Pat Murphy Świat ciągle się zmienia Wiatr targnął płaszczem Gretchen, kiedy wyszła z restauracji. W pół drogi do następnej przecznicy nagły podmuch wywinął jej parasolkę, a ją przemoczył smagnięciem lodowatego deszczu. Rzuciła się w kierunku najbliższego schronienia - nad drzwiami wciśniętymi pomiędzy lombard i sklep z używanymi ubraniami sklecony był mały daszek. Parasol był zupełnie zniszczony, a deszcz lał jak z cebra. Spojrzała na drzwi z nadzieją, że znalazła miejsce, gdzie da się przeczekać ulewę. Kiedyś, najwyraźniej, prowadziły do dentysty. Na szybie naklejony był wielki, zębaty uśmiech, lecz nazwisko dentysty usunięto. Za to na wewnętrznej stronie szyby ktoś przykleił taśmą ręcznie wypisaną kartkę. Poprzez pozłacane smugi starego napisu Gretchen przeczytała: WYMARZONE WAKACJE - AGENCI PODRÓŻY W WYOBRAŹNI. A poniżej, mniejszymi literami: "Wakacje w zaciszu Twojej własnej duszy. Tydzień urlopu w jeden dzień. Specjalna oferta promocyjna." Bolały ją stopy. Od rana obsługiwała stoliki i trochę spuchły jej kostki. Miała zupełnie przemoczone buty. Była głodna; jak zwykle na diecie, próbując zrzucić kilka kilogramów. Nie stać jej było na wakacje. Od dnia, w którym dla blasków San Francisco porzuciła małe miasteczko w Centralnej Dolinie z trudem udawało jej się opłacić czynsz. A cóż dopiero mówić o oszczędnościach. To miejsce dawało jednak schronienie przed deszczem. Gretchen pchnęła drzwi i wąskimi schodkami weszła na piętro. Na klatce schodowej pachniało środkiem na owady i odświeżaczem powietrza o zapachu sosny. Chodnik leżący na schodach był wytarty do samej osnowy. Na szczycie schodów otworzyła drzwi z napisem "Wymarzone wakacje" i weszła do poczekalni umeblowanej, tak jak podejrzewała, przez dentystę, który stąd odszedł: ciemnoniebieska wykładzina, metalowe krzesła z turkusowymi poduszkami z winylu i stare czasopisma w plastykowych okładkach. Na ścianie pokrytej drewnianą płytą ktoś przyczepił plakat przedstawiający tropikalną plażę. Już miała zrobić w tył zwrot i wyjść, ale deszcz ciągle padał. W poczekalni przynajmniej było ciepło. Otworzyły się drzwi z napisem "Prywatne" i wyjrzał z nich mężczyzna w białym, laboratoryjnym kitlu. - Hej - powiedział nieco zdziwiony. - Klientka? - Wszedł do poczekalni z wyciągniętą ręką. - Jestem Dr Geary, ale może pani mówić do mnie Ernie. - Był okrąglutkim mężczyzną o łagodnej twarzy i miękkich dłoniach. Żadnych ostrych rysów. Niski, jak na mężczyznę, był jej wzrostu. Delikatne, jasnoblond włosy sterczały mu na wszystkie strony. Biały kitel był na niego za duży, marszczył się na ramionach i plątał nieporządnie wokół łydek. Skwapliwie uścisnął dłoń Gretchen studiując przy tym wyraz jej twarzy z tajemniczą miną. - Jest pani klientką, prawda? - Taak - odpowiedziała, owijając się szczelniej płaszczem, aby ukryć strój kelnerki. - Chyba tak. Zobaczyłam szyld. - Ależ tak, ależ tak - zawołał entuzjastycznie, ciągle trzymając ją za rękę. - Trafiła pani pod właściwy adres. Jestem przekonany, że zechce pani skorzystać z naszej promocyjnej oferty. Bardzo niska cena za tydzień wakacji.- Pochylił głowę i Gretchen zauważyła, że ma przerzedzone włosy. - Tydzień wakacji, ale gdzie? - próbowała sprawiać wrażenie zainteresowanej. - Dokądkolwiek przeniesie panią wyobraźnia - powiedział. - Najlepiej gdzieś w tropiki.- Machnął ręką w kierunku plakatu na ścianie. - Ciepła woda, piaszczyste plaże i te wszystkie rzeczy. Cudowne. Zamrugała oczami, zdziwiona. - Czy pan tam jeździ? - O nie, ja nie. - Wstydliwie wtulił głowę w ramiona. - Nie, ja podróżuję do mojego własnego, bardzo osobistego miejsca. Lecz pani, pani też znajdzie swoje własne miejsce, tak jak ja znalazłem moje. Jeśli pragnie pani plaży, będzie ją pani miała. - Ale tak naprawdę, to nigdzie się nie jeździ. - To zależy od tego, jak rozumie pani słowo "naprawdę". Podróż z nami jest wystarczająco prawdziwa. Gwarantuję, że jest równie dobra. Spojrzała na niego zaniepokojona. - Jak to się robi? - Zaraz, zaraz. - Mlasnął językiem o podniebienie i gwałtownie potrząsnął głową - To sekretna procedura, mojego własnego wynalazku. Proszę się o nie martwić. Nie pyta pani jak działa silnik samochodu, prawda?. Wie pani tylko, że przenosi panią z miejsca na miejsce. Nie zastanawia się pani skąd się bierze elektryczność, kiedy włącza pani światło. Nie ma potrzeby zawracać sobie głowy wszystkimi technicznymi szczegółami. - Wziął jej dłoń w swoje ręce i poklepał niezgrabnie dla dodania otuchy. - Człowiek posługuje się zaledwie niewielką częścią mózgu, maleńkim wycinkiem. Mamy tak wielkie możliwości! Czekają tylko, żeby z nich skorzystać. Moja metoda uruchamia właśnie ten potencjał. Uwalnia siłę umysłu. Będzie pani zdziwiona tym, czego może pani dokonać. - Wszystko, czego pragnę, to skryć się przed deszczem. - Zawahała się. - Ale, tak naprawdę, nie stać mnie na wakacje. Weszłam tutaj tylko dlatego, że wiatr zniszczył moją parasolkę i strasznie zmokłam. - Wie pani co? - wykrzyknął, ściskając jej rękę i uśmiechając się. - Oferuję specjalną zniżkę. Tylko trzydzieści dolarów za pierwsze wakacje. Są pani potrzebne i wiem, że będzie pani zachwycona. Wiem to z całą pewnością. Gretchen w portmonetce miała akurat trzydzieści dolarów z napiwków. Mieszkanie za ten miesiąc było już opłacone. - Ile czasu to zabierze? - Godzinę i po wszystkim. Lecz będzie się pani czuła jak po tygodniowym wyjeździe. Raczej czas subiektywny niż czas obiektywny. Zagryzła usta przyglądając się doktorowi. - Czy pan naprawdę jest lekarzem? Twarz doktora gwałtownie wydłużyła się i puścił jej rękę. - Oczywiście, że tak - powiedział urażony. - Proszę spojrzeć tutaj - gestem wskazał świadectwo w ramce, dyplom uniwersytetu w Yale. Zrobił krok w tył, prostując ramiona tak, że prawie (chociaż niezupełnie) wypełniły fartuch. - Przepraszam - powiedziała skruszona. - Nie chciałam pana urazić. Pomyślałam tylko... - zawahała się. - Nie przypomina pan żadnego ze znanych mi lekarzy. - Ludzie uważają, że lekarze są oschli - stwierdził ze smutkiem. - Nigdy taki nie byłem. - Wzruszył ramionami i zaczął się odwracać. Zwilżyła usta, wahając się. Deszcz ciągle padał. Słyszała jak stuka o szyby. - A co z wakacjami? - zapytała. - Czy propozycja jest aktualna? - Chce pani nadal? - Uśmiech powrócił na jego okrągłą twarz. - Możemy to zorganizować zaraz, jeśli tylko pani sobie życzy. Nie będzie pani żałować. Nie będzie pani żałować na pewno. Bilonem i pomiętymi banknotami Gretchen odliczyła trzydzieści dolarów i poszła za doktorem do pokoju w głębi. - Proszę sobie wygodnie usiąść - powiedział. Wziął od niej płaszcz i powiesił na wieszaku, po czym wskazał na fotel, do złudzenia przypominający dentystyczny. Kiedy drgnęła, poklepał ją po ramieniu. - Proszę się odprężyć. Pozwoliła zaprowadzić się na miejsce. Szybkimi ruchami umocował jej na głowie hełm. Przewody wychodzące z niego biegły do stolika zastawionego elektronicznym sprzętem. - Która ręka? - zapytał dr Geary. - Prawa czy lewa? - Do czego? - zdziwiona się Gretchen zaczęła podnosić się z fotela. - To zastrzyk. Proszę się nie obawiać. Nie będzie wcale bolało. Dobrze, niech będzie lewa - zdecydował nie czekając na odpowiedź. - Nie wiedziałam, że ma być zastrzyk. Co on powoduje? - Tylko rozluźnia. ńiech się pani nic nie boi. - Przecierał już jej ramię wacikiem. - Ułatwia - Gretchen poczuła ukłucie igły. - No, już. Nie bolało nic a nic. I gotowe. Gretchen próbowała coś powiedzieć, ale narkotyk zaczął działać. Poczuła, że głowa robi jej się bardzo ciężka. Oparła ją o podgłówek i mrugała patrząc na sufit. Głowa doktora Geary ukazała się na chwilę, kiedy sprawdzał przewody podłączone do hełmu. Usiłowała skupić wzrok na jego twarzy, lecz bezskutecznie. - Udanej podróży - powiedział doktor. Potem jego twarz zniknęła, a światła zgasły. Nasłuchiwała, lecz nie usłyszała już jego kroków. W ciemności, mrugając oczyma, czekała, co się wydarzy. Najpierw uderzył ją zapach. Rozgrzane, tropikalne powietrze, przesycone aromatem dojrzałych owoców i kwiatów. Leżała na boku, a pod policzkiem czuła coś wilgotnego i miękkiego. Otworzyła oczy i zobaczyła zieloną gęstwinę. Głowa Gretchen spoczywała na kępie mchu, a wzrok padał na plątaninę paproci i kwiatów. Wysoko ponad nią ptaki nawoływały się ze szczytów drzew. Bardzo powoli Gretchen obróciła się na plecy. Ujrzała ptaki przefruwające z gałęzi na gałąź - szkarłatne i żółte jak płomyki pośród zieleni. Winorośl o konarach grubych jak jej nadgarstek oplatała pnie drzew wspinając się do światła ponad nimi. Usiadła. Ciepłe powietrze pieściło jej skórę przy najmniejszym ruchu. Rozejrzała się. Była sama. Wokoło nie widziała nic prócz drzew. Drzewa i tylko drzewa. Bladozielone światło przenikało przez baldachim liści. Wstała i bez celu powędrowała przez dżunglę. Pod bosymi stopami czuła miękki mech. Miała wrażenie, że płynie w zielonej wodzie, ospała, rozleniwiona upałem i wilgocią. Stadko złotych papużek wystrzeliło z niższych gałęzi i poszybowało ku wyższym. Gdzieś w górze pokrzykiwała gromada małp. Na jej widok zawyły głębokimi, zawodzącymi głosami. Jak muzyka zwariowanych organów. Ponad nimi, wysoko pośród liści, dostrzegła plamki kolorów, tańczące w liściastym sklepieniu. Ptaki, a może motyle - nie mogła rozróżnić. Po raz pierwszy od długiego czasu poczuła się szczęśliwa. Wspięła się na drzewo podciągając w górę po konarach. Małpy uciekały przed nią, przeskakując z gałęzi na gałąż i krzycząc w wielkim podnieceniu. Drzewo, które porzuciły, obwieszone było dojrzałymi owocami, wyglądającymi jak bladoróżowe śliwki o bardzo gładkiej skórce. Skosztowała jedną. Smakowała jak dojrzała malina z delikatnym posmakiem czekolady. Szybko zjadła trzy następne. Przerwała na chwilę, by policzyć kalorie, po czym roześmiała się zrozumiawszy, że może jeść, ile tylko zechce. To były cudowne wakacje. Zasypiała w koronach drzew, moszcząc się pośród pokrytych mchem konarów, by nie spaść. Pierwszego dnia wyskrobała patykiem znak na wielkim kamieniu pokrytym mchem. Lecz kiedy wróciła, by zrobić następny, nie mogła znależć pierwszego. Wszystko zarosło bez śladu mchem. Nie mogąc śledzić upływu dni, straciła poczucie czasu. Pewnego dnia wspięła się ku sklepieniu wyżej niż kiedykolwiek przedtem. Po raz pierwszy ujrzała nad głową błękitne niebo i tropikalne słońce, błyszczące w szerokich, zielonych liściach. Dżungla rozciągała się we wszystkie strony jak okiem sięgnąć. W oddali spośród drzew wynurzały się wysokie wieże zieleni. Zastanawiała się, co też to może być. Na pobliskim drzewie spostrzegła motyle wielkości ptaków, śmigające pośród jaskrawoniebieskich kwiatów, które były tak wielkie jak płaskie talerze, Zaczęła przedzierać się przez gałęzie w kierunku kwitnącego drzewa. Musiała się wspiąć wysoko po gałęziach, z ledwością utrzymujących jej ciężar, uparcie podążając do celu, przyciągana zapachem kwiatów. Wokół unosiła się chmara owadów, brzęczący chór, który napływał i odpływał trzepocząc skrzydełkami. Przywarła do konaru i wyciągnęła ręce w kierunku motyli. Jeden, wyjątkowo piękny, o skrzydełkach w turkusowe wzory, latał wokół jej wyciągniętej dłoni. Czuła muśnięcia powietrza od jego skrzydełek. Mocniej chwyciła się gałęzi, by móc dalej sięgnąć ręką. Poczuła piekący ból w dłoni. W nagłym przebłysku spojrzała w dół i spostrzegła małą gąsienicę, równie niebieską jak motyl, pełznącą do swej kryjówki w kielichu kwiatu. Delikatne włoski na grzbiecie falowały w takt ruchu nóżek. Paliła ją dłoń i nie mogła już dłużej trzymać się gałęzi. Próbowała chwycić ją drugą ręką, lecz nagle zakręciło się jej w głowie. Zaczęła spadać. I wtedy przebudziła się. Białe ściany. Blada twarz doktora Geary. Zamrugała próbując znów zobaczyć świat. - Coś mnie ugryzło - mruknęła, kiedy zdejmował jej z głowy hełm. - Jakaś gąsienica. - Gąsienica - powiedział. - To ciekawe. A jak wyglądała? - Była jaskrawoniebieska - odparła Gretchen. - Przyglądałam się motylom. - Uniosła rękę. Czerwona plamka znaczyła ukąszenie. - To boli. Doktor przytaknął, bardzo zadowolony. - To wszystko jest w głowie. Tutaj nie ma żadnych gąsienic. Czyż nie jest zadziwiające, do czego może być zdolny nasz umysł? A czy poza tym spędziła pani miło czas? Przytaknęła, pocierając ukąszone miejsce i rozglądając się wokoło. Była zupełnie zdezorientowana i zmieszana. - Która godzina? - Dopiero szósta - odpowiedział. Spojrzała na dłoń, która zaczynała obrzmiewać. - To naprawdę boli. Dr Geary wziął jej rękę i zbadał ukąszenie. - Ma pani bardzo silną wyobraźnię - powiedział. - Może aspiryna by pomogła - powiedziała Gretchen. - Jeśli pani tak sądzi, to pomoże na pewno - stwierdził. Przyniósł aspirynę i szklankę wody, a potem pomógł jej wstać z fotela. - Proszę znowu kiedyś wpaść. Na dworze deszcz ustał. Niebo było szare. W autobusie, w drodze do domu, ręka nabrzmiała jeszcze bardziej. Gretchen mieszkała w małym pokoiku na parterze przybudówki budynku, który zamykał dzielnicę misyjną San Francisco. Pokój był mały i ciemny, lecz tylko na taki było ją stać. Okno od podwórza wychodziło na mały skrawek zaniedbanego trawnika i kilka zmęczonych palm. Kiedy dotarła do domu, nie mogła już zgiąć palców. Skóra dłoni była jakby za mała, by okryć ciało. I gorąca. Rozgrzewała koniuszki palców przypominając o upale dżungli. Lecz, o dziwo, czuła się cudownie wypoczęta i pełna energii. Zawinęła trochę lodu w ręcznik i przyłożyła na rankę, lecz nie mogła usiedzieć w jednym miejscu. Wreszcie poszła na spacer 24-tą ulicą. Słońce już zaszło, paliły się latarnie. Padał drobny deszczyk, taka większa mżawka, powietrze jednak wydawało się ciepłe. Gretchen miała na sobie płaszcz od deszczu, rozpięty, z lużno powiewającymi połami. Ta część Misji miała charakter jakiegoś obcego kraju ze strefy tropikalnej, gdzie jest wiecznie ciepło. W oknach wystaw widać było meksykańskie koce i gwatemalskie hafty, jaskrawe ubrania i ceramiczne wazy malowane w szalone, kwiatowe wzory. Przystanęła przed kwiaciarnią na rogu ulicy podziwiając głęboką czerwień róż i żółtą barwę stokrotek. Obok wiadra z kwiatami stały jakieś rośliny w doniczkach, kilka odmian paproci. Z jednej z glinianych doniczek wyłaniała się gałąź grubo oblepiona kwiatami orchidei. Szkarłatna papuga ara przyglądała się Gretchen przez szybę wystawowego okna. Ciemnowłosa sprzedawczyni podeszła do drzwi w chwili, gdy Gretchen przyklękła, by przyjrzeć się orchideom. - Nie zauważyłam tego sklepu wcześniej - powiedziała Gretchen. - Czy otworzyła go pani niedawno? - Tak, niedawno - uśmiechnęła się kobieta. - Świat ciągle się zmienia. Gretchen zmarszczyła brwi. Uwaga kobiety nie bardzo miała sens, ale mógł to być jakiś hiszpański idiom, który nie tłumaczył się dobrze. - Przepiękne są te orchidee. Czy mają jakieś specjalne wymagania? Sprzedawczyni uśmiechnęła się promiennie. - Nie będzie pani miała z nimi żadnych kłopotów. Rosną wspaniale. W ciepłym dżdżu zaniosła orchideę do domu. Zapach kwiatów, zmieszany aromat delikatnej zieleni i ciężkich perfum przypominał jej dżunglę. Tej nocy spała mocno śniąc, że spaceruje nago pomiędzy drzewami. Obudziła się wcześnie. Opuchnięcie zmniejszyło się, czuła się rześka i wypoczęta. Była strasznie głodna, nawet po zjedzeniu ogromnej porcji sadzonych jajek z tostami i sokiem pomarańczowym. Niedaleko miejsca, gdzie czekała na autobus do pracy, właśnie otwierano sklep z owocami. Starszy pan i kilkunastoletni chłopiec rozmawiali ze sobą po hiszpańsku ustawiając skrzynki z zieleniną na drewnianym stojaku i na chodniku. Gretchen zawahała się na dźwięk obcych słów. Niektóre z owoców były jej nieznane. Dziwne, purpurowe banany, jakieś niekształtne bryłki wielkości pięści i gładkoskóre śliwki, przypominające te, które jadła w dżungli. Zapytała mężczyznę, jak nazywają się te śliwki, a on odpowiedział po hiszpańsku coś, czego nie zrozumiała. Kupiła torebkę śliwek i zjadła jedną czekając na autobus. Smakowała tak samo słodko, jak to zapamiętała ze snu. Przez następny tydzień była szczęśliwa, szczęśliwsza niż przez te wszystkie miesiące po przyjeżdzie do miasta. Wciąż miała niesamowity apetyt. Codziennie, w porze obiadu, przesiadywała w restauracji. Jadła w sałatkowym barze Ile-dasz-radę-zjeść, gdzie w nieskończoność dokładała sobie warzyw i sosów. W domu bez przerwy chrupała marchewki i seler. W pracy podjadała przy każdej okazji. Wybierała niedojedzoną natkę pietruszki z talerzy, a w drodze z kuchni podkradała liście sałaty. Przytyła, lecz przestała zawracać sobie tym głowę. Kiedy nie mogła już wciągnąć przez biodra spodni, poszła do jednego ze sklepów Misji, sprzedających tanie rzeczy i kupiła obszerne, luźne sukienki, których obfite spódnice swobodnie mieściły jej kształty. Wszystkie w jaskrawych kolorach. Migotliwy wzór w czerni i czerwieni, wibrujący turkus i wielkie kwiaty, które przypominały jej dżunglę. Dokupiła więcej kwiatów do mieszkania. Podobnie jak orchidee, wszystkie bujnie kwitły. Wychodząc do pracy, zostawiała włączone ogrzewanie. Kiedy wieczorem wracała do domu, spryskiwała rośliny wodą, zrzucała ubranie, by rozkoszować się tropikalnym ciepłem. Wydawało się jej, że rośliny rosną nienaturalnie szybko: w ciągu jednego zaledwie tygodnia orchidea stała się dwa razy wyższa i zakwitło kilka nowych kwiatów. Na zewnątrz, za jej oknem palmy również szybko rosły. Nocą ich sztywne liście stukały w okno, jakby chciały wejść do środka. Pogoda utrzymywała się niezwykle piękna jak na tę porę roku, a telewizyjna pogodynka winą za to obciążała tropikalne prądy i przesunięcia frontów atmosferycznych. - Ta pogoda jest dziwna - powiedziała Josie, jedna z kelnerek. - Nie powinno być tak ciepło. Kwiaty rosną mi jak szalone. - Mnie się to podoba - powiedziała Gretchen. - Jest wspaniale - Uśmiechnęła się do deszczyku za oknem. - Wiesz, zdecydowałam, że nie lubię imienia Gretchen. Chyba je zmienię. - Tak? - przyjrzała jej się Josie. - Rzeczywiście, teraz, kiedy zaczęłaś nosić te sukienki, zupełnie nie wyglądasz jak Gretchen. - I nie czuję się jak Gretchen - zastanowiła się przez chwilę - Może Gabriella. Mów na mnie Gabriella. - Gabriella? - Josie potrząsnęła głową. - Nie jestem pewna, czy wyglądasz jak Gabriella. - Nie szkodzi. Nazywaj mnie Gabriella. Josie wzruszyła ramionami. - Nie wiem, czy się przyzwyczaję. - Na pewno - stwierdziła Gabriella. Uśmiechnęła się, przypominając sobie słowa sprzedawczyni kwiatów. - Świat ciągle się zmienia. - Skoro tak twierdzisz - powiedziała Josie, rzucając jej dziwne spojrzenie. Gabriella śniła o dżungli. Raz, gdy uganiała się za małpami pośród drzew, przysięgłaby, że widziała między nimi doktora Geary, jak pohukiwał na nią i robił miny odpływając na lianie pomiędzy gałęziami. Następnego dnia, z portmonetką pełną napiwków, poszła odwiedzić "Wymarzone wakacje". Kartka zniknęła, a drzwi były zamknięte na klucz. Zajrzała do środka przez szybę osłaniając oczy ręką. Zobaczyła schody i wytarty chodnik, lecz nic więcej. Cofnęła się niezadowolona. Młoda kobieta z sąsiedniego sklepiku z używaną odzieżą stanęła w drzwiach i ciekawie przyglądała się Gabrielli. - Co się stało z człowiekiem, który tu był? - zapytała Gabriella. - W tych "Wymarzonych Wakacjach"? - Odszedł - powiedziała kobieta. Miała cztery kolczyki w jednym uchu i brylant wpięty w skrzydełko nosa. - Zniknął - przyglądała się Gabrielli w zamyśleniu. - Nie pani pierwszą o niego pyta. Było tu czterech facetów w niebieskich garniturach. Przyjechali czarnym samochodem. Mówili, że są z Wydziału Źywienia i Narkotyków. Może wyjechał z miasta. Gabriella potrząsnęła głową. - Ale dlaczego? Oglądałam jego licencję - był prawdziwym lekarzem. Kobieta wzruszyła ramionami. - Skargi o jakiś niedozwolony lek, może narkotyk. Znała go pani? - Właściwie nie. - Gabriella nerwowo ściskała torebkę - Spotkałam go tylko jeden raz. - Odwróciła się i odeszła, zanim kobieta zdążyła zadać następne pytanie. Tej nocy znów śniła jej się dżungla. Po raz pierwszy poszła w stronę zielonych wież, które wcześniej widziała z wierzchołków drzew i znalazła się w ruinach miasta. Mech zawładnął tym miejscem okrywając wszystko płaszczem zieleni. Tuż obok równej ścieżki, którą uznała za ulicę, zdrapała mech z krawężnika odkrywając czerwoną farbę. Ptak pełzacz pokrzykiwał nie opodal znaku "Nie parkować", winorośl przetykana kwiatami w kształcie trąbek przesłaniała czerwony napis. Na parapetach budynku z szarego kamienia gnieździły się papugi. Na jednym ze skrzyżowań drzewo, tak grube jak Gretchen w talii, leżało złamane w poprzek ulicy. Jego korzenie poprzecinały asfalt, a w nowo powstałych szczelinach zakorzeniły się trawy. Następnego ranka obudziła się wcześnie i poszła na spacer przed wyjazdem do pracy. Dzień był już ciepły. W szczelinach chodnika kiełkowały młode roślinki, wznosząc się ku słońcu. Przystanęła i wyrwała jeden pęd. Z przyjemnością żuła świeżą, zieloną nowalijkę. Na jednej z latarni dostrzegła rosnący mech, delikatne zaczątki zielonego dywanu. Zatrzymała się znowu, by przesunąć ręką po mchu. Szorstkie łodyżki rozkosznie łaskotały jej skórę. Pod koniec pracy tego dnia kierownik restauracji, wysoki, chudy mężczyzna, nieustannie na krawędzi załamania nerwowego, powiedział, żeby przyszła do jego biura. Poszła za nim do pomieszczenia za kuchnią. Wiedziała, że powinna być zaniepokojona. Kierownik rzadko kiedy miał coś miłego do zakomunikowania kelnerkom. Była jednak zupełnie spokojna, przyglądała mu się z chłodnym brakiem zainteresowania. Zauważyła zacięcie na policzku, plamę na krawacie i kawałek sznurka przyczepiony do rękawa tweedowej marynarki. - Miałem na Ciebie kilka skarg - powiedział. - Uhm - powiedziała obojętnie, przypatrując się dalej sznurkowi, który mógł pochodzić z jakiejś paczki. Nie mogła właściwie skupić się na tym, co mówił. Coś o barze sałatkowym, jakieś słowa ostrzeżenia, coś o oczekiwaniu, że jego kelnerki będą zachowywać się, jak należy. Docierało to do niej mgliście. Po jakimś czasie zamilkł. - Czy jest coś, co chciałabyś mi powiedzieć? - zapytał. - Ma pan kawałek sznurka na rękawie - powiedziała Gretchen. - Co takiego? - O, tutaj - powiedziała, bezceremonialnie zdejmując sznurek z rękawa. - Już - wetknęła go do kieszonki fartuszka. Spojrzał na nią marszcząc brwi. - Gretchen, czy ty mnie słuchasz? - Ależ tak! - skłamała. - Pomyślisz o tym? - Na pewno - powiedziała. - Nie sądzę, żeby pan musiał się tym długo martwić - Odwróciła się - Muszę już lecieć. Do zobaczenia jutro. Postanowiła wracać do domu piechotą. Padał deszcz. Nie zadała sobie trudu, by naprawić parasolkę. Mżawka zupełnie jej nie przeszkadzała. W istocie delikatne łaskotanie kropli spływających jej po twarzy było bardzo przyjemne. Idąc zachwycała się każdą roślinką wyrosłą w szczelinie chodnika lub jezdni. Minęła brygadę robotników usuwających rośliny i wypełniających dziury. Powiedziała im, że i tak odrosną. Kiedy odchodziła, patrzyli za nią zdziwieni. Po drodze rozglądała się w poszukiwaniu kawałeczków sznurka. Obok biura UPS firmy spedycyjnej znalazła splątaną, kosmatą masę brązowego szpagatu. Wepchnęła go do torebki. W rynsztoku, obok połamanej parasolki, trzepoczącej na wietrze jak zraniony ptak, zauważyła sznurowadło. Przeszła przez Park Dolores, przystając tylko, by poczęstować się jakimś delikatnym pędem ze świeżo kiełkującego kwietnika. W krzakach znalazła poplątany sznurek latawca. Kiedy dotarła do domu, zdjęła sukienkę i niespokojnie kręciła się po pokoju. Powietrze w mieszkaniu przesycone było ciężkim zapachem orchidei. Światło padające z okna sączyło się przez filtr palm i paproci. W jakiejś szufladzie znalazła gruby, wełniany sweter, kupiony niegdyś na pchlim targu. Przy kołnierzu zwisał lużny koniec włóczki. Pociągnęła i kilka oczek się spruło. Pociągnęła jeszcze raz. Miło było dotykać włóczki. Była szorstka, jakby tłusta i pachniała lanoliną. Zaczęła zwijać ją wokół dłoni. Kiedy skończyła, miała kłębek wielkości własnej głowy. Dołączyła do tego sznurek i szpagat, które znalazła wcześniej. Siedząc przy oknie, pod palmą, cierpliwie rozplątywała supełki. Cały następny tydzień zbierała kawałki nitek, sznurek z paczek, szpagat. W restauracji miała świadomość, że kierownik obserwuje ją niezadowolony. Ignorowała go, mając głowę zaprzątniętą ważniejszymi sprawami. Co wieczór, w drodze z pracy do domu, zbierała każdy kawałeczek włókna znaleziony na ulicy. Nie kupowała sznurka. Dużo przyjemniej było znajdować go, kawałek po kawałku. Pod koniec tygodnia miała już kulę ze sznurka tak wielką, że ledwie mogła ją objąć. Patrząc na nią czuła się silna i bezpieczna. W piątek kierownik wyrzucił ją z pracy. Wezwał Gabriellędo biura, wręczył wypłatę i oznajmił, że nie musi się trudzić i przychodzić w poniedziałek. - W porządku - powiedziała - Też dobrze. Świat się zmienia. - Rzuciła okiem na jego zdziwioną twarz. - Czas na mnie. Mam strasznie dużo do zrobienia. Do domu wracała w deszczu. W wiadomościach telewizyjnych tego wieczoru bez końca pokazywano ekipy robotników usiłujące zapobiec zarastaniu ulic. Używali lamp lutowniczych i herbicydów, lecz rośliny, niewzruszone, po prostu wyrastały od nowa. Tej nocy dostała niewielkiej gorączki, nic poważnego, tyle tylko, że przewracała się z boku na bok i rzucała po łóżku. Chociaż raz nie czuła głodu. Na myśl o jedzeniu ogarniały ją mdłości. Czuła się zmieszana i zdezorientowana. Kiedy zasypiała, śniła jej się dżungla, szkarłatne pióra ary, nieprawdopodobna zieleń liści i zapierający dech w piersi błękit kwiatów.. Następnego ranka zbudziła się bardzo wcześnie. Kiedy poszła umyć zęby, poczuła się bardzo szczególnie, jakby zęby zrobiły się za duże lub usta zmieniły kształt. Przestały do siebie pasować. W małym mieszkaniu poczuła się skrępowana i niespokojna. Przez chwilę chodziła po pokoju. Swędziała ją skóra i było jej w niej bardzo niewygodnie. Na koniec otworzyła okno. Podmuch świeżego powietrza przyniósł ze sobą zapach zieleni. Ustawiła kulę ze sznurka obok łóżka i położyła się. Zaczęła od stóp. Zwilżała sznurek śliną i, bardzo staranie, owijała wilgotne pasma luźno wokół kostek. Ślina sklejała pasma razem i Gabriella nie mogła się nadziwić, jakie to oczywiste, prawdziwe i naturalne. Posuwała się w górę ciała, budując skorupę tak wielką, by pomieściła ją całą. Spojrzała jeszcze jeden, ostatni raz na swój pokój. Zapłaciła już czynsz do końca miesiąca i nie sądziła, by zmiana potrwała dłużej. Do czasu kiedy ona będzie gotowa, miasto też zakończy swe przeobrażenie. Zapieczętowała kokon od środka i rozluźniła się w ciepłej ciemności. Odleci z wieczornym wiatrem, szybując nad dżunglą na lśniących skrzydłach. Uśmiechnęła się w ciemności, oczekując nieuniknionego.