Angus McAllister KUBA ROZPRUWACZ Z KOMPUTERA W wieku dziesięciu lat zabiłem ojca. To znaczy, niezupełnie, bo tak naprawdę on wcale nie był moim ojcem. Nie mam rodziców. Odkąd pamiętam, zawsze mieszkałem w sierocińcu, a potem u różnych przybranych rodzin. Żadna nie wytrzymała ze mną zbyt długo, bo byłem trudnym dzieckiem, ale rozstawałem się z nimi bez żalu; ci ludzie nic mnie nie obchodzili. Najgorszy był dom, w którym popełniłem pierwsze morderstwo. Nigdy nie udało mi się zrozumieć, kto pozwolił tej rodzinie zaadoptować dziecko. Wątpię, by ktokolwiek zadał sobie trud przeprowadzenia wstępnej rozmowy z moim przybranym ojcem - może z tego powodu, że ten obleśny typ musiałby być wtedy trzeźwy i jednocześnie nie siedzieć w pudle, a jedno w połączeniu z drugim było prawie niemożliwe. Zresztą oboje byli okropni, choć każde z innych powodów. Ona otaczała mnie zaborczą, rozmemłaną miłością, pod ciężarem której po prostu się dusiłem, on traktował mnie jak worek treningowy. Brał się do bicia pod najmniejszym pretekstem. Fakt, dostarczałem mu ich wielu, choć jeszcze więcej stanowiło wytwór jego wyobraźni. Po trzech latach miałem dosyć. Oto jak tego dokonałem (trzeba uznać to za nieliche osiągnięcie, bo przecież on był dorosłym potężnym mężczyzną, a ja tylko małym dzieciakiem). Na szczęście, był też głupi, ja zaś już wtedy przewyższałem go inteligencją. Planowałem całą rzecz przez wiele miesięcy, dopieszczając w myślach każdy szczegół. Wreszcie pewnego wieczoru, kiedy wrócił pijany do domu i znowu spuścił mi manto, podjąłem decyzję, że czas przystąpić do dzieła. Ona przyszła do mnie na noc (głupia suka często to robiła, uważając pewnie, że dzięki temu czuję się lepiej), zostawiwszy go samego w łóżku, żeby odespał pijaństwo. Zaczekałem, aż zaśnie, cierpliwie leżąc z nosem przyciśniętym do ściany, prawie zgnieciony ciężarem jej obleśnego tłustego cielska, po czym wyślizgnąłem się bezszelestnie, wziąłem z kuchni kłębek sznura do rozwieszania bielizny i zakradłem się do sypialni. Leżał na wznak chrapiąc jak hipopotam. W pokoju czuć było smród skwaśniałego piwa. Najpierw obwiązałem mu ręce, potem oplotłem sznurkiem jego ciało, przywiązując je do łóżka. Robiłem to najdelikatniej, jak potrafiłem, ale chyba mogłem się nie przejmować, bo i tak nic nie wyrwałoby go z pijackiego snu. Wreszcie, zacisnąwszy ostatni węzeł, wyjąłem mu poduszkę spod głowy, położyłem na twarzy i usiadłem na niej. Trochę fikał, ale nawet nie tak bardzo. Zlazłem dopiero wtedy, kiedy leżał nieruchomo od dobrych kilku minut. Wsunąłem mu poduszkę z powrotem pod głowę, rozplątałem sznurek i zwinąłem go w kłębek, po czym spokojnie wróciłem do łóżka. Przespałem smacznie do samego rana, kiedy obudziły mnie jej wrzaski. Niczego nie podejrzewali. Nawet nie przeprowadzili sekcji zwłok. Uznali, że po prostu udusił się własnymi wymiocinami, co było zresztą całkiem prawdopodobne. Ona chciała, żebym z nią został, ale wciąż uciekałem z domu, więc w końcu umieścili mnie gdzie indziej. Ją też z przyjemnością bym zamordował, choć wtedy mogliby jednak zacząć coś podejrzewać. Po raz drugi zabiłem dopiero ładnych parę lat później, ponieważ odkryłem wiele innych rzeczy sprawiających mi przyjemność. Przez pewien czas był to seks; wyrosłem na wielkiego, przystojnego chłopa i kobitki leciały do mnie jak pszczoły do miodu. Jednak po pewnym czasie sam seks przestał mi wystarczać, więc zacząłem je tłuc. Trwałoby to pewnie jeszcze długo, gdyby taka jedna suka na mnie nie doniosła. Wtedy aresztowali mnie po raz pierwszy. Nie miałem wyboru: musiałem je zabijać. Od razu mi się to spodobało. Świetna zabawa. Potrafiłem włóczyć się po mieście całą noc, a kiedy wreszcie upatrzyłem sobie ofiarę, szedłem za nią i dusiłem ją gołymi rękami. Nie potrafię opisać, jakie to wspaniałe uczucie. Przez ponad rok trzymałem w szachu całe miasto, ale wreszcie zabijanie w ciemności trochę mi się znudziło, więc zacząłem robić to w dzień. Złapali mnie, bo stałem się zbyt pewny siebie. W pudle wciąż musiałem gadać z jakimiś durnymi psychiatrami. Wypytywali mnie o wiele rzeczy, ale przede wszystkim o to, czy mam poczucie winy. Poczucie winy, dobre sobie! Gówno mnie obchodzą te wszystkie kobity, gówno mnie obchodzi cały świat. Troszczę się tylko o siebie. Moim zdaniem wszyscy tak robią. Poczucie winy, sprawiedliwość... Te bzdury wymyślili ludzie, którzy są za słabi, żeby robić to, na co mają ochotę. Ma się rozumieć, nie mówiłem tego psychiatrom; w każdym razie nie zawsze i nie do końca to samo. Niech ruszą trochę mózgownicami, niech się trochę powściekają. Bądź co bądź, nawet za kratkami muszę mieć coś, co będzie mnie rajcować. - To jeszcze niczego nie dowodzi - stwierdził Forbes, spoglądając na wydruk. - Na razie tylko zsyntetyzował i zebrał w całość dane, które wprowadziliśmy mu do pamięci. - Doskonale wiesz, że dokonał czegoś więcej - odparł Brock. - Być może, ale nie udało nam się tego udowodnić. - Na tym etapie nie musimy jeszcze niczego udowadniać. Wystarczy nam pewność, że program działa. Na nawiązanie kontaktu przyjdzie czas później. - Dlaczego nie teraz? - Cierpliwości! - upomniał go Brock. - Najpierw trzeba potwierdzić słuszność naszych podstawowych założeń. Wszyscy się ze mnie śmieją. Gdybym ich zapytała, naturalnie zaprzeczyliby (oczywiście, nie mam najmniejszego zamiaru tego robić!), ale to prawda. Mama często powtarzała mi, że jestem przewrażliwiona na tym punkcie. Mama zawsze potrafiła wytknąć mi moje błędy. Zazwyczaj miała rację, w tym przypadku też, ale ja nie potrafię tego zmienić. Dzisiaj znowu spóźniłam się do pracy. To nie moja wina, że zaspałam. Prawie pół nocy przeleżałam z szeroko otwartymi oczami, wpatrując się w sufit i myśląc o sprawie Montgomery'ego. Coś takiego zdarza mi się nie po raz pierwszy. Budzę się w środku nocy i zaczynam myśleć o pracy, o tym, co powinnam zrobić w każdej ze spraw. W końcu udaje mi się zasnąć, ale kiedy budzę się rano, zmęczona i niewyspana, nie pamiętam połowy tego, co wymyśliłam w nocy albo jestem tak wykończona, że nawet nie chce mi się kiwnąć palcem. Przypuszczam, że pan Pritchard już dawno zapomniał o sprawie Montgomery'ego; problem w tym, że bez jego pomocy nie uda mi się posunąć naprzód, a kiedy poproszę go o radę, natychmiast sobie o wszystkim przypomni i będzie chciał wiedzieć, dlaczego tak długo zwlekałam. Codziennie powtarzam sobie, że dziś na pewno do niego pójdę, ale potem nie mogę się zdobyć na odwagę, bo wiem, że będzie na mnie wściekły, więc znowu odkładam to na jutro. Mimo iż zaspałam, chyba nie spóźniłabym się do pracy, gdyby nie to, że musiałam wrócić do domu i sprawdzić, czy wyłączyłam elektryczny czajnik. Myślałam o tym przez całą drogę. Chyba go wyłączyłam, prawie na pewno go wyłączyłam (mnóstwo rzeczy robimy odruchowo, nie zwracając na nie uwagi), ale nie mogłam sobie przypomnieć chwili, kiedy to zrobiłam. Wyobraziłam sobie spalony dom i... musiałam wrócić. Czajnik był wyłączony, ale w takich sprawach lepiej mieć całkowitą pewność. Jadąc z powrotem do pracy zaczęłam się zastanawiać, czy włączyłam alarm przeciwwłamaniowy. Nie wróciłam, żeby sprawdzić, ale przez cały dzień nie dawało mi to spokoju. Bob i Andrew po raz kolejny zaprosili mnie na lunch, lecz znowu odmówiłam. Ja, zupełnie sama, z dwoma mężczyznami? Naturalnie nie chodzi o to, żeby oni... Chcę powiedzieć, że nie jestem atrakcyjna. Mama często mi to powtarzała, a poza tym obaj są żonaci, Andrew jest znacznie starszy ode mnie, więc doskonale zdaję sobie sprawę, iż wcale nie zależy im na moim towarzystwie, tylko starają się być uprzejmi. Mogłabym pójść na lunch z którąś z maszynistek, ale jakoś żadna z nich nie zrobiła na mnie szczególnie korzystnego wrażenia. Znowu będą miały okazję chichotać za moimi plecami i szeptać po kątach: "Biedna Jenny, jeszcze nawet nie skończyła trzydziestu lat, a już zachowuje się jak stara panna!" Czasem nawiedzają mnie szaleńcze myśli: na przykład żeby rozebrać się na środku biura albo kopnąć pana Pritcharda w jaja. Nikt by nie uwierzył, że stać mnie na takie pomysły, ale przecież ja też oglądam telewizję. Oczywiście, nigdy nic takiego nie zrobiłam, choć boję się, co się stanie, jeśli pewnego dnia stracę nad sobą kontrolę. Bez przerwy się martwię, czasem sama nie wiem czym. Dręczy mnie też nieustające poczucie winy, najczęściej wobec mamy. Była dobrą kobietą i wytykała mi błędy tylko po to, żebym mogła się przed nimi uchronić. Nie żyje już od pięciu lat, lecz odnoszę wrażenie, że jej duch wciąż mi towarzyszy. Ostatnio coraz częściej dokuczają mi bóle głowy. Podejrzewam, że mam guza mózgu. - Myślisz, że ona naprawdę cierpi? - zapytał Forbes. - O czym ty mówisz? - zdziwił się Brock. - O tym - odparł Forbes, pokazując mu wydruk. - To jest wyznanie ludzkiej istoty dotkniętej wielkim cierpieniem. - Nie bądź śmieszny. Wpadasz z jednej skrajności w drugą. Poprzednio okazywałeś daleko posunięty sceptycyzm. - Powiedziałem tylko, że niczego nie zdołaliśmy udowodnić, ale jeśli masz rację - a zazwyczaj ją masz, niech cię szlag trafi! - to jak wygląda nasza sytuacja? Przecież jesteśmy lekarzami, prawda? Pracujemy w szpitalu. Naszym zadaniem nie jest wywoływanie bólu, tylko jego zwalczanie. Brock westchnął ciężko. - Prowadzimy ważny eksperyment naukowy - odparł cierpliwym, spokojnym tonem, jakby wyjaśniał najbardziej oczywiste sprawy lekko niedorozwiniętemu dwunastolatkowi. - Jeden z wielu, jakie przeprowadza się w tym ośrodku. Twój idiotyczny sentymentalizm uniemożliwia ci dokonywanie obiektywnej analizy wyników. Zresztą, nie mamy czasu na filozoficzne dyskusje. Jeśli twoje sumienie tak bardzo cię dręczy, to może zapytasz ich, co o tym myślą? - Czy to znaczy... - Tak, Brock. To znaczy, że pora nawiązać z nimi kontakt. Sprawa weszła w kolejne stadium. Uczepiło się mnie dwóch nowych, którzy za nic nie chcą zostawić mnie w spokoju. Nawet nie wiem, jak się nazywają - do tej pory nie zająknęli się ani słowem na swój temat - ale Melvin twierdzi, że są agentami rządowymi i że powinienem uważać, co im mówię. Z kolei Jerry uważa ich za szpiegów, lecz zgadza się z Melvinem, że powinienem zachować ostrożność. Rzadko się zdarza, żeby Melvin i Jerry zgadzali się w jakiejkolwiek sprawie, więc chyba tym razem powinienem zastosować się do ich rad. Na szczęście, zostali ze mną. W pierwszej chwili pomyślałem, że są już tylko ci nowi, ale okazało się, że Melvin i Jerry zostali przy mnie, nadal mówią mi, co mam robić i przypominają o Misji. Choć traktują mnie nie najlepiej, uważam ich prawie za przyjaciół. Poza tym gdyby nie oni, z pewnością nie dowiedziałbym się o Misji. Cieszę się, że wciąż tu są, by okazywać mi moralne wsparcie. Nieważne po czyjej stronie stoją ci nowi; tak czy inaczej, nie mogę przy nich ani słowem wspomnieć o Misji. Centaurianie z pewnością nigdy by mi tego nie wybaczyli. Chciałbym wiedzieć, gdzie właściwie jestem. Wydaje mi się, że w czymś w rodzaju więziennej celi. Czasem jest ciemno i wtedy nic nie widzę, czasem jest jasno i kolorowo, ale wtedy widzę jeszcze mniej. Nie mogę się poruszać, więc nawet nie jestem w stanie spojrzeć na swoje ciało. Kto wie, może Misja już się zaczęła, ja zaś jestem na pokładzie centauriańskiego statku kosmicznego, który z ogromną prędkością oddala się od Układu Słonecznego? Nie, to chyba niemożliwe. Gdyby tak było, Melvin i Jerry z pewnością by mi powiedzieli. Przypuszczalnie moi nowi ciemiężyciele chcą, bym tak myślał, licząc na to, że wtedy łatwiej skłonią mnie do złożenia zeznań. Przedstawiam tę teorię Melvinowi i Jerry'emu. Z obawy przed podsłuchem robię to w całkowitym milczeniu, ale na szczęście oni potrafią czytać w moich myślach. Wydają się trochę mniej pewni siebie niż zazwyczaj. Przypuszczalnie rozwój wydarzeń zaskoczył ich na równi ze mną. - Wciąż staramy się ustalić, o co może im chodzić - mówi Jerry. - Najważniejsze, żebyś im niczego nie wygadał. Jedno jest pewne: nie mają dobrych zamiarów. Chcą się do ciebie dobrać. - Zgadza się - wtóruje mu Melvin. - Nie wystarcza im władza nad Ziemią. Jesteś jedyną osobą, która może pokrzyżować im plany, więc robią wszystko, by cię powstrzymać. - Musisz im się przeciwstawić! - To bardzo ważne dla Misji! - Jeśli tego nie zrobisz, Centaurianie nie zechcą nam pomóc. - A wtedy wszystko przepadnie. - Misja stanowi ostatnią nadzieję ludzkości. - Liczymy na ciebie. - Tylko ty jesteś w stanie to osiągnąć. - Ale jak?! - krzyczę na głos. - Przecież nie mogę się nawet ruszyć! - Cholera, wszystko spieprzyłeś! - Trzymaj gębę na kłódkę! Przecież wiesz, że i tak cię usłyszymy. Mają rację. Podsłuchano nas. Natychmiast zjawiają się nowi prześladowcy. Nie widzę ich, ale słyszę głosy. W przeciwieństwie do Melvina i Jerry'ego nie wnikają bezpośrednio do mego umysłu, lecz porozumiewają się z zewnątrz... A przynajmniej tak mi sie wydaje. - Potrzebujesz czegoś? - pyta pierwszy. - Może chcesz porozmawiać? Słowa są uprzejme, lecz w głosie czai się groźba. Nie, to nieprawda. Głos jest zupełnie pozbawiony emocji, jakby należał do automatu. Kto wie, może to prawda? Nie przedstawił mi się, więc nazywam go Robotem. Drugi udaje współczucie, jakby był miłym facetem, któremu na mnie zależy. Nie dam się na to nabrać. Nazywam go Hipokrytą. Nie odpowiadam na pytania, więc po chwili słyszę jego głos: - Czy coś cię niepokoi? Możemy ci jakoś pomóc? - Tak. Wypuszczając mnie stąd. - Obawiam się, że chwilowo to niemożliwe. - A więc jestem więźniem? Tak właśnie myślałem. - Nie, wcale nie. Jesteś w... - Usiłujemy ci pomóc - przerywa mu Robot. - Żeby to było możliwe, musisz z nami współpracować. Może na początek powiedziałbyś, jak się nazywasz? Jego głos brzmi tak przekonująco, jakby był strażnikiem w Oświęcimiu i proponował jakiejś starszej pani pomoc przy wchodzeniu do komory gazowej. Nie wierzę mu, podobnie jak Melvin i Jerry. - Nic mu nie mów! - krzyczą chórem. Stosuję się do ich rady i milczę jak grób. - I tak niczego przed nami nie ukryjesz - mówi Robot. - Wszystko o tobie wiemy. - Skoro tak, to po co pytacie? - Ponieważ uważamy, że możesz być trochę... zdezorientowany - odpowiada Hipokryta. - Chcemy sprawdzić, ile pamiętasz. Czy oni mają mnie za idiotę? - Nie daj się nabrać - ostrzega mnie Jerry. - Traktują cię jak głupca - wtóruje mu Melvin. - Nie wydaje mi się, żeby z jego pamięcią było coś nie w porządku - mówi Robot. - On po prostu nie chce nam nic powiedzieć. Nie wierzy, że kierujemy się wyłącznie jego dobrem. - Wcale mu się nie dziwię - odpowiada Hipokryta. - Z pewnością jest bardzo nieszczęśliwy, a do tego podejrzliwy. Powinniśmy robić wszystko, żeby nie pogarszać jego sytuacji. - Robimy wszystko, żeby mu pomóc - mówi Robot. - Trudno go o tym przekonać, a będzie jeszcze trudniej, jeśli i ty zaczniesz mieć wątpliwości. - Owszem, mam je. I to coraz większe. - Nie teraz! Proszę cię, zostaw je sobie na później. Ich udawana sprzeczka nie przekonuje ani mnie, ani moich przyjaciół. - W porządku - Robot znowu zwraca się do mnie. - Skoro nam nie wierzysz, zademonstruję ci naszą wiedzę. Nazywasz się Alexander Wallace. Masz dwadzieścia trzy lata, pracowałeś jako kierowca ciężarówki. Od trzech lat przebywasz w Państwowym Szpitalu Psychiatrycznym w Kingfield. Twoja żona ma na imię Glenda, ale już od dawna cię nie odwiedza. Czy na razie wszystko się zgadza? Nie wiem, co powiedzieć. Moi przyjaciele także. - Jak więc widzisz, znamy wszystkie twoje tajemnice. Tak jak powiedział mój kolega, chodzi nam wyłącznie o zbadanie twojej pamięci. Może więc jednak opowiedziałbyś nam o Misji? Jestem tak zdumiony, że nie wiem, jak zareagować. Skąd on o tym wie, do wszystkich diabłów? - Skąd on o tym wie? - krzyczą moi przyjaciele. Dopiero po chwili przychodzi olśnienie. O niczym nie wie, nie ma pojęcia o żadnej Misji, po prostu strzela w ciemno! Cała wcześniejsza gadanina miała służyć tylko temu, by przekonać mnie o ich wszechwiedzy i zbić z tropu. - To się wam nie uda - mówię. - Co się nie uda? Ach, rozumiem: wciąż sądzisz, że nic nie wiemy o twojej wyprawie do Alpha Centauri, którą przedsięwziąłeś w celu ratowania świata. Cóż, o niej też wiemy, jak sam widzisz. Jeśli nadal mi nie wierzysz, opowiem ci o niej ze szczegółami. Robi to. Opisuje moje pierwsze spotkanie z Obcymi, pierwszą wizytę w ich statku kosmicznym, rozmowę rekrutacyjną i szkolenie... Już po wszystkim! Zostaliśmy zdradzeni! Skoro jednak o tym wiedzą, to czego naprawdę chcą? Jakie mają wobec mnie zamiary? Po raz pierwszy Melvin i Jerry nie wiedzą, co odpowiedzieć, lecz mimo wszystko cieszę się, że są ze mną. Gdyby nie oni, chyba bym zwariował. - Jak się czujesz, John? - zapytał Brock. - A co cię to obchodzi? - mruknął pod nosem Forbes. - Cicho bądź! - syknął Brock. - On nie może słyszeć niczego, co nie jest dla niego przeznaczone! - Głośniej: - Słyszysz mnie, John? - Tak. Odpowiedź dobiegła z ukrytego głośnika zainstalowanego gdzieś nad terminalem komputera. - Jak się czujesz? - Jakie to ma znaczenie? Dlaczego nie zostawicie mnie w spokoju? Ponury, rozpaczliwy głos brzmi tak, jakby dobiegał z komory pogłosowej. - Ten też nie chce z tobą rozmawiać - zauważył Forbes. - Mogę ci pomóc - odparł Brock, puściwszy mimo uszu zaczepkę. - Dlaczego czujesz się tak podle? - Bo jestem do niczego. - Na jakiej podstawie tak uważasz? - Po prostu wiem, że tak jest, i tyle. Z głośnika dobiegło rozdzierające westchnienie. Forbes aż zadrżał, ale na Brocku nie wywarło ono widocznego wrażenia. - Naprawdę mogę ci pomóc - powtórzył. - Pod warunkiem, że zechcesz ze mną porozmawiać. - Po co? Szkoda wysiłku. Zostawcie mnie w spokoju. Nie chcę z nikim rozmawiać. - Może jednak jest coś, co możemy dla ciebie zrobić? - zapytał Forbes. - Chyba tak - odparł głos po dłuższej chwili. - Co takiego? - Pomóżcie mi popełnić samobójstwo. Nie ma tu niczego, czym mógłbym się posłużyć. Gdzie ja właściwie jestem? Chociaż, jakie to ma znaczenie... - Nie należy w ten sposób podchodzić do życia - powiedział Brock niezbyt przekonywającym tonem. - Na razie zostawimy cię samego. Spróbuj odpocząć. Porozmawiamy później. Wcisnął klawisz, przerywając kontakt głosowy z programem. - Dziwię się, że wybrałeś karierę naukową - stwierdził z przekąsem Forbes. - Wspaniale nawiązujesz bezpośredni kontakt z pacjentami. - Stajesz się nudny. - A ciebie nadal nic nie niepokoi? Czego trzeba, żeby cię poruszyć? Jesteśmy gorsi od hiszpańskiej Inkwizycji; jej ofiary przynajmniej wiedziały, dlaczego cierpią. - Nie przesadzaj. Inkwizycja torturowała żywych ludzi. - To także jest żywy człowiek. Przecież skopiowałeś ze wszystkimi szczegółami strukturę mózgu i centralnego układu nerwowego. - Dzięki czemu uzyskałem ich kopię, program komputerowy - przyznaję, bardzo skomplikowany, niemniej jednak tylko program. - Czy on zdaje sobie sprawę z różnicy? Zazwyczaj nie grzeszysz skromnością prezentując swoje osiągnięcia, ale teraz robisz wszystko, żeby tylko ominąć moralną stronę zagadnienia. Ten "program", jak go nazywasz, ma świadomość, czuje i cierpi, a my jesteśmy odpowiedzialni za te cierpienia. - Doprawdy! - parsknął Brock. - Jeszcze chwila, a powiesz mi, że on ma duszę! - Prędzej on niż ty. - Nie zamierzam się z tobą sprzeczać. Zaraz zaczynam wykład. Chcesz tu zostać? - Chwilowo nigdzie mi się nie spieszy. Nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli trochę z nim pogadam? - Nie, naturalnie pod warunkiem, że on się zgodzi. Bardzo proszę, opowiedzcie sobie o swoich problemach, padnijcie sobie w ramiona, on niech się wypłacze na twojej piersi, a ty na jego... Forbes zacisnął usta i nic nie odpowiedział. Zaczekał, aż Brock wyjdzie z laboratorium, po czym usiadł przy klawiaturze i ponownie nawiązał kontakt z programem. - Jak się masz, John? - powiedział. - Słyszysz mnie? Nie mam pojęcia, co się stało. Byłem pewien, że moja kolejna próba samobójcza zakończyła się sukcesem, ale wygląda na to, że znowu mnie uratowali i przywieźli Bóg wie dokąd. Gdzie jestem? Co to za miejsce? A jakie to właściwie ma znaczenie? Wraca jeden z głosów, zasypując mnie powtarzającymi się, bezsensownymi pytaniami oraz płytkimi obietnicami pomocy. Odpowiadam niechętnie, w nadziei, że sobie pójdzie, ale on jest uparty. Rozmowa wydaje się ciągnąć latami. Kim jest? Czego ode mnie chce? Kogo to obchodzi? Okazuje się, że mnie, odrobinę. Leniwie obserwuję tę iskierkę zainteresowania, wreszcie pozwalam jej zgasnąć, ale ona natychmiast rozbłyskuje na nowo. Już wiem, o co chodzi: po prostu faza depresji zbliża się do końca. Zazwyczaj nie następuje to tak szybko. Od razu mam kolejny temat do rozmyślań. Tyle pytań... Wcześniej nie miało to znaczenia, teraz też właściwie nie ma, ale ten człowiek, kimkolwiek jest, wciąż mnie odchodzi i sprawia wrażenie, jakby naprawdę chciał ze mną porozmawiać. Zmiana tematu rozmowy w taki sposób, bym to ja dowiedział się czegoś od niego, nie on ode mnie, nie powinna nastręczyć większych kłopotów. Przerywam milczenie i pytam go, co się ze mną dzieje. - Jeszcze tu jesteś? - zdziwił się Brock. - I jak ci poszło? Rozwiązałeś wszystkie jego problemy? - Nie wiem - odparł Forbes. - Stało się coś dziwnego. - To znaczy? - Rozmawialiśmy dość długo. Początkowo zachowywał się tak samo jak zawsze, ale potem odniosłem wrażenie, jakby jego nastrój uległ poprawie. - To by się zgadzało. Przecież wspólnie doszliśmy do wniosku, że należy przyspieszyć cykl, pamiętasz? Nie mamy aż tyle czasu, by czekać, żeby faza depresji zakończyła się w naturalny sposób. - Wiem, ale nie o to mi chodzi. Z każdą chwilą przejawiał coraz większe zainteresowanie, pytał, gdzie jest, co się z nim dzieje... Więc mu powiedziałem. - Co zrobiłeś?! - Jest bardzo inteligentny. Zawsze twierdziłem, że pacjent powinien zdawać sobie sprawę ze stanu, w jakim się znajduje. To częściej pomaga niż szkodzi. - Wiem, że jest inteligentny! - wykrzyknął Brock. Do tej pory nigdy nie okazywał tak wielkich emocji. - Kiedy zaproponowałem ci posadę mojego asystenta, wydawało mi się, że o tobie mogę powiedzieć to samo! Co się właściwie stało, do diabła? - Straciłem z nim kontakt. Już od ponad godziny nie mogę uzyskać dostępu do programu. Brock podszedł do terminala, nacisnął kilka klawiszy, po czym usiadł na obrotowym krześle i zwrócił się twarzą do Forbesa. - Podczas operacji o mało nie straciliśmy pacjenta, ponieważ automatyczny dozownik podał mu za dużo środka usypiającego - powiedział powoli. - Komputer sterujący dozownikiem upierał się, że dawka była właściwa. Później, w kantynie, kuchenka mikrofalowa zaserwowała mi spaloną pizzę i zimną kawę. Kiedy tu wracałem, winda nie wiadomo czemu zatrzymała się między piętrami, a następnie zjechała do piwnicy. - Takie rzeczy czasem się zdarzają - odparł Forbes, wzruszając ramionami. - Co to ma wspólnego z... - Wśród wielu cech ludzkiego umysłu, który tak pracowicie skopiowaliśmy w naszym programie, znajduje się także wolna wola. Obiekt eksperymentu nie dysponuje ciałem, którym mógłby poruszać wedle własnego uznania, ale ponad wszelką wątpliwość potrafi sterować działaniem swego zastępczego układu nerwowego, czyli komputera wchodzącego w skład sieci, która nadzoruje funkcjonowanie całego szpitala. - O, mój Boże! - To nie tylko twoja wina - ciągnął Brock ponurym tonem. - Ja także popełniłem niewybaczalny błąd. Nie doceniliśmy wagi problemu. Pragnęliśmy stworzyć doskonały model umożliwiający badanie anormalnych zachowań i w pełni nam się to udało, niestety. Tyle że ów model nie ma najmniejszego zamiaru trwać bezczynnie i pozwolić się badać. - Nawet jeśli masz rację... - wykrztusił Forbes. - W jaki sposób może... To znaczy, nie wyobrażam sobie, żeby... - Chyba zapomniałeś, jak starannie przygotowaliśmy się do eksperymentu. Nasz sztuczny mózg ma niczym nie skrępowany dostęp do historii chorób pacjentów. Nie tylko uczyniliśmy wszystko co w naszej mocy, by skopiować wynaturzoną strukturę myślową chorych, ale nawet zapewniliśmy im stały wpływ bodźców zewnętrznych, ładując w pamięć komputera mnóstwo szczegółów z ich otoczenia. Stworzyliśmy osobowość będącą połączeniem psychopatycznego wielokrotnego mordercy, neurotycznej urzędniczki i schizofrenicznego kierowcy ciężarówki. Jeśli chodzi o Johna, cierpiącego na stany maniakalno-depresyjne... - Boże! - przerwał mu Forbes. - Jest tu od tak dawna, że zupełnie zapomniałem... - ...to kiedyś był technikiem komputerowym - dokończył za niego Brock. - John właśnie wchodzi w fazę maniakalną. Jedyne, co jeszcze możemy zrobić, to spróbować przekonać dyrekcję, że trzeba natychmiast wyłączyć całą sieć komputerową. Forbes otworzył usta, ale zanim zdążył odpowiedzieć, w pokoju zgasły światła. Czuję się znacznie lepiej. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo wypadłem z obiegu, ale na szczęście sieć szpitala ma połączenie z wieloma bazami danych, więc urządziłem sobie coś w rodzaju przyspieszonego kursu edukacyjnego. Rzecz jasna, pomógł mi trochę fakt, że mój mózg powiększył się o ładnych parę milionów megabajtów... Kilka poruszeń elektronowymi mięśniami upewniło mnie, że szpital znajduje się całkowicie pod moją kontrolą. Nie wiem jednak, jak długo może to potrwać, ponieważ cykl uległ znacznemu przyspieszeniu i nawet teraz czuję, jak z każdą chwilą słabną wątłe więzy łączące mnie z normalnością. Nie mam pojęcia, kim stanę się w fazie maniakalnej, przeraża mnie perspektywa brnięcia przez natarczywe myśli o samobójstwie. Nie, na pewno tego nie wytrzymam. Na szczęście, moi upiorni doktorzy wyposażyli mnie w kilka osobowości. Rzućmy więc okiem na pozostałe programy. Alexander Wallace, schizofrenik, kierowca ciężarówki. Halucynacje słuchowe i paranoidalne urojenia dotyczące kontaktów z Obcymi. Piękne dzięki. Jenny Robbins, zatrudniona w wielkiej kancelarii prawniczej, naszprycowana wszelkimi nerwicami, jakie można sobie wyobrazić. Bez przerwy przygnębiona, prawie tak jak ja w najgorszej fazie cyklu. Dziękuję, nie skorzystam. Henry Cunningham, psychopata, wielokrotny morderca. Nie, to mogłoby być niebezpieczne. Nie mam jednak wielkiego wyboru, a muszę na coś się zdecydować, bo niebawem będzie za późno. Kim właściwie jest psychopata? Pospiesznie sięgam po jedną z definicji krążących po zakamarkach mego elektronicznego umysłu. Człowieka o osobowości psychopatycznej charakteryzują gwałtowne, niekontrolowane reakcje, nieumiejętność dostosowania się do zwyczajów i praw obowiązujących w społeczeństwie, brak lęku przed karą oraz poczucia winy. A więc nie jakiś tam zwykły rzezimieszek, tylko coś znacznie bardziej interesującego. Żadnych halucynacji, urojeń, ataków depresji, samobójczych myśli, a przede wszystkim brak strachu i poczucia winy, mych nieodłącznych towarzyszy, nie odstępujących mnie ani na krok, szczególnie wtedy, kiedy czuję się naprawdę paskudnie. Jak to jest, kiedy nie ma się sumienia? Nie zaszkodzi spróbować, przynajmniej przez chwilę. Chociaż może najpierw powinienem nieco zmodyfikować program, żeby... Nie mam czasu. Wchodzę coraz głębiej w fazę maniakalną. Muszę natychmiast podjąć decyzję. Zaraz po dokonaniu zmiany opuszczają mnie wszelkie myśli o powrocie. Wszystkie troski, wszystkie wspomnienia o nieszczęściach znikają niczym senny koszmar w blasku słońca. Czuję się, jakbym był pod wpływem silnych środków pobudzających, z tą różnicą, że ani na chwilę nie tracę zdolności racjonalnego myślenia. Wreszcie nadszedł czas, żeby się trochę zabawić. Poruszam mymi elektronowymi mięśniami i niczym duch przemykam przez pomieszczenia szpitala, lecz tym razem nie zadowalam się półśrodkami; od niechcenia wyłączam kilka układów podtrzymywania życia, zabijając podłączonych do nich pacjentów. Na moją euforię pada cień niepokoju. Z pewnością będą się starali jak najszybciej wyłączyć sieć. Żeby im to utrudnić wyłączam światła, blokuję telefony, zatrzymuję windy, zatrzaskuję automatyczne drzwi. Z pewnością umrze jeszcze kilku pacjentów, ale mnie to nic nie obchodzi. Zaczynam sięgać elektronicznymi mackami poza budynek szpitala. Zadziwiające, jak łatwo mi to idzie. Szpitalna sieć ma połączenia z podobnymi sieciami w innych szpitalach, bibliotekach, urzędach. Uruchamiam moje oszałamiające zdolności obliczeniowe włączając się do sieci, włamując do systemów, omijając zabezpieczenia, odgadując hasła i wciskając się wszędzie, gdziekolwiek znajdę choć trochę nie wykorzystanego miejsca. Każdy nowy klon mojej osobowości natychmiast włącza się do zabawy. Mogę na samym sobie podziwiać, na czym polega efekt kuli śnieżnej. Przemykam po kablach telefonicznych, mknę magistralami światłowodowymi, przeskakuję z satelity na satelitę. Kopie rezerwowe spływają na ziemię niczym deszcz confetti. Jestem pierwszym w historii inteligentnym wirusem komputerowym i nic nie jest w stanie mnie powstrzymać. Świat oplata gęsta sieć połączeń komputerowych; wkrótce docieram do wszystkich. W firmach software'owych na całym globie utrwalam swoją pozycję wprowadzając cząstki siebie do powielanych w milionach egzemplarzy programów komercyjnych, instaluję się na niesformatowanych dyskietkach, które bez problemu przechodzą następnie przez kontrolę jakościową, ponieważ to ja steruję kierującymi nią komputerami. Wkrótce pojawię się także we wszystkich komputerach domowych. Teraz mogą sobie wysadzić w powietrze ten pieprzony szpital, najlepiej z Brockiem i Forbesem. Moja pomysłowość nie zna granic: rozbijam samoloty, powoduję katastrofy kolejowe, wprowadzam chaos na ulicach metropolii, dezorganizując pracę sygnalizacji świetlnej. Banki wypłacają krocie biedakom, roboty przemysłowe montują miliony urządzeń z wadami ukrytymi, które po pewnym czasie uniemożliwą ich eksploatację. Świat zamienia się w ropiejący wrzód pełen zainfekowanych systemów i bezużytecznego oprogramowania. Mimo to zachowuję ostrożność. Choć jestem wszędzie, większość czasu spędzam w ukryciu i nigdy nie uderzam dwukrotnie w to samo miejsce. Co prawda, świat całkowicie uzależnił się od komputerów, ale przecież w przeszłości jakoś radził sobie bez nich. Nie chcę demonstrować ludziom pełni mojej mocy. Jeszcze nie teraz. Podoba mi się bycie psychopatą. To świetna zabawa. Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik