Jerzy Przeździecki SOLISTKA ROZDZIAŁ PIERWSZY Koła wagonu stukają, a ja myślę. Najpierw o pożegnaniu z mamą na lotnisku. Później o szkole, zobaczyłam ją naraz wyraźnie ze wszystkimi ludźmi, ze szkolnymi wydarzeniami, dźwiękami, a nawet zapachami. Pewno umrę. Naznaczeni śmiercią widzą podobno wszystko, co przeżyli, niezmiernie wyraźnie. Niektórzy konający mieli widać czas na opowiedzenie, że tak właśnie z nimi się dzieje. Inni spisali, że odchodząc z tego świata, wspomina się wszystko w ułamku sekundy. Gdzieś o tym czytałam: „... i nagle dojrzał niezmiernie wyraźnie całe swoje życie. Twarze i wydarzenia stanęły mu przed oczyma. Usłyszał głosy ludzi, których znał przed laty i niemal już zapomniał...” Ciekawe, jakie były ostatnie myśli Chopina albo Mozarta. Człowiek siedzący naprzeciwko umrze chyba przede mną. Jest już cały pomarszczony. Twarz jak z wosku, oddycha nierówno... O Boże, i ja będę kiedyś stara! Oczywiście jeżeli nie umrę zaraz po przyjeździe do Poznania. Ale byłaby heca! Babcia wysyła telegram do rodziców. Pogrzeb oczywiście w Warszawie. Rodzice przylatują natychmiast Mama w swoim czarnym kostiumie. Cała szkoła idzie. Profesorowie mówią, że taka byłam utalentowana. „Mogłaby cudownie tańczyć, zrobić wspaniałą karierę...” A ja – to jest najzabawniejsze – wcale nie umarłam tak naprawdę. Jestem w letargu. Na cmentarzu pukam w trumnę. Otwierają zdumieni. Mama mdleje. Sensacja, Piszą o mnie w gazetach całego świata. Tancerka cudownie przywrócona życiu!” Wcale nie jestem tancerką, tylko nie wiadomo czym. Może będę, ale kto wie, czy mi się uda? Tymczasem „jadę na naukę”. Tak niegdyś pisali o wielkich. „W latach takich, a takich udała się na naukę do Paryża, Moskwy, Wiednia... Szkołę ukończywszy z odznaczeniem, występować zaczęła na scenie”... Ech, bredzę. Trzeba pogadać z księciem. Siedzi tu wciśnięty pomiędzy starca a mężczyznę podobnego do naszego warszawskiego listonosza. Wygląda nieszczęśliwie. Pewno. To nie są warunki podróży dla delikatnego arystokraty, dżentelmena. Książę, już niedługo będziemy na miejscu. Głowa do góry. Nie patrz na mnie w ten sposób! Ostatecznie w dyliżansie nie podróżowałbyś wygodniej. W karecie! Zaraz „w karecie”! A może byłbyś biednym księciem, który, dajmy na to, przegrał wszystko w Monte Carlo. Ale ta księżna Grace Rainier ma życie! Pałac, pieniądze, podróże... Tylko że przestała występować w filmach. Niczego sama nie osiągnęła. Nie nadawałabym się do takiego życia. Podziwiam ją. A może właśnie osiągnęła i oceniam ją jak zawistnica? Małżeństwo z bogaczem, to też coś. Najważniejsza to jednak miłość. Prawda, książę? Kochamy się już ze dwa lata. Niech książę powie coś temu śpiącemu, bo niedługo zwali się na księcia swym cielskiem. Patrzeć na to nie mogę. Najlepiej być muchą, jak ta chodząca po szybie. Pewno po muszemu ogląda widoki za oknem. Może jechać dokąd zechce, przekraczać wszystkie granice bez paszportu. A gdyby tak umieć maleć na zawołanie? Mieć jakiś cudowny eliksir albo maść. Potrzeć się i już być małym, maleńkim, nieważnym. To mój ideał – być kimś małym i nieważnym. Wszystko, co postanowiłam w życiu zdziałać, cała ta sława solistki doskonałego baletu – to na przekór sobie samej. W gruncie rzeczy chciałabym się zaszyć w mysiej dziurze i tylko z niej wyglądać, obserwując świat. Na złość pokonuję ten lęk, czy co? Może na przekór rodzicom, dla których cały mój taniec... Ech, nie myślmy o tym. Mogłabym też jako ja, a nie mucha, przejechać Poznań i wysiąść, dajmy na to, w Berlinie. Albo dotrzećgdzieś dalej. Wysyłam telegram do Casablanki: „Kochani rodzice, jestem w Kopenhadze. Podpisałam kontrakt. Tańczę w operze. Podobno robię karierę. Wasza Ewa”. Książę, nie złość się. Wiem, że jestem dziecinna, infantylna... „Ona jest przerażająco infantylna!” – słowa taty. Nie potrafię czytać w podskakującym wagonie. Wiem, że oczekujesz po mnie wielkiej mądrości, że jesteś rozczarowany poziomem, jaki reprezentuję. A to znowu mama w swoim repertuarze: „Poziom, jaki reprezentują twoje koleżanki ze szkoły baletowej, jest, łagodnie mówiąc, przeciętny...” I jej twarz w chwili, gdy to mówiła – zacięta, zła... „Mamo, mylisz się. Dziewczęta z naszej szkoły są o wiele inteligentniejsze ode mnie”. Tak chyba odpowiedziałam. Zabawne, nie lubię słownictwa rodziców. Zdań, które brzmią, jak gdyby je wypowiadali na scenie aktorzy. A jednocześnie w myślach tak właśnie jak rodzice, a w dodatku ich słowami, formułuję własne odczucia. Czy oznacza to, że każdy coś powtarza podświadomie, a nawet na przekór sobie? Niepojęte. Ta pani, śpiąca w rogu naprzeciwko, jest całkiem ładna. Źle ma zrobione oczy i czesać powinna się inaczej. Gdyby ją tak rozebrać i ubrać na nowo. Pewno nosi różową bieliznę, zły stanik... Dalej, rozbieraj się! Pójdziemy do sklepu i ubierzemy cię od nowa! Jak? W ten sposób? – klęka błagając o litość. Przecież się wstydzę! Nie masz się czego wstydzić. Jesteś całkiem zgrabna. Lepiej wyglądasz goła aniżeli w swojej źle skrojonej kiecce. Dalej! Ruszamy! Książę, nie patrz, bo się zgorszysz! Jestem bardzo bogata. Kupię pani wszystko. Och, dziękuję! Nigdy tego nie zapomnę! – Przymierza coraz to nowe kreacje. Oczy rozmodlone. Pani Grabowska z Mody Polskiej zadowolona, uśmiecha się. Ja także. Teraz nikt się pani nie oprze – oznajmiam. Co myślisz, książę? Powabna bardzo – odpowiada. – Asińdźka srodze bałamutna. Pokonwersujemy? Pokonwersujcie – zgadzam się. O księcia nie jestem już od dawna zazdrosna. Och, znowu ten wagon. Nikt się nawet nie poruszył. Jak szybko biegną myśli. Pani w rogu nie wie nawet, że ją przed chwilą rozebrałam, by wystroić od stóp do głów. Co zrobimy dla tego starca? Odmłodzimy go. Zdobyłam taką dziwną maść prosto z Indii. Wystarczy tylko nasmarować centymetr kwadratowy ciała. Siadam obok starego i niepostrzeżenie dotykam jego dłoni. Wcieram balsam. I stary młodnieje. Jeszcze się nie obudził, a ja, wróciwszy na swoje miejsce, dostrzegam, co się dzieje. Najpierw zmienia się koloryt jego skóry, ustępują zmarszczki, odsiwiają włosy. Stary nic nie wie o zaszłej w nim zmianie. Może się tylko trochę zdziwił, poderwawszy się – dajmy na to – w Kutnie, że rusza się tak lekko i sprężyście. Ale nic.. Wysiada. Jest przystojnym, smukłym brunetem w niesamowicie zniszczonym obwisłym ubraniu. Zjawia się w swoim domu i oczywiście nikt go nie poznaje. Żona – babina, wytrzeszcza oczy, dzieci i wnuki baranieją. Idzie do przyjaciela – starca. A ten żegna się na widok przybysza i wybałusza oczy. To ty, Józefie? – pyta drżącym głosem. Ja, któż ma być? – odpowiada przybyły i śmieje się. Dopiero widząc swe odbicie w lustrze, mdleje, pada. Wraca do przytomności i tańczy ze szczęścia. Wybiega na ulicę. Śmieje się, płacze. Wciąż biegnie przed siebie i wcale nie czuje zmęczenia. Jest szczęśliwy. Śpiewa stare piosenki, których nikt już nie zna. Głos ma bardzo dobry. Występuje. Sukces. Proponują mu rolę w filmie. Zbyt łatwo mu idzie. Przesadziłam. Wcale nie jest szczęśliwy. Nie czuje się dobrze, bo jest bardzo samotny. Tak, naturalnie – samotny i wyobcowany. Nikt go nie rozumie. Wszyscy jego przyjaciele (żona też) dawno umarli. Dzieci własne wyglądają na starsze od swego ojca. Nie może tego znieść. Postanawia się zabić. Ginie, rzuciwszy się pod pociąg. Ciekawe, czy wszyscy ludzie myślą w ten sposób, wyobrażają sobie nie wiadomo co?... A może jestem nienormalna? Chyba nie. Jeśli się człowiek zastanawia, czy jest normalny, to raczej znaczy, że jest z nim w porządku. Wariat nie ma wątpliwości, że jest normalny. To go kładzie. Gdyby tak zrobić balet o wariacie... Nie takim filozofie jak Don Kichot, lecz o zwykłym człowieku żyjącym teraz. To mogłoby być niezłe. Ten stary wciąż śpi. Nawet nie wie, co przeżywał nie tak dawno temu. Nie ma pojęcia, że popełnił samobójstwo. O, poznaję! Zaraz Poznań. Poznaję Poznań. Poznań od poznania chyba pochodzi! Bo odczego? Pewno ktoś w pradawnych czasach wykrzyknął: „Poznany!”, albo jakoś tak. Inni zaczęli powtarzać i zostało. Już Warta. Witaj, rzeko mego ojca! Spróbuję cię polubić. Oboje się o to postaramy, prawda, książę? Wasza miłość, niedługo wysiadamy! Przyzwij giermków! W trąby niechaj heroldowie zadmą. Sławna primabalerina Ewa Szewczyk zjeżdża do tego grodu! Zawitała! Zaszczyciła! Dziękuję, książę. Wystarczy. Teraz lektyka! Dlaczego ten stary tak ohydnie ziewa? Zaraził mnie. Wstrętne. Teraz ta w rogu. Moja piękność. Nawet nie wiesz, jak byłaś ubrana. Zaraz się rozstaniemy, by już nigdy się nie spotkać. Przynajmniej nie spotkać się w przedziale wagonu. Bo jeśli się miniemy na ulicy, to już będzie inaczej. Stary coś bąknął. Aha, powiedział do widzenia. Wyszedł pierwszy. Gdzie się wszyscy naraz tak śpieszą? Do czego? Jaka ciężka ta waliza! Nie dam rady. Jeszcze trochę. Podzielę niesienie na etapy. Pierwszy do podziemnego przejścia. Raz, dwa, trzy... cztery. Wytrzymaj jeszcze parę kroków! Ani jednego tragarza. Mam przecież pieniądze. Zapłaciłabym nie wiem ile. Uff, serce tętni. Dalej! Ruszamy! Teraz tylko schody i już postój taksówek niedaleko. Kto to? O czym mówi ten chłopak? Przyczepił się i drepcze. Ależ typulo. Aha, niby chce pomóc. Zagaduje coś, bredzi bez sensu. Podryw. Nie powinien jadać cebuli. I nosić czapki pachołka miejskiego z obrazu „Uczta u Wierzynka”. Powiem mu o tym, bo się inaczej nie odczepi. – Dam sobie radę. Dziękuję. – Rany koguta! Nie rozumie, czy co? Wciąż jeszcze lezie. I co sobie taki myśli? Cóż sobie wyobraża? Że się w nim zakocham? Niepojęte. Dobrze się zaczyna moje nowe życie. Cokolwiek byśmy powiedzieli dla dodania sobie odwagi – jest nam łyso. Prawda, książę? No, nareszcie plac przed poznańskim dworcem. Przypominam go sobie. Wyżej, oddalony o jakieś trzysta metrów, hotel „Merkury”. Nawet niezbyt długi ogonek na postoju taksówek. – Pan ostatni? Dziękuję? Krótkie zerknięcie za siebie. „Średniowieczny pachołek” zniknął. Odpocząć po tym niesieniu. Babcia oniemieje. Przecież miałam przyjechać dopiero w czwartek. Nie wysłałam telegramu odwołującego, co napisała mama. No nic. Nie przejmujmy się. A w naszym warszawskim mieszkaniu chyba już nowi ludzie. Ciekawe kto. Jak im się podoba mój pokój. – „Puma” to solidna firma. Podpisuje się umowę, a dalej ona załatwia wszystko, wynajmuje, wprowadza, zawiera kontrakt – mówi mama zajęta pakowaniem, własnymi myślami, zbliżającą się podróżą. „Puma”... Niejasne przypomnienie miękkich ruchów zwierzęcia przemykającego się za kratami klatki w warszawskim ogrodzie zoologicznym. Puma... Życie to dżungla albo ogród zoologiczny. Co ten znowu? Jeszcze jeden. W wieku taty. Zdaje ci się, że jeśli siedzisz w samochodzie, to cały świat do ciebie należy? Macha na mnie, kiwa, jak gdyby... Bezczelny! Zdezelowany fiat 1500 prawie zatrzymuje się. Jedź, ruszaj! Odwrócę się, że niby nie do mnie. Co to pomoże? I tak wszyscy stojący na postoju musieli widzieć, że mnie podrywa taki staruch. Nie zależy mi. Ale... w głowie mu się przewraca, czy co?... Najpierw ten „pachołek”. Teraz stary w aucie... Widocznie w Poznaniu wyglądam na dziewczynę, którą można bezkarnie... Jeszcze Poznań zobaczy, z kim ma do czynienia. Pokażę mu. Wreszcie fiat trochę dalej. Jego kierowca nie kapituluje. Uśmiecha się, odwraca, daje znaki ręką. Zwariował. No, znika. Teraz spokojnie. Można odetchnąć, rozejrzeć się. Wszystko w porządku. Wyładniałam, czy co? Nagle zabłysłam urodą. Co ty na to, książę? „Z poczwarki przeobraziła się w prześliczną kobietę”. Tak piszą w książkach. Zawsze wymyślam Bóg wie co. Ten w samochodzie mógł być porządnym człowiekiem i chciał mnie tylko zabrać „na łebka”. A może to był zboczeniec, wampir? Na pewno wampir. Miał niesamowitą twarz, jakby sowią... Poza tym mógł zaproponować jazdę każdemu z czekających, a wybrał mnie. We Włoszech, na przykład, to by mnie mogli porwać ci z Czerwonych Brygad. Nie dla okupu, tylko propagandowo. Na przykład nie zgadzając się z poglądami mojego ojca. Albo chcąc go zastraszyć. Odległy dom z białych kamieni wśród wysokich gór oblanych słońcem.Kalabria. Muły na stromych ścieżkach. Upał. Tu i ówdzie oliwny gaik. Trzymają mnie w piwniczce. Jeden z porywaczy – Tino, przystojny i dość miły. Gra na gitarze wieczorami. A ja wiem, że jest lepszy od innych. Przynosi mi jedzenie. Czasem pyta o życie w Polsce. Mówię, że jestem znaną tancerką. Bardzo znaną. Prawie solistką Teatru Wielkiego. Tino oświadcza, że mnie podziwia, bo kocha taniec. – Zatańcz coś – prosi. – Zatańcz koniecznie. Zastanawiam się chwilę tylko. Już wiem, że mam zaledwie kilka dni życia przed sobą. „Jeszcze jeden mazur dzisiaj” – tańczę i śpiewam jednocześnie. Muszę Tina uwieść, usidlić. On jeden może mi pomóc w ucieczce. Już jest taksówka. Moja kolej. Zerknę na czekających w ogonku. Wszyscy gapią się na bełkoczącego pijaka, który wlecze się w stronę dworca. Podrywacza w samochodzie i całej afery z nim nawet nie zauważyli. „Zawsze ci się zdaje, że jesteś najważniejsza na świecie. Że wszyscy na ciebie zwracają uwagę” (to mama). „Egocentryczka. Po tobie. Jabłko upadło niedaleko od jabłoni” (odpowiada ojciec zza czytanej gazety). Ech, te rozmowy i sprzeczki rodziców. Najdziwniejsze, że zakochanych w sobie od niepamiętnych czasów. Z moim przyszłym mężem będziemy rozmawiali delikatnie i przyjaźnie. Jak z księciem. – Na Marii Magdaleny proszę! Taksówkarz milczący, nie jak warszawscy, zapytał tylko o numer domu. Zapomniałam powiedzieć od razu. Oczy w lusterku poważne, skupione. Na miejscu wydaje dokładnie resztę. Liczy – dwadzieścia groszy, czterdzieści, sześćdziesiąt... – Dziękuję, wystawia walizę. Inaczej. Dom nie zmieniony. Wspomnienia z krótkiego tu pobytu przed dwoma laty. Byłam wtedy jeszcze taka zielona... O, winda działa! Racja, babcia pisała, że był remont i że wszystko się poprawiło. Centralne też podobno funkcjonuje bez zarzutu. Lata chłodu minęły. Windy zbyt nagle przynoszą człowieka do celu. – Ewuniu, to ty? – W drzwiach babcia. – Niemożliwe! (Grechuta: „Co jest możliwe, to możliwe. Co mi się zdaje, to się zdaje”...). Babcia wzruszona. Jak szybko wszystko się dzieje! Przytula mnie, ogarnia ramionami. – Boże, jak ty urosłaś! No, wchodź! Ta waliza musi być okropnie ciężka. Postaw ją! Postaw! – Jest w niej całe moje jestestwo, plus nadzieja, rozpacz i niepewność – truję bez sensu. Ale naprawdę nie wiem, co mówić. – Zaraz... O czym ty?... No, chodź dalej. Witaj! Tak się cieszę! Pokaż się. Wyładniałaś. – Dziękuję. Czym babcia zawsze pachnie? Wciąż tak samo. Miło. Całując jej policzki, czuję jakie są miękkie. Cała jest miękka, ciepła, łagodna. Ja przy niej kanciasta, niemiła. Niebieskie oczy bardzo blisko. Zmarszczek przybyło. Dwa lata – to sporo. Mnie wyrosły piersi. Ale oczy dobre, kochane. Ogarnia mnie coś podobnego do wzruszenia. Raczej – staram się wzruszyć. Zimna jestem czy co? Przecież tyle rzeczy mnie rozczula, a nie wiem, jak się zachować w czasie składania życzeń, w chwilach pożegnań, powitań... Czuję chyba w takich momentach to samo co inni, tylko nie potrafię tego objawiać. Stoję jak drąg, patrzę... A może odbieram całą sztuczność takich deklaracji, dlatego. – Ale miałaś przyjechać w czwartek. Mama napisała. Wyjechałabym na dworzec taksówką, posprzątałabym. A tak... Kobieta zwana moją matką jest już daleko. Za morzami, za górami. W odległym Maroku znalazła szczęście u boku prawowitego małżonka. Bilet miała, okazało się w ostatniej chwili (bo nie sprawdziła, jak to z mamą bywa), na samolot odlatujący wcześniej. Stało się. Jestem w Poznaniu. Dopiero teraz to sobie uzmysłowiłam. Tu, w tym domu, będę mieszkać przez dwa lata. A może dłużej. Będę musiała mówić słowa, dużo słów. Zdawać relacje, jak było w szkole. Co zamierzam robić wieczorem... Nie wytrzymam chyba. Ucieknę. Mówiłam mamie, że babcia próbuje po staroświecku prowadzić człowieka, że dajeza przykład tatę, co trudno znieść. – Jak babcia sądzi, czy ojciec ma w tym Maroku jakiś harem? – Ewuniu, co ty wygadujesz? Boże miłosierny! – Zgorszyłam babcię, tak? Ale znam mężczyzn. Mam już szesnaście lat. Chociaż... z drugiej strony... utrzymując harem, nie przyzywałby swej prawowitej małżonki. Ale... już wiem! Może z niej zrobić pierwszą żonę. Najważniejszą, dajmy na to, z dwunastu! Już widzę minę mamy. Wchodzi. Dookoła fontanny, meczety, minarety, eukaliptusy, rododendrony. Przenikliwy zapach olejków i kadzideł. Ktoś gra na flecie. A one tańczą. Półnagie przeginają się lubieżnie. Żadna nie zwraca najmniejszej uwagi na przybyłą z Lechistanu. I ojciec, uśmiechnięty po swojemu, oświadcza, że to normalka. – Cóż miałem robić, kochanie? Takie tutaj zwyczaje. Będziesz pierwszą żoną. – I dramat mej matki ukochanej!... – Co ty wygadujesz! Ojciec twój jest porządnym człowiekiem. Twoi rodzice się kochają. Mogliby być przykładem... Skąd mi przychodzi do głowy coś takiego! I to zupełnie nagle. Przed chwilą nawet o tym nie myślałam. – Babciu, to sztuka. Tworzymy dramaty, kiedy ich nie ma. Zrobienie na przykład baletu poświęconego temu wydarzeniu, zatańczenie głównej roli zrozpaczonej żony, mogłoby stać się... – Nie znam się na balecie, ale myślę, że sztuka powinna mówić prawdę. Zasadniczy sposób myślenia babci już się objawia. Przerażające. Nic się nie zmieniło. – Zrobię herbatę. Pewno jesteś głodna po podróży. Rozbieraj się. Już późno. Jeśli przyjechałaś wcześniej, niż zapowiedziałaś, to jutro pójdziemy do szkoły. Jak wiesz, twoje przeniesienie zostało załatwione. – Wiem. Stało się! – Niespodziewanie zaczynam się autentycznie trząść, tak wewnętrznie. Jestem jednak nerwowa i nic nie pomaga, że z tym walczę całe życie i wcale tego nie objawiam. Jeszcze gorzej. – Boże, jaką mam tremę! – wykrzykuję, aby rozładować napięcie, jak zalecił mi doktor Kaczkowski, psycholog. Wysłali mnie do niego rodzice, kiedy nie sypiałam po nocach. – To największy debiut w moim życiu! Znakomita szkoła baletowa. W dodatku profesor Rawski uczy tutaj klasyki. Jego uczennicami były Renata Dębska i Barbara Rossani! Takie sławy! Jak on mnie przyjmie? Jak prowadzi lekcje? Czy będę miała koleżanki? – Podobno w Warszawie szło ci nieźle. Na popisie byłaś najlepsza. O koleżanki się nie martw. Znajdą się. A może babcia jest fajna? W każdym razie, odbiera, co czuję. Wie, że mam autentycznego pietra. Uśmiecha się. Chcę z nią być szczera. Powiedzieć coś o sobie. – Zawsze jak ćwiczę, widzę siebie na scenie tańczącą główną partię. To mi pomaga. Robię już szóste port de bras. O tak! – Wykręcam się, przeginam. Port de bras nawet nieźle mi wychodzi, choć nie jestem rozgrzana. Minął dzień bez tańca i ja już nie mogę wytrzymać. Ale niech tam. Podleczę przynajmniej otarte palce u nóg. Ostatnio były same ćwiczenia na pointach. Profesorka Mirecka oszalała. Zastanawiam się w myślach, jakie babcia ma imię. przypominam sobie dopiero po chwili. Witolia. Tak – Witolia! – Już ci mówiłam, że nie znam się na tańcu – mówi Witolia. – Na niewielu rzeczach się znam. Idzie jesień. Masz ciepłą bieliznę? – Też! Nie znoszę ciepłej bielizny – wzruszam ramionami. – Przywiozłam ocieplacze. W nich ćwiczę. O te. – Otwieram walizę. Kucnąwszy, czuję, że poleciało mi oczko. Najlepszą parę mam z głowy. Co jest z tymi rajstopami! Ludzie latają w kosmos, a nie potrafią wymyśleć pończoch, w których nie leciałyby oczka. W walizce, na całej mojej garderobie, plakaty. Nawet się nie pogniotły.– To René Cloud, największy tancerz wszechczasów! Czy nie piękny! – pokazuję Witolii pierwszy. – W tej scenie tańczy „Pieśń burzy”. Zamarł, prawda? Wygląda jak posąg! Babciu, mogę go tutaj... Albo tu?... Należy działać przez zaskoczenie. Zasłaniam afiszem jakąś straszną akwarelę przedstawiającą zimę, wgniatam palcem papier. Gwóźdź go przebija. René Cloud zamieszkał w Poznaniu razem ze mną. – A to Butiakow, Soromin i oczywiście Klara Atkins z Covent Garden. Sami najwspanialsi! Trzeba się spieszyć, nim starsza pani oprzytomnieje. Biegam po pokoju, rozwieszam. Udało się. Zaniemówiła. Nie spodziewała się takiej akcji. – No i co? Nie pięknie? Niech babcia ich polubi. Ważne, abyśmy obie lubiły tych samych ludzi. Pięknie, prawda? Zrobiło się zupełnie inaczej. – Nie mogę zaprzeczyć. Masz rację, zupełnie inaczej. – Głos Witolii nieco zmieniony, ale może mi się tylko zdaje. – Nie ma babcia nic przeciw temu? – To twój pokój. Dawniej był to pokój twego ojca. A więc nie myliłam się. Przeżywa. Jasne. Nawet się nie dziwię. Przywykła do tych samych obrazów – landszaftów, akwarel z domkami wśród rosochatych wierzb. Należy teraz lirycznie. Najlepiej podejdę do okna. – Pewno tato wpatrywał się w wieże, błądził wzrokiem po dachach i marzył. Jakie to dziwne. Teraz mnie to przypadło w udziale. Inny świat... Nowe życie. Bo to nowe życie, nie uważa babcia? – W jakimś sensie tak, naturalnie – kiwa głową. A więc już lepiej. Choć niezupełnie. Twarz jeszcze nieswoja. – Cios, że nie pozwolili mi mieszkać samej w Warszawie, nie załamie mnie chyba – wzdycham. – Jeszcze dwa miesiące temu nigdy bym nie uwierzyła, że się przeniosę do Poznania. Ten pokój... Wspominałam go sprzed dwóch lat zupełnie inaczej – ciągnę trochę na siłę.– Czy babcia wie, że każda ściana ma swoją duszę, swoje własne skazy i pęknięcia? Człowiek musi w niej wszystko poznać, napatrzyć się i dopiero wtedy... – Zerknięcie. Twarz babci nie zmieniona, kamienna. Oczy przywarły do barwnych plakatów na ścianach. – ...Ale będzie nam tu razem dobrze. Mogę robić zakupy, pomagać babci... – Kiedy zdążysz? Całe dnie będziesz spędzała w szkole. Dam sobie radę. Dziękuję za dobre chęci. Cieszę się, że przyjechałaś. Buja czy mówi prawdę? Właściwie to nie miałabym nic przeciwko temu, aby się cieszyła. Jeszcze mnie nie zna. Ma nadzieję, że się wszystko między nami ułoży. A dlaczego miałoby się nie ułożyć? Co we mnie strasznego? – Czy tylko będę potrafiła być dobrą wnuczką jak z bajki? – Z jakiej znowu bajki? – Wzruszenie ramion. – Bądź zwykłą, miłą i skromną dziewczynką. I jeszcze... Mama powiedziała mi, a właściwie obiecała w twoim imieniu... Żadnych późnych powrotów do domu! Żyję tu od lat sama i wszystko mam ustalone. Najpóźniej o dziesiątej do łóżka! Jestem za ciebie odpowiedzialna i nie chciałabym... Chwilami doskonale rozumiem debaty polityków w czasie trudnych, międzynarodowych konferencji. Też każdy z nich ma jakieś tam zastrzeżenia, obiekcje, chce coś przemycić, przeforsować na swoją korzyść. A inny wyczuwa to, przeszkadza. Wysuwa własne propozycje. – Nie psujmy sobie pierwszego dnia. – Uśmiech mi chyba wyszedł. Dlaczego w polityce tak mało znaczą kobiety? Trzeba to zmienić. – Ta chwila jest niezmiernie ważna, wzniosła! Powinna stać się najpiękniejszą, niezapomnianą! – ciągnę promiennie. – Nie sądzę, aby babcia mogła mieć ze mną kłopoty. Zrobię wszystko, aby ich nie było. Chciałabym móc tylko chodzić na przedstawienia baletowe do opery. Wtedy wracać będę później. Teatr mnie teżinteresuje. Bez opery i teatru umieram, przestaję istnieć! Te głupie łzy. Nabiegają mi do oczu w najbardziej nieprawdopodobnych momentach. Potrafię je wskrzeszać słowami, wyczarowywać. Z likwidacją idzie mi gorzej. – Spokojnie. Wyglądasz na miłą, rozsądną dziewczynkę. Choć... zmieniłaś się. Dwa lata temu, kiedy cię widziałam... – A babcia jest po dawnemu piękna, kochana i jakoś tak... uduchowiona. Nic a nic babcia się nie zmieniła – mówię miękko i najłagodniej jak tylko potrafię. – Ty łobuzie! – grozi mi palcem. – Taka sama jak ojciec. On także potrafił w odpowiedniej chwili wszystko odkręcić. Miłe słówka, uśmiech, zapewnienia... – No, ale babcia też się uśmiecha. Jest znowu ciepła, kochana. Srogi wyraz oczu zniknął. Będzie nam dobrze – Czuję w tej chwili tak, jak mówię. Teraz „kupiec wenecki”. – Tutaj mam – sięgam do walizy i wyjmuję sweter od mamy – taki drobiazg.. A to ode mnie – wyjmuję ranne pantofle. – Och, po co? Dziękuję. – Boże, przecież Witolia się zarumieniła. Nie mylę się. Cała czerwona. Krew uderzyła jej do głowy. Starym ludziom to się przydarza. Nie. Jest naprawdę zawstydzona. Nie wie, jak się zachować. Niesłychane! – Mój wymiar. Wełna wspaniała! Jaki lekki! – To zupełnie nie jej głos. Wyraźnie próbuje się ucieszyć. Ale dlaczego próbuje? Nie lubi prezentów, czy może uważa, że te przywiezione przeze mnie są czymś w rodzaju... Chyba rozumiem. Głupia sprawa. – Jaki lekki! Zupełnie nic nie ważył – powtarza. Biedna. Żal mi jej. – A kapcie? – pytam bez sensu, ale nie mam pojęcia, jak się zachować i co powiedzieć. – Też doskonałe. Dziękuję. – Wygląda teraz babcia, kiedy się tak po dawnemu uśmiecha, na szesnaście lat. No, na dwadzieścia! To strzał z grubej lufy. Zasłona dymna. Ale... nie zauważyła chyba. Spogląda gdzieś ponad moją głową. – Moje dziecko... Uśmiech stroni od samotności. Do kogo tu się uśmiechać?... Tyle już lat jestem sama. Mija czasem parę dni, a ja nie mam do kogo ust otworzyć. Milczę. Odwykłam od mówienia. Człowiek robi się sam z sobą tylko... jakby to określić – może nie zły, ale oschły, zamknięty... – Teraz babcię otworzymy! – Ukrywam chyba zręcznie wzruszenie. – Samotności ani śladu! Rozmowy, żarty, opowiadania, wspominki... Wysłuchuje mych słów uśmiechnięta, pogodna. Podrywa się. – No i co ja wyprawiam? Zapowiedziałam przecież herbatę, a wcale jej nie przynoszę. Zrobię ci jajecznicę. Albo nie, mam kawałek szynki. A może chcesz coś na mleku? Kaszkę, płatki?... Tu jest twoja szafa. Już pusta. Możesz od razu wszystko wieszać. Porażają mnie straszliwe wspomnienia. – Nie znoszę kaszy i płatków na mleku. Nigdy nie mogłam na nie patrzeć. Cierpiałam w milczeniu. Babciu, ja już nie jestem dzieckiem. – A co z waszym mieszkaniem? Przysięgłabym, że Witolia uśmiechnęła się lekko. – Bo takie oświadczenia nie mają sensu – myślę. – Są dziecinne. – Wynajęli na dwa lata „Pumie”.– Ostatnie słowo wypowiadam złowieszczo. – Komu? – A więc osiągnęłam zamierzony efekt. Witolia spogląda ze zdumieniem. – „Pumie”. To taka firma pośrednicząca przy wynajmowaniu mieszkań przeważnie cudzoziemcom. Przez dwa lata ktoś będzie zajmował nasze mieszkanie. Stałam się niepożądana. Bardzo to przeżywam. Jestem bliska załamania. Dlaczego nie miałabym sama mieszkać? To kryzys zaufania. – Niespodziewanie, jak to ze mną, nachodzi mnie autentyczny smutek. I zaraz mija.– Co ty opowiadasz? Dziewczynka w twoim wieku nie może mieszkać sama. – Słowo dziewczynka brzmi dla mnie strasznie – mówię okropnie wolno – Dla babci nie? – Więc panienka. – „Panienka” – jeszcze gorzej. – W takim razie – jak? – O to chodzi, że sama nie wiem – dziewczyna, dziewucha, facetka, dziewica (zawsze myślę – Orleańska), dzierlatka, dziewoja, dziewka, dziwka... Wszystko źle. Nie można mnie określić. Wygłupiam się, zgrywam i po co? – Można. – Twarz Witolii poważna. – Nazwać człowieka najłatwiej. To jeszcze nie określenie. – Więc niech będę „ dziewczyna”! – kapituluję. Tkwi we mnie coś w rodzaju malutkiego rozczarowanka samą sobą. Odpowiedź Witolii uznałam za mądrą. Dlatego wydałam się naraz głupsza. – Idę, żeby wreszcie zrobić tę herbatę. – Uśmiech starszej pani. Wychodzi. Potraktowała mnie jak dziecko. I najgorsze, że to uzasadnione. Ze zdenerwowania robię przed lustrem battement developpé passe. Nawet nieźle mi wyszło. Teraz piruet. Fajnie. – Dobrze, że tu jest lustro! – wołam. – Mama pisała, że ci potrzebne! – odpowiada z kuchni Witolia. – Sama powiesiłam! – Babcia jest anielsko dobra! – wykrzykuję. Dociera do mnie szum wody. Przed dwoma laty Witolia zawsze „odpuszczała” wodę z kranu przed napełnieniem czajnika. Robi to dalej. Witaj, książę! – Kłaniam się. Przysięgłabym, że jest przy mnie, że dostrzegam w lustrze jego odbicie. – I jak ci się to miejsce podoba? Sqdzę, ze będziemy mogli być tu ze sobą szczęśliwi. Jest wszystko, co lubisz. Stare miasto blisko. Wąskie uliczki, sklepiki, kościoły. Będziemy się przechadzali. Nie jesteś zachwycony matką mego ojca? To prosta kobieta, ale... uczciwa. Staraj się ją polubić. Jeśli będziesz dla niej szarmancki – uszyje ci spencerek. Spencerek! Ale będziesz wyglądał! Popraw szpadę i podejdź bliżej. Mizerny jesteś, wiesz? Przeżywasz te przenosiny. Podobnie jak twa ukochana. Może menueta. Nie chcesz? Więc patrz! Widzisz? To Mozart. Jesteśmy w Wiedniu. Już mi znowu dobrze, bezpiecznie. Gdzie tańczę, tam mój dom. Och, nie marszcz brwi, książę! Wiem, że tańczę strasznie, okropnie. Ale kiedyś... Może będziesz ze mnie dumny, a nawet... zazdrosny o moje powodzenie. „Ewa Campi zafascynowała widownię La Scali! Wrodzony talent i wielkie umiejętności!...” Więc nie przejmuj się! Poznań to piękne miasto. Znajdziesz w nim na pewno wielu znajomych z dawnych czasów. Książę, słuchaj! Jutro, kiedy wejdę do szkoły, nie opuszczaj mnie nawet na chwilę! Tak się będę bała. A przy tobie o wiele mniej. Z tobą nawet wyrywanie zęba nie było straszne, pamiętasz? Obiecaj, że kiedy wejdę do klasy, podasz mi rękę. To zawsze mi pomaga. Jesteś pewny siebie, potężny, mądry. A ja – mała, naiwna, udawaczka. Czasem mi się zdaje, że ludzie widzą, jak bije mi serce ze strachu albo z zachwytu. Tylko ty jeden dodajesz mi odwagi. Książę, więc zatańczysz? O, jak dobrze! Taniec z tobą jest dla mnie zawsze czymś najwspanialszym. Podaj mi rękę. Moja batystowa chusteczka upadła. Czy zechciałbyś ją podnieść, szlachetny panie? Dzięki. Jesteś elegancki, uroczy. Kocham cię. Dlaczego nie potrafię usiedzieć spokojnie jak inni ludzie? To, co teraz robię, nie jest tańcem, lecz... nie wiadomo czym. Źle znosie bezruch. Ale to staje się niezłe. Już jest tańcem. Czardasz. Puszta, ognisko. Cygańskie skrzypce zawodzą... Słowo daję, umarłabym chyba pracując za biurkiem. Wysiadując godzinami w bibliotekach albo w ogóle ślęcząc nad książkami. Godzina czytania i już mam dosyć. Krzyż mnie boli i wszystkie mięśnie domagają się zatrudnienia. Ratuje mnie tylko to, że czytam szybko. – Nie dosłyszałam, babciu!– Robię ci jajecznicę z szynką. Siedź! Przyniosę do pokoju – Dziękuję! Wspaniale! Okropnie wyglądam! Przerażająco! Wszędzie to lustro. Ze wszystkich stron mi się przygląda. Stare jest. Gdyby odtworzyć wszystkie twoje odbicia, przywołać ludzi, jacy się w tobie przeglądali... Mógłby powstać balet. Tytuł, dajmy na to – „Odbicia”. Z wiszącego lustra wychodzą postacie z różnych epok. Przemieszczają się, tańczą – każdy co innego. Pląsy. Oficer na przykład: wąsy jak cesarz Wilhelm, wysoki kołnierz, lśniące buty. Maszeruje w takt kotłów wybijających mocny rytm. A oto... dama-piękność. Kapelusz z podniesionym rondem, loki, fioki, tiurniura. Malutkie pantofelki wybijają rytm. Teraz altana w parku. Oficer klęczy i coś wyznaje ślicznej pani. Potem tańczą oboje. „Cesarski walc”. Ogromna sala, kolumny, wyprostowani kamerdynerzy... No, lustro... zostaliśmy na siebie skazani. Patrz, gap się! To ja – Ewa Szewczyk. Też nazwisko dla wielkiej tancerki. Ale będę miała pseudonim artystyczny – Ewa Campi. Podoba ci się? Boże, jaka jestem ohydna! W dodatku zarozumiała. W głowie przewrócone. A warunki zewnętrzne okropne. Oczy podkrążone, nijakie. Ta podróż i pożegnania ze wszystkimi – z mamą, z „Kubusiem”, z całym światem warszawskim – wykończyły mnie. Słowa, słowa... „Kochana córeczko, tak ogromnie będę za tobą tęskniła. Ja też za tobą, mamusiu. Ale u babci będzie ci dobrze... Mamo, pisz często!” No i wszystko się rozleciało. W jakim celu mój genialny ojciec buduje cukrownie i to w dodatku gdzieś na końcu świata? Dlaczego moi rodzice nie potrafią żyć bez siebie? Książę, gdzie jesteś? Nie widzę ani twej pięknej twarzy, ani wysmukłej sylwetki! Dookoła rozpacz, czerń. Preludium deszczowe Chopina... Przyjechałam tu na siłę. Wielka emigracja. Mój hotel „Lambert”... Los oderwał mnie od wszystkiego – przyjaciół, Warszawy, Teatru Wielkiego – życia, do którego przywykłam! Nie wierzę, aby mi się udało zbliżyć do kogoś na nowo. Jestem autentycznie rozbita, zrozpaczona. Załatwiło mnie życie. Och! – Przestraszyłaś się? To Witolia z tacą. Uśmiecha się. Zapach. Jestem głodna. – Porusza się babcia zupełnie bezszmerowo. – Dzięki twojemu prezentowi. Te pantofle strasznie miękkie. Zdawało mi się, że słyszałam twój głos. – Och... śpiewałam. – Dlaczego chwilami tak trudno powiedzieć prawdę? – Mówiłam do siebie. Nieraz to robię – dodaję. – Zupełnie jak twój ojciec – Witolia radośnie kładzie obrus. Tak radośnie, z podnieceniem, jakby nastało święto i przyjmowała Bóg wie kogo. – Siadaj i jedz. To biurko twojego ojca – uśmiecha się. – Nieraz, kiedy jestem sama, wydaje mi się... No, mogłabym przysiąc... że widzę go tu, jak pochyla się nad książkami. Późno, pierwsza albo druga w nocy. Wchodzę, a on... Zabawne. Kiedy robił techniczne rysunki, wodził językiem po wargach. Zupełnie jak dziecko, bo kiedy był mały, to tak samo... – Łazienka jest tam, gdzie dawniej? Nie znoszę siebie w tej chwili. Dlaczego przerwałam Witolii i zadałam to idiotyczne pytanie? Coś delikatnego, trudnego do określenia prysło, skończyło, się. Muszę ostrożnie. Niekiedy zachowuję się jak... Sama siebie nie ogarniam. – A cóż mogłoby się stać z łazienką? Tu nic się nie zmieniło. Jedz, bo wystygnie. Umyjesz się potem. – W ciągu ostatnich pięciu lat przeprowadzaliśmy się w Warszawie trzy razy. Świetna ta jajecznica! Dzięki zaradności taty, podnosiliśmy poziom. Nic, tylkośmy podnosili. Poza tym, mama stale coś zmieniała w każdym mieszkaniu. Czy powiedzieć jej, że coraz to lepsze mieszkania, będące owocem zaradności i kontaktów ojca sprawiły, że musiałam się z rodzinnych osiągnięć tłumaczyć przed koleżankami? „Moi starzy to zwykli ludzie, ale uczciwi. Kariery nie robią” – słowa Baśki Kownackiejwypowiedziane w czasie sprzeczki. Tak się zaczęło. Nieważne, że jej potem wszystko wytłumaczyłyśmy razem z „Kubusiem”, stojącym zawsze murem po mojej stronie. Jakaś gorycz została. Rodzinna operatywność nie robiła mi przyjemności. Odwrotnie. Wiele bym dała, aby się niczym nie wyróżniać. Mieszkać jak większość. Żyć jak inni. Jeździć tramwajami... „Ale w tańcu chcesz się wyróżniać. Chcesz być lepsza od koleżanek. Chcesz czy nie?” – to rozmowa z mamą, której wypaplałam o swych wątpliwościach. Kiwnęłam, zdaje się głową w odpowiedzi na to pytanie. „Wiec jeśli chcesz być lepsza, to musisz uznać, że w życiu jest tak samo – ciągnęła poruszona. – Życie to ciągły wysiłek, walka. Wiesz, jak ojciec potrafi pracować. Od świtu do nocy. Planuje. Jest zdolny. Może zdolniejszy od wielu jako organizator. Czy powinien w takim razie stać w miejscu? Nie wyjeżdżać? Sama wiesz, że nie. A jeśli nie, to nic dziwnego, że ma więcej od innych. Osiągnął wszystko uczciwą pracą. To chyba normalne, lub raczej – powinno być normalne. Lecz nie wszyscy, jak wiesz, uczciwie do czegoś dochodzą. A twój ojciec potrafił zaciąć zęby już jako młody chłopak. Pracował i uczył się. I tego, że coś w życiu osiągnął, nie musisz się wstydzić. A odwrotnie – być... No, mieć satysfakcję”. – Tu bez zmian. Po dawnemu – Witolia siedzi w fotelu. Spogląda na mnie. – I to jest właśnie urocze. – Tak myślisz? – Jeśli w człowieku dużo się zmienia, to dobrze mu wracać do czegoś, co zawsze takie same. – A jeśli nic się w człowieku nie zmienia? Zbieram myśli. Poszła na całość. Nie przewidziałam tego. Robi mi się niewyraźnie. – Zapraszam babcię na mój pierwszy występ w Operze! – Uśmiech mi się chyba udał. – Precz smutki! Ma babcia wspaniałego syna, najlepszego inżyniera na świecie. Niedługo przyjedzie i będziemy się we trójkę rozbijać po całym mieście! – Teraz, kiedy jest z nim twoja matka, nie przyjedzie tak prędko. Boże, co ja mówię! – A ja się założę, że przyjedzie. O ile? O sto złotych! Zostawili mi pięć tysięcy na książeczce. Jestem bogaczka! – Jedz, dziecko! Ach, więc aż tak bardzo czeka na swego syna. Biedna. Znam to. Mimo mego tanecznego obłędu, zapominania dzięki niemu o wielu sprawach – często brakowało mi obecności taty. Po prostu chciałabym, aby uczestniczył. A może lepiej mimo wszystko jeśli mężczyzna nie ma wygórowanych ambicji i zbyt wiele od siebie nie wymaga? Siedzi wtedy w domu, współdziała w drobnych, zwykłych sprawach. Można na niego liczyć na co dzień, a nie od święta... Ale wówczas gryzie się chyba, oskarża, w piwie topi zmartwienia i poczucie swej słabości... Sama nie wiem. Jak trudno jest być mądrym. – Wie babcia, dlaczego nie jem? Delektuję się. To najlepsza jajecznica, jaką sobie można wyobrazić. Udało się. Twarz Witolii pogodna. Nie myśli choć przez chwilę o swym szalonym budowniczym cukrowni. Decyduję się – mój przyszły mąż będzie mającym dużo czasu, najzwyklejszym człowiekiem na świecie. – Na deser konfitury. Wciąż jeszcze lubisz wiśniowe? – Uwielbiam! To wszystko jest chyba nieprawdziwe. Ten mój przyjazd, babci mieszkanie, miasto za oknami... Nawet konfitury. Taka jestem podniecona, niespokojna... Czy babcia zaczynała kiedyś wszystko od początku? – Zaczynałam wiele razy. – Więc babcia rozumie. Człowiek się zastanawia, czy lepiej siedzieć w tym samym, mieć wciąż tych samych ludzi dookoła. Czy też startować w nieznanym miejscu, pokonując nowe przeszkody. Profesorka Wilecka, wychowawczyni naszej klasy w warszawskiej szkolebaletowej, powiedziała mi na pożegnanie, że lepiej zmieniać szkoły, otoczenie, poznawać wciąż nowe metody pracy. Że podobno taka jak ja da sobie radę wszędzie. Że talent... – No, skończ, skończ! Twarz Witolii pogodna, odmieniona. Jeszcze chwila, a zagalopowałabym się z kretesem i byłoby mi łyso. – E, tam! Czy mogę skosztować konfitur? – Naturalnie. Proszę. Jeśli będziesz skromna, wszyscy cię będą lubili. Miałaś w Warszawie przyjaciółkę? Coś w babci tkwi jeszcze z dziewiętnastego wieku. I to fajne. Taki... odcinek „superretro”. Skromna... Kto używa dziś tego słowa? „Skromna dzieweczka podąża na pensję z buzią w ciup a rączkami w małdrzyk...” Okazuje się, że dobrze pamiętam żarty naszego polonisty, profesora Kamińskiego. – Miałam trzy przyjaciółki, ale taką od serca tylko jedną – „Kubusia”. To dziewczyna; ale nazywam ją „Kubuś” – bardzo równa. Zrobiłabym dla niej wszystko, a ona dla mnie. Można z nią było... – Można z nią było konie kraść, co? – przerywa Witolia uśmiechając się. Cudownie to powiedziała: konie kraść... Być koniokradem, uciekać, skradać się jak w westernie. Wierzyć, że drugi koniokrad przyjaciel, nie zawiedzie nigdy. Zresztą lepiej... nie będę koniokradem. Wolę tańczyć w „saloonie”. Dziki Zachód oczywiście. Moim narzeczonym jest miejscowy koniokrad i zabijaka Snake. Kocham go do szaleństwa. Gardzę innymi. A tymczasem zabawiam swym tańcem całe miasteczko. Głównie mężczyzn. Baby mnie nie znoszą. Nic dziwnego – piękna uwodzicielska tancerka. Wszystko jasne. Mam złą opinię. Mieszkam w hoteliku. Ale jestem dość... porządna. Nie robię „tego” za pieniądze. Bzdura! W ogóle tego nie robię. Z nikim. Nie chcę i już. Nikt mi nie może nic zarzucić. Zresztą Snake jest piekielnie zazdrosny. Zabił już wielu, którzy próbowali się do mnie zbliżyć. Miejscowy szeryf mnie pocałował i zaraz został przez Snake’a zastrzelony. Ale do naszego miasteczka wjeżdża niespodziewanie młody chłopak – nowy szeryf – Jack Gypsy. Jest uczciwy i chce zaprowadzić porządek. Widzi mnie po raz pierwszy, gdy tańczę. Zachwyt przybysza robi mi, co tu kryć, przyjemność. Jack też kocha taniec. Zaczyna się mną interesować. Rzucam na niego czar. Jak to fajnie brzmi: „rzucić czar”... Ale nieszczęście. Snake kradnie wielkie stado koni i ma zamiar przeprowadzić je górami wprost do Meksyku. Zaklinałam, prosiłam, by tego nie robił i zaczął wreszcie uczciwie żyć. Nie posłuchał. Jack Gypsy prosi mnie o rękę. Dopędzam konno Snake’a wśród gór i mówię mu o tym. Koniokrad oświadcza, że nigdy nie myślał o zostaniu moim mężem. Obraża mnie w końcu: – Jesteś tylko tancerką – powiada. – Mnie potrzebna prawdziwa lady. Będę bogaty. – Zrywam z nim oczywiście. Odchodzę bez pożegnania. Nagle pojawia się szeryf Jack Gypsy. Okazało się, że podążał moim śladem sądząc, że dalej kocham bandytę i wszystko źle zrozumiał. Wywiązuje się walka na śmierć i życie pomiędzy nim a Snakem. Mój ukochany Jack (zdążyłam go pokochać)! A więc Jack Gypsy zwycięża, lecz zostaje ciężko ranny. Konie uciekły podczas walki. Tylko ja mogę go uratować. Ostatkiem sił przenoszę górami bezwładnego, nieprzytomnego. Półżywa ze zmęczenia docieram na miejsce. Już po operacji. Kula wyjęta. Jack będzie żył. Tańczę szczęśliwa, pełna nadziei... – Co, babciu? – Trudno się wam było rozstać, prawda? – Z kim? – wytrzeszczam oczy. – Jak to „z kim”? Z tą dziewczyną... „Kubusiem”. Jeśli ją lubiłaś... to sądzę... – babcia przygląda mi się uważnie. – Aha – wracam z Gór Skalistych do Poznania, – Ale rozstałyśmy się łatwo. Wiemy, że kiedy znowu się spotkamy, wszystko będzie jak dawniej. Słowo daję, że łatwo... Pożegnałyśmy się tak „cześć – cześć!” i z głowy.– No nic. Tutaj znowu kogoś poznasz, polubisz... – Jasne. Oczywiście. Zaprzyjaźnię się, zbliżę... – mówię zupełnie nie to, co czuję. – To jest bardzo łatwe. Trzeba tylko chcieć. Iść za ciosem. – Za jakim znowu ciosem? A w ogóle, co to znaczy „iść za ciosem”? – Oczy Witolii zrobiły się okrągłe. – Uderzać i nie pozwalać przeciwnikowi przyjść do siebie. Bez przerwy atakować. – Bardzo dziwna ta obecna przyjaźń. Przeciwnik, atakować... Co za niemiłe słowa! Komu potrzebne! I to w przyjaźni? Czy my mówimy na pewno o tym samym? A może jesteś bardzo zmęczona? – Nie jestem. – Spoglądam prosto w niebieskie oczy. – Babciu, przyjaciółkę też trzeba z początku pokonać, przekonać do siebie. Jeden człowiek atakuje drugiego – wszystkim. Na przykład tym, że jest miły, zabawny, ładny. Że potrafi się śmiać, być dobry. Albo... że potrafi kogoś rozłożyć, że umie grać nieźle, dajmy na to, w dwa ognie albo w siatkówkę. To atak. Non stop. Ten drugi tymczasem także nie próżnuje. Też atakuje czym się da. Taka akcja przypomina pojedynek, rozumie babcia. Chyba w miłości jest podobnie. – Nie wiem. Zapomniałam. Masz wiele z ojca – śmieje się Witolia. – Ale jedz. Nie spróbowałaś jeszcze konfitur. Chcę powiedzieć, że nic, absolutnie nic nie mam z ojca. Bo wszystko mam z samej siebie i sobie jedynie zawdzięczam. Nie wychodzi mi. Decyduję się rozegrać to ironicznie. – I w tym właśnie pokoju mieszkał babci synek – wykrzykuję z entuzjazmem. – Niesamowite. Bogata osobowość taty zewsząd na mnie spogląda. Przysięgłabym, że czuję zapach fajki, widzę inteligentne spojrzenie, słyszę mądre słowa! – Zmieniam zamiar, bo konstatuję, iż babcia bierze moje słowa zupełnie serio. Mało – zdaje się być zachwycona. – Jeśli się z duchem ojca uporam, to może dam radę... – zaczynam w odmiennej tonacji. – Można zostać Hamletem, słowo daję... Babcia tego nie rozumie. – Rozumiem. – Więc nie rażą już babci te afisze? – Idę na całość, bo nie chcę jej okazać, że się zdziwiłam niespodziewaną odpowiedzią. – Przywiozłam też zasuszone kwiaty. Zasłonię nimi żyrandol. Zmienię wszystko. – Nic mnie nie razi. Zmieniaj. To twój pokój. Utrzymywanie w nim porządku także będzie na twojej głowie. – Komnata księcia zrobi wielkie wrażenie – błaznuję. – Wypełnią ją kwiaty, a nad wyszukanymi meblami zawisną przepiękne obrazy w złoconych ramach. Czy książę kontent? Wreszcie udało mi się Witolię zaskoczyć. Milczy chwilę, jak gdyby szukając właściwych słów. – Moje dziecko, o czym ty mówisz? – zaczyna niezbyt pewnie. – Przyznam, że nie zawsze ciebie... Już kilkakrotnie chciałam zapytać... – Dostrzegam w dobrych oczach babci nieufność, a nawet lęk i odrazę. I nie dziwię się – ciągnę zadowolona z siebie coraz bardziej. – Odwrotnie, tego rodzaju reakcja, wydaje mi się być usprawiedliwiona i naturalna... Chciałabym mieć w pokoju dwie świece. Albo nawet cztery. – Żeby zaprószyć ogień! – Witolia porusza się nerwowo. – Ale skończmy z jednym. Wspomniałaś, powiedziałaś coś o naturalnej reakcji. Właśnie o naturalność mi chodzi. Mów ze mną normalnie, bez udziwnień i jakiś tam... wygibasów! Chwilami w ogóle ciebie nie rozumiem. Jesteśmy w domu – myślę. – Wszystkie szranki zostały zdobyte. – A sądzi babcia, że ja siebie samą rozumiem? Pomyrdana jestem, czy co? Żartuję, lecz wypowiadam wątpliwość tkwiącą gdzieś tam we mnie rzeczywiście. Prawda jest taka – im robię się starsza, tym trudniej mi przychodzi określenie cech własnego charakteru. A każdy przyzna, że powinno być coraz łatwiej. Ostatecznie miałam czas siebiepoznać. Piętnaście lat to nie w kij dmuchał. A we mnie chaos. Jedna myśl goni drugą bez ładu i składu. Skojarzenia wynikają z niczego, jak gdyby je przenosił wiatr albo dźwięki muzyki. Chyba że... Czytałam kiedyś o dziedziczności. To, choć straszne i niepokojące, wyjaśniłoby wreszcie wszystko. – Czy w naszej rodzinie... – zaczynam cicho. – Może być babcia ze mną zupełnie szczera. Nikomu nie powiem. To jasne, że przyznawanie się do kogoś takiego nie miałoby sensu. Wszyscy patrzyliby na nas podejrzliwie. Ale wobec tego, że babcia wie, mogłabym i ja. Ostatecznie zostałoby w rodzinie. – Ale o czym ty?... Słowo daję, że... Co tak na mnie... Co się znowu dzieje? – Bo chciałabym wiedzieć... – Ale o czym? – Och, babcia dobrze rozumie. – Słowo daję, że nie mam pojęcia. – Wszyscy w naszej rodzinie są tacy... przeraźliwie normalni. Więc... Zaczerpuję tchu. Nieruchome oczy babci utkwione we mnie, nie zbiją mnie z pantałyku. – Więc... – nie opuszczam głowy. – Chciałabym mieć cynk o kimś, kto... No, nie całkiem... – „Cynk”? Co to znaczy? Chce zyskać na czasie, to oczywiste. – No, cynk, informacja. – Siadam wygodniej. Dotykam plecami oparcia krzesła. To mi zawsze dodaje odwagi. – Babciu, czy w naszej rodzinie był jakiś wariat? – Matko Boska! – Wszystko jedno kiedy. Może nawet przed wojną. Czas nie gra roli. – Musisz iść zaraz spać. Jesteś zmęczona. – To znaczy, że był – oddycham z ulgą. Robi mi się swojo i nieswojo jednocześnie. Zupełne pomieszanie. – Ale mogła babcia powiedzieć wprost – dodaję słabym głosem. – Wcale by mnie to nie załamało. Wprost przeciwnie. – Słuchaj, dziecko... Dlaczego ty jesteś taka niespokojna? – Ja? – Wytrzeszczam oczy. – Jestem najspokojniejszym człowiekiem na świecie. To babcia jest niespokojna. Bo babcia ukrywa rodzinnego wariata. Nie chce się do tego przyznać. – Powiedz mi... Sił już nie mam – Witolia wzdycha głęboko. Twarz jej wyraża cierpienie. – Powiedz mi, w jakim celu, i to zaraz pierwszego wieczora po twoim przyjeździe mamy rozmawiać o takich nieprzyjemnych sprawach? Przecież mogłabyś mi opowiedzieć o sobie, o Warszawie, o swoich koleżankach, szkole... Bajer za frajer – myślę. – Taka mowa to do ludu. – Więc był, czy nie? Czuję, że moja niezłomność i konsekwencja robią swoje. Babcia dotyka skroni takim ruchem, że proszę siadać – robi się znowu dziewiętnasty wiek i staruszek Fredro pisze „Zemstę”. Podskakuję z radości. Nic to. Rozmiękczyć się nie dam. – Ale nikomu o tym nie powiesz? – Przysięgam! Bije mi serce. Wgniatam plecy w oparcie krzesła i tak trwamy. Książę, spokojnie! – Miły Boże, do czego mnie ta dziewczyna doprowadza! – Witolia ucieka ze swym spojrzeniem. – Pewien twój stryjek... ciągle łapał mole. Siedział na kanapie i bez przerwy łapał. – No i co? – Wytrzeszczam oczy. – Nie rozumiem. – Łapał, ale tych moli nie było. – O rany! Cudowny człowiek! I co jeszcze? – Ulga, że rodzinny wariat nie okazał się jakimś tam, dajmy na to... furiatem albo kretynem bezmózgowcem, dodaje mi sił. Lęk nie ustąpił jeszcze zupełnie, lecz zmniejszył się, przetworzył w obłędną ciekawość.– Potem było z nim coraz gorzej, tragicznie! To przerażające! – Wyraz twarzy Witolii zdaje się przeczyć słowom. Coś się zmienia z każdą chwilą w jej oczach, błądzi w kącikach ust. Nie jest to uśmiech, lecz pogodne rozjaśnienie płynące od wewnątrz. – Co się z nim stało? – Straszne! – Babcia zaplata palce obu dłoni. – Trwał w przeświadczeniu, że jest kapitanem statku, pływającego po wzburzonych morzach. Wykrzykiwał, przeklinał, wydawał komendy. Czasem się śmiał. – Z czego? – Zdobywam się tylko na zadanie słabym głosem pytania. Oto najbliższy mi człowiek na ziemi. Jestem do niego najpodobniejsza. – Z czego się śmiał? – powtarzam. Co tu kryć, wstrząs jest silny. – Tego nikt nie wiedział. Widocznie także coś wesołego przeżywał w czasie swych podróży. Umarł przed wojną. Miał na imię Cyryl. – Lubił muzykę? Tąpnęło mnie, nie da się ukryć. To pytanie było właściwie zbędne. Na pewno szalał za muzyką. Ą jeśli w dodatku kochał taniec – jestem zgubiona. – Nienawidził muzyki. Przepadał za psami – mówi babcia jak gdyby nigdy nic. – Znosił też do domu kwiaty. Całe naręcza kolorowych, polnych kwiatów. Wtedy opowiadał coś bez ładu i składu. Jak dawno temu to się działo! Ileż to lat przeszło... I dlaczego ci o tym opowiedziałam? Zmusiłaś mnie! We mnie spokój i senność. Ocean Spokojny nie tylko z nazwy. Do rozmowy o szalonym stryjku postanawiam wrócić. Ale wiem już – będzie to dialog spokoju, bez napięć. Tak rozmawiają humaniści, którzy wariatom zawdzięczają bardzo wiele. – Babcia lubiła tego Cyryla. A może się w nim kochała... – Wyzwalam niespodziewaną reakcję. Witolia śmieje się. Pokrzykując coś niezrozumiałego, czyni dziwne gesty ramionami. Pojmuję, że u mej babki oznacza to szczyt rozbawienia. – Dość! Rozbieraj się i do łazienki!– rzuca wreszcie względnie normalnym głosem. Wyszarpuję z dna walizy swoją „wizytową” koszulę nocną. – Tak jest!ROZDZIAŁ DRUGI „Maroko to niezmiernie ciekawy kraj.. Fascynująca, stara architektura, choć nowa także ciekawa. I klimat – już przecież listopad, a tu upalne słońce...” Ostatni list mamy zupełnie jak informacja na folderze reklamowym biura podróży. Może się spieszyła z pisaniem, ale co mnie to obchodzi? Zemściłam się. „Niezmiernie ciekawy ten Poznań. Fascynująca, stara architektura, choć i nowa...” – Przepisałam dokładnie wszystko z marokańskiego listu. W dodatku prawda. Listopad i ciepło. Słońce świeci wiosennie. Robię się chyba złośliwa. Może to wynika z poczucia winy? Bo pojęłam rozwody i powtórne małżeństwa. Człowiek zdumiewająco łatwo przywyka do nowego. W jakimś sensie to abominacyjne, (Polubiłam słowo „abominacyjne”. Gdybym przemawiała na jakimś zebraniu albo zjeździe, musiałabym je użyć. – Nasi przeciwnicy z ich abominacyjnymi hasłami nie mają racji! – krzyczałabym z trybuny. – My nie jesteśmy abominacyjni! To oni! Sama jestem abominacyjna z tym swoim zachwytem dla nowej szkoły. Ale... moje „drugie małżeństwo” udane. Czy nie romantycznie i niezwykle, jak na dwudziesty wiek, przebywać codziennie w klasztorze jezuitów. Mało – uczyć się tańczyć w jezuickim refektarzu! Przecież można oszaleć! W dodatku tuż obok, po drugiej stronie wąskiej uliczki (Gołębia się nazywa), stoi prześliczna fara promieniująca czymś przedziwnym, czego opisać się nie da. To „coś” staje się nieraz prawie uchwytne, gdy spoza grubych murów płyną dźwięki organów i starych, kościelnych pieśni. Lekcja tańca współczesnego, Mocne rytmy. Ćwiczymy. Idzie wszystkim nieźle. (Poziom tu wysoki. Każdy zasuwa aż miło.) Wyobrażamy sobie, że występujemy w ogromnej rewii, pełnej jaskrawych kolorów i wpadającej w ucho muzyki. To zawsze pomaga. Akompaniatorka przerywa na moment. Profesor coś mówi, koryguje czyjąś postawę. A tu nagle, jakby spod ziemi lub zza chmur – dudniące, to znowu strzeliście podniebne dźwięki organów przenikają wszystko dookoła, łączą się z kościelnym chórem. Ich też ktoś instruuje. Chór milknie na chwilę. I naraz śpiew wybucha z jeszcze większą mocą. Grzmi fuga Bacha. Nasza akompaniatorka wraca do grania. Próbuję sobie samej jeszcze raz wmówić, że tańczę w „Hair” albo w „West Side Story”, a tu nic nie pomaga – kiszka! Bach tłumi wszystko swą potęgą, dominuje, rządzi. Mam gęsią skórkę na całym ciele. Ścierają się we mnie dwa światy i widzę je prawie, jak walczą, zmagają się ze sobą. – Można dostać szmergla! Książę, klękaj i módl się, bo ja niewierząca – szepcę z zachwytem. – Tu wszystko jednocześnie. Tak właśnie napisałam „Kubusiowi” – „Tu wszystko jednocześnie”. ...Ale czy zrozumiała? Więc... w Poznaniu obłęd. Czuję się ladacznicą, jeśli nie myślę o czymś strasznie ważnym, co i z tańca może wynikać. Na przykład wzniosłość, wielkość, patos, nieśmiertelność... Sama nie wiem. Może wiele w tańcu nie zostało jeszcze nazwane. Jeśli w to bym nie wierzyła, stałabym się tania, żadna – ot, tańcząca „maszyna do wynajęcia”. Mogłabym w przyszłości wywijać na parkiecie restauracji albo tancbudy, wdzięcząc się jak... nierządnica. (Co za niezwykłe słowa – biblijne: ladacznica, nierządnica! Imponujące!)Przestałam lubić taniec charakterystyczny. Nie, nie tak. Wszystko bardziej skomplikowane. Należy ogromnie uważać na słowa. Dotykamy w tej szkole czasu. Łączymy sobą coś z czymś. A może właśnie oddzielamy? Bełkot – „coś z czymś...” Kto to pojmie? Więc jeszcze raz: Świadomość, że przed iluś tam laty w budynku naszej szkoły przy Gołębiej działał pierwszy poznański teatr, to coś ważnego, prawda? Jezuici w swym klasztorze, potem aktorzy w teatrze, teraz my – ja... a budynek ten sam. Nie, tego się nie da wyrazić. Wokół szkolnego dziedzińca (jak do rycerskich turniejów) obudowane krużganki klasztorne. O sto, sto pięćdziesiąt metrów – archeologiczne wykopaliska, dalej Góra Przemysława naprzeciwko kościoła Franciszkanów. Zamęt w głowie, bo wyobrażeń aż za wiele. Oglądam na przykład starty tysiącami dłoni metal klamek i stoję ogłupiała. Czy można nie zastanawiać się, kto tych klamek dotykał, otwierał nimi drzwi, wchodził, wychodził?... A zatem jestem po rozwodzie i szczęśliwa w nowym małżeństwie. Ohydnie, występnie szczęśliwa. O dawnym mężu – warszawskiej szkole, nie zapomniałam. Przeciwnie. Stała się dla mnie... uzasadnieniem wartości nowych odczuć. Przemyślałam wszystko (przemyślałam – Przemysław). Wstrętna jestem, prawda? Ale przecież okłamywać własnych myśli, tego co się czuje głęboko w sobie, nie można. Ja przynajmniej nie potrafię się załgać, zakłamać. Tu wokół, wiele prawdziwych rzeczy, nie zbudowanych na nowo. Wiem, rozumiem – warszawski Teatr Wielki był jedną ruiną. Odbudowano go po bohatersku (Arnold Szyfman kierował) i jest jak nowy. Zwiedzałam wystawę, oglądałam fotografie. Byłam dumna i tak dalej. Nawet wzruszona byłam. Ale tutaj... – to trudno określić – tutaj w Poznaniu pojęłam, jak bardzo potrzebne mi są do istnienia nierówności murów albo plamy, a nawet zacieki. Nierówności – to najważniejsze. Świadomość, że może wszystko brzydsze, ale prawdziwe. A w szkole, chyba z powodu napięć i tej mojej nerwowości, trema mnie nie opuszcza. Czuję, że wszyscy na mnie patrzą. Obserwują każdy mój ruch. Przesadzam naturalnie. Taka ważna nie jestem. Któryś tam kolejny dzień mija. Listopad. Agata stoi w windzie naprzeciwko mnie i też udaje, że nie dostrzega ordynarnego słowa wyskrobanego na ściance windy czymś ostrym. Dlaczego wypisują tu i ówdzie coś takiego, nie pojmuję. Obu nam jest nieswojo, niezręcznie. Dość chamstwa, ohydy! – myślimy. – Genialnie, że ze mną przyszłaś! – przerywam milczenie. – Dzisiaj znowu miałam straszliwą tremę. Myślałam, że wysiądę. Zupełnie nie wiedziałam, gdzie jestem i co robię. W takich razach zapadam się gdzieś, przestaję istnieć. Wychodzimy z windy. Otwieram drzwi do mieszkania. Idzie mi to jeszcze nie najsprawniej. Jeden z kluczy się zacina. – Ćwiczenia przy drążku robiłaś najlepiej jak tylko można – mówi Agata rozglądając się po przedpokoju. – „Petipa” łypał na boki. To u niego znaczy, że wszystko okey. – „Petipa” to profesor Rawski? Ale heca! – biorę z rąk Agaty jej teczkę i kładę na podłodze razem ze swoją. – A naszą akompaniatorkę nazywamy „Messalka”. Matematyk jest „Sinus”. Historyczka „Pani Walewska”. Wiem już o tym wszystkim, lecz wyrażam swe zdziwienie. Włączam taśmę, jaka była w magnetofonie. Grieg. Ostatnio go lubię. – Ładnie tu u ciebie. – Dziewczyna z rudymi włosami spiętymi w kok, siada przy biurku. Jakoś dziwnie wygląda w moim pokoju. – I nikogo nie ma? – Wstaje i podchodzi do okna. „Brzydula i rudzielec. Niby nic, a znaczy wiele” – myślę słowami Koterbskiej. – Babka moja a właścicielka tych włości wybyła służbowo na zakupy. – Stawiam na biurku talerz z ciasteczkami. – Spróbuj! – Uważaj, potrafię zjeść wszystkie. – Mój gość sięga skwapliwie i bierze trzy naraz. – Telefon masz? – rzuca z pełnymi ustami. Je wszystkie trzy ciastka jednocześnie.– W Warszawie dwa. Tu żadnego. – Idiotka jestem! – myślę. Postanawiam się przebrać i otwieram szafę. Agata podrywa się. – Jaka rozwiązła kiecka! – wykrzykuje wskazując moją „szkocką” w kratę, przywiezioną przez ojca z Edynburga. – Sprzedasz? – Coś ty? – A w warszawskiej budzie dziewczyny nie handlowały? Bo u nas wszystko sprzedają, zamieniają się ciuchami. Nieraz to... sama nie wiem, co mam naprawdę, a czego nie. Przymierzę! – Dobra. Tylko ostrożnie! Niepotrzebnie to powiedziałam. Dlaczego nie lubię tych babskich przymiarek? Nikt nie ma pojęcia, jak bardzo bym chciała być chłopakiem. A może jestem, tylko... Mogę po prostu o tym nie wiedzieć. Przecież gdzieś wyczytałam o Angliku, który był właściwie kobietą. I stał się nią w stu procentach po jakiejś tajemniczej operacji. Przedtem, istniejąc jeszcze jako mężczyzna, doznawał podobno „typowo kobiecych bodźców” (tak napisali), reagował po babsku na różne rzeczy. Chciał urodzić dziecko, karmić je... Chyba miał czym. Jakaś tam zapowiedź jego kobiecości na pewno istniała. Niesamowite! Ale jeśli chodzi o mnie, to klops – żadnych męskich reakcji u siebie nie znajduję. Jestem białka, babus, babsztyl, baba, kobita i nic się nie da zrobić. Szkoda. Mężczyzna jest wolny jak konik polny. Knajpa – wchodzi, rozgląda się, staje przy barze, podrywa. Wyścigi konne – idzie sam i gra, obstawia coraz to nowe numery. Wszędzie może jeździć, rozrabiać nie lękając się niczego. Polowania na grubego zwierza, niebezpieczne podróże. Chociaż... babki też startują ostatnio coraz śmielej. Chojnowska-Liskiewicz opływa kulę ziemską. Wanda Rutkiewicz zdobywa Mount Everest, wchodząc na sam szczyt właściwie bez maski tlenowej. A inne – lekarki, adwokatki, milicjantki, kierowniczki przedsiębiorstw... – Powtórz! – Marzycielka jesteś. O czym ty stale kombinujesz? – Agata w stadium przebierania się. Wykręca się, naciągając szkocką sukienkę, podskakuje zabawnie. – Nie rozumiem. – Trzy razy się pytałam, a ty nic. Patrzysz w okno, jakby tam można było zobaczyć Bóg wie co. A tam tylko kościół Bernardynów. – Więc Bóg wie co! – wykrzykuję ochoczo. Chcę być fajna, morowa, z wiary – taka jak większość. Śmiejemy się razem i jest dobrze. To znaczy prawie dobrze, bo szczerze mówiąc mam już dosyć tego przymierzania, jej wizyty i samej siebie. Nakłada moją wizytową sukienkę. – Wiem, dlaczego powiedziałaś, żebym uważała – wygina się, stęka – Ale... nic się nie bój. – Wciąga wreszcie na siebie suknię z moją pomocą. – Masz rację, trochę jestem... Ale w lecie... – Przegląda się w lustrze, wykręca jak modelka. – Latem zawsze... szczupleję, słowo daję. Ale teraz jesienią... No, fajnie, co? Szałowa! – Robi do swego lustrzanego odbicia minę królowej balu albo sławnej aktorki. Wiem, że teraz podrywają ją Belmondo i Kolberger jednocześnie. Znam to. Jeszcze rok temu zachowywałam się podobnie. – Obok naszej budy, na Klasztornej, jest cukiernia. Byłaś tam? – pyta po chwili. Zaprzeczam. Agata przygryza wargi tak mocno, że robią się okropnie czerwone. Potem je oblizuje. Robi minę „namiętnej tygrysicy”. Obserwuję to z podziwem. – Ciastka w tej cukierni takie, że normalnie... można oszaleć. Kremówki, to moja klęska. Nie potrafię się powstrzymać. Walczę ze sobą i guzik z tego... Ciastka to upadek. Starzy dają mi forsę na obiad, a ja... to zupełnie jak narkotyk... Nieraz cztery kremówki... Jedna po drugiej. I tylko na zupę mi wystarcza. Więc jak w niej wyglądam? – Ruda przechadza się środkiem pokoju rozkołysana w biodrach. Jest teraz w Las Palmas, to jasne. Grzechoczą kastaniety.– Całkiem dobrze. Naprawdę. Tylko... – Wiem. Na biodrach mi podjeżdża. O tu – robi nagły skłon, zakręca i wciąż rozkołysana idzie w moim kierunku. Niespodziewanie stała się bardzo ładna. Znam ten typ urody. Taka była w warszawskiej szkole baletowej profesorka Nałęcka. Niby zwykła, a chwilami piękność, że aż dech zapierało. – Poczekaj, jak na wiosnę zeszczupleję – Agata tuż przede mną. Wciąż jeszcze zarumieniona, ładniejsza, odległa. – Pożyczysz wtedy? – Jasne. Uważam, że jesteś bardzo zgrabna. Może trochę schudnąć powinnaś, ale... – Co „trochę”? Co „trochę”? – wybucha nieoczekiwanie. – Ja w tej szkole – to nieporozumienie. Ciągła walka z sobą. Z całym światem. Chyba nie dam rady. Widziałaś, jak dzisiaj ćwiczyłam? Robi mi się nieswojo. Nie znoszę rozmów, w których muszę wystąpić z oceną tańca innych. Zbieram myśli. – Bo powinnaś... – zaczynam ciężko. – Powinnaś robiąc arabesque mocniej wciągać krzyż i równo trzymać plecy. Tobie wychodzi coś w rodzaju arabesque penche. To znaczy nachylonej. – Kozaczka jesteś. Agata niespodziewanie się rozbiera. Nim zdołałam coś powiedzieć, zaprotestować, już staje w pozycji. Jest tylko w majtkach i staniku. Wygina się, próbuje. Przemieszczają się jej ramiona i nogi. – Tak? W ten sposób? – sapie. – Poczekaj, jeszcze raz! Robi ze swoim ciałem coś nieprawdopodobnego. – Wariatka podobna do mnie – myślę. – Też ma szmergla, tylko w drugą stronę. – Nie jesteś rozgrzana. Teraz nie dasz rady – mówię łagodnie. – Trzeba krzyż wciągnąć jeszcze bardziej. – Nigdy nie będę tancerką. – Chowa pierś, która się jej wymsknęła spod stanika. – Trzymają mnie w szkole, bo jako tako wypadam z teorii. W matematyce też jestem niezła, w historii. Ty za to, każdy twój ruch... – zwraca się do mnie. – Kiedy tylko zaczęłaś ćwiczyć, wszystkie dziewczyny... Zatkało je. Byłaś bezbłędna. – Przestań! – krzywię się, ale jest mi fajnie. – Chcesz jabłko? – Bombowa jesteś – spogląda na mnie jak na konia chodzącego po padoku. – Co tu kryć. Gdybym była choć w połowie taka jak ty. Dużo jesz? – Masę – z wrażenia zapomniałam skłamać. – Patrz! – Kręci głową ruda (coraz bardziej ją lubię). – I nie tyjesz. Przemianę masz. U mnie każda bułka od razu... rozumiesz? – Wytrzeszcza zabawnie oczy. W tym samym momencie druga pierś wysuwa się jej spod stanika. Zupełnie jakby pozazdrościła tej pierwszej, myślę. Agata chowa ją takim samym, nieważnym ruchem, jak poprzednią. Przywykła widać do takich awarii – oceniam. Powinna nosić trójkę. Gdybym nawet chciała jej pomóc, to nic z tego. Mój stanik jeszcze mniejszy, dwójka, a ja i tak szczęśliwa. Dwa lata temu byłam płaska, „deskopodobna”. – ...Każda zjedzona bułka uzewnętrznia się, rozumiesz? – ciągnie jak gdyby nigdy nic. – Uzewnętrznia i to jeszcze podwójnie. Istna zgroza! Gdybym się przed chwilą roześmiała, byłby koniec. Wytrzymałam. Zaczerpuję tchu. Kryzys minął. – Ale taka Lidia Głowacka, wcale nie szczupła, była solistką i to jaką! – mówię po chwili, bo na wszelki wypadek wolałam odczekać. Jeszcze rok temu nachodziły mnie spóźnione chichoty. Odnosiły się do bliskiej przeszłości i tym trudniejsze były do wytłumaczenia. Bałam się ich. Stąd moja ostrożność. U nas występowała gościnnie w Operze Rosjanka z Leningradu. Larysa Szuszkina czy Czuszkina. Jakoś tak. Mówię ci, maszyna! Krępa, umięśniona, a zdawało się, że fruwa. Dwadzieścia cztery fouete machała jak nic – Agata wytrzeszcza zabawnie oczy. – Powiedziałabyś, że taka mogłaby być dobra w charakterystycznym. A ta tańczy klasyczny. I to jak! Więc pomyślałam sobie, że w takim razie, ja z moją budową... – Przebiera się znowu. Tym razem we własną sukienkę. – Będziesz jeszcze zasuwać dwadzieścia cztery fouete aż miło. Nie od razu Kraków zbudowano – uśmiecham się. – Bierz jabłko! – Poza tym ciągle się kocham. Przeważnie nieszczęśliwie. – Wybiera najczerwieńsze z jabłek i zaczyna jeść. – Nawet te swoje tragiczne miłości polubiłam. Można do nich przywyknąć, czy co? Mówię ci, obłęd! Jeśli mi coś z chłopakiem zaczyna wychodzić, gubię się, plotę jakieś głupstwa. I dopiero kiedy wszystko się kończy, wracam do pełni władz umysłowych. Wtedy jest normalka: rozpacz, rozmyślania ponure, wspominki... Je i nawet na chwilę nie przestaje mówić. Dziewczyna dynamit – określam ją w myślach. Istny czołg. Osiągnie w życiu wszystko. – Powiedz szczerze, czy można taką zrozumieć? – wykrzykuje sięgając po ciasto. Jabłka już nie ma. Zjedzone. – Ale tak zupełnie szczerze powiedz! Nie zdążyłam naturalnie. Mówi dalej... – Na przykład niedawno poznałam jednego. No, jakby ci to... Podszedł do mnie na ulicy. – Rozumiem – kiwam głową. – Nie rozumiesz. Tego zrozumieć nie można. On jakby przypłynął. Jak gdyby został przyniesiony – Agata robi natchnioną minę. – Coś powiedział, ja też. Jakieś słowa i od razu się zaczęło... uniesienie, reinkarnacja! Serce wali jakby zwariowało! – (Książę, jest dobra aktorsko, prawda?) – Idziemy do parku, spacerujemy, gadamy. Park od razu inny się robi, jak nie ten sam. Opowiadamy sobie różne rzeczy. Słowo daję, jakbym znała faceta ze sto lat. Przeżyłaś coś takiego? Który ty jesteś rocznik? – Zgadnij! – Słowo kamuflaż. Bo we mnie zamęt i gorzkie podsumowania. Wszystko jakby powstałe z niczego. Wystarczyło jedno pytanie. Ona ma rację, że tak żyje na pełny gaz. Kochać i być kochaną – myślę. – Nie ma nic ważniejszego. Marzę o niebieskich migdałach. Nieufna jestem. Dlatego niczego nie przeżyłam. Wmówiłam sobie miłość do Tomka Wybickiego, bo potrafił deklamować wiersze, a poza tym nieźle grał w tenisa (a raczej dobrze wyglądał ubrany na biało). To nie było żadne uczucie. Całowaliśmy się w Łazienkach i pozwoliłam, aby mnie... Jak mogłam?! Ale mnie podniecił. Dosyć! Zakłamałam się z kretesem. Wszystko przeżyte z Tomkiem okazało się pomyłką. Nawet szkoda, że płakałam, gdy zaczął chodzić z Danką. Nie wart był łez. – Wyglądasz na... – Agata przygląda mi się uważnie. – Przecież nie możesz mieć więcej ode mnie w tej samej klasie. – A właśnie, że mogę. Jeden rok mi wypadł. – Masz już szesnaście? – Prawie. Ale wydaje mi się, że jestem o wiele starsza. – Tobie też? O rany! – Brązowe oczy Agaty robią się ogromne. – Ja czasem mam sto lat. Ani jednego mniej. Przeżyłaś kiedyś dramat? Ale taki prawdziwy? Przypominam sobie, jak mnie wujostwo w Gdyni posądzili o kradzież złotego pierścionka. Gdyby się nie znalazł, popełniłabym samobójstwo. – Przeżyłam. Jasne – kiwam głową. – Najpierw opowiedz, jaki był twój. – Nie. Ty zacznij! – Przez chwilę czułam niepokój. O sprawie pierścionka i całej aferze z nim związanej nie potrafiłabym ot tak opowiedzieć. Na szczęście Agata chyba na moje zwierzenia nie liczyła, a może nie była ich ciekawa. Tamte przypomnienia – i od razu jak gdyby powiało zimnym wiatrem. Nagle zrobiło mi się chłodno. Wstaję, by zamknąć uchylone okno. – Dobra, opowiem. Ale jak komuś wypaplesz, to ręka nogą! Boże, jak się fajnie poruszasz!– Agata wodzi za mną wzrokiem. – Przestań się wygłupiać! Więc mówisz czy nie? – Usiadłam na podłodze po turecku. Wyraz twarzy mojej koleżanki objawiał, że opowieść będzie niezwykła. – Rok temu bujałam się w Stefku Olszewskim – mówi, biorąc talerz z ciastkami. Siada na dywanie obok biurka. – Byłam u niego w domu. – Kto to? – Prawda, ty nic nie wiesz. Profesor. Uczył nas polskiego. Zawsze o nim myślałam „Stefek”. Kiedy się w nim zakochałam, to w ogóle przestałam spać. Przez trzy tygodnie nie zmrużyłam oka. Ciągle o nim. Jedno wyobrażenie odchodzi, drugie przychodzi. Znika drugie – jest trzecie. Przewracam się, jęczę... Zasypiam na chwilę i już zaraz się budzę. Dajmy na to jest druga w nocy, a ja do rana patrzę w ciemność, rozmyślam. Znowu się pojawia jego twarz kochana. Mogłabym przysiąc, że jest obok mnie. Białe dłonie Stefka zbliżają się, słyszę głos, widzę najdroższą, niską postać (nie był wysoki, ale mnie to nie przeszkadzało). Widzę jak się porusza, przechadza... Serce mi bije... – Agata przerywa i sięga po nowe ciastko. Jest w tej chwili tragicznie poważna. Ze zdumieniem odbieram niespodziewane ukłucie zazdrości. O co mi chodzi? – I co? Zaprosił cię? – pytam. – Coś ty? Sama przyszłam. To było – mówię ci – jak w filmie. Pukam, otwiera drzwi i patrzymy na siebie. Długo tak stoimy bez słowa. Patrzymy tylko. Serce mi bije... – Już ci raz biło – nie wytrzymuję. – Ale ty jesteś! – spogląda na mnie zawiedziona, dotknięta. – To już nie opowiadam! – Błagam cię! – Robię wszystko, aby wyrazić wzrokiem skruchę i zaciekawienie. – Bo przy tych drzwiach mi łomotało – Agata podejmuje opowieść. – Myślałam normalnie, że wyskoczy. Wyobraź sobie taką sytuację. Zamarliśmy oboje. Nic tylko patrzymy na siebie. Kocham cię! – mówię od razu. A on, uśmiechając się leciutko, po swojemu, odpowiada, że jestem egzaltowana, czy coś w tym rodzaju, i że nie miał pojęcia, że jesteśmy już na ty. Wtedy ja, bo postanowiłam iść na całość: „Możemy wypić na ty, panie... profesorze”. I spoglądam na niego. Wiesz, jak. Oczy miałam zrobione. Butelkę perfum na siebie wylałam. Wyglądałam na dwadzieścia lat. – I co on? – Właśnie – Agata wzdycha ciężko, zwiesza głowę i trwa tak przez dłuższą chwilę. – To było najstraszniejsze – Wzdycha raz jeszcze rozdzierająco i pociąga nosem. Płacze, czy co? – przebiega mi przez głowę. Teraz jestem już wprost nieprawdopodobnie ciekawa. Przesuwam się, dotykam jej ramienia współczującym gestem. Nie płacze, stwierdzam przy tym. – Tego się nie da, rozumiesz?... Nie da się opowiedzieć... Jak sobie to przypominam... – zaczyna wolno – odechciewa mi się wszystkiego. Najpierw Stefek patrzy na mnie długo i smutno, a potem... „Wejdź. Proszę bardzo”. I robi mi miejsce. Przechodzę, a mijając go myślę, że pewno zrobiło na nim wrażenie, że pachnę „Poematem”. Czuję się... jak Dama Kameliowa. No nic, idę przed siebie. Najpierw duży przedpokój. Później wchodzimy do pokoju. A tam... Tego nigdy nie zapomnę. – Pocałował cię? – Nie ma mnie. Nie istnieję. Chcę, muszę wiedzieć, co było dalej. Właściwie stałam się Agatą z tamtego wieczora i wszystko sama przeżywam. – Gdzie tam. Nawet nie dotknął – Ruda przenosi na mnie oczy tak smutne, że robi mi się nieswojo. Poza tym są autentycznie czerwone. Więc może jednak płakała. – Patrzę, a tu przy stole nakrytym do kolacji, siedzi dziewczyna. Nawet ładna – głos opowiadającej załamuje się. – Dziewczyna spogląda na mnie i uśmiecha się, i ja wiem, że dlatego, że słyszała, co powiedziałam w przedpokoju. „Jesteś skończona, głupia wariatko!” – myślę o sobie. I wszystko zaczyna się dziać jak we śnie. On, mój ukochany, mówi jak gdyby nigdy nic do tamtej, że jestem jego uczennicą i że go odwiedziłam. A potem wskazuje na facetkę przy stole i... Na samo wspomnienie chce mi się krzyczeć.– To była jego żona? – rzucam zduszonym szeptem. – Jest teraz. Pobrali się – Agata już nie wzdycha, tylko wznosi oczy z wyrazem męki. We mnie, słuchającej, piekło, zamęt, obrazy, dźwięki... Ledwo mogę usiedzieć. – „Moja narzeczona”, mówi Stefek. A mnie cała krew odpływa z serca – Agata opowiadając odchyla się i trwa nieruchomo, wsparta o biurko. – Zdawało mi się, że zemdleję. Jak wyszłam, nie pamiętam. Chyba biegłam. Później o mało nie wpadłam pod przejeżdżający tramwaj. Może byłoby lepiej. Nie musiałabym do końca roku oglądać go w szkole, odpowiadać ze Słowackiego, Mickiewicza, Młodej Polski... Nawet nie potrafię tego nazwać. Ani razu na niego nie spojrzałam. – Ale można by to wytańczyć! Cudownie! – podrywam się. Wstaję. – O czym ty mówisz? – siedząc wciąż jeszcze w tej samej pozycji, patrzy na mnie ze zdumieniem. Sięga po ciastko. – Wytańczyć wszystko, co czułaś! Rozpacz, ból, upokorzenie... Kapujesz? – Ogarnia mnie zapał. – Przeżyłaś dramat miłosny. Można by na przykład zacząć jak w „Romeo i Julii”... Introdukcja muzyczna – zaczynam śpiewać. – Wejście! Pojawiasz się i rozmawiasz z ukochanym. Nic jeszcze nie wiesz, że on kocha inną. I wtem... raz, dwa, trzy... – śpiewając „Poemat” Fibicha, tańczę coś klasycznego. Markuję raczej, to nie taniec naprawdę. Chcę jednak, zależy mi na tym, aby Agata wszystko sobie wyobraziła. – A tu nagle! – wykrzykuję przeginając się jak podcięta. – To jest ból! – Skaczę po dywanie. – To miłość, rozpacz i tęsknota! – Robię dwa piruety. – Podbiegasz do niego i cofasz się jak uderzona. O, tak! Można by także kazać tańczyć tamtej, twojej rywalce! I to jest tercet szczęścia i rozpaczy. Tu duet – oni, a tutaj – ty. O, w ten... sposób! – Zdyszana kręcę się, padam, zaczepiwszy o dywan. Wstaję znowu. Nieważne. Teraz to już taniec. Ogarnia mnie bezmierne szczęście. Raczej poczucie istnienia szczęścia poza mną, lecz przez mnie stworzonego. – Jesteś nią, stałaś się tamtą! Ona jest pewna siebie. Ma jego miłość – śpiewając arię z „Cyganerii” sunę po pokoju wyprostowana i nieprzystępna. – A ty nic nie masz. Cierpisz. – Pochylam się, przypadam do podłogi. – Odchodzisz! Biegniesz przed siebie. Teraz tramwaj! Zatrzymujesz się w ostatniej chwili, padasz! Zresztą... Mógłby cię przejechać. Tak byłoby lepiej. Przejeżdża cię – szepcę scenicznie, szarpiąc dywan konwulsyjnymi ruchami. – Giniesz samotna, opuszczona... – Nieruchomieję. – Dlaczego nic nie mówisz? – rzucam, podnosząc się z podłogi – Jesteś wielka! – Agata obrzuca mnie rozmodlonym spojrzeniem. Podbiega i całuje. – Pleciesz – śmiejąc się, ocieram pot z czoła, poprawiam sukienkę, obciągam rajstopy. Poleciało mi naturalnie oczko. – Ty naprawdę żyjesz tańcem. – Tęgawa dziewczyna klęczy zajęta przesuwaniem dywanu na jego poprzednie miejsce. – A czym mam żyć? – Czeszę się przed lustrem. – „Nieźle poszło, prawda, książę? – mówię do lustrzanego odbicia arystokraty. – Libretto baletowe już byśmy potrafili stworzyć. Dobra nasza. – Czym żyć? – wykrzykuje mój gość też przystępując do porządkowania swych włosów. – O rany! Mało to ludzi żyje kieckami, mieszkaniami, szmalem?!... Moja ciotka nic, tylko nawija o firankach. Ojciec o tych, którzy więcej od niego zarabiają. Ja o jedzeniu. Przynajmniej muzykę lubię. No, taniec też. Tylko że... – Musisz w siebie uwierzyć – bąkam niezdecydowanie. Odezwałam się jak ktoś straszliwie obcy – przebiega mi przez głowę. Jakiś fałsz tkwił w tych kilku słowach. Rzuciłam je zdawkowo, od niechcenia, jak jałmużnę. – Najpierw trzeba uwierzyć w coś, a potem w siebie – Agata opuszcza głowę. – Przecież taniec jest ci potrzebny. – Potrzebny, ale go nie czuję jak ty. Nie mam go w sobie. Jest dla mnie z zewnątrz. – Wydziwiasz.Żal mi jej. Rozumiem, co ma na myśli. Siedzimy przez chwilę milcząc. – Rany koguta, no i opchnęłam wszystkie ciastka! – odmieniony, znowu jasny głos. Rudzielec uśmiechnięty. – Sama widzisz. Dno! Poznajesz mnie. Czy z taką jak ja można się przyjaźnić? Ciepło mi się robi w środku. Łagodna melodia płynie wokół mnie. Rozlewa się coraz szerzej i szerzej. Jest jak rzeka w pogodny letni dzień. – Jasne, że można – mówię z przekonaniem. – Naprawdę tak uważasz? Myślisz, że mogłabyś ze mną... – głos Agaty drży trochę albo mi się zdaje. – Twoje zdolności... – Przestań kadzić, bo mi w głowie przewrócisz! Jestem zwykła, przestraszona udawaczka. Już się przyjaźnimy. Nie czujesz? Zerka w moją stronę. – Słuchaj, nie umiem powiedzieć, ale... – To nie mówi – wpadam jej w słowo. – Chcesz jeszcze ciastek? – To pytanie jej pomogło. – Nigdy. Never, rozumiesz?! – wykrzykuje znowu w normalnej tonacji, jakby z ulgą. – Nie tknę już ciastek i niczego tuczącego. Będę podobna do ciebie. To mi się i tak nie uda. Ale postaram się. Zrobię wszystko... Pobeczę się, czy co? I dlaczego? Krótko trwała ta normalna tonacja. Teraz i ja wzruszam się nagle jak diabli. Przytulamy się. Drżę. Ona się telepie. Idiotyczne. – Jestem sentymentalna kretynka, ale okazuje się... – wycieram ostentacyjnie nos bardzo głośno. Zaczerpuję tchu. Nie pomaga. A zresztą dlaczegóżby nie objawiać komuś, że się go lubi? Ogarniam ramieniem rude dziewczynisko, tego głodomora. Całujemy się. Łzy teraz ruszają na całego. – A ja zupełnie... pomyrdana wariatka – głos Agaty drżący jak mój. – Nie wytrzymasz ze mną.W itolia weszła nie wiadomo kiedy. Nic żeśmy nie słyszały. – Dwie godziny stałam w ogonku, żeby kupić kawałek mięsa! Zjadłaś w szkole obiad? Podrywamy się obie. Wstajemy. Mój gość wykonuje coś w rodzaju dygoukłonu. Można pęknąć, słowo daję. – Babciu, to jest Agata, moja przyjaciółka. – A co to, dziewczynki? Łzy? Płaczecie? – Witolia to jednak sokole oko. – Dlaczego? Co się stało? – Postępuje w naszym kierunku. – My, łzy? Jakie znowu łzy? – Cofamy się z głupimi minami. – Życie jest piękne!ROZDZIAŁ TRZECI Myślę, że wszystko w ludzkim istnieniu toczy się ze zmienną szybkością. Niekiedy rozwija się lub gaśnie wolno, ślamazarnie. Czasami znowu obłędnie, po sprintersku mknie do przodu. Jutro gwiazdka, a ja się zastanawiam, jak to możliwe. Jesień – przeszłością. Gdzie wyczytałam taki zestaw słów? Brzmi w każdym razie patetycznie, wzniośle. Choć wzniosłości mało dostarczył mi listopad. Odwrotnie. Prawie się osunęłam. Kiedy tak siedzę sama, dochodzę do wniosku, że uratował mnie instynkt samozachowawczy. W każdym razie nie nudziłam się tej jesieni. Raz szlajałam się w lokalu z przygodnie poznanym facetem i wypiłam trzy kieliszki likieru. Abisyńczyk, student, poderwał mnie najdziwniej, jak tylko można. Stojąc na przystanku tramwajowym, udawał, że się zgubił i został w dodatku okradziony. „Gdże lotnisko? Porzicz pani złotego!” Początkowo myślałam, że to Cygan i że chce mi powróżyć. Kiedy wszystko stało się jasne, oceniłam Abisyńczyka jako nieopisanie śmiesznego. Zresztą był naprawdę miły i dość przystojny. – Przijechal do Polska uczić się czarowacz, przephaszam – uczyć się leczić ludzi. Ti bahdzo ładna. Leczyć cię, leczyć? Badam, chcesz?... – Poszliśmy na kawę do „Merkurego”. Okazało się, że wszystkie „takie” panienki znały mego Etiopczyka bardzo dobrze. Jak mi się przyglądały! Ubaw! („Miej się na baczności. Ja w każdym razie czuwam – szeptał książę. – Na to, co czynisz, nie znajduję właściwego określenia”.) Abisyńczyk chciał, aby go nazywać Danny. Pozował na Amerykanina. Mówił, że mieszka w Kalifornii. Bzdura. Czuło się od niego Afrykę na tysiąc kilometrów. Śmiał się, błyskał białymi zębami, to znowu robił się okropnie smutny. – Moi rodzice są w Maroku – powiedziałam bez sensu. – Byłeś tam? Nie był. Zaprzeczył. Przysiadł się do naszego stolika tęgawy Murzyn w kolorowej koszuli i rozmawiali obaj, jak gdybym w ogóle nie istniała. Najpierw o jakiejś Heli, później o dolarach, że ktoś miał kupić, nie kupił... Oto jak w Afryce traktuje się kobietę. Nawiałam. Wyszłam niby do toalety i prask. Już mnie nie było. Taksówka. Za piętnaście minut jestem na Marii Magdaleny. Babcia niewinna mi się wydała, naiwna jak dziecko. Nawet nie poczuła, że wypiłam ten likier i byłam prawie na dnie występku. A więc można tkwić w bagnie, w marazmie i wcale tego po człowieku nie widać. Wszystko ogromnie skomplikowane. Biologia także dała mi ostatnio znać o sobie. Przypomniała, że nic nie stoi w miejscu. Jeśli wyrwanie trzonowego zęba jeszcze w Warszawie oceniłam jako zgon cząstki siebie samej, to niedawno przeżyłam poród, bo wyrósł mi ząb mądrości. Też nazwa. Protestuję. Jakiś tam głupi ząb nie może sobą przekreślać czyjejś przeszłości. Danny na pewno nigdy nie potrzebował odwiedzać dentysty. Jego zęby mogłyby stanowić reklamę najlepszych past. Ciekawe, co myślał, gdy się okazało, że uciekłam. Pewno było mu łyso. No i nie ma rady. W pamięci osiadła mi jeszcze jedna osoba – Danny, Abisyńczyk, podrywacz. Starość, to chyba między innymi konieczność pamiętania. Chociaż... czy można latami pamiętać jakiegoś Abisyńczyka? Może to jest tak – jedni ludzie, ciągle nowi, pojawiają się w naszym życiu, a inni znikają. I tak bez przerwy. Rotacja. Inaczej by człowiek umarł z nudów. Ale przecieżideałem jest posiadanie jednego, jedynego męża. Czy można się nie zanudzić z jednym choćby najwspanialszym człowiekiem? – Masz przykład, właśni rodzice – wtrąca książę. – Wciąż dyskutują, sprzeczają się, udowadniają sobie to i owo. Książę pan jest naiwny. Ja – nie. Znudzeni są okropnie. Odległe miejsca pracy ojca, to preteksty ucieczki. Raz było już całkiem niedobrze. Tato poznał nad morzem jakąś panią... – Wiem, pamiętam. To się nam zdarza – przerywa mi książę i trwa zasępiony. – Hm – powiada – hm... I pociera brodę. – Z tego w przypadku mężczyzn, nic nie wynika. – Tak? Mylisz się, książę. Wiem, jak przeżyła to mama. I powiem ci, tak naprawdę to wcale nie miała ochoty na jazdę do Maroka na długo. Może na miesiąc by pojechała, ale na dwa lata?... Pojechała, bo była zazdrosna. Bo od czasu tej pani... Jak jej tam było?... Elżbieta, dopowiada książę – Racja. Że też wasza wysokość pamiętał. Odkąd zaczął się u nas w domu „okres elżbietański”, mama przestała czuć się silna, potrzebna, uzasadniona. Dlatego mnie rzuciła. Teraz piszemy do siebie. Z „Kubusiem” także wymieniamy korespondencję. Ale listy mnie paraliżują. A właściwie odpowiedzialność z nimi związana. Listy są sztuczne. Zawsze. Bo nigdy się nie wie, w jakim nastroju będzie adresat w chwili otrzymania tego, cośmy napisali. Nie sposób z własnym nastrojem utrafić tak bez pudła w czyjś. Może dlatego ludzie wyrażają się w listach z ostrożnością i starają się być serdeczni na wyrost. To właśnie jest nieznośne. Ale przecież na co dzień każdy także robi, co może, aby go inni lubili, zauważali, cenili. Ale żeby się go... bali. Więc podobnie pisze się – z poczuciem humoru, elegancją, zaradnością i Bóg wie, czym jeszcze. A potem wysyła się do odbiorców. Kontakty między ludźmi to wymiana korespondencji. Ja tak piszę, a ja w ten sposób... Prawda, że ładnie. Lubię pana. Pan mnie także. Będziemy sobie pomagali. Błyskotliwa jestem, prawda, książę? Wiem, że nie lubisz Janusza. A ja lubię. Wyobraź sobie, że z twoimi zarzutami, jeśli chodzi o jego osobę, nie zgadzam się zupełnie. On jest męski i dlatego... Wcale sobie nie wmawiam. Jest męski i wyraża się... dosadnie. Ale stanął po mojej stronie, kiedy krytykowałam ten nowoczesny pawilon muzeum postawiony obok samego ratusza na środku rynku. Powiedziałam, że to koszmar, że architekt, który zaprojektował takie szkaradzieństwo powinien zostać pociągnięty do odpowiedzialności. Wszyscy na tej prywatce byli przeciwko mnie, pamiętasz, książę? On jeden, tylko Janusz, wtrącił tym swoim grubym głosem, że mam rację. – Przedstawicielka bohaterskiej stolicy ma rację. Ponadto podnieca nas... intelektualnie. Od dziesięciu minut nikt nie tańczy, nie pije, gdyż wywiązała się... ożywiona dyskusja. Ożywione dyskusje z dziewczynami to moja specjalność. Zatańczysz? – Czemu wrzeszczysz? – odpowiedziałam. – Wszyscy na ciebie patrzą. – Patrzą, bo się wybijam. Jestem wybijająca się... jednostka, przyszłość narodu! Tańczysz czy nie? – Nawet nie słyszysz, że wyłączyli adapter. – Stoję i ani drgnę. – Gdzieś ty się upił? Przecież wódki tu nie ma. – Tu jest wszystko, piękna Warszawianko: soplica, żyto, gin nawet... – Nie mam ochoty na rozmowę z tobą. Przepraszam. Ale to była nieprawda. Usiadłam, obserwowałam go, jak się kiwa, przechadza, popisuje – śmieszny, groteskowy, dziecinny przystojniak. I chciałam mu pomóc, wzmocnić go jakoś. Nie śmiej się, książę! Bo oberwiesz! Słowo daję, że ci wygarnę, co o tobie myślę. Jesteś nie do przyjęcia, boś nieżyciowy. Kultura nie ma tu nic do rzeczy. Dzisiaj liczy się odporność, siła przebicia. Tego nie masz. Jesteś skazany na zagładę. Janusz to współczesność – siła właśnie. Kupił sobie motor – smoka, siedemset pięćdziesiątkę. Spadłbyś z niego na pierwszym zakręcie. A ja jechałam. Janusz z przodu, pochylony. Ja na tylnym siodełku w swojej skórzanej marynareczce. Ty wiesz, jaką razem tworzyliśmy parę? Ludzie aż przystawali. Wiatr świstał, cały świat zamazany, drgający i my pędzimy ulicami, potem szosą – zdawało mi się, że lecę w powietrzu. O jakich koniach ty mówisz, książę? Gdzie są konie?Trzciny, rokiciny... „Nie swatała mi cię swatka, ani ojciec, ani matka. Jeno trzciny, rokiciny...” – pamiętam, słyszałam. Babcia to śpiewała. Ale jaki ma związek przebrzmiały romantyzm z... Wiem, racja. Poszłam na kompromis. Pociesz się. Trwało krótko i już się skończyło. Fini. Wystarczyła godzina. Dzięki samochodom, motocyklom szybciej się dziś poznaje człowieka. Mnie wystarczyło sześćdziesiąt minut. Można się uśmiać. Wypad za miasto na zieloną trawkę i... walka na śmierć i życie z wysportowanym bawołem. Sama rozkosz. że wróciłam pieszo? To chyba dobrze o mnie świadczy. Uczciwa jestem, czysta, moralna... Powinieneś być ze mnie dumny, książę. A teraz mi powiedz, ale tak uczciwie, arystokrato... Jesteś mądry, mądrzejszy ode mnie, elegantszy, to mi powiedz, uświadom... naiwniaczkę nie znającą samej siebie – dlaczego wciąż o tym Januszu myślę? Znowu on! Jeśli nie nauczę się koncentrować, nic ze mnie nie będzie. Precz ze wszystkim, co rozprasza! Z całym światem! Będę jadła ryby, bo zawierają fosfor. Będę chodziła wcześnie spać. Korekta – nie „chodziła”, tylko wcześnie zasypiała, bez łóżkowych rozmyślań! Jutro spiszę swoje wady, aby łatwiej móc je zlikwidować. Zresztą zrobię to z pamięci, już teraz. Główna moja wada: roztrzepanie. – To wynika z twojego temperamentu. – Książę, nie broń mnie! Druga wada: totalność działania, czucia. Zrozum wreszcie, idiotko, że trzeba uznać równoczesność postępu i uczyć się wszystkiego równolegle. Taniec musi być poparty głęboką wiedzą teoretyczną. Znajomość języków, historii, geografii, a nawet matematyki. A ty nic, tylko byś hopsała. Oszaleję. Robię wszystko, aby odsunąć historię tańca. Książę, będziemy maszerować, chodzić po pokoju i wbijać w głowę zadaną lekcję. Powtórz, Szewczykówna! Jak to było z emmelejami? Wspólną cechą emmelei były spokojne rytmy, przyspieszone w hyporchematach, gdy oddzielał się chór tancerzy od chóru śpiewaków. Dobrze, dalej! Szaty kobiet bywały długie, fałdziste, welonowały czasem całą postać wraz z rękami. Hyporchematy, hyporchematy... O, rany! Nie zapamiętam tego nigdy! Pośrednią formą między emmeleją a tańcami groteskowymi i orgiastycznymi były tańce kariatyd, dziewcząt z... Karye, wesołe, żywe, w krótkich sukienkach, z charakterystycznymi kalatiskos na głowach. Hyporchematy, kalatiskos... Znowu Witolia pojawiła się jak duch. Dopiero gdy dociera do mnie jej głos, uprzytomniam sobie, że wróciła. – Zupełnie tak samo uczył się twój ojciec. Nie jesteś głodna? Jeśli nie przestanie z tym moim podobieństwem do swego jedynaka, to oszaleję! – Hyporchematy kalatiskos, droga babciu. Emmeleja! – Więc chodź! – Odwraca się. – Ktoś dzwoni. Pewno znowu ten Janusz do ciebie. Jednocześnie z wibrującym dźwiękiem serce zaczyna mi bić. – Więc niech mu babcia powie, że mnie nie ma, ze wyszłam. – Mam kłamać? Powiedz mu sama. Słowo daję, że jeśli chodzi o Witolię, to nieraz ogarnia mnie rozczulenie. Kiwam głową. – Przecież jeśli się pokażę... Oj, babciu... – No, dobrze. Oznajmię, że źle się czujesz – wychodzi z przesadną energią. Też jestem przesadzona. Nasłuchuję, domyślam się wyrazu twarzy Janusza. – Ewa, pozwól na chwilę! – Głos babci podniecony, jasny. – Musisz pokwitować! Paczka! Przyszła paczka z Casablanki! Podpisuję na skrawku papieru. Ręce mi drżą. Dziękuję listonoszowi, wsuwam mu w dłoń monetę, Nigdy nie nauczę się tego robić naturalnie. W Poznaniu zresztą trudniej ludzie znoszą takie datki. Jest w każdym z obdarowywanych coś jakby moment wahania, niepewności. Warszawiacy przyjmują napiwki z reguły bez oporów. Niektórzy nawet sprawdzają od razu, ile dostali. Pamiętam, jak się rozsierdził ojciec na hydraulika, który... Nieważne. Paczka z Maroka! – Ogłaszam przyspieszoną gwiazdkę! – wykrzykuję biegnąc po nożyczki. – Mogłabyś poczekać. Wigilia już jutro. Przyjdzie gwiazdor...– Kto? A, racja. To Poznań. – Zastygam z nożyczkami w dłoni. – Ojciec stale wspominał gwiazdorów swego dzieciństwa. – Tak. To Poznań – mówi Witolia z naciskiem. Robi mi się głupio. – Przepraszam. Powiedziało mi się trochę nie tak. – Więc... nie otwieraj! Opanuj ciekawość! Odłóż to do jutra. Jest tak ładnie zapakowane. Lęk we mnie, bo wiem, o co jej chodzi. Teoretycznie przyznaję jej rację. Ćwiczenie siły woli. Witolia nie rozumie, że mam tych ćwiczeń w nadmiarze każdego dnia. że uczenie się tańca, wszystkie mordercze lekcje wymagają i tak ode mnie przedziwnych sztuczek – liczenia do iluś tam, marzeń, które oddalają ostateczną wysiadkę, obietnic, aby tylko zmęczone mięśnie odmawiające posłuszeństwa zmusić do nowych wysiłków. Profesor Rawski fajny. Wszystko kapuje. „Zmęczona jesteś czy niezdrowa? Masz kulpaturę? Teraz odpoczywamy, rozluźniamy mięśnie! Narzućcie coś na siebie, panienki! Jesteście spocone. Kto otwiera okno? Nie otwierać!” – Babciu, chcesz mnie skazać na męki Tantala? Nie wytrzymam. Zresztą jutro przychodzi na Wigilię pani Wiśniewska. A ja wolę... To tak jakbym dzisiaj była z rodzicami. – Zupa ci wystygnie. – Nie jadam zup. Profesor Rawski powiedział, że przytyłam. – Nonsens. Musisz jeść. Jesteś chuda jak patyk. – Uprzejmie kochanej babci dziękuję za szczerość. – Ale i tak się podobasz. – Nie zależy mi na tym. Wszystkie słowa teraz nieważne. Ciekawość. Ona jedna się liczy. Pospiesznie wyjmuję z kartonu jakieś papiery, bibułki kolorowe, przecinam cieńsze sznurki. To najcudowniejszy moment. Szarpię, drę biały papier z niezrozumiałym kolorowym napisem – ostatnią zasłonę! Wydobywam z nylonowego worka suknię z ciemnozielonego materiału wyszywaną w przedziwne wzory. – To muślin – szepcze babcia z nabożeństwem, bo gdy rozkładam suknię, robi się jeszcze piękniejsza. Cudowne! Wszystko cudowne! – myślę, gdyż nie jestem w stanie wykrztusić teraz ani słowa. Oglądam szarawary z leciutkiego jedwabiu. Czepek wyszywany w obłędne wzory. Szal kontrastowej barwy (nie sposób ją określić). Kolorowe pantofelki z cieniutkiej skórki. Tak miękkie, że dają się zwinąć w dłoni. – Bajeczne! I taśmy przysłali! I list! Hurra! – Nieprzytomna z wrażenia, podbiegam do magnetofonu i wsuwam jedną z kaset. Muzyka przedziwna – piszczałki, bębenki, dzwonki... – Babciu, wiem, o co im chodziło. Jacy kochani! Poczekaj! Zaraz zrobię ci tutaj... Przebieram się najszybciej jak tylko potrafię w marokański strój. Wszystko tak lekkie, jakbym otuliła się mgiełką. Taniec sam wynika z tego zestawu dźwięków, barw, a nawet zapachu. Naturalnie i bez wysiłku. – Wielki występ marokańskiej tancerki! – wykrzykuję. – Jesteś szalona, zupełnie nieobliczalna – Witolia uśmiechnięta. – Co za rytm! Jakaś niezwykła synkopa. Zwariować można Gdybym to potrafiła zatańczyć! – Wyczyniam coś nieprawdopodobnego ze swymi nogami, rękami. Zatrudniam nawet głowę. – Przecież tańczysz. – Udaję, wymyślam. Marokańczycy chyba przepuszczają jeden takt. O, w ten sposób – jedna stopa do przodu, druga zakrocznie. I znowu... Tak musi być, bo inaczej... To przecież prawie kankan.– uśmiecha się książę. – Szukaj jeszcze. Może wyczujesz. Jestem mu posłuszna. W końcu... – A może podskakują!... – Odkrywam coś nowego, jakby stepowanie, koniecznośćwybijania rytmu. Nie, to zbójnicki. Inaczej. Teraz mam! Nareszcie! To trzeba tańczyć na podskokach. – Wiekopomne odkrycie! Hop! – Wyobrażam sobie płonące ognisko i przeskakuję je. – I jeszcze raz! Ho! Hop! Hop Co mi się babcia tak przygląda? Już po wszystkim. Muzyka zamilkła. Ognisko zgasło. Nie widzę już piasków pustyni. Tylko krew we mnie tętni. Nie chce przestać. Rozgrzałam się. Teraz dopiero mogłabym pokazać klasę. – W tańcu jesteś zupełnie inna. – W tańcu jestem. – Oddycham wciąż jeszcze nierówno. – Po prostu jestem, istnieję. – Zazdroszczę ci, moje dziecko. Nie miałam w życiu możliwości pokochania własnej pracy. – Co babcia... robiła? – Nieważne. – Dla mnie ważne. Czy zawsze była babcia taka małomówna? Przepraszam. – A jestem małomówna? Naprawdę? – Bezbarwne oczy zdumione. Głupio mi się robi, niezręcznie. – Mówiąc, opowiadając coś, oddziaływałaby na mnie babcia wychowawczo – błaznuję bez sensu. – Popatrz. Nie sądziłam, że... – Oczy matki mego ojca dalej nieobecne. – Nie myślałam, że aż tak się zmieniłam. Byłam kiedyś taka gaduła, taka śmieszka... – Więc, co babcia... robiła? – Nic poza tym bezsensownym pytaniem nie przychodzi mi do głowy. – Nie mówił ci ojciec? Szyłam, szyłam. Całymi dniami szyłam. Nocami zresztą także. Z magnetofonu popłynęła inna melodia. Wyłączam. – Dlaczego przerwałaś? Tańcz! – Wystarczy. – Udaję, że poprawiam włosy. Ogarnął mnie smutek, przygnębienie. Próbuję sobie przypomnieć fotografie babci z dawnych lat. Jedną widzę. Brązowa, na sztywnej tekturce. Dziewczyna z długimi warkoczami i o smukłej szyi, spogląda – jak nie należy – prosto w kamerę. Flesz musiał błysnąć, bo fotografowana oczy ma nienaturalnie szeroko rozwarte. Jakby zbyt duże i przestraszone. – Zepsułam ci dobry nastrój. – Te same oczy, tylko ileś tam lat później, zwrócone na mnie. Zamykam własne, by nie patrzeć. – Dalej mam dobry – kłamię. Podchodzę i obejmuję ten zapach, miękkość i... czas. Wszystko jednocześnie. Gdyby tak pogadać z tamtą sprzed lat. – Jak zaplatasz swoje warkocze? Naucz mnie Czy kochasz jakiegoś ułana? – Kocham. Konie poił u studni i ja wtedy... „Jam z tej chatki, rwałam kwiatki i powracam już...” A warkocze zaplata się podobnie, jak wianki. Mam jeszcze wianek. A ty? Ja też – odpowiadam. – Chociaż Janusz... Przez ulotną chwilę istnieję, żyję w innym świecie. – Babciu, bardzo cię kocham. – Asekurujesz się – książę wykrzywiony złośliwie. – Liczysz, że kiedy będziesz w jej wieku, los ci odpłaci czyjąś miłością. To uczucie wynikające z lęku. – Kochasz swój zawód – uśmiecha się matka mojego ojca. – Niewiele ci w sercu zostaje miejsca na kochanie kogoś poza tańcem. – Na miłość do babci miejsca mam bardzo dużo. – Chcę być ciepłą, zwykłą dziewczyną, która przede wszystkim czuje (odpowiadam jednocześnie księciu) – Kocham też swój kraj... Co jeszcze – rodziców, wiosnę, muzykę, kwiaty, podróże... Wniosek z tego, że mam ogromne serce. No, bo jak inaczej wytłumaczyć miłość do tylu rzeczy jednocześnie? – Moje dziecko, jesteś dla mnie... To jest, stałaś się... – Ramiona Witolii przygarniają mnie silniej. – Minęły trzy miesiące od twego przyjazdu, a nie potrafię wyobrazić sobie zupełnie,że kiedyś wrócisz do Warszawy. Trzeba przerwać ten nastrój i to natychmiast, bo rozkleimy się obie! – Babciu, marzę o zjedzeniu talerza najbardziej tuczącej zupy na świecie! – Mój uśmiech to szczyt optymizmu i radości życia. Zresztą prawda. Czym tu się martwić? – Świetnie! Zaraz będzie – Witolia wychodzi do kuchni. Przymykam drzwi. – No i jak się w tym stroju podobam księciu? – Stojąc przed lustrem, unoszę marokańską suknię pokazując nogi. – Książę pan powinien szaleć za mną... Nieprawda! Wcale nie mam przewrócone w głowie! Tylko mogłabym przysiąc, że wszędzie coś gra i że coraz to inne melodie zmuszają... Bo wszystko ma swój rytm – słowa, chmury, fale, ulica... Czy ta szafa nie tańczy? Stoi, a jest roztańczona! – Ewa! – dociera do mnie wołanie Witolii. – Już idę! – odkrzykuję. – Żegnam księcia ozięble!ROZDZIAŁ CZWARTY Nosi mnie. Wiosna przyszła, rozbijając spokój tym łatwiejszy do osiągnięcia, że pokus zimą było niewiele. A zatem jest. Zielono się robi. Wiatr pachnie. Nawet teraz, siedząc nad „Historią baletu” (polubiłam historię hopsania, kto by się spodziewał), ganiam w myślach gdzieś po łąkach i lasach lub przemierzam parkowe alejki. Jeszcze, w gruncie rzeczy, trwam pod wrażeniem wczorajszego dnia. Szaleństwo, upojne zatracenie! Razem z Agatą urwałyśmy się z matmy na ostatni film Charlesa Albotta „Champion”. Wkrótce po nakręceniu go Albott popełnił samobójstwo. Jak on mógł zrezygnować z przeżywania. wciąż nowych wiosen? Musiał znienawidzieć cały świat i samego siebie. Staram się to pojąć. Ale wiosna zbyt piękna. Skomplikowane. Wielu spraw nie ogarniam w tym okresie rozumem. Każde wybranie się do kina lub teatru i oczywiście opery to dla mnie wszystko, co dzieje się na długo „przed” i ha długo „po” seansie lub przedstawieniu. Wczoraj, zaraz po ucieczce z budy, wrąbałyśmy pierwsze lody na otwarcie wiosennoletniego sezonu. A potem był przemarsz ulicami. Słońce, topniejący jeszcze tu i ówdzie śnieg, swoboda, beztroska... Czułam się zupełną szczeniaczką. I nie film tu najważniejszy. Znowu, jeśli chodzi o mnie, objawiło się to i owo. Niby jestem pracuś i solidniaczka, a lubię grzeszyć i mieć coś na sumieniu. Przykład – wczorajszy nastrój. – Zaiste, byłaś w nastroju szampańskim. Osobowość twoja i dla mnie, znającego ciebie trochę, jest zagadką – uśmiecha się cierpko książę. – Ale czy wczoraj nie przesadziłaś? Ja osobiście twierdzę, że występek ci nie leży. A więc i książę pan mnie idealizuje – wzruszam ramionami. – Kiedy podrywali nas z Agatą ci chłopcy w parku, poszłabym z każdym. Ciekawe zatem, dlaczego tego nie zrobiłaś? Bo podrywali mnie, a nie Agatę. Wiesz. Pamiętasz chyba? Zresztą i tak bym się nie zdecydowała na jakieś idiotyczne spacerowanie. No właśnie – uśmiecha się arystokrata. – I pourquoi? Pourquoi, pourquoi? – wykrzywiam się. – Bo sama siebie wyreżyserowałam na „szlachetną i nieprzystępną”. Szczyt zakłamania! Mnie się wydaje, że nie chcesz się osłabiać, czy też rozmieniać na drobne (ten znowu swoje!). Postanowiłaś stać się kimś, wybić się. Nie protestuj. Tak to się nazywa i nie ma innego określenia. A jeśli zamierzasz coś osiągnąć, to sama wiesz, z historii najsławniejszych w twoim zawodzie, że należy z całych sił nad sobą pracować i nie rozpraszać się. Jakiż ty się robisz nudny, książę! Zaczynasz się starzeć, czy co? Można wiedzieć masę, być okropnie utwierdzonym w słuszności swego działania, a przychodzi wiosna i całe to utwierdzenie, siłę, odporność, słowem całą logiczną świadomość rzuca się, zapomina dla... Dla czego? Właśnie, dla czego? Słucham. No, słucham! – Książę trwa pochylony z wyrazem oczekiwania na swym szlachetnym obliczu. Dla chwili! – wykrzykuję. – Dla jednej tylko chwili szczęścia!Krótkowzroczność to przyczyna wielu klęsk – kiwa głową z prawdziwym lub udanym smutkiem. – Tak zwana „chwila szczęścia” zniweczyła już wielu ludziom całe lata, jakie mogli przeżyć beztrosko. O beztroskę mi w życiu nie chodzi! Łapiesz mnie za słowa – krzywi się. – A to niegodne.. A więc, „chwila szczęścia” rozbiła im lata, jakie mogliby przeżyć szczęśliwie, bo oddani temu, co kochają. Czort, jakże często ma rację. Ciekawa jestem, dlaczego sam nic nie osiągnął. Pytam go o to, prosząc, aby nie brał mi za złe złośliwości. Cenię złośliwych. Nie obawiaj się – odpowiada zupełnie swobodnie. – Jako teoretyk słusznych działań i w ogóle, śmiałość to z mej strony bezmierna, mądrości, nie interesuję się żadną z głoszonych przeze mnie prawd w sensie praktycznego zastosowania. Szewc w podartych butach chodzi, nie wiedziałaś? – Śmieje się. Pali teraz cygaro i bardzo jest elegancki. Oby tato stał się do niego podobny! „Championa” uważam za film fascynujący. Mam tylko zastrzeżenia do reżyserii niektórych odcinków retrospekcji oraz prowadzenia gry samej wielkiej Tiny Perro. Zdecydowanie przerysowała postać wciąż jeszcze pięknej, a niegdyś sławnej aktorki. Jej nienawiść do młodziutkiej gwiazdy Diany Hoskins, a w dodatku przyjaciółki Filipa Hoggarta, kandydata na gubernatora, nie została przedstawiona w sposób przekonywający. Nie można w dzisiejszym filmie wywracać oczyma lub też „sztyletować nimi rywalki”. Ale sceny erotyczne zrobione bezbłędnie. Muzyka doskonała. Aktorstwo na najwyższym poziomie. Nic dziwnego, że film trzy Oskary pałuczył. W sumie – „Championa” oceniam pozytywnie. Mogę sobie długo oceniać. Kto się liczy z sądami, opiniami szesnastolatek?... W dodatku jeszcze nie skończyłam szesnastu lat. W telewizji oglądałam program dla rodziców. Już wiem, jak nas należy wychowywać. Straszliwi ważniacy udający skromnych obsiedli stół, na którym zafundowała im telewizja po filiżance kawy i przez blisko godzinę truli o rzekomo najważniejszych problemach nastolatków. Można było sobie odgryźć nogę I Większość z tego, co mówili, brzmiało dla mnie jak audycja dla rolników poświęcona, dajmy na to, hodowli drobiu: „Kurczęta najlepiej karmić posiekanymi jajkami z dodatkiem szczypiorku. Wtedy najprawidłowiej rozwijają się i najszybciej przybierają na wadze”. „Nastolatek też człowiek” – tak bym podsumowała „odkrywcze” wnioski, jakie wynikały z dyskusji. Tutaj homosapiensi w moim wieku szarpią się jak wariaci lub jak psy na uwięzi, by wymyśleć świat, do którego należałoby zmierzać, dążyć, o jaki warto by powalczyć w dobie odrzutowców, kryzysu paliwowego i energetycznego, zakłamania, fałszu, podróży kosmicznych, głupoty, chamstwa, Czerwonych Brygad, wiary w socjalizm, ofiarnej pracy, przeświadczenia o wyższości kapitalizmu, rasizmu w Afryce, w Ameryce, tu połączonego z dobrymi płytami (jakimi dobrymi! I dlaczego u nas nie zrobią takiego „Kojaka”?). Więc z setkami zmiennych, kontrastowych spraw i problemów trudnych do pojęcia. Tu porno, tam wzniosłość. Albo jednocześnie. A oni przed kamerami mówią, że „podchodzić do młodzieży w tym wieku należy z dużą dozą ciepła i wyrozumiałości, acz stanowczo”. (Bardzo mi się podobało to „acz”. Wszyscy, jak tak siedzicie wokół tego stołu, jesteście bardzo „acz”. Tak sobie pomyślałam.) A Witolia znowu zatrzymała się w drzwiach i spogląda na mnie ze zdumieniem. Ćwiczyłam, myśląc o milionach spraw. Nic dziwnego, że nie dotarły do mnie jej słowa. – Ewuniu, jak powiedziałam, idę do pani Wiśniewskiej – powtarza z odrobiną zniecierpliwienia w głosie. – Wiem – uśmiecham się. – Wesołej zabawy! Niech babcia zatrzaśnie drzwi. – Dziecko, powinnaś gdzieś sobie pójść, pospacerować – wzdycha. – Takie piękne słońce. Nad Wartą pewno masa ludzi. – Te zakichane pas de bourree mi nie wychodzi! – Daję upust niezadowoleniu, ponieważ jakaś tajemnicza siła znowu mnie trzyma na uwięzi, nie pozwalając uciec – sama nie wiemdokąd – na trawę, do lasu, do parku, gdzie chodzą normalni ludzie. – Ćwiczę, robię co tylko można i nic – dodaję zdmuchując kosmyk włosów ze spoconego czoła. – Jak ty się wyrażasz?! – Oczy Witolii zaskoczone, niepewne. Jeszcze ona w dodatku – przebiega mi przez głowę. Chcę być sama, skoncentrować się wreszcie. Niech już wyjdzie, zniknie. Kiedy nikogo nie ma w mieszkaniu, lepiej mi się pracuje. – Przepraszam – dygam fałszywie uśmiechnięta. – Osuwam się moralnie. Czy to widać? Wracam do ćwiczeń, postanawiając o niczym już nie rozmyślać. Każda chwila droga. Wyobrażam sobie, że poręcz krzesła to drążek. – Rajstopy ci znowu pękły. Co robisz? – Witolia trwa bez ruchu. – Rozgrzewam się – odpowiadam (klnę w myślach). – Jeśli tego pas de bourree bez zmiany nóg nie zrobię dzisiaj czysto, nie jem kolacji. Zrobię albo mnie rozerwie! – Nigdy bym nie pomyślała, że taniec to taka ciężka praca. – Postać Witolii jakby nieco bliżej okna. A więc nie kwapi się do wyjścia. – Dlatego moi mądrzy... – ćwicząc staram się opanować zadyszkę – ...moi mądrzy, praktyczni rodzice byli przeciwni: „Tancerka, co to za zawód? Szansonistka, diwa kabaretowa z piórami w pewnym miejscu. Jak mężczyźni traktują taką dziewczynę? Ile zarabia baletnica?” – Przerywam ćwiczenia. Nie da się mówić jednocześnie. – Myślisz, że od razu zostaniesz sławną primabaleriną? ... – dorzucam na zadyszce. – Tak mówili? To byłaś biedna. – Jestem biedna, bo sfiksowałam z tym baletem, odbiło mi! – wybucham wreszcie. Ojciec chciał, żebym została dentystką. No i racja. Nic ze mnie nie będzie. – Jesteś najlepsza w całej szkole – głos Witolii stał się okropnie łagodny (jakby rozmawiała z wariatką – myślę). – Profesor Rawski nie mógł się ciebie nachwalić. Napisałam o tym matce. – Po co? Przecież rodzice udają tylko, że coś rozumieją. – Ogarnia mnie lub raczej przypomina mi się warszawskie rozgoryczenie. – Ciągle, w skrytości ducha, mają nadzieję, że zrezygnuję. To, że jestem uczennicą szkoły baletowej, traktują jako przejściową chorobę, okres „ gimnastyczny” mego życia. – Chyba przesadzasz – Witolia poderwawszy się nagle, nieruchomieje. Widocznie postanowiła wziąć się w garść i opanować. Rozmowa tego rodzaju musi ją sporo kosztować. I po co to wszystko? – Rodzice są z ciebie dumni. Zapewniam – dodaje. – Jak z własnego konia, który może po treningu dobrze biegać na wyścigach. – Co się z tobą dzieje? Nie poznaję cię! Jesteś dzisiaj... – Stare oczy są pełne autentycznego niepokoju. – Jestem dzisiaj wściekła. Sama siebie nie znoszę. Tego swojego ciała, które nic nie potrafi! Kopnęłabym siebie w pewne... – Wypinam się nagle. – Niech mnie babcia kopnie! – Trwam w tej pozycji uśmiechnięta. – Boże święty! Oszalałaś! – cofa się o krok. Czuję chłód. Narzucam szlafrok na ramiona. Jeśli zaraz nie wyjdzie, będę się musiała rozgrzewać od początku. Nie wychodzi. Ani jej to w głowie. – Za wiele od siebie wymagasz – oświadcza. Co kosztuje taka uwaga? – myślę. To na poziomie „Dbaj o siebie!” ojca, rzucane zdawkowo matce w „elżbietańskim okresie”. – Powinnam już potrafić o wiele więcej. Jak ćwiczą Rosjanki? Jak pracuje amerykański balet? A Béjart... – odpowiadam jednak serio. O tańcu nie umiem inaczej. – To straszne życie! – Straszne, cudowne... Sama nie wiem. Dzięki takiej harówce, osiąga się... no, jak to nazwać – stan nieważkości. Tańczy się wtedy lekko, jak gdyby płynąc lub lecąc. Dwa albo trzy razy to czułam. Byłam ptakiem!– Nigdy tego nie pojmę, ale nie żałuję. Ile płacisz za to swoje... fruwanie, za ten stan... nieważkości? Gdzie twoja młodość? Czy dobra jest taka bezmierna szczerość? – przebiega mi przez głowę. Delikatność, to chyba zdolność i chęć przemilczania bolesnych prawd. Czy nikt z tak zwanych bliźnich nie doda mi nigdy odwagi? – Młodość? – cedzę przez zęby. – Młodość, młodość! Nie masz na nią czasu – Witolię naprawdę porwał temat. – I powiem ci szczerze, trochę się nie dziwię twoim rodzicom, że byli przeciwni szkole baletowej i w ogóle takiemu zawodowi. Przepraszam cię, moje dziecko. Ale zbyt ciężko pracujesz. Czasem myślę... – No, proszę, proszę... – Złość zapada we mnie głęboko i układa się do snu jak znużony pies. – Narzucę jeszcze koc, bo się mogę przeziębić. – Już wychodzę. Rozgadałam się niepotrzebnie. Jeszcze raz cię przepraszam. – Niech babcia skończy! – Koc i szlafrok, to jest coś. Cieplej. Każdy człowiek mi w gruncie rzeczy obcy. Nikt mnie nie rozumie. – Co tu kończyć? Powiedziałam szczerze, co czuję – Witolia robi ruch, jak gdyby chciała podejść do mnie i pocałować. Nie spełnia tego. Chyba jestem zbyt spocona. Fajnie. Nie mam ochoty na pocałunki. – Obserwuję cię już od ponad pół roku – dodaje tylko. – Nie masz nic z życia. – Babciu, załatwmy to. – Jestem zupełnie spokojna. Koc ma właściwości kojące. Myślę, że w eskimoskim igloo byłoby mi nie najgorzej. – Raz na zawsze określmy i miejmy spokój. Większość ludzi jest normalna, a mniejszość to pomyrdani frajerzy – ciągnę z rozkosznym odczuciem związanym z deptaniem samej siebie. – Ja należę do tej mniejszości. Czy to babci wszystko wyjaśnia? – Nic mi to nie wyjaśnia. Ale muszę już iść, bo chora pani Wiśniewska czeka – Witolia spogląda na zegarek. Jak dobrze, że istnieje czas i źle jednocześnie. – Kolację zjesz sama. Nie szalej! Masz zjeść, rozumiesz? Jest dzisiaj jakiś ciekawy film w telewizji. Obejrzyj! – Niech babcia pozdrowi panią Wiśniewską. – Dziękuję – Witolia podchodzi i całuje mnie. – Aleś ty spocona! Boże, Boże! Znika za drzwiami, a z nią moje współczucie dla samej siebie. Jednym ruchem zrzucam koc i szlafrok. Sus i jestem przy magnetofonie. Znowu kochany, odległy pan Mozart. Dobrze mi przy tobie ćwiczyć, mistrzu. Nie wierzę własnym uszom. Ktoś puka. Babcia wraca, myślę. – Święty Damazy! – wznoszę oczy w niebo. – Pewno znowu czegoś zapomniała. W przedpokoju mroczno. Przekręcam zatrzask. Błyśnięcie, jakby ktoś zapalił flesz prosto w oczy. Janusz. Uśmiecha się. – Cześć! – wchodzi, korzystając z mego zaskoczenia. – Myślałam, że to... Poczekaj! – rzucam się do ucieczki. Jestem naga w podartych czarnych rajstopach. Przeświecają. Nic pod nimi nie mam. Narzucam koc, bo leży najbliżej. – Przyznaję się bez bicia – gruby głos już w pokoju. Janusz stoi obok biurka, Mozart przelewa się, płynie. Wszystko jednocześnie. Wciąż nie panuję nad sobą. Jestem wstrząśnięta niespodziewaną wizytą. Wściekła, że dałam się tak zaskoczyć. Zdaje mi się, że to przywidzenie. – A więc, przyznaję się. Stałem piętro wyżej na... Jak to się nazywa.. podest, tak? Ale widoczek! To było piękne!... Istna rewia Fajnie robisz te wygibasy. Teraz dopiero uprzytomniłam sobie, o czym mówi. Podbiegam do okna i patrzę. – Podglądałeś mnie? – Przecież wiedziałaś o tym. Nie udawaj! Jak zwykle w zetknięciu z bezczelnością, baranieję. Trudno mi znaleźć odpowiednie słowa.– Nie wiem co... Ty jesteś... jesteś... – bełkoczę. – Jesteś... Janusz, wyjdź! Proszę cię! Wychodzisz czy nie? – Zatańczymy? – Kłania się, ujmuje pod rękę. Kpiąco wyszukany ruch doprowadza mnie do furii. – Spływaj! – wyrywam się. – Jak możesz tak przyjmować gościa? – Nie przestaje się uśmiechać. Nienawidzę go w tej chwili. – Bo powiem ci coś takiego, że... Już mi przestało zależeć, że wyglądam w tym kocu jak zdyszany po biegu maratończyk. Oddycham nierówno. To ze zdenerwowania. – Przysięgam, że mi się zdawało, że mnie widzisz – Janusz poważnieje. – Pomyliłem się. Rozumiem. Przepraszam. – Za kogo ty mnie masz? Za jakąś tam... – próbuję wziąć się w garść. – Od dzisiaj zasłaniam okno. – Mam cię za... Uważam, że jesteś śliczna. Kiedy tak siedzisz w tym kocu. Wyglądasz... jak córka indiańskiego wodza – uśmiecha się i od razu białe zęby rozjaśniają jego twarz. – Moglibyśmy... teraz już inaczej, spokojnie. Słowo daję, że z mojej strony – nic. Będę na trzy metry. Nie zbliżę się ani razu. – Streszczaj się. Nie mam czasu – przerywam mu. Już jestem mocniejsza. Tylko ten jego uśmiech mnie demobilizuje. Ale nic, powalczymy z nim także. – Więc... zachowałem się w tym lesie... Przepraszam. Sam nie wiedziałem, co mi się nagle... Ale tu dookoła Poznania jeziora. Nawet nie wiesz jakie! Moglibyśmy.. Nie dotknę cię. Możesz mi wierzyć. Trzeba by... pozwiedzać. Mój motor nie taki zły... – Co z tego, że masz motor – wzruszam ramionami. – Mój narzeczony... – Nie masz żadnego narzeczonego. Dowiedziałem się. – Ciekawe, od kogo – Mam swoje dojścia. – Zapala papierosa. Częstuje mnie. Odmawiam. – Szpiegujesz mnie, podglądasz... Czego ty właściwie?... – Kocham cię. Powiedziałem ci to już wtedy, w lesie. – Nie przypominaj. Rzuciłeś się na mnie jak zwierzę. Aleś oberwał, co? Myślałeś, że ze mną to... łatwo, tak? Wydawało ci się, że lasek i już? Kto ci pozszywał koszulę? – Wiesz, co ty jesteś? Sadystka! Ale przysięgam, że już nigdy. Myślałem, że ty też... To trudno... powiedzieć, znaleźć słowa. Ale myślałem, że ci się podobam... Kiedy tańczyliśmy na prywatce u Zośki... – Naucz się lepiej tańczyć! Boże, jak chcę, żeby mnie pocałował. Wariatka jestem. – Dobra. Nauczę się. Nauczę się wszystkiego. Wczoraj mogłem zginąć. BMW 2000 zasuwało ze sto pięćdziesiąt na godzinę, a ja akurat wyjechałem z bocznej ulicy. Myślałem właśnie o tobie, marzyłem... Wtedy ten samochód. Pisk opon, uderzenie. Rąbnąłem o ziemię... – Głową? Jak cudownie jest być okrutną i niszczyć faceta. Chyba go rozerwie. Usta mu drżą z wściekłości. Opanowuje się z trudem. – Fajna jesteś, dowcipna. Coraz bardziej mi się podobasz. – A ty mnie coraz mniej. – To znaczy, że ci się podobałem. To już coś. Ładnie tu u ciebie. Kto to? Kochasz się w nim? Stoi przed plakatami. Nawet nie spoglądam w tamtą stronę. To się pisze „nie zaszczycam go ani spojrzeniem”. – Nigdy bym nie pomyślała... – zaczynam niewinnie. – Podrywacz jak ty i takieprymitywne gadki wstawia. To twoim dziewczynom wystarcza? Trafiłam chyba. Przygryzł wargi. Zmarszczył brwi. – Bo mnie zdenerwujesz! – zwraca głowę w moją stronę. Nie patrzy już na afisze. – Och, jak się okropnie boję! Pewno w gniewie jesteś straszny – odpowiadam tonem „małej kobietki”. – Przewróciły ci w głowie poznanianki, nie ma co. Wiesz, zimno mi. Idź już! Pokorny wyraz jego twarzy w tej chwili to mój tryumf i pełna zemsta za leśny napad. Ale przedziwne. Nie czuję wcale satysfakcji. Odwrotnie. Jest mi żal nieporadnego drągala, który sprawił, że mój pokój wydał mi się naraz całkiem mały. Wszystko mniejsze, gdy on jest przy mnie, świat oceniam jak zakochana idiotka z czasów „Rose Marie” albo „Zemsty nietoperza”. „W twych ramionach takam mała, malutka”... – ciągnie wibrujący głosik. Przysięgłabym, że go słyszę. – Jeśli ci zimno, to mogę cię... – zaczyna z resztką zdobywczego uśmiechu. Kapituluje. – Tylko tyle masz do powiedzenia? – kończy w tonacji żałosno-ckliwej, a przy tym pozując na niesłychanie męskiego. – O, rany! Żebyś sam siebie słyszał: „Tylko tyle masz do – powiedzenia?” Można fiknąć koziołka. – Fikaj! Nie lubię grać – pochmurnieje. A mnie ogarnia natychmiast niepokój. Co ze mną? – To ci się chwali. Pierwszy punkt na twoją korzyść – przyznaję skwapliwie, w przyspieszeniu. – Ale życie zmusza mnie do stałej gry – wzdycha. Moja pewność siebie wraca. – Punkt się zachwiał. Znowu zły teatr – śmieję się. Nie ja, kto inny. W istocie jestem straszliwie poważna. Książę, ratuj! To jak mecz Fibaka. Piłka odebrana, nieodebrana... Napięcie. Wojna nerwów. – Jesteś jak każda warszawianka – pewna siebie, cyniczna, zgrywająca się... Że się zgrywam, to fakt. Oboje to robimy. Przygnębiające. – ...Okrutna, wredna!... – dopowiadam. – Za mało wiesz o warszawskich dziewczynach. Wciągają w toń. – O, jak pięknie. Wciągnij mnie! – Nudny jesteś – (co ja plotę?) – Więc... Bądź uprzejmy i idź już sobie. – W porządku – zacina usta. – Wybywam. Ale będziesz jeszcze... Ze mną tak nie można. Grozić mi? W takiej chwili. Po tym wszystkim, co narozrabiał w lesie i teraz, podglądając mnie? – Jesteś bezczelny. Władowałeś mi się do domu i w dodatku... To już szczyt. – Poprawiam koc, bo mi się zsunął z ramion, a Janusz, jego spojrzenie... Lepiej nie mówić. – Zmęczona jestem, rozumiesz? – Za trzy dni imieniny Lizy. Zaprosiła cię też, wiem – nie kapituluje. – Porozmawiasz ze mną? Będziesz milsza? Nie mam pojęcia co, może jego uśmiech albo sposób patrzenia wyprowadziło mnie znowu z równowagi. – Wiesz... Bardzo jesteś przystojny – mówię niemal łagodnie („ze zwodniczą łagodnością w głosie”, oceniam jednocześnie). – Możesz się podobać. Ale... – No, skończ! Dlaczego nie kończysz? – Zapala nerwowo papierosa. – Proszę bardzo. Czekam. – Myślę, jak by to... – Błagam się, powiedz! – Jego oczy niespokojne. Może naprawdę. Może nie jest wcale taki zły, a ja tylko... – „Błagam”!... Powinieneś zostać aktorem. Kto mnie nauczył prowadzenia takich rozmów? Czy to się potrafi z niczego? – Błagam cię, o umiłowana, nie rań mego serca oziębłością! – wykrzykuje ten drań i klęka.– Rzeknij tylko słowo, a zbawiona będzie dusza moja! – No, słucham. Nawijaj! On podobne rozmowy z dziewczynami ma w małym palcu – myślę. Wysuwa szczękę, marszczy brwi, wstaje, siada, klęka nawet. Wszystko jak na zawołanie. Ogarnia mnie zimne okrucieństwo. Nie, to świadomość, że wiem wreszcie, jaki jest naprawdę. – Zbyt wiele rzeczy chcesz załatwić tym, że fajnie wyglądasz. Utrudniaj sobie, a nie ułatwiaj. Capite? Strzał był celny. – Si. Molto bene – odpowiada uciekając ze spojrzeniem. – Teraz możesz spokojnie odejść, z uczuciem, że i mnie zaliczyłeś. Żegnam waszmościa. Spokój we mnie. Sprawiło to przeświadczenie, że powiedziałam, co myślę, że znalazłam na wyrażenie tego właściwe słowa, – Jesteś... jesteś niesamowita. – Podnosi się, gasi nie dokończonego papierosa. Wgniata go w popielniczkę, pastwi się nad nim. – Nigdy cię nie przestanę kochać. Jeśli będziesz mnie kiedyś potrzebowała, kapujesz. Poczujesz się osamotniona, nieszczęśliwa, możesz na mnie liczyć. Pamiętaj. Przewiewa mnie tchnienie, które jest jak łagodny, ciepły wiatr. Zima raz jeszcze odeszła. Znowu wiosna. Świat piękny, kolorowy, wonny. Dopada mnie wzruszenie. – Dziękuję. Jeśli zmienisz się, potrafisz być prawdziwy, jak w tej chwili, to być może... – mówię nieswoim głosem. Chrząkam. – Być może wtedy... – Nie dręcz mnie! – Przestań się wygłupiać! – Nie przeszkadza mi już jego ironia, bo wiem, że nieprawdziwa. – Być może, wtedy cię polubię, tak szczerze. – Mówisz to poważnie? Uhu! – Janusz podskakuje, zaczyna tańczyć śmiesznie, groteskowo – Umpatirla, umpatirla! (ma dobry głos, myślę, a raczej wmawiam sobie. Jakby jego głos miał jakieś znaczenie). Szalony taniec technika samochodowego. Śmieję się oszołomiona. Robi mi się radośnie. – Umpatirla, la, la, la – śpiewa Janusz wyczyniając dzikie podskoki. – Od dzisiaj jestem najbardziej prawdziwym, niewinnym, romantycznym człowiekiem na ziemi.ROZDZIAŁ PIĄTY Zabawne. Uzmysławiam sobie teraz, ćwicząc z Lizą, że choć się męczę, to ani na chwilę nie przestaję kombinować, że zawsze tak ze mną było i w czasie ćwiczeń uciekałam myślami. Teraz myślowe skoki coraz łatwiejsze. Może to już rutyna. Ciało swoje, a umysł swoje. Chyba jakaś dodatkowa umiejętność. Tak, na pewno. Ostatecznie uczestnik maratonu nie może przez cały czas myśleć wyłącznie o biegu. W tej chwili z magnetofonu płyną dźwięki éccossaise As-dur Schuberta i mordujemy się obie nad rond de jambe par terre en dehors i en dedans. Ciała nasze działają jak komputery, które zaprogramowano. Po dokonaniu operacji zaprogramowania myśli zostają co jakiś czas wyłączane. Dzieje się to na krótko – na minutę albo dwie. Wystarcza. Tego popołudnia podglądałam już w wyobraźni akcję Polisario w Maroku, a ściślej w rejonie Sahary Zachodniej (wpływ informacji o tych partyzantach z listu mamy). Siedziałam jeszcze raz z Januszem na trybunie w czasie meczu piłkarskiego. Tłum wrzeszczy. Roześmiany Janusz obejmuje mnie, a po zielonej murawie boiska biegają kolorowi piłkarze. Zamęt. Nic nie rozumiem. Jestem szczęśliwa. „Widzisz, tamten niski to Mucha – Janusz tłumaczy mi cierpliwie. – Błękitni z Katowic chcieli go skaperować za czterysta tysięcy. Dawali samochód, willę, pracę. Nie zgodził się. Ma charakter, prawda”? „Jasne – odpowiadam. – Co to skaperować?” – Jest dobrze, beztrosko. Czuję się cząstką krzykliwej gromady. Następna dwuminutówka. Stałam się członkinią sekty Świątynia Ludu w Gujanie i Jim Jones rozkazuje, abym popełnia jak inni samobójstwo. Uciekam. Dżungla. Parno. Dzikie zwierzęta dookoła. Przedzieram się gąszczem, walcząc z lianami i zaroślami. Zostaję odnaleziona przez ekipy ratownicze po tygodniu dopiero, półżywa z lęku i zmęczenia. Szpital. Przy moim łóżku. Janusz. Pyta, jak było. – Nigdy tego nie zapomnę – odpowiadam jemu i dziennikarzom jednocześnie. Filmują mnie. Nagrywają każde moje słowo. Rodzice płaczą. Janusz walczy ze wzruszeniem. Tylko ja spokojna. – Poczułam dotyk śmierci – mówię cicho. Inna chwila. W farze opodal szkoły skraplam wodą święconą swe baletki, szepcząc przy tym tajemnicze zaklęcia, aby mi służyły i niosły ku sławie. Mrok. Echo czyichś kroków. Wyrozumiały Bóg spogląda na mnie, niewierzącą, z wysoka i kiwa głową. Ogarnia mnie lęk i uciekam na słońce. A słońca dużo. Coraz więcej, bo maj się już rozwinął. Po Starym Mieście krążą wycieczki z całego świata. Oglądają, pstrykają aparatami, jedzą poznańskie pyzy. List „Kubusia” niezrozumiały. Pisze, że Cześka Zalewska wystąpiła w filmie telewizyjnym i że ona, „Kubuś” także miała propozycję, lecz nie skorzystała z niej z „osobistych względów”. Słów tego rodzaju fałszywie brzmiących, nigdy dotąd w żadnym swoim liście nie użyła. Dlaczego nie napisała jak człowiek, co to za „względy osobiste”, które nic nie znaczą w liście do przyjaciółki? Chyba, że czas niweczy wszystko, nawet najlepszą przyjaźń. To byłoby straszne. Ale i mnie... coraz trudniej przychodzi odtwarzanie „Kubusia”. Obiektywne. Nie pamiętam jej twarzy. Owszem, wyraz oczu, ust, może uśmiech, potrafięjeszcze przywołać. Ale wszystko odległe, zamazane. Miałam fart kupując tę dżinsową spódnicę na Ratajczaka (Ratajczak to uczestnik powstania wielkopolskiego poległy w akcji. Coraz więcej się dowiaduję o tym powstaniu. Janusz, którego dziadek wtedy walczył, zaprowadził mnie do muzeum. Objaśnia, oprowadza, gestykuluje. A ja widzę go biegnącego w niebieskim mundurze na czele oddziału. Wyobrażam sobie, jak walczy, zostaje ranny. Jestem sanitariuszką i opatruję go. Odznaczony za dzielność, z ręką na temblaku, bierze ze mną ślub w farze. Grają organy). Spódnica szałowa. Z tego rodzaju żółtym stebnowaniem i z wyszytymi kwiatami na kieszeniach żadna nie nosi. Może Blanka Zagórska jest dalej najelegantsza w całej szkole, ale ja ubieram się oryginalnie. U nikogo takiej stebnowanej dotąd nie widziałam. Każda pyta, skąd ją mam. Halina Żbikowska nawet chciała odkupić. Płytka jestem, płocha. Nicość, nihilizm, niwecz. Jak ta Liza ciężko się rusza. Powinnam ją za chwilę poczęstować herbatą. Został mi jeszcze sernik od wczoraj. Ale ładna dziewczyna. Nawet piękna. Nogi długie, zgrabne. Dlaczego się wprosiła? Wspólne ćwiczenie to nie w jej stylu. Gdyby nie ściąga od Agaty, dostałabym wczoraj gałę z matmy. Dwie klasówki w ciągu jednego tygodnia to przesada. Nerwowo źle znoszę logarytmy. Sinus, cosinus... Okłamuję samą siebie. Jestem matematyczna noga. Ojciec ilekroć mi coś tłumaczył, spoglądał na mnie z mieszaniną lęku i politowania. Bezbłędny tato. Uważaj na Polisario. Co starzy robią w tej właśnie chwili? Jak tam jest? „Mieszkanie śliczne, z klimatyzacją oczywiście – napisała mama. – Wielki taras zawsze oblany słońcem. Palmy, cyprysy. Niezbyt daleko rynek pełen gwarnego tłumu, gdzie można kupić dosłownie wszystko. Ale lepiej spotkać się we Włoszech. Z ojcem marzymy od dawna o zwiedzeniu tego kraju. Teraz, kiedy papieżem został Polak, ten kraj się przybliżył. Tak się cieszę, córeczko, z naszej włoskiej eskapady. To już niedługo. Będziemy ciebie oczekiwali na lotnisku w Rzymie. A potem wspólna, beztroska laba, zwiedzanie, podróże... Cały lipiec nasz! Cieszysz się? Ojciec mówi, że już się nie może doczekać twojego przyjazdu i że pewno ciebie nie pozna. Pracuje ciężko. Budowa cukrowni idzie dobrze. Lecz są okresowe kłopoty z transportem jakichś tam elementów z kraju i z doszkalaniem miejscowych. Dwa dni temu jeździłam wielbłądem po Saharze. Strasznie kołysało”. Czy ta mama kiedyś spoważnieje? „Strasznie kołysało”, a o pustyni czy fatamorganie ani słowa. Obłędnie się jednak cieszę z tego lipca we Włoszech. Zaliczę wszystko, co się tylko da. Najpierw Rzym, Watykan. Potem Werona, gdzie Romeo i Julia... Neapol, Palermo, Mediolan... Nie doczekam się chyba tego lipca. Lotnisko w Rzymie. Wychodzę z samolotu spokojnie, jak gdyby podniebne podróże były dla mnie od lat chlebem z masłem. Jeszcze tego samego dnia gnam do Koloseum, dotykam kamieni, wśród których tyle się działo, marzę o milionach spraw. A w parę dni później siedzę w mediolańskiej La Scali i myślę, że kiedyś... – Jak ty to robisz? Pstryknięcie niewidocznej kamery i od razu Poznań. Mieszkanie na Marii Magdaleny. Ta Liza ma jednak ładne oczy. – Normalka. Patrz! Najważniejsze to odchylić biodro – powtarzam rond de jambe od samego początku. – Oszaleję! Nic mi nie wychodzi. – Teraz próbuje ona. – Nie daję rady! – przerywa. – Wciąż źle. Zmień muzykę! – Dobra – posłusznie wsuwam kasetę z „Humoreską” Dworzaka. – Zaczynaj! – odwracam się. – I!... Raz, dwa, trzy... – Obserwuję ćwiczącą piękność uważnie. To prawda, że cudze błędy dostrzega się najłatwiej. – Trzymaj kolano! Obniżasz je. Noga wyżej! Jeszcze wyżej! – mówię spokojnie jak profesor Rawski. – Biodro odchylone! Odchylaj biodro! – Mam dość. Wysiadam – Liza narzuca mój płaszcz kąpielowy i kładzie się na tapczanie. – Ale Janusza załatwiłaś. Oszalał na twoim punkcie. Odbiło mu zupełnie. Nawet się cieszę. Nie myśl, że mam ci za złe. – O czym ty?... – baranieję kompletnie – Słowo daję...– Niby nie rozumiesz, tak? – Piękna twarz jest pogodna (to gra, pojmuję). – Cwaniara z ciebie. Ale zdaje się, że wreszcie trafiła kosa na kamień. Ja byłam dla niego za miękka. Mnie by talerzyka ani kieliszka nie przynosił. A u mnie na imieninach wyglądał na... twojego kelnera: „Może jeszcze sałatki? Ta jarzynowa najlepsza. Chcesz więcej tortu? Nic nie pijesz? Nalać ci wina?...” Ubaw na cztery fajerki. Wszyscy konali ze śmiechu. No nic, udało ci się. Zobaczymy na jak długo. Zresztą i tak masz fart. Co ci chłopcy w tobie widzą? A więc przyszła niby ćwiczyć razem ze mną, a w istocie... Wszystko jasne. Nic nie jest jasne – kołacze w mojej głowie. Dlaczego taka złośliwa? Co jej zrobiłam? Poczekajmy. Wyjaśni się za chwilę. – Miła jesteś – próbuję się uśmiechnąć z wyrazem wyższości. – A widzą coś? Nie zauważyłam. Zaczyna mi się podobać ta rozmowa. Wyjaśnij mi tylko jedno... – Nie ma nic do wyjaśniania – już nie potrafi ukryć swego wzburzenia. Zielone oczy ściemniały. – Nim tu przyjechałaś, byłam najlepsza w klasie. Miałam najlepszego chłopaka – Janusza. Tak, właśnie jego! Nie udawaj, że o tym nie wiedziałaś! Lawina lodowatego śniegu sunie w moim kierunku, wchłania mnie, porywa, niesie. – Nie miałam o tym pojęcia. – Robi mi się zimno. Narzucam szlafrok. – Ale to i tak... – głos mi siada. Trzymaj się, stara! Książę, to siurpryza niewąska, prawda? Nie przewidziałbyś, że... I wszyscy, łącznie z Januszem, ani pary z ust na ten temat. Więc skąd niby miałam... W każdym razie, wyklarowała się sytuacja. – To ty napisałaś do mnie list, żebym się od Janusza odczepiła? – rzucam nieswoim głosem. – Zwariowałaś?! Jaki znowu list? – Niepewne spojrzenie i zaraz, bez najmniejszego przejścia, piękne oczy zwrócone wprost na mnie. – Zresztą dobrze, napisałam! Zaczęłam walczyć twoją bronią. Miłosny konflikt jak w powieści – odzywa się książę. – Ale bezczelna. – Co ty wygadujesz? Po co mi broń – mówię do Lizy. – Uspokój się. Więc to ty... Niesamowite! – Zaplatam ręce obu dłoni. To mi nieraz pomaga w chwilach napięć. – Myślałam, że zwariuję. – Piękna dziewczyna nie patrzy na mnie. – Cały świat jakby wymykał się, odsuwał... Wypełnia mnie wciąż jeszcze zdumienie i coś innego, chyba litość. „Miała dla niej w tej chwili wiele litości” – piszą w książkach. – Rozumiem. To znaczy, nie rozumiem. Ale próbuję, staram się... – głos mój brzmi już normalniej. – Podpisałaś się „nieszczęśliwa”. Przez calutkie dwie noce nie spałam. Januszowi bałam się o tym powiedzieć. – Dlaczego? – siada wygodniej. Patrzy na mnie zmrużonymi oczyma. – Sama nie wiem. Wstydziłam się jakoś... Bałam się, że on... – Ze on co? Czego się bałaś? Rozmawiać z nią dalej, czy powiedzieć, żeby sobie poszła? Dowiedz się, ile zdołasz – wtrąca książę. Trzeba mieć rozeznanie. Ojciec powiedział kiedyś, ze anonimy piszą podli albo głęboko nieszczęśliwi. – To był anonim, zrozum! Anonim! – ostatnie słowo wypowiadam dobitnie. – Żaden anonim, bo się przyznałam. Jakoś nie potrafię powiedzieć, że jest podła. – Kretynko! – spoglądam na nią z pogardą. – Obrażasz mnie? Jeszcze ci mało? Ale czekaj. Sama się kiedyś zakochasz, to zobaczymy! – Nigdy nie napiszę anonimu. – Boś szlachetna. Odbiło mi, rozumiesz? Bujałam się w Januszu ponad rok, potem chodziliśmy ze sobą... Kiedy go jeszcze nie znałam, to też... – głos Lizy drży. – Jak odwiedzał mojego starszego brata, to podsłuchiwałam godzinami, o czym rozmawiają. A ty... kochasz go?Teraz właśnie dowiedziałam się, że go kocham. Dopiero dzięki tobie. Przedtem nie byłam pewna – odpowiadam natychmiast w myślach. Odczekuję chwilę. Moje poprzednie, „zastałe” wątpliwości sprawiają, że odpowiadam niezbyt zdecydowanie. – Chyba tak – milknę znowu. – Coś w nim jest, kiedy się nie zgrywa na pewnego siebie podrywacza. Zabawny z tym swoim ocenianiem różnych typów samochodów, jakby to było najważniejsze na świecie. Gdy o tym mówi, wygląda na małego chłopca. Ale trochę przesadza z autami. Są przecież inne... tematy – zastanawiam się. – Właściwie, to... wymyśliłam go sobie i teraz sądzę, że coś do niego czuję. Tak, kocham go. To znaczy najbardziej tamtego, wymyślonego. Ale Janusz... – Szaleje za tobą. Za mną też... szalał. Można wziąć prysznic? – Liza wstaje. – Jasne. Łazienka jest tam – wskazuję najpierw kierunek, a potem kwiaty w wazonie. – Te tulipany to od niego. – Mnie też przynosił. Chodź, umyjemy się razem. Waham się tylko przez chwilę. – Dobra. Za chwilę obie nagie stoimy pod sztucznym deszczem. Zgrabna ta Liza, myślę znowu. Fakt, że Janusz wybrał mnie, to chyba sukces. – Niezła jesteś – obserwuje mnie rywalka. – Miniaturowy samochodzik ci dał? – Przyniósł mi gołębia – oznajmiam, namydlając szyję i twarz. – Gołębia? Nie! Nie mogę! – Liza wybucha śmiechem. – Co w tym śmiesznego? – Przesuwam się pod prąd wody. – Całkiem miły prezent. Gołąb był piękny. Gruchał, puszył się... Gdyby Janusz nie otworzył okna... – Uciekł gołąbek, tak? Frr i już go nie było – chichocze naguska obok mnie. – Biedna Ewunia. – Dlaczego ci tak wesoło? – To jest ubaw.. Pęknę! – Liza nie przestaje się śmiać siedząc na brzegu wanny. Mnie też kiedyś... Przysięgam! Zupełnie tak samo. I gołąb także... odleciał, więc... Obraca jednym... gołębiem! Oryginalnie i najtaniej! Siadam z wrażenia obok niej. Mówi prawdę, o rany Janusz to potwór! Co w tej sytuacji należałoby?... Nie wytrzymuję długo z nadętą twarzą. Za chwilę śmiejemy się obie. – Mówił, że kocha twoje słowa? – zdobywam się na pytanie, jakiego przed pięcioma minutami nie zadałabym za żadne skarby. – Jasne. Bez przerwy – dawna dziewczyna Janusza kiwa się wycierając głowę ręcznikiem. – Śpiewał ci „Balladę o królowej”? – Ale zapewniając, że śpiewa mnie pierwszej!... – Teraz śmieję się niemal szczerze – O, jakie to podłe! – wykrzykuję udając chyba z powodzeniem, że cała sprawa wcale znowu mną tak bardzo nie wstrząsnęła. – Święty Pafnucy, wszystko mnie boli! – Nie wiedziałam, że potrafisz być taka fajna – Liza zaczyna się ubierać. – Nie miałam pojęcia, że umiesz się śmiać. Zawsze patrzyłaś na mnie zezem. – Dziwisz się? Wychodzi z łazienki, a ja, wycierając się, za nią. – Trzeba było powiedzieć jak człowiek: „Słuchaj, ten chłopak to moje ciało”. I wszystko byłoby z głowy. – Mnie chodziło o duszę – uśmiecha się. – On nie ma duszy – wykrzykuję ubierając się. – Każdej mówi to samo. To, że pomoże, kiedy będziesz samotna albo nieszczęśliwa, powiedział ci? – Poczekaj, poczekaj... – Liza zastyga z dżinsami w dłoniach. – Nie, nigdy – kręci głową przecząco. – Tego nie powiedział. – Nakłada spodnie. – A więc... – dziwne jakieś uczucie we mnie. – Może to znaczy, że ma jednak duszę?– Weź go sobie! – Piękna dziewczyna czesze się przed lustrem. – Daję ci gol – Wypchaj się Nie możesz dawać człowieka, który do ciebie nie należy. – Do każdej należy. – Czesząca się spogląda na swoje lustrzane odbicie. Milknę. Z wolna budzi się we mnie złość. Nie tylko. Jestem też zawiedziona. – Robimy „śluby panieńskie”? Chcesz? – Liza ustępuje mi miejsca przed lustrem. Wszystko już niby kiedyś się działo, ale my na nowo! – To jest myśl! – wykrzykuję porwana jej entuzjazmem. – Ale na czym te śluby miałyby... Nie pozwala mi dokończyć. – Wymyślimy – twarz jej promienieje. – Chodzi o to, żeby się nie dać robić chłopakom na szaro! Zaczynam pojmować. Udziela mi się jej poryw. – Jasne – oznajmiam ochoczo. – Trzeba im obrzydzić nawijanie tego samego każdej z osobna. – Robimy umowę – Liza pociąga mnie za rękę. Siadam obok niedawnej rywalki. Wybaczam jej w myślach anonim i to, co mówiła. Zwariowała wtedy. Ale ogólnie jest całkiem równa, oceniam. – A więc umowa – mówi podniecona. – Jeśli pojawi się jakiś chłopak, no, mężczyzna, który się tobie spodoba, to ją będę zobowiązana dowiedzieć się o nim jak najwięcej i powiedzieć ci o tym. – Dobra – godzę się od razu. – A jeśli ktoś spodoba się tobie, wtedy zrobię to ja! – Jesteś niesamowicie fajna! – uśmiecha się ujmując moją dłoń. Odwzajemniam uścisk jej palców. – Ty też. Spodobałaś mi się zresztą od razu, tylko miałam wrażenie, że nie jesteś sympatyczna. – Przestałam być sympatyczna, zobaczywszy, o ile jesteś w tańcu lepsza ode mnie. Zjadała mnie zazdrość. Dziewczyna klasa, myślę. Dobrze w gruncie rzeczy, że się to wszystko stało. Znalazłam nową przyjaciółkę. – Klawo, że mówisz prawdę– całuję siedzącą obok mnie. – Wcale nie jestem lepsza. Bombowo jest poznać kogoś takiego jak ty. – Zobaczysz, czego jeszcze razem dokażemy! Niech drżą podrywacze! – śmieje się obejmując mnie. – Z całej klasy lubię tylko ciebie i Agatę – oświadczam z przekonaniem. – Agatę Kleczko? – spogląda na mnie ze zdumieniem. – Taką dziamdzię bez ikry? I jak ona tańczy! Wiesz, co ostatnio powiedziała? Ale zachowaj to przy sobie. Obiecaj! – Obiecuję – rzucam nieswoim głosem. Przysięgłabym, że skuliło się we mnie trwożnie jakieś zwierzę jak gdyby w oczekiwaniu ciosu. Zamykam oczy. – Powiedziała, że ty w ogóle nie masz gustu i że twój pokój mówi wszystko o tobie samej. Co tak patrzysz? Chcę, żebyś wiedziała, z kim masz do czynienia. Ty jej nie ufaj! Mnie się twój pokój strasznie podoba. Zbyt pochopnie zbudowałam z nią wspólny dom i już runął, myślę. Siedzę osłaniając głowę przed spadającymi wciąż jeszcze cegłami. – Tak? Bo mnie się... nie podoba – staram się, by nie wywnioskowała nic z mego głosu. Chyba mi się udało. – Cieszę się, że będziemy przyjaciółkami. A ty? – Pogodnie uśmiechnięta, spogląda wprost w moje oczy. – Co odpowiedzieć, książę? – Odpowiedz jak... w dzieciństwie – uśmiecha się smutno. Pewno i jemu głupio. Mój namysł trwa krótko. – Ja też się... czeszę! – rzucam po chwili. – Powiedziałaś „czeszę”! – Oczy Lizy stały się nie wiedzieć kiedy uważne. Obserwuje mnie bez uśmiechu. A więc chyba odkryła zmianę w moim zachowaniu. Niech tam. – Może coś zjesz? Mam sernik – pytam.– Nie. Dziękuję – spogląda na zegarek. Zakłada go na rękę akurat w tej chwili. – Ja już właściwie muszę... Zrobiło się okropnie późno. Tramwaje teraz... Jeśli się spóźniam na kolację, to ojciec... Wiesz jak to się dzieje. Czeka tylko na okazję, aby móc się upajać władzą. Zazdroszczę ci, że w lipcu jedziesz do Włoch, W ogóle ci dobrze, że starzy wyjechali tak daleko. – Myślisz, że dobrze? – Jaka ta Liza zrobiła się znowu odległa. Siedzi przy mnie, a oddalona o tysiąc kilometrów. – Jasne. – Pakuje do torby swój baletowy ekwipunek. – Coś jakby...– spogląda w moją stronę. – Straciłaś humor, czy co? – Zdaje ci się – rzucam sceniczny uśmiech. – Wszystko jest okey. – No, to... cześć – podaje mi rękę. – Ale z Januszem heca, prawda? Wychodzimy do przedpokoju. Nie zapalam światła. – Powiedział, że gdybym była nieszczęśliwa czy samotna, mogę na niego liczyć. Tobie o tym nie mówił – zatrzymuję się obok wieszaka. W lustrze niewyraźne odbicie dziewczyny, która odchodzi. – Znowu wracasz do tego? – Liza, poprawiająca przed chwilą włosy, odwraca się. – Tak, oczywiście. Nie mówił. Cześć! – Cześć! – rzucam za wychodzącą. Czas jakiś trwam bez ruchu obok wieszaka. Dociera do mnie stukot zamykanych drzwi windy. Wtedy dopiero wracam do pokoju i zaczynam wyglądać przez okno. Na dziedzińcu obok kościoła chłopcy grają w piłkę. Janusz też był kiedyś mały, nie potrafił kłamać, udawać... Z każdym człowiekiem, nawet najgorszym, działo się podobnie. Najpierw był dzieckiem – szczerym, otwartym. A później coś się z nim robiło takiego... Poznam kiedyś wspaniałego mężczyznę, który będzie prawdziwy dzięki swej sile i tego pokocham. A później będę miała z nim dziecko – własnego, najbardziej szczerego człowieka na świecie. I będziemy to dziecko kochali oboje jak wariaci. Myślisz o tym tak poważnie po raz pierwszy w życiu – uśmiecha się książę. On chyba także wzruszony. I to w przedziwny sposób – przyszłościowy.ROZDZIAŁ SZÓSTY Jak cudownie wspominam zablokowania warszawskich telefonów! Mama się złościła, a ja... Wstyd powiedzieć. Wiele jest we mnie ze złoczyńcy. Pokonując głupie uczucie jakby wstydu czy świadomości występku, trwałam ze słuchawką przy uchu, podsłuchując. Byłam jak złodziejka cudzych tajemnic, najbardziej niepowołany świadek wyznań, prymitywna uczestniczka konszachtów i zmów. Bo trudno przecież rozumieć inaczej zdania w rodzaju: „Przygotowałeś i wszystko gra, więc jeśli teraz nie wypali, to leżymy” – wygłaszane ochrypłym barytonem. Lub przeraźliwym szeptem: „Cała banda zamelduje się u ciebie wieczorem”. Kilka dialogów miłosnych próbowałam nagrać na magnetofonie, ale nigdy nie zdążyłam. Trwały za krótko. Straszliwie rozwlekle i nieciekawie rozmawiają ze sobą stare kobiety. Nawijają przeważnie o chorobach lub dorosłych dzieciach. To bezbarwne i smutne. Nigdy nie będę stara. To znaczy, choć obiektywnie się zestarzeję, zrobię wszystko, aby się nie dać czasowi i nie zgorzknieć. To co, że moje dzieci odejdą, zorganizują własne życie, a ja zostanę sama jak palec? Będę pracowała. Wszystko jedno jak, ale pracowała. Bywały też spięcia lub zwarcia (jak nazywał to ojciec), kiedy jednocześnie przekrzykiwało się na jednej telefonicznej linii kilkanaście osób. Jeśli ktoś nie odezwał się ordynarnie, robił się czasem ubaw nieziemski. „Proszę uprzejmie o łaskawe wyłączenie się – mówił na przykład jakiś pan. – Proponuję, abyśmy jednocześnie położyli słuchawki. Raz, dwa, trzy!” Szczęk odkładanych słuchawek niczego z reguły nie zmieniał. Ci, którzy położyli, odzywali się znowu, a na ich „hallo!” odpowiadali przygodni słuchacze jedni głośniej, inni jakby z większej odległości. „No i co, żeś pan położył – seplenił, dajmy na to, jakiś cwaniak. – Sam się pan połóż!” „Proszę pana, ja do pana kulturalnie. Jest spięcie. Przecież to oczywiste – zacietrzewiał się pan próbujący wszystko naprawić. – Jeśli się wyłączymy wszyscy jednocześnie... „Zgadzam się z panem” – popierał dżentelmena odległy dyszkant. „Przecież to niesamowite!” – wybuchał ktoś bardzo blisko. „Gadają i gadają. To chamstwo! Proszę przestać! Co za ludzie!” – wrzeszczała naraz cała gromada podsłuchujących dotąd w milczeniu. – Podsłuchiwanie to bardzo brzydka cecha – rozeźliła się kiedyś mama. – I po kim ty to masz? – To wcale nie jest podsłuchiwanie – odpowiedziałam wzburzona. – To jest... – nie potrafiłam tego określić. – Ciekawe, jak to nazwiesz? Ludzie prowadzą prywatne rozmowy, a ty słuchasz. – Robię statystyczną ankietę – błysnęło mi w głowie i natychmiast zrobiłam z tego użytek. – Nie znam tych rozmawiających. Nikogo. Czerpię informacje. – Ciekawe, o czym? – nie zrozumiała. – Sama nie wiem – odparłam szczerze. Byłam jeszcze wtedy okropnie zastrachana. „Podsłuchuję świat. Każdy to robi, tylko wróżny sposób” – odpowiedziałabym dzisiaj. Szkoda, że rodzice tak daleko. Teraz nie daliby mi rady. Zmądrzałam. A może oni także. Czas przecież nie stoi dla nich w miejscu. To nic, przynajmniej zaczęlibyśmy wreszcie rozmawiać ze sobą. Tak sobie myślę, że człowiek doroślejąc nie zmienia się właściwie, tylko pogłębia i uczy coraz to płynniej i odważniej wypowiadać swe odczucia i opinie. Do tej pory, jeszcze w Warszawie, istniałam właściwie na nasłuchu rodziców, starając się wtrącić, nieraz trzy po trzy, swoje trzy grosze. (Dziwna rzecz z tą trójką. Jaka ona ważna. I dlaczego? Siódemka także i dwunastka, a u Żydów szóstka). Ile się jeszcze muszę dowiedzieć! Czy zdążę? Na nic nie mam czasu. Tyle książek nie przeczytanych, pism. Płyt i taśm nie wysłuchanych, obrazów nie zobaczonych... Powiedziałam o tym Januszowi. Spotykamy się teraz częściej niż poprzednio. Po rozmowie z Lizą stał się jakby cenniejszy dla mnie, czy co? Sama siebie nie znam. Nic nie wiem. Więc powiedziałam mu, że chyba nie zdążę z całą masą spraw. A on: „Teraz każdy poznaje zawartość jednej szuflady. Więcej nie da rady. I to dobrze, jak wie, co siedzi w jednej”. Mężczyźni są prymitywni, lecz trzeba ich tolerować. Nie ma wyjścia. Janusza się uczę. Wiem, jak mu robić przyjemność, wyprowadzać go z równowagi, czarować sobą. Byłam już jego żoną (w myślach oczywiście) i mieliśmy nawet dwoje dzieci – chłopca Maciusia i dziewczynkę Dorotkę. Chodziliśmy wspólnie na spacery do parku. – Popatrz Maciusiu, spójrz! To wiewiórka. Dorotko, nie bój się, nie ugryzie! Powtarzałam zdania rodziców zapamiętane z wędrówek po Parku Skaryszewskim. Może wszyscy ludzie coś powtarzają i tylko rzadko, niezmiernie rzadko, dodają nowe rzeczy od siebie? Włócząc się ulicami, mijając nieznanych przechodniów, myśli mi się najlepiej. Znów podsłuchuję. Strzępy rozmów, a nawet oderwane słowa uzupełniam w myślach, rozszerzam, tworząc całe historie. Taki na przykład sposób chodzenia. Każdy ma własny, osobisty, niepowtarzalny. Ruchy ludzi są jak pantomima. Wyrażają pośpiech, napięcie, zniecierpliwienie, szczęście... Można by stworzyć libretto baletowe pod tytułem „Ulica” i zamknąć w nim właściwie wszystko, całe ludzkie życie. Chodząc ulicami całkowicie bezmyślnie – odpoczywam. Zupełnie jakbym wtedy stała, choć się poruszam. Zmęczenie coraz to większe. Cała nasza klasa z wolna wysiada. Maj gorący, prawie upalny. Dusza i ciało się w człowieku rwą, a tu ćwicz, bo koniec roku blisko. Ze zmęczeniem walczy każda z nas inaczej. Kiedy jest już całkiem źle i po którymś tam powtarzanym ćwiczeniu, mięśnie krzyczą: Nie! Więcej nie dam rady! – można liczyć w myślach do iluś tam, wyobrażając sobie własne tryumfy, oszukiwać ciało zapewnieniami, że już niedługo i że niebawem odpocznie... Zakłamanie i pot królują u nas w maju. W sali duszno, choć wietrzy się bez przerwy. Cudowne jest, że się człowiek tak szybko odnawia. Prysznic, odpoczynek, wygłupy w czasie przebierania się w „cywilne” ciuchy i od razu każda z nas, jakby ją kto na sto koni wsadził, zdrowa, sprawna, mimo kulpatury czy odcisków na palcach u nóg od ćwiczeń na pointach. A ja dzisiaj szczęśliwsza od innych. Na placu Bernardyńskim wśród straganów gwar i nawoływania. Kolorowo i wonnie. Sterty pachnących truskawek, rzodkiewek, sałaty. Jest groch i fasola i mak. Są kwiaty. We wszystkich możliwych odcieniach i kształtach. Wychylają się z wiader, wazonów, słoi i doniczek. (Kupują je tutaj albo szczęśliwi, albo zatroskani idący do sąsiedniego szpitala, by odwiedzić chorych.) Beztroska jestem – myślę. U mnie wszyscy zdrowi. Idzie mi tak znakomicie, że już za chwilę przekażę babci rewelacyjną wiadomość. Chce mi się – kiedy tak chodzę między straganami – pochwalić głośno, zawołać: „Słuchajcie! Zapraszam was wszystkich! Nie wiecie nawet, nie macie pojęcia, co się stało!” Kupuję babci kwiaty. Za całą forsę kupuję. Tulipany do zjedzenia – oceniam swój prezent biegnąc. Palce mam odgniecione od point straszliwie. Pieką przy każdym kroku, strzykają. Kiedy biegnę, to szybciej ból mija. Zdejmę buty i wymoczę stopy. Zresztą nieważne, że boli.Warto było się męczyć! Winda nieczynna. Naprawiający ją robotnicy wołają, żebym z nimi poczekała. Odpowiadam, też uśmiechnięta jak oni, że innym razem i wspinam się po schodach. Już drzwi. Jeszcze dzwonek. Nie wytrzymam. Jak ta Witolia się guzdrze! – Babciu! Babciu kochana! – wpadam jak bomba do przedpokoju. – Będę występowała, tańczyła solówkę na popisie Mam tańczyć „Jezioro Łabędzie”! Babcia rozumie, co to znaczy?... – rzucam torbę na podłogę, podaję kwiaty. Stoi oszołomiona, jakby wrosła w ziemię. – Ja sama nie wiem. Obłęd! Płakać mi się chce ze szczęścia – mówię prosto w jej ucho, bo mnie całuje. – Profesorowie, wszyscy profesorowie zdecydowali... Mogę też dostać stypendium na rok do moskiewskiej szkoły baletowej – odskakuję, bo chcę widzieć wyraz twarzy Witolii. – Powiedział mi to.. sam dyrektor! Babcia uśmiecha się, spogląda oszołomiona. Tak być powinno. Wiedziałam, że w ten sposób to przyjmie. – Nie wiem, co się ze mną dzieje! – rozrzucam ramiona. – Życie jest takie piękne. Słońce świeci! Idą wakacje. W lipcu spotykam się z rodzicami we Włoszech. Nie wytrzymam! – Babciu, tańczymy! – Nie ma we mnie w tej chwili nic prócz radości, szczęścia i chęci ruchu. – Nie! Co ty wyprawiasz?! – wyrywa się, drepcząc śmiesznie, gdy ja prowadzę. – Błagam cię! Pogubię kapcie! – śmieje się razem ze mną. – Cóż znaczą kapcie, moje drogie babcie?! – śpiewam, wykrzykuję właściwie opętańczy rytm Ravelowskiego „Bolera”: Ram pararam rararararara ram pararam! Pararararara pam... – Dość! Bo się przewrócę! – Witolia, wciąż uśmiechnięta, próbuje wyrwać się z mych ramion. – Nie! – zmieniam pozę, a ona wraz ze mną. – Jeszcze to sławne przejście. O le! – Teraz dopiero ją puszczam. Siada od razu na tapczanie. – Babcia będzie najbardziej honorowym gościem na popisie. To jasne. Przyjdzie jeszcze oficjalne zaproszenie. Włączam magnetofon: „Taniec niemiecki” Mozarta. Pajard dyryguje. W chwilach emocji muzyka mi najpotrzebniejsza. – Dziękuję – Witolia oddycha nierówno. – Dziękuję ci bardzo. Sama nie wiem... Ogromnie się cieszę, gratuluję ci, moje dziecko. Wyobrażam sobie, jak bardzo dumni będą twoi rodzice. – Zaczerpuje tchu. – Nie bardzo się znam na tym. Gdzie odbędzie się ten... popis? – W naszej szkole baletowej, a może na scenie opery. Babcia sobie wyobraża, co będzie, gdy ja... – sama to sobie uprzytamniam właśnie w tej chwili i serce zaczyna we mnie łomotać. – Najprawdziwsza scena opery i ja się pojawiam. Umrę ze strachu– ciągnę. (Jak dobrze, że babcia istnieje, że mogę się teraz zwierzyć.) – Przecież tę partię tańczyły najsławniejsze tancerki świata! – I ty będziesz kiedyś najsławniejsza – Witolia wyciera nos. (Gdzie ona zdobywa takie kraciaste chustki?) – Przepowiadam. Chciałabyś, prawda? – O, tak, babciu! – wykrzykuję. – Widzę siebie w La Scali, w Bolszom Tieatrze, w Covent Garden!... Czy to grzech o tym marzyć? – Grzech? Jaki tam znowu grzech – seniorka rodu oddycha już normalnie. – Należysz do najszczęśliwszych. Oby to się spełniło. – Spełni się. Dlaczego ma się nie spełnić? Jak ja się teraz zabiorę do ćwiczeń! Babcia sobie nie wyobraża! – Wyobrażam sobie – Witolia robi dłońmi swój zwykły jakby błogosławiący ruch. Znaczy on w jej wykonaniu coś wręcz przeciwnego. – To jedno sobie wyobrażam. Ale będziesz chodziła na spacery, dotleniała się. W niedzielę miałaś pojechać na wycieczkę z Januszem. – Nie pojadę – zacinam usta. – Teraz pełna mobilizacja – mówi książę. Walka na wszystkich frontach. Sława puka do twoich drzwi. Nie poddawaj się! – Za żadne skarby nie pojadę. – Pojedziesz. Ja też mam coś do powiedzenia. Jeszcze nie jesteś pełnoletnia. Świat siękończy! Inne latają i nie można ich utrzymać w domu. A ta dziewczyna w ogóle by z niego nie wychodziła. Szkoła i dom to nie cały świat. Dla mnie tak – myślę. I jeszcze Janusz. – Jestem kaczka dziwaczka – oświadczam. – No, to pływaj, jeśliś kaczka! Siedź na słońcu, opalaj się! Twój taniec tylko na tym skorzysta. Ma rację – oznajmia nieoczekiwanie książę. Walka na wszystkich frontach to właśnie to. Przekonała mnie babcia. Pojadę. – Był Janusz? Pytanie pozbawione sensu, bo i tak wiem, że był. – Dwa razy. Raz sam, a raz z niskim, zabawnym chłopakiem. – Czy ten niski miał odstające uszy? – zmieniam kasetę w magnetofonie. Zdumiona nagłą ciszą, zwracam głowę w stronę Witolii. Dostrzegam szeroko rozwarte oczy. – Też... Co ty, moje dziecko? Nie miałam nic lepszego do roboty, tylko przyglądać się czyimś uszom. – Jeśli niski, to Władek Gąsior. Uwielbiam jego uszy. Są najpiękniejsze na świecie! Idzie już nowa melodia. Armstrong śpiewa. „On jakby przekazywał najważniejsze tajemnice zwykłego człowieka” – powiedział o nim Janusz. A więc czuje muzykę. – O czym ty mówisz, dziewczyno? – Witolia wciąż jeszcze zaskoczona. – Raz o balecie, to znowu o czyichś tam uszach... – Takie jest życie, droga babciu – wyłączam magnet, bo postanowiłam iść na całkowity wygłup. – Życie składa się z różnych elementów – gram przemawiającego profesora. – Składa się z marzeń, z pracy, z ruchu, dźwięków, światła. Ale także... z części ciała. Które – celuję palcem jak gdyby w siedzącego przede mną ucznia, które, jeśli są charakterystyczne, wybijające się poza przeciętność – przykuwają uwagę, a nawet budzą zachwyt. To ma miejsce z uszami mego kolegi Władka. Jego uszy są cudowne, uduchowione, prawie... eksportowe. Zdają się mieć ochotę na oderwanie od rzeczywistości! – Strasznie lubię, kiedy tak bajdurzysz – uśmiechnięta Witolia kręci głową. – Babcia mnie obraża – marszczę groźnie brwi. – Lecz wybaczam jej. Niechaj książę pan schowa swój rapier. Walki nie będzie. Babcia, mimo pozorów oschłości, jest nam przyjazna. Rzekłabym – powolna. – Oj dziecko, dziecko... – Witolia nie przestając się uśmiechać, kiwa głową. – Czasem jesteś dorosła, nawet bardzo, ale chwilami zachowujesz się, jakbyś miała z pięć lat. – Jestem zagadka, rzekła Agatka. A teraz, droga babciu, udaję się na schadzkę. I to z profesorem Rawskim. – Poważnie? Jak łatwo staje się niepewna. To ona jest jak dziecko. – Jak najpoważniej. – Tego jeszcze nie było – Witolia porusza się niespokojnie. – „Bo to się zawsze tak zaczyna – śpiewam przeginając się w biodrach. – Nie wiedzieć jak, nie wiedzieć gdzie...” – Powiedz po ludzku! – Babcia autentycznie zaniepokojona! – wybucham śmiechem. – Kaczka dziwaczka odpływa zbyt daleko! – Odpowiesz czy nie? Chyba mam prawo... A więc zupełnie naprawdę mogłabym umówić się z profesorem Rawskimi Co ty na to, książę? „Chodź bliżej, Ewuniu! Ćwiczymy. Uwaga! I!... raz, dwa, trzy! Nie markować! Nie udawać! Zmęczyłaś się?” – Okropnie, panie profesorze. Taki pan piękny! Oczu nie mogę od pana oderwać. Namiętność mnie pali, szał zapomnienia!” – Babciu, litości! – mówię normalnym głosem. – Nie bądź schematycznie nieufna! Nikt mnie nie uwiedzie ani nie porwie.A szkoda. Żałuję. To randka zawodowa. Wyłącznie zawodowa. Oprócz profesora Rawskiego będą w niej uczestniczyły jeszcze dwie prześliczne dziewczyny. Każda w wieku około sześćdziesięciu lat. Randka odbędzie się na terenie szkoły, a celem jej ma się stać omówienie mojego popisu. – Nie mogę długo poważnie, dochodzę do wniosku, bo mnie rozniesie. Zmieniam wyraz twarzy. – Naturalnie przyjdą też reporterzy, zjawią się przedstawiciele kolorowej telewizji, radia, filmu, międzynarodowych festiwali. Ale bądź spokojna. Książę przez cały czas mnie nie opuści. Prawda, książę, że mogę na waszą wysokość liczyć? Dziękuję – dygam. – A co z obiecanym kadrylem? Powiedział, że tak, i skinął ufryzurowaną głową. Uśmiechnął się nawet prześlicznie pod warstwą pudru. Pewno zatańczymy w antrakcie. On chyba babcię lubi... – Można przy tobie... – Witolia wzdychając wznosi oczy w niebo. – W głowie się człowiekowi kręci. Nie jesteś głodna? – Ale czy ostrygi świeże? I co z kawiorem? – mój wygłup trwa. – Ilekroć tańczę w Metropolitan Opera, mam straszliwy apetyt. – Przygotowałam czerninę, strudel i makagigi. – Co to jest? – wytrzeszczam oczy. – Zwykłe potrawy. Czy pani primabalerina ich nie zna? Dziwię się. Jestem zaskoczona. – Brawo! Jeden zero dla babci! – wykrzykuję oszołomiona. – Zostałam położona na obie łopatki! – Więc chodź – Witolia podnosi się. – Są knedle ze śliwkami. – Hurra! Co za dzień! Najpierw tamta wiadomość, a teraz znowu knedle! Zdejmuję buty i wkładam kapcie na obolałe stopy. Zapomniałam o otarciach palców. Najbardziej poranione obandażowałam przed dzisiejszymi lekcjami. Nie pomogło. Boję się teraz ich dotknąć, tak bolą. Zdejmuję pończochy. Krew na palcach przesiąkła tu i ówdzie. Wygląda to niewesoło. – Wszyscy mi dzisiaj gratulowali, uśmiechali się do mnie – wołam na cały głos, bo Witolia już w kuchni. Odrywam przylgnięte bandaże. – Babciu, taka jestem upojnie, obłędnie szczęśliwa!ROZDZIAŁ SIÓDMY Znowu oklaski. Ciemna widownia już niestraszna. Tak lekko jeszcze nie tańczyłam. To nie ja. Ktoś inny płynie w takt muzyki, przemieszcza się po scenie. Wszystko zapamiętane, całe moje umiejętności się połączyły. Ona-ja w nastroju uniesienia. Daję siebie całą, to szczęście! – strzępy myśli, nie myśli, odczuć raczej. Tańczę instynktownie. Niczego nie zapomniałam. Brawa huczą, potężnieją. A może to muzyka?... Dobrze. Teraz pas ballonne. Wybicie. Skok! I wtem – ból potworny, przeszywający. Zdumienie. Huk jakby wystrzału. Padam. Noga – błyśniecie pod czaszką. Jak strasznie boli. Dźwięki muzyki zmącone. Czyjś przenikliwy krzyk. Nawoływania. Twarze z widowni. Potem już tylko noc, nic więcej. Znowu świadomość. Lecz niepełna, mglista. Dźwięki przychodzą pierwsze. Wyje pulsujące, przeciągle jakieś zwierzę. Przykryta kocem, trwam na spodzie czegoś rozkołysanego, podrzucanego nieustannie. Przy każdym wstrząsie ból odzywa się z taką mocą, że nawet nie pomaga gryzienie palców. Migotliwe światła. Okienka wysoko. Co jakiś czas przenikają nimi poblaski płynące nie wiadomo skąd. Niespodziewanie dostrzegam sklepowe wystawy i siedzących obok mnie babcię i profesora Rawskiego. Ach, to jęczy sygnał karetki pogotowia. Wiozą mnie do szpitala. Miałam wypadek na scenie. Nieszczęście! Babcia ociera mi łzy płynące z bólu, głaszcze po włosach. Odmieniona w poświacie ulicy. Profesor Rawski mówi, że już niedługo. – Co niedługo, panie profesorze? – pytam w myślach. – Gdyby tak cofnąć... – Nie wiem, czy wypowiadam te słowa, czy nie. Wszystko znowu gaśnie, oddala się. Budzi mnie zastrzyk. – Teraz będzie mniej bolało – uśmiecha się dziewczyna w bieli. Szpital – konstatuję. Bada mnie łysy pan w okularach. Jego dłoń wskrzesza przeszywający ból. – Miało przecież... – jęczę, skręcam się. – Miało nie... boleć. – Dobrze, poczekamy. Widocznie znieczulenie jeszcze nie działa. – Doktor odstępuje o krok. – Teraz do rentgena! W czasie robienia zdjęcia jestem przytomna, a nawet więcej – trwam na nasłuchu. Głosy szemrzą, zlewają się w jeden nurt. Próbuję wychwycić sens. Stałam się odległa wszystkiemu. Ból wyciszony. Biały korytarz. Wiozą mnie na czymś wysokim. Światła nad głową suną, przemijają. Zatrzymujemy się. Starzec w fufajce bez jednego rękawa (ma zamiast niego gipsowy kloc) leży tuż obok, spoglądając w górę nieruchomymi oczyma. Będę o nim myślała – postanawiam. O, jak dobrze. Mniej boli. Siwe włosy, na nogach gumiaki. Kim on jest? Pewno wypadek przy pracy. Ale taki stary i pracuje?... Może dozorca? Czy ma rodzinę? Chyba ktoś po niego... Każde z nas na takim samym wózku. Och, starzec zniknął. Zamiast niego, na innym wózku, wsunięto tęgą kobietę. Nogi odgięte, bezwładne widać zupełnie. Płaszcz w kratę pokryty błotem i plamami krwi. Nie będę patrzyła. – Już za chwilę – mówi profesor Rawski. On i babcia jakby roztańczeni, drgający. Zaciskam powieki. Budzi się we mnie rozpacz. Otwieram oczy. Wszystko dookoła podświetlone, jak na scenie w tym strasznym momencie. Scena... – nie chcę o tym myśleć. Odwracam głowę, szlocham jak idiotka. Ktoś dotyka moich drgających pleców, pociesza. Wtakiej chwili, rozklejona kompletnie, zostaję wraz ze swoim pojazdem wepchana do pokoju, w którym już byłam. Teraz wydaje mi się odmieniony. A może to ja?... Znowu ten starszy, łysawy pan w okularach. Chyba zmęczony, śpiący. Przecież już noc. Uśmiecha się. – Powiedzmy sobie szczerze, będzie bolało, ale mniej. – Pochyla się nade mną, dotyka kolana. Czekam naprężona, lecz ból nie objawia się z poprzednią mocą. Dłonie przemieszczają się. I wtem straszliwe łupnięcie. Jęczę, wyrywam się. – Jeszcze trochę, moje dziecko – mówi łysy doktor. Dostrzegam, że stoi przy nim drugi, chudy, z długim nosem. – Panie profesorze, to chyba... – kończy zdanie półgłosem. – Tak. Zgadza się. – Łysy prostuje się pierwszy. – No i już – zagaduje do mnie z kłamliwym lekarskim uśmiechem. – Tymczasem po wszystkim. Reszta jest... gipsem. – Reszta jest milczeniem – szepcę. Powiedziałabym mu, co myślę o takich uśmiechach, gdybym była silniejsza. Są dobre dla półinteligentów. – Ach, to i Szekspira znamy – zmęczone spojrzenie, profesora. – Oczywiście – próbuję się odśmiechnąć. Słowa, które nic nie znaczą. W każdym razie ulga. Coś się skończyło. Jakiś etap. Czekam. Profesor wychodzi. Z sąsiedniego pokoju płyną głosy. Podsłuchuję, staram się wyłapać treść, sedno. To przecież o mnie, myślę. Lecz przyjmuję to, jakby mówili o kimś zupełnie mi nie znanym i odległym. Rozumiem i nie rozumiem jednocześnie. Babcia pojawia się. – Będziesz miała założony gips. Pan profesor mówi, że byłaś bardzo dzielna. – Trzymaj się – to znowu inny profesor, Rawski. „Profesorów jak mrówków” – Jasne – odpowiadam i jak on mrużę szelmowsko oko. Jeszcze nie wiem, jak się zachować w tej sytuacji, konkluduję. Wszystko nowe i straszne. Jadę znów korytarzem. Stara kobieta z bezwładnymi nogami zamieniła się w dziewczynę o bladej twarzyczce. Leżąca odprowadza mnie wzrokiem, który nic nie wyraża. Może nawet mnie nie dostrzega, patrząc w ten sposób. Albo domyśla się, porównuje. Wszyscy ludzie podlegają tym samym prawom szczęść lub nieszczęść, dochodzę do wniosku. Wiek nie ma tu znaczenia. Cierpiący krzepią się innymi cierpiącymi. Pewno – jeśli w ogóle pomyślała o mnie – to próbowała sobie dopowiedzieć, co mi się stało. Podobnie robiłam ja w stosunku do innych rozłożonych niefartem. Ale kolano mniej już boli. Jak dobrze. Na drzwiach napis GIPSOWNIA. A wewnątrz, w rogu, białe worki, stos rozbitych okładzin z gipsu o kształtach rąk i nóg. Pachnie kawą. Czekają na mnie dwaj umorusani na biało mężczyźni i znowu profesor. Jak on się tu znalazł? – Nasza tancereczka lepiej się czuje, prawda? – Łysy pan zdejmuje i przeciera okulary. – Co mi jest, panie profesorze? – O tym potem. Teraz gips. Kto to był Fidiasz? – Rzeźbiarz – odpowiadam. Układają mnie na wysokim stole. Jaka ta cerata zimna O Boże, przecież do pasa nie mam nic na sobie Ca za wstyd! – Ukradkiem dotykam. Majteczek mi na szczęście nie zdjęli. Gipsowanie trwa krótko. Właściwie nic nie czuję. Leżę spoglądając w sufit. Znowu coś kręcą, naciągają korbką druty. Moja noga z wolna zmienia pozycję. Unosi się. – Boli? – dociera do mnie głos profesora. – Tylko trochę. – Zaraz przestanie. – Ręce mężczyzny pokrywającego moją kończynę białą mazią są owłosione, potężne. Odkręcają po chwili druty. – Konieczna obserwacja. Jeśli wylew wewnętrzny się sam nie wessie... – szemrzą słowa. Profesor umył już ręce i przeszedł pod okno z wysokim lekarzem. – Myśli pan profesor, że punkcja konieczna? – pyta tamten. – Przepraszam – wyjmuje zkieszeni kanapkę i zaczyna jeść. Co to punkcja? – przebiega mi przez głowę. Kiedyś słyszałam już to słowo. – Niech pan kolega zrobi sobie herbaty, odpocznie – odzywa się profesor. – Tak nie można. – Osiemnaście godzin jestem na nogach. Wczoraj ostry dyżur. Dzisiaj znowu urodzaj złamań... – dźwięczą stłumione słowa tamtego. Urodzaj złamań, myślę. Jestem owoc. Dziwnie o tym mówią. Każdy zawód jest inny, oglądany z wewnątrz. Czy mogłabym zostać lekarką? Krew, operacje, a potem kanapka z serem przyrządzona przez żonę. (W moim przypadku przez anielsko dobrego męża, oczywiście.) Ten chudy doktor ma na pewno żonę, która czeka, dom, własne sprawy, kłopoty... Mogłabym mieć męża lekarza, ale sama na lekarkę się nie nadaję. Zemdlałabym chyba przy pierwszej operacji. A może jestem twardsza, niż myślę. – Nie chcę leżeć w szpitalu – oświadczam, gdy mnie znowu wiozą korytarzem. – Będziesz tylko kilka dni. Na obserwacji – babcia kroczy (właśnie kroczy) obok. Zostaje nieco w tyle. Tak będzie wyglądał mój pogrzeb. Twarze wiozących mnie mężczyzn w białych kitlach nic nie wyrażają. Stwardnieli. Jestem dla nich jedną z wielu. Zaraz mnie położą, odejdą po kogoś innego. – Babciu, naprawdę chcę do domu! – szepcę, gdy wiozący mnie zatrzymują się obok łóżka na korytarzu. – Na żadnej sali nie ma miejsc – odpowiada, jakby miejsce, gdzie będę leżała, miało jakiekolwiek znaczenie. Rozgląda się. Pod ścianami korytarza, jeszcze trzech podobnych do mnie delikwentów. Kobieta leżąca na najbliższym łóżku, unosi się i sięga po szklankę z kompotem. Pije obserwując nas uważnie. Ma obandażowaną szyję. Światła rampy, sukces i naraz dno. Czy tak dzieje się w życiu zawsze? – Jeszcze dzisiaj przyjdę – babcia siada obok mnie i całuje. – Przyniosę ci kompotu. Kompot? Po co jakiś kompot? – myślę oszołomiona. Widocznie ludzie w szpitalach zawsze piją kompoty. Niech będzie. – Bardzo proszę o kompot – uśmiecham się. Wszystko, w czym się znalazłam tak niespodziewanie, wydaje mi się całkowicie pozbawione sensu. Chcę być sama i zebrać myśli, porozmawiać z księciem. Książę, jesteś tu? Dobrze. Ale kiedy babcia pójdzie, zasnę. Chcę bardzo zapomnieć. Porozmawiamy później. Teraz nie mam sił. Najważniejsze, że kolano spokojne, tylko pulsuje w nim. – Nic mnie już nie boli – odpowiadam na zadane pytanie. – Niech babcia idzie. – Ogarnia mnie spokojna rezygnacja. – A gdzie profesor Rawski? – rozglądam się. – Musiał iść. To jest... nie wpuścili go tutaj. – Witolia podchodzi do przechodzącej siostry. Docierają do mnie słowa. Prosi, że gdyby zwolniło się miejsce na jakiejś sali, to wtedy... Dlaczego muszę koniecznie leżeć na sali? Dlaczego muszę w ogóle leżeć? – Nachodzi mnie rozpacz. – Wcale nie płaczę – ocieram oczy, gdyż babcia znowu przy mnie. Żegna się. Odchodzi. Odprowadzam ją wzrokiem. Spoglądam jak tamta dziewczyna, spotkana na sąsiednim wózku opodal gipsowni. Wcale nie! Tamta się gapiła. Po prostu wybałuszała gały! – Książę dochodzi niespodziewanie do głosu. Ty myślisz, jesteś w pełni świadoma, podsumowujesz! I co mi to daje? – wybucham. Co mam z tych podsumowań, rozmyślań? Lżej mi dzięki temu? A poza tym tamta dziewczyna myślała także. Czułam to. Wszystko kołysze się w moich oczach. Zasypiam. Mężczyzna po amputacji nogi, leżący dalej, jęczy nocą. Za to w ciągu dnia chichocze przed telewizorem, żartuje z przechodzącymi pielęgniarkami, dopomina się repety (też wyraz!). Dzień tu lepszy od nocy – inny. Zaczyna się o szóstej, od mierzenia gorączki. Zarazpotem śniadanie. Poznaję odmienny świat. Z bliska mniej straszny. Moja korytarzowa sąsiadka, zwolenniczka kompotów, przychodzi do mnie i opowiada. Jest ze wsi. Niedawno wiatr rozerwał na strzępy nylon, jakim jej syn pokrył konstrukcję inspektu. – Mówiłam mu, błagałam, żeby nie żałował pieniędzy i poczekał raczej, aby pokrył wszystko szkłem, solidnie. A ten uparty jak kozioł. Wciąż swoje... Oszczędność. I wiatr przyszedł nocą. Rano ino strzępy z worków zostały. – Z jakich worków? – pytam zdumiona. – Bo z nylonowych worków po sztucznych nawozach brał materiał. Ciął worki i nylonowe płaty przybijał do ram. A jaki był pewny, jakby posiadł wszystkie rozumy. Chcieliśmy rankiem uratować resztę nylonu, co został na najwyższych ramach. Tom się wspięła po drabinie. Syn wlazł po płocie. Siedzimy na górze, odrywamy. Wiatr wieje. A tu nagle cała konstrukcja... Trach! Panienko, jakem leciała do ziemi, tom całe życie własne zobaczyła – okupację, wszystko, nędzę... No i jakem prasła o ziemię grzbietem, to... w kręgach – doktorzy mówią – przy samej szyi coś mi się takiego zrobiło, że... Przeskoczyło coś, czy jakoś tak. Nie znam się na tym. Ale już, Bogu dziękować, lepiej się czuję. Medycyna, panienko, to cuda robi. – Jasne – kiwam głową. – Panience też wszystko minie. – Mój gość w śmiesznym. kusym szlafroku (dali mi taki sam) zawraca do swego łóżka. Powoli zdobywam rozeznanie. W lodówce naszego oddziału, przeznaczonej dla chorych, nie można zostawiać dobrych rzeczy, bo któryś z głodomorów zje wszystko po kryjomu, zakradając się nocą. Siostra Klementyna często płacze, bo ma męża, który ją zdradza. Siostra Maria, drobna brunetka okropnie oddana pracy, trzyma w ryzach cały oddział i w ogóle by z niego nie wychodziła. Dwie pielęgniarki, Helena i Zuza („Zuza”... też imię dla pielęgniarki), biorą po trzysta złotych każda za nocne czuwanie przy ciężko chorym. Ci, których na to stać, płacą bez szemrania. To znaczy pomstują między sobą, bo powiedzieć o tym wprost nie mają odwagi. Korytarz to ciekawy punkt obserwacji. Przechodnie, ruch pojazdów – wózki z chorymi, z lekarstwami, z posiłkami... Jakbym leżała na ulicy. Od rana już dudni radio. Wieczorami w salce telewizyjnej zbiera się tłumek w barchanowych piżamach i szlafrokach o najdziwniejszych kolorach, jakie widziałam. Ale dzięki korytarzowemu zamieszaniu nie myślę. Trwam tylko. Blondynek chodzący o kulach zagaduje mnie. Ma na imię Bruno. Nawet miły. Potrącił go samochód. – W czwartek dzień wizyt. Ciekaw jestem twojego chłopaka. – Nikt do mnie nie przyjdzie – oświadczam. – Nie chcę, żeby ktokolwiek przychodził. – Krótko tu jesteś. Jakbyś poleżała dłużej, tobyś tylko o tym myślała. Przyjdzie, nie przyjdzie. O, Boże, nie przyszedł! Przyszedł – szczęście! Tu sobie ludziska wróżą. Jeden taki spod okna na trójce to wróży innym z kart albo z ręki. Zarabia na tym. Z jednej wróżby dycha mu leci. Źle? – Dobrze – uśmiecham się. – Musisz mieć fajnego chłopaka – obserwuje mnie. – Dlaczego? – Bo sama jesteś taka, że... Zakochać by się w tobie można. Chcesz, przyniosę ci książkę – bombową! „ W matni występku”. Czytałaś? Zaprzeczam. Przynosi. Książka z 1934 roku. Rogi wytarte palcami czytelników, zatłuszczone. Jakiś Sieczko ją napisał. „Potrącony” miał rację. Obłędna! „Spadł na nią woalem zmysłów...” – powtarzam przeczytane zdania. „Jaźń jego rozedrganą poraził widok kwiatu jej płci!”, „Chwycił w lot powodujące nią bodźce...” Nie dane mi było ukończenie lektury. Wracam do domu.Wystarczyły dwie punkcje. (Bolały piekielnie.) Krwiak w moim kolanie zaczyna się wsysać. Babcia pojawiła się z kwiatami dla lekarzy i dla pielęgniarek. Już ubrana, zostaję przeniesiona na nosze. Żegnam szpitalnych towarzyszy. Przedziwne. Zaledwie cztery dni i tak się z nimi zżyłam. Właścicielka rozbitego inspektu daje mi na pamiątkę fotografię swojego syna z wypisanym na drugiej stronie adresem. Wioska gdzieś za Mińskiem Mazowieckim. „Panienka przyjedzie. U nas tak pięknie, zielono, powietrze czyste”. Obiecuję że przyjadę. Podaję rękę blondynkowi, który przywlókł się o swoich kulach. Minę ma niewyraźną. Bąkając jakieś słowa, wręcza mi bukiecik fiołków. (Skąd je tu zdobył?) Jeszcze doktor Kozłowski, mający akurat dyżur. Siostra Maria (jakąż ma drobną dłoń, a tyle nią robi). Wynoszą mnie. Karetka czeka. To zupełnie jak lektyka – oświadcza książę. Ciekawe tylko, czy się zmieści do windy na Marii Magdaleny. Nie zmieściła się. Mam jeszcze w oczach oblane słońcem ulice, a tu mrok klatki schodowej. – Trzymaj się, żebyś nie zleciała! – rzuca jeden z niosących mnie mężczyzn. Dyszą obaj. Ósme piętro to nie przelewki. Babcia, która (zupełnie bez sensu) nie chciała jechać windą, aby wcześniej, jak nakazywała logika, otworzyć drzwi i czekać na górze, gmerze teraz nerwowo kluczem w zamku. Wreszcie drzwi stają otworem. Jak dobrze! Znowu znajome ściany. Rozglądam się. Chyba tak zachowuje się człowiek oglądający swój dom po długiej podróży. – Tutaj proszę! – Chwileczkę! Niech panowie... – Witolia drepcze przed nami. – Jeszcze moment! – Ścieli pospiesznie tapczan. – Już można. Dziękuję. Pielęgniarze układają mnie w sukience na prześcieradle. Są spoceni. Z oporami przyjmują wręczone przez babcię pieniądze. Dziękują. Już ich nie ma Znajome tikanie zegara. Te same co przed czterema dniami głosy chłopców grających w piłkę na dziedzińcu obok kościoła Bernardynów. Nic się nie zmieniło. Tylko ja... – Teraz cię przebierzemy i wszystko będzie... – Babcia zaczerpuje tchu jak startująca zawodniczka. – Poczekaj! – Pomaga mi w zdjęciu sukienki. – Jasne. Niech się babcia nie... przejmuje. – Z kolei ja wdycham podobnie powietrze. – Uprzejmie ze strony szkoły, że zaraz wezwali pogotowie, prawda? Dobrze, że wezwali – zaczynam „mowę-trawę”. Dlaczego tu, na Marii Magdaleny wróciło wszystko z taką wyrazistością? – Oczywiście, że uprzejmie. Witolia podaje mi nocną koszulę. – Pierwszy raz, wtedy po wypadku, wiozło mnie pogotowie. Tak mi dziwnie było, że profesor Rawski jedzie ze mną i że mnie trzyma za rękę. – Szarpnięcie pamięci. Nareszcie jestem prawdziwa. Chcę, muszę wyrzucić z siebie cały balast, znaleźć na to słowa! – Babciu, mnie się to wszystko śni! To nie może być prawda! Tańczyłam chyba nieźle... – Serce rusza, przyspiesza i za chwilę gna na złamanie karku. – Kiedy upadłam, zapalił się we mnie taki oślepiający blask. Nim zemdlałam z bólu... Nie, to było później. Niech mi babcia nie przerywa! – dostrzegam ruch ręki Witolii, która jakby się nim broniła. – Później... twarze dookoła... Wyglądały zabawnie, jak spiętrzone w tunelu albo wieży... Wszyscy wykrzykiwali jakieś słowa, mówili coś bardzo szybko. Nawet teraz... zdaje mi się, że wciąż jeszcze słyszę te głosy i przeciągły gwizd, jakby lokomotywy. Babcia to słyszy? Dlaczego płaczesz, babciu? Co mi jest? Co powiedział ten profesor po ostatnim prześwietleniu? Przecież będę tańczyła, prawda? Nie stało się nic takiego, co by... Niech babcia odpowie! Niepokój we mnie wielki jak góra, tętniący. Książę, czy mogę istnieć jako wulkan niepokoju? – Jasne, że się... nie stało. Skąd takie myśli? – Ręce Witolii przesuwają się, otwierają torebkę. – Zaraz wszystko ci... Porozmawiamy spokojnie... A tymczasem... Masz tutaj... Ręceprzyniosły z kuchni łyżeczkę. Jedna z dłoni nalewa teraz do niej lekarstwo. Buteleczka drży, kołysze się. Nieco płynu kapie na podłogę. – Wypij! – Co to? – ogarnia mnie nieufność. – Nie chcę! – Masz się uspokoić, rozumiesz? I dlatego... To na nerwy. – Niżej łyżeczka, drżąca wraz z dłonią babci. Za nią twarz, ściągnięta, odmieniona. Siwe włosy. – Przepisał profesor. Dobrze ci zrobi – poruszają się blade wargi. – Kiedy ja jestem... spokojna. Muszę tylko wiedzieć... – Proszę cię, najpierw wypij! – Robię to dla babci. Wyłącznie. – Siadam otwierając usta. Przełykam lekarstwo. – Cudowne! – Trwam z promiennym wyrazem twarzy. – Od razu się uspokoiłam! Jestem zupełnie spokojna. Teraz mogę mówić o wszystkim. Więc co mi jest? Co powiedział ten profesor? Jak się taki nazywa? – Ortopeda – krótkie, niepewne zerknięcie oczu Witolii na moją twarz. – Zapewnił mnie, że... wszystko będzie dobrze. Za miesiąc gips ci zdejmą i wtedy... Odtwarzanie we mnie staje się coraz precyzyjniejsze. Mówię z przymkniętymi oczyma, bardzo wolno, gdyż tak opornie odsłania mi się zapis pamięci dotyczący tego, co najważniejsze. – Słyszałam... tak niedokładnie tego... profesora, jego słowa. To do mnie docierało. Mówił przecież, oglądając w sąsiednim pokoju zdjęcia rentgenowskie, że mam pęknięcie torebek stawowych, przemieszczenie czegoś tam w prawym kolanie na stronę zewnętrzną. Mówił, że to... poważna, bardzo poważna sprawa, że nadzieja, abym... mogła kiedykolwiek wrócić do tańca... – Ogarnia mnie rozpacz: – Tak! Słyszałam to! – wypowiadam zdławionym głosem. – Słyszałam! Boże! – Kładę się, osuwam na poduszkę. Sama nie wiem, co się ze mną dzieje. – Dziecko, błagam cię – Witolia przypada do mnie i otacza ramionami. – Co ty wygadujesz?! Zawsze się boję twojej wyobraźni. Zdawało ci się, przesłyszałaś się! Powiedział, że masz... – Cofa się nagle. – Dobrze, oto cała prawda: profesor Gize powiedział, że w wyniku tego poślizgnięcia się i upadku na scenie masz przemieszczenie rzepki kolanowej na stronę zewnętrzną i jakiś tam odprysk kostny w kolanie prawej nogi, „prawej kończyny”, tak to określił. – Witolia zdecydowała się wstać. Spogląda w moją stronę. – Fajnie – wzruszam ramionami. – Nawet nieźle to babci idzie. – Co? – Podnoszenie mnie na duchu przy pomocy kłamstw. – Moja kochana... – Postępuje krok w kierunku tapczana. Coś się w niej zmienia nagle. Zatrzymuje się. – E, tam! Bajdurzysz!... Umyjemy się i zaraz zaśniesz. Zrobiło się bardzo późno. Wychodzi i natychmiast wraca z miednicą, mydłem i ręcznikiem. – Ma babcia ze mną, co? – przystępuję do namydlania twarzy i szyi. – Człowiek jest raz na wozie, a raz pod wozem – pomaga mi. – Tak już się w życiu dzieje. – Zostałam jak panna młoda opuszczona przez oblubieńca pod samiutkim ołtarzem. – Wycieram się ręcznikiem. – Już zaczęła się uroczystość. Ksiądz, organy... Dziewczyna wyćwiczona. Wie, jak się zachować. Biała sukienka, welon, pończoszki, buciki, wszystko pięknie przygotowane. A tu nagle – bum! I wysiadka. – Poruszyłam się chyba zbyt śmiało w czasie wycierania, gdyż nagły ból mnie unieruchomił. Zamarłam, bardziej zdziwiona niż przestraszona. – Zabolało cię? – Ach, jaka ta Witolia czujna. – Wcale nie zabolało – odpowiadam i kładę się. Dobre, słabo mi się zrobiło. Nauczyłam się mdleć jak panienka z okienka. – Gdzie cię boli? – Pod gipsem spokój. Tylko pulsowanie i biegnące mróweczki. Wyżej za to jakoś...promieniście – krzywię się, lecz zaraz przymuszam się do uśmiechu. – Już przeszło. Ale babcia ma przerażone oczy. Zabawne – śmieję się. (Jeśli chodzi o śmiech, to najtrudniej zacząć. Potem już jakoś leci.) – Właściwie, to z oczu babci wszystko czytam. Niczego nie potrafią ukryć. Przedwojenne oczy... – unoszę się wsparta na łokciach. – A więc tak zwany niefart miał miejsce, prawda, babciu? Wpadłam pod wóz, a ten po mnie przejechał. Na progu „oszałamiającej kariery artystycznej” wszystko się nagle kończy i klops ogólny, czyli „Krakowiacy i Górale”. – Wyobraź sobie, że złamałaś nogę na nartach – tego rodzaju raptowna zmiana pozycji oznacza u Witolii niepewność. – Kiedy, na przykład, twój ojciec jeszcze za studenckich czasów, złamał nogę na nartach, to leżał w szpitalu z nogą na wyciągu. – Już go widzę – uśmiecham się znowu. – „Cierpię! Siostro, wody! Umieram z męki! Konam! Świecie, żegnaj!” – Bzdury plotę! To mama wmówiła ojcu, że jest neurastenikiem, aby mieć nad nim władzę, myślę. Powtarzam zastane schematy. I dlaczego? Robię to, aby nie milczeć. – Czy już wtedy tato znał moją matkę? – W tym szpitalu się właśnie zobaczyli po raz pierwszy. Mama odwiedzała swojego brata. – Więc miłość szpitalna! – wykrzykuję – Jakie romantyczne! Mnie opowiadali, że poznali się na jakimś tam balu. Widocznie chcieli własne dziecko oddalić od skojarzeń ze szpitalną sytuacją w „Pożegnaniu z bronią”. – Kładź się, babciu! – rzucam straszliwie łagodnie. – Musisz być okropnie zmęczona. – Ale już ci lepiej? – Poprawia moją poduszkę tak typowym ruchem, że od razu mi przychodzi do głowy cała masa wyczytanych lub obejrzanych sytuacji tego rodzaju. „U wezgłowia rannego, oddany przyjaciel...” – Jest mi świetnie – odpowiadam jasnym głosem. – To lekarstwo jednak działa. Wszystko się oddaliło. Ja sama... odleglejsza. Słyszę szum wentylatora. Ale to miłe. Każdy wentylator ma chyba okropny kompleks niższości wobec samolotowego śmigła. Też chciałby latać, oderwać się od ziemi, a nie potrafi. Babciu, idź naprawdę spać! Czuję się już fantastycznie. Ostatecznie wielu ludzi żyje bez tańca i nie robi z tego dramatu. – Będziesz tańczyła. – U cioci Kloci na imieninach. Niech to cholera weźmie! Niech to szlag trafi! – wybucham niespodziewanie. W oczach mam łzy. – Dziecko kochane, najdroższe! – Witolia znowu przy mnie. Wycieram nos. Jest mi głupio. Opanuj się, stara. Weź się w garść! – Odbiło mi, rozumie babcia? Znienacka. Przestało działać to lekarstwo, czy co? – zdobywam się na uśmiech (na pewno żałosny). – Ale już dobrze. Wszystko gra. I niech babcia nie patrzy na mnie w ten sposób, bo się przestraszę. Ulżyło mi, słowo daję. Rozumiem tych, którzy klną. W ogóle zaczęłam naraz pojmować wiele rzeczy. Nie damy się, prawda? – Otaczam ramieniem Witolię. – No, nareszcie – odwzajemnia mój pocałunek. – Jasne, że się nie damy. Jutro napiszę do matki, żeby przyjechała. Telegramu nie wysłałam, bo... – Nie napisze babcia! – podrywam się i siadam. – Jeśli babcia by to zrobiła, to... Nigdy bym babci nie wybaczyła! W mojej głowie istna lawina myśli i przypomnień. – Przecież twoja mama, w ogóle rodzice muszą... znać prawdę. – Oczy Witolii zrobiły się niesłychanie zdumione. Twarz wyraża zaskoczenie, lęk prawie. – Nie muszą – odpowiadam twardo i reflektuję się od razu. – Mieli ciężkie życie i po raz pierwszy mogą spędzić razem wymarzone wakacje we Włoszech – dodaję w innej tonacji. – Gdybym się nie urodziła, mamie udałoby się na pewno skończyć historię sztuki. Oboje wszystko już sobie w tych Włoszech zaplanowali, opłacili, zarezerwowali. Znam ich – cieszą się jak szaleni. – Ale... miałaś przylecieć do Rzymu, a potem razem z nimi...– Witolia stoi bez ruchu. Wyraz jej twarzy się nie zmienił. Nawet niepokój jak gdyby większy. – Napiszę list. Nie, lepiej telegram wyślę, że... – Nie bardzo wiem, co jeszcze powiedzieć, aby zabrzmiało to przekonywająco. – Nie zgadzam się – oświadcza Witolia postępując w stronę biurka. – Jestem twoją babką. To zbyt poważna sprawa. Zresztą jesteśmy obie roztrzęsione. Porozmawiamy jutro. Ma mnie w ręku. Pójdzie na pocztę, wyśle alarmujący telegram i nie zdołam temu przeciwdziałać. Trzeba spokojnie – wtrąca książę. Z nią należy opierać się na logicznej argumentacji. – Jutro – futro! – wykrzykuję, nie zważając na jego radę. – Będę jeszcze bardziej roztrzęsiona. Ja siebie znam. – Wobec tego... oświadczam ci, że... nie mogę się zgodzić na zatajenie twego wypadku przed rodzicami. Nic dziwnego, że Witolia zlodowaciała. O, jakaż ze mnie bezdenna kretynka. Gotowam wszystko zawalić swoim zachowaniem. – To w ogóle bez sensu. – Babcia ze ściągniętą twarzą przechadza się po pokoju. – Dlatego żeby oni mieli urlop? A ty? Za parę dni zaczyna się lipiec. Będą upały... – Przecież rodzice mnie nie ochłodzą... – zaczynam, siląc się na spokój. – A, rozumiem! – spoglądam prosto w stare oczy. – Woli babcia, żeby zabrali mnie do Warszawy. Jasne. Oczywiście. Taki ze mną kłopot, więc jeśli można go uniknąć... Przerażają mnie własne słowa. Ale nie ma rady, wypowiedziałam je. Przepadło. Witolia spogląda na mnie w taki sposób, że łamie się we mnie wszystko. – Jak możesz? – mówi tak cicho, że brzmi to jak szept. – Robisz mi... nie potrafię tego... Robisz mi krzywdę! Nie zasłużyłam chyba na to. – W oczach jej ukazują się łzy. – Uważasz^ że ja... mogłabym w ten sposób... To wstrętne, rozumiesz? Wiem,. że jesteś chora, biedna. Lecz nie powinnaś w stosunku do kogoś... oddanego ci bez reszty wygrywać jakichś tam... Nie wytrzymuję. Brak mi sił, bo odebrała mi je niechęć do samej siebie. Puszczam w szwach na całego. – Jestem podła!... Babciu, błagam, wybacz! – szlocham. – Przepraszam. No, strasznie przepraszam! Tak mnie to wszystko rąbnęło, że... normalnie... Nie mogę się pozbierać. Kiedy myślę, że już nigdy... Nie chcę, żeby przyjeżdżali rodzice! Rozumie babcia, boję się ich... tryumfu – rzucam bezładnie, wycierając oczy, walcząc, jak tylko potrafię, z bezradnością i zwątpieniem. – Oni tego nie objawią – ciągnę drżącym głosem. – Będą przerażeni wypadkiem. Ale ojciec tylko spojrzy i już będę wiedziała, że on... „A ostrzegałem, co to za zawód. Nie posłuchałaś mnie, to teraz masz...” – Jak możesz mówić tak o swoim ojcu?! – Witolia dotyka skroni obiema dłońmi. – Będzie głęboko nieszczęśliwy! – Niepotrzebni mi dodatkowi nieszczęśliwi. Sama wystarczę. – Udaje mi się wreszcie skończyć ze łzami. – Chcę, żeby się bawili, podróżowali, mieli słońce i siebie. Ile lat czekali na te wakacje! Jak długo mama marzyła o zwiedzeniu Rzymu czy Florencji albo ruin Pompei? Zaproszenie mnie to był ich największy gest. Bo woleliby być sami. I ja to rozumiem. – Ja nie. – Babcia siada przy biurku – Rodzice mają obowiązek pomagania swojemu dziecku. – Spełniali ten obowiązek wobec mnie przez piętnaście lat – wspieram się o ścianę plecami. – Mama pracowała, prowadziła dom, gotowała, robiła zakupy. Ojciec pracował od świtu do nocy, uczył się, studiował. Od pierwszych chwil spędzonych w szkole baletowej, do której uparłam się chodzić, pomagali mi, choć nie byli zadowoleni. Mnie, sześcioletnią, traktowali poważnie, mimo że byli przeciwni temu, co wybrałam. – Teraz spokojnie, wtrąca książę i jestem mu posłuszna. – Przecież za miesiąc zdejmą mi gips z nogi – ciągnę. –Miesiąc to trzydzieści dni. Przeleci. Później będę wyjeżdżała z Januszem nad coraz to inne jeziora, opalała się, pływała... W ciągu tego miesiąca rodzice mi w niczym nie pomogą. Będą mnie tylko denerwowali swoimi jękami. Ale najgorsza będzie świadomość, że przeze mnie zrezygnowali ze wspólnego urlopu. Czy to babcia rozumie? Zgadza się ze mną? – Słuchaj, moje dziecko... Twój wypadek... Jak by to powiedzieć... – mówi ciężko, a ja słucham, zapomniawszy naraz o całym świecie. – Otóż twój wypadek... To nie jest takie pewne, czy po miesiącu... I dlatego rodzice powinni... Boże, co ja powiedziałam?! – zaczyna szlochać. – Wszystko mi się już miesza. Chciałam tylko... Dookoła zrobiła się naraz noc. Nie, to czarny pył. Pada, obsypuje mnie, dławi. Jeszcze jeden wysiłek! – szepcze książę. Jeszcze choć przez chwilę się trzymaj! – Nic takiego – uśmiecham się odrętwiałymi wargami. – Wiem, co babcia chciała. Dziękuję. Sama się zresztą domyśliłam, że... Nie jest dobrze. Wiem. Ale niech babcia nie płacze! Gdzie te krople na uspokojenie? Niech babcia zażyje. Nie mogę pomóc... Zapomniałam, że jestem w gipsie. – (Jak to dobrze móc zapomnieć – myślę jednocześnie. Chcę zasnąć i spać bardzo długo, do jesieni. Wtedy wszystko zostanie wyjaśnione. Będzie, jak mówi ojciec, „albo pipka, albo rybka”). – Babciu, ty znowu płaczesz. Tak nie można! – Powinnam wezwać rodziców, zrozum! – podchodzi, staje tuż przy łóżku. – Babciu, zaufaj mi! Rodzice w tym nie pomogą. Przetrwam miesiąc i wtedy się zobaczy – robię wszystko, aby głos mój brzmiał spokojnie. – Tymczasem im napiszę, że mam występy. Tak, że występuję! Albo lepiej, że w lipcu i sierpniu przechodzę kurs tańca charakterystycznego. Najpierw entuzjastyczny telegram, a później pogodny, optymistyczny list; „Wszystko idzie genialnie! Profesor Pedro Alvarez z Hiszpanii, wielka sława, uczy w czasie wakacji – tylko wybranych oczywiście. To jedyna, niepowtarzalna okazja. Dlatego z ogromnym żalem musiałam zrezygnować ze wspólnych wakacji we Włoszech”. Znowu ten jej straszny hyś zwany tańcem – powiedzą sobie. Może będą trochę żałować, ale tylko trochę. Chyba zdobyłaś jakąś pozycję – kiwa głową książę. Ale nic to jeszcze nie znaczy. Zwycięstwo odległe. W każdym razie – walcz! – A co, kiedy się dowiedzą, że nie powiadomiłyśmy ich o wypadku? – Witolia zdejmuje buty, znajduje kapcie i nakłada. – Babcia powie, że została przeze mnie sterroryzowana. Zagroziłam, że jeśli powiadomi babcia rodziców, to... dajmy na to wyskoczę oknem. Co byłoby dodatkowym kłopotem – pogrzeb, kupno miejsca na cmentarzu... – Przestań! Jesteś zupełnie szalona! – prostuje się, patrzy na mnie, jak gdyby oceniając, czy w żarcie nie przemycam przypadkiem prawdziwego zamiaru rozstania się z życiem. – Ale zgadza się babcia? Chcę mieć z głowy przynajmniej rodziców. – Z wolna nachodzi mnie przeświadczenie, że zmęczenia (znużenia raczej) nie przezwyciężę. – Oni mi tego nigdy nie wybaczą. – W oczach Witolii prawdziwe przerażenie. – I będą mieli rację obwiniając mnie. Lecz jeśli ci na tym tak zależy... Co mam robić?... Kocham cię bardzo. Pragnę twojego dobra. Dlatego... Ale jak ty sobie wyobrażasz pisanie no... tych „pogodnych” listów? W sytuacji kiedy... A więc zwycięstwo! Zbyt jestem zmęczona, aby się ucieszyć. Jeszcze tylko trzeba błysnąć optymizmem. – Dam radę, babciu! Głowa do góry! Boże, już dwunasta w nocy. Jutro nie wstanę. – Powiedziało mi się fajnie, co? „Wstanę”... A leżę jak neptek. Co to znaczy „neptek”? Bredzisz! Mówisz całkiem od rzeczy! – krzywi się książę. Teraz należy ciepło, normalnie. Nic się nie stało. Wszystko w porządku, choć rodzice nie zostaną powiadomieni. Niech ona się uspokoi. – Babciu, kocham cię ogromnie! – uśmiecham się sennie chyba, bo już nie bardzo wiem, co się dzieje. – I masz rację. To tak, jakbym po prostu na nartach złamała nogę. Nic w tymnadzwyczajnego. Wypadki chodzą po ludziach. Dobranoc. Niech babcia się wreszcie położy. Dziękuję. Przyzna mi kiedyś babcia rację. Babci syn, a mój tata, będzie miał beztroski urlop, spędzony u boku ukochanej małżonki. – Nie wiem – spogląda na mnie z namysłem. – Niczego dzisiaj nie jestem pewna. Nie powiadamiając twoich rodziców, czuję się jakbym popełniła przestępstwo. – No i fajnie – rozkładam ramiona. – Nigdy jeszcze babcia nie była przestępcą i dopiero dzięki mojej nodze wszystko się odmieniło. Stała się babcia Janosikiem. – Janosikiem? Dlaczego? – Wytrzeszcza śmiesznie oczy. – Świadczy babcia dobro biednym i potrzebującym. Jak on. – Nikt ciebie nie przegada – uśmiecha się nieśmiało. – Bo już wróciłam do formy. Jeszcze odtańczę swoje! – zdobywam się na iście wariackie oświadczenie, nie mające w dodatku nic wspólnego z prawdą. Witolia daje się nabrać. A może także gra swoją rolę. Czas wielkich mistyfikacji nadszedł. – Oczywiście, że odtańczysz – uśmiech mojej babki zbyt promienny, abym go mogła uznać za szczery. – Zaśnij, kochanie! Całuje mnie i wychodzi gasząc światło. Jakie cudowne jest zmęczenie! Leżę tylko przez chwilę z szeroko rozwartymi oczyma. Zamykają mi się same i wszystko znika od razu.ROZDZIAŁ ÓSMY Jeśli się bardzo chce, to można w sobie wiele stworzyć. Walczę z rozpaczą i zniechęceniem, jak potrafię. Lipcowe noce upalne, duszne. Nie pomagają otwarte na oścież okna mego pokoju. W jakimś sensie to jeszcze gorzej. Kiedy się nie śpi, nawet najcichsza noc śle jeszcze wyraźniej dźwięki, których przyczyny trzeba się domyślać. To kot odległy lub bliższy zamiauczy nagle, to znowu zaszumią złowieszczo liście topoli, dotknięte niespodziewanym podmuchem, lub przeciągną jakąś odległą nawet ulicą pijani, a ich głosy odbijać będą długo ściany domów. Samochody także wydają odmienne dźwięki. Każdy inne. Nawet osobowe różnią się głosowo między sobą. Nie mówiąc już o ciężarówkach i ciągnikach. Na samym początku lipca przygotowałam dla Janusza cały wykład poświęcony moim motorowym nasłuchom. Wyobrażałam sobie, że mój gość oniemieje ze zdumienia, a potem – zachwycony – wda się ze mną w „męską” rozmowę. Okazało się to wszystko niepotrzebne, bo w ogóle się nie pojawił. Nie odwiedził mnie po prostu ani razu. Trudno w to uwierzyć. Szalałam. Ryczałam całe noce jak idiotka. Przeszłość. Wcale tego nie rozpamiętuję, odpowiadam niezadowolonemu księciu. Dziwię się tylko, wstrząśnięta jestem, załamana, troszeczkę. A to mi wolno. Najgorsze są nocne przeloty samolotów. Siedziałam już w wielu z nich, oglądając z wysoka światła Poznania, a potem innych miast. Odlatywałam. I to niekoniecznie do Rzymu (Ta karczma „Rzym” się nazywa), leciałam w jakieś nieznane miejsce, aby zacząć tam nowe życie. Zresztą i samochodami jeżdżę nocami także. Sama prowadzę albo ktoś mnie wiezie (nigdy ojciec). Szosa jasno oświetlona, ciemne kontury domów albo drzew, a już za chwilę góry i jeziora i budzący się świt. Wysiadam, gapię się oniemiała z zachwytu. Czasami gnam ku wodzie i pływam. A tu wschodzi słońce i robi się pięknie, lecz w inny, dzienny sposób. Trawa pachnie, drzewa stoją oniemiałe ciszą. Nie, cisza niepełna. Śpiewają ptaki. Idę z kimś, z jakimś fajnym chłopakiem, pogadujemy o tym, o owym, bo jest zbyt niezwykle dookoła, aby o tym właśnie mówić. (Dlaczego każdy z tych chłopaków musi mieć twarz Janusza? To takie okrutne ze strony mojej niewydolnej wyobraźni! – Proste. Bo go wciąż jeszcze kochasz – wzrusza ramionami książę. – Gardzę nim, rozumiesz?! Mam go gdzieś! – Tylko bez trywialności – odpowiada. Dość mam chamstwa na co dzień, aby się jeszcze na nie godzić w miłosnym powiązaniu.) Zasypiam nad ranem i śpię długo. Nieraz do dziesiątej. Ale co mnie goni? Później też długo, bo z godzinę, trwam z zamkniętymi oczyma, wyłapując głosy dnia. Witolia staje często nade mną, gdy tak leżę, i patrzy. Czasem zawraca do swojego pokoju albo do kuchni, ocierając oczy. Płacze, bo z moją nogą źle. Gips już zdjęli. A dalej bezwładna. Nie mam nad nią władzy. Dostałam w prezencie piękne dwie kule. Stoją wsparte o ścianę tuż przy mnie. Są zawsze w pogotowiu. Fajnie mi się chodzi z ich pomocą. Też się nowego sposobu poruszania trzeba uczyć. Cudowne moje kule! Bzdura! Nie mogę na nie patrzeć. Nienawiść... Walczę z nią, lecz odradza się we mnie, nawraca jak zła fala zatrutego morza.Lubię ostatnio czytać o wypadkach. Samolot pasażerski z tyloma a tyloma pasażerami, z taką a taką załogą, rozbił się nad... Wszyscy pasażerowie oraz załoga zginęli. Przyczyny wypadku bada specjalna... powołana... Ten i ów z mężów stanu wysłał telegram kondolencyjny. Albo pociągi, albo samochody... Jak blisko tkwi w człowieku podłość. Walczę z tym uczuciem. Próbowałam się modlić, zagłuszyć je Bachem, Rachmaninowem, Bartokiem, Czajkowskim. Muzyka Chopina koi, ale osłabia mnie dziwnie. Beethoven pomaga. Jego Trzecia symfonia Es-dur „Eroica” budzi we mnie dawne, dobre dreszcze wiary. W wiele rzeczy – w wielkość, nieśmiertelność, szlachetność, oddanie... Och, jak strasznie musiał Beethoven przeżywać własną głuchotę, a mimo to się nie ugiął. Walczył i nie poddawał się do końca. Chciałabym odnaleźć w sobie nadzieję. Doktor Budkiewicz – młody chłopak, znajomy pani Wiśniewskiej – powiada: ćwicz z woreczkami z piaskiem. Staraj się unosić nogę. Może to nic nie da, ale nie zaszkodzi. – Całuję twoją dłoń, doktorze Budkiewicz. Nieważne, że tkwię godzinami na krawędzi tapczana, poruszając nogą w myślach jedynie, bo w rzeczywistości ani drgnie. Natchnąłeś mnie, doktorze, nadzieją. A ponieważ jestem głupia, więc mogę nadzieję uznać za matkę. W ten sposób powstaje kaleka. Wszystko odmienione. Świat zwiotczał dla mnie, zachowując swą jędrność dla innych. Wakacje... Mama pisze z Włoch. Przedłużyli swój pobyt. Są z ojcem szczęśliwi. Zwiedzają, jeżdżą. „Wieża w Pizie wprost niesamowita... Koloseum monumentalne, wyciszone, odległe. To nic, że tuż obok przejeżdżają samochody. Zdaje się ich w ogóle nie dostrzegać...” Mam i zdjęcia. Oni oboje obok gwardzisty w paradnym mundurze. W głębi ludzie fotografujący jakieś posągi. Na jednej z fotografii – chłopak, przystojny, odległy, który to wszystko obserwuje. Stoi bez ruchu, wyprostowany... Kolebiąc się na kulach, przyniosłam przed dwoma dniami szkło powiększające z pokoju Witolii. Brunet, wysokie czoło, sportowa koszula z dwiema kieszeniami na piersiach. Z jednej wystaje fajka. Na nogach sznytowe buty. Dobry ten kodak ojca. To była fotografia „na czas”. Typowy lekki „wytrzeszcz” mamy, jak na wszystkich zdjęciach tego rodzaju. Ojciec sztucznie uśmiechnięty. A ten chłopiec... Ależ tak! On się właśnie przygląda moim rodzicom robiącym sobie zdjęcie. To chyba Włoch. Lorenzo... A może Camillo. Lorenzo lepiej... Wszystko lepiej, byle zapomnieć o Januszu. – Lorenzo, chodź! Pójdziemy przed siebie. – Odwraca się, spogląda na mnie. – Chcesz na Via Appia? – odpowiada pytaniem. Pokazuje w uśmiechu śnieżnobiałe zęby. – Pieszo czy autem? – pyta jeszcze. – Pieszo. Nie znoszę samochodów. – Idziemy objęci. Jest nam dobrze. Wtem pojawia się Janusz. Zupełnie jakby wyszedł spod ziemi. Przystaje, patrzy. Patrz sobie, patrz! No i jak ci teraz? Nie zwracam na niego najmniejszej uwagi. Tylko serce we mnie łomocze. Janusz coś woła, tłumaczy. Boże, on płacze! Odwracam się, zostawiając swego Włocha. Biegnę jak szalona, bo nie ma dla mnie nic ważniejszego niż ten płacz właśnie. I zaraz on, jego ręce, słowa. Robi się codziennie, poznańsko. – Chcesz loda?– pyta uśmiechnięty, a ja tylko kiwam głową, robiąc jakąś tam minkę, która – czuję to – mu się podoba. – Ach, ty łotrze! – mówi przyciągając mnie do siebie – Ty łotrze! Nikt mi tak nigdy nie mówił, tylko on – „Ty łotrze!”. Polubiłam. Rany, znowu płaczę! Rzym i Lorenzo nie pomogli!... Zostałam pod każdym względem skazana na zagładę. Ale wkrótce śpiewam. Babcia wróciła z zakupami. Gram dobry nastrój bez sensu, bez powodu. Może mi trochę żal Witolii. Stoi przy mnie murem. Nie napisała ani słowa rodzicom o wypadku. Chwilami zaczyna się łamać, oskarżać samą siebie o niestworzone rzeczy. Jest równa, fajna. Wiem, jak jej zależy na moim... To się nazywa psychiczne samopoczucie. A więc robię wszystko, aby uznała moje psychiczne samopoczucie za dobre. – Jeszcze raz, babciu! To cudowne! – śpiewam znowu: – „Przez Saharę nucąc śpiew”... Jak jest dalej? Zapomniałam. – „Przez Saharę nucąc śpiew – zaczyna Witolia nieco drżącym mezzosopranem. – Szedł Arab z kawą w dzień pogodny Wtem mu drogę zaszedł lew. Ryczący, straszny, widać głodny”... Teraz i ja się przyłączam. Śpiewamy obie: „I już szczerzy wielkie kły Do kawy nos i wąsy wtyka Nagle kichnął lew – a psik! I dalej w puszczę wnet umyka”... Wiem już, co będzie dalej. Wytrzeszczam oczy rozrzucając ramiona. Zupełnie idiotyczna piosenka i genialna zarazem. „O, dla Boga! Istne czary. W tym nieczyste siły są – Witolia naśladuje moje przerażenie. – Dziwna rzecz. To nie do wiary. Któż mi wytłumaczy to?” – ciągnie pewniej. „Ja, ja, ja, ja, ja, ja, ja, ja, ja, ja” – odpowiadamy zgodnie na pytanie. – A teraz lirycznie! – dyryguję. „O, boska kawo Die Ideal, o której każdy śni! – robimy belcanto. – Zastępstwo na Galicji ma Enclave Company”! – Enclave Company! Fantastycznie! – Nie wytrzymuję i na moment przerywam wspólny koncert – Już prawie umiem. Dalej! Witolia rozbawiona śpiewa z szelmowską miną, przeginając się jednocześnie to w prawo, to w lewo. Jakaż w tej swojej „solówce” zrobiła się nagle młoda! „Tylko bacz, wedle sił na opakowanie! Aby znak ochronny był – wszędzie jej dostaniesz Dwa słonie! Dwa słonie!” Daje mi znak i wchodzę z „arią”: „O, boska kawo Die Ideal, o której każdy śni Zastępstwo na Galicji ma”... Babcia zagląda mi nagle w twarz. – Co ty Ewuniu, płaczesz? – Też pomysł! – Szybko odwracam główek – Śmieję się. Do kalectwa można się przyzwyczaić. I po co ta uwaga? Chcesz znowu wskrzesić jedną z bezsensownych rozmów nie mających ani początku, ani końca, ani uzasadnienia? – rzuca książę. A było tak miło. – Do jakiego kalectwa? – Witolia robi się od razu poważna. – Co znowu wygadujesz? – Jasne. Plotę bez sensu – zaczynam się śmiać. – Ale ta piosenka jest genialna! Naprawdę, cudo! I wymyślili ją tylko dlatego, żeby ludzie kupowali kawę? – To reklamowa piosenka sprzed pierwszej wojny światowej – obrzuca mnie badawczym spojrzeniem. – Śpiewała ją jeszcze moja matka. Takich piosenek było wiele. Mizerna jesteś. Martwię się. Gdybyś... – Tylko nie mówmy o mnie! – Trwam w pogodnym grymasie znakomitej aktorki, którą właśnie fotografują. – Już i tak staję się zarozumiała. Nigdy nie sądziłam, że moja noga jest taka strasznie ważna. Więc co powiedział profesor – pytam, wciąż „na uśmiechu”. – Ale tak... naprawdę. Nie załamię się. Przysięgam! – O, Boże! Ty znowu – wzdycha Witolia. – Bo nikt mi nie mówi prawdy. – „Trzymając uśmiech” (coraz więcej to mnie kosztuje), gram nieważne, drobne rozkapryszenie. – Babcia też... lawiruje, kręci. Co to da? I tak się kiedyś dowiem. Przecież nawet nie potrafię tej nogi podnieść. Wygina mi się, drży... Jest niemoja, obca! Nawet przeciwna mnie – zaczynam chichotać (dobra jesteś, mówi książę). – A może stanę się pierwszą na świecie jednonożną tancerką? To byłby ubaw, sensacja! Wyobraża sobie babcia? – Nie mam zamiaru ukrywać tego dłużej przed twoimi rodzicami... – rzuca z zaciętą, odmienioną twarzą. – Czego? Że ich córka stała się kaleką? – przerywam. – Nie jesteś kaleką. Nie wolno mi zatajać całego wypadku – mówi podniesionym głosem. – Dawno już powinnam była im napisać. To jakieś szaleństwo! Skleroza czy co? Te twoje listy: „Czuję się doskonale. Wakacje spędzam jeżdżąc na wycieczki. Jestem szczęśliwa!” Posłuchałam ciebie, lecz dalej nie mogę kłamać. Nie potrafię. – Dałyśmy moim starym beztroskie wakacje. Zasłużyli na nie – mówiąc to, zbieram myśli. – Babciu, porozmawiajmy poważnie. Jak kobieta z kobietą. – Jesteś jeszcze dzieckiem. – Nie patrzy w moją stronę. – Już nie. Przysięgam, że nie. Jeśli dowiem się wszystkiego, całej prawdy, zdecyduję w sprawie rodziców. – To nie sprawa rodziców, tylko twoja! – wybucha. – Zdenerwowała się babcia – uśmiechnięta kiwam głową. – Nareszcie normalna reakcja! – Poważnieję. – Zapewniam, nie wyskoczę oknem, nie otruję się proszkami nasennymi ani gazem. Chcę wiedzieć. – Dobrze – wzdycha wreszcie z rezygnacją (chyba to szczere). – Dobrze. Może i tak będzie lepiej. Może masz rację. Sama ocenisz. Profesor Gize powiedział, że będziesz miała trudności ź chodzeniem. Skąd ten nagły galop serca? Niepokój sięgający niezmiernie głęboko, odbierający siły? – Już zawsze, prawda? – Kiwam głową. – Tak myślałam. Wszystko się zgadza. Rzuca na moją twarz krótkie spojrzenie. Jest zdziwiona spokojną reakcją – dopowiada książę. Trzymaj się. Tylko tak dalej, to dowiesz się wreszcie wszystkiego. – Widzę, że jesteś rozsądna i przyjmujesz to... Przyznaję, nie spodziewałam się z twojej strony takiego... – Witolia porusza się nerwowo. Za mnie, myślę. Trwam nieruchomo. Właściwie, to chyba odrętwiałam. „Odrętwiałam nagle zupełnie... Odeszły ją siły...” – Kiedy wiedziałam. To znaczy, domyślałam się – decyduję się objawić babce, co czułam naprawdę. – Leżąc godzinami, człowiek myśli, jakby prześwietlał, ludzi, zdarzenia... Wszystko staje się jasne. Witolia trwa pochylona. – Ostatecznie chodzenie z laską, to nic strasznego – mówi cicho. – Można uczyć się, znaleźć kiedyś ciekawą pracę. Taką, którą będzie można wykonywać na siedząco... – Na siedząco... Jasne. – Robię minę „zgadzam się z tym w zupełności”. – Ale w sprawie technicznej – uważam, że o kulach będzie mi łatwiej chodzić. Są wygodne, poręczne... Właściwie to... Niech babcia spojrzy – całkiem ładne. Patrzy krótko tam, gdzie stoją i zaraz odwraca głowę. Nie przesadzaj, nie przerysowuj entuzjazmu, bo domyśli się twojej gry i niczego się nie dowiesz – wtrąca książę. – Może nie są ładne, ale... praktyczne – dopowiadam. – Chyba profesor mówił to samo: chodząc całe życie o kulach, będę się czuła pewniej. Nie powiedział tak? – Powiedział. Słowo jak strzał prosto w serce. Witolia sprawdza krótkim zerknięciem, jak to przyjęłam. Ściany kołyszą się w moich oczach. Zaczerpuję tchu. To zawsze pomaga. Oddycham głęboko, miarowo. Już lepiej. Twarz oblekłam w „pogodny wyraz”. – No i widzi babcia – nadbiegają słowa wypowiadane przeze mnie samą. Nadlatują te słowa z oddali jak czarne posępne ptaki. Więc będziesz kaleką – coś dudni. Ach, to mówi książę. Zatroskane oblicze. „Nic to”, jakmawiał mały rycerz. A słowa krążą. – Nic się nie dzieje – mówię „pogodnie”. – Siedzę, patrzę. Wiem wszystko i wcale nie histeryzuję. A nawet... „Przez Saharę nucąc, śpiew, szedł Arab z kawą...” – śpiewam. (To już szczyt okrucieństwa. I po co? Ty idiotko! – złości się mój arystokrata. Robię to dla niej. Nie widzisz, jak pobladła? – odpowiadam.) „Szedł Arab z kawą w dzień pogodny Wtem mu drogę zaszedł lew ryczący, straszny, widać głodny...” A propos, babcia, zdaje się, wychodziła na zakupy... Jaka jest ta końcówka?... „O boska kawo Die Ideał”... – O której każdy śni – dopowiada martwo. – „O, boska kawo Die Ideal – zaczynam z werwą. – O której każdy śni – śpiewam już pewniejszym głosem niż poprzednio. – Zastępstwo na Galicji ma Enclave Company”... – Może chcesz soku? – Witolia obserwuje mnie z dziwnym wyrazem twarzy. – Strasznie gorąco! – Jasne. Lipiec się kończy. Wszyscy wyjechali – zmieniam pozycję. – Pewnie dlatego nikt mnie nie odwiedza. Janusz pisał, że jest nad morzem... z rodzicami. – Ach, pisał? A dlaczego mi?... – Witolia nie kończy Opuszcza głowę. – List wyrzuciłam. Przestało mi na Januszu zależeć – dodaję po chwili wahania. – Jasne. Rozumiem – Witolia poprawia papiery leżące na stole. – Ja i Janusz jakoś nie mogliśmy... – wypowiadam przez ściśnięte gardło. Jeszcze słowo, a się rozkleisz. Poza tym ona wcale nie jest aż tak naiwna – to książę. Dziękuję. Masz rację. – Może babcia włączy wentylatorek? – odzywam się po króciutkiej przerwie. – Lubię jak szumi. Przypomina prawdziwy wiatr. Od teraz będę sama budziła wiatr. I czym tu się martwić? – Więc zawiadomimy rodziców? – Napiszę im całą prawdę – odpowiadam bez zastanowienia. – Albo zrobimy to wspólnie. Jeśli będę miała ochotę na sok, sama go sobie przyniosę z lodówki. Powinnam przecież chodzenie o kulach uznać za całkiem normalne, rozumie babcia? To dobre na psychikę. Uznać, a nawet... polubić. Niech babcia już idzie i znowu kupi te słodkie bułeczki. Już wszystkie zjadłam od wczoraj. Przytyję, prawda? – Nie szkodzi. – Jasne. Teraz już nic nie szkodzi – uśmiecham się szeroko. – Wie babcia, i to jest fajne. Dotąd stale sobie czegoś musiałam odmawiać. Normalne dziewczyny zmiatały kremówki, jadły lody, a ja... tylko patrzyłam. Koniec – fini! Życie jest piękne! Każda zła rzecz ma swoje dobre strony. Oszołomiłam ją swoim optymizmem – konstatuję. – Więc... mogę już naprawdę iść? – pyta z wahaniem. – Oczywiście. Dlaczego babcia tak patrzy? Jestem zrównoważona. Może babcia nawet spokojnie odwiedzić panią Wiśniewską i posiedzieć u niej dłużej. Będę czytała. – Zaimponowałaś mi. Moje dziecko, nie ukrywam, że... Nigdy bym nie przypuszczała, że zdołasz... w taki sposób... – opuszcza głowę, aby tylko uniknąć mego spojrzenia. – Babcia mnie nie doceniała. Jestem całkiem rozsądna. – (W błazeństwie znajduję chyba zapomnienie.) – I po kim to? Po kim? – Ja nigdy rozsądna nie byłam. – Zapomniała babcia, że tato... – unoszę głowę grając „dumę rodową”. Witolię zatyka zupełnie. – O, tak. Po nim, na pewno po nim – mówi szybko. Po ojcu odziedziczyłaś odporność. Więc... dasz sobie radę. Na pewno. Gdybym wiedziała, że tak spokojnie to przyjmiesz... – No i po wszystkim. Stało się. – Trwam dalej na piedestale. – Muszę być rozsądna –dodaję patetycznie. – Tak. Oczywiście – Witolia zupełnie zbita z tropu. Nie wie, jak się zachować. – Jestem z ciebie dumna – rzuca, całując mnie na do widzenia. Potem szybko wychodzi. – Nareszcie sami! – wykrzykuję słysząc szczęk zatrzaskiwanych drzwi. – Rozsądna, rozsądek, rozum... Słowa są jak piasek. „Dumna jestem, wnuczko!” Jam zrównoważona, droga babciu – po ojcu. To rodzinne”. A może wszyscy grają, muszą bez przerwy udawać, że jest z nimi nie najgorzej?...ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Książę, jesteś tu?... U mnie – nic. Po prostu nic. Nicość. Pustka. Próżnia. Echo tego, co było, dźwięczy w próżni. Tamto moje życie – odległe, nierzeczywiste. Boję się coraz bardziej. Nadrabiam miną. „Nagle przeżyła wiele lat”, tak piszą w książkach. Jakie to dziwne. Świat trwa. Lustro wisi jak przedtem, odbija – działa. Gdyby je rozbić, stałoby się nieuzasadnione. Ale na szczęście – jest całe. Za oknami wciąż jeszcze lato, głosy. A więc w ten sposób człowiek umiera. Dalej – gdy odejdzie – kwitną kwiaty, śpiewają ptaki... Książę... Ech, książę... Nawet sił nie mam na rozmowę. Powiedz mi, w czym tkwi sens! Nie rozumiesz? Udajesz chyba. Przecież dla minie sens zniknął, przestałam go czuć... Ale jestem. Dlaczego? Może nie wyrażam się jasno. Chodzi mi o uzasadnienie faktu, że się mimo wszystko jest – istnieje. Widzę siebie z zewnątrz, jak gdybym oglądała kogoś nieznanego. Ten ktoś pragnął niegdyś dawać szczęście. I brać. Pojmuję wiele spraw, jakbym była stara. Trzeba mieć poczucie przydatności. To jest bilet do życia. Ptak śpiewa. Muł pracuje. Pies pilnuje domu. Tańcząc wyrażałabym świat, dodawałabym nadziei nieszczęśliwym. Wcale nie chciałam być sławna. Dałam sobie wmówić te marzenia o karierze, sławie, osiągnięciach. Nie byłam taka głupia. Udawałam tylko. To prawda, książę. Zresztą nieważne. Istotne, że nie mam biletu do życia. Gdzie go można kupić? Za co? Nie mam czym zapłacić... Byłam jak chmura kołysana wiatrem albo jak woda strumienia beztrosko przesadzająca kamienie i skały. Tańczyłabym dla radości. Sam wiesz, książę, może lepiej ode mnie pojmujesz, dlaczego piękno ruchów podporządkowanych sercu i muzyce uznałam za najważniejsze. Były dla mnie oddechem. Czy wasza dostojność się zgadza? Co teraz? Jak żyć bez oddychania? W dodatku wciąż jeszcze trwa najdłuższy lipiec mojego życia. Wszyscy smażą się w słońcu, pływają, wędrują po górach i dolinach... Jacy odlegli! Zazdroszczę, domyślam się ich przeżyć... To boli. Stanę się, jak amen w pacierzu, zgorzkniałą, zawistną babą. Uciekaj, kniaziu! Kniaź... Też dobrze brzmi. Ale ty jesteś bardziej francuski. Może troszkę zniewieściały. Przywykłam już do twoich pończoch, szpady... Rozmawiam z tobą nie tak zabawnie jak dawniej. Teraz szukam innych prawd. Wszystkie moje słowa nieskładne, wiem. Ale tak nieskładnie czuję. Straszne, że Janusz ani razu nie przyszedł! Bardziej niż... straszne. Przerażające! To coś więcej niż rozpacz – bolesne osłupienia. Zdziwienie nim, światem... Pogarda. Tęsknota, niechęć, duma... Wszystko pomieszane z miłością. Sama się nie mogę połapać. Gubię się. Jestem zgubiona... I jeszcze... Czy człowiek, pojąwszy nagle wiele rzeczy, czuje zawsze gorycz? To okropne! Zrozumiałam życie nieszczęśników okaleczonych w czasie wojen – wszystkich wojen, od najdawniejszych do najnowszych. Bo ludzie chyba zawsze cierpieli tak samo. Nie uśmiechaj się pobłażliwie, książę! Kto zwróciłby uwagę na dziewczynę chodzącą o kulach? Może ty? Zaciekawienie, prawda? Ależ oczywiście, zapomniałam! Książę pan jestszlachetny – współczucie. Mam dla pani wiele litości... o, tak by to książę ujął. No i elegancko. Znienawidziłam siebie! Jest wyjście. Będę żyła samotnie. Nie chcę widywać nikogo. Nawet lepiej, że Janusz zapomniał o mnie. Cudownie! Świetnie! Zrewanżuję mu się tym samym. Po co pamiętać? W jakim celu? Kłamstwo! Kłamstwo! Och, Boże!... W kredensie powinno być... – Przysuwam kule i wsparta na nich ruszam do kuchni. Butelki na dolnej półce. Sięgam po pierwszą z brzegu. Wyjmuję z niej korek. Kosztuję. – Tak... – mówię z miną starej pijaczki. – Dobre! Nawet w karczmie tak nie pili, masz rację, książę. A teraz patrz! – Ocieram usta rękawem szlafroka. – Zachowuję się poniżej... No, słów nie masz, prawda? Zatkało cię, arystokrato. Zrobię to dla ciebie i będę piła z kieliszka! – Napełniam największy, na długiej nóżce. – Twoje zdrowie, książę! Żeby rewolucja nie dała ci się za bardzo we znaki – wypijam. – Choć zasłużyłeś na nią! Dobre, coraz... lepsze. Ile mam lat?... Alkohol źle wpływa... – Piję znowu prosto z butelki. – Pardon, książę! Zapomniałam. Ależ mocne! Tylko że teraz lepiej. Cały świat się... rozkołysał... roztańczył i... klawo! On tańczy, ja stoję. W porządku... – Zawartość następnego kieliszka przełykam o wiele łatwiej. – Kto mówi, że nie w porządku? Kto się ośmiela? Książę? – ty? Różane, książęce usteczka wykrzywione niesmakiem? Rewolucja! Lud pije w ten sposób i tańczy karmaniolę! Obalę cię! Gilotyna pracuje... Co, książę panie? Skąd ta nagła bladość? Nie! Jego nie ścinajcie! On mój... własny, osobisty! Janusz! Kochany! Gdzie jesteś? Chciałabym przy tobie... Nagły dzwonek do drzwi słyszę, lecz odsuwam ten dźwięk w myślach. Uznaję za nieistniejący. Cóż – powtarza się raz po raz. Nie dbam o to. Zgilotynowaliście mnie samą i to... wystarczy! – wsparta na kulach, stoję na środku kuchni rozkołysana. – Precz! Nie macie prawa! Janusz jest dobry! Nie zawinił. To ja. – Przywidzenia oddalają się nagle, jak przyszły. Robi mi się pogodnie, bzdurnie beztrosko. – Ewka, nie łam się! Życie motylka, to jedna... Siulin-piulim! O, tico-tico! – nucąc, ruszam w stronę przedpokoju, gdyż ktoś puka i dzwoni jednocześnie. – Zaraz! Podożdi! – wołam. – Teraz to u mnie trwa... trochę... odrobinę... Przytomnieję i poprawiam włosy. Wtedy dopiero przekręcam gałkę zatrzasku. Kolorowe kwiaty, a nad nimi uśmiechnięta twarz. Przecież to Liza! Jaka opalona! – Już się niepokoiłam, że coś ci się... – Można? – Wchodzi. Pachną te róże albo ona sama. – Och, jak się cieszę, że ci już lepiej – całuje mnie. – Ja tylko na chwileczkę. Boże, już jest w pokoju, a tam przerażający bałagan. – Znalazłam się w Poznaniu właściwie... przejazdem. Jutro ruszam dalej. Staram się opanować i nie pokazać po sobie, że kręci mi się w głowie. – Co słychać w eleganckim... świecie? – wypowiadam pytanie chyba względnie płynnie. – Ewa! Co się dzieje?... Co z tobą? Pomóc ci? Liza zdaje mi się zbliżać, to znowu oddalać. Faluje – określam to w myślach. – To dziwne, że nie wiesz, jak się... – Walczę z tym cholernym alkoholem we krwi, ale idzie mi nie najlepiej. – Dziwne, że nie wiesz, jak się... zachować. Przecież ty zawsze... wiedziałaś lepiej od innych. Ale jasne... – Muszę wyglądać przerażająco, jak pijana kuternoga. – Jasne, wstrząśnięta jesteś mym... upadkiem. Widzisz mnie, oceniasz... – mamroczę. – Niczego nie oceniam. Ja tylko... Jakie ta Liza ma przerażone oczy. Można pęknąć. Można pęc. Kto to powiedział i kiedy? – Wiem. Jesteś przejazdem, wpadłaś – próbuję zdobyć się na „dystyngowany” ton. – Dziękuję. Miło z twojej... strony. Dziękuję też za... kwiaty. – Pochylam się nad bukietem. Wącham. – Jakie piękne! Opaliłaś się – ciągnę z uporem – Ślicznie wyglądasz. – (Im staję się przytomniejsza, tym bardziej mi głupio.) – A ja... Rozumiesz. – Właśnie – przerywa mi. – Co z tobą? Jak się czujesz? – Przynieś mi szklankę zimnej wody. Jeśli zaraz, natychmiast nie wypiję zimnej wody, gotowam puścić pawia.– Już! – Liza wychodzi od razu. Uśmiecham się w kierunku drzwi, w których zniknęła. – Jesteś piękna jak... róży kwiat. Wróciła. Stoi przede mną, patrzy. Wypijam duszkiem zawartość szklanki. – Poznańska woda o wiele lepsza od warszawskiej. Dziękuję ci – odstawiam szklankę, a z nią jakby własne zamroczenie, – Chcesz koniaku? – pytam. – Coś ty? W taki upał? Zresztą wiesz, że nie piję. Zupełnie dobrze wyglądasz. Naprawdę – uśmiecha się. Oczy ma przerażone. – Dziękuję. Wiem, że wyglądam prześlicznie. Zresztą cóż można powiedzieć takiej... W każdym razie, uprzejmie ci dzię... – czknąwszy pochylam głowę. – Więc... – wracam do zagajania: – Jak się bawiłaś na jeziorach? – Zupełnie nie mam z nią o czym mówić. Należy do innej przegrody. – Musiało być fajnie – ciągnę na siłę. – Pogoda piękna, prawda? Słońce, woda, wylegiwanie się na plaży. A wieczorami... Źle odczytuje moje podejście do biurka, na którym stoi butelka. Postanowiłam na nim przysiąść, gdyż boli mnie już noga. Poza tym wciąż jeszcze kręci mi się w głowie. – Nie pij więcej Zalejesz się. Myślałam o tobie bez przerwy. Inni gadali, żartowali, a ja... Nie mogłam ani na chwilę zapomnieć, że ty... Nie potrafiłam do ciebie napisać, choć zaczynałam list wiele razy. Ale... słowo daję, ciągle przy mnie byłaś. Widziałam twoje oczy... Nie pij! Teraz było to uzasadnione. Słysząc, co mówi, zapragnęłam golnąć jeszcze kieliszek. – Proszę uprzejmie – odstawiłam już butelkę, odsunęłam jak najdalej. – Zresztą upijanie się jest też... banalne. Każda reakcja człowieka na niefart jest śmieszna, powtórzona miliony razy za innymi... Filmy tego uczą, telewizja... Nie słuchasz. Rozgląda się i wciąż jakby nasłuchiwała. Dlaczego ogarnia mnie lęk? Co się ma stać? – Najważniejsze, że gips ci już zdjęli – mówi nieprzytomnie albo tak mi się tylko wydaje. – Teraz będzie coraz lepiej. – Mowa. Wkrótce wyruszę na Mount Everest... – Przepraszam! – zerka na zegarek. – Nie mam dużo czasu, bo jutro... – Wyjeżdżasz, wiem. – Obserwuję jej zdenerwowanie. Stałam się nie wiedzieć kiedy straszliwie przytomna i jakby przyczajona. – Skąd? – piękne oczy uciekają od moich. Racja, przecież sama powiedziałam. Więc właśnie – jadę w góry. To znaczy... I właśnie teraz dźwięk klaksonu. Jak wystrzał. Wtargnięcie, władowanie się w sam mój środek. Poznałabym ten motocyklowy klakson na końcu świata. Znowu chyba jestem pijana. Świat kolebie się. Serce we mnie dudni. – Muszę już iść! – Liza uśmiechnięta. Trzeba coś zrobić, żeby opóźniło się jej odejście – odzywa się książę. Właśnie klaruje się wszystko, wyjaśnia... – Zrób mi herbaty! – Niespodziewana prośba wynikła jakby spoza mnie samej. – Tak cię proszę! – podparłam ją uśmiechem. Czyżby mnie przejrzała? Waha się, zastanawia przez moment. – Kiedy ja, doprawdy... – zaczyna, lecz nie kończy. – No, dobra. – Wybiega do kuchni. Jedyna szansa, żeby sprawdzić. Choć to niepotrzebne. Jak tylko potrafię najszybciej, zbliżam się do okna i wyglądam. Nie myliłam się. Motocykl na zwykłym miejscu. Obok wiszącej na murze tablicy z ogłoszeniami. On – Janusz spogląda w górę. Cofam się, zawracam do biurka. Książę, ratuj! Czuję, że szczękają mi zęby. Boję się. Autentycznie wysiadam. Tak bardzo mi teraz potrzebna wiara choćby w bajki... – Zaraz przyniosę! – woła Liza z kuchni. Pewno mało nalała wody, żeby się szybciej zagotowała – myślę. Nie spiesz się tak. Dzwonek u drzwi wejściowych dźwięczy krótko raz i drugi. „Zawsze tak naciskasz, jakbyśsię bał” – wracają moje słowa. I jego, Janusza odpowiedź: „Bo naprawdę się boję. Nie widać tego?” Zaraz się akcja rozwinie, proszę księcia. Walec miażdżący coraz bliżej, tuż obok mnie. Chcę, żeby wszystko do końca... Nie będę uciekała. Zresztą... nie ma już odwrotu. – Ja otworzę! – to głos Lizy z przedpokoju i natychmiast szczęk drzwi. Potem szepty. Jakiż ja mam teraz słuch! Nie musiałam wyjść do nich, przybliżyć się. I tak wychwytuję każde słowo. – Zrozum, nie mam czasu – to Janusz. Robię się nagle spokojna. – Poczekaj! Jeszcze chwila – to szept Lizy. – Nie możesz w tej chwili... – Dlaczego? Niech wejdzie – staję w drzwiach wiodących do przedpokoju. – Janusz, wejdź! Opanowana i supertrzeźwa odpowiadam własnym na pokorny, zalękniony uśmiech chłopaka w niebieskiej kurtce („Najlepiej ci w niebieskim” – mówiłam). – Domyśliłaś się? Cześć! – Janusz wyciąga rękę. Podaję swoją. – Jak żyjesz? – Cześć! – odpowiadam. – Tam na ulicy cień. Nie zmarzłeś? – O czym ty?... – wytrzeszcza oczy. – Upał, że trudno wytrzymać. Nieźle wyglądasz. Wszedł jednak do pokoju. „Stracił panowanie nad kierownicą”. Nie patrzy na nic. To znaczy, po czymś tam błądzą jego oczy, lecz jakby niczego nie dostrzegając. – Dziękuję. – Stoję uśmiechnięta. – Jedziecie w Tatry? – Nie, w Bieszczady. – Porusza się ciężkawo, po swojemu. – Ech, Liza, Liza... – Czego chcesz? Nic nie powiedziałam! – Piękność wzrusza ramionami. Dostrzegam ich nagle jednocześnie. Ładna, dorodna para. – Ja się teraz wszystkiego domyślam. Bez przerwy. Całego świata się domyślam, więc was także. Siadaj! – wskazuję krzesło. – Dziękuję. Spieszę się – Jego oczy zakosem mijają moje. Taki oczny slalom gigant. Uciekły. – No, ale tak... ogólnie, to... czujesz się lepiej, prawda? – zdobywa się na uśmiech. – Już całkiem dobrze. Chciałabym tak bardzo powiedzieć ci wszystko, całą prawdę. Dlaczego ty?... – Nie mam czasu na myślenie. Teraz odbywa się ta niby-rozmowa. Straszne to, ale dobrze mi widzieć, jak się męczy. – Do szkoły nie wracasz? – pyta krótko. – Janusz! – wykrzykuje tamta. (Dobrze ją nazwałam – „Tamta”.) Ciął mnie po oczach swoim pytaniem. Ona pojęła. – Jak... jak było na jeziorach? – Mój głos brzmi już względnie normalnie. – Fajnie – odpowiada z ożywieniem. – Najpierw, kiedyśmy przyjechali... padał deszcz, ale potem... – Potem było słońce jak drucik, co? – stosuję jego własny zwrot. – Macie oboje ten sam odcień opalenizny. – Słuchaj, Ewka, chciałem ci... – zdobył się na odwagę i patrzy na mnie. – Należy wyjaśnić parę rzeczy... Powiedzieć sobie otwarcie... – To może wyjdę? – odzywa się tamta. – Zresztą herbata już pewno gotowa, więc... – Nie chcę herbaty – spoglądam jej prosto w oczy, potem jemu. – Niepotrzebnie zrobiłam ten cały teatr. Przepraszam. Odbiło mi, czy co? Dobrze wam razem, prawda? – uśmiecham się. Jesteś klasa – kiwa głową książę. – Ewuniu, muszę koniecznie z tobą porozmawiać – Liza wypowiada te słowa odmienionym, nieswoim głosem. – Zupełnie nie masz racji, jeśli sądzisz, że... – Wszystko jest grandioso absoluto positivo! – śmieję się. – Zaręczam. – Wcale tak nie myślisz – niespokojne spojrzenie pięknych oczu.– To ja już... Czekają na mnie w warsztacie – bąka Janusz. – Gaźnik w motorze... wysiadł i muszę, powinienem... Jeśli się spóźnię, to – rozumiesz – nie zdążą przed końcem... – Porusza się nerwowo. – Nie zdążą przed końcem dniówki. Dlatego... – Jego wyciągniętą niespodziewanie dłoń napotyka moja, chłodna, spocona. .– Cześć, Ewka! Powodzenia! – Idzie szybko w kierunku drzwi. – Wzajemnie – odpowiadam samymi wargami. Już zniknął. Uciekł. Czemu ta Liza nie wyszła z nim razem? Mówi coś. Należałoby z jej słów wyłapać jakiś sens... Co ma sens? – myślę. Obserwuję poruszające się wydatne wargi. Słowa płyną. Nie rozumiem nic bardzo długo. Stwierdzam, że siedzę na brzeżku tapczanu. Nie wiem, kiedy usiadłam. – ... To narastało, rozumiesz! I jeszcze... poczucie winy – głos przerwał tamę. Dociera już do mnie. – Sama nie wiem, jak to się stało. Przysięgam! To może wyglądać... Wcale tego nie chciałam. To znaczy nie starałam się, żeby... Nie potrafię tego wyrazić, ale... – Nie wyrażaj. Rozumiem – kiwam głową spokojnie. – Ale... słowo daję, należałoby wyjaśnić. Ani on, ani ja... tym bardziej ja, bo wiesz, jak ciebie... Mam już dość jej głosu – wszystkiego. Siebie, świata... O, Boże, ona ciągle mówi! – Przeskoczmy to! – rzucam od niechcenia. – Jesteś strasznie morowa. Nigdy ci tego... Przysięgam! Kręci mi się w głowie. W ustach masa śliny. Słabo mi się robi, czy co? – Idź już! Cześć! – Ileż mnie kosztuje uśmiech. – Bawcie się dobrze w tych Bieszczadach i uważajcie na zakrętach! – Jest mi głupio, strasznie głupio. Bo chciałam... – Liza ujmuje moją rękę – Nie czujesz do mnie żalu? – Najmniejszego. Ani do ciebie, ani do niego. – To już finał, oceniam, jak koncert lub przedstawienie teatralne. – Nie czuję żalu – powtarzam. – Wszystko w porządku. Znam życie. Ruszaj, bo cię zostawi. – Mała strata – krótki żal – wyrusza ramionami. Minę ma niewyraźną. Nonszalancja jej nie wychodzi. – Nie zgrywaj się, stara! Znowu się kochacie i fajnie. – Powinnaś pisać wiersze. – Spojrzenie Lizy ma chyba wyrażać podziw dla mnie. – Wiersze, albo... książki. – Pomyślę o tym. Trzymaj się. – Podejmuję kulę stanowczym ruchem. Prostuję się wsparta na nich. Coś wyzywającego jest chyba w moich ruchach. – Wyzdrowiej szybko! – Piękna dziewczyna zmierza ku drzwiom. – Napiszemy do ciebie! Cześć! – Cześć! – Znika. Muszę umyć ręce – postanawiam. Natychmiast! W łazience widzę odbicie swej twarzy w lustrze nad umywalką. Dlaczego wszędzie są lustra? – Co się gapisz na siebie, naiwniaczko? Coś taka blada? – wybucham. No i dobrze. Prawidłowo! Wszystko się... zgadza. Zawaliło się. Fajnie! Jeszcze lepiej. Bajki nie istnieją. – Zawracam do pokoju. – Przynajmniej znasz całą prawdę. Sama tego chciałaś. Książę... tylko dlaczego mi tak jakoś... Ratuj! Słowami niczego nie załatwię. Kochałam go! Wciąż jeszcze mi bliski. Drań, tchórz – wiem! No i co z tego, że wiem? Okazuje się, że nie można niczego sobie wmówić ani zabronić... Zwariowane to moje serce! Nie wiem, jak mu pomóc. Książę pan nie powinien mnie traktować poważnie. Zwykła, babska histeria... Na płacz się babusowi zbiera, kwiliłby, nawiewał gdzieś daleko... Typowe. Mówi książę, aby działać z umiarem i rozwagą? Proszę bardzo. Spokojnie. Zanalizujmy – nie jest dobrze. Wysiadam pod każdym względem. Dokąd uciec? Nawet to niemożliwe. Chociaż... – spoglądam w stronę okna – ósme piętro. Wszystko gwarantowane. Tylko chwila.Ale boję się. Jestem parszywym tchórzem. Zasłużyłam na wszystko, co się dzieje. Boję się życia i śmierci lękam. Trwam pośrodku. Stan nieważkości, to nic przyjemnego. Bredzę, mości książę, tylko że... wszystko mi się rozwaliło, rozsypało. Bo chodziło o coś więcej. Nie o samą... miłość. Ty wiesz. Rozpacz w kratkę. Mamo, przyjeżdżaj! Bzdura! Kochani rodzice, słońcem uwieńczacie swe życiowe osiągnięcia. Ratujcie nim gasnącą miłość! „O, tango Italiano – śpiewam. – Che dolce tango!... Raz się żyje. O le!” Co robi tutaj Witolia. Skąd się nagle wzięła. Rzeczywiście, jak teatr... Miałam rację. Jeszcze jedna aktorka. – Podsłuchiwała babcia! – Ja?! Ja miałabym podsłuchiwać? Oszalałaś? Co się z tobą dzieje? – Stawia wyładowane zakupami siatki na podłodze. Oczy (jak trza) oburzone. Racja. Pozwalam sobie na zbyt wiele. – Przepraszam. Weszła babcia tak niespodziewanie – bąkam. Powinno mi być przykro. Nie czuję nic. Spoglądamy na siebie. – Drzwi nie były zatrzaśnięte. Stała przed nimi ta... Ciągle zapominam jej imienia – Agata. Skąd ta butelka? – Witolia w chwilach największych zaskoczeń pąsowieje. Tak dzieje się właśnie w tej chwili. – Miałam gości – zaczynam ciężko. – Wpadli Liza z Januszem. Zresztą – dobrze! Wypiłam trochę, nim przyszli. Wpuść ją. Niech babcia ją wpuści! – A więc piłaś! Boże! Coraz lepiej! – oczy Witolii robią się obce. Jak gdyby zaczęły należeć do nie znanego mi człowieka. Wszyscy obcy. Zgadza się – myślę. – Nie rozpiję się – mówię wolno. – Wszystko po koniaku jeszcze straszniejsze. – Agata! – Wołam najgłośniej jak potrafię. Dziwne. Wrzaśnięcie jakby mnie uspokoiło. – Otworzę – Witolia, zatkawszy ostentacyjnie uszy, wychodzi do przedpokoju. Wraca z delikwentką. – Sie masz – mówi jak gdyby nigdy nic ruda. – Co się wygłupiasz? – zwracam ku niej głowę. – To dla ciebie – podaje mi grubą książkę. – Dziękuję. Dlaczegoś nie weszła od razu? – Czy ja wiem – patrzy na Witolię, a później na mnie. – Myślałam, że coś robisz, że jesteś zajęta, że śpisz albo coś w tym rodzaju. E tam! – wzrusza z determinacją ramionami i naraz spogląda mi prosto w oczy. – Bałam się. – Mnie? – wsparta na kulach, postępują o krok w jej kierunku. – Mnie się bałaś? – Ciebie, siebie, wszystkiego! – wyrzuca z pasją. – Nie potrafię jak inni: „0 wiele lepiej wyglądasz! Wprost doskonale! Widać, że już wracasz do zdrowia! Głowa do góry!”... Kiedy byłam u ciebie ostatnio, myślałam, że mnie rozniesie. Starałam się też. Ale ta pani... Wiśniewska, tak? Bezbłędna facetka! „Cudownie wyglądasz, moje biedactwo, jak obrazek! Nawet nie bardzo zmizerniałaś!...” Z czego się śmiejesz? Noc odeszła równie niespodziewanie, jak się pojawiła. Znowu słońce. Lekki wiatr porusza liśćmi drzew, niesie duszną woń siana. Śpiewają ptaki. Jak niewiele było mi potrzeba. A może... wiele. Patrzę na piegawca. Nawet na źrenicach, rude kropki. – Kocham cię, głupia wariatko – myślę. Nawet nie wiesz, jakaś mi potrzebna. – Bo fajnie, że przyszłaś – oświadczam. – Poważnie? – Pani Wiśniewska jest bardzo porządnym człowiekiem – najeża się Witolia. – Dwadzieścia lat prowadziła wczasy i dobrze wie, jak postępować z ludźmi. – Pani Wiśniewska to przyjaciółka babci z ławy szkolnej – objaśniam. – Przesada! – Witolia wykonuje rękami ruch „błogosławiący”. – Ale znam ją dostatecznie długo, aby docenić, co jest warta. – Przepraszam panią – Agata zmieszana. Mile ją przyjmujemy, nie ma co.– Nie martw się. Pani Wiśniewska pochowała już trzech mężów i każdemu z nich mówiła przed śmiercią same komplementy. – Ogarnia mnie niespodziewanie wisielczy humor. – Co ty pleciesz? – Witolia porusza się nerwowo. – Ale dzięki jej komplementom łatwiej było tym mężom umierać – robię oko do swego gościa (to naprawdę mój gość). – Jak wyglądam? – pytam niezbyt głośno. – Oficjalnie czy nie oficjalnie? – siada obok. – Nieoficjalnie. – Jesteś strasznie blada z lekkim odcieniem niebieskawym. Nie – przygląda mi się uważnie. – Raczej zielonkawym. Wargi masz popękane, a oczy podpuchnięte jak profesor Michalski. – Co ty!? – podrywa się Witolia. – Dziecko, błagam! Uszom własnym nie wierzę! Uważaj! Należałoby ciebie... – Kiedy dobrze – przerywam, – Właśnie dobrze. Mów dalej! A tak ogólnie? – Zbrzydłaś – krzywi się Agata. – Szyja ci schudła. – Naprawdę, to przerażające! – wykrzykuje moja babka wymachując rękami. – To brednie! Nie wierz w to! Cóż sobie wyobraża ta dziewczyna?! Nie można w ten sposób! – rozgląda się jakby szukając oparcia. – Może byłoby lepiej... Ewunia jest zmęczona. Chyba śpiąca i dlatego... „Trochę bardziej milcząca” – dopowiadam w myślach Pawlikowską-Jasnorzewską. – Mam sobie pójść? – ruda podnosi się. – Siadaj! – ciągnę ją za rękę. – Zostaniesz. Babciu, chcę z nią pogadać jak człowiek. Czy to dziwne? – Dobrze. Agatko, bierzesz na siebie wielką odpowiedzialność– moja babka unosi ramię wieszczym gestem. – Mam nadzieję, że zrozumiesz, co mam na myśli. Muszę interweniować. – Babciu kochana, chcę znać prawdę – oświadczam miękko i łagodnie. – Za każdą cenę, ale prawdę. – Zwracam się do swego gościa: – Wal, stara! Co jeszcze? – Fryzurę masz straszliwą. Paznokcie ci wrastają... Zapuściłaś się. Wyglądasz fatalnie. – To ponad moje siły! Nie zniosę tego! – Witolia podbiega do mnie, potrąciwszy stojący na ziemi kosz z jarzynami. Wysypują się z niego buraki, a dwie pomarańcze zastygają w bezruchu dopiero na środku pokoju. Kiedy się toczyły, przypominały piłki nasączone słońcem. „Miłość do trzech pomarańczy” Prokofiewa – przyszło mi do głowy. Kompozytorzy chyba wymyślają tytuły swoich utworów w takich sytuacjach. – Ewuniu, błagam cię, nie wierz jej! – Witolia nachyla się. Jej oddech pachnie kawą. Pewno w czasie załatwiania sprawunków spotkała się z panią Wiśniewską w kawiarence opodal placu Bernardyńskiego. – Biedne dziecko! – Babcia ujmuje moją rękę. Odwraca się pewna, że tworzymy teraz wspólnie sojusz rodzinny. „0ś”, poprawiam w myślach. – To zła dziewczyna! – wykrzykuje, patrząc na Bogu ducha winną Agatę. – Proszę pani, kiedy ja... – moja przyjaciółka, zrazu oszołomiona, teraz konsoliduje się, umacnia. – Ja... przepraszam. Ale... postanowiłam nie kłamać tu przed nią. Tak sobie... obiecałam, nim weszłam. To może się wydawać dziwne, wiem, lecz... – zaczerpuje tchu. – Gdybym mówiła z Ewą jak z pierwszą lepszą chorą, to mogłaby czuć do mnie pogardę, lekceważyć mnie. I nie dziwiłabym się temu. Ewa jest dla mnie kimś... – Przełyka ślinę (To ona jest cudowna, wzruszająca – myślę) – ...kimś... Trudno to nazwać, kimś... wspaniałym, niezwykłym i dlatego... Nie można z nią jak z każdym, bo... – Nie wygłupiaj się! – próbuję przerwać, lecz głos Witolii jest o wiele silniejszy. – I dlatego masz ją ranić? – głuszy moją uwagę. – Nie pojmuję takiego okrucieństwa! A jak ona to przyjmie? – Witolia wskazuje w moją stronę. – Spójrz na nią! Kurczę blade! Traktuje mnie jak eksponat muzealny. Antyczną wazę, która może się potłuc przy najmniejszym wstrząsie. Agata już też u kresu. Są przecież granice odporności.Gotowa uciec gdzie pieprz rośnie. – No, więc wściekła jestem. Racja – wypowiadam całą prawdę. – Tak po ludzku, wściekła na siebie. Ale świat się nie zawalił. Czuję, że mi to dobrze zrobi. Agata, nigdy ci tego nie zapomnę. – Jesteś bardzo zmieniona – Witolia naprawdę zatroskana, pobladła. – Moje dziecko, boję się o ciebie. – Pewno, że zmieniona. Bo mnie to... rąbnęło. Dziwne? – uśmiecham się, lub raczej staram się uśmiechnąć. – Babcia myśli, że prawdę przyjmuje się łatwo? Ale bomba! Wiedziałam, że jestem zezwłok i mam potwierdzenie. – Agata, sama widzisz, co narobiłaś – moja babka kiwnięciem głowy dziękuje klęczącej za zebranie przez nią rozrzuconych warzyw. – Postarzałaś się – ruda, wciąż jeszcze na klęczkach, przybliża się do mnie. – Teraz wyglądasz na dwadzieścia siedem lat. Nie! Wiem już, jak będziesz wyglądała jako staruszka. – Proszę iść! – Witolia wskazuje drzwi. – Idź już, dziewczyno! – Po moim trupie Zostań! – otaczam rudą głowę ramionami. Kiedy tak trwamy obie w najprzedziwniejszej pozycji, Witowia spogląda na nas chyba bezradnie. Robi mi się jej żal. A może jako staruszce także będzie mi trudno z młodymi? – W takim razie ja wychodzę – oświadcza matka mego ojca i znika za drzwiami wiodącymi do kuchni. – Babciu, nic nie rozumiesz! – wołam w ślad za nią. Żadnej odpowiedzi. Patrzymy po sobie. Agata się podnosi. – Łyso mi jak nie wiem – mówi po chwili. – Nie przejmuj się. Przebłagamy ją. Robi, co może, ale nic nie kapuje. – Odwijam papier, bo ciekawa jestem książki przyniesionej przez mego gościa. Cudowna! „Dzieje baletu” Tacjanny Wysockiej. – Skąd ją zdobyłaś? – pytam oszołomiona. – Była w antykwariacie. Przechodziłam akurat, więc... – Musiała kosztować masę forsy. – Przestań! – krzywi się ofiarodawczyni. – Twoja babcia jest całkiem fajna, – Zmienia temat. A mnie, co tu kryć, miło słyszeć, że Witolia się jej spodobała pomimo swego wyskoku. – Ty wiesz, kiedy ona się urodziła? – zniżam głos do szeptu. – Przed pierwszą wojną światową! Grubo przed. Oglądam książkę Wysockiej. Ryciny, opisy. To prawie encyklopedia baletu – dochodzę do wniosku. Nawet o profesorze Rawskim napisała. – Przed pierwszą wojną światową? Poważnie? – Agata wygląda na szczerze zdziwioną. – To i tak jest normalna. Mój dziadek mówi tylko o wojnie w trzydziestym dziewiątym roku, jak wysadził jakiś tam most. Wypija kieliszek, drzemie, budzi się i znowu nawija o tym samym. Najlepsze, że to całe wysadzanie wcale nie było potrzebne – Agata opowiadając, wytrzeszcza po swojemu oczy i wszystko robi się dzięki temu jeszcze zabawniejsze. Chichotałam już, gdy mówiła o Witolii, lecz teraz wybucham śmiechem. – Przestań, bo nie wytrzymam! Jak słowo! Wysadzenie nie było potrzebne nic a nic – ruda rozsiada się w foteliku. – Sam... sam się przyznał. Front się już dawno przesunął, czy jakoś tak... A on – bum! I most leci w powietrze. A ile się przedtem dziadek naskradał, naczołgał!... – opowiadając naśladuje ruchy pełzającego. Robi to genialnie, myślę. Wszystko, żeby mnie rozweselić. Nawet ona w tej swojej szczerości – sztuczna, na pokaz. A może właśnie naturalna. Tylko ja bez przerwy muszę myśleć, oceniać... Ile bym dała za własne niemyślenie albo za branie wszystkiego jak leci, bez roztrząsania. – Biedny dziadek. Musiało być mu przykro – poważnieję. – Och, ledwo zipię, tak się śmiałam. – (Teraz ja jej robię przyjemność – zapłata. Mam za co. Od jej przyjścia nie pomyślałam ani razu o Januszu.) – Dawno mi nie było tak wesoło – dodaję.– No, przynajmniej się śmiejecie – pojawia się niespodziewanie Witolia. – Zapomniałam o chlebie i cukrze. Wychodzę. Kupić ci coś? – Babciu, jesteś wspaniała! – atakuję frontalnie. – Bardzo panią przepraszam – Agata robi tak przesadnie skromną minkę, że znowu nie wytrzymuję. Mój śmiech jest zaraźliwy. Witolia zła, że się musiała rozpogodzić, marszczy brwi. Postanowiła widocznie przed pojawieniem się, zachować powagę za wszelką cenę. – Więc mam coś kupić? – pyta walcząc z własną twarzą. Nie wytrzymuje. Uśmiecha się. – Mleczną czekoladę– rzuca Agata szeptem prosto w moje ucho. – Mleczną czekoladę – powtarzam głośno. – Dwie tabliczki. – Dobrze, że wam wesoło – moja babka nie odchodzi. Patrzy na nas. – My jesteśmy wypaczona generacja – odpowiadam unosząc brwi w grymasie błaznafilozofa. – Telewizyjna! – włącza się natychmiast moja przyjaciółka i znowu się obie śmiejemy jak wariatki. Aż gdzieś tam złość mnie bierze na siebie samą, gdyż taka wesołość wydaje mi się nie na miejscu. Jest silniejsza od smutku. Zupełnie jak gdyby wezbrała we mnie rzeka i stało się to niespodziewanie po odświeżającym deszczu. Agata ma coś takiego w swojej twarzy, że... no, nie można się powstrzymać. – Śmiejemy się, kiedy nam smutno – dodaję. – Herbata gotowa. – Czuję na sobie uważny wzrok Witolii. – Jeśli będziecie miały ochotę... – Uprzejmie dziękuję, proszę pani – Agata dyga pochyliwszy głowę. – Raz jeszcze przepraszam, że ośmieliłam się Ewie powiedzieć prawdę. – Oj, panny, panny... Nieraz jesteście jak małe dzieci – babcia uśmiecha się już całkiem jawnie. – Trudno was zrozumieć. Do zobaczenia! Po jej wyjściu, spoglądamy obie na drzwi, jak gdyby mogła się w nich pojawić znowu. – Zgłupiałam, czy co? Dlaczego nie zaproponowałam jej, że sama kupię ten chleb i herbatę – odzywa się Agata. – Ty nie bądź taka święta! – Wcale nie jestem święta – ruda zastyga z dziwnym wyrazem twarzy. – Całowałam się dwa dni temu z fantastycznym facetem. To było!... – wykrzykuje i natychmiast ścisza głos, rozglądając się. – Trudno to nawet nazwać. Od przedwczoraj nie umyłam twarzy. Tu mnie całował – wskazuje podbródek. – Tu, przenosi palec na usta. – I tu... – dotyka szyi. – I jak dyszał! – Nie bujasz? – Jak zwykle przy niej, staję się nieważna. Po prostu przestaję istnieć. – Dyszał jak... maszyna parowa – Agata wybałusza oczy. – Ochu! Ochu! Ochu!... Z czego się śmiejesz? W tym nie było nic wesołego. Namiętność, rozumiesz? Miał brodę... – To jakiś staruch – krzywię się z udaną odrazą. – Coś ty? Koszykarz – patrzy na mnie pogardliwie. – Najwyższy w drużynie. Metr dziewięćdziesiąt sześć. Żeby mnie pocałować musiał się pochylić, o tak... – Agata gra koszykarza, pochyla się, udaje pocałunek. – Jego broda pachniała... Sama nie wiem czym – wszystkimi Słowo daję, że jej zazdroszczę rozradowania światem. – Broda nie może pachnieć wszystkim – spoglądam z niewiarą. – Właśnie, że może – obrusza się. – Wiatrem pachniała, dymem, lasem... – ... Zupą pomidorową – dopowiadam szybko. – Ty! Uważaj! – ruda zamierza się na mnie ręką. – Już się w nim kocham drugi tydzień – ręka opada. – Wszystkie dziewczyny mi zazdroszczą takiego drągala. Jak idę z nim ulicą, to... każdy patrzy. A ja wiem, że się domyśla, rozumiesz czego... Jak my... on i ja... hi, hi... w jaki 74 sposób nam się udaje...,– śmieje się, zatacza w ataku wesołości. Patrząc na nią, nie wytrzymuję długo. – Rozumiem! – chichoczę – Nie mogę! To strasznie śmieszne! Wreszcie chyba niemyślenie. Jak dobrze. Trwa niestety krótko. – Bo życie w ogóle jest śmieszne – Agata próbuje zapalić papierosa. Zaciąga się, kaszle. – Jasne – przychodzi mi do głowy, aby właśnie teraz przed nią spróbować. Nie mówię nic, ani słowa. Wyprostowawszy nogę, wieszam na stopie woreczki z piaskiem. Trwam w tej pozycji. Agata obserwuje moje przygotowania szeroko rozwartymi oczyma. – Co ty robisz? – nie wytrzymuje wreszcie. – Taki jeden... młody lekarz mi poradził – informując, naprężam raz po raz mięśnie i nic się nie dzieje. Noga nieruchoma. – Powiedział: „Cuda się nieraz zdarzają. Ostatecznie ćwiczenia wzmacniające nie zaszkodzą. Nie ma nic do stracenia”. Jest na bakier z profesorem Gize. Profesor mówi, że ze mną klops, że będę mogła chodzić tylko o kulach albo w najlepszym razie z laską. Fajnie, co? – Kurka wodna! – oczy Agaty przerażone. – Poważnie? – Jak słowo! Tak powiedział oglądając najnowsze zdjęcie rentgenowskie mojego kolana. – To znaczy, że kiedy zdjęli ci gips, nic się nie polepszyło. Niech to amnezja! – Ruda krztusi się i gasi papierosa. – I o co chodzi z tymi woreczkami? – Mam powoli podnosić nogę. Robię to codziennie po parę godzin. – Podnosisz? Jak to „podnosisz”?... Teraz też? – Klęka. – Ale przecież zupełnie... Wcale nie widzę, żebyś... – Skończ! No czemu nie kończysz? – wybucham. – Nic się nie rusza, to chciałaś powiedzieć? Bo masz rację, robię wszystko, a ten przeklęty giczoł ani drgnie! – To chyba trzeba powtarzać, ćwiczyć w ten sposób... (Nie zna odpowiedniego słowa, myślę) ćwiczyć tak... wiele razy i wtedy może... – powtarza nie patrząc w górę. Nie zmienia pozycji. Wciąż trwa pochylona nad moją nieruchomą nogą. – Napinam mięśnie, tak wewnętrznie, rozumiesz? – mówię drżącym głosem, choć staram się trzymać i nie rozkleić. – Napinam w środku i tego... nie widać. Naprężam i liczę. Sto, dwieście razy tak napinam... Pocę się, przewracam, płaczę jak wariatka i znowu... Znowu! – kończę bardzo cicho. Wyrzuciłam wsio! – przelatuje mi przez głowę. – Jest lżej. Nie dotyka moich barków „pocieszającym gestem”, jak piszą w książkach. Nie mówi w ogóle nic. Wciąż patrzy. Może nie wie, jak się zachować? Może naprawdę chce coś tam zobaczyć?... Nawet dobrze, że nie widzi moich oczu. Napinam mięśnie z wściekłością. A ta mówi spokojnie, jak gdyby nigdy nic: – Teraz o milimetr, może o dwa podniosłaś. Słowo daję! Zrób to jeszcze raz! Powtórz! Tak! – wykrzykuje, – Podniosłaś! Milimetr! Krew uderza mi do głowy. Padnę tu za chwilę, zacznę ryczeć ze szczęścia. Ale nie powiedziała prawdy. To jasne. Buja, bo chce mnie podtrzymać na duchu. – Poważnie? – gram spokój, choć urodziła się już we mnie obłędna nadzieja. – Nie wierzę – uśmiecham się. – Milimetr to byłoby i tak strasznie, okropnie dużo. Dotąd ta przeklęta gira nawet nie drgnęła, Decyduję się. Zbieram siły. – Patrz! Spróbuję jeszcze raz! Koncentruje się, mobilizuję. Daję sygnał mięśniom, napinam je najpierw w wyobraźni, później w rzeczywistości. – Teraz nic. Kiszka! – oświadcza klęcząca i poważnieje. – O rany! – podrywam się. – Uwierzyłam ci, że przedtem naprawdę podniosłam, że nie bujałaś, aby mi dodać odwagi. – Ja miałabym bujać? Oszalałaś? – wzrusza ramionami.A we mnie naprawdę szaleństwo. Tylko go nie okazuję. W myślach robię już wszystko – chodzę, biegam... Cały świat znowu dostępny, bliższy. Nie wytrzymuję. – Więc podniosłam o milimetr! Dałam radę! – Całuję Agatę. – Cudownie! W takim razie, może jutro... Ty wiesz, co to dla mnie znaczy? – Jutro podniesiesz wyżej – ruda śmieje się do mnie z bliska. – Jak amen w pacierzu, podniesiesz! Profesor mógł się pomylić. Mojemu dziadkowi powiedzieli przed dwudziestu laty, że ma raka. I co? Dziadek żyje do dziś! Nie ma nic piękniejszego od prawdziwej przyjaźni – myślę i nachodzi mnie fala wielkiego wzruszenia. Odwracam głowę, by Agata nie dostrzegła moich łez. – Z Januszem skończone – oznajmiam względnie pewnym głosem (Boże, jaka stałam się mocna). – Byli tu oboje. On i Liza – dodaję. – Opowiedz! – Ruda siada z wrażenia. – Opowiedz wszystko! Jasne. Powiem ci, co czułam. Kiedy Janusz wszedł... – Zacznij od samego początku! – przerywa, – Oczywiście jeśli chcesz. – A komu mam opowiedzieć? Pewno, że chcę. Mogę jej opowiedzieć wszystko. No, prawie wszystko – myślę. Jak to dobrze! – Przyniosę herbatę – podrywa się. – Masz ochotę? – Fajnie, przynieś – Kiwam głową i Agata wybiega.ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Uprzytamniam sobie właśnie dziś, we wtorek, że już październik. Jak szybko biegnie czas, kiedy się walczy, ale tak – na całego. Z sobą się naparzam, z własnym zwątpieniem i to najtrudniejsze. Na dworze mglisto, jesiennie. We mnie także. Lato przeminęło bez mojego w nim uczestniczenia. Po prostu wypadło mi z życiorysu. Mój pokój, to schludne więzienie, Albo zadbana klatka. Kiedy robi mi się dennie, czytam. Zaliczyłam sporo książek. Właściwie, to obłędną przygodę miałam z nimi. Stały zapomniane w starej szafie dziadka. Spokojnie im było, zacisznie. Pogadywały ze sobą o dawnych sprawach. A tu ja – kuternoga. Wspinam się, włażę na krzesło, objuczona nimi, siadam na podłodze. Dziwne te książki, odmienne od dzisiejszych. Byłam podniecona przeglądając je. Zupełnie jakbym wybrała się niespodziewanie w daleką podróż. Cudowną pracę mają archeologowie. Albo historycy sztuki. Wędrują w czasie i przestrzeni. Zbyt mało miałam czasu na uprzytomnienie sobie wielu spraw. Taniec to jednak ciężka dyscyplina. Dlaczego człowiek żyje tak krótko i ma tak strasznie ograniczone możliwości? Chciałabym posiąść mnóstwo zawodów i móc je wykonywać niemal jednocześnie. Mądrzeję albo staję się głupsza. Na to samo wychodzi. Ale raczej coś tam się w mojej głowie chyba poszerzyło. Nawet fakt, że zrobiło się chłodniej, że słońce inaczej świeci, oceniam z dystansu. Niedawno oglądałam w telewizji film „Widok z okna”. W sam raz dla takich jak ja. Przeżyłam go. W dodatku Gregory Peck zawsze mi się szalenie podobał. Już wiem, jak wygląda mój książę w nowej wersji. Jest dokładnie taki sam jak ten wspaniały aktor. Nie! Korekta! Mój książę to mężczyzna podobny do Włodka Lubańskiego i Gregory Pecka. Takie połączenie ich obu. Można zemdleć z zachwytu na jego widok. Wnętrze szafy dziadka pachnie czasem. (Jaka jest woń korytarzy w środku dopiero co otworzonej piramidy? Zapach tysięcy lat! Ile bym dała za rozmowę z profesorem Michałowskim!) Książki dziadka wyciągałam z początku na chybił trafił. Pożółkłe kartki. Tu i ówdzie ryciny. Rocznik pisma „Ziarno” z 1905 roku. „Atak infanteryi Rosyjskiej na okopy Japońskie opodal Portu Artura” – brzmi informacja pod jedną z nich, przedstawiającą mrowie żołnierzy wspinających się na ufortyfikowane wzgórza. Albo „Rewia mody w Paryżu – Tiurniury up to date!” I grupa pań w ogromnych kapeluszach z piórami, a każda z mufką tak gigantycznych rozmiarów, że w głowie się kręci. Ze względu na modę właśnie, oprawione roczniki pism traktowałam „deserowo”. Czytałam dziwa w rodzaju „Podróż po Włoszech” Hipolita Taina (dwa tomy zmogłam, żeby móc kiedyś historycznie” zaginać rodziców) lub „O Janku Płanetniku, który świat cały w kropli wody obaczył”. I kiedy tak ślęczałam nad książkami, doszło do mego spotkania z dziadkiem Tadeuszem, nie żyjącym już od lat mężem babci Witolii. (Podobno był zresztą od niej o wiele starszy, gdy się pobrali.) To znaczy – precyzując – spotkaniem z dziadkiem stały się dziadka myśli zapisane pismem drobnym jak maczek, a przecież czytelnym, na marginesach kart niektórych książek.Przedziwne uczucie. Odkrywanie myśli kogoś już od tak dawna nie ustniejącego. O kim wiedziałam tylko, że był. Pisał ołówkiem. Uwagi w rodzaju „trafne” albo „nie zgadzam się z tem” odcyfrowałam od razu. Trudniej było z obszerniejszymi wywodami. Ale i z tym się uporałam. Od czego babci szkło powiększające? Dziwne książki, a ponadto odkrywanie ojca mego ojca. Coś przecież po nim zostało. Nie tylko rogi jelenie wiszące w przedpokoju mieszkania babci. Doszłam do wniosku, że dziadek Tadeusz nie zgadzał się z całą masą rzeczy, a z wieloma tylko częściowo. Dociekanie tych i innych spraw wciągnęło mnie, pochłonęło. On, jego książki i uwagi na marginesach sprawiły, że mniej myślałam o sobie. Ćwiczyłam kolano (sama nie wiem, jak nazwać moje stałe akcje) albo czytałam całymi godzinami. Jaki mądry na przykład ten filozof Epikur: „Uznajmy, że raz się zrodziliśmy i dwa razy zrodzić się nie możemy, że mija życie i nigdy więcej nie wraca. Dlatego nie odkładajmy radości, lecz korzystajmy z nich, pamiętając, że życie szczęśliwe jest dla nas najwyższą wartością. Gdy żyjemy sprawiedliwie i mądrze, gdy tworzymy dzieło, które nas przeżyje, pozostajemy w pamięci potomnych i osiągamy naszą ludzką nieśmiertelność”. To dziadek podkreślił i nie dodał żadnego komentarza od siebie. Natomiast nie zgodził się z Epikurem, że szczęście polega na pogodzie duszy i bezbolesności ciała i że nie można żyć przyjemnie nie żyjąc rozumnie ani też żyjąc rozumnie nie żyć przyjemnie. „Zbyt proste – zanotował maczkiem na marginesie. – Szczęście to stały, nieraz bolesny wysiłek, uczestniczenie w biegu zwanym życiem, bez gwarancji zwycięstwa, za to z gwarancją zmęczenia”. A w nawiasie, innym kolorem ołówka: „Zwycięstwo nie najważniejsze. Najistotniejsze – to uczestniczenie”. A więc mój dziadek Tadeusz – w ciągu wielu lat urzędnik bankowy – był zarazem myślicielem. Dziwne uczucie poznawać go w ten sposób. Było mi chwilami niezręcznie, jak gdybym kradła jego najbardziej własne tajemnice. Jednocześnie obudził się we mnie niepokój, którego dotąd nie znałam. No, bo jak to jest z życiem? – myślałam. Wszystko się przenika, jest sobie potrzebne. Ktoś istniejący dawno temu, prawie zapomniany, nieważny, wpłynął jednak w przedziwny sposób na mnie, pojawiwszy się jak wyczarowany z przeszłości. A dziadek mojego dziadka? Gdzie był? Co zdziałał? Bo chyba coś zrobił w swoim życiu i to coś stało się ważne dla ludzi, którzy narodzili się po nim. Dziadek Tadeusz (otrzymał to imię, jak mi powiedziała babcia, by uczcić pamięć naczelnika Kościuszki) więc dziadek Tadeusz też musiał podobnie myśleć o swoim dziadku, dorozumiewać się jego. I tu się łączy wszystko, co dzisiejsze, z tym, co było niegdyś. Łączy przez nas samych. Skąd pewność, że to ja właśnie pierwsza w rodzinie pokochałam muzykę i taniec. A może ktoś już niegdyś, w zamierzchłej przeszłości – jakiś mój zapomniany przodek – także tańczył, zatracał się przy muzyce?... Nieważne, kiedy się to działo i gdzie. Mogła to być dziewczyna, moja prapraprababka wywijająca hołubce w karczmie. Mógł to być dziadek mojego pradziadka. Za czasów, dajmy na to, odsieczy wiedeńskiej. Albo jeszcze wcześniej. Stał mi się bliski. O królach piszą. A o nim, mało ważnym bartniku, rybaku czy kołodzieju, nikt nie wspomniał. A więc jestem, stałam się wynikiem wielu ludzi żyjących przede mną. I tak jest z każdym. Ktoś zostaje na przykład dzisiaj wielkim architektem albo lekarzem. Ale naprawdę, to tkwi w tym kimś człowiek, który przed wielu laty leczył ludzi po wsiach jako znachor lub sprawnie budował chałupy. W głowie się kręci. Janko Muzykant, gdyby „żył obecnie, pewno stałby się dzięki studiom wielkim muzykiem lub kompozytorem. Chopin nie umarłby tak młodo na gruźlicę, bo wyleczyliby go antybiotykami. A ilu Louisów Armstrongów umiera ciągle z głodu w Afryce? „Kłosy”... Całe roczniki tych pism, oprawione i godne, znalazłam w szafie dziadka i czytałam bez końca, śmiejąc się z zabawnych reklam i rycin. Ale może ktoś czytający po latach roczniki „Przekroju” albo „Panoramy Północy” także oniemieje ze zdumienia, że właśnie w ten sposób, a nie inny przedstawiały problemy świata. Co to znaczy „toto–lotek”?– zapyta. W ten sposób nigdy dotąd nie myślałam. Robiło mi się smutno, tęskniłam za czymś, weseliłam się dziwnymi sprawami – ułanami na białych koniach, ukończeniem budowy Teatru Polskiego w Warszawie, wspaniałym balem w hotelu Europejskim i podwyżką płacy uzyskaną przez łódzkie prządki „w wyniku głodowego strejku”. Witolia – zdumiona moim zainteresowaniem – opowiadała o naszej rodzime. Wyciągałam z niej wszystko, co zdołała zapamiętać. Kto przyjechał i skąd, i po co? Z kim się ożenił? Ile miał dzieci? Brat dziadka Tadeusza uciekł do Legionów i poległ pod Rokitną. Jacyś stryjowie Witolii (babcia z domu nazywała się Krasucka) wyemigrowali podobno na początku tego wieku do Ameryki. A więc i tam mam krewnych. Bo przecież ci nie znani stryjowie musieli mieć dzieci, wnuki... Książę, wcale nie takie pewne, że nie jesteśmy spokrewnieni – powiedziałam któregoś dnia. Cały świat to jedna, wielka rodzina. Wszyscy wynikają z siebie wzajem. A on na to, że woli o tym nie myśleć. Możesz sobie woleć, a i tak myślisz – ja na to. Nie można sobie zakazać myślenia, a raczej domyślania się, dopowiadania tego, co nigdzie nie zostało zapisane. Na przykład powstania – chodziło mi kiedyś po głowie. Pamięta się o najbliższym, a babcia wspomniała, że jakiś tam jej dziadek walczył w styczniowym. Czy można nie domyślać się tego człowieka, jego nadziei, przeżyć w lasach? Mógł być kolegą swego wnuka działającego w tych samych lasach, tylko później, po latach. Niepojęte. Tak wiele rzeczy i spraw nagle mi się zamknęło, zwarło, że sny miałam niesamowite. We wrześniu, kiedy ćwiczyłam nogę najintensywniej, bo chłodniej się wreszcie zrobiło, sny stawały się wyraziste. Przysięgłabym, że wszystko w nocy dzieje się naprawdę. Może senne przywidzenia to informacje przemycane z przeszłości? Książę, za głupia jestem na to wszystko, zbyt mało wiem, Babcia mówi, że dziadek lubił jeść i że jego hobby to były polowania. Spłyca całą rzecz albo nie znała dobrze swego męża. Jeśli był o wiele starszy... mogło każde z nich żyć własnym życiem. Ale nawet polowania dziadka Tadeusza (jak mało wiem o polowaniach. To znowu inny świat). Więc także tropienie po lasach zwierzyny przez urzędnika banku, dziadka, albo przez moich przodków żyjących przed nim – to ich myśli, cieszenie się lasem, przygodą... Bo, niezależnie od konieczności zdobywania pożywienia, wiem, że swe leśne eskapady musieli lubić. Uwielbiam las, a po kim bym to odziedziczyła? Równanie z wieloma niewiadomymi. Wynik znany. Ja nim jestem. Tak wielu spraw chciałabym być pewna. Tylko że czytając książki o przeżyciach innych ludzi, można łatwiej wyobrazić sobie, jak działali właśnie ci, powiązani z nami krwią. Ale jesteśmy Polakami. Nasza krew wspólna. A może ta przelana liczy się najbardziej? Ciężka zima albo powódź, międzypaństwowy mecz piłki nożnej polskiej reprezentacji – i wszyscy to czują. Jakże potrzebne są książki! Teraz to dopiero, tak od wewnątrz, zrozumiałam. Mówią nam o nas samych istniejących w różnych okolicznościach. Wieczór się zrobił nie wiadomo kiedy. Lubię te poznańskie wieczory, bo Witolia często wychodzi do pani Wiśniewskiej i zostaję sama. W samotności łamię bardziej od zewnątrz „widowiskowo”, tkwiącego we mnie lenia. Mam na myśli to, że jestem swobodniejsza bez babci. Nie wstydzę się wrzeszczeć na siebie samą i gadać w ogóle od rzeczy. To ułatwia. A więc październik, wtorek. – Tak, tak, tak!... Jeszcze trochę! – mamroczę, siedząc na biurku, podczas, gdy moja prawa noga rytmicznie się unosi (od pewnego czasu traktuję ją jako coś odrębnego). Sto dziewięćdziesiąt sześć, sto dziewięćdziesiąt siedem, sto dziewięćdziesiąt osiem!... – wracam do przerwanego liczenia. Nie skarż się, nogo! Gdybym cię tylko mogła wymienić!... Dwieście jeden, dwieście dwa, dwieście trzy... Może kiedyś... za ileś tam lat wymyślą zastępcze nogi,ręce... Ale tymczasem... Ciągnij! – komenderuję przymuszając mięśnie do większego wysiłku. Wyżej! Nie oszukuj! Wyżej, powiedziałam! Ewuniu, ty też... – dostrzegam własne odbicie w lustrze – ...wysiadasz, pocisz się. No, to... czółko zawsze można – sapię przecierając czoło (chwila odpoczynku, jak dobrze!). Nie udawaj, że sił ci brak! – wykrzykuję. Książę patrzy. Wstydź się... słabości!... Znowu nie wierzysz, że się... uda. Zapewniam cię, gwarantuję, że... tak. Moja w tym głowa. Tylko jeszcze trzeba... powalczyć. Łatwo to nie przyjdzie. (Cały świat się kołysze, tętni.) Rzecz idzie o dużą stawkę – dyszę. – A jeśli o dużą, to... wysiłek – dwieście czternaście, dwieście piętnaście, dwieście szesnaście... – wysiłek odpowiedni. I zrobiłaś! – wykrzykuję tryumfalnie do tej spoconej w lustrze. Idzie dwieście dwadzieścia! A teraz dwieście dwadzieścia jeden. Następnie będzie, logicznie, ... dwieście dwadzieścia dwa” dwieście dwadzieścia trzy, cztery, pięć... Wszystko się... zgadza. Nogo, zrobisz do dwustu pięćdziesięciu albo pękniesz, skończysz marnie! Potem odpoczynek! Obiecuję. Co to znaczy, że mi nie wierzysz? Wcale cię nie oszukuję, tylko coraz więcej od ciebie... wymagam, jasne? Więcej wymagam, bo się wzmacniasz. I mów, co chcesz, ale to prawda. Jesteś mocniejsza. Wczoraj już na tobie... – dwieście czterdzieści jeden, dwa, trzy... – Stałam już na tobie, pamiętasz? Ty cholerna nogo! Piekielny giczole! Kochana moja nogo! Najdroższa, jedyna! Jesteś dzielna, fajna! Jeszcze trochę. Odrobinę. Tak, dobrze! Cały świat kołysze się, kiwa... Należy z umiarem, szefowo! Daj jej odzipnąć! Wobec tego... proszę księcia... książę pan coraz bardziej denerwujący z tym swoim bon tonem, dystansem, dystynkcją, chłodnymi oczkami obserwującymi, jak się tutaj... wygłupiam. Stań się podobniejszy do tego piłkarza i aktora! To co, że jestem zziajana jak pies? Wrócę do szkoły, choćby mnie miało rozerwać! Przyswajasz, książę? Wrócę! Że stracę cały rok? No to co? Nie mam stu lat! Do roboty, kończyno dolna, moje zakichane torebki stawowe, rzepko przemieszczona, łąkotko i cała reszto! Nie chce się wam, ale musimy. I!...Raz, dwa, trzy! „Jeśli niefart ciebie dusi Nigdy nie skarż się mamusi” – śpiewam, unosząc rytmicznie nogę. Sama wymyśliłam te słowa i melodię (straszną). „Lecz wysiłkiem mdłego ciała Wzmacniaj ducha pęd! Lecz wysiłkiem mdłego ciała wzmacniaj ducha pęd! Kiedy w życiu minorowo Ruszaj głową, ruszaj nogą Wnet obudzisz nowe siły Ćwicz mój miły, ćwicz! Ćwicz mój miły! Krzep swe siły! Ćwicz mój miły, ćwicz!” Całe szczęście, że usłyszałam szczęk otwieranych drzwi. Witolia już weszła. Nasłuchuje. Wracam do ćwiczenia „na niemo”. – Zamęczysz się! – moja babka już w pokoju. – Nie mogę na to patrzeć! – Miód babcia kupiła? Ostatnio, dzięki pewnej audycji radiowej, uwierzyłam w zbawienną funkcję racjonalnego odżywiania. – Kupiłam. – Niech mi babcia da słoik i łyżkę!Dostrzegam kątem oka, że Witolia nie jest zadowolona z formy mej prośby. – Uprzejmie proszę o łaskawe podanie mi słoika i łyżki! – powtarzam to samo w innej wersji. Wychodzi i już po chwili zjawia się z talerzykiem. Sama nakłada miód łyżeczką. – Przynajmniej chłodniej – obserwuje jak zajadam miód. – Przestań! Odpocznij trochę! Nadszedł moment niespodzianki. – Niech teraz babcia patrzy! – odrzucam kule i stoję bez nich na środku pokoju. – No i co?! – unoszę ramiona. – Ewuniu! Co to? Nie wierzę własnym oczom! – czyni ruch, jakby mnie chciała podtrzymać. – Niesamowite! Słów nie mam. – Nogą poruszyłam! – dorzucam z triumfem. – Widziała babcia? – Dziecko, wystarczy, że stoisz! – patrzy na mnie szeroko rozwartymi oczyma. – Ale poruszyłam nogą! – wykrzykuję. – Niech babcia spojrzy! Poruszam czy nie? – Poruszasz – Witolia patrzy w dół. – Tak, przesuwasz ją trochę. – To chciałam usłyszeć. – Siadam z impetem na tapczanie. – Bóg zapłać. Padam do nóżek! – Co za radość! Może coś zjesz? – Babcia wyraźnie oszołomiona. To potęguje moją radość. – Jasne, że zjem – oświadczam. – Poproszę o trzy kanapki z kiełbasą i o dwa jajka w szklance. I jedno jabłko. Muszę mieć dużo sił. Niedługo najważniejsze – nauka chodzenia! – Co ty mówisz? – matka mego ojca nieruchomieje. – Umrę ze strachu. – Ale wierzy babcia, że mi się uda? – Wierzę – ucieka ze swym spojrzeniem. – Oczywiście, że wierzę. – Nawet jeśli babcia nie wierzy, to i tak bez znaczenia – sunę dalej na fali optymizmu. – Ja wierzę za babcię i za siebie, za cały świat! – (Świat ma mnie gdzieś, myślę jednocześnie.) – W przyszłym roku szkolnym startuję znowu z tańcem! Albo może mi się uda jeszcze przed końcem drugiego półrocza. Jak babcia wie, z Agatą przerabiam matematykę i historię. Jestem właściwie na bieżąco. Kurczę blade, musi mi się udać! – Nie klnij, moje dziecko! – Witolia stała się, o ile to możliwe, jeszcze bardziej znieruchomiała. – Zresztą dobrze, rób co chcesz – oświadcza z rezygnacją po krótkiej chwili. – Byłeś tylko... zwyciężyła. – Znowu milknie. – Cały czas myślę, że rodzice nic nie wiedzą o tym, co się stało. Znienawidzą mnie za tę konspirację. Ja samej siebie nie znoszę. – A ja babcię kocham. Ogromnie! – Decyduję się na pokaz sprawności i znowu wstaję bez kul. – I niech babcia o nich nie myśli! Rodzice i tak się o wszystkim dowiedzą. Ostatecznie mogłam zakochać się w skrzypku albo uciec na koniec świata z jakimś rajdowcem albo żyć z kimś na kocią łapę, urodzić nieślubne dziecko... A ja leczę własną nogę! – Co ty wygadujesz?! – spogląda na mnie jak na raroga (co to „raróg”?). – Sprawa dotyczy zwykłej uczciwości. Podjęłam się opieki. Twoi rodzice nigdy mi nie wybaczą, że ich nie powiadomiłam... Sama nie pojmuję, jak to możliwe. Już październik. Coraz bardziej mnie męczą rozmowy o rodzicach, odpowiedzialności i tych wszystkich babcinych stresach. – Bo babcia wierzy, że dam radę i wyjdę z tego. Od początku babcia w to wierzyła. – Nie sypiam prawie zupełnie – mówi, jak gdyby w ogóle nic do niej nie docierało. – Zamartwiam się. Nigdy nie potrafiłam kłamać. A w moich listach już od pół roku nie ma ani słowa prawdy. Korygowanie, że jeszcze nie upłynęło pół roku, nie ma sensu myślę. Trzeba z innej beczki. – Ja też piszę koszałki-opałki – śmieję się. – Babciu, jesteśmy mafią! Dwie cyniczne kobiety, wyprane z jakiejkolwiek uczciwości. Okłamujące w dodatku Maroko. Ostatni list babci był cudowny! „Ewa robi wielkie postępy w tańcu klasycznym. Jest coraz lepsza. Nie mam z nią żadnych kłopotów...”Przypomnienie tego nie było moim najzręczniejszym posunięciem. Oczy Witolii zrobiły się jeszcze bardziej niespokojne. – Bo mi podpowiadałaś! – wykrzykuje. – Sama nie wymyśliłabym czegoś takiego. Po napisaniu ogarnęło mnie przerażenie. Czułam się przestępczynią. – Ale babcia wierzy, że mi się uda wrócić do szkoły i że ten stracony okres nadrobię – decyduję się iść na całość. – Dlatego może babcia bujać z czystym sumieniem. Znowu źle. Ostatnie słowa na pewno nie przypadły Witolii do gustu. Nie były w jej stylu. Partaczę dzisiaj wszystko. Ale to dlatego, że zadowolona z siebie, nie koncentruję się na rozmowie. – „Bujać z czystym sumieniem”! – powtarza oczywiście. – Dziecinada! Dałam się zagadać dziecku! Co się ze mną dzieje? Do czego to doprowadzi?! Żyłam zawsze uczciwie, brzydząc się kłamstwem. Twojego ojca wychowałam według tych samych zasad. Ile razy to mówiła? – myślę. Sił już nie mam. W dodatku ten okropny patos. – Babciu, to partyzantka – znów na mojej twarzy uśmiech. – Walczymy z ukrycia, ale o słuszną sprawę. Poza tym... bijemy wroga! – Sił już nie mam – moja babka wzdycha ciężko. – Pani Wiśniewska twierdzi, że postępuję niesłusznie i że gorzko za to odpokutuję. Ach, wszystko jasne. Znowu dwie starsze panie odbyły wnikliwą rozmowę na mój temat. – Pani Wiśniewska jest... – krzywię się, gdyż nie chciałabym oceniać facetki nawijającej z reguły albo o swoim chorym sercu, albo o sąsiadkach, a w najlepszym razie o programach telewizyjnych czy rebusach. – Proszę! No, proszę... ulżyj sobie! – Twarz babci zacięta. – Wiem, jak bardzo ją lubisz. – Poczekajmy jeszcze dwa tygodnie– przyjmuję uspokajającą uwagę wypowiedzianą przez księcia. – Jeśli nie będzie lepiej, napiszemy rodzicom o wszystkim. Nie, trzy tygodnie – poprawiam się. – To powinno wystarczyć. Że też akurat w dniu, kiedy zrobiłam wielki „show” stania bez kuł, musi wyjeżdżać ze sprawą korespondencji. Nie ma w świecie zrozumienia. – Dziecko, przecież jeśli słaniając się, zrobisz nawet parę kroków, to bardzo mało – mówi Witolia miękko, a we mnie jakby piorun strzelił. – Kiedy słusznie – udaję, że nie dotarł do mnie bolesna okrzyk Witolii „Boże, co ja mówię?” (to u niej zwykłe słowa kiedy coś wygarnie bez zastanowienia). – Słusznie – powtarzam. – Tak trzeba. Grunt to otwartość. Dziękuję. Ale szczerość za szczerość: zrobienie tych paru kroków bez kuł czy laski, będzie znaczyło, że to ja mam rację, a nie profesor Gize. Ze będę mogła chodzić, a w takim razie może biegać, a może... tańczyć Sama nie wiem, co się ze mną dzieje. Jeszcze bardziej nerwowa się zrobiłam, czy co? Drżę znowu. Idzie to falami, od wewnątrz. „Skunać przyjdzie”, powtarzam w myślach porzekadło taty. – Szaleństwo, obłęd! – Witolia ruchem tragiczki dotyka skroni dłońmi. Wszystko się powtarza, myśli, słowa, ruchy – oceniam. Na pewno jakaś dziewczyna miała kiedyś problemy podobne dc moich. Głupia myśl, lecz w tajemniczy sposób pokrzepiająca. – Jeśli uda ci się swój zamiar urzeczywistnić – z całego serca ci tego życzę – uwierzę we wszystko. A rodzice będą mogli być z ciebie dumni. Przepraszam, już powinni być dumni. Bo przecież twoje wysiłki... Wytrzymuję spojrzenie starych oczu. – Babciu – zaczynam ciężko.– Co za znaczenie mają słowa „dumni, niedumni”... Ja chcę żyć, rozumie babcia? Po prostu żyć, to znaczy tańczyć... Jeśli mi się to nie uda... Jeśli mi się to nie uda... Jeśli się nie uda... – dudni w mej głowie. Nic, przeżyjemy – próbuję walczyć z przerażeniem. – Uda ci się. – Ręce Witolii zbliżają się. Dłonie dotykają mojej głowy. – Na pewno ci się uda.– Wcale babcia w to nie wierzy. I ja też nie! – Głupie łzy tylko czekały. Napływają do oczu. – To byłoby zbyt piękne! – dodaję rozedrganym szeptem. Jak potrzebnie babcia przytuliła mnie do siebie. Chwilami dobrze jest stać się małym, bezradnym dzieckiem.ROZDZIAŁ JEDENASTY Dzisiaj ostatni wieczór starego roku. Dobrze, że się ten rok kończy. Z nogą coraz lepiej, a jednocześnie słabnę. Mogłabym to określić, że często ostatnio wysiada we mnie samej wiara, że.., Boję się o tym myśleć, słowo daję. Nie wyobrażam sobie porażki. Inaczej – nie widzę zupełnie małego sukcesu, mini-osiągnięcia. Co z tego, że będę – dajmy na to – normalnie chodziła? Poruszała się jak inni ludzie? Ja muszę przecież... A więc im lepiej tym więcej we mnie niepokoju i nieufności, Urwać się można. Święta Bożego Narodzenia już poza mną. Odegrałam swoje, Postanowiłam się nie dać. Babcia chyba poszła na to samo. Początkowo byłyśmy obie sztucznie rozradowane, przebrnęłyśmy nawet, bez jednej łzy, opłatkowe życzenia. Później zrobiło się autentycznie miło i ciepło. Za oknami śnieg i mróz. Chyba zimą najpełniej docenia się dom, własne ściany. Od rodziców dostałam na gwiazdkę wizytową sukienkę – szał, i prawdziwe lakierki. Z nimi heca. Lewy za duży, prawy zbyt mały. „Masz pewne zachwianie – pocieszała mnie babcia, jak gdybym się naprawdę przejęła. – Sforsowałaś prawą nogę. Za to lewa... Nie chodzisz, rozumiesz, i dlatego... Kiedy twój ojciec złamał nogę na nartach, to później było z butami to samo...” Fajnie. Mam zachwianie. Zresztą może wariuję i niebawem, jak stryjek Cyryl zostanę kapitanem statku żeglującego po nieznanych morzach. Zawsze istniał we mnie podział na osoby. Ostatecznie mozoląc się przy drążku, także w myślach rozmawiałam z kimś drugim – tkwiącą we mnie dziewczyną albo książę mi dodawał sił swymi rozkazami, że jeszcze kilka taktów, że należy liczyć do dwudziestu albo do stu przy wykonywaniu ćwiczeń na obolałych palcach. Teraz jednak pogłębiło się we mnie odchylenie od normy, bo nie potrafię już leczyć ruchem mojego kolana (nazwałam to „leczeniem ruchem”), nie idzie mi to bez jednoczesnego wyrzucania z siebie całej masy słów. Gdyby mnie ktoś czasem podsłuchał, byłby ubaw. A więc komentuję, wykrzykuję, zaklinam... To dodaje sił. Słysząc samą siebie perorującą w ten sposób, nieraz się boję. A jeśli mi to zostanie? Na pewno zostanie? Przyszły mąż będzie miał ze mną życie! Biedny człowiek. Tego wieczora – gdy tak wsparta o poręcz krzesła oburącz, sunę do okna, a potem zawracam ku drzwiom i czynię to w kółko od trzech godzin – siedzi we mnie „ta druga”. – No i już nie możesz! – wykrzykuje szyderczo. – Normalnie wysiadasz! „Na wycieczce jak to... miło – odpowiadam jej śpiewem. – Bo ruch... zdrowiem jest i siłą!” – Wszystko bez sensu – sączy truciznę tamta. – I po co się tak męczyć, okłamywać?... Można i na siedząco przeżyć życie. Ostatecznie przedreptać je. Na co liczysz, kretynko? że ci się uda? Że pokonasz naukę? Profesor ma w małym palcu wiedzę o takich przypadkach, jak twój. Śmieszna jesteś, naiwna. Stań, odpocznij! Daj temu spokój! I tak nie wyciągniesz z siebie więcej. Po diabła wymyśliłaś cały ten taniec, wmówiłaś go sobie? A teraz jak koń w kieracie... Człapu, człap... I od nowa. Czy nie lepiej mleć ziarno? Przynajmniej chleb zostaje. A po tobie? Książę, ratuj! – osłabła gadaniem tamtej, próbuję się bronić, znaleźć wyjście.– Dzisiaj dno – szepcę. Przestałam wierzyć, że mi się uda. Jak szaro dookoła, jak samotnie... „Przez Saharę nucąc śpiew” – ciągnę załamującym się głosem. Dziś sylwester! – wykrzykuję. Weselmy się noworocznie! Niech żyje nadzieja, matka głupich! – Przystaję. Wybacz, mości książę. – Ocieram pot z szyi i karku chusteczką. Poświęcam ci ostatnio tak mało czasu, lecz... sam rozumiesz – szkwały, nawałnice, burze... – wszystko we mnie. Gdzieś płynę jak mój... stryjek. Dokąd? Wsparta na poręczy krzesła, zawracam od drzwi w kierunku okna. – Sama nie wiem – odpowiadam. Przed siebie. Może opływam świat?... Wiatr bije w twarz i... strasznie wyglądam, prawda? Ale jestem do przodu. Każdy taki... niby- krok, to... zwycięstwo. Nie kiwaj głową, książę! Bez propagandy ani rusz! Własny aparat... propagandowy – wlokąc się, dyszę rytmicznie dla hecy. – Własny aparat propagandowy podtrzyma na duchu każdego! Naprzód! Nie zatrzymujmy się! Zażyj tabaki, książę, i nie gap się tak! Że łażę w ten sposób miesiąc i nic z tego nie wynika?... Widocznie trzeba... dłużej. Najgorsze to zwątpienie. Wiara! Należy wierzyć, że się... Ze będzie lepiej. Nie mów tyle, stara! – przystaję na chwilę. Męczysz się gadaniem. A sił ci potrzeba coraz... Damy radę! Ruszam wsparta na obolałych ramionach (sforsowałam mięśnie.) Damy radę! – powtarzam. Gdyby nie to przeklęte kolano!... Ale pokonam jego opór! Założysz się, książę, że pokonam? Wasza wysokość, w ten sposób nie można! Albo się zakładasz, albo nie. To poważne, najpoważniejsze. Nie ma w tym nic wesołego. Chyba jesteś po mojej... stronie. Razem wątpimy albo wspólnie mamy nadzieję. Sława... Do chrzanu tarcia mi sława potrzebna!... Bądź skromną dziewczynką, Ewuniu – uśmiecham się słodko, jak lukrecja. Rób na drutach. W przyszłości to się przyda... Spokojne życie, podlewanie kwiatków... A co się liczy? Dzisiaj bale sylwestrowe. Tańczy cały świat. Ludzie robią wielki popis, podsumowują, licytują się: „Te kolie to od męża, tak mnie kocha. Jestem szczęśliwy z bliźniaków. To był dobry rok dla mej sportowej kariery. Zarobiliśmy masę forsy na antykach. W mojej hucie nowy spust surówki. Moja zasługa, że rozbudowano to miasto. Zdobyłem pieniądze. Jestem piękna. Mam powodzenie. Wszyscy zazdroszczą mi wygranej, kiecki, męża, dzieci przemądrych...” Więc w czym tkwi sens istnienia, radości? Książę, czy tobie wystarcza mój pałac? Żyjesz w marzeniach. Fajnie ci? – Zawracam od drzwi. Jeśli nie, to się wyprowadzaj! Fora ze dwora! Uf! Wysiadka – przystaję. Nie mam sił. Walcz stara, walcz! – odzywa się książę. Czemu stoisz? Ruszaj! Trzeba załatwić to zwątpienie. Zwątpienie cechą postępu! Wątpliwości towarzyszą rzeczom wielkim! Nogo, do roboty! – teraz ja (zresztą wszystko mi się już miesza). Ruszamy! Trochę szybciej – prosto! Zawracamy i... raz, dwa, trzy! Odrywamy giczoł od ziemi, podnosimy... – Udaje mi się rzeczywiście unieść nogę. Od razu przybywa mi sił, zwątpienie, jeśli nie znika, to maleje. Dobrze, brawo! – wykrzykuję. Jeszcze raz. Jeszcze mnoga, mnoga raz! – śpiewam i właśnie wtedy przewracam się. Leżę na ziemi. Ostatnio boję się okropnie upadków. W chwili gdy straciłam równowagę, zrobiło mi się naraz zimno i gorąco. – Małe omsknięcie miało miejsce, ale my... – wracam do swojej „konferansjerki” w chwili gramolenia się z podłogi. Wreszcie stoję „w pozycji”. Ręce na poręczy krzesła, korpus wyprostowany. Odechciało ci się spaceru?– syczę złowrogo do tamtej. Czekaj! Zaraz zapłaczesz. Nie ze mną takie sztuczki. Pokażę ci jeszcze! – Krzesło ruszyło, a ja za nim (tak to nieraz odbieram). A książę pan raczy się odwrócić! – próbuję żartować. Nie godzi się patrzeć na dziewicę sponiewieraną niecnymi praktykami! Pańszczyznę winieneś znieść w swoich włościach – robię groźną minę. Chłopstwo się skarży. A ty co – aktoreczki, zabawy, kuligi, prywata... Ale dziś miej dyspensę. Zapomnij o wszystkim. Szalej za mnie, za sfiksowaną dziewczynę, która... A starzy, jak zwykle bezbłędni z tą sukienką na sylwestra, z lakierkami... „Niech nasza tancerka w tym wystąpi na zabawie”... I „występuję”. Od ściany do ściany... Hop, dziś, dziś... Nie narzekaj, Ewuniu! Nie użalaj się! Bo i tak jesteś do przodu. „Naprzód wiara, iść przytomnie!...” – próbuję zaśpiewać to grubo jak Ładysz. Zawracam od okna. – Człowiek się rodzi, aby po prostu... istnieć. Istnienie, życie, wegetacja... Nie, innakolejność: życie, istnienie, wegetacja... Ktoś dzwoni! – mówi „ta druga”. Idź do przedpokoju i otwórz drzwi! (Rzeczywiście, dzwonek słyszę wyraźnie). Życie, to podobno jakaś tam walka. Chyba więc nie tylko istnieję. – Chwileczka! – wołam. – Zaraz! – Sunę z krzesłem w stronę przedpokoju. Otwieram drzwi i gapię się oniemiała ze zdumienia. Przede mną Agata ubrana wieczorowo. – Nie mam jednak ochoty – mówi wchodząc. – Wariatka! – Marokańska suknia prosto z Casablanki. Wygląda w niej jak gwiazda filmowa, sylwestrowa zabawa, dwumetrowy koszykarz, a ta jakieś histerie! – wybucham od razu. – Wracaj! Spływaj natychmiast, rozumiesz?! Masz się bawić! – Ani myślę – siada w fotelu zakładając z gracją nogę na nogę. Odsłania w ten sposób marokańskie lakierki. – Jeśli zaraz, natychmiast nie pójdziesz, to cię zrzucę ze schodów! – Dobra, zrzucaj! – moje złowrogie spojrzenie nie zrobiło na niej najmniejszego wrażenia. – Myślisz, że nie wiem, dlaczegoś tu przyszła? – Próbuję uporządkować jakoś swą fryzuję. Narzucam szlafrok. – Ciekawa jestem – ruda uśmiecha się bezczelnie. – Bo chcesz się dla mnie umartwiać! „Poświęcę się i zrezygnuję z zabawy”, tak sobie umyśliłaś. – Zarozumiała jesteś – Agata zapala papierosa i oczywiście kaszle natychmiast. – Nie miałabym nic lepszego do roboty, tylko z tobą zaczynać Nowy Rok – dodaje walcząc ze swoją krtanią. – Nawet do głowy mi coś takiego nie przyszło. – Chcesz być dobra, straszliwie szlachetna! – Siadam naprzeciw niej. – Babcia też działa teraz w charakterze „Anioła dobroci”, bo pani Wiśniewska ma stan przedzawałowy. Co rusz to ma stan przedzawałowy i babcia do niej lata. A jakie zrobiła przedstawienie, nim wyszła! – zapominam naraz o gniewie. – „Sama nie wiem, komu jestem dzisiaj potrzebniejsza. I to w takim dniu, początku Nowego Roku!” – odtwarzam Witolię chyba nieźle, bo Agata chichocze. – „Jak możesz, moje dziecko, zostać sama? A z drugiej strony pani Wiśniewska – ciężko chora, osamotniona!” – Niech babcia czyni, co jej serce dyktuje, to ja – (mrugam do Agaty.) – Serce moje jest przy tobie, dziecko kochane. Ale ostatnio czujesz się dużo lepiej, dlatego pomyślałam... – Dlatego niech babcia podąży do człowieka, któremu potrzebniejsza w złej dobie! – W tym sposobie masz mnie – Agata poważnieje. Patrzy na mnie. – Chodziłaś bez przerwy? – W kółko. – Gapię się na oklejone filcem nogi krzesła, z którym chodzę. (Dzięki temu oklejeniu suwa się lepiej po podłodze.) – No i jak było? – przenoszę spojrzenie na przyjaciółkę. – Drętwo – krzywi się. – Chłopcy niesamowicie sztywni w swoich garniturkach. Dziewczyny sztucznie rozgadane, że to niby wielki bal i trzeba być miłą. ABBA dudni, bo ktoś źle nagrał. Aha, kolumny od stereo wysiadły i mój drągal reperował bez przerwy. Nawet na mnie nie spojrzał, tylko ciurkiem reperował i przełączał jakieś druty. Nogi... nogi, kiedy tak siedział „na ziemi... – ruda śmieje się jak szalona – ...Te swoje straszliwie długie nogi, składał zupełnie jak scyzoryki... – Wtóruję jej. Widzę całą scenę. Pokładamy się obie. Boże, co to za cudowna dziewczyna! – Myślałam, że umrę... ze śmiechu. Odkochałam się – Agata gasi papierosa. – Kretynko! Nie potrafię się na nią złościć ani też niczym przejmować w jej obecności. – Zaraz Nowy Rok! Dwunasta! – wrzeszczy nagle, otwierając sportową torbę, z jaką przyszła. – Mam tutaj... – wyjmuje z niej coś zawiniętego w papier. – Gwizdnęłam parę kawałków tortu... – Pyszny! – Sięga głębiej i ukazuje się butelka. – A tu szampan. Sporo nawet – spogląda na zawartość butelki pod światło. Wyjmuje korek. – Ciągnij, stara! Raz siężyje! – Jesteś niesamowita! – Trzymam butelkę i chcę tej wariatce powiedzieć właśnie teraz bardzo wiele. – Agata, słuchaj... – zaczynam. – Chciałam ci zawsze... – Streszczaj się, bo gaz z szampana uchodzi! – wykrzykuje (ale wiem, że także jest wzruszona). – Pijesz czy nie? – Więc... wszystkiego najlepszego! – Upijam łyk z butelki. – Cieszę się, żeś... – Obserwuję, jak ona z kolei zabiera się do picia. – Samej byłoby mi jakoś... – Nie nudź! Teraz ty! – Wypiła łyk i podaje mi butelkę. – Niech żyje Nowy Rok! Za oknem strzały, oślepiające blaski. Zegar w pokoju babci wybija dwunastą. Myślę o rodzicach, o całym świecie i wszystkich ludziach. Niech będzie im dobrze, szczęśliwie. – Żeby ci się udało! – Agata bez sensu próbuje uporać się z nowym papierosem. – Żeby ci się udało, co zamierzasz! – mówi krztusząc się po swojemu. Oczy ma pełne łez. Jutro jej powiem, żeby rzuciła to palenie. Dzisiaj jeszcze niech robi, co chce – postanawiam w myślach. Najgorsze, że ktoś jej wmówił, że papierosy działają odchudzające. – Agata, zawsze będziemy razem – otaczam siedzącą ramieniem. Rok temu mówiłaś to samo „Kubusiowi”, uśmiecha się złośliwie „tamta druga”. Nie chcę jej. Wolę księcia. Niech wróci. On delikatniejszy. I niech wróci, jaki był, niepodobny do nikogo! – Jasne, że będziemy – odpowiada Agata. – Włączę – wskazuje magnetofon. Książę, wszystkiego najlepszego! – mówię w myślach. Dziękuję – uśmiecha się arystokrata po dawnemu. Wrócił nie zmieniony. Śpiewa nieboszczyk Armstrong, wtóruje mu Ella Fitzgerald. Agata, piękna w seledynowej sukni, zaczyna tańczyć. Nieźle jej to wychodzi. Zerka na mnie i przerywa. – Tańcz – mówię siadając wygodniej. – Już mogę patrzeć. Nie przejmuj się mną! – Innym razem – uśmiecha się do mnie i podchodzi. Wychwytuje prawdę bezbłędnie – myślę. – Nowy Rok zaczęłam najlepiej jak tylko można. Chyba będzie szczęśliwy.ROZDZIAŁ DWUNASTY Jeśli przeczytam w jakiejś książce, że ktoś postarzał się dzięki temu, co przeżył, o wiele lat – już będę wiedziała, jak to się dzieje. Wszystko zostaje w człowieku. Twarz może mieć prawie nie zmienioną. No, może przybędą mu zmarszczki, (Mnie na przykład zrobiły się cztery pod oczyma.) Najistotniejsze jednak, że własne przeżycia niby się zapomina, nie wraca do nich. A jednak, tak w środku, siedzą w każdym, jak w zamrażalniku lodówki. Wystarcza, żeby troszkę odmrozić i już są do wykorzystania. Precz z odmrażaniem i z mrozem z ogóle! Dość już go miałam w styczniu i w lutym. Plamy na słońcu, a na ziemi od Grecji i Hiszpanii po Kalifornię, istny obłęd zasp, huraganów i kłopotów transportowych. Energetycznych także. Pomagało mi tysiące odśnieżających, „walczących – jak mówili w radio – z aurą”. I dlatego wszystko dość zawikłane. Kiedy oczyszczali drogi, zmagając się z zaspami na wichrze zimnym i przeszywającym, gdy całymi nocami walczyli kolejarze i inni transportowcy z zamarzniętymi zwrotnicami, unieruchomionymi na szosach kolumnami samochodów, łatwiej mi było przymuszać się do wysiłku. „Ćwiczysz w cieple i jeszcze ci źle? Pokaż klasę!” Dzięki tym nieznanym ludziom wstawałam co rano wcześniej i słuchając przerażających komunikatów płynących z radia, przystępowałam do działania. Doktor Budkiewicz, który wpadł przypadkiem, wyrysował mi cały harmonogram nowych ćwiczeń. Bardzo ze mnie zadowolony. „Można by pracę habilitacyjną napisać na podstawie tego, co osiągnęłaś – powiedział. – To wprost niewiarygodne. Nigdy bym nie uwierzył. Gratuluję. Przekażę panu profesorowi”. Dzięki temu (niechętnie bardzo) odwiedziłam klinikę. Profesor Gize napisał do mnie list, że serdecznie zaprasza, że będzie mu niezmiernie miło pogadać z „koleżanką- wynalazczynią nowej metody leczenia”, że on sam cieszy się ogromnie z mego (sukcesu... To było któreś tam z rzędu moje „własne” wyjście na miasto. Może czwarte albo piąte. Na pierwszy marcowy spacer; zostałam oczywiście wyprowadzona przez babcię i Agatę. Później – po jakimś czasie dopiero, a trwało to długo – uwierzyły wreszcie, że chodzę już normalnie. Gorzej było z moją wiarą we własne umiejętności. W czasie pierwszego spaceru przydała się obecność Witolii i Agaty. Szczerze mówiąc, grałam przed nimi straszną odważniaczkę. (Musiałam, bobym runęła inaczej.) Gdy wyszłam sama, popisywałam się przed księciem i „tą drugą”. W efekcie – jakoś poszło. Przestałam się bać, że złapię zająca w nieprzewidzianym momencie. Przeczucia miałam koszmarne, to znowu sny niepokojące. Nic się nie sprawdziło. Na pierwsze samotne przechadzki wyruszałam w kierunku mostu Rocha. Po każdej Witolia oświadczyła, że umierała z niepokoju. Ja zaś, oszołomiona powietrzem i ruchem, zasypiałam od razu po powrocie. Do profesora Gize pojechałam taksówką, lecz wysiadłam z niej daleko od kliniki. Z początku nie miałam pojęcia, dlaczego to robię. Dopiero po chwili, po iluś tam krokach, zaczęło się to dziać we mnie. Książę dał niespodziewanie znak batutą i orkiestra wojskowagruchnęła marsza, a ja wyprostowana, idąc miękko i swobodnie jednocześnie, przeżywałam chwile... trudne do opisania – szczęścia, tryumfu. Bo to był najprawdziwszy tryumf. Moja prawa noga, jeszcze tylko odrobinę niepewnie (ale to z lęku raczej), wybijała rytm granego we mnie samej marsza. Naraz szpital – jakby zbyt szybko – i profesor, ten sam co owego strasznego wieczora. „Czy można prześwietlić?” – miły uśmiech, prośba o moją zgodę na zbadanie kolana. A później jego objaśnienia, że dzięki „uporczywym” ćwiczeniom wykształciły mi się nowe zwoje mięśniowe i ścięgna, że to wprost nieprawdopodobne, niesłychanie rzadkie, że mnie podziwia... Gadka-szmatka, myślę. Ale sam widzisz, że dałam radę. I chyba gdzieś tam ci trochę głupio. Ktoś go odwołał. Siedzę naprzeciw uśmiechającej się do mnie siostry w bieli, a może lekarki. Trwam obok biurka profesora i myślę, że najważniejsze dopiero przede mną – taniec. – Chcesz znowu tańczyć? – rozszerzają się za grubymi szkłami oczy łysawego pana. Wrócił już, usłyszał, co powiedziałam o swych planach. – To chyba... Bardzo ryzykowne. Ogromnie. – Znowu wraca do oględzin dopiero co zrobionego zdjęcia rentgenowskiego mego kolana. Patrzy długo. – Ta... – kiwa głową wskazując coś na kliszy dwom lekarzom w białych kitlach. Ci potakują, dopowiadają jakieś łacińskie słowa. Z wolna zaczyna się robić przerażająco. – A ja będę tańczyła! – oznajmiam. – Założy się pan profesor? Śmieje się, że nie, woli nie ryzykować. Rozkłada ręce, coś tam mówi, życzy mi sukcesów. Prawie nic nie słyszę. Chcę być daleko od tego miejsca. Dość mam szpitala. Dziękuję, panie profesorze Gize – powtarzam idąc szybko ulicą. Jest mi pan potrzebny, bo znowu chcę panu zrobić na złość. Właściwie, to mogłaś go zaprosić na swój przyszły występ taneczny – wtrąca książę. Chociaż... z drugiej strony... – kiwa głową z dziwną miną. Byłoby to efekciarstwo – krzywi się. Tani popis. Lepiej, że zachowałaś się skromnie. Spójrz, już rozwijają się liście kasztanów. Wcześnie tej wiosny. Widzę świat inaczej – dokładniej, głębiej. Wydaje mi się soczysty. Jeszcze nie zdobyłam się na wyrażenie swej pełnej radości. Wiem jednak, że któregoś dnia – nie zważając na nic – ryknę na cały głos jak dzikie, wolne zwierzę i pognam przed siebie. I znowu praca. Muszę coś wolniejszego – zmieniam kasetę w magnetofonie. Schubert, eccossaise h- moll. Jest wczesne popołudnie – tak wiosenne, że trudno sobie popołudnie bardziej opromienione słońcem wyobrazić. Mozolę się, sapię, wściekam. Rond de jambe en l air en dehors w moim wykonaniu, przypomina groteskowe wygibasy klowna. – Nigdy już tego nie zrobisz – sączy jad „ta druga”. Taka łatwizna, a ty... Przeminęło z wiatrem, kochaneczko. Wszystko, co umiałaś, zniknęło, rozpłynęło się. Niczego nie potrafisz. Jesteś sztywna jako kołek! – I! ... Raz, dwa, trzy... – wykrzykuję, próbując zagłuszyć podleca. Znów nogi, ramiona, tułów podrywam do walki. Lecz te zdają się nie do mnie należeć. O, rany! – przystaję na środku pokoju. Co ja wyprawiam?! Koszmar! Gorzej niż źle. – Nachodzi mnie lęk tak straszliwy, że mogłabym przysiąc, słońce skryło się za chmurami. Spokojnie – spoglądam na swoje odbicie w lustrze. Odpoczniemy chwilę, a potem... Nie histeryzuj! Chodzisz. To jest postęp. Chodzisz, makolągwo, jak człowiek. A tobie ciągle mało. Czego chcesz? Teraz nie tak nerwowo. Od początku. Powoli... – Wracam do ćwiczeń. Rond de jambe nie wychodzi. Nic się nie zmieniło Choć jestem rozgrzana, partaczę nieprawdopodobnie. – Beznadziejnie! – Ile mnie w takiej chwili kosztuje uśmiech! Ale wiem z doświadczenia, że tego rodzaju sztuczne rozradowania w okresie załamań potrafiły mnie wprowadzić nieraz w stan życzliwości dla samej siebie. Mały odpoczynek dobrze nam zrobi – brnę dalej. Potem wrócimy do pracy. Książę, może byśmy się napili herbatki? To jest myśl, prawda? Zrobimysobie, jak ludzie herbatki i przeczytamy list od matki! – Milknę, gdyż dotarł do mnie stukot zatrzaskiwanej windy. Za chwilę odgłos przekręcanego w zamku klucza. – Jak zdrowie kochanej pani Wiśniewskiej? – Z tym samym uśmiechem co poprzednio wyszłam do przedpokoju. Witolia opodal półki, wsparta o nią nie porusza się. – Lepiej. Dziękuję. Dałam jej... lekarstwo, zrobiłam zakupy... – mówi zmienionym głosem. – I teraz, niespodziewanie... – Co się stało? – podchodzę. – Nic. Wszystko w porządku – uśmiecha się. – Tylko... Sama aż się dziwię... Nigdy przecież... – oddycha nierówno. – A tu nagle... – Źle się babcia czuje? – Czuję się dobrze. Zupełnie... dobrze – wsparta na moim ramieniu, wchodzi do swojego pokoju. – Gdyby... w głowie tak nie pulsowało... – Siada na kanapce stojącej w rogu. – Nie przejmuj się. – Rozgląda się jak gdyby zdumiona. – Chwilkę posiedzę i zaraz... Te siatki trochę... ciężkie i chyba dlatego... – Opiera się plecami o ścianę. – Pewno głodna jesteś, moje dziecko, a ja obiadu... – Zamyka oczy i ponownie je otwiera. – Dzisiaj wolniej mi się szło. Wiosna tak nagle przyszła, tak raptownie... Poczekasz na obiad trochę. – Babciu, co ci jest? – Klękam obok kanapki. – Tak zbladłaś! Połóż się! – Dobre sobie! – Siada wyprostowana. – Położyć się! A kto by za mnie wszystko zrobił? – Wyjmuje chusteczkę i przeciera nią czoło. – Spociłam się, dziwne. Obiad i tak będzie później. Przepraszam cię, ale... We mnie zamęt. – Babciu, błagam! Połóż się – Wstaję. – To chyba serce. Ma babcia jakieś lekarstwo? – Serce? Nie – kręci głową. – Takie... osłabienie. To mi się już zdarzało. A lekarstw nie mam. Ja przecież nigdy na serce. Też pomysł! Zdrowa jestem jak... rydz. Tylko ci strachu napędziłam – zimne palce zaciskają się na mej dłoni.– Zaraz wstanę. – Jestem najpodlejszym człowiekiem na świecie! – rzucam zduszonym głosem. – Boże drogi, cóż ty znowu, moje dziecko? – siedząca przyciąga mnie do siebie i całuje. – Co ci przychodzi do głowy? Jesteś dzielna, bardzo dzielna... – Zapatrzona w siebie egoistka. Ohydna, odrażająca... – Nie mów tak! Nie mogę tego słuchać. – Stare oczy zwierają się z moimi. – Bo babcia myśli zawsze o wszystkich, tylko nie o sobie. – Przesadzasz. O sobie też myślę. – Na twarzy Witolii ukazuje się słaby uśmiech. – Stale myślę. Aż za wiele. Już mi lepiej. – Zaczerpuje wielki haust powietrza. – Niech babcia się nie rusza! – Podrywam się. – Zrobię herbaty, dobrze? – O, jak miło być znowu na ziemi. – Witolia zwraca ku mnie głowę. – Kiedy jechałam windą, myślałam, że zemdleję albo gorzej jeszcze... Wydawało mi się, że lecę coraz wyżej i wyżej. Ostatecznie, w moim wieku i po dwóch latach Oświęcimia, wcale się nie boję śmierci, tylko... chciałabym, żeby to ładnie jakoś... po ludzku. Lodowate tchnienie we mnie. Niepokój wielki jak góra. – Babciu! Kochana! Żyj jeszcze wiele lat! – Zapominam naraz o herbacie, o wszystkim. – Nigdy mi babcia nie mówiła że była w Oświęcimiu. – Są rzeczy zbyt straszne, wiesz? – dotyka znów mej dłoni. – Trudno dla nich znaleźć słowa. – Chociaż... Boże, zapomniałam! Tato mówił! Tak! – Wali się coś we mnie, rwie na strzępy. Jak mogłam?! – Taki Opowiadał kiedyś, że... Teraz wszystko pamiętam! Była babcia łączniczką. Złapali babcię w pociągu. Tak! Najpierw torturowali na gestapo, a potem kiedy nic nie powiedziałaś... – Udało mi się – Witolia siedzi nieruchomo. – Nie rozwalili, tylko do Oświęcimia. Kupiłam świeżutki szpinak – dodaje tym samym tonem. – Ale już nie zdążę. Zrobię parówkiw sosie pomidorowym, okey? Współczesna chce być, dzisiejsza – myśli przebiegają mi przez głowę jak szalone. Próbuje ze mną w tonacji młodzieżowej – „okey!”. Stara się dostosować. A widziała jak w piecach palono żywych ludzi! – Ja zrobię obiad – mówię drżącym głosem. – Przysięgam, że zrobię sama, bez najmniejszej pomocy. Jak to możliwe? – ciągnę. – Człowiek żyje blisko kogoś takiego i nie rozmawia z tym kimś, tylko gada godzinami z jakimś księciem! – Z księciem? Którym? – Witolia robi dziwną minę. – Nieistniejącym. – Szkoda. Ja kochałam się w księciu Józefie Poniatowskim – oświadcza nagle. – Och, co to była za miłość! Chodziłam z nim na bale, tańczyłam... – uśmiecha się. – Znajomy mojego księcia – wtrącam oszołomiona. – No, jasne. Tak przypuszczałam – kiwa głową Witolia. – Babcia jest fantastyczna, nieopisana, fenomenalna! – wyrzucam wreszcie z siebie, co czuję. – Drugiej takiej nie ma! Zmagam się ze wzruszeniem. Zwyciężam. – Jutro idziemy do lekarza. Trzeba powalczyć! – wykrzykuję i głos mój brzmi prawie normalnie. – A tymczasem, ja robię obiad! Sprzeciwu nie dopuszczam! Koniec