po ćwiartce placka. Tam się piekło na łopacie takie placki okrągłe. Pokroiła na ćwiartki i dała muzykantom po parę kawałków. (...) Ja kiedy podrosłam, to chodziłam na wesela z ojcem. I bardzom hulała. Bardzo! (...) Jak byliśmy mali, to mama najczęściej gotowała na obiad wodziankę. Ojciec ususzył śliwek, ususzył jabłek i taka wodę mama gotowała do ziemniaków, do jałowych oczywiście. (...) Chahipina nasza była dosyć piękna. Z kamieni była wystawiona. Dosyt zgrabna: pokój, kuchnia, stolarnia, sień. Stajnia w sieni, wychodek na ganku. Zamykało się taka. zawiasa, taktem drewnem się zamykało. A róże przed oknami!... Całe okno było zawalone róża. Jak miałam cztery lata, rodziło się któreś tam dziecko, bo nas było ośmioro: czterech synów i cztery córki miała moja mama; taka była pienia. I jak jedno dziecko przychodziło na świat, nie wiem które, to tam był hałas w izbie, a ja się darłam razem z mama, bo nie wiedziałam, co jej kto robi, pewnie krzywdę jaka, więc ja się w kuchni okropnie drę, jeszcze głośniej niż mama w izbie. Wtedy ojciec zamknął izbę i mnie porwał, bom się nie ustawała drzeć, porwał mnie do stajni, do chlewka, u świni mnie zamknął. Darłam się tak, com ochrypła, a świnia mnie szarpała po sukni, ale była jeszcze za młoda, więc mnie nie zdążyła zjeść, bo nie dała rady. Ale była złośliwa. No to mnie potem Zadkowa porwała stamtąd od tej świni. To ja się modliłam, jakem umiała, cale życie, żeby ojciec umarł. Jeszczem do szkoły chodziła, tom się modliła, żeby umarł za tę świnię, bo mu nie mogłam podarować tego. (...) Do studni chodziło się w zimie boso, bo któż by ta jakie papucie dał albo buty? Do szkoły się chodziło boso w lecie, a buty się ubierało przed szkoła. Jeszcze mi się wciąż śni, że boso chodzę po polu, com tak była nauczona. A jak do kościoła leciałam, to bułki na ramionach, za sznurówki; przed kościołem się butki ubierało. No to do studni boso. Nogi przymarzały, to się trza było prędko spieszyć. Ciagło się wodę ze studni, trzeba było klęknąć na lodzie i patrzeć, żeby się nie wpadło tam. Z takiego dołka się brało wodę. Przyleciało się do domu i trzeba było nogi pocierać, bo tak stwardły z zimna. A teraz tobym mogła trzy pan/ nowych butów na nogi ubrać, jakbym szła do studni. I dwa kapelusze bym mogła na głowę dać! A wtedy nie miałam nawet chusteczki. W zimie do szkoły jechało się na torbie. Szło się do takiego drzewa i stamtąd z góry na dół się zjeżdżało, to było bardzo spadzisto, więc się zejść nie dało, tylko zjechać na torbie. Jak miałam dwanaście lat, to już chodziłam do Makowa, do haftu. Skończyłam piąty klasę, to mnie wypisali, bo nie było czasu. Bo trzeba było zarabiać. Wtedy wolno było wypisać z piątej klasy. Do Makowa, do haftu szło się na dziewiąta, więc trzeba było o siódmej wyjść, wziąć czarnej kawy do flaszki, oczywiście zbożowej, dziesięć centów do ręki na dwie bułki. To było na cały dzień. Czasem która dziewczynka wzięła mnie na noc do siebie, jak był deszcz czy zawierucfia, no tom tam cos zjadła. Z litości mnie brały. A jak spałam czasem u siostry, to nie mieli mnie gdzie położyć i spałam w paczce, co węgle były. A paczka była duża, to ja się zmieściłam, bo byłam mała. I spałam w tym, w czym chodziłam. Dałam sobie płaszczyk pod głowę i węgle były wyżej. To zaś nauczycielka, jak jej podłogę wymyłam, z wielka radością, że to u nauczycielki myje, co nas uczy haftu, to tam kromkę chleba dała. Z masłem! (...) Siedem kilometrów codziennie szło się. Do Makowa to się idzie ze Suchej na pagórek, na dół, na pagórek, na dół... Dwa pagórki do Makowa są. Jak wyszłam pod pagórek, to się umęczyłam... Chłop, nazywał się "dróżnik', jeździł z takimi taczkami; zbierał kamienie przy drodze na te taczki i gdzieś je wywoził. To on widzi, mała dziewczynka idzie... Byłam mała, bom i teraz nieduża... To mu było mnie żal, bo mnie chłopaki, co krowy pasły, biły kamieniami i ścigały. To mnie wziął na te taczki czasem: - Siadnijze, dziwce. Podwiozę cię kawałek. - Podwoził mnie czasem na tych kamieniach. Wiec znowu się oglądałam, czy jaki wóz nie jedzie... Jedzie wóz z chłopem... Jak był chłop dobry, to mnie wziął pod pagórek, a jak był niedobry, to mnie nie wziął. Ale jak wjeżdżał na pagórek pomału, to ja się zawiesiłam na dyszlu. A chłop czuje, że mu ciężko, oglądnął się: - Slezies z tego wozu z tela!? - I tak mnie biczem chciał dochodzie, ale ja się schyliłam i tym biczem nie dał rady mnie dosięgnąć. A czasem mu się udało, to mnie po grzbiecie wyłoił. Miał prawo. To był opis dzieciństwa mojej matki. Co do mnie, było tak: urodziłam się 27 marca 1926 roku w Suchej Beskidzkiej, w parterowym domku, naprzeciw stacji kolejowej. Domek należał do pani Wądrowej, która miała męża Romana i syna Antka. Nasza mama wynajmowała pół tego domku. Domek otoczony był sadem. Niewielkim, ale kilka owocowych drzewek tam rosło. Okna domku znajdowały się nisko nad ziemią, wysypaną żwirem; to jest o tyle ważne, że dotyczy mnie - mama sadzała małą Luchę - kluchę na parapecie okna, przy okazji doglądając garnków na piecu. W pewnej chwili odwróciła się, a mnie już na parapecie nie było. Skulałam się na żwirową ścieżkę pod oknem. Chyba mnie nic nie bolało, bo me podniosłam wrzasków. Myślę, że od małego dziecka nie lubiłam płakać. Do dzisiaj mi to zostało. Czasem mnie coś ściska za gardło, ale niemal nigdy nie płaczę. Jeśli chodzi o ważniejsze wydarzenia z tego okresu (znam je oczywiście wyłącznie z opowiadań mamy), to zalicza się do nich moje lądowanie pod kołyską. W tamtym czasie dzieci kładło się do kołyski, można było wtedy swobodnie krzątać się po domu i tylko od czasu do czasu nacisnąć nogą na drewnianą płozę, aby dziecko zakolebać. Pewnego razu mama wyszła na chwilę do sklepu, zostawiając mnie pod opieką starszego rodzeństwa; Lidusi i Lubcia, a oni tak mnie zawzięcie kolebali, że wywalili mnie wraz z kołyską i wystraszeni uciekli. Oni też byli mali i nie wiedzieli, co zrobić z bachorem przywalonym kołyską. Gdyby nasza mama w porę nie nadeszła, nie musiałabym teraz męczyć się nad spisywaniem faktów @biograficznych, bo już dawno by mnie nie było. Nie jestem pewna, czy fakt, że jestem, należy uważać za szczęśliwy. Mama była zdania, że to wielkie szczęście. Muszę trochę czasu poświęcić okresowi w domku pani Wądrowej; tam się zaczął kształtować przyszły charakter wszystkich dzieci. Lidusia była prześliczna, z jasnymi loczkami i zielonymi oczami. Podobno była najpiękniejszym dzieckiem w całej Suchej Beskidzkiej. Lubuś już wówczas miał drański charakter. Otóż za Boga żywego nie chciał zasnąć, dopóki nie dostał do possania fajki pana Romana Wądry! Pan Wądra nigdy nie wyjmował fajki z ust, jedynie na ten moment, gdy trzeba było uśpić Lubusia. Lubuś darł się tak długo, aż dostał fajkę. Był więc najmłodszym palaczem na świecie, chociaż nikt tego nie odnotował w księdze Guinnessa. Lubuś rzucił palenie w jakimś czwartym roku życia. Potem, już jako dorosły człowiek, nie palił. Lidusia była przez całe życie nałogowo piękna. Nie rzuciła tego do dzisiaj. Ja zawsze byłam gruba i tak mi już zostało, bo nie warto wspominać o kilkunastu latach młodości, kiedy byłam szczupła. Zresztą sama w to nie wierzę. Wracając do pomidorów, dodam jeszcze, że gdy kiedyś szłam z Lidusia na spacer ulicą Suchej Beskidzkiej (wówczas była w Suchej tylko jedna prawdziwa ulica), najechał na mnie pan rowerzysta i przejechał mnie rowerem równo przez brzuch. Poprosił, aby Lidusia nie wspominała o tym w domu, i dał jej za to jakąś kwotę na cukierki. Pamiętam ten sklep, w którym Lidusia kupiła mi cukierki. Sobie też. Był to sklep Krumcholtza. Przepięknie tam pachniało smołowaną podłogą i cukierkami. Cukierki trzymano w słojach, ale ja jakoś do dzisiaj pamiętam ich zapach. A może to tylko moja wyobraźnia? Lidusia dochowała tajemnicy i nasza mama nie dowiedziała się o przejechanym brzuchu, a gdyby nawet wiedziała, to i tak nic by z tego nie wynikało. Wówczas nikt nie biegał do doktorów z byle powodu. Przeziębienie leczyło się sokiem malinowym, grzanym piwem z koglem-moglem, co było najprzyjemniejsze, i przykładaniem zgniecionego czosnku na klatkę piersiową, co było mniej przyjemne. A na wszystkie choroby istniała metoda zapobiegawcza. Zimą cała nasza trójka musiała pić obrzydliwy tran. Zatykało się nos, łykało łyżkę tranu i natychmiast dostawaliśmy zakąskę - kawałek mocno osolonego chleba. Potem, wiosną, latem i jesienią czekało nas przymusowe picie koziego mleka. Nawet już w Krakowie. Na kozie mleko mama wysyłała nas razem, abyśmy mieli oko na siebie. Nikt nie mógł wylać choćby odrobiny z kubka, bo go reszta oczu pilnowała. Pewna kobieta miała kozę na ulicy Gęsiej. Gęsia była w pobliżu Grzegórzeckiej i w jeszcze większym pobliżu Pól Katarzyńskich, gdzie obficie rosły trawy i kto chciał, mógł kozy wypasać. Przez środek pół wiodła szeroka, żwirem wysypana droga. Ta droga była miejscem rajdów rowerowych wszystkich dzieci, które miały rowery. Tam właśnie zakwitł szalony romans, opisany w "Miłości trzynastolatki". Kochałam się w Karolu Pauknerze, synu dyrektora fabryki Semperit. Z miłości, jako drugie imię na bierzmowaniu, dałam sobie imię Karolina. Pierwsze to, na rozkaz mamy, Teresa. Jestem więc w całości Lucyna Maria Teresa Karolina. Po szaleńczej miłości zostało mi tylko zdjęcie, które sobie kazałam zrobić przed Semperitem, oraz imię wpisane w dokument z bierzmowania. Z Karolkiem musiałam zerwać, gdy wybuchła wojna. Był Niemcem. Polityka może zniszczyć nawet największą miłość. Gdyby nie mój brat, miałabym jeszcze pamiętnik, który wówczas namiętnie pisałam. Brat wykradał mi ten pamiętnik, czytał go głośno, nabijając się ze mnie. Próbowałam go zabić, ale on był silniejszy. Wobec tego spaliłam pamiętnik i nigdy już do spisywania swoich uczuć i myśli 10 nie wróciłam. Chociaż niezupełnie. Przecież są one obecne we wszystkim, co piszę. Wróćmy jednak do wczesnego dzieciństwa i do chorób... Trzeba było ważnej przyczyny, aby się udać z dzieckiem do doktora. Doczekał się tego Lubuś, gdy sobie wsadził fasolę do nosa i w żaden sposób nie udało się mamie wyciągnąć mu tej fasoli, bo tkwiła za głęboko. Gdyby tam została, mogłaby puścić kiełki, a może zakwitnąć. Z Lubusiem zawsze były kłopoty. Któregoś roku, gdy obierało się kapinosy na wino, dźgnął nożem kolegę za to, że tamten szybciej od niego obierał. Co to jest kapinos? Otóż są to owoce dzikiej róży. Robi się z tego pyszne wino, tylko trzeba najpierw obciąć nożykiem ogonek i czubek owocu. To właśnie stwarzało okazję do dźgnięcia kolegi. Lubuś już taki był - wojowniczy indywidualista. Z trudem dawał się ujarzmić. Lidusia była bardzo grzeczna, a ja - nijaka, przynajmniej taką siebie pamiętam. Zawsze się czegoś bałam, a najbardziej cholernego lasu. Babka z dziadkiem mieszkali dosyć wysoko, na "Podksiężu", i trzeba było przejść przez cholerny las, aby tam dojść. Nazwa lasu pochodziła od cholery, na którą kiedyś ludzie masowo umierali i tam ich chowano. Nie znałam wówczas pojęcia śmierci, a jednak strasznie się bałam tego lasu. Nasza mama i nasz ojciec nigdy nam nie żałowali opowieści ziejących grozą. Całe moje dzieciństwo było naszpikowane takimi historiami. Ojciec nam opowiadał o kościele w Hucisku, skąd pochodził. Są tam drzwi wiszące na jednym zawiasie, bo kiedyś diabeł wyrwał te drzwi i poleciał na nich do Rzymu. Wrócił co prawda przed północą, ale nie zdążył już zawiesić drzwi na drugim zawiasie, bo akurat kogut zapiał i diabelska moc się skończyła. Być może, te drzwi jeszcze dzisiaj wiszą na jednym zawiasie. Nie wiem tylko, czy ktoś w tę opowieść dzisiaj wierzy. Mój ojciec wierzył święcie. Ja oczywiście także. Wierzyłam też w opowieść o Wajdziku nieboszczyku. Wajdzik był pijakiem. Mieszkał w Kurowie, w tej samej wiosce, w której nasz ojciec się urodził. Wajdzik co noc wracał do domu pijany i co noc diabeł czaił się za płotem i szeptał do Wajdzika; - Jasiu! Wystaw łapkę! - Wajdzik jednak nie był głupi i nie dał się nabrać na słodkie słówka diabła. 11 A jednak diabeł go dopadł, bo gdy Wajdzik umierał, to krzyczał, że diabły siedzą w koszyku po ziemniakach i za świętymi obrazkami na ścianie. Wszyscy ludzie ze wsi wierzyli, że diabły tam są, skoro Wajdzik je widzi na własne umierające oczy. Toteż gdy Wajdzik umarł, nie pochowali go, skoro miał konszachty z diabłami, tylko wsadzili w wielki kosz i wrzucili z tym koszem do wyrębu, czyli do głębokiej przepaści. Bardzo mi żal, że obecnie wiem, iż to, co się przytrafiło Waj dzikowi, było zwyczajnym delirium. Wolałabym wierzyć w diabły. Przepiękne były tamte czasy! Nasza mama wierzyła w uroki i boginki, które zamieniały dzieci. Podobno, gdy Lidusia się urodziła, przyszła boginka i koniecznie chciała Lidusię zamienić. Mama wrzeszczała i nie pozwoliła na żadną wymianę. Całe życie w to wierzyła, bo przecież na własne oczy widziała tę boginkę. A co do uroku, to czasem ktoś mamie "zadawał uroku", bo była prześliczna, i wtedy zaczynała ją okropnie boleć głowa. Trzeba było wzywać kobietę do "odczynania". Przytoczę tu fragment z powieści "Nasza zmierzchowa mama". Rozdział pod tytułem: "Urok dany przez naczelnika stacji". Na festyn żem poszła z wami. Naczelnik stacji siedzi za stołem, z panami i z kasjerem też. Ja idę, a Legut też idzie. Razem maszerujemy i dzieci gromada. Naczelnik ino patrzy, że ja idę z Legutem, no to przecież do niego nie poleci, do dzieci też nie, to tylko na mnie głowicka kiwnął i pokazał, że niesie flaszki: wino. A kasjer torty. Na talerzyku. I wala ku mnie, podeszłam wiec bliżej, bo przecież nie będzie Legutowi dawał naczelnik. Bo on mnie dał do zrozumienia, że mam podejść. To tego winka się napiłam i naczelnik bierze tort... Sam wziął od kasjera i trzyma na talerzyku, żebym jadła tego torta, nawet przy tylu narodach, na festynie!... Tyle miłości miał do mnie. To ja tego torta wzięłam i winka, podziękowałam i odeszłam, bo trza było iść ku dzieciom i ku chłopu. I cholery dały uroku ciężkiego! Urzekli mnie! Do tego stopnia, żem chciała umrzeć... Zabrałam to wszystko, gromadę, do domu, bo mnie strasznie wzięły nudy i boleści. I umrzeć! I umrzeć!... Robiła mi urok pani Zajaczkowska, taka, co była akuszerka. Ona zażegnywała uroki i wszystko. To moja gospodyni widzi, że ja ledwo 12 przyszłam, łap! Po Zajaczkowska! Bo zaraz było blisko, koło Porzyckiego. Zajaczkowska przyszła i mówi: - Straszny urok! Urok jak koń! - Wzięła trzy węgielki... zapaliła drewna kawałek, bo musiał być węgiel z drzewa. Połamała te węgielki i do wody, do szklanki. Kiedy węgielki idą na spód, to urok jak koń, a jak na wierzchu zostaną, to nie ma uroku... W tej chwili poszły na spód węgielki! Potem się bierze koszule, nadołkiem, i te wodę się przecedzi przez koszulę. Przecedziła przez koszulę węgielki, woda poszła czysta, a węgielki wytrzepała. Teraz ma się trzy razy napić tej wody. I po skroniach namoczyła, i po czole, i przeżegnała wszystko. Ale jeszcze zanim przyszła, to tak się bałam, że umrę, bo strasznie mnie głowa bolała, do zwariowania! Myślę: nie dam się śmierci wziąć. Uciekłam. l^edwom się dowlokła do drzwi i uciekłam w pole. Wlekę się na czworakach, a tu akuszerka idzie! Jak zrobiła wszystko, zażegnała, z miejsca przeszło! Zdrowiusieńka jestem! Teraz nie wierzą w uroki, a to przecież jest prawda, bom sama doświadczyła. Przecież nie z tego wina stało się to wszystko, tylko zwyczajnie, z uroku... Wyrosłam na tych i podobnych opowiadaniach i może dlatego moja fantazja od czasu do czasu wariuje. Muszę się pochwalić, że książka "Nasza zmierzchowa mama" zajęła pierwsze miejsce w plebiscycie czytelników w roku 1980. Wracając "do pomidorów"... Podobno na chrzcie dano mi imię Łukasz, bo się ksiądz zagadał przy wypisywaniu metryki. Nie jestem w stanie sprawdzić faktów, a wówczas jeszcze nie byłam zbyt dociekliwa. Potem miałam jeszcze kilka imion, w zależności od tego, jak który ksiądz tłumaczył moje imię zapisane w metryce po łacinie. Tam stoi jak wół: santa Lucia. Ksiądz w Prokocimiu, gdzie rozpoczęłam "studia" w pierwszej klasie szkoły podstawowej, uznał, że po polsku to brzmi Łucja (mama nie ośmieliła się sprzeciwiać). W drugiej klasie, już w Krakowie, inny ksiądz uznał, że jestem Łucja, a w następnej szkole, imienia św. Scholastyki, bardzo nowoczesny ksiądz zdecydował, że moje imię to Lucyna, co mamie najbardziej się spodobało, zwłaszcza po filmie ze Smosarską: "Czy Lucyna to dziewczyna". Ja nie wojowałam o moje imię, ale obecnie go nie 13 znoszę. Wolałabym Łucję albo Łucję. Z ostatnich "donosów" z Urzędu Gminnego w Suchej Beskidzkiej wynika, że moje imię to Łucja, i jeśli chcę być Lucyną, muszę sprawę przeprowadzić przez sąd. Mogą być kłopoty po mojej śmierci, i to tylko z powodu imienia. Igor (cholerny spadkobierca) miał wszystko załatwić, ale jak zwykle na nic nie ma czasu, a mnie się nie chce samej biegać po sądach. Jestem więc chwilowo Lucyną. Jako taka przenoszę się znowu w dawne dzieje, bo to przecież biografia... W Suchej Beskidzkiej domek pani Wądrowej już nie istnieje. Podobno wybudowano tam jakiś "drapacz chmur", w każdym razie, jak na Suchą Beskidzką, ma to być coś dużego. Stacja jest w tym samym miejscu. Na stacji był zawiadowcą pan Szczepkow-ski, ojciec Andrzeja Szczepkowskiego, znanego aktora. Starszy pan Szczepkowski podkochiwał się w naszej mamie i, jak mówiła, biegał za nią przez żyto, ale jej nigdy nie dogonił, gdyż miał brzuszek i ciężko mu się pod górę biegało. Gdyby nie to, być może Andrzej Szczepkowski byłby moim bratem. Okazuje się, że Sucha Beskidzka miała wielu znaczących ludzi. Jerzy Goliński także się obił o Suchą. A co najważniejsze, znany polityk Siwieć! Na "Pod- księże" można było iść albo przez las cholerny, albo obok domu Siwców. W połowie drogi, między stawami, które rozciągały się na dole, a "Podksiężem" stał murowany dom Siwców. Do domu dziadków trzeba było wdrapać się na samą górę, potem jeszcze przejść przez "Księży Potok", jeszcze kawałek ścieżką, a potem już stał ten dom, mały, ukryty w dzikich różach, z piwnicą w ziemi, a na kopczyku piwnicy kwitły dzikie storczyki i niedaleko rosły grzyby kurki. Całe morze kurek! Ludmiła to pamięta. Ja nie. Boże! Gdybym dzisiaj mogła się dorwać do tych grzybów!!! Wówczas jeszcze nie byłam oszalałą grzybiarką. Zaczynam się gubić. Znowu muszę zrobić krok wstecz... Nasza babka miała dużo dzieci. Sporo ich zmarło. Najdłużej zachowała się pamięć o zmarłej ciotce Józi, może dlatego że do dzisiaj mam jej zdjęcie w trumnie. Ciotka Józia leży sobie i nic jej już nie obchodzi, że musiała umrzeć, bo dziadkowie nie chcieli jej dać w posagu 14 maszyny do szycia, a kawaler, w tym akurat wypadku brat mego ojca, nie chciał się żenić bez posagu. No więc ciotka Józia postanowiła się zabić. Z braku lepszego sposobu wymyśliła sobie sanki... że siądzie na sanki, popędzi z góry i rozbije się o jakieś drzewo. Wszystko wyszło planowo, tyle że się nie zabiła, ale złamała sobie kręgosłup. Dziadek, który nie chciał dać jej w posagu maszyny do szycia, tym razem przestał być oszczędny; sprzedał krowę, aby móc zawieźć Józię do Krakowa, do szpitala. Do dzisiaj różnie ze szpitalami i doktorami bywa... Chyba zrobili Józi za ciasny gipsowy gorset, bo nie mogła w nim wytrzymać i strasznie z bólu krzyczała. Tego znowu dziadek nie mógł wytrzymać, więc stolarską piłą przeciął gips cioci Józi i już spokojnie mogła sobie przez kilka lat umierać. Umierając, stawała się coraz mniejsza i, jak nasza mama mówiła, gdy umarła, to była taka malutka jak boche-neczek chleba, a trumienkę miała tak małą, jak żelazeczko... To wydarzenie także opisałam w książce o naszej mamie; nigdy nie przestało mnie wzruszać. I bardzo znielubiłam dziadka. Mama go także nie lubiła. Wróćmy jednak do mojego życia... Ja, ciągle jeszcze mała Lucia (trudno uwierzyć, że kiedyś byłam mała), znalazłam się w Prokocimiu pod Krakowem. Mama zawsze chciała wiedzieć, "co jest za tą wielką górą", czyli za Suchą Beskidzką. Naszej mamie imponował Kraków. Ojciec się stanowczo sprzeciwiał, bo nie przywykł do mieszkania w mieście, ale mama postawiła na swoim. Zawsze ją ciągnęło do "wielkiego świata". Nieraz się zastanawiałam, dlaczego nikt z rodziny naszej mamy nie miał w sobie nic wiejskiego. Babka i dziadek też różnili się od reszty wiejskich ludzi. Może dlatego, że dziadek nie tylko był stolarzem, ale także artystą. Uważałam go za drania. Źle traktował babkę i więcej zajmował się graniem niż zarabianiem na życie stolarką. Wszystkie dzieci dziadków, które dożyły dojrzałego wieku, miały jakieś uzdolnienia artystyczne, oprócz ciotki Heli, której nie cierpiałam, bo była bardzo niedobra dla naszej mamy. Ciotka Hela zgrywała damę, ale została tylko krawcową. Nie wykształciła swoich dzieci i wściekała się, że mama dba o nasze wykształcenie. Gdy dziadek umierał, rozdzielił między dzieci wszystkie dobra doczesne, 15 jakie jeszcze posiadał. Nasza mama dostała w spadku tylko własną matkę, czyli naszą babkę. Babka już wówczas była nienormalna. W Prokocimiu mama wynajęła część willi św. Teresy i tam zamieszkaliśmy z babką. Na parter wprowadził się Siajuś ślicznotka, który kochał się w mamie. Naprawdę nazywał się Franciszek Bożek. Mama każdemu dawała wymyślone przez siebie imiona i tak samo było z Siajusiem. Dlatego to imię jest mi bliższe niż jakiś Franciszek. Siajuś nosił ze sobą rewolwer. Nie wiem, czy miał pozwolenie na broń. Tym rewolwerem ciągle groził, mówił, że albo zabije mamę, albo licznych fatygantów, którzy się ciągle kręcili przy naszym domu. Nasza matka była kokietką. Chyba tak musiało być, bo zbyt wiele różnych męskich postaci pamiętam i zbyt wiele awantur Siajusia. Gdy mama wracała z ojcem z balu, Siajuś już leżał na schodach i wymachiwał rewolwerem - podobno mama za często tańczyła z nauczycielem muzyki, panem Chrapkiem... Chrapek chyba był piękny, bo do dzisiaj pamiętam, że się także w nim kochałam. W Siajusiu nie. Siajusia tylko uwielbiałam, bo był bardzo dobry dla nas. Był stolarzem, tak jak nasz dziadek, może dlatego mama go nie chciała. Ojciec natomiast bardzo go lubił i doradzał mamie, aby wyszła za Siajusia, gdyby ojciec umarł. Żyło się w Frokocimiu w ciągłym napięciu; Siajuś biegający z rewolwerem, amanci wokół mamy i babka przywiązana łańcuchem do sznurka przeciągniętego przez ogród. Babka stale uciekała i mama musiała wynajmować taksówkę, .jeździć i szukać jej. Nie mam pojęcia, co babkę tak nosiło po świecie. Może chciała odnaleźć dziadka, jak za dawnych lat, gdy dziadek całymi dniami balował z kapelą na weselach i nie wracał. W Prokocimiu miały miejsce dwa tragiczne wydarzenia. Jedno, gdy Lubciu stanął na spróchniałym płocie i załamała się pod nim deska, a on nabił się szyją na sztachetę. Dobrze, że mama miała zwyczaj co chwilę wyglądać oknem i sprawdzać, co robią dzieci. Tak doszło do drugiego kontaktu Lubcia z lekarzem. Mama zawiozła go do Krakowa do szpitala, gdzie mu zgrabnie zeszyli szyję, ale ślad na całe życie pozostał. Drugie wydarzenie było jakby wzięte z bajki o królewnie Śnieżce, której zła macocha podrzuciła zatrute jabłko... Otóż nasza Lidusia pozwoliła pewnej (niemal) czarownicy 16 poczęstować się jabłkiem, nie wiedząc, że czarownica właśnie jest zatruta tyfusem brzusznym. Lidusia zachorowała. Prokocimski doktor leczył ją na zapalenie płuc przez całe dwa tygodnie, aż zaczęła dogorywać. Wówczas mama zawiozła ją do szpitala do Krakowa. Z Lidusia długo było bardzo źle, a nasza mama szalała i wrzeszczała, że wolałaby, abyśmy my z Lubciem umarli, byle nie Lidusia. Jeszcze dzisiaj czuję, jak mi było nieprzyjemnie, że żyję zamiast Lidusi. Jakimś cudem Lidusia ozdrowiała i mama przestała marzyć o śmierci mojej i Lubcia. Te jej marzenia nie były prawdziwe, pochodziły z jej histerycznego charakteru, o czym dzisiaj wiem i o czym niejednokrotnie mogliśmy się wszyscy przekonać, gdy już potrafiliśmy myśleć i wysnuwać wnioski. Kiedy Lidusia chorowała, na intencje jej wyzdrowienia odprawiano msze święte w Częstochowie i w Wilnie przed ołtarzem Matki Boskiej Ostrobramskiej. Po wyzdrowieniu Lidusi nasza mama zabrała nas troje i pojechaliśmy najpierw do Częstochowy, a potem do Wilna, podziękować Matce Boskiej za uzdrowienie Lidusi. Było za co. Podczas choroby Lidusia kilka razy przebywała bliżej tamtego świata niż tego, na którym żyliśmy. Wszystkie te wydarzenia wywarły duży wpływ na moje życie. I przydały mi się, gdy zaczęłam pisać. Już w Krakowie nazywałam nasz dom "domem na wulkanie". Cała kamienica, w której mieszkaliśmy na Grzegórzeckiej, była niczym wulkan. Takich postaci, jak tam, nigdy potem nie spotkałam. W kilku książkach piszę o nich. Prócz ludzi ciekawa była restauracja "Żabi Kruk", na parterze domu, i prosektorium naprzeciw domu. Restauracja była obskurną knajpą, z czarną smołowaną podłogą. W malutkim pokoiku od strony bramy wejściowej znajdował się bufet, przy którym, stojąc, kiwali się pijacy. Dalej drzwi do drugiego pokoju, gdzie na podwyższeniu stał stary stół bilardowy. Druga atrakcja to prosektorium. Stamtąd często wyruszał korowód żałobników, karawan wiózł trumnę, konie w żałobnych strojach, szlochająca rodzina... Było na co patrzeć. W Prokocimiu kochałam się w nauczycielu Chrapku, o czym już wspominałam. Moja następna miłość to Franio od rzeżnika Rewilaka. W szaleństwie miłości podarowałam mu znaleziony na ulicy odpus- 17 towy pierścionek, a on dał mi za to święty obrazek, który dostał na Boże Narodzenie od księdza odwiedzającego domy z kolędą. Kolejna miłość to także Franio. Byłam już wtedy nieomal dorosła; miałam siedem lat. Działo się to w miejscowości Landek, koło Chybia, w czasie wakacji. W letnie poranki Franio wypędzał krowy na łąki... Szalona miłość, z rojeniami o ślubie i białej sukni z welonem. Zwłaszcza welon odgrywał tu najważniejszą rolę. Nie spełniły mi się w życiu marzenia o ślubie w welonie i tylko jeden jedyny raz wystąpiłam w welonie na scenie - w "Świerszczu za kominem" Dickensa. Nasza mama aż popłakała się ze wzruszenia; zawsze marzyła, aby zobaczyć mnie w welonie. Nie wiem, czy czytelnik połapie się w moich "zeznaniach", bo przeskakuję z tematu na temat i mieszam czasy. Już byłam w "Świerszczu za kominem", gdy tymczasem do tego momentu minął ogrom czasu. W Prokocimiu mama przyjaźniła się z panią Blondekową, która przepięknie grała na bałabajce. Nauczyła też naszą mamę grać na tym instrumencie. Mama była muzykalna, pewnie po dziadku, który nawet zaczął ją uczyć gry na skrzypcach, ale zaniechał tego z braku cierpliwości i czasu. W końcu co chwilę były jakieś wesela, na których trzeba było grać. A jednak po dziadku wszyscy bracia mamy grali na różnych instrumentach; wujek Stefan na cytrze i gitarze, wujek Edek na trąbie, a wujek Staszek na kilku instrumentach. Ciotka Hela grała tylko mnie na nerwach, ale do tego nie trzeba mieć dziadka muzykanta. Dygresje mnie wykończą. Nigdy nie dojdę do sedna sprawy, jeśli ciągle będę zaczynała "od pomidorów". Jeszcze mnie kusi, żeby wspomnieć o tym, jaki rodzaj zabaw w dzieciństwie lubiłam najbardziej... Otóż najbardziej interesowałam się żywymi stworzonkami. Byłam zaprzyjaźniona z polną myszką, którą znalazłam gdzieś w ogrodzie i nosiłam pod bluzką, aby jej było ciepło. Ponieważ moim najmilszym miejscem zabaw była pracownia stolarska Siajusia ślicznotki, tam moją myszkę postawiłam na desce i przyglądałam się, jak myje śliczne, różowe łapki. Siajuś jednak nie odczuwał miłości do myszek i widząc mysz na desce, rąbnął w nią drugą deską. 18 Siajuś troskliwie, ale surowo wychowywał dzieci; swoich nie miał, ale byliśmy my, dzieci ukochanej damy jego serca. Gdy podczas zabawy w ciemnym maglu rąbnęłam się w nogę i mocno kulałam, Siajuś tak długo mnie od kulenia odzwyczajał, aż mnie odzwyczaił. Metoda była prosta - niezbyt bolesne przykładanie deską w pupę kulejącego bachora. Bardzo pomogło. Teraz przeskoczmy już do Krakowa i do mojej edukacji. Drugą klasę ukończyłam w szkole podstawowej na ulicy Pędzichów. Mieszkaliśmy wówczas przy ulicy Strzeleckiej, niezbyt daleko od szkoły, ale w pierwszym dniu nauki udało mi się zgubić i nie trafić ze szkoły do domu. Dowód oczywisty, że byłam nierozgarniętym dzieckiem. Pamiętam, że ryczałam, nie wiedząc, gdzie jestem, a okazało się, że jestem właśnie na naszej ulicy. Nie rozpoznałam jej, mimo że prowadząc mnie rano do szkoły, mama kazała mi zapamiętać, którędy mam wracać. Czasami jeszcze teraz śni mi się ta zagubiona ulica i moja rozpacz. Nigdy w snach nie mogę odnaleźć numeru 13, pod którym mieszkaliśmy. Tam pod tym trzynastym był dozorca, który miał córkę w moim wieku. Oczywiście zostałyśmy przyjaciółkami. Aby się jej podlizać, pożyczyłam jej ogromną Biblię, którą mama miała po swoim ojcu, a on po swoim. Były w niej przepiękne obrazki i wszystko pisane było dziwnym, ozdobnym pismem. Moja przyjaciółka nie oddała mi Biblii. Powiedziała, że ją zgubiła. Pewnie nikt wówczas nie domyślał się, jak cenną rzecz zaprzepaściłam. Nie była to zresztą jedyna cenna rzecz, której przez głupotę się pozbyłam... W czasie okupacji sprzedałam, za sześć jajek, zegarek po naszej babce, taki na łańcuszku. Kupił go mój kuzyn, a syn ciotki Heli. Nazywaliśmy go Jankiel. Pojęcia nie mam dlaczego. Wszyscy synowie ciotki Heli mieli, przez siebie wymyślone, przezwiska: Siubas, Bydlak albo Cielęce Jajo, Menda i Jankiel. Jankiel był najciekawszą postacią; przyłączył się do taboru cygańskiego i ożenił się z Cyganką. Potem się drugi raz ożenił, już nie z Cyganką, i miał dwoje dzieci. Nagle zniknął. Chociaż nigdy przedtem nie był kolejarzem, przyszedł któregoś dnia w mundurze kolejarza i powiedział, że został maszynistą. Wyjechał do Niemiec, wraz z maszyną, i więcej nikt o nim nie słyszał. Ciotka Hela nigdy już o nim nie wspominała, bo był zakałą 19 rodziny. Ja go najbardziej lubiłam, uważałam, że jest niezwykły. Ciągle lubię ludzi innych od reszty. Lubię szaleńców. Z ulicy Strzeleckiej przenieśliśmy się na ulicę Grzegórzecką. Tam rozpoczęłam nauki w trzeciej klasie szkoły podstawowej imienia św. Scholastyki. Można powiedzieć, że była to elitarna szkoła, i tylko dla dziewcząt. Od pierwszej klasy, do końca trzeciej nosiło się białe, lniane fartuchy, wiązane w kokardy po bokach. Potem aż do klasy szóstej fartuchy były też białe i lniane, ale bez kokard, z wszytym w talii paskiem. Chodziłyśmy w jednakowych granatowych mundurkach: spódnica w fałdy, bluzka z marynarskim kołnierzem, nawet obszycie kołnierza białymi tasiemkami miało przepisowe, jednakowe odstępy. Do gimnastyki służyły granatowe szarawary i białe, trykotowe koszulki. W lnianym worku nosiło się kapcie. Torba z książkami - na plecach, w żadnym wypadku jakaś teczka w ręce! Panował rygor. W szkole było wściekle czysto. Jeśli oko nauczycieli na nas nie spoczywało, bawiłyśmy się w "wywijanie" na błyszczącej podłodze. Jedna z dziewcząt krzyżowała ręce, druga przykucała i chwytała tamtą za ręce; ta, która stała, wywijała tą kucającą. I tak na zmianę... Można też było zjeżdżać na siedzeniu po równie gładkich, jak podłoga schodach. Często w snach zjeżdżam po tych schodach. Gdy kończyłam trzecią klasę, zmarł nasz Ukochany Dziadek, Marszałek Józef Piłsudski. Cała szkoła zalewała się łzami, bo nauczono nas kochać Dziadka i Ojczyznę. Teraz nie udało mi się nigdy usłyszeć od jakiegoś dziecka, że kocha swój kraj... Może dlatego, że nie ma obecnie urodzaju "dziadków"?... Musi być ktoś najważniejszy, kogo chce się kochać. Jestem wściekle dumna, że ja, trzecioklasistka, miałam zaszczyt przez całą godzinę trzymać wartę na Wawelu przy trumnie Dziadka Piłsudskiego. Cała Polska płakała bobrowymi łzami i cała Polska zjechała do Krakowa na pogrzeb. A potem cała Polska brała udział w sypaniu kopca Piłsudskiego. Ja także. Wszystkie dzieci, z małymi taczkami napełnionymi ziemią, sypały kopiec. Ten kopiec jest więc po trosze i moją własnością, bo jest w nim taczka mojej ziemi. Wujek Stefan przyjechał z Wilna z całą rodziną na tę uroczystość. Był zawodowym wojskowym i piłsudczykiem. 20 Dzisiaj historia różnie mówi o Piłsudskim, ale mnie to nie obchodzi; nauczono mnie w szkole kochać go i nie będę się teraz oduczała. Gdy mieszkaliśmy na Grzegórzeckiej, naszą parafią był kościół św. Mikołaja, ale my woleliśmy chodzić do ojców jezuitów na ulicy Kopernika. U jezuitów było ładniej. I spotykaliśmy tam także inne dzieci z naszej ulicy. Obowiązkowo musieliśmy zaliczyć wszystkie nabożeństwa majowe. Nie powiem, abyśmy na majówkach zachowywali się, jak przystało w kościele. Czasem były jakieś poszturchiwania i chichoty. Któregoś razu ksiądz wyszedł z konfesjonału i kazał grupce dzieci zostać i poczekać na niego, aż się skończy nabożeństwo. Byłam pewna, że nas zwymyśla za chichoty, ale nic takiego się nie stało. Ksiądz powiedział, że nas angażuje do kościelnego teatru i że mamy na drugi dzień przyjść po role. Ludmiła dostała rolę świętej Teresy, a ja - pastuszka! Ona miała dużą, mówioną rolę, a ja ani słowa! Nasz brat nie został zaangażowany, może dlatego, że był zawsze nadąsany. Dopiero z wiekiem mu to przeszło. Ze złości, że nie będzie artystą, nazwał Lidusię świętą Teresą albo Artystką. I już na całe życie została Artystką, bo nawet w żartach nie wypadało nazywać jej świętą Teresą; na to by nasza mama nie pozwoliła. No i do dzisiaj mówię do niej i o niej: Artystka. Bardzo się to przyjęło. Nawet moi przyjaciele, gdy dzwonią do mnie, pytają: - A co słychać u Artystki? Nasza teatralna kariera w kościele Jezuitów kwitła. Ojciec Turbak, który nas angażował, powierzył Artystce drugą wielką rolę! Grała Matkę Boską, a ja, jak zwykle, pastuszka!!! Znowu bez słowa tekstu! Ze złości zrobiłam sobie w domu wspaniałą charakteryzację; namalowałam czarne, zakręcone wąsy i brwi jak piekielne kiełbasy, niemal na całe czoło! W kostiumie pastuszka szłam z domu do kościoła na występ; "A co? Niech się wszyscy napatrzą!" - pomyślałam. "Idę na występy! Nikt nie musi wiedzieć, że mam niemą rolę!" Może bym się kiedyś doczekała mówionej roli, ale ojca Turbaka Niemcy aresztowali i zginął w Oświęcimiu. To był najlepszy ksiądz, jakiego w żydu poznałam. Wszystkim dzieciom pozwalał się wygłupiać na próbach, a potem rozdawał nam cukierki, i to w dużej ilości. 21 Nawet udawał, że nie widzi, kiedy podkradaliśmy opłatki świąteczne,' które w piwnicach suszyły się na deskach. Opłatki miały wspaniały smak! A może wówczas wszystko było wspaniałe? l W szkole św. Scholastyki zajmowałam się absolutnie wszystkim,, oprócz nauki. Do mnie należało opiekowanie się roślinami, rybkami' w akwariach i ślimakami. Ja malowałam afisze i wymyślałam do' nich różne stosowne hasła, na przykład: "Kto myje szyję, ten długo żyje". Grałam też w szkolnym teatrze, co oczywiście nie miało porównania z teatrem kościelnym, w którym bywała prawdziwą publiczność. Jednak i w szkolnych przedstawieniach grywałam; wyłącznie męskie role i przeważnie błazeńskie. Ktoś się musiał już wówczas na mnie poznać, że nie można mnie traktować poważnie; Tak jest do dzisiaj. Ciągle żąda się ode mnie błaznowania. Zwłaszcza mój drugi, po Igorze, przyjaciel, Krzyś Szuster. On nawet nagrywa moje wygłupy, a potem raczy tym gości na okolicznościowych bankietach. I nic mi za to nie płaci. Kiedyś błażni królewscy na dworach mieli chociaż darmowe utrzymanie za błazeństwa, a ja jeszcze muszę dokarmiać Szustera gołąbkami po galicyjsku i orze-j chowym tortem. Nie mam ja łatwego życia. Nie będziemy zaczynać "od pomidorów", ale musimy jednak wrócić do czasów, kiedy to dzięki wyróżnieniu, które mnie w szkol spotykało, tak mało się uczyłam, że gdy przyszło do wstępnegi egzaminu do gimnazjum, to po prostu nie zdałam. Moja siostra d dzisiaj nie lubi tego wspominać. Taki wstyd! Żeby nie zdać d gimnazjum, to już trzeba być kompletnym matołem. Nasza mama, chociaż nie miała zwyczaju biegać na wywiadówki gdy sytuacja była podbramkowa, natychmiast nas ratowała. Zapisałc mnie do prywatnego gimnazjum noszącego nazwę: "Instytut Marii" Uczęszczały tam dziewczynki z tak zwanych "dobrych domów" czyli takie, które nie lubiły się uczyć. Były to przeważnie córk oficerów albo bogaczy. Wykładały wyłącznie siostry, które wywodziły się z niemieckiego zakonu, ale były zagorzałymi Polkami. Przyjęły mnie do wstępnego egzaminu i powiedziały, że sobie ze mną poradzą. Tak też było Tylko że zaraz wybuchła wojna. Chwilowo siostrom wolno byłe nauczać, zwłaszcza że sprytnie wymyśliły, że prowadzą szóst 22 | i siódmą klasę, chociaż przerabiałyśmy w całości materiał z pierwszej i drugiej gimnazjalnej. Nawet łacinę. Z obcych języków był tylko niemiecki, który zresztą wszystkim nam się potem przydał. Niestety Niemcy zorientowali się, że siostry szwindlują i wykładają materiał z gimnazjum, a nie z podstawówki, i gimnazjum przestało istnieć. Przełożoną była siostra Gonzaga, wychowawczynią siostra Bernardyna; ona także wykładała niemiecki. Z początku próbowałam i w tej szkole nie uczyć się. Wszystko ściągałam z bryków, aż do czasu gdy siostra Bernardyna zauważyła to. Nie usłyszałam słowa nagany, tylko zapytanie: - Lucyna, i ty mi to robisz?... - Nie powiedziała nic więcej i przeszła do następnej ławki. Nie wiem, jakie metody stosują obecnie pedagodzy, ja się po tym pytaniu zapadłam pod ziemię, a potem nadrobiłam wszystkie zaległości i tak się uczyłam, aż furczało! Polubiłam naukę. Ale nie na długo, bo gimnazjum już przestało istnieć. Potem przez rok chodziłam na kurs przysposobienia biurowego, gdzie nauczyłam się stenografować i słabo pisać na maszynie. Stenografii w ogóle już nie pamiętam. Kurs trwał tylko rok. W domu bieda aż piszczała i trzeba było zacząć pracować. Pracowałyśmy z Artystką w firmie pewnego Austriaka, pana Hausnera. Ludmiła w biurze fabryki parasoli, a ja u tego samego właściciela, ale w warsztatach naprawy męskiej bielizny. Nasz szef był starym przedobrym człowiekiem. Bał się swojej synowej, która była z domu baronówną. Nienawidziła wszystkich wokół. Stary pan Hausner mnie i Ludmile przyniósł swój deser, który mu żona przyrządzała. Oczywiście jego synowa nie mogła o niczym wiedzieć. Był tak lubiany, że gdy jedna z robotnic wychodziła za mąż, zaprosiła go na wesele. Nawet mam zdjęcie z tego wesela, z szefem między nami. Trochę można się było podratować u naszego Austriaka. Ludmiła czasem robiła jakieś szwindle z parasolami, które potem drogo się sprzedawało, ja podkradałam koszule, bo niektóre były niemal nowe. Gdy idzie o przetrwanie, człowiek wpada na najdziwniejsze pomysły. Jednym z takich pomysłów było wynajmowanie części naszego mieszkania na noclegi. Nasz ojciec już nie żył, a brat był w obozie. 23 Przez nasz dom przewinęło się wielu ludzi. Przeważnie mieszkali tydzień lub dwa i przenosili się gdzie indziej. Niekiedy wracali, a potem znów się przenosili. Domyślaliśmy się, że są to Żydzi. Dokumenty oczywiście mieli polskie, więc można ich było czasowo meldować, co było wówczas konieczne. Nikt nie miał obowiązku być dociekliwy, jeżeli nie chciał. Zamieszkał u nas pewnego razu młody człowiek, który zaprzyjaźnił się z córką sąsiadki i wziął z nią ślub kościelny. Któregoś poranka, gdy młoda para spędzała jeszcze miodowe chwile w pościeli, zjawił się ksiądz z naszej parafii. Odbyła się długa rozmowa z młodą parą. Ksiądz wyszedł. Młody małżonek wyjaśnił nam, że musi zmienić mieszkanie, i to sam, ponieważ ksiądz, sprawdzając jego ślubne dokumenty, stwierdził, że człowiek o takim nazwisku nigdy nie istniał w podanej w dokumentach miejscowości. Zatem ślub trzeba wykreślić z rejestru... Rozstali się więc małżonkowie. Macocha panny młodej wpadła do naszego mieszkania i zwyzywała mamę, że przechowuje Żydów, i w dodatku stręczy Żyda niewinnej dziewczynie. Młody człowiek znalazł sobie inny pokój, także w Krakowie. Nikt już nie śledził jego losów. Po wojnie okazało się, że przeżył i nawet pragnął ze swoją nielegalną żoną zawrzeć prawdziwe małżeństwo, ale Kryśka, bo tak miała na imię, była lekko stuknięta i wolała sprzedawać lody pod sukiennicami (nie w sklepie, tylko z obwoźnego wózka), niż być przykładną żoną. Młody człowiek był kuśnierzem, a Kryśka została panienką od cielesnych uciech (płatnych). Ponieważ nasza mama zawsze nadawała lokatorom przezwiska, był ktoś, kogo się nazywało Jabłko, był Gąsior, Diabeł, Śledź i Wujek. Myślę, że wszyscy byli Żydami. Wujek był najstarszy, chyba dobijał czterdziestki, i może dlatego został nazwany Wujkiem. To musiał być ktoś bardzo wykształcony i ważny. W tym czasie handlował latarkami. Gdzieś nabywał stare latarki, które się malowało i stawały się jak nowe. Malowanie polecił mnie, za co opłacał moje i Ludmiły lekcje angielskiego u hrabin Grocholskich. Sam również uczęszczał do nich na lekcje. W ramach zapłaty za pracę dostawałam także każdego wieczora bułkę z wędliną. Dzieliłam tę bułkę na trzy: dla mamy, Ludmiły i dla mnie. Wujek nie mógł mi dawać aż trzech bulek; na to go już nie było stać. Przypuszczam, że Wujek się we 24 mnie kochał, ale dla mnie był starcem; miał czterdzieści niewyobrażalnych lat! Pewnego razu Wujek się nagle wyprowadził. Chyba gdzieś wyjechał. Po jakimś czasie znowu się zjawił. Wówczas mieszkał u nas człowiek, którego nazywało się Księdzem. Wujek z Księdzem prowadził tajemnicze rozmowy, a potem znowu zniknął i nigdy go już nie zobaczyliśmy. Ksiądz wpadł w popłoch, bo pożyczył Wujkowi jakąś wielką sumę, ale nie wyjawił jej wysokości. Nie wiemy, co się stało z Wujkiem. Podejrzewaliśmy, że mu się udało zwiać za granicę za te pożyczone pieniądze. Okupacja była tak ponurym okresem, że nie chcę się o tym rozpisywać. Oczywiście nie wszystko, od początku do końca, układało mi się ponuro. Były nawet radosne chwile, na przykład moja miłość do Rysia Strużyńskiego. Gdy go zobaczyłam pierwszy raz, miałam chyba czternaście lat. Mój brat poznał mnie z Rysiem. Ryś był w AK,, chodził ubrany tak jak wszyscy akowcy, w prochowcu, mocno ściśniętym w pasie, w bryczesach i błyszczących oficerkach, w zawadiacko nasadzonym kapeluszu i oczywiście z bronią pod marynarką. Zakochałam się w Rysiu z miejsca, zwłaszcza że był synem ziemian, co prawda wywłaszczonych przez Niemców, ale tym bardziej był pociągający. Ryś był paniskiem całą gębą. Pierwszy raz zostałam zaproszona do prawdziwego lokalu i pierwszy raz w życiu dostałam od chłopca kwiaty. Cały kosz lewkonii, które przyniosła do lokalu kwiaciarka. Lewkonie na zawsze zostały kwiatami mojej miłości i mojej młodości. Wszyscy o tym wiedzieli. Kiedyś, gdy miałam krótki i nieobliczalny romans z S.D., wściekłam się na niego z powodu jego obsesyjnej wprost niewierności i zakazałam mu wstępu do mojego domu (w Sopocie). I wówczas S.D., aby mnie przebłagać, przytaszczył cały kosz lewkonii, przy okazji narzekając, że mieszkam w domu bez windy i on musi wdrapywać się aż na drugie piętro. Nie było sensu dawać się przebłagać, bo za dzień znów wrócił do nawyku zdrady. mnę niezbyt ponure wspomnienie dotyczy osoby Kantora. Opisałam to wydarzenie w miesięczniku "Pomerania". Przytoczę je tu w całości... 25 Otwieram szafę W małym mieszkaniu mam aż trzy szafy! Kompletny idiotyzm! Trzy szafy wypchane ubraniami, o których nawet nie wiem, że tam są, ale za skarby świata nie chcę ich się pozbyć, bo ciągle marzy mi się choćby malutki dom na wsi, gdzie, jasna sprawa, wszystko może się przydać. Nie pozwalam sobie na przypuszczenie, że takiego domu nigdy nie będę miała. Muszę w to wierzyć, bo inaczej nie byłoby sensu wstawać rano z łóżka; życie bez marzeń to śmierć! Te trzy wypchane szafy to mój pamiętnik. Z każdą suknią czy klamerką u paska związane jest jakieś wydarzenie. Wczoraj, z szafy w przedpokoju, wyjmowałam proszek do prania... Bardzo dobrze trzymać proszek w szafie; ma to zgubny wpływ na mole, które w zapachu proszków do prania nie gustują. Zza pudełka z proszkiem wypadły dwa ręczniki, których używam wyłącznie przy myciu włosów koloryzującym szamponem. Jasna sprawa, że koloryzuję włosy, bo nie chcę straszyć otoczenia siwizną... Na dziwne tory trafiają nasze myśli; proszek do prania, zafarbowane ręczniki i Tadeusz Kantor... Kolor na ręczniku przypomniał mi czerń włosów sprzed wielu lat... Zbliżał się koniec wojny. Było lato. Upalne. Kto z młodych ludzi chciał przeżyć, pozwolił się zagnać do kopania okopów. Pociągi nas wiozły gdzieś za Kraków, ale niezbyt daleko. Wyglądało to niemal jak majówka. Wewnątrz, na zewnątrz, na buforach, na dachach, pełno młodych ludzi, nawet nie wystraszonych; to Niemcy czuli się wystraszeni. Oni wiedzieli, że te rowy nie za bardzo odsuną ich od klęski. My nie byliśmy ani bohaterscy, ani przewidujący, ani szczęśliwi, że oto jedziemy kopać wrogom groby; my po prostu byliśmy młodzi, jechaliśmy, bo nie było innego wyjścia, przy okazji dobieraliśmy się znajomymi grupkami. W mojej grupie, z tych, których zapamiętałam, był Franek Puget, syn rzeźbiarza Jacka Pugeta, i był Tadeusz Kantor. Jechaliśmy, leżąc na dachu pociągu. Moje naturalnie czarne, długie włosy czochrał wiatr. Kantor ściągał je z twarzy, gdy zakrywały mi oczy. Wyjął z kieszeni kawałek sznurka i związał mi je na czubku głowy. Potem oparł się na łokciu i spojrzał wzdłuż mnie całej. 26 - Masz ładne, cienkie w pęcinach nogi - powiedział. - Dobre do malowania. Wiadomo było, że Kantor jest malarzem, chociaż nie był jeszcze TYM KANTOREM, którym został później. Ja jeszcze byłam nikim. Byłam dziewczyną, która się plącze w środowisku artystów, bo także próbowałam malować, chociaż nikomu się do tego nie przyznawałam. Próżności nigdy nie było mi brak, więc zapamiętałam uwagę o moich nogach. Życie mogło się różnie potoczyć; Kantor mógł nie zostać KANTOREM, ja mogłam zająć się medycyną, tak jak zamierzałam (ale mi nie wyszło), Franio Puget, z którym podróżowaliśmy na dachu, mógł zostać sławnym lalkarzem... Franio Puget już dawno nie żyje, może jeszcze gdzieś w kącie poniewierają się zakurzone lalki, którymi poruszał w teatrze "Guliwer"... Sława Kantora przerosła jego samego, a mnie z kąta szafy wypadły dwa ręczniki, których używam przy farbowaniu włosów. Zwyczajne życie i nic więcej. Tu już całkowicie kończę z opowieściami z okupacji. Prawdziwe życie zaczęło się dopiero po wojnie... Moja siostra Artystka, jak na artystkę przystało, po zakończeniu wojny natychmiast i całkowicie dała się pochłonąć sztuce (w czasie okupacji grała w podziemnym teatrze Mularczyka). Najpierw chodziła na balet, gdzie nauki tańca pobierał również sam wielki Witold Gruca. Wówczas jeszcze nie był wielki, ale był piękny. Kiedyś nawet miałam przyjemność być z nim na scenie; ja w chórze greckim, a on w solówce (tańczonej) w sztuce: "Orfeusz w piekle". Tylko żeby nikt nie pomyślał, że ja się także uczyłam tańca! Moje spotkanie z Grucą było przypadkowe. Artystka się z nim kolegowała, bo jakiś czas trwały te lekcje tańca. Ona do dzisiaj rusza się jak tancerka. Ja się ruszam jak stary, astmatyczny smok. Kilka lat temu spotkałyśmy się z Grucą na planie filmowym. Już tylko sława wielkiego Grucy ciągnęła się za nim, bo blask tancerza szybciej blednie niż aktora. Bardzo szkoda. Artystka po balecie zabrała się do swojego ukochanego aktorstwa. Wstąpiła do studia Iwo Galia. Bardzo mnie w owym czasie dziwiło, 27 że ktoś tak rozsądny, jak moja siostra, zamierza się parać aktorstwem. Trzymałam się z daleka od jej środowiska, aż do chwili gdy z jakiegoś powodu musiałam się z nią zobaczyć, i to natychmiast. Być może było to związane z niedyspozycją naszego ulubieńca - kota Holofernesa (nawiasem mówiąc, była to kotka, ale jakoś nigdy nie przyszło nam do głowy, aby sprawdzić jej płeć, aż pewnego dnia Holofernes zaczął jęczeć i wić się w konwulsjach. Wówczas nasza mama pobiegła z nim do kociego doktora i dopiero wtedy dowiedziała się, że to jest kotka, a jęczy i wije się w mękach, ponieważ gwałtownie nabrała ochoty na kociego męża). Wszyscy rozpaczaliśmy z powodu choroby kota, więc chciałam radosną wieść zanieść mojej siostrze i dlatego odszukałam ją na zajęciach. Akurat całe studio pobierało lekcje pływania w Ymce. Ten obraz wbił mi się w pamięć. Pływalnia. W basenie chlapiąca się cała trzódka Iwo Galia... W pobliżu basenu, na marmurowych płytkach fotel, miałam wrażenie, że to jest tron... W królewskiej pozie spoczywał w nim bowiem, rozparty jak monarcha, król Iwo Gali. Płaszcz, niczym królewskie odzienie, odrzucony w tył, przez poręcz "tronu", na szyi biały, jedwabny szal, niedbale opadający jednym końcem na plecy, mina dobrotliwego monarchy. Co chwilę któraś z rusałek podpływała do swego władcy, na moment opierała się o brzeg basenu, aby przesłać uśmiech monarsze, strzepnąć z liczka kroplę wody i znów z wdziękiem zanurzyć się w fale. Moja siostra do końca życia nie opanowała sztuki pływania; do dzisiaj pływa metodą "jednej nogi" (drugą musi się podpierać, aby zawsze czuć grunt pod stopami). Być może z tego powodu nie przeniosła się z całym zespołem Galia do teatru na Wybrzeżu. Została w Krakowie i tam skończyła studia w krakowskiej szkole aktorskiej. Także Henio Tomaszewski nie przeniósł się z Gallem; chciał stworzyć własny teatr tańca. Miał już pomysł na pierwszy spektakl pantomimy. Zaproponował mi, abym się zajęła scenografią i kostiumami; miały to być kostiumy ze sznurków i szarego płótna. Nie czułam się jednak na siłach i nie podjęłam się tego zadania; dopiero zaczęłam studia w Akademii Sztuk Pięknych, Henio Tomaszewski w tym czasie był ślicznym, ale strasznie chudym i niedożywionym chłopcem. Z tego niedożywienia aż mu 28 czyraki wyskakiwały na ciele. Nasza mama próbowała go trochę dokarmiać przeważnie plackami kartoflanymi, bo my także nie mieliśmy co jeść. Z Henia wyrósł cudowny geniusz baletu pantomimy! Ze studia Galia wyszło wielu wspaniałych ludzi. Najbardziej pamiętam Zosię Perczyńską, Basie Krafftównę, Bronka Pawlika, Izę Wilczyńską i Henia Tomaszewskiego. Gdy spotkałam Zosię Perczyńską z okazji pięćdziesięciolecia Teatru Wybrzeże, przypomniała mi, że bywała w naszym domu w Krakowie, właśnie na plackach kartoflanych u naszej mamy. O dalszych losach teatru Galia można się dowiedzieć z książki Malwiny Szczepkowskiej. Ja tylko zanurzyłam jeden palec w źródle znajomości z Gallem. W tym czasie aktorstwo wydawało mi się najgłupszym zawodem. Chciałam robić coś, co lubię. Napisałam list do studia filmów rysunkowych w Bielsku-Białej, żeby mnie przyjęli. Nie skorzystali z mojej oferty, a Artystka sklęła mnie i kazała najpierw zdać maturę, a potem myśleć o zawodzie. - Bez matury będziesz zerem! - krzyczała. - Masz się uczyć i na tym koniec! Boże! Jak mi się nie chciało wracać do nauki w gimnazjum! Ale wróciłam. Po maturze zdecydowałam się na studia medyczne. Wysłałam list do Gdańska, że chciałabym studiować medycynę tropikalną. Odpisali mi, że takiego kierunku nie ma i że w ogóle nie przyjmują osób spoza Wybrzeża, bo nie ma miejsc w bratniaku. Wróćmy jednak do nauki w gimnazjum. Było to gimnazjum A. Liberdy, dla dorosłych. Przerabialiśmy program przedwojennego gimnazjum i liceum, z tym że w ciągu sześciu miesięcy musieliśmy zrobić cały rok. Strasznie się w tym czasie malowałam. Nad własnymi brwiami malowałam drugie brwi (może mi to zostało po kreacji pastuszka w jasełkach), usta jak krwawa plama, jednym słowem - wyzywająca postać. Miałam czelność siedzieć w pierwszej ławce i denerwować swoim wyglądem księdza Mazanka, który wykładał religię. Nie lubił mnie ksiądz Mazanek i zażądał, abym na jego lekcjach nie była wymalowana. Gdy więc wchodził do klasy, ostentacyjnie zmazywałam cały makijaż, ale i tak mnie nie lubił, do pewnego czasu... W odpowiedziach z religii byłam bardzo dobra, a prócz tego wykonywałam 29 pomoce naukowe dla szkoły; z rycin książkowych robiłam duże plansze, ponieważ po wojnie jeszcze nic z takich rzeczy nie było. W gimnazjum wiedzieli, że chodzę na Akademię Sztuk Pięknych, więc ksiądz Mazanek pewnie uznał, że mam prawo być lekko stuknięta. Na akademię chodziło się przed południem, a do gimnazjum po południu. Muszę wspomnieć o moim egzaminie wstępnym na akademię. Gdy ogłoszono egzaminy wstępne na uczelnię, natychmiast się zgłosiłam. Należało dostarczyć prace domowe i przystąpić do egzaminu. Prac miałam całą masę, bo przecież od zawsze malowałam. Były to przeważnie ilustracje do bajek. Wszystko by poszło dobrze, gdyby nie egzamin... Załamał mnie. Zdających umieścili w wielkiej sali, na środku postawili gipsową postać, wręczyli węgiel do rysowania, kartony i sztalugi plenerowe i kazali rysować. Patrzę ja, a tu wszyscy, z szalenie poważnymi minami wielkich artystów, wyciągają rękę z węglem, przymrużają jedno oko i wydaje się, że coś mierzą. Diabli wiedzą, co oni mierzyli? I dlaczego z przymrużonym jednym okiem? Wszyscy mieli już na sztalugach przypięte do deski kartony i co ktoś wyciągnął rękę, zmrużył oko, to potem mazał po kartonie. Ja nawet nie wiedziałam, jak się rozkłada sztalugi, a za skarby świata nie zapytałabym nikogo o to, bo wyglądałabym jak idiotka przy tych artystach. Po prostu szlag mnie trafił, zostawiłam wszystko i poszłam do domu. Zrezygnowałam ze studiów. Jednak komisja, sprawdzająca prace domowe, widocznie uznała te prace za interesujące, bo po kilku dniach nadszedł list - miałam się stawić u rektora. Poszłam i wyznałam, że się do studiów nie nadaję, bo nawet nie wiem, jak się sztalugi rozkłada, nie mówiąc już o przymrużaniu oka. Powiedzieli mi, że się wszystkiego nauczę. Przydzielono mnie do pracowni profesora Władysława Jareckiego, który był malarzem realistą, a podczas nauczania szczególną uwagę przywiązywał do rysunku. W innych pracowniach, na przykład u Pautscha, Pronaszki czy Rzepińskiego, rysunek nie był tak ważny, jak kolor. Mnie nauka u profesora Jareckiego wyszła na dobre. Co prawda, ciągle nie mogłam się dorwać do farb, bo on nie był zadowolony z mojego rysunku i chciał, abym go najpierw perfekcyjnie opanowała. Do dzisiaj jestem mu za to wdzięczna. 30 Aby uzyskać dyplom, należało koniecznie mieć maturę. Bardzo trudno było mi wszystko razem pogodzić; do południa byłam na akademii, po południu w gimnazjum, a jeszcze wieczorem starałam się zdążyć na rysunek wieczorny u Pronaszki. Wówczas jeszcze nie miałam astmy, więc mogłam kilka razy dziennie przegalopować przez Kraków. Jednak zabrakło mi tych popołudniowych godzin, w których na akademii odbywały się wykłady z teorii. Gdy wreszcie uporałam się z maturą, okazało się, że na akademii mam całą furę teorii do nadrobienia. I tu zwyciężyło moje lenistwo. Wybrałam łatwiejszą drogę; spróbowałam zdać do szkoły aktorskiej, którą właśnie ukończyła moja siostra. Zdałam. Niestety. Bardzo tego żałuję, bo to strata czasu. Wcale wtedy nie pałałam miłością do teatru, ale już wcześniej trochę statystowałam w niektórych sztukach, nawet z samym Solskim byłam na scenie w "Judaszu z Kariotu". Miałam wątpliwości, czy zdam na aktorstwo, więc równocześnie zdawałam na dziennikarstwo w Wyższej Szkole Nauk Społecznych. Tam także zdałam, i to z doskonałą oceną. Ale ja już połknęłam tego szkodliwego bakcyla teatru i brnęłam do końca. Cóż za pomyłka!!! W tamtym czasie szkoła teatralna mieściła się na ulicy Szpitalnej, w niewielkim budynku, naprzeciw Teatru Słowackiego. Zajmowaliśmy całe pierwsze piętro. Stary dozorca palił nam w piecach kaflowych i sprzątał. Byliśmy młodzi, niewinni i zapaleni. I byliśmy wszyscy biedni, oprócz jednej Ewy Lassek, która przynosiła ze sobą na drugie śniadanie bułkę z prawdziwą szynką!!! Dla niezamożnych było w szkole śniadanie: bułka (bez szynki oczywiście) i szklanka mleka. W malutkim pokoiku mieścił się ten darmowy bufet z mlekiem. Nie wiem, dlaczego właśnie ja i Baśka Witek (późniejsza żona Swinarskiego) rozdawałyśmy bułki i mleko. Bufet otrzymał nazwę "Melpomena". Później powstał kabaret też nazwany, od bufetu, "Melpomeną". Baśka Witek i ja pisałyśmy teksty do kabaretu. Po naszym odejściu ze szkoły przejął kabaret Zbyszek Cybulski. Na moim roku ze znanych później aktorów byli: Ewa Lassek, Jolanta Hanisz, Aleksandra Karzyńska (wtedy nazywała się Kapusta) i Sławek Voit, który szkoły nie ukończył. O rok niżej byli: Zbyszek Cybulski, Bobek Kobiela, Kalina Jędrusik, Leszek Herdegen, Tadziunio 31 Śliwiak (potem został także poetą), moja ukochana przyjaciółka Alina Żubrówna, Jerzy Goliński, Jerzy Jarecki, Staszek Michalik i wielu jeszcze innych, którzy nie wpisali się tak wyraźnie w historię teatru, chociaż mogliby, gdyby mieli więcej szczęścia i trafili na przypadek, od którego życie aktora bywa najbardziej zależne. Za moich czasów najpierw rektorem był Balicki, a potem Woźnik. Woźnik, oprócz rektorowania, uczył wiersza. Nie znosił mnie. Ciągle mi powtarzał, że istnieje wiele piękniejszych zawodów, w których mogłabym zabłysnąć, na przykład byłabym świetną kucharką albo krawcową... Musiałam łykać te drańskie uwagi, bo już byłam zarażona teatrem. Smaku miażdżenia obcasem właśnie wówczas zakosztowałam. Potem, w teatrach było to chlebem powszednim. Albo mnie kopano, albo widziałam, jak innych kopią. Gdyby się człowiek postawił reżyserowi-oprawcy, nie miałby co liczyć na następną rolę. W późniejszych czasach wypracowałam sobie metodę obrony, kiedy któryś z reżyserów próbował mnie sponiewierać, utrzymując, że robię coś nie tak, jak on chce. Patrzyłam mu prosto w oczy i mówiłam: - Rozumiem. Na jutro postaram się przygotować rolę tak, jak pan sobie życzy. Popracuję nad tym w domu. - Mówiąc to, równocześnie myślałam: "Gadaj zdrów! Mam cię gdzieś! Jestem sto razy inteligentniejsza i mądrzejsza od ciebie!". Przy tych myślach obdarowywałam mego oprawcę przymilnym, aprobującym uśmiechem. To może niezbyt dobrze o mnie świadczy, ale przecież nie próbuję nikogo przekonać, że mam kryształowy charakter. Woźnik mnie do tego stopnia nie cierpiał, że gdy wchodziłam na podium, żeby recytować wiersz, ostentacyjnie zasypiał. Kładł głowę na rękach i nawet pochrapywał. Gdy kończyłam, mówił, nie patrząc na mnie: - Jak zawsze było źle. Przygotować wiersz na następny raz. W ten oto sposób "Odę do młodości" mówiłam przez dwa lata. I zawsze było źle. Gdy go czasem zastępował jego asystent Gustaw Holoubek, wolno mi było powiedzieć inny wiersz. Pewnego razu, chyba przez nieuwagę, Woźnik pozwolił mi mówić wiersz Peipera, wówczas nagle zbudził się i mruknął: - To jest dobre. Może raczej niezłe... 32 Woźnik chętnie by mnie wylał ze szkoły, ale broniło mnie kilku pedagogów, zwłaszcza Mrożewski i Krzemiński, u których grałam w komediach. Broniła mnie także pani Żmijewska, która uczyła dykcji. A ona akurat nie powinna była mnie bronić, bo sepleniłam i wcale mi to do dzisiaj nie przeszło. We wszystkich dziedzinach teorii byłam dobra. Nawet w marksizmie. Uczyłam grupkę dziewcząt, jak pojąć zasady tej filozofii; robiłam to na przykładach związanych z seksem. I pojęły. Profesor Tęcza, od nauki marksizmu, gdy mu się powiedziało, że ktoś pobierał lekcje u mnie, nawet nie sprawdzał zdającego, tylko wpisywał pozytywną notę. W czasie studiów do szaleństwa kochałam się w Zdzisławie Mrożewskim. Założyłam Klub Miłośniczek Mroźewskiego. Osobiście wykonałam legitymacje, zamiast zdjęć były maleńkie portreciki, oczywiście malowane przeze mnie. Prócz tego zrobiłam emblematy: wycięte z filcu serce z wyhaftowanymi literami K.M.M. (skrót od nazwy klubu). Taki emblemat nosiło się przypięty do ubrania. Gdy Mrożewski wchodził na salę, należało bardzo głośno westchnąć, trzymając rękę na sercu. Mrożewski nienawidził tych numerów. Zapewne czuł się ośmieszony. Ewa Lassek nie należała do klubu, bo nie chciała płacić składek, za które kupowałyśmy Mrożewskiemu kwiaty na jego premiery. Wykłady w szkole trwały od rana do późnego popołudnia. Wieczory mieliśmy wolne, więc gdy tylko nadarzyła się okazja, statystowaliśmy. W 1949 roku wystawiono w teatrze Słowackiego sztukę: "Lubow Jarowaja". Był potrzebny tłum statystów, toteż niemal cała szkoła grała. Prawie wszystkim z tego spektaklu zrobiłam portrety węglem. Podarowałam je później Muzeum Teatralnemu w Oliwie. W tym spektaklu po raz pierwszy Kalina Jędrusik zabłysła swoim pięknym głosem. W szkole aktorskiej namalowałam (temperą) portrety wszystkich wykładowców. Ozdobiłam nimi ściany szkolnych korytarzy. Nie wiem, co się stało z tymi portretami. Pewnie je wyrzucono przy przeprowadzce. Będąc w szkole, Baśka Witek napisała sztukę dla dzieci: "Krakowski Hejnałek". Ja projektowałam kostiumy i dekoracje. Pokazaliśmy tę 33 sztukę na zjeździe szkół teatralnych w Poznaniu. Ministerstw' Kultury i Sztuki zainteresowało się Baśką, napisała więc drug; sztukę, dla dorosłych: "Dwa akty i trzeci". Najpierw mieliśmy prób} w szkole. Przychodził na nie Mrozek, zawsze tajemniczo i ironicznit uśmiechnięty. Trochę się z nim "zadawałam", ale niedługo. Pamiętali jakieś wieczory na ławce na plantach, jakieś bajki, które dla mrd( wymyślał, nocne obściskiwania i całowania na moście nad Rudawą, spacery na cmentarz na Salwadorze. Na tym cmentarzu było mnóstwo pięknych kwiatów na grobach. Wszystkie mi ofiarował. Potem pojechaliśmy ćwiczyć sztukę nad jeziora mazurskie. JU! bez Mrożka, bo on nie był w zespole. Nad jeziorami pracowaliśmy nad sztuką do chwili, gdy się utopiła stara Kotschy (była najmłodszą z nas, dlatego tak ją nazywaliśmy). Utopiła się z powodu długich włosów. Któregoś wieczoru, po kolacji wypłynęła łódką z dwoma Jugosłowianami. Miała na sobie długi, kolorowy szlafrok i rozpuszczone, także długie, włosy. Stanęła na środku łódki i zaczęła tańczyć. Łódka się przewróciła. Chłopcy, chociaż także nie umieli pływać, jakoś się uratowali. Kotschy nie. Cały tydzień trwały poszukiwania ciała. Okazało się, że jej długie włosy oplotły szuwary i szuwary ją uwięziły. Wypłynęła dopiero po burzy, która rozruszała całe jezioro Wróciliśmy do Krakowa. Wszystko zaczęło się źle dziać. Ja najpierw zakochałam się w Adamie Lassku, którego Baśka Witek mi odbiła. Popadłam w straszną rozpacz, która rzuciła mnie w ramiona H. V., znanego dziennikarza. Z tamtych ramion pofrunęłam w ramiona K. P. Był ważną osobistością od spraw teatru. Przyjechał z Warszawy, z innymi osobistościami, obejrzeć sztukę Baśki Witek. Zagraliśmy dla nich jeden, jedyny raz. Potem był bankiet w nocnym lokalu "Sfinks", gdzie nadużyłam alkoholu i tańczyłam na stole, a gdy stół się skończył, tańczyłam w objęciach K. P., przez co H. V. zieleniał z zazdrości. Bezlitośnie rzuciłam H. V. dla K. P. Chciałam, aby K. P. ożenił się ze mną, ale on postawił warunek, że go nigdy nie zdradzę i nie opuszczę. Poprzednia śliczna żona, którą sobie przywiózł z Anglii, opuściła go dla piękniejszego kompozytora, więc był już ostrożny. Takiej przysięgi nie mogłam złożyć, bo choć byłam w nim szaleńczo zakochana, nie mogłam mieć pewności, że za dzień, nie zakocham się w kimś innym. K. P. po jakimś czasie zdecydował 34 się na małżeństwo, ale gdy przyjechał do naszej mamy, aby zabrać mnie, wraz z moją ręką, ja już byłam w ramionach W. H. Tym i-azem miłość przetrwała dziesięć lat. Oczywiście nie mówię, że byłam całkowicie wierna, ale byłam zakochana tylko w tym jednym człowieku. Na razie... Między przemieszczaniem się z jednych ramion w drugie, zdążyłam się jeszcze zakochać w pewnym pisarzu, który był bardzo sławny. Zapisałyśmy się z Baśką Witek do Koła Młodych przy krakowskim Związku Literatów i tam on się mną zaopiekował, jako przyszłą pisarką. Chwilowo opieka polegała na czymś innym, zwłaszcza że jeszcze nic nie napisałam. Był brzydki, ale wściekle inteligentny. Oczywiście był żonaty, stąd pewne trudności w kontaktach. Gdy szczęśliwie zdałyśmy egzaminy końcowe w szkole aktorskiej, pojechałyśmy z Baśką Witek do Warszawy, aby się tam zaangażować do jakiegoś teatru. Mój ówczesny ukochany K. P. załatwił nam etat w teatrze pani Krymkowej. Pojęcia nie mam, jak ten teatr teraz się nazywa, wówczas mówiło się: "Teatr Krymkowej". Nawet nie pamiętam, na jakiej to było ulicy. W każdym razie z rozpoczęciem sezonu poszłyśmy tam z Baśką Witek i z własnymi etatami. Pani Krymkowa wpadła w szał: - Jakim prawem ktoś mi narzuca aktorki? - wrzeszczała. - Ja nic o was nie wiem! Nie pozwolę się terroryzować! No tośmy się z Baśką obraziły i poszłyśmy sobie. Wróciłyśmy do Krakowa i zaczęłyśmy kombinować, do jakiego teatru się dostać... Baśka zaangażowała się do Słowackiego, a ja, ponieważ byłam obrażona na naszą mamę, która mnie próbowała przekląć, gdy zamierzałam się przenieść do Warszawy, wymyśliłam sobie, że nie będę w Krakowie. K. P. załatwił mi skierowanie do teatru w Bielsku- -Białej. Pojechałam tam i przez tydzień mieszkałam w garderobie, sypiając na teatralnych kotarach, aż wrócił z urlopu dyrektor Kwaśniewski. Ten człowiek, podobnie jak pani Krymkowa, oszalał ze złości, że mu ktoś narzuca aktorkę. Nie było ważne, że mam ukończone studia, i to w dobrej, krakowskiej uczelni, podczas gdy połowa jego zespołu to amatorzy. Obraziłam się powtórnie i wyjechałam. Trzeba było, niestety, wrócić do domu. K. P. dał mi etat do Teatru Młodego Widza. Było pechowo. Akurat moja siostra, która 35 grała w tym teatrze od trzech lat, opuściła go na korzyść teatn Słowackiego. Dyrektorka, pani Biliżanka, była wściekła, że ulubion, aktorka (Ludmiła) porzuciła ją z zimną krwią. Gdy więc zjawiłan się, oczywiście z własnym etatem, znowu zaczęły się wrzaski, żi jakim prawem itd. Tu się już postawiłam. Powiedziałam, że nie m. o co robić rabanu, bo etat mam własny i jeżeli kiedyś opuszczę tei teatr, będzie miała etat za psi grosz, czyli za darmo. Zgodziła się ale z miejsca mnie znienawidziła. Pamiętam takie wydarzenie: przyjechał do teatru Słowackiego balet murzyński i ja dostałam bilet w pierwszym rzędzie, i to obol pani Biliżanki. Wiedziałam, że ona kipi ze złości. Nie dosyć, ż mnie miała na co dzień w teatrze, to jeszcze tutaj musiałam j( zatruwać życie swoją obecnością. Podczas dzikiego tańca na scenii i łomotania w bębny, pani Marychna Biliżanka szepnęła mi w ucho: - Albo ty, albo ja w moim teatrze! Inaczej być nie może! Która; z nas musi odejść! - Jak znam życie, to ja odejdę - odpowiedziałam spokojnie. W teatrze u pani Biliżanki grałam, w czym się dało i co się dało. Debiut sceniczny miałam w sztuce "Nasze dziewczęta". Był to modny wówczas produkcyjniak. Napisał go Maciej Słomczyński, a reżyserowała ówczesna jego żona Lidia Zamków. Grałam Stasię Pająkównę, przodownicę w fabryce głowic. Nie mam pojęcia, do czego służyły głowice, ale co mnie to mogło obchodzić?... Grałam także trzy mało ważne epizody w "Samotnym białym żaglu". W tej sztuce grało, na zmianę, dwóch chłopców: Andrzej Kozak i Roman Polański. Roman Polański i teraz jest mały, a wówczas był jeszcze mniejszy i jak na dziecko przystało, był dość nieznośnym wiercipiętą. Okropnie się nudził na próbach. Bawiłam się więc z nim za kulisami w Indian. Pilnowałam tylko, aby nie wydawał bojowych okrzyków. Później jeszcze grałam jakieś byle co w "Nawojce" i na tym się skończyła moja kariera w teatrze pani Marysi Biliżanki. Latem przyjechał dyrektor Gajewski z teatru Bydgoszcz-Toruń, aby się rozejrzeć, kogo by można zaangażować. Pani Marysia skwapliwie mu podsunęła moją osobę. Zgodził się. Ja się także zgodziłam i dzisiaj jestem wdzięczna pani Marysi, że mnie nie znosiła i że chciała się mnie pozbyć. Dzięki temu wyfrunęłam z Krakowa, i to 36 -azem z moim nowym ukochanym W. H. Gdybym została, może do dzisiaj pleśniałabym w Krakowie, jak inne moje koleżanki. Ludmiła także postanowiła pożegnać się z Krakowem i zaangażowała się do Bydgoszczy. Tam dawałyśmy czadu. Ludmiła była pierwszą amantką w Bydgoszczy, ja brylowałam w Toruniu. Ale nikt w zespole mnie nie lubił. W owym czasie prawie cały zespół aktorski składał się z eksternów, a ja ośmieliłam się ukończyć prawdziwą, dobrą szkołę aktorską. Tylko pani Zosia Molska i pani Zosia Grabiańska były przedwojennymi aktorkami. Miałam więc z miejsca "przechlapane", zwłaszcza gdy po nagłym zastępstwie za chorą koleżankę reżyser pozostawił mnie w roli, chociaż tamta wyzdrowiała. Moje cudowne życie zaczęło się, gdy teatr w Toruniu objęli Byrscy. Byli to ludzie z "Reduty" Osterwy i znali się na teatrze i aktorach. U nich mogłam sobie nawet wybierać role, wolałam jednak, aby to oni wybierali. Byliśmy ze sobą bez przerwy, bo Byrscy przywykli do rodzinnego życia w "Reducie". Uwielbiałam ich. Pani Irena Byrska nosiła się "do ziemi" - chodziła w długiej sukni, a toruńskie dzieciaki biegały za nią ulicą i wołały: - O! Baba w baletowej sukni! Byrscy zawsze w niedzielę chodzili całą rodziną do kościoła i to ich zgubiło. Był to najgorszy okres, aż do 1956 roku. Dostali wymówienie i wyjechali z Torunia. Po Byrskich miałam jeszcze kilku dyrektorów: Waldena, Wintera i panią d'Alfonse. Sporo grałam, mimo to nie wspominam czule Torunia. Sekretarzem partii w teatrze był rekwizytor o imieniu Michał. Nazywaliśmy go "Cyklop" z powodu bielma na jednym oku. Cyklop nie cierpiał aktorów. Bez przerwy powtarzał, że wcześniej czy później, musimy wszyscy zapisać się do partii. Wyratował nas Walden. Powiedział, że w Związku Radzieckim nie ma takiego przymusu; trzeba wręcz sobie zasłużyć, aby dostać się do partii. Cyklop zamknął gębę. Koledzy ciągle nie byli najmilsi. Jednego razu zrobiłam wszystkim portrety i rozwiesiłam je na ścianach, obok garderób. Kupiłam także za własne pieniądze jakieś kwiatki w doniczkach i umieściłam, gdzie się dało, aby w teatrze było ładniej. Koledzy postanowili mnie 37 skarcić za samowolę, nasłali komisję straży pożarnej, która (pódl bechtana) stwierdziła, że to zagraża bezpieczeństwu teatru w raziJ pożaru. Musiałam więc wszystko zlikwidować. Warunki pracy w teatrze w Toruniu były dość nikczemne zwłaszcza w czasie wyjazdów. Jeden miesiąc grało się na miejscu a jeden w terenie. Nawet w najgorszą, śnieżną zimę jechało sii autobusem, który często trzeba było odkopywać z zasp śnieżnychB Grało się w różnych, nawet najmniejszych miejscowościach, w nieJ ogrzanych salach. Garderoba była po prostu za sceną, mężczyźrr i kobiety oddzieleni tylko szybko zawieszoną szmatą. Sikało się dc wiaderka, w którym najpierw garderobiana spalała denaturowana spirytus, aby trochę ogrzać pomieszczenie. Mogłam wtedy wszystka znieść, ponieważ był to początek mojej dziesięcioletniej miłości, Z tego pięć lat odbębniłam w Toruniu, j Pewnego razu z Gdańska do Torunia przyjechał dyrektor BiliczakB aby zaangażować małżeństwo Przybylskich i Jurka Sobieraja. Okropnw im zazdrościłam i ubłagałam, aby mi pozwolili spotkać się z Bili* czakiem. Zgodzili się. Użebrałam, by mnie dyrektor Biliczak zaan^ gazował do swojego teatru na próbę. Próba przeciągnęła się trzydzieśc" pięć lat. Zachwyciłam się z miejsca Trójmiastem. Moim pierwszym reżyserem był Stanisław Milski, którego uwielbiałam. On mnie także, Potem już nigdy w życiu nie pracowało mi się z nikim tak dobrze, jak z nim. Świadomość całkowitej aprobaty ze strony reżysera przyprawia aktorowi skrzydła. W większości wypadków chodzimy z przypalonymi skrzydłami. Na początku mego pobytu w Trójmieście teatr przydzielił mi pokój w Sopocie, w wielorodzinnym mieszkaniu, w tak zwanym "kołchozie". Trzy pokoje zajmował profesor politechniki Jerzy Onoszko z żoną Krysią i małym synkiem Tomkiem. Olbrzymi pokój miała gruba masażystka i pedikiurzystka, pani Jadzia - umieściłam ją, jak żywą, w książce "Piotrek zgubił dziadka oko", w opowiadania "Ciocia Dzidzia jest bardzo nerwowa". W pokoju obok pani Jadz mieszkał aktor, którego nie cierpiałam, bo we wspólnej toaleci ćwiczył grę na gitarze. Ja miałam pokój najmniejszy, narożny 38 W zimie przeraźliwie zimny (sypiałam często w nausznikach i rękawiczkach). Moje wprowadzenie się miało dramatyczną formę. Panie za skarby świata nie życzyły sobie aktorki, w dodatku z mężczyzną i psem. Wprowadzano mnie podstępem i siłą. Nie wiem, czy dzień trwała nasza wzajemna niechęć i wrogość, zaraz potem zapanowała przyjaźń i miłość. Z żoną profesora byłyśmy w jednym wieku, więc szybko przeszłyśmy "na ty". Przyjaźnimy się do dzisiaj, chociaż już razem nie mieszkamy. Jak widać, nienawiść może się przemienić w miłość. Ale może być odwrotnie... Gdy moja dziesięcioletnia miłość legła w gruzach, z nienawiści, jak szalona, zaczęłam pisać i malować, Gdyby nie to, może do dzisiaj tkwiłabym wyłącznie w teatrze i przy garnkach. Stawiam pomniki, w pamięci, wszystkim mężczyznom, którzy mnie rzucili. To dzięki nim miałam czas na pisanie i malowanie. Celowo nie używam określenia "twórczość", jako że jest to wielkie słowo, a nie mam pewności, czy tak można nazwać to, co robię. Ważne, że lubię to robić. Lubiłam się kochać, ale lubiłam także pracować. Najmniej w teatrze, chociaż początkowo grałam chętnie, byle sztuka nie szła za długo, bo wejście na scenę w setnym przedstawieniu jest już męką. Prawdziwą przyjemnością są tylko ukłony. Teatr przydał mi się jako materiał literacki. Tak samo moi mężczyźni. Moja pierwsza książka dla dorosłych to "Życie artystki Kingi Kidney". Jest to zbiór opowiadań. Zanim książka się ukazała, wyglądała całkiem inaczej. Tytuł był dłuższy: "Życie artystki Kingi Kidney i inne opowiadania". W sumie tych opowiadań było słownie dwa. Jedno o teatrze, drugie: "Hanka Karaśka", dotyczyło pewnej postaci z Suchej Beskidzkiej (tę postać opisałam potem w książce: "Nasza zmierzchowa mama"). Znałam osobiście tę osobę. W "Życiu artystki Kingi Kidney" było zawarte moje życie z człowiekiem, który właśnie był łaskaw mnie rzucić. Ponieważ byłam na niego wściekła, uśmierciłam go. Z zaświatów obserwował i komentował moje życie. Złożyłam maszynopis w Wydawnictwie Morskim i czekałam na werdykt. Książkę recenzował Wacław Sadkowski z Warszawy. Otrzymałam recenzję, w której Sadkowski napisał, że autorka warta jest 39 zainteresowania, ale radziłby, aby akcję przenieść w realny świat, bez komentarza z zaświatów. Jeśli chodzi o "inne opowiadania", to on widzi tylko jedno, i to zupełnie odstające od życia artystki. Poza tym nie bardzo rozumiał, dlaczego autorka posługuje się "manierą błędów ortograficznych". Ludzie kochani! Ja po prostu robiłam niezliczone byki! Ludmiła często wspomina, że wtorek pisałam przez "f". Nawet K. P. zwrócił mi uwagę, że w ortografii jestem zbyt szczodra przy słowie mężczyzna... Ja pisałam "męższczyzna". Już nie piszę "ftorek" i męższczyzna", ale i tak robię masę błędów, przy których Ludmile zaczyna odrastać siwizna. Sadkowski skierował mnie na właściwą drogę (pomijając błędy). Wyrzuciłam całe opowiadanie o Hance Karaśce, akcję Kingi przeniosłam na ziemię i napisałam kilka dodatkowych opowiadań z życia teatru. Minęło wiele lat. Ciągle pisałam i wydawałam, i nadszedł dla mnie dzień, gdy córka państwa Buzków powiedziała w telewizji do panów Najsztuba i Żakowskiego, że ulubioną książką jej dzieciństwa jest powieść "Piotrek zgubił dziadka oko, a Jasiek chce dożyć spokojnej starości". Nie pamiętała tylko, kto tę książkę napisał. I wtedy rozdzwoniły się telefony. Najpierw Ludmiła. Czy widziałam, czy słyszałam Buzkównę w tok-szoku. Nie widziałam, nie słyszałam, oglądałam kryminał. Kolejny telefon - moja przyjaciółka z Warszawy Anita Janowska (też pisarka): - Luciu, czy widziałaś, czy słyszałaś, czy wiesz...? - Tak, już wiem. - A ona: - Muszą wydać Piotrka. Już dzwonię do Danki Sadkowskiej. Jej w tym głowa... - Do tej redaktor? Żony mojego pierwszego recenzenta Wacława, tego dowcipnisia? - Tak, tak. Do niej. - Po chwili znów Anita: - Nie uwierzysz. Nim zdążyłam Dance powiedzieć, ona już wiedziała. Przed chwilą miała telefon z Łodzi od wydawcy. Chcą mieć książkę natychmiast, chcą ją wznowić*. Wyobrażasz sobie?! - Nie, nie wyobrażam sobie. Zagalopowałam się, gdy tymczasem trzeba wrócić do mojego życia w Sopocie, do ulicy Czyżewskiego, gdzie kiedyś stały gazowe * Akapit Press opublikował "Piotrka..." w 1998 roku. 40 latarnie. Stary pan zapalał te latarnie, a potem jakiś mądrala w urzędzie miasta kazał je zlikwidować. Oby dostał egzemy na całym ciele za to draństwo! Odebrał czar mojej ulicy. Prócz domu i teatru życie toczyło się w sopockich knajpach, a zwłaszcza w starym domu aktora. W książce o Piotrku uwieczniłam ten dom. Już go teraz nie ma. Na tym miejscu wybudowano Dom Pracy Twórczej ZAiKS. Ale nic nie zostało z dawnego klimatu. Tam wrzało gorące życie; wielkie miłości, tragedie, biesiady popremierowe, zazdrości i szczęście, które przychodziło, kiedy chciało i do kogo chciało. Przez mój mały pokój w Sopocie przewinęło się wielu znanych ludzi: Zbigniew Cybulski, Bogumił Kobiela, Stanisław Dygat, Wilhelm Mach. Mach mieszkał w ZAIKS-ie. Dygat dał mu mój adres, że można się u mnie napić najlepszej na świecie herbaty, i to za darmo. Więc Mach przyszedł na herbatę, powołując się na Dygata. Kto jeszcze bywał w moim domu... Kalina Jędrusik; pozowała mi do portretu i przy okazji streszczała swoje życie. Zażyczyła sobie, żeby na portrecie mieć coś w rączce - może być grzybek - powiedziała. Namalowałam ją z bukiecikiem niezapominajek. Malowałam także panią Irenę Górską, matkę obydwu Damięckich. Uzgodniłyśmy kolory, ponieważ pani Górska chciała dopasować portret do koloru ścian. Kończyłam obraz już bez modela (pani Górska wróciła do Warszawy). Uzgodnione kolory jesieni nie pasowały mi i zrobiłam ją w błękitach. Gdy odbierała portret, krzyknęła: - O Boże! Będę musiała przemalować ściany! Malowałam także Irenę Dziedzic, Elżbietę Klęków (obecnie żonę pana Broniarka). W wywiadzie do jakiegoś czasopisma powiedziała, że najbardziej lubi portret malowany przez Lucynę Legut. Malowałam pierwszą żonę Jerzego Gruzy (prześliczną! Pozowała w purpurowym peniuarze), malowałam przepięknie piegowatą żonę Dudusia Matusz-kiewicza, także pierwszą żonę Daniela Olbrychskiego, Monikę Dzieni-siewicz. Z tego powodu sam mistrz Olbrychski przewinął się przez mój dom; wracał z planu filmowego, w pełnej charakteryzacji i w kostiumie, aby odebrać ten portret. Nie pamiętam, kogo jeszcze malowałam, ale było sporo tych osób. Często malowałam nocami, bo przecież cały dzień byłam zajęta w teatrze. No, ale wtedy jeszcze miałam końskie zdrowie. 41 W Sopocie zaczęło się wszystko: pierwsza książka, pierwsza sztuka teatralna, pierwsze słuchowisko radiowe i wszystkie pierwsze nagrody zdobywane na konkursach literackich. Sztukę dla dzieci: "Złodziej serc", reżyserował mój ukochany reżyser Stanisław Milski. Dekoracje projektował Marian Kołodziej, a ja kostiumy. Po premierze prasa nie zostawiła na mnie suchej nitki. Wielkie tytuły w prasie ogłaszały, że to nie jest "Złodziej serc", tylko "ZŁODZIEJ CZASU"! Że podobne to do amerykańskich komiksów, których dziatwa żadną miarą nie powinna oglądać. Że występuje kat, który co chwilę chce komuś ściąć głowę, a to może w przyszłości skłonić dziatwę do zabijania. Żądali zakazu oglądania tej sztuki. No i po dwóch tygodniach teatr zdjął ją z afisza. W 1988 roku wznowiliśmy sztukę, z nowymi piosenkami i z nową muzyką Andrzeja Głowińskiego. Ja projektowałam dekoracje i kostiumy. Reżyserował Janio Sieradziński i odrobinę ja. Misiuro robił układ tańca. Graliśmy "Złodzieja" przez dwa lata. Miał wspaniałe recenzje. W Sopocie miałam kilka indywidualnych wystaw malarstwa, a jednak nigdy nie chciano mnie przyjąć do Związku Plastyków. W Sopocie byłam młoda, a potem jeszcze wystarczająco młoda, aby przeżyć tysiąc i jedną miłość. Dostawałam przeróżne odznaczenia (nie za przeżycia miłosne, tylko za jakieś zasługi). Ostatniego odznaczenia od miasta Sopotu nie odebrałam, więc nawet nie wiem, za co mi je przyznano. W knajpach sopockich oblewaliśmy wszystkie sopockie premiery. Często zaczynaliśmy w bufecie teatralnym i tam było najbardziej wesoło. Pamiętam takie zdarzenie: bal trwał i tańce trwały. Ja na dachu teatru całowałam się z autorem sztuki, aż mi się obcasy szpilek wbiły do smołowanego dachu. Jagę Gibczyńską rozbolały od tańca nogi, postanowiła je wymoczyć... Wsadziła więc stopy w ron-delek, w którym nasza bufetowa Michasia odgrzewała zawsze parówki. Nam to nie przeszkadzało, a Michasi nie przyznaliśmy się. Michasia była najważniejszą częścią teatru sopockiego. Była matką nas wszystkich i wszyscy ją kochaliśmy. Przyjechała do Polski z jakiejś wioski spod Wilna. Kupując w bufecie kanapkę, czyli olbrzymią pajdę chleba posmarowaną masłem i obłożoną, czym się tylko dało, pytaliśmy: 42 - Michasiu, ile za kanapkę? - Czy ja wiem? Może rubla... - odpowiadała Michasia. Michasię najbardziej kochał Jerzy Goliński. Tylko Michasia mogła go zbesztać, jeżeli się upił po premierze, albo mogła go uprosić, aby nie pił. Goliński był dyrektorem artystycznym i reżyserem. Pewnego razu pojechał na rok na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Gdy wrócił, nikomu nic nie przywiózł w podarunku, tylko Michasi: mnóstwo pończoch nylonowych i klipsy. W tamtych czasach to był królewski podarek. W Sopocie po premierze sztuki: "Męczeństwo z przymiarką", odbyła się jak zwykle biesiada, na której zjawił się autor sztuki: Ireneusz Iredyński, ze swoją ówczesną dziewczyną. Bardzo pobieżnie znałam Iredyńskiego z Krakowa, mimo to pod koniec nocy przyszedł do mnie z tą dziewczyną; zażądał alkoholu i pieniędzy na podróż do Warszawy. Zapowiedział, że zostaną tak długo, aż dostaną to, czego żądają. Ja także nie miałam pieniędzy. Musiałam pożyczyć od Krysi Onoszko. Nigdy mi tych pieniędzy nie oddał. Wypili całą butelkę miodu pitnego (wyciągniętego z ukrycia) i poszli. Dom na Czyżewskiego 7 w Sopocie ma swoją wartość choćby przez wydeptane ślady sławnych stóp. I Afanasjew tam stąpał, i Alina jego żona, a bywał czasem kompozytor Andrzej Głowiński, ale bez żony, bo jej wówczas jeszcze nie znał. Obecnie z Małgosią Głowińską przyjaźnimy się na śmierć i życie. Małgosia w zapamiętaniu uznała mnie za jedną z najlepszych malarek. Daje mi częste dowody miłości, zwłaszcza w postaci nóżek w galarecie i pasztetów, które osobiście wypieka. W moim domu w Sopocie bywał Zygmunt Hubner, dyrektor Biliczak, Ali Bunsch, bywała matka mojego obecnego przyjaciela Igora Michalskiego i bywał Igor, który wówczas był mniejszy od mojego psa. Pies już dawno odszedł w psie zaświaty, a Igor ciągle mnie jeszcze dręczy i mną poniewiera, zupełnie nie zważając na mój wiek i zasługi dla Trójmiasta. Igor poznał mnie z reżyserem Szusterem, przez co Szuster został również moim przyjacielem, czego sobie nie mogę darować, ponieważ ustawicznie jesteśmy skłóceni. Ci dwaj szaleńcy przewijają się ciągle przez moje ostatnio wydawane książki. 43 Igor przywlókł mi nocą Szustera, aby Szuster mógł mnie zaangażować do niedużej roli w "Manewrach jesiennych". Nikt normalny tego by nie zrobił, tylko tych dwóch szaleńców. Po premierze Szuster urządził wielkie bankiecisko, a ja, swoim zwyczajem, zaśpiewałam mu ułożoną na tę okazję góralską przyśpiewkę. Oto ona: Stworzył Pan Bóg Ewę i Adama stworzył, ale już z Szusterem przesadziłeś, Boże. Nie z glinyś go lepił jak każde stworzenie, ino z genijuszu, co widać na scenie. Tysiące pomysłów rozpiera Szustera, aż ochota bierze złapać za sztucera. Jak mnie diabli wezmą, to celnie wymierzę i siad nie zostanie po naszym Szusterze. Będziemy se grali, jak każe sumienie, cos tam przecie wiemy, jak się gra na scenie. Szuster na bankiety majątek utracił, jeszcze jeden bankiet -zostanie bez gaci. 44 Ale że chłop piękny, nie trza mu ubrania, całkiem goły będzie lepszy do kochania. Od dawna należało do mnie uwiecznianie w słowie pisanym wszystkich premier. Sama sobie narzuciłam ten obowiązek. Biorąc się do spisywania swojego życia, przejrzałam kilogramy twórczości na temat okolicznościowych wydarzeń w teatrze i zdziwiłam się, że aż tak dużo napisałam. Część tych notatek jest zrozumiała tylko dla osób biorących udział w opisywanych wydarzeniach, ale część może będzie zrozumiała nawet dla ludzi spoza teatru. Na przykład rzecz o dyrektorze Biliczaku. Biliczak nie był szczodry dla aktorów. Chętnie dawałby nam najniższe pensje. W ogóle oszczędzał na wszystkim, na czym się tytko dało. Postarałam się to ująć w okolicznościowym przemówieniu z okazji jego jubileuszu. Ten mój tekst wygłosił Staszek Michalski. Oto fragment: Drogi Dyrektorze'. Kochany Kolego! W tym uroczystym dniu godziłoby się wymienić wszystkie pana cnoty, jednak ze względu na oszczędność światła na scenie... Co tu dużo mówić; parę ładnych kilowatów pójdzie jak z dymem... Będę się więc streszczał. Chciałbym jeszcze na wstępie przeprosić, że może będę się sypał w tekście, ale zawsze trudny tekst zapisuję na mankietach koszuli, oczywiście teatralnej, a dzisiaj mam własną... Otóż wracając do trudnego tekstu; jakże trudno jest wyrazić trud, który z trudem, przy pomocy sekretarki Trudzi, strudził pan... Suflerkal Co jest?'.? Prosiłem... W tym miejscu mam trudności... Proszę mi podsuflować! (słychać szept suflerki) No niel Tak się zdenerwowałem, że nic nie słyszę. Proszę mi podać tekstl Przeczytam to trudne zdanie, potem już pójdzie gładko, (czyta) ]akże trudno jest wyrazić trud męki tworzenia! Bo pan tworzy, panie dyrektorze'.... A teraz już własnymi słowami: Pan już stworzył teatr'.... Koledzy! Co się dzieje? Nie uczcie się od publiczności siedzieć jak słupy gorzkiej soli, kiedy trzeba spontanicznie reagować. Brawa dla dyrektora! 45 Mimo że już od dawna nie lubię być aktorką, ciągle krążę po świecie teatru. We wszystkich powieściach, opowiadaniach, felietonach jest obecny teatr. Właściwie niepotrzebnie piszę tę biografię, bo biografią są moje książki. W wielu występuję jako któraś z bohaterek: w "Miłości trzynastolatki" raz jestem starą pisarką, to znów babcią Pauliny. W niektórych rozdziałach w "Piotrku" bywam Paluch--Rogalską. Najpełniej piszę o sobie w "Życiu artystki Kingi Kidney" i w "Szyfonie na ślubną suknię". Obie te książki powstały zaraz po rozejściu się z moim "udokumentowanym mężem". Ostatnio, pisząc o teatrze, posługuję się prawdziwymi nazwiskami. Żądają tego koledzy, a zwłaszcza ojciec Igora, Staszek Michalski. On wierzy, że pamięć o nim przetrwa dłużej dzięki moim książkom. Bo pamięć po aktorach mija niemal tak szybko, jak zapach dobrych perfum (że nie wspomnę o podróbkach). Spełnię więc życzenie Staszka i napiszę o niektórych kolegach i wydarzeniach w teatrze. Reżyser Kutz - cały do zakochania! Pewnego razu wszedł do bufetu teatralnego nieznany mężczyzna, który mógł być scenicznym montażystą, palaczem w kotłowni, ślusarzem, szewcem, krawcem, panem od zakupów, konserwatorem urządzeń telefonicznych, jednym słowem wszystkim, tylko nie reżyserem. A jednak to był reżyser, w dodatku filmowy, i nazywał się Kazimierz Kutz. Miał na sobie sztruksowe spodnie i rozchełstaną flanelową koszulę w kratkę. Szczegółowy opis reżysera Kutza jest ważny, ze względu na późniejsze wydarzenia. Kutz był nieduży, w biodrach nie był wąski, nogi miał krótkie i chyba nie były proste, twarz nie paskudna, ale też nie można było o niej powiedzieć, że piękna, nos troszkę haczykowaty, wąskie usta, a na głowie krótkie, sterczące w różnych kierunkach włosy. Kazimierz Kutz przyjechał reżyserować sztukę w naszym teatrze. Tak bywa, że reżyser filmowy lubi sobie od czasu do czasu poreży- 46 serować w teatrze. O ile dobrze pamiętam, była to sztuka: "Hamlet ze wsi Głucha Dolna". W tej sztuce, między innymi, grała także Kira Pepłowska. Mnie w tej obsadzie nie było, ale miałam możność spotykać reżysera w bufecie teatralnym, podczas przerw, które zawsze są około godziny dwunastej i wówczas w bufecie spotykają się także aktorzy obsadzeni w innych sztukach. Reżyser Kutz zawsze o czymś gorąco rozprawiał z kimś, kto go akurat chciał słuchać. Nie wiedziałam, czego dotyczyły te rozmowy, ale fascynowało mnie zaangażowanie Kutza, wręcz namiętna przyjemność, z jaką rozmawiał. W ogóle zdawał się nie wiedzieć, co się wokół niego dzieje, zawsze tak był pochłonięty rozmową. Wówczas jego normalnie niebieskie oczy jakoś niezwykle się rozniebieszczały, a cała twarz stawała się fascynująca, po prostu piękna. Czasami starałam się podsłuchać, o czym on mówi. Mówił o sztuce, którą właśnie reżyserował, ale dogłębnie magię jego słów poznałam dopiero, gdy po pewnym czasie trafiłam do sztuki, którą w naszym teatrze reżyserował. Ta sztuka to "Bałałajkin". Grałam tam żonę Staszka Michalskiego. Postać bez słów. Nawet nie wymyślona przez autora, lecz przez reżysera Kutza. Praca w teatrze zaczyna się od przeczytania sztuki, potem następuje omówienie sztuki przez reżysera, dyskusja, niekończące się i nudne próby czytane, próby sytuacyjne, wreszcie próby generalne i premiera. Właśnie podczas omawiania sztuki przez reżysera popadłam w zachwyt i wręcz szaleńczą miłość do Kutza. Na ogół zawsze byłam w kimś zakochana. Jest to stan dostępny każdemu człowiekowi i tylko głupi z niego nie korzysta - mówi się, że wiara przenosi góry, moim zdaniem łatwiej robi to miłość. Gdy Kutz opowiadał, jak on widzi tę sztukę i jak ją zrobi, wpatrywałam się w niego nie cielęcym, ale uważnym wzrokiem i widziałam to wszystko, co on widział, a może i więcej - tak sugestywne było to opowiadanie. Kutz snuł swoją wizję sztuki jeszcze w bufecie, na przerwie, gdy każdy miał już dosyć słuchania i marzył wyłącznie o parówkach z chrzanem albo galaretce z zimnych nóżek. Ale ja ani słowa nie chciałam uronić z tego przecudownego obrazu. Mogłam w tym celu poświęcić wszystkie zimne nóżki, parówki, a nawet gołąbki w kapuście, które osobiście przyrządzała nasza bufetowa. 47 Jakież to było wspaniałe przedstawienie (w słowach reżysera Kutza)! I nie wiem, co się potem stało... W czasie prób generalnych oglądałam wszystkie fragmenty, w których nie brałam udziału, a było tego sporo, bo nie miałam okazji zbyt długo błyszczeć na scenie w mojej dopisanej przez Kutza niemej roli, patrzyłam, patrzyłam i jakoś nie bardzo mogłam się doszukać tej niezwykłości z opowiadań Kutza. Sztuka nie była zła. Wszystko w niej było poprawne, zagrane przyzwoicie, tylko gdzieś się zgubił ten tajemniczy czar z opowiadań Kutza. Kutz powinien wyłącznie opowiadać swoje sztuki. Tłum waliłby drzwiami i oknami. To mi uświadomiło, że niejeden reżyser może sobie palnąć w łeb, gdy nie znajdzie na scenie tego, co wcześniej powstało w jego głowie. Nie przestałam być zakochana w Kutzu, a nawet kochałam się w nim jeszcze mocniej. Ponieważ Kira Pepłowska była moją przyjaciółką, napomknęłam jej o tym, jaki przecudny wydaje mi się ten reżyser Kutz, a wówczas Kira, swoim barytonem, powiedziała: - Moja droga! To jest najcudowniejszy i najbardziej seksowny mężczyzna, jakiego w życiu spotkałam! Gdybym była o trzydzieści lat młodsza, oszalałabym za nim! Jego można kochać do utraty przytomności! Tego właśnie było mi trzeba. Poleciałam z ozorem do Kutza, który właśnie popijał kawę w bufecie. - Pan wie, że Kira Pepłowska i ja jesteśmy w panu zakochane na śmierć i życie!?! Kira nawet powiedziała, że gdyby miała o trzydzieści lat mniej, toby panu nie przepuściła. Zgadzam się z nią, bo ja bym to samo zrobiła, oczywiście trzydzieści lat temu, tylko wtedy był pan jeszcze niemowlęciem. Reżyser Kutz zakrztusil się kawą, Kira Pepłowska spąsowiała i wywiało ją z bufetu, a ja doszłam do wniosku, że ludzie najbardziej lubią ukrywać prawdę; czy nie można komuś powiedzieć, że się jest w nim zakochanym, nawet jeżeli jest nieduży, z krzywymi nieco nogami, sterczącym włosem i nikczemną urodą?... To nadzieja dla mało urodziwych mężczyzn; nie ma znaczenia, jak się wygląda w lustrze, ważne, aby się było pięknym w oczach innych. No, ale na to trzeba być reżyserem Kutzem. Ten ma w sobie całe tony wdzięku! 48 Teresa łżewska, czyli: Batory pod Pskowem W czasie prób aktorzy często siedzą na widowni, aby obserwować pracę reżysera i kolegów ~ z tego można wyciągnąć dla siebie wnioski, lepiej rozumie się reżysera, a i od kolegów też można się czegoś nauczyć. Na jednej z prób ,,Betlejem Polskiego" siedziałyśmy z Kira Pepłowska na widowni, a dwa rzędy przed nami Teresa łżewska. Miała na sobie piękny płaszcz z ogromnym futrzanym kołnierzem i odpowiednią do tego czapę. Siedziała rozparta na kilku krzesłach. Kira trąciła mnie w ramię i szepnęła: - Spójrz na łżewska! Wygląda jak Batory pod Pskowem. Od tamtej pory nazywałyśmy ją, między sobą, Batorym. Miałyśmy Batorego ciągle na oku, jako że była ona osobą nie przystającą do reszty, a właśnie tacy ludzie wzbudzają największe zainteresowanie. Batory- Iżewska grała w Betlejem głównego anioła i miejscem jej akcji był dach szopki. W czasie premiery patrzyłyśmy, czy aby nie rymnie w dół, bo przed podniesieniem kurtyny kiwała się na swoim krześle, rozprawiając zawzięcie z młodymi aniołkami; właśnie miała do nich jeden ze swoich wykładów o życiu i miłości. W trakcie spektaklu, w czasie akcji na dole w szopce, tak spontanicznie reagowała, że byłyśmy pewne, że się szopka zawali. Nie zawaliła się. Natomiast kiedy po spektaklu kurtyna opadła już ostatni raz i wszyscy rzucili się do wzajemnego całowania i składania sobie gratulacji, potem przetoczyli się ze sceny na korytarz, a ktoś z maszynistów usunął spoza szopki drabinę, aby nie zawadzała, na szczycie szopki ciągle siedział Batory-anioł, w zadumie nad sobie tylko znanymi sprawami. Ocknęła się, gdy już nikogo nie było ani za kulisami, ani na scenie. - Kto, do cholery, zabrał drabinę?!? - ryczał anioł, miotając się na małym skraweczku szopkowego dachu. - Niech ktoś przyjdzie i zdejmie mnie stąd! To, że gram anioła, nie znaczy jeszcze, że mogę sfrunąć! Dranie! Osły! Mordercy! Strącę was do piekła! Wszyscy już moczą twarze w premierowej gorzałce! Ja też chcę się napić! 49 ) Takie życzenia zawsze zostą)'ą wysłuchane; Zjawił się jakiś maszynista, pewnie po butelkę ukrytą w sianku żłobka, i właśnie on uratował anioła. łżewska była osobą dziwną, tajemniczą i piękną, ale nie mogła pogodzić się z upływającym czasem. To, że może się zestarzeć, wydawało się jej nieprawdopodobne i oczywiście niesprawiedliwe. Żyła w ciągłym popłochu. Uciekała przed nadchodzącą starością. Tak bardzo bała się starości, że kilkakrotnie robiła próby, aby zejść ze świata, zanim starość nadejdzie. Zawsze jednak zawiadamiała kogoś, informując, że właśnie żegna się ze światem, i zawsze w porę te próby udaremniano. Pewnego razu nikogo nie zawiadomiła. ...Dobrze grała w szopce aniołka, ale chyba tam, gdzie obecnie jest, nie ma prawa wystąpić w tej roli. Jeśli mają TAM teatr, może śmiało zagrać w spektaklu "Batory pod Pskowem". Może Kira Pepłowska jej tę myśl podrzuci - ona także TAM jest. Toruń nie przypuszczał, ze Swinarski zostanie wielkim reżyserem Ponieważ obecność Konrada Swinarskiego zaznaczyła się w naszym teatrze, wspomnę o drobiazgach, których nikt nie zna. Otóż poznałam : Swinarskiego jeszcze w czasie mojego pobytu w teatrze w Toruniu, j czyli tysiąc lat temu. Przyjechał z Baśką Witek, późniejszą jego żoną. Baśka Witek była moją przyjaciółką ze szkoły aktorskiej, taką przyjaciółką na śmierć i życie, i jak to w życiu bywa, po pewnym czasie nastąpiła śmierć tej przyjaźni, ale wówczas, w Toruniu, jeszcze byłyśmy przyjaciółkami. Przyjechała do mnie z Kondziem, "aby się nająć do roboty" w teatrze w Toruniu. Sądziła, że może mam jakieś chody w dyrekcji teatru i rzecz się da załatwić. Baśka Witek z Kondziem Swinarskim poznała się na wydziale reżyserii w Warszawie. W aktorstwie to \ ona by raczej nie zabłysła, więc zdecydowała się na dodatkowe 50 studia na reżyserii. Coś tam na tych studiach zaistniało, że ich wylali. W Toruniu ona chciała być aktorką, a on reżyserem. Poszłam więc do mojej dyrekcji, próbując użebrać dla nich miejsce w teatrze, ale dyrektor Gajewski ani słyszeć o tym nie chciał; nie byli dla niego nikim, kim warto by się zainteresować. Nie pamiętam, co się z nimi później działo, dopiero usłyszałam o nich, gdy Kondzio był już znanym Swinarskim, a ona jego żoną. Toruń stracił nie byle okazję. Mógł przecież do dzisiaj szczycić się faktem, że tam właśnie debiutował jako reżyser sam Konrad Swinarski... Często wygrywają ci, którzy zaryzykują. Tutaj ryzyko nie było wielkie, w końcu etat dostawało się z Generalnej Dyrekcji Teatru i nikt na tym nie tracił, ale dyrekcja Toruń-Bydgoszcz postawiła się, że nie będą kogoś nieznanego angażować, no i stracili na tej manii wielkości. Po raz drugi spotkałam się ze Swinarskim dopiero po kilku latach, właśnie na Wybrzeżu, w sztuce "Testament psa", którą on reżyserował. To były próby łagodne i ciche, niemal niewidoczne. Kondzio siedział pośrodku widowni i cichutko podawał jakieś wskazówki. Mnie się wydawało, że on w ogóle nie reżyseruje, a potem wyszło naprawdę interesujące przedstawienie. Z tego spektaklu najlepiej pamiętam przepiękne projekty kostiumów pani Starowieyskiej; na przykład kostium Matki Boskiej na projekcie był-nie tylko malowany, ale niektóre elementy stroju miały przyklejone do kartonu cekiny i kawałki welonu. Ogromnie mi się to podobało i nawet zerżnęłam ten pomysł; ja też namalowałam kilka obrazków Matki Boskiej i ozdobiłam je naklejonymi cekinami i strzępkami materiału. Pamiętam też orkiestrę na scenie i w tej orkiestrze jedną prześliczną dziewczynę, która grała na jakimś instrumencie, może to był fagot, a może klarnet. Orkiestra była najładniejszym fragmentem dekoracji. Jeszcze inny moment, który zapamiętałam, to wydarzenie z karabinem, nie chcącym wystrzelić. Staszek Michalski zawsze opowiada tę anegdotę, więc nie chciałabym mu jej zabierać, ale zrobię to, bo może nie każdy słyszał. Otóż miał Michalski do kogoś wystrzelić, przymierzył się, a przyszły nieboszczyk już szykował się, aby paść, ale karabin się zaciął. Michalski mocował się z bronią, podczas gdy za kulisami inspicjent szalał, kombinował, 51 skąd wziąć deskę, żeby zimitować wystrzał, waląc w podłogę. Tymczasem Michalski powiedział pif-paf!, denat padł, a inspicjent, nie wiedząc, że jest po egzekucji, ze zdobytą deską przybiegł i strzelił nią w podłogę. Staszek miał już wtedy karabin przewieszony przez ramię. Jeszcze jedno wspomnienie, związane ze Swinarskim, to bankiet po premierze. Wiadomo, że premiera bez bankietu jest nie do pomyślenia. Każda premiera to jak ciężki zawał serca, więc jeśli pacjent przeżył, musi to uczcić. W różnych miejscach się bankietuje, w zależności od fantazji organizatorów albo tego, kto zaprasza. Konrad Swinarski zaprosił nas do prawdziwej portowej knajpy w Gdyni. Nie mam pojęcia, skąd znał tę knajpę. Takie wnętrze można obejrzeć jedynie w jakimś filmie. W kłębach papierosowego dymu ledwo można było dojrzeć długie drewniane stoły, a obok równie długie ławy. Żadnych tam stolików czy innych luksusowych przedmiotów. Podłoga zasypana trocinami. Harmonista jako cała orkiestra, ale starczyło, aby pary mogły miotać się w tańcu. Wiem, że poprosił mnie do tańca jakiś dryblas w gumowych cholewach. Przypuszczam, że był to rybak. Nie próbowałam się dowiedzieć, i tak nie słyszałabym, co mówi, bo tam wszyscy jednocześnie i głośno rozmawiali. A zresztą, jakie to mogło mieć znaczenie? Ważne, że tańczyłam z drabem w gumowych cholewach. Czegoś takiego się nie zapomina. Także dzięki temu będę zawsze pamiętała Kondzia Swinarskiego. Młodziej tęczy' Niemal cały zespół teatru "Wybrzeże" grał w filmie z prawdziwym, żywym Omarem Sharifem! Może przesadzam, mówiąc, że graliśmy - braliśmy udział w tym filmie, a z nami razem około tysiąca pięciuset statystów. My mieliśmy być postaciami na pierwszym planie. Ponieważ płacono nieźle, każdy chciał się "załapać" na jak 52 największą ilość dni zdjęciowych, więc co sprytniejsi starali się grać plecami, aby nie ograć twarzy i wystąpić w jeszcze innych ujęciach. Sakowicz grał żebraka handlującego cygarami. Miał zbliżenie z Sharifem - sprzedawał Sharifowi cygaro, za co otrzymał jajko, i w dodatku jeszcze został oszukany, bo Sharif uciekł z wszystkimi cygarami, zostawiając tylko jedno jajko. Sakowicz opracował sobie to zadanie aktorskie z dokładnością mechanizmu zegarka szwajcarskiego, nawet znalazł odpowiednie wyzwiska dla złodzieja - Omara. Był pyszny! Trochę leciał Stanisławskim, a trochę Brechtem. Biliśmy mu brawo, że jest o wiele lepszy od Omara, bo istotnie był. Próbę powtarzano kilka razy, ale gdy przyszło do ujęcia, reżyser poprosił, aby Sakuś rozegrał scenę mimicznie, bez jakiegokolwiek słowa. Chodziło może o to, aby nie robić konkurencji Sharifowi, albo o to, by nie musieć podkładać głosu w filmie, jako że film był przecież obcojęzyczny. Ja "grałam" jakąś straszliwą babę, dziadówkę, bijącą męża pijaka. Wybrali mi na męża kogoś z tłumu statystów - był to człowiek żywcem odarty ze skóry: cały czerwony i spuchnięty, a szczególnie nabrzmiałe miejsca podkreślono kolorem liliowym. W tej bezskórnej twarzy bardzo się odznaczały oczka i jasna szczecina na czubku głowy. W czasie próby poprzedzającej ujęcie pozwoliłam sobie użyć nieco ciężkich słów, gdy kopałam i tłukłam filmowego męża. Reżyser Hiszpan kazał sobie przetłumaczyć tekst, a potem zapytał, czy życzę sobie grać z tekstem? Oczywiście życzyłam sobie, bo wygodniej jest bić kogoś, pomagając sobie słowem. No i sukces! Ja jedna grałam z tekstem. Nie na wiele się to przydało, bo się przez to "ograłam". Kostium miałam łachmaniarski, częściowo z filmu, a w większej części mój własny - wzięłam na plan tak zwany "zestaw grzybowy", czyli szaty, w których jeżdżę na grzyby. Do mojego "zestawu grzybowego" należą czarne, podarte rękawiczki bez palców. W tęże podartą grzybową rękawiczkę pocałował mnie Omar Sharif, nie wiadomo dlaczego witając się ze mną, w każdym razie moja uroda i młodość nie mogły być powodem (przypadkowo nie posiadam tychże cech), mało tego - zaproponował mi drinka! Do drinka tego 53 dnia nie doszło, dopiero na bankiecie, który wydaliśmy w teatrze dla Sharifa. A bankiet urządziliśmy dlatego, że Omar Sharif znudził się już przegrywaniem dolarów w kasynie Grand Hotelu i zapragnął zbliżenia z aktorami. Zrobiliśmy "zrzutkę". Panie z bufetu przygotowały różne pyszności, wypić też było co, a do mnie należała część artystyczna. Napisałam zupełnie nowe zakończenie do filmu "Doktor Żiwago" - zagrali to nasi koledzy. Olszewski grał oczywiście doktora Żiwago. Zaza Goetel - Larę, Sonię - Joasia Kreft, Ko-morowskiego - Krzyś Matuszewski, pielęgniarkę - Teresa Lassota, a zwariowanego doktora (w filmie takiego nie było) - Igor Michalski. Najpierw z wideo puściliśmy końcówkę filmu i zaraz potem dało się nasz spektakl. Jacek Godek równocześnie z grą aktorów tłumaczył tekst na angielski - Godek był najlepszy! On nie tłumaczył, ale grał każdą rolę. Usatysfakcjonowaliśmy Omara Sharifa. Powiedział, że Olivier zagrał kiedyś sam jeden dla całego zespołu, ale nigdy zespół dla jednego aktora nie zagrał. Sharif dostał ode mnie mały olejny portret z filmowej roli "Złodzieja tęczy". Prócz tego zrobiłam czarno biały portret, który rzuciło się na ksero, i każdy mógł mieć dla siebie portret Sharifa z jego autografem. Potem wszyscy fotografowaliśmy się w objęciach Sharifa, nawet dwie panie bufetowe i pani portierka. Nikomu nie żałował uścisków - sławni ludzie lubią być kochani. Staszek Michalski, czyli nasz dyrektor, dla żartu, zaproponował Sharifowi angaż w naszym teatrze. Sharif powiedział, że chętnie coś zagra, ale bierze za jedno słowo pięć dolarów. Moja siostra natychmiast wpadła na pomysł, aby Sharif zagrał Dulskiego, który w całej sztuce mówi tylko: "A niech was wszystkich diabli wezmą!". Obliczyliśmy, że na to nas stać i możemy zapłacić. Pewnie z tego nic nie wyjdzie, chociaż Sharif sprawę zaklepał, bo przyjedzie w sierpniu na Wybrzeże i będzie tu dwa tygodnie. Po jednej próbie mógłby grać. Tylko że my wówczas mamy urlop. Chociaż polubiliśmy się z Omarem Sharifem, urlopu dla niego nie poświęcimy. 54 Cały teatr jest zaminowany! Ostatnie dni przed premierą "Troilusa i Kressydy". Premiera z całą pewnością wypadnie świetnie, ale chwilowo cały teren teatru jest niebezpiecznie zaminowany. Wybuchy niekiedy następują tak szybko po sobie, że nie można się zorientować, czy ocalał bodaj jeden człowiek, fragment dekoracji czy taśmy z nagraniem muzyki tak pięknej, że nawet ja, głucha na dźwięki, wzruszam się - ten Andrzej Głowiński to prawdziwy as w muzycznym pokerze. Ukradkiem obserwuję głowę reżysera Babickiego, która rośnie od pomysłów. Z obawą myślę, czy ta głowa zmieści się w zamkniętym pomieszczeniu widowni, gdzie Babicki siedzi przy stoliku reżyserskim. On siedzi, ale całe jego JA szaleje, bo jasna sprawa, że wszystko jest nie tak, że muzyka weszła za głośno lub za szybko, że Tomek o sekundę spóźnił się ze światłem, że Michalski za późno oparł głowę na poręczy krzesła, a Nowacki za wcześnie zadął w trąbę. I w dodatku jeszcze przy najcichszej scenie małej Krafftówny zaczęła kapać z natrysków woda. Ania Rachel ukradkiem opuszcza miejsce na sali i ucieka za kulisy - wiadomo, że jeśli Babicki nie będzie już miał komu przegryźć gardła, zabierze się do scenografa. Scenografia Ani Rachel jest zjawiskowa. Kilkakrotnie chodziłam oglądać "Białego łabędzia" właśnie dla jej scenografii. To są "dewizowe" obrazy. Gdyby je można sprzedawać na aukcji, szłyby chyba lepiej od obrazów Dudy Gracza czy Mikulskiego. Z tego bardzo skrótowego opisu twórców jasno wynika, że szykuje się wspaniałe przedstawienie. I w tym miejscu zepsuje wszystko profan, czyli ja - dla mnie Troilus i Kressyda jest arcynudną sztuką. Już ją raz graliśmy w tym teatrze; nawet nie chcę wspominać tamtego spektaklu. Jeżeli napisał ją Szekspir, a nie jakiś jego piąty uczeń, to musiał mieć wówczas zły okres. Lepiej gdyby był odłożył pióro. Reżyser Babicki ma jednak swoje zdanie, znalazł w sztuce wspaniałe wartości i możliwość ciekawej inscenizacji, no i zabrał się do roboty. Oczywiście jest to sztuka dla inteligentnych i myślących ludzi; nie lubię obrażać samej siebie, więc nie będę dociekała, dlaczego mnie ta sztuka nudzi. Tu mi się przypomniała taka anegdota: 55 ktoś kupował bilety na tak zwaną "trudną" sztukę; podszedł do kasy i poprosił o dwa bilety, na co kasjerka, obrzuciwszy go uważnym okiem, ostrzegła: "Proszę pana, ale to jest sztuka tylko dla ludzi inteligentnych". "To proszę o sześć biletów" - powiedział kupujący. Zanim jeszcze inteligencja zacznie się cisnąć na "Troilusa i Kressydę", trwają przygotowania do premiery, czyli - jak mówiłam, katastroficzne chwile. Oto przepiękna Dorota Kolak, w karminowej sukni z szyfonu i w pomarszczonych czarnych kozaczkach, wpada jako Kassandra, z przeźroczystym pojemnikiem, w którym powinien być żywy wąż, ale węża nie ma... Zaskroniec, który miał grać, dostał zapalenia płuc i do dyspozycji jest tylko młody boa dusiciel. Maciek Szemiel zauważa, że jeśli ma być boa, to trzeba go pociąć w "dzwonka" - do pojemnika zmieszczą się najwyżej dwa dzwonka i głowa. Krawczyk pozwala sobie na niemądry dowcip, że można skorzystać z węża, którego ja mam w kieszeni. Reżyser nie ma nastroju do żartów; obciąża sprawą węża scenografa: - Aniu! - krzyczy. - Nic mnie nie obchodzi, czy wąż jest na łożu śmierci, czy nie! Wąż musi być i na tym koniec! - Ania Rachel protestuje (oczywiście, gdy już reżyser znika z pola widzenia): - Trochę za dużo się ode mnie wymaga, miałam zrobić scenografię, ale żeby mi kazano leczyć węża?... - Podczas gdy w reżyserze gaśnie życie, jak w tym zaskrońcu, bezlitośni aktorzy urządzają sobie kpinki; ktoś pyta: - Czy ten wąż należy do ZA-SPu? Bo jeżeli nie, to proszę nie umieszczać mojego nazwiska na afiszu. Nie będę grał z amatorem. Reżyser Babicki znów siedzi na widowni i prowadzi niekończącą się konwersację z głównym elektrykiem: - Co jest z tobą, Tomek? Po słowach Michalskiego: "Nie! Nie!", natychmiast dajesz światło na Krafftównę! - Dobrze. Już się robi - odpowiada Tomek. - Co znaczy, już się robi? Nie mów, tylko rób! - Przecież nie mówię, tylko robię. - Jak to nie mówisz? A co teraz robisz? Chcesz mi wmówić, że to ja zwariowałem i słyszę głosy? - Jak pan będzie tak wrzeszczał, to ja zwariuję! 56 - No dobrze. W porządku, Tomek. Chcesz odpocząć, to zrobimy przerwę i od tego miejsca lecimy dalej. Tylko już nic nie mów! - Przecież mówię, że nic nie mówię. A przerwy mi nie potrzeba. - Jednak ostatnie słowo miał Tomek i potem już wszystko ze światłami poszło gładko. Za chwilę Joasia Bogacka obnosiła całą swoją przepyszną urodę, ozdobioną dodatkowo stroikiem z pawich piór na głowie. Oczywiście przesądna brać aktorska stwierdziła jednogłośnie, że musi dojść do jakiegoś nieszczęścia, skoro w sztuce grają pawie pióra. Drobne nieszczęście natychmiast się zaczęło, gdy, jeden po drugim, poczęły pękać sznury pereł ozdabiające suknię Bogackiej. Potem ja się potknęłam za kulisami i rozwaliłam sobie kolano i palec u nogi. Czekamy jednak na poważniejsze wydarzenia: może zaskroniec zwariuje, gdy zakosztuje sławy - już podobno czuje się lepiej i obiecał, że zagra. W każdym razie premiera z pewnością będzie wielkim wydarzeniem dla publiczności, a dla nas nastanie czas spokoju - teren teatru odminuje się sam, bez udziału saperów. Tak jest zawsze. Aktorzy! Pod kościół! Od pewnego czasu najlepiej ubraną aktorką w naszym teatrze jest Halina Winiarska. Dawniej się tak dobrze nie ubierała. Z niesmakiem spostrzegam także, że staje się coraz piękniejsza i bardziej interesująca. Ciekawe, jak ona to robi? Ja się też staram, a jednak każdego dnia jestem grubsza i brzydsza. Miałam niedawno małą rekompensatę za tę niesprawiedliwość losu, a było to tak: my, aktorzy teatru "Wybrzeże", mieliśmy jedną ze swoich akcji gromadzenia pieniędzy na Fundusz Mazowieckiego - w zimny, mokry dzień przytupywaliśmy przed kościołem Mariackim w Gdańsku, sprzedając afisze, programy, zdjęcia ze sztuk oraz moje rysunki przedstawiające popularne postacie naszego rządu. Siedziałam 57 przy stoliku i składałam autografy na rysunkach; ręka mi odpadała od podpisywania - nie wiem, czy grafiki były tak udane, czy też ludzie pragnęli tłumnie uczestniczyć w ofiarowywaniu pieniędzy, w każdym razie tłum napierał; banknoty w ręce, deszcz z nieba, moje podpisy coraz bardziej niezdarne (bo mi grabiały ręce), obok stała Winiarska, w kapeluszu, mimo iż wiatr nie liczył się z niczym, i zachwalała każdy afisz, każdy miał stanowić niepowtarzalną pamiątkę dla ewentualnego nabywcy. Owszem, był popyt na afisze, jednak bardziej przyglądano się sprzedającym aktorom. W pewnym momencie jakaś pani zwróciła się do Haliny Winiarskiej: - Tak się cieszę, że pani gra tego Hamleta... W Halinę tylko dlatego piorun nie trafił, że to było w uświęconym miejscu przed kościołem, no i nie pora na burze z piorunami, ale wyraźnie usłyszałam, jak w niej zabulgotało wzburzenie. Aktorstwo wzięło górę; uroczo uśmiechnęła się do swojej rozmówczyni i powiedziała: - Hamleta gra pani Budzisz-Krzyźanowska z Krakowa. Ja jestem Halina Winiarska z teatru "Wybrzeże" w Gdańsku. Niezbyt uważna publiczność bardzo często myliła Winiarską z Budzisz-Krzyźanowska, tak jak mnie zawsze mylili z Busią Czos-nowską. Ja już mam spokój, odkąd Czosnowska przeszła na wcześniejszą emeryturę. Teraz jestem tylko ja, ale Winiarską jeszcze długo będą brali za Hamleta. Zbieranie pieniędzy na Fundusz Mazowieckiego jest wyznaniem naszej wiary, opowiedzeniem się bez reszty za nowym rządem, podkreśleniem wierności, która jest w nas bez przerwy, odkąd powstała Solidarność. W różny sposób gromadzimy te pieniądze: daliśmy kilka darmowych spektakli, no i co jakiś czas robimy zamieszanie przed kościołami albo przed teatrem. Niektórzy ludzie są szczodrzy, a niektórzy złorzeczą: "Brakuje na chleb! Dzieci nie mają zeszytów, a wy tu jakieś głupoty sprzedajecie". Nie tylko publiczność spod kościoła ma marne wyobrażenie o tym, co robimy. Podobno ktoś w sejmie powiedział (cytat nie jest dokładny): "Nie zagłuszą nas ci krzykacze i bogacze - aktorzy, którzy mają tyle pieniędzy, że nie wiedzą, co z nimi zrobić, więc już na rząd oddają! A rolnikom wszystkiego brakuje!". 58 Nie będziemy po kolei tłumaczyć każdemu rolnikowi, że kwestujemy pod kościołami także i dla nich. My nie mamy własnych pieniędzy, tylko że wstyd by nam było bez przerwy dopominać się o więcej, skoro tego więcej nie ma z czego dawać. Niech sobie ludzie mówią, co chcą. Mądrzy znają prawdę, a na mniej mądrych nam nie zależy. Będziemy kwestować, będziemy robić, co tylko można, bo mimo wszelkich kłopotów rozpiera nas radość życia. Z ciągłego narzekania nic nie wynika, chyba tylko wrzody żołądka. I wspaniale, że każdy teatr chce prześcignąć inny w akcji zbierania pieniędzy na fundusz. Proszę bardzo! Wszystkich zachęcamy do rywalizacji! Podczas jednej z akcji pod kościołem podpisywał swoje fotki nasz filmowy aktor: Baka. Maryśka, córka Eli Goetel i Kuby Dąb-kowskiego, szepnęła matce na ucho: "Mamo! Najlepiej idzie Baka, a nie Bogacka, chociaż ona ma takie ładne nogi". Organizacja akcji przed kościołami jest świetna. Każdy ma jakieś zadanie do spełnienia: Zbyszek Olszewski z wielką czcią opiekuje się ogromną skrzynią na pieniądze. Nie opieczętowaliśmy tej skrzyni, bo często trzeba komuś wydać z grubego banknotu, ale są i tacy, którzy za jeden afisz ze sztuki wrzucają całe pięćdziesiąt tysięcy. Olszewski, wielkie, przystojne chłopisko, wabi damy swoim widokiem. Oczywiście wie o tym i nie żałuje rozkosznych uśmiechów. Wicio Grabarczyk uwija się, donosi afisze, przekłada, roluje - przeważnie jest zmarznięty, tak samo jak Jurek Łapiński, który ukradkiem czyta za moimi plecami książkę, czasem tylko poprawia mi fruwający na wietrze szal, akcentując w ten sposób swój udział w sprawie. Igor Michalski, z darem do przechwalania się, co chwilę nas informuje, ile to właśnie udało mu się utargować. Halina Słojewska w roli sprzedawczyni przechodzi samą siebie - zaleca towar, informując tajemniczym szeptem: "To jest afisz ze sztuki, którą zdjęła cenzura". Natychmiast wszyscy wyrywają sobie z rąk te afisze. Za moimi plecami umieszczono drążki, do których są przybite grafiki - tam króluje Elżbieta Goetel, informująca z wprawą przewodnika wycieczki, co oto na danym obrazku widzimy. Teresa Lassota tak sugestywnie zachwala obrazki, jak doświadczona sprzedawczyni swoje nowalijki na straganie. Tereska Kaczyńska, Maciek 59 Szemiel, Jacek Godek i Kuba Dąbkowski wykonują mrówczą pracę, sprawnie rolując rysunki, aby każdy z klientów czuł się obsłużony troskliwiej i lepiej niż w Peweksie. Mirek Krawczyk, jak przystało na rasowego amanta, przechadza się, demonstrując swoją urodę. Młode panienki wodzą za nim zamglonym okiem. Wspaniale pracuje Jurek Gorzko, on ma trzy zalety: urodę, dobrą głowę i siłę. Zwłaszcza siły potrzeba, aby całe nasze przedsiębiorstwo przemieścić pod kościół. Biorą w tym udział i inni koledzy, którymi dyryguje nasz wódz naczelny: Stasiek Michalski. Stasiek ma też inne zadanie: dział ogólnoinformacyjny. Ponieważ zdołaliśmy się pokochać z naszą milicją (dzięki księdzu Jankowskiemu), Staś Michalski ładuje się w milicyjny samochód i przez milicyjny głośnik oznajmia wszem i wobec, co się pod kościołem dzieje i o co nam chodzi. Po kilku godzinach handlu pod kościołem zwijamy kram i wracamy do teatru. Najprzyjemniejsza chwila. W klubie teatralnym wysypujemy pieniądze na podłogę, siadamy kołem i liczymy. Wszystko zostaje spisane, komisyjnie podpisane i dołożone do już wcześniej zebranych pieniędzy. Cieszymy się, jakby to był utarg z naszego prywatnego kramiku. Uroda Haliny Winiarskiej trochę przygasła i kapelusz sflaczał na deszczu, ale oko błyszczy triumfalnie: "No i co powiesz, Kiszkis?" - zwraca się do męża. "Nie tylko potrafi się grać, ale także handlować!" Kiszkis jest tego samego zdania. Wszyscy jesteśmy tego samego zdania. Dla naszego Rządu jesteśmy gotowi zrobić wszystko - i zagrać, i zahandlować. Mam jeszcze trochę nie publikowanych rzeczy, jakieś teksty, które ktoś kiedyś zamówił, a potem beztrosko o tym zapomniał... Zdarza mi się pisać bez wstępnej umowy i czasem źle na tym wychodzę. Kiedyś niemal "zawodowo" pisałam na wszystkie konkursy literackie. Tak było na przykład z konkursem ogłoszonym przez Dom Harcerza w Gdańsku. Chodziło o sztukę dla młodzieży związaną 60 z tym miastem. Pożyczyłam z biblioteki kilka książek ze starymi opowieściami o Gdańsku, napisałam dwie sztuki i wysłałam. Po roku, ponieważ cisza panowała na temat konkursu, zadzwoniłam do nich i zapytałam, czy konkurs już rozstrzygnięto... Odpowiedziano mi, że w ogóle nie zwoływali sądu konkursowego, co sporo kosztuje, ponieważ z całej Polski nadeszły tylko dwie prace. To były właśnie moje prace! Ja jedna, z całej Polski, napisałam na ten konkurs. Oni tam nawet nie otworzyli kopert i nie zainteresowali się, kto te prace nadesłał. Któregoś roku dostałam w konkursie nagrodę i także nic z tego nie wyszło. Wydawnictwo PAX nagrodziło moją książkę: "Kilka dni w czerwcu", a na moje pytanie, kiedy książka się ukaże, odpowiedzieli, że nigdy; mogą nagradzać, a wydawać nie muszą. Jest to zabawna opowieść o psach (psychikę psów znam na wylot). Nie wydano mi jej wyłącznie z powodu niedostatku, który wówczas panował w naszym kraju; w książce tej pies kradnie ze stołu pół kilograma szynki. Powiedziano mi w redakcji, że jak tu wydawać książkę, w której pies zżera taką ilość szynki, w czasie gdy ludzie mogą tylko w snach szynkę widzieć. Natomiast niewiele brakowało, a wydano by mi książkę: "Nieudane małżeństwo z tygrysem", ale naczelny nagle odszedł i wszystko diabli wzięli. Książka ta jest całkowicie zdezaktualizowana. Dotyczy zdobywania części zamiennych do rozlatującego się samochodu, co było kiedyś nie lada sztuką. Maleńki fragment (w zmienionej nieco formie) tej powieści umieściłam w drugiej części "Miłości trzynasto-latki". Tu muszę dodać, że obecnie jestem już "zawodowym" kierowcą. Teraz nie wyobrażam sobie życia bez samochodu. Całe lato jeżdżę do Lipusza albo do "zamczyska" Igora w Przytarni. Jeździmy razem z Artystką. Ona siedzi z tyłu, za mną, i czyta prasę albo podziwia widoki. Robi wrażenie damy, która ma swego kierowcę. Zostało nam to z czasów, gdy jeszcze żyła nasza mama. Umówiłyśmy się wówczas, że gdyby doszło do jakiejś kraksy, jedna z nas musi przeżyć, aby opiekować się matką. Do przeżycia pozostawiłam Ludmiłę, zwłaszcza że ona nie potrafi prowadzić samochodu. Wiadomo, artystka!... Wróćmy do literatury. Kilka lat temu wzięłam udział w konkursie na scenariusz filmowy. Nie spodziewałam się nagrody, ale wysłać musiałam, bo to przecież mój nałóg. Zanim jeszcze nastąpiło rozstrzyg- 61 nięcie konkursu, zadzwoniła do mnie prawa ręka Filipa Bajona, powiadamiając mnie, że scenariusz szalenie się spodobał panu Bajonowi i chcieliby sobie prawo do niego (scenariusza, a nie Bajona) zaklepać. Podpisałam umowę (bezgotówkową), że w ciągu roku nikomu innemu nie udostępnię scenariusza. Po roku zwrócili mi scenariusz, ponieważ nie znaleźli sponsora. Diabli wzięli marzenia o filmie, ale nikt mi nie odbierze radości, którą przeżyłam, gdy się dowiedziałam, że scenariusz wzbudził zachwyt w tak wielkim reżyserze, jak sam Filip Bajon. Nagle przypomniało mi się wydarzenie sprzed lat. Nie wspomniałam o tym wcześniej i we właściwym miejscu, a szkoda mi tej opowieści, więc się cofam na chwilę w czasie... Kiedyś istniał program pt. "Z wizytą u was". Był to koncert, albo coś w rodzaju kabaretu, emitowany w telewizji, na żywo. Odbywał się w instytucji, która sobie takie program zamówiła dla swoich pracowników. Jeden z takich koncertów miał miejsce w Gdyni, w jakiejś rybnej instytucji. Był grudzień 1970 roku, dzień przed zamieszkami. Próba trwała cały dzień. Pamiętam, że brała w tym udział Urszula Sipińska, którą znienawidziłam, bo bezczelnie i bez pytania przymierzała moje liczne, prywatne kapelusze (potrzebne mi do skeczu). Była też Rena Kolska, Maria Koterbska i Yioletta Villas! Villas oczywiście spóźniła się na próbę, ale reżyser nie odważył się zwrócić jej uwagi. Miała na sobie krótkie, białe futerko, białą czapkę futrzaną z pomponem jak kulka i długi warkocz. Nie zadawała się z nikim. Dla niej była osobna garderoba i wyłącznie dla niej fryzjerka. Nie mam pojęcia, czy już wówczas przypinała sobie treski do włosów, ale miała o wiele mniej włosów niż teraz. Z wiekiem jakoś jej przybywa włosów, odwrotnie niż mnie. Występ miał się już zacząć, gdy nagle ktoś z widowni dopadł reżysera Aleksandrowicza i zażądał, aby skreślić w tekstach wszystko, co dotyczy jedzenia, ponieważ zaczynała się w Polsce straszna awantura z powodu podwyżki cen żywności. Ja struchlałam. Cały tekst, który napisałam dla mnie i Zosi Mayer, był wyłącznie o rybach, czyli o czymś, co także zdrożeje. Mogłam tylko cały tekst skreślić i nie wystąpić. Reżyser zaryzykował i wystąpiłyśmy. Dzisiaj ta historia wydaje mi się bardzo zabawna. Nic dziwnego, że wówczas istniało tak wiele kabaretów politycznych. Było z czego kpić. 62 Ja także próbowałam swych sił w kabaretowym rzemiośle, ale nie w kabarecie politycznym. Stworzyłam coś, co się nazywało "teatrzykiem rozrywki" i odbywało się w sali kawiarni "Falowa" w Gdańsku. Nie miało to powodzenia, bo albo publiczność nie przywykła jeszcze do tego rodzaju rozrywki, albo po prostu nie było to dobre. Nawet po pijanemu nie mam się za geniusza, chociaż czasem coś mi się w głowie poprzewraca i uważam się za talent. Skoro się już chwalę, to powiem jeszcze coś o sobie: kiedyś Lopek Krukowski, jeden z największych kabareciarzy, był na występie w kabarecie Korpolewskiego... Po występie podszedł do mnie i powiedział: - Podobno jest pani aktorką w teatrze? Czemu się pani tam marnuje? Pani się urodziła do kabaretu! Nie posłuchałam Lopka Krukowskiego. Z aktorstwa najbardziej nie lubię estrady. Człowiek ma publiczność "na nosie", widzi miny zebranych ludzi. Czasem ktoś ma tak wściekłą minę, jakby chciał mnie udusić. Wtedy przestaję wiedzieć, co mówię. Absolutnie nie nadaję się na estradę. To brzmi jak kłamstwo, bo przecież występuję w "Niekabarecie" Macieja Nowaka... Po pierwsze, jak sama nazwa wskazuje, to jest niekabaret, a po drugie, robię to z miłości do Nowaka. On chce mnie mieć w swoim kabarecie. Już dawno we mnie wierzył, a teraz jeszcze zaczął mnie lansować i uparł się, abym napisała własną biografię. Podejrzewam, że mogło mu chodzić o pikantne szczegóły z mojego życia, a ja nie wdając się w szczegóły, ujmę sprawę ogólnie; w swoim czasie miałam licznych narzeczonych. Bardzo trudno byłoby mi spisać wszystkich. W przysłowiu, gdy jest czegoś w nadmiarze, mówi się: "trudno spisać na wołowej skórze"... Musiałabym oddać na rzeź co najmniej stado wołów, zanim bym się wzięła do spisywania byłych narzeczonych. Tu posłużę się anegdotą, a raczej autentycznym wydarzeniem. Było tak: po śmierci Kaliny Jędrusik, w jakimś kolorowym tygodniku ukazały się obszerne wspomnienia o niej oraz duże zdjęcie portretu, który ja malowałam, a obok informacja: portret pędzla Leguta. Ktoś, kto pisał o Kalinie, doszedł do wniosku, na podstawie podpisu, że Legut to jakiś mężczyzna. Wysłałam więc krótki liścik do redakcji, mniej więcej tej treści: "Uprzejmie proszę o podanie do publicznej wiadomości, że Legut to kobieta. Zależy mi na tym ze 63 względu na moich licznych narzeczonych, aby nie myśleli, że sypiali z chłopem". Sprostowanie się nie ukazało, a ja w ten oto sposób informuję czytelników o moich licznych romansach. Aby nikt nie myślał, że byłam osobą godną poważania, dodaję jeszcze, że sporo piłam, nie tylko mocnej herbaty, paliłam papierosy, i to w nadmiarze, grałam w karty i rozrabiałam. Przy okazji udało mi się sporo namalować i jeszcze więcej napisać. Obecnie nie palę, nie piję, nie gram w karty i nie mam narzeczonych. Nałogowo w domu uprawiam fiołki afrykańskie, a w lesie nałogowo zbieram grzyby. Jestem już wiekową osobą, więc spisuję testament, z tym że piszę go już od kilkunastu lat, bo ciągle coś w nim zmieniam. W sprawie testamentu nieustanną wojnę toczą Igor Michalski i Krzysztof Szuster i ciągle sami coś w nim zmieniają. Jeszcze tylko Maciej Nowak nie dorwał się do mojego testamentu. Szuster najbardziej poluje na moje obrazy. Wydaje mu się, że kiedyś będą wiele warte, co najmniej jak obrazy Celnika Rousseau (który także był uważany za malarza amatora). Czas zbliżać się do końca (oby jeszcze nie do końca życia!)... W chwili gdy piszę tę biografię, mam siedemdziesiąt cztery lata. Szafy pęcznieją od tak zwanego dorobku literackiego. Ściany się uginają od obrazów, a ja ciągle piszę i maluję dla wytchnienia, gdy zaczynam wariować przy maszynie do pisania. Wydawnictwo AKAPIT PRESS czeka na dalsze moje książki. Maciej Nowak każe mi występować w swoim "Niekabarecie". Z Szusterem ciągle dochodzi do ciężkich starć, bo on nawet telefonicznie próbuje ustawiać moje życie. Głowę mam jak baniak od tego wszystkiego. Pisać, malować i żyć - to trochę za dużo. A tu w lasach kaszubskich grzyb się czai, żeby wyjrzeć spod ściółki, czyli nadchodzi najcudowniejsza pora! Do lasu! Do lasu! Na koźlaki! Na prawdziwki! Na podgrzybki!... W testamencie napisałam, że Igor ma mnie po śmierci spalić i moje prochy rozsypać w lesie, tam gdzie jest najwięcej grzybów. Ponieważ nie ma dla mnie nic ważniejszego od leśnych wypadów na Kaszuby, mogę śmiało skończyć w tym miejscu biografię. Jeśli Maciej Nowak będzie miał niedosyt, niech sam dopisze, co mu się podoba. Ja wysiadam! koniec 64 Nasza Mama, wujek Stefan w mundurze, wujek Edek przytulony. Siedzi Mamy kuzynka Wiła (bardzo do Niej podobna). To pierwsze słodkie dziecko to ja. Za mną siedzą: Lubciu, Lidusia i Mama. Nikt nie chce wierzyć, że kiedyś byłam malutka i nie klęłam. Jestem młoda. Studiuję na ASP. Lata czterdzieste. Pozuję na ASP. Lata czterdzieste. |^------^-H^1^fJU--uuiH1^----IBfll--l----BI^--l^^ ' 1'^S, "''?S ĆĆĆĆ'''''".IIIIHIHIHLLM.1!! Ć ;" "Ć''., ĆĆ . ' ĆĆ ' ' Ć'-;~ . Ć ' Ć Ć..'.'ĆĆĆ^Ć^I^B Jedyny raz w welonie. W "Świerszczu za kominem". Toruń, Teatr Ziemi Pomorskiej, lata pięćdziesiąte. Z Tadeuszem Tusiackim w "Zbiegach" Haliny Auderskiej, rola: Nastka. Toruń, Teatr Ziemi Pomorskiej, lata pięćdziesiąte. Z Tadeuszem Gwiazdowskim w "Skandalu w Helbergu", rola: Hilda Duderich. Sopot, Teatr Kameralny. Z Tadkiem Borowskim w "Kto się boi Virgi "Wyszedł z domu", rola: pani I. Sopot, Teatr Kameralny, lata siedemdziesiąte. Pierwszy od lewej to Zbyszek Bogdański, mój ukochany przyjaciel, o którym nie wspomniałam w książce. Jeszcze kiedyś o nim napiszę. Ćiirezon nre^rood wsiod Aippf '(ap^iMAzoo B[zp5d oSafolu) Xaqnis pJuod ap ^ ĆBalBJ^ i BplUpn'J IUIBU Z Z91 BS 'BZpSlS![ BZ AlBJq9ZJd 3[3IMO{ZO ZBJO ZBUI-S^3 'Bf .TlISOpBJ AłsAŻSM niOÓfpZ Bf\J -9pS9A 9fop^ Ludmiła, brat Ludomir (czyli Lubciu), Mama i ja, jakoś dziwnie gruba. Chyba wówczas zaczęłam już tyć. Deptak w Sopocie, lata sześćdziesiąte. Tu już mieszam na "Zatiiance''. Lata siedemdziesiąte. Prawdziwy pocałunek Omara Sharifa. Graliśmy razem w filmie "Złodziej tęczy". Pocałunek jest prywatny. Film "Prom", rola: matka, 1970 rok. Na zdjęciu ja i Jerzy Afanasjew - reżyser. Z Mirkiem Krawczykiem w sztuce dla dzieci pt. "Złodziej serc". Sopot, 1980 rok. Sztukę napisałam, częściowo reżyserowałam, projektowałam dekoracje i kostiumy. Grałam rolę karczmarki (nos dziabnięty przez papugę).