Wiaczesław Rybakow Nosiciel kultury Mocny, ostry wiatr uderzał z ciemności ciągnąc długie strugi piasku i pyłu. Jego martwa wytrwałość doprowadzała do szału; między zębami skrzypiał piasek, przed którym nie chroniły ani domowym sposobem zrobione respiratory, ani szczelnie zaciśnięte wargi. Ze szczytów piaszczystych wydm podrywały się migoczące w świetle księżyca wstęgi pyłu i frunęły równymi pasmami niesione wiatrem. Jakimś cudem ten dom ocalał. Zalewała go pustynia, przez czarne bezdenne otwory okien swobodnie wlewały się stoki wydm, nad którymi stale falowała peleryna słabej pyłowej zamieci. Wzdłuż ścian trzepotały, powstając i niemal natychmiast zamierając, małe powietrzne trąby. Na piątej kondygnacji w trzech sąsiadujących oknach zachowały się szyby. - To może być pułapka - rzucił inżynier. Nie ma szczurzych śladów, pomyślał muzyk i w tej samej chwili kierowca powiedział: - Nie ma szczurzych śladów. - Żartujesz sobie? - pokręcił głową inżynier. - Na takim gruncie, na wietrze? Utrzymałyby się najwyżej pół godziny. Musiał ponieść konsekwencje przydługiej repliki: odwrócił się od wiatru, pochylił i odsunąwszy brzeg respiratora z gazy, kilka razy splunął. Nie bardzo miał czym. - Stańmy w cieniu - zaproponował pilot przez zęby, niemal nie rozwierając warg. - Tu jesteśmy jak na tarczy. Tam się zastanowimy. - Nad czym? - wymamrotał kierowca. - Nad czym się zastanowimy? Popatrz na księżyc. Zamglony księżyc zawieszony na burym niebie dotykał pochylonego szkieletu jakiejś metalowej konstrukcji, sterczącej z odległej wydmy. - Zachodzi - powiedział przyjaciel muzyka. Marzył o zarządzeniu postoju. Rzemienie otarły mu ramiona do krwi. - Właśnie - potwierdził kierowca. - Niedługo świt. Tak czy siak, dzień gdzieś przeczekać trzeba. - Dom rzuca się w oczy - przemówił pilot z namysłem. - Nie widzieliśmy ich od pięciu dni - odpowiedział kierowca. - Odeprzemy atak - rzucił przyjaciel muzyka. - Nie pierwszyzna. Pilot tylko zerknął na mówiącego, uśmiechnął się na w pół zasłoniętymi gazą oczami. - Bardzośmy zmęczeni - zakomunikowała matka pilotowi. Po chwili namysłu zdecydował: - Broń w pogotowiu. Najpierw ja z kierowcą, dziesięć metrów z tyłu chłopcy, potem pani z córką. Inżynier na końcu. Naprzód. Muzyk spróbował zrzucić karabin z ramienia równie zręcznie, jak wszyscy pozostali, ale magazynek zaczepił o metalową sprzączkę plecaka i broń omal nie wypadła mu z rąk. Mocniej zacisnął zęby i kantem dłoni przesunął dźwignię bezpiecznika. Pilot i kierowca oddalili się na wyznaczoną odległość. Spod ich stóp, przez warstewkę kurzawy, wzbijały się w powietrze ciemne smugi piasku. Pochylony w kierunku wiatru, grzęznąc po kostki, muzyk ruszył za pierwszą dwójką, starając się iść po śladach pilota. Za plecami gonił go ciężki oddech matki. Z karabinem w ręku muzyk wydawał się sam sobie pokraczną, groteskową postacią - jakąś parodią "zielonych beretów". Jego ręce nie były przeznaczone do noszenia śmiercionośnego żelastwa, ale oto wisiał mu na ramieniu cudzy karabin maszynowy, a palec drżał na spuście. Z trudem stawiał kroki. Weszli przez okno i zgrupowali się w pokoju. Pilot odpiął od pasa latarkę. - Drzwi - rozkazał krótko, lewą ręką trzymając w pogotowiu broń. Inżynier i kierowca kolbami wybili dziurę w drzwiach, nieodwołalnie unieruchomionych przez naniesiony piasek. W wybity otwór pilot skierował promień światła, omiatając nim kolejne pomieszczenie i powiedział: - Naprzód. Muzyk, a za nim jego przyjaciel przeszli przez otwór, na spotkanie swym niewyraźnym, kołyszącym się na ścianie, rozdętym cieniom. - Wszystko w porządku - oznajmił pilot, ciągle jeszcze wodząc lufą we wszystkie strony. Panowała tu cisza i prawie nie było piasku na podłodze. Pozostali wcisnęli się do pokoju. - Na schody - powiedział pilot. - Szyk jak poprzednio. Wyszli na schody. Napięcie opadało; zupełnie nieoczekiwanie zaczęła się materializować perspektywa odpoczynku. - Nie widać szczurzych śladów - powiedział szofer. Cienka warstwa piasku pokrywała stopnie, łagodząc dźwięk kroków. W wybitych oknach zawodził wiatr, gdzieś tłukł się, cudem ocalały, lufcik. - Ciekawe, mimo wszystko: to są mutanty czy przybysze? - powiedział przyjaciel muzyka, zwracając się do inżyniera. - Co na ten temat ma do powiedzenia nauka? - Lewą ręką trzymał za pas karabin, a prawą dłoń podłożył pod szelkę plecaka, by ochronić ramię. - Nie gadać! - rzucił za siebie, będący już o pół piętra wyżej, pilot. - Ależ mam go dosyć - szepnął, schylając się do ucha muzyka, jego przyjaciel. - Bonaparte... - No to wyobraź sobie, jak on ma nas dosyć - również szeptem odpowiedział muzyk. - Jemy jak mężczyźni, a pożytku z nas mniej niż z kobiet... - Pożytek, pożytek... Jaki teraz w ogóle może być z czegokolwiek pożytek? Pociągnąć dłużej w tym piekle? - Przyjaciel muzyka w milczeniu wzruszył ramionami. - A po co? - Żeby mieć czyste sumienie - po chwili milczenia odpowiedział muzyk. Tracił oddech podczas długiego wchodzenia, serce nie wytrzymywało tempa. - Żeby mieć czyste sumienie, trzeba być sobą. Zarówno kiedy się daje, jak i kiedy się bierze. Do niczego nie wolno zmuszać ani siebie, ani innych. Nie pleść o większym lub mniejszym pożytku... jak to nazywasz... niż jest naturalny. Być sobą - to maksimum tego, co w ogóle człowiek może. - Maksimum i minimum - wtrącił wszystko słyszący inżynier. - Zależy kto. - Nie zdradzaj siebie - odpowiedział przyjaciel muzyka - wtedy nigdy nie zdradzisz innych... Stary Szekspir znał się na tych sprawach lepiej niż my wszyscy razem wzięci. - Nie gadać - powtórzył pilot. - To nasze piętro. W lewo. Wpadli do mieszkania przygotowani na pułapkę, najeżeni lufami karabinów. Do okien przesłoniętych brudnymi szybami ponuro zaglądał spuchnięty jak topielec księżyc. Meble zachowały się w całości, ze stojącego na fortepianie wąskiego kryształowego wazonu sterczał wyschnięty zakurzony bukiet. - Nie widać szczurzych śladów - powtórzył kierowca. - Popas - rzucił długo oczekiwany rozkaz pilot. Pierwszy zdarł z twarzy respirator i trzepnął brudną gazą o kolano. Na spodniach pozostał rdzawy ślad, obłok pyłu wzbił się w ciemne nieruchome powietrze. - Jak dobrze bez wiatru! - powiedziała matka. - Jakbyśmy do domu wrócili - westchnęła. - Chciałoby się mieć jakiś dom! - Proszę poczekać cierpliwie jeszcze kilka dni - łagodnie powiedział pilot, a jego ręka krzepiąco ujęła łokieć kobiety. - Zagrasz nam? - zapytała córka. - Jeśli ten "Steinway" zachował się tak dobrze, jak wygląda... - odpowiedział muzyk starając się mówić spokojnie, ale nie mógł oderwać wzroku od fortepianu. Jego serce rozpaczliwie tłukło się w radosnym oczekiwaniu, czuł je niemal w gardle. - Będzie można zagrać na cztery ręce - zaproponował przyjaciel muzyka. - Później, później - powiedział pilot. - Najpierw posiłek, odpoczynek. Wszyscy byli bardzo głodni, a jeszcze bardziej spragnieni. Między zębami zgrzytał piasek. - Czy to prawda, że oni nie ruszają... nosicieli kultury? - zapytał przyjaciel muzyka przeżuwając kawałek zakonserwowanego mięsa. - Wszyscy teraz są nosicielami kultury - wymamrotał muzyk i natychmiast poczuł na twarzy badawcze spojrzenie pilota. - Tak, oczywiście - zgodził się skwapliwie przyjaciel muzyka. - Ale mam na myśli... autentycznych... no, chociażby takich, jak on - wskazał muzyka. - Nie wiem - ponuro odpowiedział pilot. - Podobno prawda - z pełnymi ustami zakomunikował inżynier zlizując z palców maleńkie drobinki mięsa. - W ogóle zachowują się bardzo, bardzo dziwnie. Ta grupa... ta rozbita... opowiadali mi... - W końcu udało mu się przełknąć i zaczął mówić wyraźnie. - Dokładnie nie wiem, ja tylko strzelałem do nich. Z niezłym wynikiem. - Znamy sprawę - rzucił pilot. - Znowu się chwalisz? - inżynier rozciągnął wargi w dobrodusznym szerokim uśmiechu; musnął je nikły tłusty blask. Inżynier przejechał po wargach językiem, potem wytarł wierzchem dłoni. - I nawet nie zauważasz... Chcę tylko powiedzieć... - Otarł wargi z tłuszczu drugą dłonią. - ...że w pierwszych dniach ta grupa wiele razy spotykała się z nimi. - Pas-s-skudztwo! - warknął kierowca. - Zaraz! - przerwała matka uważnie słuchająca inżyniera. - Niech opowie. - A co tam opowiadać! - odpowiedział inżynier odkręcając korek pogniecionej manierki. - Takie tam... Podobno są telepatami. Podobno właśnie oni to wszystko rozkręcili... Dużo się o tym mówiło. Zadziwiająco szybko powstają mity, gdy dokoła taki bajzel. - A ja nie widziałem jeszcze ani jednego szczura - oznajmił muzyk. - I nie daj Ci, Panie Boże, chłopcze - powiedział pilot. Inżynier pociągnął z manierki, rzucił ją pilotowi, a ten zręcznie ją złapał. W manierce zabulgotało. - Widziałem na własne oczy... - oświadczył inżynier - ,.. w tej ostatniej potyczce, z której chyba tylko mnie udało się wyrwać... Opowiadałem wam, tak? Jeden facet się poddał, pewnie zwariował. Pozostałych chyba wybili do nogi, a tego poprowadzili dokądś... Dzieci - podobno - kradną. Mieliśmy trójkę dzieci w grupie, nawet nie zauważyliśmy, nikt nie przypuszczał. - Pilot zwrócił mu manierkę, inżynier łyknął jeszcze i starannie zakręcił korek. - Gdzie mój chłopiec... gdzie mój chłopiec, dopiero co tu się bawił... - wstrząsnął nim dreszcz. - Dość - ponuro uciął pilot. Inżynier znowu uśmiechnął się i skinął głową. Pilot wyjął z mapnika złożony arkusz, rozłożył, odsunął stół. Wszyscy odzwyczaili się już od korzystania z mebli. Na podłodze czuli się bezpieczniej, jakby osłonięci. - Może je chowają? - zezując z obawą na pilota zapytała półgłosem matka. - Kogo? - zapytał inżynier. - No... tych - nosicieli. - Po co? - Dla kultury! - parsknął niespodziewanym śmiechem kierowca. Pilot nie zwracając na nich uwagi wpatrywał się w mapę opierając obie ręce o podłogę. Inżynier przestał się uśmiechać, jego oczy zwęziła wściekłość. - Wiesz co, koleś - powiedział półgłosem po krótkiej pauzie. - Ci, dla których zachowują kulturę inni, nadzwyczaj szybko ją transformują. Na swój obraz i podobieństwo. - Jeszcze raz przetarł wargi dłonią. - Być błaznem dla nich? Nie, nie dla szczurów należy zachować Bacha. - No, to już przesada... - zaczęła matka. - Nie nam o tym... Zaległa cisza. Inżynier, pogwizdując niewesoło, odczekał chwilę, a potem przeturlał się po podłodze bliżej do pilota i również zaczął wpatrywać się w mapę. Matka pytająco - jakby go taksowała - patrzyła na muzyka, a on udawał, że nie zauważa tego spojrzenia, ponieważ go nie rozumiał. Przeniósł wzrok na mężczyzn, wodzących po mapie pacami i szepcących o czymś, zapewne niezbyt wesołym. Matka z córką wstały i w milczeniu wyszły z pokoju. Kierowca z roztargnieniem patrząc za nim głośno wycmokiwał spomiędzy zębów strzępki mięsa. Świtało. Szyby smagane wiatrem jęczały. Muzyk wstał. Nikt na niego nie patrzył. Podszedł do fortepianu, odłożył na bok oparty o taboret karabin, usiadł, delikatnie starł kurz z pokrywy i podniósł ją wskazującymi palcami. Co za palce, pomyślał z żalem. Wstydził się swoich spracowanych rąk, obco ciemniejących na tle eleganckiego szeregu klawiszy. Trąciło bluźnierstwem siadanie do instrumentu z takimi rękami. Ale innych nie miał. - Jeszcze jakieś sto dwadzieścia kilometrów - cicho powiedział pilot. Inżynier zaczął coś niezrozumiale mamrotać, tarmosząc się za włosy. Kierowca zaczął bez przekonania: - Kobiety... - Kobiety to nasza przyszłość! - gwałtownie rzucił pilot. - Kobiety muszą dojść. - A jeśli tam jest to samo, co i tu? - zapytał podnosząc się przyjaciel muzyka. Długą chwilę czekał na odpowiedź. - Tam jest rzeka - w końcu powiedział inżynier. - Tam była rzeka - stojąc bokiem do niego sprostował przyjaciel muzyka. - No to pójdziemy dalej - powiedział pilot. - Za rzeką jest przedgórze i nie ma żadnych miast. Doliny powinny ocaleć... - Z trudem panował nad sobą, zdradzał go tylko sposób, w jaki ugniatał w spoconych nerwowych palcach cyrkiel. - ...i ludzie też. I ludzie... A szczury kierują się do miast, czyli tam będzie ich mniej albo wcale. Przyjaciel muzyka uśmiechnął się krzywo; na młodej, jeszcze nie do końca uformowanej twarzy zaskakująco i jednocześnie adekwatnie do sytuacji zagościł jadowity uśmieszek zgorzkniałego starca. - Puść mnie - poprosił podchodząc do fortepianu. Muzyk posłusznie wstał. - Co za ręce - powiedział jego przyjaciel siadając na brzeżku taboreta. - Właśnie! - ucieszył się muzyk. - To samo sobie pomyślałem. Okropność, prawda? - Mnie tam wcześniej też nie słuchały... - Mało doświadczenia. Ja, kiedy tylko było mi źle, sam się leczyłem. - Muzyk ostrożnie, jakby w obawie, że naruszy spokój instrumentu, pogłaskał klawisze. - A i tak przez cały czas się bałem, żeby nie sfałszować... - A ja nie chcę się bać! Nie chcę porównywać twórczości do tabletek i lewatyw! Twórczość to wolność. To, co robię, powinno udawać się od razu. Natychmiast, jak błysk, eksplozja! A jeśli się nie udaje - to lepiej nic zupełnie... Umilkł i w ciszy wszyscy usłyszeli głuchy głos inżyniera: - Policzyłem... Rzecz jasna, nie mam przyrządów, wszystko na oko. Ale sam widzisz, jak on się rozrósł. Sądząc po wydłużeniu widocznej średnicy - upadnie za jakieś cztery miesiące. - To znaczy, że nasze poszukiwania ziemi obiecanej w ogóle nie mają sensu? - Głos pilota zniekształciła niespodziewana chrypka. - No-o... - zawahał się inżynier. - Niezupełnie... Mimo wszystko lepiej, żebyśmy byli tam. Po pierwsze, prawdopodobieństwo, że księżyc gruchnie akurat na nasze głowy, jest stosunkowo nieduże, a po drugie, lepiej wdrapać się na góry, żeby nie utonąć w potopie, gdy ocean pójdzie w diabły... Chociaż, rzecz jasna... - umilkł na chwilę. - Pod względem tektonicznym te góry są bardzo pasywne, co też jest nam na rękę. Kierowca posłał w powietrze długą kwiecistą wiąchę. - Cóż, bardzo mnie ucieszyłeś - odezwał się pilot. - Cztery miesiące... Zdążymy. - Jak buldożer - wymamrotał przyjaciel muzyka. - Dorwał się do władzy i będzie nas teraz pędził, póki nie zagoni na śmierć. A po co? Dałby zdechnąć spokojnie... Zagramy na cztery ręce? - Później - powiedział z lekkim uśmiechem muzyk. - Kobiety już pewnie śpią. - My też powinniśmy - zawyrokował pilot słysząc jego słowa. Zaczął wolno składać mapę, zaczynającą się już przecierać na zgięciach. Za oknem rozpalała się biała martwa łuna, jakby zza horyzontu wypływał roztopiony metal. - Kto ma wartę w pierwszej godzinie? - Ja - powiedział kierowca. Pilot popatrzył na niego powątpiewająco, potem na przyjaciela muzyka. - Ja, ja - powtórzył mówiący. - Trzeba by czymś zasłonić okna - patrząc w podłogę wymamrotał przyjaciel muzyka. Kierowca zarechotał i dodał: - Gorąca kąpiel i perfumy od tego... od Diora. - Nie rozumiecie - zaczął bronić przyjaciela muzyk. - On bardzo czujnie śpi. Ja też, a inni nie. - Spać, spać - rzucił pilot. - Nie chce mi się jeszcze - powiedział muzyk, w jego głosie słychać było skrępowanie. - Jakoś tak... wszystko się we mnie trzęsie. Może ja pierwszy stanę na warcie, co? Inżynier nie kryjąc uśmieszku wyciągnął się na podłodze, szeroko rozłożył długie nogi i podłożył pod głowę worek. - Przejdź się lepiej na spacer przed snem - zażartował. - Słowików posłuchaj w pobliskim zagajniku... nazbieraj kwiatków... Muzyk uśmiechnął się i sam nie rozumiejąc dlaczego wyszedł z pokoju. Zaraz za progiem, w przypominającym łuk elektryczny świetle zwariowanego poranka, natknął się na opartą o ścianę córkę. - Co tu robisz? - zapytał przestraszony. - Słucham, o czym mówicie - odpowiedziała zupełnie bez skrępowania. - Nie potrafię tak od razu zasnąć, ciągle jeszcze się boję. - Moja ty... - delikatnie pogłaskał ją po sklejonych potem i brudem włosach. Odskoczyła wystraszona. - Nie, proszę, jestem brudna, wstrętna! Nie trzeba. - Nie mów takich rzeczy! - Właśnie, że tak. - Wysunęła do przodu ręce. jakby broniąc się przed jego agresją. - Poważnie. Jak dojdziemy do rzeki... - powiedziała marzycielskim tonem - ... do czystej chłodnej wody, gdy sami będziemy chłodni i czyści, wtedy... Boże, jaka jestem zmęczona. Gdybyście ciągle nie oglądali się na mnie, już bym umarła. - Będę teraz szedł tyłem do przodu, chcesz? - zaproponował muzyk poważnie, a ona w końcu się uśmiechnęła, ledwo zauważalnie, ale jednak. Muzyk chwycił jej dłoń. - Słyszałam, co pilot mówił o nas - powiedziała cicho, patrząc w podłogę, a jej palce drżały w dłoni muzyka. - Jesteśmy waszą przyszłością, tak? - Tak zawsze było. - To bardzo dobry człowiek, prawda? - Prawda. Nie ma już złych. To zbyt duży komfort - być złym. - Dziwnie mówisz. Myślisz, że im jest nam gorzej, tym lepsi jesteśmy? Bo mama powiada, że wszyscy są dobrzy, póki nie ma czego dzielić. - A ty jak myślisz? - Mama chyba ma rację... A ja myślę, że ludzie w ogóle się nie zmieniają, jacy są, tacy będą, cokolwiek byś z nimi robił. - Ludzie się zmieniają - powiedział łagodnie, z przekonaniem. - W ludziach jest wiele komponentów, najprzeróżniejszych, i te składniki przez cały czas na siebie oddziałują, a na zewnątrz widać to jedno, to drugie... - Przyjemnie jest ciebie słuchać - przerwała i nagle uniosła twarz, żeby popatrzeć mu w oczy. - Wszystko wiesz i wszystko możesz. Chcę mieć z tobą dziecko. Spazm ścisnął mu gardło. Ostrożnie przyciągnął ją do siebie, a ona z westchnieniem przytuliła się policzkiem do piersi mężczyzny. Jego serce rozpaczliwie tłukło się w radosnym oczekiwaniu, czuł je w gardle, zupełnie jak gdyby usiadł do fortepianu. Bo ona była taka drobna... Zupełnie bezbronna, jak dziecko. Dziecko. Spróbował wyobrazić sobie dziecko na swoich rękach, ale nie potrafił. Mógł wyobrazić sobie skrzypce, od niedawna karabin też. Wszyscy tęsknimy do dzieciństwa, pomyślał, przez całe życie chcemy wrócić do dzieciństwa... Ale to jest możliwe tylko w jeden jedyny sposób. Zrozumiał, że będzie ich bardzo kochał. Żeby tylko dojść do czystej rzeki, gdzie nie trzeba trząść się o nie przez cały czas i w koszmarach sennych widzieć, że porwały je szczury. - Podobam ci się? - zapytała. Jej ręce zwisały bezradnie, niczego nie oczekiwały. - Tak!... - westchnął. - Bardzo chcę się podobać, bo inaczej zupełnie nie będę miała sił, by iść. Nie porzucicie nas, co? - Zwariowałaś... - Objął ją za ramiona i przytulił do siebie. - Bo mama się boi, że porzucicie. Mówi, że mężczyźni nie lubią niepotrzebnego bagażu. Wiedz - jestem pożyteczna. Ścisnął jej głowę w swoich dłoniach, ale ona chowała twarz. - Pozwól się pocałować. - Nie, nie, jestem brudna... - Bzdury! Pozwól... - oddychał spazmatycznie - ... proszę! Wszystko zrozumiesz! Wymknęła się z jego objęć, wolno cofęła się w kierunku drzwi do pokoju, gdzie czekała na nią matka. Poprawiła włosy. - Nie, później... Wszystko - później. Tylko nie porzucajcie... Jakież teraz może być "później", pomyślał, ale nie powiedział tego głośno. Bał się namawiania, czuł, że namawianie jest tym samym, co gwałt. Powiedział: - Dziękuję za "później". - Myślałam, że się rozzłościsz - przyznała. - Jesteś dziwny. Mogłabym umrzeć za ciebie, naprawdę. - Skoczyła w prześwit i drzwi szczelnie zamknęły się za nią. Sen uciekł. Pokój zalany był rozpalonym białym światłem, nie było czym oddychać; w gęstym martwym powietrzu pląsał kurz. Pot palił odciski i skaleczenia, bolały zmęczone mięśnie. Mężczyźni kręcili się, rozpinali guziki, w końcu pilot usiadł i objął rękami kolana, puste spojrzenie skierował w puste okno. Wtedy muzyk zapytał: - Może zagram? Milczenie trwało minutę. Prostokąt oślepiającego okna odbijał się w nieruchomych oczach pilota. - Zagraj - po chwili powiedział pilot. Usiadłszy do fortepianu, muzyk poczuł strach; bluźnierstwem wydawało się grać tutaj. Tutaj można było tylko strzelać i jeść, i brnąć przez wydmy aż do końca swoich dni. Zaraz, poczekajcie, poprosił. Nie wiedziałem, że to takie trudne - pierwszy ruch... Wiedział, że na niego skierowane są wszystkie spojrzenia. Zobaczył nagle, że w drzwiach stoi matka z córką i też czekają. Przypomniał sobie urzeczenie w jej oczach i poczuł, że może zrobić wszystko. Jeszcze godzinę temu była dla niego tylko śmiertelnie zmęczoną, prawie nieznajomą dziewczyną i nagle okazało się - potrzebuje go tak bardzo, że aż go kocha. Dotknął palcami klawiszy. Miał wrażenie, że dotyka palcami jej kruchych ramion. Fortepian zadrżał; przez pokój przepłynął szeroki powolny dźwięk. Taki nietutejszy... Jakby przedarł się z poprzedniego życia, które teraz wydawało się być nieprawdopodobnym słodkim snem. Ten dźwięk udowodnił jednak, że to życie nie przyśniło się, że było, że może być. Czule głaskał otępiałe twarze, przekradł się do uszu i zakołysał się tam, poruszył, zadrżał jak dziecko w łonie matki, przygotowując się do życia i próbując w związku z tym swych sił... Nagle istnienie znowu stało się sensowne; po raz pierwszy od kilku tygodni muzyk zrozumiał, że żyje. I będzie żył dalej. Czysta rzeka i świetliste szczyty gór były nieopodal. A jeśli wrzący ocean mimo wszystko dotrze do nas, pomyślał muzyk, zasłonię ją sobą i pierwsze uderzenie wezmę na siebie... Gdy przestał grać, długo trwała cisza. Muzyk obejrzał się przestraszony, że grał w nieodpowiedniej chwili. Pół roku temu, pomyślał, za taki występ głowę by mi urwali. Niespodziewanie zauważył łzy w oczach pilota. - Ten chłopiec byłby muzykiem - powiedział inżynier i położył się znowu podkładając ręce pod głowę. - E-ech! Muzyk zarumienił się. Jego przyjaciel wstał, podszedł do niego i klepnął w plecy. - W porządku - powiedział jak zawodowiec do zawodowca. - W porządku, chociaż wcześniej grałeś czyściej. Z tym, że nikt nie płakał, kiedy grałem czyściej, pomyślał wstrząśnięty muzyk. Ciągle wpatrywał się w pilota. Powiedział: - Nic dziwnego. Nie pracowałem prawie miesiąc. - Jasne, paluszki nie... - Szkoda, że musimy iść dalej - westchnęła matka. - Wpaniale by było tu zostać... Żylibyśmy sobie... - Dzięki, chłopcze - powiedział pilot. Nie wiadomo po co zapiął na guzik kołnierzyk koszuli. - Nie było to złe. Dobra, wszyscy spać. - Ćśś! - zasyczał nagle kierowca, siedzący najbliżej okna. Wszyscy zastygli. Zrobiło się zupełnie cicho, tylko na zewnątrz wył wiatr. - Co? - szeptem zapytał pilot. - Wydawało mi się?.. - ciszej niż pilot wymamrotał kierowca. - Jakby silnik... Wszyscy już stali, pilot chwycił karabin. Kierowca zgiął się w pół i na palcach podbiegł do okna. - Nic - powiedział trochę spokojniejszym tonem i wyprostował się, chcąc zerknąć w dół. Drgnął widocznie, rysy jego twarzy wykrzywiły się. - Ślady! - wyszeptał ze świstem. - Boże miłościwy!... - jęknęła matka przyciskając do siebie córkę. Wszyscy rzucili się do okna. Ślad gąsienic był wyraźny, widocznie pojazd przejechał dopiero co. Na ich oczach wiatr wylizywał ślady strumyczkami przyziemnej zamieci. - Spokojnie - powiedział pilot. - Chłopy, do okien! Ty tu, ty do kuchni. Prowadźcie obserwację, strzelać bez rozkazu. Oszczędzajcie amunicję! Kobiety do jadalni, najdalej od schodów. Macie jeden karabin, będziecie naszym odwodem. My z inżynierem wyjrzymy. Kierowca - przy drzwiach, gdyby co - osłonisz. Na miejsca! Może nic się nie stało, może tylko przejeżdżał obok! Odbezpiecz, nie zapomnij - spokojnie przypomniał muzykowi. - Nie zapomnę - odpowiedział muzyk. Trząsł się jak w febrze. - Naprzód. Mężczyźni wyszli. Muzyk ruszył za nimi i nagle natknął się na urzeczone spojrzenie córki. Jej oczy były szeroko otwarte i ciemne, a jej wargi, których nie zdążył pocałować, drżały. - Obiecałeś... - szepnęła. - Pamiętasz? Obiecałeś! - Do jadalni! - krzyknął zdenerwowany. Drżały mu nogi, w skroniach głucho pulsowała krew. Z trudem otworzył drzwi do kuchni. Poczuł na twarzy gwałtowne gorące uderzenie powietrza, od którego nie osłaniały go ani szyby, ani maska. Ostrożnie, starając się posuwać miękko, jak kierowca, przysunął się do okna. Na wprost niego, jakieś dziesięć metrów od ściany domu stał, odrobinę przechylony na stoku wydmy, brudnozielony opancerzony transporter. Na jego kadłubie łuszczyły się stare, pokryte pyłem kamuflażowe plamy. Z wnętrza w zgranym szyku, po trzy w szeregu wyskakiwały ogromne szczury w mundurach identycznie brudnozielonych, jak i zagrabiony przez nie ludzki pojazd. Na kilka sekund muzyk zapomniał, co tu robi. To, co widział, było tak realne i dziwaczne zarazem, że wyglądało na teatr. Z otwartymi w półuśmiechu ustami muzyk przyglądał się wyładunkowi. Szczury z karabinami przez pierś zwartym szykiem ruszyły w stronę budynku. Dopiero wtedy zdziwiony muzyk przypomniał sobie, że szczury należy zabijać. Ta myśl też była dziwaczna i również przypominało to tani spektakl. Niemniej należało to zagrać dobrze, na maksimum. - Do mnie! - krzyknął muzyk odwracając się do wnętrza mieszkania. - Są tu, pode mną! Ścisnął karabin pod pachą, plączącymi się palcami odpiął od pasa granat i - omal nie zapomniawszy wyszarpnąć zawleczki - starannie cisnął go w ugrupowanie szczurów. Wybuch uderzył w uszy, wstrząsnął ziemią i budynkiem; w powietrze wzbił się obłok z piasku i przemieszanych z nim ciał. - Do mnie! - ponownie krzyknął muzyk. Do kuchni wpadł kierowca w biegu odczepiając granat. - Tam!.. - zawołał muzyk i zdążył zobaczyć, jak coś błysnęło w szczelinie strzelniczej transportera. - Uwaga! - krzyknął odsuwając się od okna. Pochylony nad parapetem kierowca rzucił granat i w tej samej chwili po suficie głośno chlastnęła karabinowa seria. Posypał się tynk, budynkiem ponownie wstrząsnął wybuch. Muzyk przykucnął i nie od razu zrozumiał, co się stało: mocno przycisnąwszy do twarzy obie dłonie, kierowca zrobił kilka niepewnych kroków do tyłu i zwalił się na plecy, naprzemiennie kopiąc nogami i wydając chlipiące dźwięki. Przez jego spazmatycznie zaciśnięte, zbielałe palce nagle przesączyła się czerwień. Zaterkotała jeszcze jedna seria, rama sypnęła drewnianymi drzazgami. Przygarbiony muzyk siedział w kucki i w rozterce patrzył, jak krew zalewa ręce kierowcy i podłogę wokół jego głowy. Nogi kierowcy wyprężyły się i zamarły. - Hej... - zawołał muzyk. I dopiero teraz wszystko zrozumiał. Wyprostowawszy się z trudem, na miękkich niczym z waty nogach ruszył do przodu posuwając się za wysuniętą, drżącą lufą broni, ale karabin zaterkotał znowu, powietrze przy oknie wypełnił niewidoczny, ale wyczuwalny gorący metal. Suchy trzask karabinowych serii dał się nagle słyszeć z zupełnie innej strony - od schodów. Wtedy muzyk nagle ocknął się i rzucił do łazienki - również tam znajdowało się małe okienko, prawie pod sufitem - wskoczył na brzeg wanny i wyjrzał na zewnątrz. Na piasku leżały ciała i kawałki ciał, a z transportera, już nie tak dziarsko jak wcześniej, wyłaziły kolejne szczury. Muzyk uchwycił kolumnę trójkątnych wąsatych łbów w szczelinę muszki i nacisnął na spust. Czym to się może skończyć, pomyślał nagle. Trzęsący się karabin obdarzył go chmurą prochowego dymu, w uszy uderzyła krótka seria, a kiedy terkot ustał, muzyk usłyszał, jak do wanny z głuchym brzękiem wpadają i turlają się tam, stopniowo zamierając, wyrzucone z karabinu łuski. Szereg pochylonych pod wpływem wiatru małych fontann pyłu błyskawicznie przebiegł obok szczurów spływających od transportera, przeciął go, przeciął raz jeszcze. Pusty okrzyk wydał przypadkowo trafiony pancerz, a długi cichnący wizg rykoszetu przypominał dźwięk pękającej struny. Pierwszą serią udało się ściąć trzy szczury, zaczęły się absurdalnie miotać po piasku, w strumieniach podrywanego przez wiatr pyłu, machając łapkami i młócąc ogonami. Pozostałe szaleńczo rzuciły się do martwej strefy, w pobliże budynku. Muzyk ledwo zdążył zanurkować w dół - karabin maszynowy chlastnął przez okienko łazienki. Wywrzaskując coś idiotycznie zwycięskiego muzyk rzucił się do schodów, ale spóźnił się - pilot, wlokąc nieruchome nogi, po których zostawał krwawy ślad, wpełzł do przedpokoju i zaczął, zaciskając zęby, odwracać się twarzą do drzwi. "Co z resztą!? - wychrypiał. - Kobiety?!". Muzyk już miał pochylić się do niego, ale pilot "Trzymaj drzwi!" Muzyk kiwnął głową, błyskawicznie wyskoczył na schody, nie patrząc sypnął w dół długą serię i - już strzelając - zobaczył, jak przeskakując przez nieruchome ciało inżyniera, żwawo biegnie do góry kilka szczurów, niezgrabnie ściskając w łapkach nieproporcjonalnie duże karabiny. Nasza broń jest chyba dla nich niewygodna, bezwiednie współczując pomyślał muzyk. Po strzałach szczury przenikliwie piszcząc rzuciły się do ucieczki za załom ściany, a jeden runął i potoczył się w dół odbijając od stopni niczym mocno wypchany worek i metalicznie brzęcząc metalem karabinu przy każdym obrocie. Muzyk znowu wrzasnął i puścił jeszcze jedną serię, nie pozwalając szczurom wysunąć czubka nosa; tuż obok jego twarzy gwizdnęła i ciężko pacnęła w sufit posłana skądeś z dołu odpowiedź. Muzyk odskoczył. Odczuwał raczej zdziwienie niż strach i wciąż nie mógł pojąć, jak to się skończy i w jaki wposób uda im się teraz wybić szczury i dojść do rzeki. A dlaczego jestem sam? Co się dzieje w mieszkaniu? Ponownie nacisnął na spust; automat szarpnął się, charknął pociskiem i umilkł, i muzyk od razu zrozumiał, że magazynek jest pusty. Zatrzasnął drzwi na schody, zaczął ciągnąć do nich stojącą pod ścianą szafę. - Magazynek!!! - wrzasnął z całej siły, od wysiłku w oczach wirowała ciemność. - Kto ma, szybciej, magazynek!!! Z zewnątrz przedziurawiła drzwi seria, potem druga, muzyka uratowała szafa. Czyżby wszyscy już nie żyli!? Co z nią! Czyżby ją też zabili? - Ktokolwiek! - ryknął tracąc oddech, serce tłukło się i w gardle, i w mózgu, i w kolanach. - Nie mogę! - usłyszał przez szum krwi łkający wysoki głos. - Mama nie pozwala!.. Muzyk odepchnął się od szafy, pochylił nad pilotem. Pilot leżał nieruchomo, zesztywniałe palce ściskały łoże automatu. Muzyk odłączył magazynek - pusty. Jak we śnie, powoli, szafa pozornie sama odjechała do tyłu, w stronę muzyka, w głąb mieszkania. Całkowicie osłupiały muzyk stał pośrodku korytarza ściskając w dłoniach bezsensowny karabin. W powstały prześwit runęły szczury. Jak to się wszystko skończy, ostatni raz pomyślał muzyk, usiłując wziąć na bagnet szczura, który wysforował się do przodu. Cios zablokowano. Muzyk zobaczył, jak w jego kierunku nieśpiesznie płynie długie trójkątne ostrze, dotknęło, zamarło na jakiś ułamek sekundy i weszło. Jego własne ręce, wciąż zajęte karabinem, zwisały gdzieś przerażająco daleko. Ze zdziwieniem poczuł wewnątrz siebie nieznośnie obcy przedmniot, który eksplodował we wszystkie strony wrzącym bólem; zdążył w końcu poczuć strach i zrozumieć, jak to się wszystko skończy - i wszystko się skończyło. Jego przyjaciel do tej chwili nie oddał ani jednego strzału. Znajdował się tam, gdzie ustawił go pilot - sam na sam z na poły zasypanym śladem transportera i fortepianem, na którym grano jeszcze pięć minut temu. Słyszał strzały, krzyki, tupanie, wybuchy, czuł wypełniający mieszkanie zapach spalonego prochu. Potem, tuż obok, w korytarzu, jakiś nieznajomy głos strasznie krzyknął "Magazynek!!! Kto ma, szybciej, magazynek!!!" Przyjaciel muzyka nie poruszył się, jego ręce ściskały gotowy do walki karabin. Zdrętwiał. Kiedy w prześwicie drzwi pojawiły się absurdalne sylwetki wbitych w szarozielone uniformy szczurów, coś w jego duszy pękło. Odrzucił najdalej jak mógł karabin od siebie i krzyknął: - Nie!!! Nie trzeba!!! - i nagle w zbawczym natchnieniu ruszył na spotkanie wbiegającemu do pokoju szczurowi w czarnym, szamerowanym srebrem mundurze, szeroko rozwodząc ręce i wykrzykując: - Nosiciel kultury! Nosiciel kultury! Nastroszywszy wąsy, szczur w czerni gwałtownie, urywanie wypiszczał jakieś rozkazy i opuścił automat. - Zostańcie w tym miejscu - rozkazał. - Nic panu nie grozi. Przyjaciel muzyka posłusznie zatrzymał się na środku pokoju. Widział nie więcej niż dziesiątkę szczurów. Może i mogliśmy się obronić, błysnęło w mózgu, ale przyjaciel muzyka przegnał tę myśl, bojaźliwie zerknąwszy na tego, w czerni - a nuż rzeczywiście są telepatami... Wprowadzono kobiety. Pierwsza weszła córka, jak urzeczona wpatrując się gdzieś w stronę drzwi na schody; matka lekko popychała ją w plecy mówiąc: - Nie patrz, maleństwo, nie patrz... Cóż robić. Nie sądzone. - Pan jest nosicielem? - surowo zapiszczał główny szczur. - Tak - wychrypiał przyjaciel muzyka. - Jestem muzykiem. - To dobrze. - Dowódca szczurów przerzucił automat za plecy. Pod przyjacielem muzyka ugięły się kolana, nie wiedząc, co czyni opadł na podłogę. Dowódca uważnie popatrzył na niego z góry maleńkimi czerwonawymi oczkami. - Oddaje się pan w nasze ręce? - zapytał. Przyjaciel muzyka nie był w stanie wymówić ani słowa, tylko z trudem rozkleił zdrewniałe wargi, a potem skinął głową. - To dobrze - powtórzył dowódca i pochylił na bok głowę. - Będzie pan na razie mieszkał tu, ten apartament. Puścimy wodę za połowę godziny, przez rurociąg. O nic nie trzeba martwić siebie. Matka westchnęła z ulgą. - No i chwała Bogu - powiedziała. - Nareszcie pożyjemy jak ludzie. Żebyśmy tak wcześniej wiedzieli... - Trupy uprzątniemy sami. - Dowódca podszedł do fortepianu. Przyjaciel muzyka poderwał się - omal nie zahaczył o niego długi wlokący się po podłodze różowy ogon. Poczuł chorobliwą, nie do wytrzymania ochotę, żeby nadepnąć stopą na ten porośnięty rzadkimi białymi włoskami ogon, i pośpiesznie odsunął się dalej. - Opuszczać apartament można tylko w towarzystwo towarzyszącego. Wybierzemy towarzyszącego po kilku godzinach. Na razie będzie pan tu pod ten konwój. - My się już nabiegaliśmy, bez obaw - powiedziała matka. - Za skarby na zewnątrz nie wyjdziemy. - Czasem trzeba będzie wyjść, żeby okazać szeroką pomoc przy wykrycie innych ludzie - odpowiedział dowódca. - Na przykład, żeby doprowadzić do nich nasz humanitaryzm i chęć współpracać... cować - przeniósł spojrzenie na przyjaciela muzyka. - Czy to dobry instrument? - Bardzo dobry. - Zagrajcie. - Z przyjemnością - powiedział przyjaciel muzyka. W drzwiach stał tłum szczurów. - Szczerze żal... - powiedział w zadumie dowódca - ... że tak wielu ludzi nie rozumie względności moralnych i duchowych wartości w ten szybko zmieniający się świat. Za iluzję własnego honoru są gotowi zabijać nie tylko nas, ale i siebie. Kosztowna iluzja! Zwłaszcza - kiedy tak ciężkie czasy - teraz. Pomożemy wam uwalniać się od tego wielowiekowego ciężaru. - Jeść nam, pewnie, też dacie, co? - zapytała matka. - No to i chwała Bogu... A później i dzieci się pojawią... - Niczym dobra babcia, opiekunka ogniska domowego, złożyła ręce na brzuchu, taksującym spojrzeniem obrzuciła przyjaciela muzyka, a ten poczuł mdłości. Ta spocona, wystraszona kurewka, z której powodu zaczął już nawet zazdrościć przyjacielowi, teraz wydała mu się wstrętną. A - w końcu - przyjdzie z nią spać, przecież nie z matką... Córka zgięła się w spazmach, wcisnęła pięść do ust i strasznie, gardłowo zajęczała, bez łez. Na korytarzu poderwały się lufy automatów, a potem niechętnie, bezładnie opadły. - Co ci, maleństwo? Nie trzeba... - powiedziała matka. Ale córka już się wyprostowała. Z przegryzionej dłoni sączyła się krew. - Już dobrze, mamo, już, już... - westchnęła. - Naprawdę już dobrze, przecież wszystko... naprawdę... co można poradzić... - Dzieci podlegają natychmiastowej rejestracji i przekazaniu do zasobu zachowania - powiedział dowódca taktownie odczekując, aż się uspokoi. - Zresztą, ludzie, którzy się dobrze zarekomen... dują przed administracją będą dopuszczani w wychowanie. Proszę do fortepian. Pierwszy dźwięk zabrzmiał dla ucha przyjaciela muzyka zadziwiająco fałszywie. Drgnął, przypochlebnie zerknął na dowódcę i - przepraszając - wymamrotał, czując do siebie wstręt nie do zniesienia: - Ręce wyszły z wprawy... Cóż za upadek, pomyślał z goryczą. Ale co tam - jak upadek, to upadek. Co mi jeszcze zostało. I dodał najbardziej przypochlebnym tonem, na jaki było go stać: - Proszę o wybaczenie... Szczur w czerni patrzył na jego ręce spokojnie i uważnie. Żeby tylko się nie skuć, myślał przyjaciel muzyka, biorąc akord za akordem. Grał to samo, co już brzmiało tu niedawno. I tak w czwórkę czy nawet w trójkę nie doszlibyśmy do rzeki, myślał. A jeślibyśmy nawet doszli, to okazałoby się, że to ciąg dalszy tejże pustyni. Nawet gdyby tam były rzeki mlekiem płynące, to co byśmy tam robili? Jak żyć? Przecież nawet gdyby dało się coś uruchomić, to i tak niedługo runie księżyc, a na to naprawdę już nic nie poradzimy. Możemy tylko mieć nadzieję, że szczury coś wymyślą. Na początku wydawało się, że pilot wie, co robi, ale to był tylko bezsilny maniak, który nie potrafił nawet uratować nas z tej pułapki... Ciekawe, o czym on myślał, kiedy grał? Wyraz twarzy świadczył, że miał na coś nadzieję. Na co, w tym piekle, w tym gównie? Na pilota? Na szczury? Boże, przecież - być może - jestem ostatnim muzykiem na tej planecie... Najlepszym! Żeby tylko nie skuć... nie sfałszować! Ale... przecież wychodzi mi, żeby to wszyscy diabli. Podoba się, co? Podoba?! Wychodzi mi! Jestem muzykiem! No, czego tak stoisz, bydlaku, czego milczysz, skończyłem... - To, jak pan gra, na razie nie jest dobrze - powiedział szczur w czerni i mentorskim gestem podniósłszy krótką łapkę, wysunął wskazujący pazurek tuż przed nosem przyjaciela muzyka. - Będzie pan musiał częściej trenować swoje palce. Gdy bury księżyc przestał puchnąć z nocy na noc i stało się jasne, że jego orbita jakimś cudem się ustabilizowała, gdy samotny dom, niczym lodołamacz rozcinający wiejący nad pustynią i ruinami wiatr, stopniowo zapełnił się wymęczonymi, wychudzonymi, czasem na poły oszalałymi ludźmi, przyjaciel muzyka ćwiczył już po dziewięć-dziesięć godzin na dobę. Z karabinem na piersi siedział na obrotowym taborecie, zazdrośnie zerkał na zbitych nieopodal w ciasny kłąb nowo przybyłych i niczym zmiażdżony przez ambitną matkę siedmioletni wunderkind tłukł wciąż te same gamy. I marzył. Marzył, że wieczorem albo jutro, a może niechby i pojutrze, z lekka zmęczony po kolejnej operacji, ale, jak zawsze, bez zarzutu czysty i wbity w czerń i srebro, bez plamki krwi na butach, przyjdzie jego władczy przyjaciel - możliwe, że z innymi oficerami; spojrzeniem rozsunie służalczy tłum i - albo w zadumie, albo nerwowo poruszając różowym ogonem - będzie słuchał Rachmaninowa albo Szopena. Córka, nie żałując ani siebie, ani przyszłego dziecka, które zaczęło już delikatnie poruszać się i przeciągać w jej napęczniałym jak księżyc łonie, całe noce spędzała w okolicznych ruinach, niemal do wrzenia rozpalonych wściekłym dziennym żarzeniem, i grzebała w metalowych rupieciach, w ludzkich szczątkach, wyszukując dla męża, nie opuszczającego ani na chwilę fortepianu, niewystrzelane magazynki. Przyjaciel muzyka nie dopuszczał nikogo do fortepianu bliżej niż na pięć kroków; nawet przypadkowe zakusy na niewidzialną granicę odbierał fizycznie jak niespodziewane wilgotne dotknięcie w ciemnościach. Wtedy jego wytrenowane palce w panice spadały ze śnieżnobiałych klawiszy "Steinwaya" na język spustowy ingrama. Strzelał do ludzi bez wahania.