TOMASZ MALIK NAJEMNICY Żonie Tomasz Aleksander Malik to autor znany już fantomowi polskiemu, powieść Najemnicy ukazała się pierwotnie w fazinie “Kwazar", obecnie otrzymujecie ją Państwo w poprawionej, zmodyfikowanej wersji. Autor urodził się w 1956 roku, wykształcił się na elektryka, co jak wiadomo, prowokuje do wykonywania różnych innych zajęć. Był kolejno budowlanym, nauczycielem w liceum, ankieterem CBOP, projektantem biurowym. Poza tym pisał. Pierwsza wersja Najemników powstała w 1984, potem był jeszcze tekst Punkty bez powrotu, w przygotowaniu znajduje się druga część Najemników. Wzory literackie ma dobrze rokujące: Harrison, Remarque, Sheckley, McLean, Scott Fitzgerald, Blish. Interesuje się też muzyką rockową, piłką nożną i tenisem; czasem wspomina jeszcze, że szczególnie fascynuje go kobieta jako najbardziej zdumiewające zjawisko wszechświata. W wydaniu klubowym Najemnicy zebrały pochlebne recenzje. Tomasz Malik dobrze wykorzystał wówczas szansę stworzoną przez konkurs poznańskiego klubu ORBITA. Ma zamiar tworzyć przede wszystkim wciągającą, atrakcyjną przygodową SF, i trudno nie przyznać, że mu się to udaje. Najemnicy to typowa space opera budząca pewne skojarzenia z Zapomnij o Ziemi Mac Appa. Na okupowanej przez wroga Błękitnej Planecie istnieje ruch oporu, nad którym zawisa w pewnej chwili widmo zaglady - jeden z członków jego dowództwa trafia do niewoli i istnieje prawdopodobieństwo, że zacznie mówić, a wtedy koniec ze wszelką nadzieją... Organizacja postanawia wynająć grupę fachowców, która odbije więźnia... Rozpoczyna się bezpardonowa walka na galaktyczną skalę... ROZDZIAŁ I Dzień wstawał zimny i dżdżysty, a po niebie przewalały się tabuny gęstych, ciemnych chmur gnane podmuchami porywistego wiatru. Dla trójki mężczyzn przyczajonych w przydrożnych zaroślach czas wlókł się niemiłosiernie. Dokuczliwy, zimny wiatr i wciskające się wszędzie krople deszczu nie uprzyjemniały oczekiwania. Do wschodu słońca pozostało jeszcze niewiele ponad godzinę. Pogoda tymczasem z każdą chwilą pogarszała się, wiatr przybierał na sile, deszcz z umiarkowanej mżawki powoli przeistaczał się w ulewę, zaczęły pojawiać się pojedyncze płatki śniegu. Temperatura oscylowała w granicach jednego, dwóch stopni powyżej zera. Pomimo grubych skafandrów i przeciwdeszczowych płaszczy ludzie drżeli z zimna. Jor spojrzał na chronometr. - Dochodzi piąta - mruknął. Poprawił uwierający w plecy ładunek, wyjął z kieszeni paczkę papierosów, skostniałymi palcami wydobył jednego i niezgrabnie wsunął do ust. Cicho pstryknęła zapalniczka. - Mamy jeszcze trochę czasu, można zapalić - powiedział niewyraźnie starając się opanować drżenie szczęki. - Każdy pamięta, co do niego należy? - nie patrząc na towarzyszy dorzucił po chwili. Odpowiedzieli potakującymi pomrukami. W przeciwieństwie do Jora byli spokojni, nie pierwszy raz brali udział w akcji. Był to dla nich poniekąd chleb powszedni, żyli z tego i nie bardzo widzieli się przy innych zajęciach. Zresztą prawdę mówiąc, niczego innego nie potrafili. Poss miał dwadzieścia dziewięć lat, prawie dwa metry wzrostu i zwalistą sylwetkę niedźwiedzia. Ociężały w ruchach, o sennym spojrzeniu wyglądał na typowego, dobrodusznego grubasa, który nawet muchy by nie skrzywdził. Było to jednak mylące wrażenie. Poss, gdy zaszła potrzeba, potrafił przeistoczyć się w błyskawicznie działającą, perfekcyjną maszynę niszczenia. Nigdy nie robił błędów, był prawdziwym profesjonalistą. Człowiekiem Organizacji został dziesięć lat temu - była to rzeczywista rekomendacja jego umiejętności. Niewielu mogło pochwalić się tak długim stażem - przeciętna w Organizacji wynosiła niewiele ponad pięć lat. Potem zwykle ginęli podczas akcji lub byli aresztowani, co w gruncie rzeczy wychodziło na jedno. Poss zastanawiał się, skąd biorą się wciąż nowi ludzie gotowi podjąć walkę, praktycznie podpisując w ten sposób wyrok na siebie. Ot, choćby taki Jor. Młody chłopak, miał nie więcej niż dwadzieścia dwa, trzy lata. Fizycznie całkowite przeciwieństwo Possa - drobnej budowy o czarnych, głębokich oczach intelektualisty. Był jednak twardy i wytrzymały, o czym mogli przekonać się podczas całonocnego marszu przez góry. Obciążeni ładunkiem, narażeni na niebezpieczeństwo natknięcia się na któryś z licznych patroli, zmuszeni do pokonywania stromych stoków dotarli na miejsce akcji wszyscy w dobrej formie. Jor, co trochę zdziwiło Possa, wydawał się najbardziej rześki. Teraz starał się zachować spokój. Czujny wzrok utkwił w ginący we mgle punkt na szosie, skąd miał nadjechać pojazd Opiekunów. Red, trzeci z nich, napomknął przed wyruszeniem z miasteczka, że Jor to ktoś ważny, prawdopodobnie z kierownictwa i to nie odcinkowego, lecz z obwodowego lub wręcz z centralnego. Poss nie pytał, skąd ma te informacje, w Organizacji nie zadawało się pytań bez istotnego powodu. Red był z nich najstarszy. Poss nie wiedział, ile miał lat, wyglądał na jakieś trzydzieści siedem, osiem. Średniego wzrostu o czarnej niesfornej czuprynie i żylastym ciele sprawiał wrażenie człowieka sprężyny. Sprawny i wytrzymały jak każdy z członków Sekcji Wykonawczej Organizacji. Sprawność fizyczna była podstawowym kryterium przynależności do tej elitarnej formacji. Red przybył w te okolice stosunkowo niedawno, nie było właściwie wiadomo skąd ani co robił przedtem. Jego umiejętności były już niejednokrotnie sprawdzone i Poss wiedział, że trudno byłoby znaleźć lepszego partnera do tego typu akcji. Miał całkowite zaufanie do tego milczącego, skrytego faceta. Obawiał się trochę o Jora, w końcu wiadomo - pierwsza akcja, młodość, brak doświadczenia - różnie to mogło być. Kierownictwo chyba wie, co robi, nie dawaliby na dowódcę człowieka nie sprawdzonego - pocieszał się w duchu. Tak na wszelki wypadek postanowił jednak zwracać na Jora szczególną uwagę podczas akcji. Rozmyślania przerwał mu cichy szept dowódcy: - Za pięć minut powinni już tu być, przygotujcie wszystko jak trzeba - mówiąc to zdjął z pleców stelaż, przyklęknął przy nim i zaczął manipulować przy przełącznikach ukrytych pod grubym, zielonym brezentem. Red swój ładunek już rozmontował, teraz stał spokojnie, trzymając w rękach krótki, metalowy przedmiot zakończony grubą rurą. Poss jednym ruchem pozbył się swego bagażu i przysiadł na ziemi trzymając przy udzie swą śmiercionośną broń. Jego rola w całej akcji miała trwać bardzo krótko, wkraczał ostatni i do niego należało zadanie decydującego ciosu. Nie mógł jednak spóźnić się choćby o ułamek sekundy, czas jego działania był ściśle określony. Chwila zawahania czy opóźnienia oznaczałaby śmierć dla nich wszystkich. Trzeba było mieć silne nerwy i nie dać się ponosić emocjom. Opiekunowie wymyślali coraz to nowe psychologiczne chwyty chcąc zdobyć tę sekundę przewagi, spowodować u przeciwników moment zawahania, co pozwoliłoby na unicestwienie napastników. Poss przez chwilę zastanawiał się, jaką niespodziankę na dziś przygotowali Opiekunowie, jakie fantomy wyprodukowali tym razem dla zabezpieczenia swego pojazdu. Poss strzelał już do staruszek, duchownych, dzieci... - Jadą! - nerwowy szept Jora z trudnością przebił się przez plusk deszczu. Z daleka na szosie widać było pojazd Opiekunów poruszający się cicho na poduszce magnetycznej. Pole ochronne w strugach lejącego deszczu opalizowało różową mgiełką. Był od nich oddalony o około dwieście metrów. Poss spojrzał na Jora. Jego oczy były utkwione w zbliżającym się pojeździe, ręce nieruchomo spoczywały na przełącznikach. “Chyba nie nawali" - myśl jak błyskawica przemknęła przez głowę Possa i w tym momencie transporter zrównał się z ich stanowiskiem. Wszystko działo się teraz prawie jednocześnie. Poss bardziej domyślił się niż zauważył szybki ruch Jora włączającego paralizator pola. O skuteczności działania aparatury świadczył przenikliwy dźwięk jakby pękającej szklanki. Transporter z głośnym plaśnięciem opadł na szosę i skręcił lekko przodem w ich kierunku. “Dobrze" - przemknęło przez głowę Possa. Z przedniego iluminatora zauważył sączący się dym. Prawie równocześnie po swojej prawej ręce dostrzegł blady poblask. To Red nakierował na pojazd Opiekunów lufę swego destabilizatora cząsteczkowego. Transporter gwałtownie zmienił swą postać, zewnętrzna powłoka pozbawiona wiązań międzycząsteczkowych opadła na szosę w postaci szarego pyłu. Z wnętrza pojazdu zaczęły wyskakiwać jakieś postacie niezbyt dokładnie widoczne w tumanie pyłu. Teraz przyszła kolej na Possa. Spokojnie wycelował swój miotacz i w tym momencie spostrzegał, jak z tylnej części transportera oddzielił się dość pokaźnych rozmiarów segment nie zniszczony przez destabilizator. Red natychmiast nakierował na niego swą broń, lecz było już za późno. Z segmentu trysnął w ich kierunku strumień świetlnego promieniowania. Jor gwałtownie rzucił się w bok, Poss zdążył jeszcze nacisnąć spust i spostrzegł, że tym razem fantomy przybrały postać pięknych, roznegliżowanych dziewczyn. Było to ostatnie wrażenie, jakie odebrał. Reszta była już tylko upiornym błyskiem, jakby ktoś w mózgu zapalił supernovą, po którym nad zalaną deszczem górską szosą zapanowała cisza przerywana jedynie monotonnym cykaniem generatora pola, które ponownie otoczyło jedyny pozostały po ataku segment transportera. ROZDZIAŁ II Generał Till Bron siedział wygodnie rozparty w fotelu, z lubością zaciągał się doskonałym cygarem. Był w znakomitym nastroju, czego wyrazem było właśnie owo cygaro, niezwykle kosztowne nawet dla niego. Na co dzień palił papierosy, cygara zostawiając na szczególne okazje. Dziś była właśnie taka okazja. Po wielu miesiącach dreptania w miejscu nareszcie był pewien sukces. Nareszcie był jakiś postęp w tej walce, która jemu spędzała sen z powiek, a zwierzchników przyprawiała o ciągłe niezadowolenie, co w końcu zawsze odbijało się na nim, generale - Opiekunie II stopnia. Jeszcze raz wziął do ręki raport, który wprowadził go w Jak szampański humor. Wypuścił z ust wielki kłąb aromatycznego dymu, przelotnie rzucił okiem na zwyczajowe formułki i zagłębił się w lekturze najciekawszej, środkowej części raportu. ... dnia 18 jedenastego miesiąca roku 677 Nowej Ery o godzinie 540 miał miejsce bandycki napad na transporter PQS 16 w rejonie szosy AV 088 czwarty sektor, drugi odcinek dystryktu Beta. W napadzie brało udział trzech bandytów z tzw. Organizacji Wolność. Dzięki zdecydowanej akcji grupy osłony zdołano częściowo uchronić transport przed zniszczeniem osiągając przy tym zwycięstwo w postaci dezintegracji dwóch bandytów i pojmania trzeciego. Straty własne wynoszą ośmiu członków grupy osłony i zniszczony człon zasadniczy transportera. Nadmienić należy, że nowo wprowadzony do eksploatacji system wielokrotnego zabezpieczania przed destabilizacją w wydatny sposób przyczynił się do odniesienia zwycięstwa... Tu następował szczegółowy opis działania nowego systemu ADD, nazwiska poszczególnych członków załogi transportera, kilka uwag o warunkach atmosferycznych panujących podczas akcji i inne mniej istotne szczegóły. Generał ponownie z uwagą czytał końcowy fragment raportu. ...ujęty w czasie napadu bandyta o nie ustalonej dotąd tożsamości odniósł dość poważne obrażenia, jednak nie zagrażają one jego życiu. Z danych zawartych w naszych kartotekach wynika, że ujętym bandytą może być niejaki Spaen Jor, poszukiwany od dwóch lat za odmowę świadczeń hałdowych, prawdopodobnie członek wyższej struktury organizacyjnej O W. Przebywa w tej chwili w lecznicy w miejscowości BC-500/8. Pytanie: pozostawić przy życiu i przekazać do dalszej dyspozycji władz zwierzchnich czy, zgodnie z zarządzeniem Opiekuna I stopnia, marszałka Heell Mossta, dezintegrować, wydaje się z uwagi na podejrzenia co do tożsamości ujętego, rozstrzygnięte. Proszę potwierdzić zlecenie o przetransportowaniu ww. do centrali dystryktu Beta. Odcinkowy Pali Minngon. Generał odłożył raport i uśmiechnął się w myśli. Tak, już od dawna miał bardzo dobre zdanie o odcinkowym Minngonie. Niejeden na jego miejscu nie zastanawiałby się, co zrobić z ujętym bandytą. Prawdopodobnie zaraz na miejscu wypadku dokonałby dezintegracji. Minngon już nieraz dowiódł, że nie jest zwykłym ślepym wykonawcą rozkazów, lecz potrafi działać rozważnie i elastycznie. Jeżeli istotnie pojmanym jest Spaen, to sukces ten niewątpliwie zasługiwał na wielką uwagę zwierzchników. Generał już wyobrażał sobie list pochwalny od marszałka, może jakieś odznaczenie. Twarz generała przesłoniła mgła rozkoszy, gdy w myślach ujrzał wielką salę w Centrum i marszałka przypinającego mu do munduru Krzyż Galaktyki, a może nawet Wielką Gwiazdę Przestrzeni. Chwilę siedział z przymkniętymi oczami i przeżywał swój prawdopodobny sukces, wyobrażał sobie minę generała Peetl Dova z sąsiedniego dystryktu Eta, którego prawdziwie nie lubił i jego purpurową z zazdrości twarz. W dystrykcie Beta już od dawna nie było spokoju, napady na transportery powtarzały się coraz częściej. Mało tego, bandyci porywali się na znacznie większe obiekty i, co z niezadowoleniem musiał przyznać generał, ich akcje były przeważnie udane. Nie dalej, jak w ubiegłym miesiącu dokonali nawet, na szczęście nieudanego zamachu na jego życie. Po każdej takiej akcji działania odwetowe władz były bardzo surowe, dezintegrowano wielu zakładników, ale można było zauważyć niezrozumiałą tendencję do nasilania zamachów i napadów wraz ze wzrostem liczby likwidowanych zakładników. Teraz znów za zamach na transporter życie będzie musiało oddać pięciuset zakładników, lecz generał był pewien, że odwet bandytów będzie tym bardziej gwałtowny. Tak, niełatwa była rola Opiekuna, szczególnie w tak niezdyscyplinowanym dystrykcie, jak ten, na którego czele stanął generał. Otrząsnął się z tych niewesołych myśli, nie chciał psuć sobie doskonałego humoru. Czekało go dziś jeszcze sporo pracy. Przede wszystkim musiał napisać raport do marszałka, musiał też zadecydować, gdzie umieścić pojmanego zamachowca. Postanowił też napisać wniosek awansowy dla odcinkowego Minngona. Awans na sektorowego to już tylko krok do Opiekuna III stopnia, a wtedy perspektywy kariery dla zwykłego funkcjonariusza stają się wręcz zawrotne. “Należy się chłopu to już od dawna" - pomyślał Till Bron i z lubością zaciągając się ulubionym cygarem zabrał się do pracy. ROZDZIAŁ III Hon nerwowo spacerował po pokoju. Wielkimi krokami przemierzał przestrzeń od okna do drzwi i z powrotem. Pokój spowijał gęsty kłąb papierosowego dymu. W fotelu pod oknem siedział Brit. Ten dla odmiany wystukiwał palcami na poręczach jakiś obłędny rytm. Hon chwilę postał przy oknie, po czym na nowo podjął swój spacer. Ciszę przerwał Lan. - Przestań tak kretyńsko biegać po pokoju i spróbuj się opanować. Trzeba spokojnie jeszcze raz wszystko przedyskutować, może będzie można coś zrobić. - Co można zrobić - podniesionym głosem warknął Hon i przystanął na środku pokoju. Wbił ręce w kieszenie spodni i pochylił się w stronę Lana. - Co można jeszcze, do cholery, zrobić. Załatwili nas tym razem na amen. Nie mamy żadnych szans, człowieku, trzeba szybko zwijać majdan i gdzieś się ulokować, dopóki sprawa trochę nie przycichnie - nerwowo zaciągnął się papierosem i rzucił się na fotel. - Jor nie powie - cicho mruknął Ols. - A kto mówi, że będzie sypał, człowieku - Hon znów wstał z fotela i zaczął chodzić po pokoju. - On nawet nie będzie musiał ust otworzyć, a oni i tak wszystkiego się dowiedzą. Czy mam ci przypominać, jaką aparaturą dysponują! - mówił podnieconym głosem. - Niech szlag trafi tego Skolla, co mu do głowy strzeliło wysyłać kogoś z “góry" na akcję. Przecież Jor zna całą strukturę Organizacji, wszystkie powiązania, kontakty. Zawsze dotąd w akcjach brali udział chłopcy z Sekcji Wykonawczej, w razie wpadki nie znali nikogo poza łącznikiem, sprawa była pewna. A teraz! Teraz mają w ręku nas wszystkich, nie tylko grupę z dystryktu, ale i wyższe struktury. Przecież Jor znał Rota, Błona, Akinę... Hon po tej wypowiedzi jakimś dziwnie zmęczonym krokiem podszedł do swojego fotela i ciężko usiadł. Zaciągnął się papierosem, niezdarnym ruchem zdusił niedopałek i wbił wzrok w podłogę. W pokoju panowała pełna napięcia cisza. Wreszcie odezwał się Brit. - Jor sam chciał wziąć udział w akcji, mówił, że dopiero tam może dowieść swej przydatności dla Organizacji. Chłopak jest młody, ma fantazję, chciał walczyć, trudno się dziwić Skollowi, że po tylu prośbach wreszcie uległ. Był to zresztą wyjątkowy pech, nigdy dotąd nikogo z naszych nie złapano żywego. Sytuacja jest teraz niewątpliwie bardzo ciężka, ale nie możemy się poddawać. - Człowieku - Hon przerwał mu ciężkim, zmęczonym głosem. - A co my możemy zrobić w tej sytuacji? Gdyby chociaż umieszczono Jora w jednym z ziemskich ośrodków, to za każdą cenę byśmy próbowali go uwolnić, a w najgorszym przypadku pozbawić życia, ale co chcesz zrobić teraz? Ciekawy jestem, jak dostaniesz się na Elmę nie mówiąc już o opanowaniu tamtejszego ośrodka Opiekunów. Nie mamy żadnych szans na opuszczenie Układu, ba, nawet niełatwo nam polecieć na którąś z wewnętrznych planet, a co dopiero do Układu Regulusa. Uważam, że sprawa jest przegrana - dorzucił po chwili. Brit poruszył się na swoim fotelu, pochylił do przodu. - W każdym razie wiadomo, że dopóki Jora nie wyleczą z szoku, nie mogą go poddawać działaniu analizatora świadomości. To jedna sprawa. Z kolei wiadomo również, że z takiego szoku nie wychodzi się w miesiąc czy nawet dwa miesiące. Aby przywrócić sprawność jego umysłu potrzeba czterech, pięciu miesięcy, a i to w końcu nie jest pewne, czy otrzymana przez niego dawka nie spowodowała trwałego naruszenia warstwy świadomości mózgu. Może się okazać, że Jor po prostu niczego nie wie, że jego umysł jest na poziomie dziecka. Mamy więc kilka miesięcy i przez ten czas można nie tylko niejedno wymyślić, ale też niejednego dokonać. Tylko pozwól mi dokończyć - zwrócił się do Hona, który już otwierał usta, aby coś powiedzieć. - Owszem, nam jest bardzo trudno wydostać się poza Układ, zresztą do takiej akcji nie mamy żadnych środków, ale są przecież ludzie, którzy nie mają kłopotów z lotami pozaukładowymi. Tym razem Hon nie wytrzymał. - Masz może na myśli tych z agencji handlowej? I co, czy wyobrażasz sobie takiego, jak z teczką w ręce opanowuje gmach ośrodka i sam jeden pokonuje całą tutejszą załogę, po czym uwalnia Jora i leci z nim z powrotem na Ziemię? - Przestań tak głupio gadać! Czasami zastanawiam się, co ty robisz w naszym gronie, nie potrafisz logicznie myśleć i o byle co wszczynasz panikę - Brit spokojnie odpowiedział na zaczepne słowa Hona. - Zapytaj Olsa, jaka jest możliwość wykorzystania handlowców. Spojrzenia wszystkich obecnych skierowały się na drobnego, niepozornego mężczyznę w średnim wieku. Ten popatrzył na nich, pogładził się po włosach, westchnął i rzekł: - Wiecie oczywiście, że utrzymujemy pewne kontakty z handlowcami. Jest wśród nich niemała grupa ludzi głęboko zaangażowanych w naszą działalność, ludzi, na których można polegać. Zresztą nieraz już korzystaliśmy z ich usług. Dzięki swoim częstym podróżom mają szerokie znajomości na setkach planet. Oczywiście jasne jest, że nikt z nich nie podjąłby się akcji na Elmie, zresztą nie potrafiliby tego zrobić, a z drugiej strony nie mają do tego środków. Ale słyszeliście zapewne o pewnej grupie ludzi zajmujących się zawodowo różnymi akcjami o charakterze, powiedzmy, militarnym. Są wśród nich wysokiej klasy fachowcy, mieszkają przeważnie na planetach niezależnych. Nikt z nas oczywiście nie miałby możliwości dotarcia do nich, na to trzeba mieć znajomości w specyficznych kręgach, ale handlowcy, przynajmniej niektórzy z nich, są w stanie to zrobić. Wydaje mi się, że w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, skorzystanie z usług takich ludzi jest naszą ostatnią szansą. Ludzie ci, nazywani najemnikami, gotowi są na różne szaleństwa, oczywiście za odpowiednią zapłatą. Myślę, że dla nas w tej chwili cena tej, że tak powiem, usługi, nie ma żadnego znaczenia. - No tak, to może być jakieś rozwiązanie - Lan spojrzał uważnie na Brita. - A ty co o tym sądzisz? Brit wzruszył ramionami. - Wydaje mi się, że nie mamy innego wyjścia. Pozostaje jeszcze sprawa nawiązania kontaktu z najemnikami. Kto z was się tego podejmie? Bo ja, muszę przyznać, nie mam większych znajomości wśród handlowców. - Chwileczkę! - Hon wstał z fotela i pochylił się w stronę Olsa. - Jaką mamy gwarancję, że handlowiec nie zdradzi? I skąd mamy pewność, że akcja najemników będzie skuteczna? Jeszcze jedna sprawa, panowie. Otóż nie bardzo rozumiem, jakie najemnicy mają szansę dostania się na planety Opiekunów, o ile dobrze zrozumiałem, są to przeważnie ludzie tacy, jak my, a Opiekunowie nie są zbyt przychylnie nastawieni do naszej rasy. - Pozwól, że ci to krótko wyjaśnię - Ols zapalił kolejnego papierosa. - Jak zapewne wiesz, po Wielkiej Wojnie nastał w Galaktyce pewien ustalony porządek. Głównymi siłami zostały imperia Lagh, Kodex, Primus i Helbron. Oprócz nich była cała masa małych nie liczących się federacji, które związane zostały układami z poszczególnymi imperiami. Układy te obowiązywały w zasadzie tylko na wypadek konfliktów, po zawarciu pokoju stały się nieaktualne. Wiele federacji rozpadło się i powstało około dwustu planet nie zrzeszonych w żadne większe systemy. Imperiom sytuacja ta była bardzo na rękę, były to planety neutralne, które można była czasami wykorzystać do różnych celów formalnie stojąc z boku i nie ujawniając swojej roli. Na planetach tych żyją różne rasy, w tym niemała grupa ludzi pochodzących z Ziemi. Sytuacja jednak tak się ułożyła, że na żadnej planecie nie stanowi ona jakiejś dużej grupy i stąd w przekonaniu Helbronu nie zagrażają imperium. Co więcej, ludzie ci, posiadający status neutralnych obywateli, są w dość dobrych stosunkach z Helbronem i wielu z nich pracuje nawet w ich służbach kontrolnych czy eksplorerskich. Oczywiście nie ma tu mowy o jakiejś przyjaźni czy choćby sympatii. Helbrończycy odnoszą się do wszystkich innych ras nieufnie, ale można powiedzieć, że stosunki pomiędzy nimi układają się raczej poprawnie. I w tym widzę właśnie dla nas szansę. A co do gwarancji powodzenia operacji, to cóż, nikt nam jej nie może udzielić i musimy w tej sytuacji ryzykować. Hon z zastanowieniem podrapał się w głowę. - Nie jestem w pełni przekonany, czy to będzie słuszna droga. Przecież w jakiś sposób wciągamy do naszej walki zupełnie obce siły i nie wiem, jakie mogą być tego konsekwenge. Ja bym się wstrzymał z tą akcją i proponowałbym na rok, dwa zawiesić działalność i zaszyć się gdzieś w bezpiecznym miejscu. Takie jest moje zdanie i proponuję przegłosować, co mamy robić - mówiąc to spojrzał na Brita. Ten popatrzył na pozostałych. - Wobec tego głosujmy. Kto jest za zwróceniem się o pomoc do najemników? Lan i Ols w milczeniu podnieśli ręce. - Kto jest przeciwny? Hon popatrzył jakoś dziwnie na towarzyszy i z ociągałem podniósł prawą rękę. - Ponieważ ja też jestem za, wobec tego wniosek przeszedł większością głosów - Brit uroczyście wypowiedział tradycyjną formułkę. - Pozostaje teraz sprawa nawiązania kontaktu z handlowcami. Kto się tym zajmie? - Ja znam kilku zaufanych, postaram się jak najszybciej sprawę ruszyć z miejsca - Lan wstał z fotela. - Od tej chwili tylko ty będziesz rozmawiał w tej sprawie, a po zebraniu kompleksowych ustaleń spotkamy się w tym samym miejscu i przedstawisz nam dalszy plan - Brit również wstał i skierował się do wyjścia. - Na tym możemy zakończyć dzisiejszą radę. Kontakty jak dotąd. A więc do zobaczenia. W imię wolności! - W imię wolności - odpowiedzieli pozostali i również zaczęli zbierać się do wyjścia. ROZDZIAŁ IV Wielka Sala w Centrum Planetarnym jarzyła się niezliczonym mnóstwem świateł. W długim szeregu stali wszyscy generałowie - Opiekunowie II stopnia z planety Holma. Po przeciwnej stronie w otoczeniu adiutantów stał marszałek Heell Mosst, Opiekun I stopnia. Spojrzał po zebranych i utkwił wzrok w generale Till Bronie. - Panowie! Dzisiejsze zebranie jest nieco odmienne niż zwykle. Nie będziemy ustalać planu działania na najbliższy miesiąc, nie będziemy wytykać sobie niedociągnięć i błędów popełnianych w naszej ciężkiej, lecz jakże odpowiedzialnej służbie. Dziś jest dzień bardzo uroczysty, zapoczątkuje on ostateczne zwycięstwo i zapewni ład i spokój na tej planecie na długie, długie lata. Dziwicie się zapewne, jakie mam podstawy do wypowiadania tak wzniosłych słów. Ale taka jest prawda, takie są fakty, a zawdzięczamy je jednemu z nas, Opiekunowi dystryktu Beta, generałowi Till Bronowi. Dzięki jego nieszablonowemu działaniu zadaliśmy naszym przeciwnikom ciężki cios, który rzuci ich na kolana. W najbliższym czasie posypią się dalsze ciosy, po których ogarniająca tę planetę fala buntu i bandytyzmu przemieni się w pył, by już nigdy się nie odrodzić. Generał Till Bron przyczynił się do ujęcia żywego przedstawiciela wywrotowej Organizacji Wolność, co więcej, ów pojmany bandyta to członek najwyższego kierownictwa tej szajki, poszukiwany od dawna Jor Spaen. Nie musimy obawiać się o jego los. Spryt i dalekowzroczność generała Till Brona spowodowały, że zamachowiec ujęty podczas napadu na nasz transporter przebywa w Centrum Medycznym na Elmie. Tam nic mu nie grozi ze strony ludzi, tam nasi specjaliści po wyprowadzeniu go z szoku neutronowego dokonają analizy jego świadomości. Nie muszę wam, panowie, tłumaczyć, jakie ten człowiek ma wiadomości. Natychmiast po otrzymaniu danych z jego pamięci, uderzymy jednocześnie na wszystkich kierujących tą wywrotową organizacją i w ten sposób na planecie Holma zapanuje ostateczny ład i dyscyplina ku szczerej radości naszego cesarza zatroskanego ciągłym przelewem krwi na tej jedynej niespokojnej placówce wielkiego Imperium Helbron. Panowie! Okazja ta skłania mnie do wzniesienia dwóch toastów: za ostateczne zwycięstwo wielkiego Helbronu oraz za wieczne zdrowie i nieskończone panowanie naszego cesarza, Villfermenta XII! W sali pojawiły się wytwornie ubrane, młode dziewczyny niosące tace z kryształowymi kielichami napełnionymi ciemnozielonym, opalizującym płynem. Każdy z obecnych ujął kielich. - Niech żyje i panuje w nieskończoność! - chór dziesiątków głosów zabrzmiał w ogrc mej sali donośnie i patetycznie. Marszałek podniósł rękę. - Jeszcze jedno. Za zasługi dla Imperium Helbron, generał Till Bron z rozkazu Rady Naczelnej odznaczony zostaje Wielką Gwiazdą Przestrzeni wraz z przysługującym mu od tej chwili tytułem szlachetnego. Oby jego dzisiejsze odznaczenie zdopingowało nas wszystkich, panowie, do jeszcze bardziej gorliwej i ofiarnej służby w imię ładu i dyscypliny w Galaktyce! Skinął głową w kierunku Till Brona. Generał wyprężony jak struna wystąpił pięć kroków z szeregu. Marszałek wraz z adiutantem trzymającym wielką zieloną poduszkę podeszli do niego. Heell Mosst ujął w dłonie okazały, błyszczący order i zawiesił go na szyi generała. Till Bron czuł, jak spełniają się jego najskrytsze marzenia i wstępując do szeregu nawet nie zauważył purpurowej, nalanej twarzy kipiącego z zazdrości generała Peetl Dova, Opiekuna dystryktu Eta. ROZDZIAŁ V Nad miastem kładł się wczesny, jesienny mrok. Na ulicach ruch powoli słabł, wszyscy spóźnieni przechodnie śpieszyli do domu, by zdążyć przed godziną dyscyplinarną. W pokoju na pięćdziesiątym szóstym piętrze wielkiego kompleksu mieszkaniowego siedziało dwóch młodych mężczyzn. Na stoliku stała butelka doskonałego wina sprowadzanego z odległej planety Como, w rękach obu mężczyzn dymiły cygara. Dyskretna muzyka stwarzała atmosferę relaksu, jednak temat prowadzonej rozmowy daleki był od przyjacielskiej, nie obowiązującej, towarzyskiej pogawędki. Pren rozsiadł się wygodnie w wielkim, klubowym fotelu i z uwagą słuchał słów swego gościa. Lana znał od dawna, orientował się trochę w roli, jaką odgrywał w życiu planety, wiedział, że jest kimś ważnym w Organizacji. On sam nie wdawał się nigdy w żadne polityczne awantury, był sumiennym pracownikiem Interplanetarnej Agencji Handlowej, co pozwalało mu na względnie spokojne życie i pewien luksus niedostępny dla innych ludzi pracujących na Ziemi. Ze swych licznych służbowych podróży przywoził rozmaite artykuły, których na Ziemi w żaden sposób nie można było nabyć. Już samo wyposażenie mieszkania świadczyło o pewnej zamożności właściciela. Liczne dzieła sztuki z najdalszych zakątków Galaktyki, nowoczesne i funkcjonalne zagospodarowanie przestrzeni użytkowej, a przede wszystkim alkohole i cygara w najlepszym gatunku niedwuznacznie świadczyły o charakterze jego pracy. Przez pozostałych mieszkańców planety handlowcy byli bojkotowani, zarzucano im kolaborację i służalczość wobec Opiekunów. Mało który miał prawdziwych przyjaciół nie tylko wśród Ziemian, ale również wśród Opiekunów, którzy bardzo niechętnie nawiązywali bliższe stosunki z przedstawicielami podbitych ras. Pren w kręgach Organizacji był znany jako szczery sympatyk ich walki i nieraz świadczył im różne usługi głównie w postaci sprowadzanych na Ziemię elementów do konstrukcji broni. Tym razem sprawa była innego rodzaju, zadanie daleko trudniejsze i bardziej niebezpieczne. - Za trzy dni ruszasz w kolejną podróż - Lan przechodził do konkretów. - Jakie planety masz w swoich planach? - Przede wszystkim Alię. Później odwiedzę jeszcze dwie lub trzy inne planety, ale nie mogę ci teraz powiedzieć, które. Zależy to od wyników moich rozmów na Alii. Prawdopodobnie polecę też na Tunę i Elen, ale to tylko przypuszczenia, pewności nie mam. - Możesz polecieć na jakąś planetę niezależną? - Teoretycznie mogę lecieć na dowolną planetę, nie mam w tym względzie ograniczeń, ale w praktyce z mojej podróży muszą wynikać jakieś konkretne efekty handlowe, aby sprawa nie wydawała się podejrzana. Sądzę jednak, że na Alii uda mi się tak pokierować rozmowami, że wizyta, powiedzmy na Erice, będzie w pełni uzasadniona. - No, dobrze, zostawmy na razie kwestię konkretnej planety. Wrócimy do tego za chwilę. Wiem, że masz kontakty wśród najemników. Czy mógłbyś mi pokrótce scharakteryzować tych, według ciebie, najodpowiedniejszych do wykonania tej akcji? Pren westchnął. - W grę mogą wchodzić jedynie ludzie z planet bliskich trasie mojej podróży. O ile się orientuję, tylko dwie planety niezależne mogą się Uczyć. Są to Erika i Betty. Na Erice w tej chwili przebywa dwóch znanych mi najemników - Carlos i Vienna. Na Betty jest kilku, ale wymienić mogę właściwie tylko trzech: Oscar, Petur i Aksen. Pozostali są specjalistami w nieco innego rodzaju akcjach. - W porządku, Pren, powiedz mi coś bliższego o każdym z tej piątki. - No tak, a więc po kolei. Carlos, trzydzieści trzy lata, udział w kilku lokalnych wojnach, z których najważniejsza, to wojna miedzy Prima a Selvaną. Carlos walczył po stronie Selvańczyków, odznaczył się dużym sprytem i odwagą, szczególnie w akcji odbicia admirała floty selvańskiej. W walce jest bezwzględny i pewny, ma doskonałe rozeznanie terenu. Wiem, że korzysta z usług spegalnie dla niego pracujących wywiadowców. Posiada dobre przygotowanie zawodowe, skończył akademię kosmiczną na Tinie. Lubiany przez swoich ludzi, ma wyjątkowy dar zdobywania sobie posłuchu. Następny, to Vienna. Dwadzieścia siedem lat, ale pomimo tak młodego wieku doświadczony żołnierz. Brał udział w kilku akcjach o nieco mniejszym zasięgu. Warto wymienić słynny nawet u nas atak na bazę rakietową Imperium Lagh na Trzeciej Antaresa. Poza tym zniszczenie transportu wzbogaconej rudy uranu z planety Victoria. Opanowany, spokojny, w walce jednak niezawodny i zdecydowany. Jest w zasadzie samoukiem, rekrutuje się z grona piratów galaktycznych. I co jeszcze warto dodać - zna kilka obcych języków, co nieraz pomagało mu w odniesieniu sukcesu. To tyle o Viennie. Teraz Petur. Najstarszy z nich, lat ponad czterdzieści. Stosunkowo późno wszedł do grona najemników. Jego specjalnością są raczej zamachy na pojedyncze osoby, ale brał też udział w kilku większych akcjach, między innymi przeprowadził konwój z uchodźcami z Liny na Margott, walczył po stronie Almitów w wojnie z Kodexem. Chorobliwie wprost ambitny, dla sławy gotów podjąć się zadań wręcz niewykonalnych. Doszły mnie ostatnio głosy, że popadł w nałóg narkomanii. Następnym godnym uwagi jest Oscar. Postać bardzo ciekawa. Ma trzydzieści pięć lat, pochodzi z Ziemi. Na Betty skończył akademię plastyczną - jest z zawodu artystą. Jako najemnik zasłynął stosunkowo niedawno. W lokalnym konflikcie między Pamelą a Iris stał na czele grupy partyzantów pamelskich i odniósł tam wiele zwycięstw, między innymi zniszczył dwa kosmodromy, wysadził w powietrze dwa składy paliwa rakietowego, zlikwidował dowództwo jednego z odcinków frontu. Powiadają o nim, że jest świetnym żołnierzem, ale w walce jest niepotrzebnie okrutny i bezwzględny. Podobno wiele razy torturował jeńców dla samej tylko przyjemności, bez ważnych powodów. Poza tym kobieciarz. Zawsze na wojnę zabiera ze sobą parę dziewczyn i dużo alkoholu. Specjalizuje się raczej w akcjach dywersyjnych. Pozostał nam jeszcze Aksen. Trzydzieści osiem lat, z wykształcenia inżynier nukleonik. Długi staż w armii Lagh, potem pracował już tylko jako najemnik. Zasłynął podczas uprowadzenia generała Trittsa z bazy Kodexu. Brał również udział w kilku lokalnych wojnach, między innymi w wojnie Primy i Selvany, a więc w tej samej, w której walczył Carlos, z tym, że Aksen po stronie Primańczyków. Kilkakrotnie spotykał się w walce z grupą Carlosa, ale zawsze ponosił porażki. Od tego czasu serdecznie go nienawidzi i gotów jest zrobić wszystko, by go pokonć. Cóż jeszcze można o nim powiedzieć? Chyba tylko to, że posiada ogromny majątek i że w walce nie oszczędza ludzi ani sprzętu - jest zdolny osiągnąć cel nawet za cenę utraty całego swego oddziału. To byłoby w zasadzie wszystko, co mogę powiedzieć na temat tych pięciu osób. W pokoju zapanowała cisza, słychać było dyskretnie sączące się dźwięki jakiejś egzotycznej muzyki - Lan nie mógł zorientować się, z której części Galaktyki może pochodzić to nagranie. Zapalił podsunięte mu przez Prena cygaro, chwilę palił w milczeniu. - Gdybyś ty miał kogoś wybrać do tej akcji, to którego byś wytypował? Pren pociągnął spory łyk wina i ze stukiem odstawił pusty kieliszek na szklany blat stołu. - Gdybym miał wybierać, no cóż, myślę że w grę wchodziłoby tylko dwóch z nich - Oscar i Carlos, przy czym ten ostatni ma już doświadczenie w tego typu akcjach, a więc postawiłbym na Carlosa. - Wobec tego niech będzie Carlos - Lan podjął decyzję. - Powiedz mi teraz, czy będziesz mógł się z nim skontaktować? Pren uśmiechnął się blado. - W tej sytuacji wydaje mi się, że będę musiał. Przecież rozumiem, że jest to dla was ostatnia szansa. Sądzę, że uda się tak pokierować transakcją na Alii, że moja obecność na Erice będzie niezbędna. Spojrzał Lanowi w oczy. - Możesz na mnie liczyć: Zrobię wszystko, co będzie możliwe, aby załatwić sprawę. - Wiedziałem, że mogę na tobie polegać, Pren. Dziękuję w imieniu Organizacji i swoim własnym. Powiedz mi jeszcze, kiedy i w jaki sposób będziemy się mogli spotkać po twoim powrocie? Pren zamyślił się, coś kalkulował, obliczał, spojrzał do podręcznego mnemografu. - Cała podróż nie będzie trwała dłużej niż trzy tygodnie. Muszę się jednak liczyć z ewentualnymi komplikacjami, czyli, że ... no, powiedzmy, za miesiąc będę już z powrotem. Skontaktuję się z tobą natychmiast po przylocie do miasta i umówimy się, chyba najlepiej u mnie. - W porządku, Pren. Będę czekał i ... powodzenia. ROZDZIAŁ VI Bar kosmoportu w Exill rozbrzmiewał donośnym gwarem. Różnojęzyczny tłum zajmował prawie wszystkie stoliki, pito rozmaite trunki, rozmawiano na wszystkie możliwe tematy. Tu spotykali się znajomi, których czas i przestrzeń rozdzieliła nieraz na kilka czy nawet kilkanaście lat. Bar był miejscem spotkań wszelkiego autoramentu galaktycznych podróżników, spekulantów, przemytników i różnych innych tego typu ludzi. Właśnie w miejscu takim jak to najlepiej załatwiało się różne ciemne interesy, tu bowiem obowiązywała szczególna solidarność ludzi z półświatka, tłok zapewniał anonimowość i niedostrzegalność jednostek na tle wszystkich zgromadzonych. Na każdej planecie, a w szczególności na każdej niezależnej planecie był jeden taki kosmoport z jednym takim barem i wszyscy zainteresowani w całej Galaktyce wiedzieli, gdzie go szukać. Bar Star niczym nie różnił się od tysięcy mu podobnych na innych planetach. W tłumie rozgadanego, nierzadko już podpitego towarzystwa dwóch ludzi zajmujących stolik w rogu lokalu, prowadziło cichą rozmowę. Na stoliku stała do połowy opróżniona butelka Gallaxy Choss i popielniczka pełna niedopałków. - Więc jesteś z Ziemi, boy - ochrypłym głosem odezwał się jeden z siedzących. Był w starszym wieku, co zdradzały liczne zmarszczki na jego twarzy. Sylwetkę miał jednak młodą, ruchy szybkie i sprężyste. Przez lewy policzek od nasady nosa aż do ucha biegła głęboka blizna o nieregularnych brzegach. Długie, czarne włosy gęsto przetkane siwizną opadały na ramiona. Twarz nie wzbudzała sympatii, czuło się od razu, że jest to człowiek bez skrupułów. Jego towarzysz różnił się od niego zdecydowanie. Wysoki, przystojny blondyn o otwartej twarzy i szczerym spojrzeniu, pomimo typowego w tym miejscu zaniedbanego stroju wyglądał na dziennikarza, dyplomatę czy handlowca z wąskiej elity towarzyskiej. Głos miał czysty i dźwięczny. - Tak, z Ziemi. Szukam Carlosa, znasz go? - Znam wielu Carlosów, boy - ton tamtego zdecydowanie nie zachęcał do dalszej rozmowy. Młody Ziemianin nie zrażony obraźliwym tonem i słowami swego rozmówcy ciągnął dalej. - Chodzi mi o Carlosa Sheena. Tamten uderzył go w rękę. - Tutaj nie wymienia się nazwisk, boy. Zapamiętaj to sobie. Nieco łagodniejszym tonem dodał: - Może i znam Carlosa. Czego chcesz? - Jest robota dla niego. - Skąd wiesz, że będzie zainteresowany, boy? - Nie wiem, czy będzie. Ale chyba mu się spodoba. I opłaci. - Ile? - To powiem Carlosowi osobiście. - Ile, boy? - stalowy chwyt zmiażdżył dłoń Prena. Ten spojrzał w oczy zbira, jednak nie cofnął ręki. Przez chwilę natarczywie patrzyli na siebie. - Powiem Carlosowi. - Nie denerwuj mnie, boy, pytam ostatni raz - ile? Pren zrozumiał. - Pięćset, jeżeli powiesz, gdzie go szukać, tysiąc, jeżeli mi go tu przyprowadzisz - i po sekundzie dodał: - Jeszcze dziś. Tamten puścił jego rękę, zdecydowanym ruchem zgarnął ze stolika papierosy. - Kpisz sobie, boy, a tego nie lubię - wysyczał przybliżywszy twarz do twarzy Prena. Buchnął odór alkoholu. - Znajdź sobie innego. Ja w ogóle nie wiem, o kim mówisz, boy - to mówiąc wstał z krzesła i chciał odejść. Pren chwycił go za kurtkę, pociągnął z powrotem. - Tysiąc pięćset. - Nie żartuj, boy, moja cierpliwość już się kończy - odtrącił trzymającą go dłoń i skierował się do wyjścia. - Trzy tysiące! - krzyknął Pren. Tamten przystanął, odwrócił się. Popatrzył z uwagą na swego rozmówcę. Przez chwilę znów badali się wzrokiem. Pren wytrzymał ciężkie, palące spojrzenie nieznajomego. W końcu tamten niedostrzegalnie skinął głową. - Szybko się uczysz, boy. Mogłoby coś jeszcze z ciebie być, gdyby tak nad tobą popracować - pochylił się nad stolikiem, wyciągnął otwartą rękę. - Forsa, boy. Pren wyjął z kieszeni portfel i odliczył trzy pięćsetki. Położył obok ręki tamtego. - Gdzie? Coś jakby rozbawienie przebiegło przez nieruchomą twarz. - Hotel Privenson, Exill. Obok ręki pojawiły się kolejne trzy pięćsetki. - Kto? - Powiedz, że przysłał cię Steve. Zgarnął wszystkie sześć pięćsetek i schował do kieszeni. - Zaczynasz mi się podobać, boy. Uderzył Prena potężną ręką w plecy, odwrócił się i opuścił bar. Pren odetchnął, przesunął drżącą ręką po spoconym czole. Wiedział, że odszukanie Carlosa będzie najtrudniejszą sprawą i cieszył się, że ma już to poza sobą. Rozcierając bolącą dłoń zastanawiał się, czy tamten go nie oszukał, ale po chwili odrzucił tę możliwość. Swoista solidarność tych ludzi nie pozwoliłaby na branie pieniędzy za darmo, i to takiej kwoty. Steve wyglądał raczej na mordercę niż na oszusta. Pren znał się trochę na ludziach i czuł, że informacja kupiona przed chwilą jest prawdziwa. Dopił do końca kieliszek Gallaxy, zapalił papierosa i wyszedł na zewnątrz. Chodząc po ulicach miast niezależnych planet nie mógł nigdy oprzeć się dziwnemu wrażeniu, jakie wywierały na nim tłumy roześmianych, wesołych i beztroskich mieszkańców. O ileż inaczej wyglądała sytuacja na Ziemi. Pren podświadomie szukał wzrokiem patrolu, by nie przeoczyć go i nie zapomnieć o złożeniu ceremonialnego hołdu. Już dwa razy wpadł w ten sposób i potem przez trzy dni nie mógł ruszyć się z miejsca po wymierzonej mu karze chłosty. Elektropejcze pozostawiały poza tym na ciele ślady, które nie znikały już do końca życia. Inną rzeczą, która zdecydowanie kłóciła się z ziemską rzeczywistością, był prawdziwy rozkwit życia po zmroku. Na Ziemi po zachodzie słońca na ulicach miast nie widywało się nikogo, kara za naruszanie godziny dyscyplinarnej była bardzo surowa. Widywał nieraz ludzi, którzy przez nieostrożność lub roztargnienie zostali na tym przyłapani przez wszechobecne patrole. Miejsce po lewym oku zakrywała im pomarańczowa płytka z symbolem przestępstwa, jakiego się dopuścili. Drugie takie przestępstwo jako recydywa, było karane śmiercią. Pren otrząsnął się z tych ponurych myśli i zagłębił się w tłum przechodniów. Znał Exill dość dobrze, bywał tu wielokrotnie. Mieściły się tu najpoważniejsze agencje handlowe Eriki, między innymi Górnicze Centrum Exportu, gdzie często omawiał sprawy zakupu rud cyrkonu i litu, w które obfitowała planeta. Centrum mieściło się w dzielnicy handlowej, z kosmoportu niecały kilometr. Pren nigdy nie zdecydował się na wynajęcie pojazdu, nie mógł odmówić sobie swobodnego i zawsze ekscytującego spaceru po mieście. Niedaleko GCE mieścił się wielki gmach Intergalactinu, przedsiębiorstwa trudniącego się handlem sprzętem bioelektronicznym. W tej dziedzinie Erika była przodującą planetą i prawie wszyscy kupowali od niej biosystemy komputerowe i inne drobniejsze cudeńka produkowane przez miejscowe koncerny. Tuż obok, po przeciwnej stronie ulicy, znajdował się budynek Transconu, która to instytucja zajmowała się środkami transportu. Chętnie nabywała ziemskie, a raczej helbrońskie samochody magnetyczne, jedne z najlepszych w tej części Galaktyki. Dalej ciągnął się cały szereg podobnych instytucji, lecz Pren swoje sprawy zawodowe postanowił odłożyć na potem. Hotel Privenson był w tej samej dzielnicy, Pren nawet kiedyś przez dwa dni w nim mieszkał. Teraz rozkoszując się czystym, ciepłym powietrzem i ciekawie rozglądając się po mijanych budynkach skierował się w stronę hotelu. Głowę miał zaprzątniętą czekającym go spotkaniem z Carlosem, nie zauważył nawet zaciekawionych spojrzeń mijanych dziewczyn, na których musiał swą nietypową w tych stronach urodą robić wrażenie. Po kilkunastu minutach wszedł do pięknego, tonącego w przytłumionym świetle hallu luksusowego hotelu. Chwilę rozglądał się po zapierających dech w piersiach dekoracjach i dyskretnie umieszczonych dziełach sztuki, po czym zdecydowanym krokiem podszedł do recepcji. Za wielkim, platynowym kontuarem siedział starszy już Selvańczyk, jeden z wielu emigrantów ze zrujnowanej planety. Pomimo prawdopodobnych zabiegów pochodzenie recepcjonisty nie budziło wątpliwości, zdradzał go charakterystyczny bladoniebieski odcień skóry. - Czy zastałem Carlosa Shenna? Tamten obrzucił Prena taksującym spojrzeniem, zerknął na umieszczony z boku ekran. - Jest u siebie - nacisnął przycisk na konsolecie. - Kogo mam zapowiedzieć? - Powiedz, że przychodzę z polecenia Steva. Recepcjonista skinął głową w milczeniu. Chwilę trwała cisza, potem rozległ się cichy brzęczyk i z niewidocznego głośnika odezwał się suchy głos: - Co tam, Per? - Przyszedł do ciebie ktoś z polecenia Steva - Pren zauważył, że stary doskonale opanował interlingwę, co udawało się niewielu Selvańczykom. - W porządku, poproś go do mnie. Cichy stuk w głośniku świadczył o rozłączeniu się rozmówcy. Recepcjonista uderzył palcem w inny przycisk. - Pokój 3601, najlepiej jechać windą numer siedem. - Dziękuje. Pren ruszył w kierunku długiego korytarza, odnalazł drzwi z siódemką. Winda czekała na dole. Podróż na trzydzieste szóste piętro nie trwała długo. Z łatwością znalazł pokój z numerem 3601. Podszedł do drzwi i uderzył w klawisz łączności. Ekran pozostał ciemny, z głośnika umieszczonego obok dał się słyszeć cichy głos. - Od Steva? - Tak. - W porządku, wejdź. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Pren przez chwilę zawahał się, wciągnął głęboko powietrze i przekroczył próg. Znalazł się w obszernym przedpokoju, drzwi do pokoju na wprost były uchylone, zauważył w nim jakieś postacie. Podszedł bliżej i stanął w progu. Obraz, jaki mu się ukazał, lekko go zaskoczył, nie spodziewał się takiego widoku. W pokoju znajdowały się trzy osoby, jeden mężczyzna i dwie kobiety. Nie były Ziemiankami na pewno. Prenowi trudno było na pierwszy rzut oka rozpoznać ich pochodzenie. Nie to było jednak tak zaskakujące. Prena zdumiało co innego. Obie kobiety były nagie, jedna leżała na grubym dywanie, druga, przybrawszy niezwykle swobodną pozę siedziała w fotelu. Były młode i pięknie zbudowane, to nie ulegało wątpliwości. Po chwili Pren wiedział, że to Primusanki. Charakterystyczne rysy twarzy i ogromne oczy nie pozostawiały wątpliwości. Carlos siedział na olbrzymim tapczanie zajmującym prawie połowę pokoju. W przeciwieństwie do swych towarzyszek ubrany był w krótką, czarną tunikę. Na widok gościa podniósł się. - Wejdź do środka - wskazał mu pusty fotel. - Siadaj. To moje przyjaciółki. Leni - wskazał na dziewczynę leżącą na dywanie - i Telia. Carlos poznając pochodzenie gościa mówił w ziemskim języku. - Możesz mówić spokojnie, nic nie rozumieją. Powiedział parę słów w nieprzyjemnie dla Ziemianina brzmiącym języku. Dziewczyny podniosły się i narzuciły na siebie przejrzyste okrycia. Usiadły na tapczanie i ciekawie spoglądały na przybysza. - Pren, z Ziemi - przedstawił się. Carlos rzucił kilka słów przyjaciółkom. Uśmiechnęły się lekko, skinęły głowami. Gospodarz podszedł do niskiego, szklanego stolika i zajął się przygotowaniem drinków. - Mam nadzieję, że nie jesteś abstynentem. Czego się napijesz? - Odrobinę Gallaxy, jeśli można. Pren obserwował najemnika. Nie tak go sobie wyobrażał. Carlos był szczupłym, dość wysokim mężczyzną. Czarne, gęste włosy miał krótko obcięte, twarz miał sympatyczną i miłą z jasnym, budzącym zaufanie spojrzeniem czarnych jak węgiel oczu. Poruszał się leniwie i jakby z wysiłkiem, mówił cichym, miękkim głosem. Doskonale pasował do zastanej przez Prena sytuacji, ale jako żołnierz nie sprawiał zbyt dobrego wrażenia. Pren wiedział jednak, że to tylko pozory. Wiedział, że ma przed sobą jednego z najbardziej niebezpiecznych ludzi w całej Galaktyce. Carlos podszedł do swego gościa i podał mu szklaneczkę, po czym leniwie rozciągnął się w fotelu, lekko skrzywił twarz, uśmiechnął się i przeciągnął ręką po włosach. - Przepraszam, że przyjmuję cię w takich okolicznościach, ale tu jest cholernie nudno, naprawdę nie wiadomo, co robić. A te dziewczynki są niezwykle miłe i atrakcyjne, nie uważasz? - O, tak, na pewno, wcale ci się nie dziwię - uśmiechnął się Pren. - Co tam słychać na naszej staruszce, dawno nie widziałem nikogo z Ziemi - Carlos podsunął gościowi papierosy. - Cóż, tak jak dotąd, Helbrończycy mają twardą rękę. - Ale ruch oporu działa nadal? - Tak, działa, ma nawet liczne sukcesy. Tylko... - Co, tylko? - Nie mają raczej szans na zwycięstwo, terror Opiekunów jest coraz większy, a Organizacji brakuje sprzętu, szczególnie tego ciężkiego. Zresztą nie wygrają z całym Helbronem, co do tego nikt nie może mieć złudzeń. - Fakt, skoro cała armia Ziemian nie poradziła sobie, to tym bardziej oni sobie nie poradzą. Ale walczą, nie poddają się, a to się liczy. Muszę ci powiedzieć, że ten ruch cieszy się na wielu planetach dużą sympatią, zresztą każdy, kto występuje przeciwko Helbronowi jest w Galaktyce ceniony. Zapewne wiesz, że Helbrończycy są przez pozostałe rasy szczerze nie lubiani. - Nie ma się czemu dziwić, już sam ich wygląd nie wzbudza sympatii. - Tak, to racja. Ale powiedz, co cię do mnie sprowadza aż z tak daleka? Pren westchnął, zaciągnął się papierosem. - Tak się właśnie składa, że jestem wysłannikiem Organizacji. I w jej imieniu proponuję ci pewną pracę. - Czyli chcecie zawrzeć ze mną kontrakt lub, mówiąc inaczej, macie dla mnie robotę? - No właśnie, mamy wiadomości, że ty mógłbyś sobie z tym poradzić najlepiej. Carlos podniósł brwi. - Skąd macie takie informacje? Pren uśmiechnął się. - Nie bądź taki skromny, jesteś sławny w całej Galaktyce... Carlos przerwał mu. - Dobra, nie lubię wysłuchiwać pochwał. O co chodzi? Pren zauważył, że w trakcie rozmowy zaszła w najemniku zdecydowana zmiana. Spojrzenie stało się czujne, ruchy z flegmatycznych i ospałych zrobiły się szybkie i energiczne. - Podczas akcji na Ziemi wpadł w ręce Helbrończyków jeden z przywódców Organizacji. Jest ranny, znajduje się w szoku neutronowym. Trzeba go wydostać z rąk Opiekunów zanim stan jego zdrowia pozwoli im na analizę świadomości. Ten człowiek, Jor, zna informacje, które w żaden sposób nie mogą wpaść w ręce Helbronu, oznaczałoby to koniec dla całej Organizacji. - Gdzie on teraz jest? Na Ziemi? - Nie, gdyby był na Ziemi, Organizacja sama by załatwiła tę sprawę. Jor przebywa w Centrum Medycznym na Elmie. Carlos cicho gwizdnął. - No, to sprawa jest poważna, rzeczywiście. Elma to jedna z głównych fortec Helbronu, tak... Ile dajecie czasu na przeprowadzenie tej akcji? - Gdybyś się zdecydował, miałbyś trzy miesiące. Carlos zamyślił się, obracał bezwiednie w rękach pustą szklaneczkę. - To będzie cholernie trudne, ale myślę, że może się udać. Jest jeszcze kwestia ceny. - Zapłacimy każdą sumę. Carlos z uśmiechem pokręcił głową. Coś jeszcze rozważał w myślach, w milczeniu podszedł do stolika, nalał sobie odrobinę Gallaxy, krótkim słowem odpowiedział coś Telii i wrócił na fotel. Chwilę siedzieli w milczeniu. - Będę potrzebował pięciu ludzi i sprzęt, którym obecnie nie dysponuję. O kosztach sprzętu pogadamy później, muszę zrobić zestawienie. Teraz mogę jedynie podać sumę honorarium dla mnie i dla moich ludzi. - A więc decydujesz się? - Tak. Oczywiście, jeśli przyjmiesz moje warunki. Honorarium dla każdego uczestnika akcji będzie wynosiło czterysta tysięcy. Koszty sprzętu szacuję w tej chwili na mniej więcej sześćset, siedemset tysięcy, czyli w sumie będzie was to kosztowało trochę ponad trzy miliony. Dodam, że ja nie wiem, co to znaczy targować się, jasne? Pren skinął głową. Suma wymieniona przez Carlosa była rzeczywiście kolosalna. Nie wiedział, czy Organizacja dysponuje w ogóle tak wielkim majątkiem. Ale nie miał w zasadzie wyboru. - Dobrze, przyjmuję twoje warunki - powiedział z westchnieniem. - No to w porządku - Carlos wstał z fotela i podszedł do stolika. - Wypijmy wobec tego za powodzenie. Dziś już jest dość późno, myślę, że resztę szczegółów omówimy jutro, muszę przygotować zestawienie sprzętu, rozejrzeć się za odpowiednimi ludźmi. A dziś proponowałbym ci zabawić się trochę - pochylił się w stronę Prena i rzucił ze śmiesznym grymasem twarzy: - Miałeś już kiedyś Primusankę? Są doprawdy fenomenalne w tej branży, naprawdę polecam - cały jego wygląd, spojrzenie, ton głosu powróciły do poprzedniego stanu, z pierwszych chwil ich spotkania. - No, jak decydujesz się? Pren czuł lekki szum w głowie, wypił już dość dużo. Nie spodziewał się takiej propozycji, po raz kolejny Carlos go zaskoczył. - No wiesz... - mruknął z ociąganiem spoglądając na siedzące dziewczyny. Były rzeczywiście ponętne. Pren nigdy dotychczas nie miał bliższych kontaktów z przedstawicielkami innych ras, choć miał już nieraz niejedną okazję. Nie, żeby był rasistą, tego nie mógł powiedzieć, ale zawsze w podobnych sytuacjach czuł dziwne skrępowanie. Zdawał sobie sprawę, że nie jest to niczym wytłumaczone, a jednak trudno mu było zdecydować się na miłość na przykład z Selvanką czy Helbronką. Różnice między ludźmi a innymi rasami były niewielkie, często sprowadzały się jedynie do odmiennego zabarwienia skóry, no, może z wyjątkiem mieszkańców Kodexu. Mimo to Pren czuł dziwne zahamowania w stosunku do tych istot. Teraz również toczył ze sobą walkę. Wypity alkohol wprawił go w stan podniecenia, ale perspektywa dotyku obcych, naprawdę obcych ciał stanowiła wciąż trudną do pokonania barierę. Spoglądał ciągle na siedzące dziewczyny, które chyba dostrzegły jego rozterki i posłały mu leciutkie uśmiechy. Carlos również domyślał się, co jest powodem milczenia gościa. - Nie miałeś jeszcze nieziemki, co? - No, tak - mruknął Pren. - Czujesz jakieś obiekcje? Wiesz, nie warto się tym przejmować, sam zobaczysz, że nie ma żadnej różnicy, chyba jedynie na korzyść tych tu - wskazał brodą. - Zresztą nie chcę cię do niczego namawiać, zrobisz, jak będziesz chciał. Jeżeli się nie zdecydujesz, to spotkamy się jutro w tym samym miejscu po zachodzie słońca, a jeżeli chcesz trochę się odprężyć i zabawić, to... łazienka jest z przedpokoju na lewo. Pren jeszcze raz rzucił okiem na kobiety. Leni wstała właśnie i miękkim, kocim ruchem podeszła do okna. Pod cieniutką tkaniną wyraźnie rysowały się pełne, kształtne biodra i smukłe, zgrabne nogi. Miękkie, seledynowe włosy opadały jej do połowy pleców. Z tyłu w niczym nie przypominała Primusanki, wiele Ziemianek farbowało sobie włosy na podobny kolor. Wiedział, że ten kolor był naturalny. Primusanki nie używały żadnych kosmetyków, zabraniała im tego ich religia. Pren czuł, jak serce bije mu coraz szybciej. Wpatrywał się w smukłą sylwetkę Leni, która powoli odwróciła się i podeszła do stolika sięgając po papierosa. Nic nie kryjąca materia pozwoliła mu dostrzec również jędrne, kształtne piersi i o ton ciemniejszy niż włosy, meszek na łonie dziewczyny. Spojrzał na jej twarz. Widział ogromne, błyszczące oczy, wąski, maleńki nosek i namiętne purpurowe usta. Twarz niewątpliwie na swój sposób piękna, lecz jednocześnie tak różna od normalnej, ziemskiej, kobiecej twarzy. Pren gwałtownie zerwał się z fotela. - To gdzie jest ta łazienka? ROZDZIAŁ VII Obudził się z nieprzyjemnym bólem głowy. Spojrzał na chronometr, dochodziło południe. Czuł się fatalnie, jeszcze nigdy nie wypił tyle alkoholu na raz. Zgubne też było mieszanie trunków, oprócz Gallaxy pił Fivseo, Cosstell, Braatless. Ostatnich godzin prawie nie pamiętał, a i poprzednie przesuwały mu się przed oczami jak za mgłą. Czuł się wyzwolony, jak dziewica, która po wielu latach straciła niewinność stanowiącą rodzaj psychologicznej bariery oddzielającej ją od świata. Nie żałował tej nocy, okazało się, że Carlos nie przesadzał, dziewczyny były naprawdę fenomenalne. Nigdy nie przypuszczał, że jest zdolny do tych wszystkich rzeczy, jakie miały wczoraj miejsce. W każdym razie z Ziemiankami nigdy nie udało mu się przekroczyć tej, w jego przekonaniu, granicznej liczby cztery. Wczoraj pamiętał jeszcze szósty raz, chyba z Telia, choć nie był tego pewien na sto procent. Miał niejasne przeczucie, że jeszcze tu, w tym pokoju, do którego odprowadzili go Carlos i Leni zrobił to po raz siódmy. Z niedowierzaniem pokręcił głową i usiadł na łóżku. Zakręciło mu się w głowie, przed oczami zawirowały czarne plamy. Chwilę siedział nic nie widząc, potem po omacku odszukał stolik, uchwycił się obu dłońmi i ciężko wstał. Chwiejąc się postąpił dwa kroki do przodu i zatoczył się, uderzył ramieniem w jakiś sprzęt. Błędnym wzrokiem rozejrzał się po pokoju. Na stoliku dostrzegł szklankę wypełnioną do połowy brunatnym płynem, obok bielił się kawałek papieru. Drżącą ręką podniósł kartkę i przysunął do oczu. Przez chwilę nic nie widział, po czym z wielkim trudem odczytał: Wypij, a poczujesz się jak nowo narodzony. Ostrożnie ujął szklankę i usiadł na łóżku. Czuł, że cały pokój wiruje wraz z nim w opętańczym rytmie. Niepewnie podniósł do ust szklankę i wypił cierpki, ale dość przyjemny w smaku napój. Nie miał odwagi podnieść się na nogi, siedział więc i czekał na działanie dziwnego płynu. Carlos przewidział jego stan, wiedział, że nigdy dotąd w taki sposób nie pił alkoholu. Jeszcze raz przebiegł myślami wczorajsze popołudnie, wieczór i noc. Na wspomnienie Telii poczuł dziwny ucisk żołądka i przyśpieszone bicie serca. Pokręcił głową ze zdumieniem. “Chyba nie zakochałem się w niej, tego by tylko brakowało" - pomyślał. Obraz drobnej Primusanki nie znikał jednak, widział wyraźnie jej rozszerzone rozkoszą oczy, czarne i głębokie jak przestrzeń. Czuł na sobie dotyk jej delikatnych, długich palców, czuł gorące, falujące w jego uścisku ciało, które w momencie najwyższej rozkoszy wyginało się w jakiś nieprawdopodobny łuk, by następnie opaść z cichym jękiem i leżeć długo poruszane głębokim, coraz spokojniejszym oddechem dziewczyny. Zdawało mu się, nie był jednak dziś tego pewien, że widział dwie łzy spływające z jej ogromnych oczu, gdy brał w ramiona dyszącą z podniecenia Leni. W trakcie tych rozmyślań niezauważenie w jego organizmie następowały szybkie zmiany, specyfik pozostawiony przez Carlosa zaczynał działać. Pren w pewnym momencie stwierdził, że nie czuje żadnych dolegliwości, ból głowy minął, ręce przestały drżeć, nie czuł już osłabienia w mięśniach i kręgosłupie. Zdumiewające lekarstwo podziałało szybciej niż się spodziewał. Poczuł przypływ nowych sił, rzeczywiście czuł się, jak nowo narodzony. Wstał energicznie z łóżka, wziął kąpiel, ubrał się i poszedł do hotelowej restauracji, by cos zjeść. Miał jeszcze dziś do załatwienia kilka spraw w miejscowych instytucjach, a wieczorem spotkanie z Carlosem. Wiedział, że to dzisiejsze w niczym nie będzie przypominać wczorajszego. Gdy w grę wchodziły interesy i pieniądze, Carlos stawał się twardy, bezwzględny i bardzo konkretny. “Szkoda" - mruknął wspominając jeszcze raz wczorajszą noc i ruszył w stronę mieszczącej się niedaleko hotelu agencji handlowej Trextin. ROZDZIAŁ VIII Siedzieli w tym samym pokoju co wczoraj, tyle że sami. Atmosfera była zupełnie inna, dało się wyczuć jakieś napięcie. Pren siedział w znanym mu już fotelu, Carlos z papierosem w ręce spacerował po pokoju. W niczym nie przypominał wczorajszego, amanta. Pren spoglądał na niego z przyjemnością, teraz bez wątpliwości widział w nim najemnika. Ubrany był zwyczajnie, w spodnie i koszulę. Ten prosty strój jeszcze bardziej czynił z niego człowieka czynu. - Zrobiłem potrzebne zestawienie materiałów - mówił zdecydowanym, mocnym głosem. - Sprawa nie jest tak prosta, jak początkowo myślałem. Otóż tak - zaciągnął się papierosem - przede wszystkim statek. Musi to być jakiś stary, rozlatujący się gwiazdolot eksplorerski, oczywiście specjalnie przerobiony. Z kupnem takiego statku nie powinno być problemu. Myślę, że w okolicach Deneboli nie będzie droższy niż osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt tysięcy. To jest jednak, że tak powiem, najdrobniejszy wydatek. Gwiazdolot trzeba do tej akcji specjalnie przygotować, wymienić z pewnością silniki, dobudować układy antygravu, których te stare statki jeszcze nie miały. Koszt takiego przedsięwzięcia szacuję na około sto tysięcy, tym bardziej, że nie mogę kupować silników oficjalnie. Rozumiesz chyba dlaczego? Pren w milczeniu skinął głową. - Następna jest sprawa uzbrojenia. Jak zapewne wiesz, statki eksplorerskie posiadają jedynie sprzężony z komputerem miotacz do ochrony przed meteorytami. Nie można nim sterować ręcznie, czyli do walki jest zupełnie nieprzydatny. Zakładam, że użycie miotaczy a.m. nie będzie konieczne, lecz sam rozumiesz, że nie możemy pozostać bezbronni. Będziemy potrzebować również działka laserowego. Miotacz będzie stosunkowo nietrudno zdobyć, działko też. Ta część uzbrojenia nie powinna kosztować więcej niż sto, sto dziesięć tysięcy. Dalej, potrzebna nam będzie broń osobista, ale to już są drobiazgi, góra dwadzieścia, trzydzieści tysięcy. Carlos podszedł do stolika i pociągnął długi łyk z butelki jakiegoś miejscowego, nie znanego Prenowi napoju. Zapalił kolejnego papierosa. - Tak więc mamy już statek z pełnym uzbrojeniem. Jest to jednak dopiero uzbrojenie ofensywne, potrzebujemy jeszcze wyposażenia defensywnego oraz niektórych środków medycznych. A więc po kolei. Statek musi mieć specjalne ekranowanie, aby nie promieniował energią żywych organizmów. Oprócz, rzecz jasną, jednego. Na statku eksplorerskim nigdy nie znajduje się więcej niż jeden człowiek. Są takie urządzenia, chyba gdzieś w okolicach Lagh można je zdobyć. Cena ich jest jednak wysoka, do dwustu tysięcy. Tak więc mamy już pół miliona. I wreszcie rzecz najważniejsza, praktycznie nie do zdobycia, mianowicie aparatura medyczna potrzebna do utrzymania przy życiu człowieka będącego w szoku neutronowym. Tego typu rzeczy mają tylko Helbrończycy i za żadne pieniądze nie można ich od nich kupić. Jest to ich ścisła tajemnica i nawet miejscowi przestępcy nie zgodzą się na jej ujawnienie. Sprzęt taki można jedynie wykraść, co nie jest przy znanej nieufności Helbronu sprawą łatwą. Mam już jednak pewien plan, jak zdobyć ten sprzęt, ale będzie to wymagało osobnej operacji. Trudnej i bardzo ryzykownej, od niej będzie zależało powodzenie całej akcji na Elmie. Do tego potrzebne mi będą pewne urządzenia, łącznie z małym, stateczkiem typu patrolowego. W sumie koszt operacji zdobycia aparatury medycznej oceniam na jakieś pół miliona. Niestety, nic taniej nie chce wyjść, sam widzisz, wszystko po kolei ci wymieniłem. Trochę to się nie zgadza z sumą, jaką podałem wczoraj, ale wtedy tak na gorąco wszystkiego nie wiedziałem. Zreasumujmy więc całkowity koszt kontraktu: honorarium dla sześciu ludzi po czterysta tysięcy dla każdego, to jest dwa milony czterysta, plus milion na sprzęt, czyli w sumie mamy trzy miliony czterysta tysięcy. Do tego trzeba dodać sto tysięcy na ewentualne łapówki i nieprzewidziane wydatki, czyli całość kontraktu opiewa na sumę trzech i pół miliona. Carlos podszedł do fotela i usiadł spoglądając przenikliwie na Prena. - Cholernie dużo, ale cóż... - Pren westchnął i zapalił. - Widzę, że inaczej się nie da. - A więc decydujesz się ostatecznie? - Tak. - W porządku. Rozumiem, że tak wielkiej sumy nie masz przy sobie, zatem kiedy i gdzie dostanę całość? - Organizacja dała mi czek na milion do zrealizowania w każdym banku Galaktyki - Pren sięgnął do portfela i wyjął różowy, połyskujący blankiecik. - Pozostałe pieniądze będę ci mógł dostarczyć nie prędzej niż za dwa miesiące. Chcesz dostać czek czy wystarczy przelew na twoje konto w miejscowym banku? - Wystarczy przelew, ale na bank Eriki. Zanotuj sobie numer: WAA-0071-P0878/A-5, bank Triden, Vera. Za dwa miesiące ma tam się znaleźć dwa i pół miliona, inaczej zrywam kontrakt. Rozumiesz, prawda? - Rozumiem, rozumiem - z pewnym zniecierpliwieniem powiedział Pren. - Sam jestem człowiekiem interesu i nie musisz mi co chwila przypominać, na czym polegają umowy, szczególnie tego typu. Po raz pierwszy w ciągu dzisiejszej rozmowy na twarzy Carlosa pojawił się uśmiech. - W porządku, nie denerwuj się. Myślę, że tę część mamy w zasadzie omówioną. Pozostaje jeszcze sprawa kontaktu między nami oraz miejsce, do którego mamy dostarczyć waszego człowieka. Co wiesz na ten temat? Pren ciężko westchnął. - W zasadzie nic. Organizacja nie orientuje się na tyle, w układach w Galaktyce, aby wskazać miejsce, gdzie można się dobrze ukryć, tak więc miejsce pozostawiam tobie do wyboru. Jeżeli chodzi o kontakt, no cóż, sprawa jest bardzo trudna. Wiesz, w jakiej sytuacji się znajduję. Oczywiście będę się starał znów wyrwać w te okolice, ale terminu raczej nie mogę sprecyzować. - Wobec tego, jak widzisz nasze kontakty? Bo ja nie będę cały czas siedział na Erice, musimy choć w przybliżeniu ustalić czas spotkania. Myślę, że już po zakończeniu przeze mnie wszystkich przygotowań, będę ci mógł dokładnie zrelacjonować co i jak. A więc? Pren powoli pokręcił głową. Zdał sobie sprawę, że wplątał się w aferę, która może się dla niego bardzo źle skończyć. Helbrończycy nie byli głupcami, zapewne już po tej podróży będą podejrzliwi. Nie wyobrażał sobie możliwości ponownego wyjazdu na Erikę w tak krótkim czasie. Nie miał jednak wyboru, skoro zdecydował się na udział w tej grze, musiał grać do końca. - Wobec tego dobrze. Umówmy się za siedemdziesiąt miejscowych dni w tym samym miejscu. Odpowiada ci to? Carlos w milczeniu skinął głową. Domyślał się, jak ryzykowną grę prowadzi jego rozmówca i nie mógł pozbyć się podziwu dla Prena. Jako zawodowcowi trudno mu było zrozumieć ludzi robiących coś niebezpiecznego dla idei, za darmo. W jego moralności takie pojęcia, jak idea, poświęcenie, patriotyzm nie miały miejsca. Był najemnikiem i do niego należało solidne wykonanie zadania, cała otoczka sprawy nigdy go nie interesowała. Ludzie narażający się za darmo, dla jakichś w jego przekonaniu, mglistych celów, nie bardzo mieścili się w jego modelu życia. Mimo że ich nie rozumiał, zawsze czuł dla nich lekki podziw. - Cóż, wobec tego trzeba zabrać się do pracy - wstał z fotela i podszedł do stolika. Napełnił szklaneczki złocistym płynem. - Wypijmy za powodzenie. W milczeniu spełnili toast. Carlos odprowadził Prena do drzwi, uścisnęli sobie mocno ręce. Pren ociągał się z wyjściem. - Jeszcze jedna sprawa, Carlos - mruknął niewyraźnie i spojrzał mu w oczy. Tamten lekko zdziwiony podniósł brwi. - Coś jest jeszcze niejasne? Pren w milczeniu pokręcił głową. Przełknął głośno i ochrypłym głosem powiedział: - To... sprawa raczej osobista. - No, mów śmiało, o co chodzi? Pren spojrzał pod nogi. - Gdzie jest teraz Telia? - powiedział prawie niedosłyszalnie. Carlos nie dał poznać po sobie zaskoczenia. Nieco cieplejszym wzrokiem spojrzał na swego gościa. - Mieszka w hotelu Intra, wiesz gdzie to jest? Pren w milczeniu skinął głową. - Dzwoniła dziś do mnie i pytała o ciebie, ale nie wiedziałem, czy życzysz sobie ją jeszcze widzieć, więc... - Pytała o mnie? - w głosie Ziemianina zadźwięczała nadzieja. Carlos z uśmiechem pokręcił głową. Znów przypominał beztroskiego człowieka, który myśli tylko o rozrywkach i lekkim życiu. Po raz kolejny Prena zadziwiła łatwość, z jaką się zmieniał. - Widzę, że oboje przypadliście sobie do gustu. A takie miałeś wczoraj skrupuły - położył mu rękę na ramieniu. - Do zobaczenia wobec tego i... powodzenia - łobuzersko mrugnął okiem. ROZDZIAŁ IX Pomimo panującego upału apartament na osiemnastym piętrze hotelu Intra tonął w przyjemnym, chłodnym cieniu. Klimatyzacja robiła swoje, zupełnie nie odczuwało się tutaj żaru bijącego z nieba, nieznośnego na betonowych ulicach miasta. Telia siedziała na szerokim tapczanie i ponuro wpatrywała się w jeden punkt na wzorzystym, egzotycznym dywanie. Wciąż nie mogła przyjść do siebie po wczorajszej nocy. Spotkało ją to pierwszy raz w życiu i dlatego zupełnie nie umiała odnaleźć się w nowej, nie znanej dotychczas sytuacji. Była już na tylu planetach, zwiedziła wiele miast, ale coś takiego przeżyła po raz pierwszy. Ojciec nie skąpił pieniędzy dla swej jedynaczki, co roku odbywała podróże po różnych zakątkach Galaktyki, poznawała wielu ludzi, miała też wielu kochanków. Traktowała zawsze te znajomości i romanse jako swoiste uzupełnienie podróży, lubiła wyszaleć się do granic, aby starczyło wrażeń na cały rok pobytu na rodzinnej planecie. Po tych wakacjach został jej już ostatni rok studiów i wiedziała, że po ich ukończeniu nie będzie mogła pozwalać sobie na takie wypady. Dopóki studiowała, jej ojciec, właściciel wielkiego koncernu chemicznego finansował wszystkie zachcianki córki, później prawdopodobnie skończy się hojność ojca, a jej samej nie będzie stać na tak szalone wakacje. Erika była ostatnią planetą w jej planach. Wszystko dotychczas przebiegało zgodnie z corocznym scenariuszem, aż tu nagle ta noc. Znała kilku Ziemian, ale nie wydawali jej się specjalnie atrakcyjni, dopiero poznany wczoraj Pren... Telia nie była dotychczas zakochana, nie wiedziała więc, czym takie uczucie może się objawiać. Teraz czuła się po prostu oszołomiona i przeraźliwie smutna, szczególnie po rozmowie z Carlosem, który powiedział jej, że Pren już opuścił planetę. Nie mogła się z tym pogodzić, chciała choć na chwilę zobaczyć tego niezwykłego człowieka. Straciła już jednak wszelką nadzieję i siedząc osowiała w swym pokoju opróżniała jeden kieliszek po drugim. Stojąca obok butelka Braatless była pusta do połowy. Telia czuła już lekki szum w głowie, ale alkohol zamiast działać pobudzająco, wpędzał ją w coraz większe przygnębienie. Ponownie sięgnęła po butelkę, by napełnić kieliszek, gdy cicho odezwał się gong. Postanowiła nie otwierać, chciała być sama, nie miała ochoty na rozmowę z kimkolwiek, nawet ze swą przyjaciółką Leni. Gong odezwał się powtórnie, tym razem jakby bardziej natarczywie. Telia spokojnie napełniła kieliszek, ruchem pełnym determinacji podniosła go do ust i opróżniła jednym haustem. Bezmyślnie wpatrywała się w drzwi. Na trzecie uderzenie gongu zareagowała gniewnym zmarszczeniem brwi. Wstała z tapczanu i podeszła do drzwi z mocnym postanowieniem natychmiastowego pozbycia się natręta. Nie siląc się nawet na spojrzenie w ekran rzuciła interlingwą: - Proszę mnie zostawić w spokoju, źle się czuję. Zdejmując palec z klawisza łączności usłyszała przerwane w pół “Tel..." Głos był ponad wszelką wątpliwość męski i jakby znajomy. Zupełnie intuicyjnie nacisnęła klawisz ponownie i rzuciła okiem na ekran. Pewnie to efekt za dużej dawki alkoholu, którą już dziś wypiła. Następnie zadumała się nad siłą autosugestii, myśli leniwie przebiegały jej przez głowę. Z odrętwienia wyrwał ją głos dochodzący z głośnika. - Telia, to ja, Pren. Telia! Nie chcesz mnie widzieć? Ręka dziewczyny machinalnie nacisnęła przycisk zwalniający zamek. Po chwili z rozdzierającym płaczem rzuciła się w ramiona mężczyzny, który tulił ją do siebie i gładził pieszczotliwie po włosach. Słyszała jak przez mgłę ciche słowa: - Już dobrze Telia, uspokój się, Telia, Telia, Telia... Nie mogła uwierzyć, że dzieje się to naprawdę. Czuła jednak ponad wszelką wątpliwość obejmujące ją ramiona i ledwie wyczuwalne muśnięcia delikatnych dłoni na włosach. Po chwili siedzieli już obok siebie na tapczanie. Telia uspokoiła się na tyle, że mogła normalnie mówić. Interlingwę miała opanowaną znakomicie, rozmowa nie sprawiała jej trudności. - Nie mógłbym przecież tak odlecieć bez pożegnania, musiałem cię jeszcze zobaczyć - Pren delikatnie gładził dłoń dziewczyny. - Carlos powiedział, że już odleciałeś, więc... - Carlos wszystkich traktuje i ocenia przykładając swoją miarkę. Uważał, że już nie będę chciał cię oglądać. To człowiek naprawdę bezwzględny i bez skrupułów. Ale jak mogłaś uwierzyć? - Czy ja ciebie w ogóle znam, kochany mój - po raz pierwszy w życiu użyła tego zwrotu i zdziwiła się, jak naturalnie zabrzmiał w jej ustach. - Skąd mogłam wiedzieć, że jesteś inny - przytuliła się do Prena. - Musisz koniecznie dziś wracać? Pren ciężko westchnął i musnął wargami jej włosy. - Muszę, Telio. - Nie możesz lecieć jutro? - głos jej niebezpiecznie drgał. - Nie, Telio, muszę lecieć dziś. Ale wrócę tu już niedługo. Spojrzała z nadzieją. - Wrócisz, na pewno? Kiedy, kochany mój? - Za siedemdziesiąt miejscowych dni będę w hotelu Privenson. Dziewczyna spojrzała ze smutkiem w oczy Prena. - To strasznie długo, będę musiała wcześniej wrócić na Arinę. Co robić? Naprawdę nie możesz wcześniej? Pren zapalił papierosa, głęboko się zaciągnął. - Czy wiesz, Telio, skąd jestem? - Z Ziemi - spojrzała zdziwiona. - Wiesz, jaka jest sytuacja na tej planecie? Telia trochę się zmieszała. - No... prawdę mówiąc... słyszałam, że jest tam trochę niespokojnie. Nie interesowałam się nigdy polityką, kochany mój. Pren w milczeniu pokiwał głową. Napełnił puste kieliszki. - Masz, wypij - podał jej porcję trunku. - Słyszałaś kiedyś o Wielkiej Wojnie? Telia zmarszczyła brwi. - To było dawno, nie było mnie jeszcze na świecie. Ale zdaje się, że potem pozmieniało się trochę w granicach Primus. Mówią, że ta wojna dała nam mocną pozycję w Galaktyce, o innych planetach wiem niewiele... Pren gorzko się uśmiechnął, pokiwał głową. - Powiem ci pokrótce, jak wyglądała ta wojna na mojej planecie i jakie są dziś jej skutki. Zrozumiesz mnie wtedy, Telio. A może zrozumiesz coś więcej - dodał po chwili. Nalał sobie jeszcze jeden kieliszek, wypił. - Ziemia była członkiem Federacji Nexol, jednej z wielkiej liczby pomniejszych państw. W skład tej federacji wchodziły prócz Ziemi jeszcze dwa układy gwiezdne zamieszkane przez Tamidów. Dzisiaj we wszechświecie nie ma ani jednego przedstawiciela tej rasy. Kiedy wybuchła Wielka Wojna, Galaktyka podzieliła się zasadniczo na trzy obozy. Na czele jednego stało potężne Imperium Kodex, po przeciwnej stronie była grupa różnych federacji, którym przewodziło bardzo wojownicze i agresywne Imperium Helbron, wtedy jeszcze mało znaczące na arenie politycznej. Dwa wielkie imperia Lagh i Primus nie angażowały się po żadnej stronie. Powód rozpoczęcia wojny jest do dziś właściwie niejasny. Pretekstem było zajęcie przez Kodex jednej nie zamieszkanej małej planety, na której nie było nawet śladu życia, a jej położenie było dalekie od wszystkich ważniejszych szlaków. Helbron uznał to za przejaw ekspansjonizmu i udało mu się zgromadzić wokół siebie wiele państw. Wojna początkowo przebiegał? dość opieszale, ograniczano się jedynie do walk w przestrzeni. Wszystko wskazywało na to, że konflikt skończy się bez większych następstw. Niestety, militaryści Helbronu uznali, że czas rozpocząć walkę na serio. No i zaczęło się. Pierwszą ofiarą padła jedna z głównych planet Kodexu rozerwana na strzępy uderzeniem antymaterii z krążowników Helbronu. W bardzo krótkim czasie obie walczące strony wymierzyły sobie potworne ciosy atomowe niszcząc od razu całe systemy gwiezdne. Ziemia, a właściwie Federacja Nexol, zajmowała wtedy stanowisko neutralne. Wkrótce jednak do wojny przystąpiły Lagh po stronie Helbronu i Primus w unii z Kodexem. Nexol zostało wciągnięte do wojny podstępem, prowokacyjnym ostrzelaniem jednej planety Tamidów przez nie zidentyfikowany krążownik, który uznano za helbroński. Na skutki akcji odwetowej Nexol nie trzeba było długo czekać. Flotylla gwiazdolotów Helbronu rozpyliła na atomy jedną z planet Tamidów, po czym rozbiła resztki tamidzkiej floty i ruszyła w kierunku Ziemi. Ziemia nie posiadała wielkiej floty, musiała więc ulec w walce, ale Helbron poniósł w pierwszej potyczce klęskę. Dopiero druga wyprawa Helbronu na Nexol doprowadziła do całkowitego zniszczenia planet Tamidów i rozbicia ziemskiej floty. Ziemianie bronili potem swoich planet, ale bezwzględni Helbrończycy zniszczyli cztery z dziewięciu planet Układu Słonecznego i zajęli pozostałe z wyjątkiem Ziemi. Zażądali bezwarunkowej kapitulacji. Cel osiągnęli dopiero po ostrzelaniu planety antymaterią, w wyniku czego ludność Ziemi z sześciu miliardów zmalała do około siedmiuset milionów. Niektóre kontynenty przestały istnieć i w obliczu całkowitego zniszczenia Ziemian, rząd planetarny podpisał kapitulację. Od tego czasu zaczęły się na Ziemi rządy Helbronu, który wobec opinii galaktycznej udawał obrońcę interesów Ziemian i nazwał siebie Opiekunami. W tym czasie Wielka Wojna zaczęła powoli wygasać, rozpoczęły się rokowania pokojowe. Na mocy traktatu podpisanego na planecie Vigo powstał nowy układ granic w Galaktyce. Najpotężniejsze po wojnie były imperia Helbron i Primus, nieco jedynie ustępowały im Lagh i Kodex. Rozwiązano wszystkie istniejące federacje i stworzono tak zwane planety niezależne. Ziemia niestety nie miała tego szczęścia, po prostu na konferencji na Vigo nie było nikogo, kto chciałby bronić tej planety. Weszła więc w skład Imperium Helbronu. Po prawnym usankcjonowaniu helbrońskiej obecności na Ziemi zaczęło się dławienie woli resztek jej mieszkańców w żelaznych kleszczach dyscypliny. Przede wszystkim pozmieniano wszystkie ziemskie nazwy miast, gór, jezior - słowem wszystko nazywało się teraz w języku helbrońskim. Było to raczej działanie obliczone na psychologiczne załamanie mieszkańców planety. Wprowadzono bardzo surowe przepisy dotyczące życia Ziemian ujęte w tak zwaną “Dyscyplinę". Ponadto każdy Ziemianin miał obowiązek składania hołdu spotkanym Helbrończykom. Było to bardzo poniżające dla ludzi, stąd w początkowym okresie dochodziło nawet do masowych starć ludności z licznymi patrolami Opiekunów, jak każą siebie nazywać. W krótkim stosunkowo czasie Helbron opanował sytuację na Ziemi głównie przez niszczenie całych miast wraz z mieszkańcami w celu zastraszenia pozostałych. W tej chwili Ziemię zamieszkuje około sześćset milionów ludzi. Cały obszar nadający się jeszcze do zamieszkania podzielono na dystrykty, którymi rządzą przedstawiciele Helbronu mając do dyspozycji bardzo sprawny i bezwzględny aparat policyjny. Ludzie żyją pod nieustanną presją, są zmuszani do pracy, nie mają możliwości wyjazdu poza swój dystrykt, a już o opuszczeniu planety nie ma co marzyć. Dziwisz się zapewne, dlaczego ja teraz jestem na Erice. Po prostu część ludzi została przez Helbrończyków zatrudniona w agencjach handlowych i ci mogą, a nawet mają obowiązek odbywania podróży służbowych na inne planety. Nie mają jednak możliwości pozostania na innej planecie. To znaczy mogą zostać, ale za ucieczkę jednego człowieka, na przykład mnie, zapłaciłoby śmiercią całe miasto, czyli w moim przypadku około pięć milionów ludzi. Gdybym zginął podczas podróży, na przykład podczas katastrofy gwiazdolotu, wtedy oczywiście nikt na Ziemi nie poniósłby konsekwencji, choć śledztwo byłoby przeprowadzone bardzo skrupulatnie. Pren westchnął, zapalił papierosa. W pokoju zapadło ciężkie milczenie. Telia siedziała przytulona do swego kochanka, z jej oczu wolno spływały łzy. - Nie wiedziałam, że tak wygląda wasze życie - szepnęła. - Co więc z nami będzie, kochany mój? W pokoju znów zapadła cisza. Pren siedział ze spuszczoną głową i w milczeniu palił papierosa. Przez głowę przelatywały mu różne szalone pomysły, które jednak po chwili odrzucał. Nie widział żadnego sposobu, żal mu było dziewczyny, która wyraźnie cierpiała. Nie potrafił jednak znaleźć słów pocieszenia, wszystkie argumenty wydawały mu się głupie i nieprzekonujące. Mocno przytulił Telię i spojrzał w jej wielkie, błyszczące od łez oczy. - Telio, nie pozostaje nam nic innego, jak się teraz pożegnać. Obiecuję ci, że zrobię wszystko, co będę mógł, aby być z tobą, choćby miało mnie to kosztować wiele. Za dwa miesiące będę znów poza Ziemią, może do tego czasu uda mi się coś wymyślić. A na razie bądź dzielna i czekaj na mnie na Arinie. Zobaczysz, będzie jeszcze kiedyś wspaniale - gładził delikatnie jej włosy i całował oczy. - Na pewno o tobie nie zapomnę, Telio, na pewno. Długi czas siedzieli w milczeniu, przytuleni. Nie było już słów, które mogliby sobie powiedzieć. Nic więcej nie można było dodać do tego, co już zostało powiedziane. Rozumieli to doskonale, wiedzieli, że prawdopodobnie już nigdy się nie zobaczą i te ostatnie wspólne chwile przeżywali w pełnej smutku ciszy. Dzień powoli zbliżał się do końca. ROZDZIAŁ X W apartamencie na trzydziestym szóstym piętrze hotelu Privenson przebywało dość liczne towarzystwo. Wszyscy znali się doskonale, współpracowali z sobą wielokrotnie, takie spotkanie zwołane przez szefa zawsze wróżyło nową robotę. Zgromadzone towarzystwo było dość różne. Carlos siedział w fotelu i z wyraźnym zadowoleniem przyglądał się zebranym. W drugim fotelu siedział drobny, szczupły blondynek o wesołych, błękitnych oczach. Był to Tidi, Ziemianin stale mieszkający na Virginii, jeden z najlepszych przyjaciół Carlosa. Brali udział w wojnie selvańskiej i od tego czasu Carlos zawsze angażował go do otrzymywanych zleceń. Na tapczanie siedziało dwóch mężczyzn, Ronnie i Hax. Ronnie był również Ziemianinem, miał trzydzieści sześć lat i długi staż w armii Kodexu. Mieszkał na Magie wraz ze swą halnejską żoną. Na planetach Kodexu poszukiwany był listem gończym za zamordowanie dwóch oficerów floty. Małomówny i zawsze skupiony nie rozstawał się z zabytkowym rewolwerem bębenkowym, we władaniu którym zapewne był mistrzem w całej Galaktyce z tego choćby powodu, że dziś nikt już nie używał tej archaicznej broni. Hax był Halnejczykiem, mieszkał w tym samym mieście, co Ronnie. Białe jak śnieg włosy zgodnie z miejscową modą związane z tyłu głowy spływały mu na plecy. Spojrzenie jego rubinowych oczu było jakby szklane, bezmyślne. Był to jeden z najzdolniejszych specjalistów z zakresu silników grawitacyjnych, poza tym był doświadczonym żołnierzem, brał udział w kilku wojnach, od dwóch lat współpracował z Carlosem. Pod ścianą w niedbałych pozach siedziało dwóch błękitnoskórych Selvańczyków, Garrel i Croyn. Podobni do siebie jak dwie krople wody bliźniacy mieszkający na swej rodzinnej planecie związani byli z Carlosem od czasu pamiętnej wojny. Doświadczeni żołnierze obdarzeni wielkim poczuciem humoru. Uwielbiali kobiety, co było głównym powodem pozostania na Selvanie, na której po wojnie liczba mężczyzn zmalała do tego stopnia, że rząd podjął uchwałę nakazującą tworzenie rodzin poligamicznych. Obaj bracia mieli po siedem żon, choć, jak mówili, sami dobrze nie wiedzą, która jest Garrela, a która Croyna, a cóż dopiero mówić o samych kobietach, skoro obaj bracia byli praktycznie nie do odróżnienia. Choć obdarzeni tak liczną rodziną, zawsze stawiali się na hasło Carlosa i nigdy jeszcze w walce nie zawiedli. Na brzegu stołu siedziała Angie, Ziemianka mieszkająca na Erice. Była dziennikarką miejscowej videogazety i nieraz już oddała Carlosowi nieocenione usługi rozpracowując teren pod planowane przez niego akcje. Wysoka blondynka o niebieskich oczach i doskonałej sylwetce wyglądała bardziej na modelkę lub aktorkę niż dziennikarkę. Nikt nie domyśliłby się, że ta piękna dwudziestosześcioletnia dziewczyna pozbawiła życia już pięciu ludzi. Praca w videogazecie była tylko płaszczykiem jej prawdziwej działalności. Teraz siedziała z papierosem w ręce i z zaciekawieniem słuchała Carlosa. - Robota dla nas, jak widać, nie jest zbyt skomplikowana, ale dość niebezpieczna. Elma to jedna z najlepiej wyposażonych i najważniejszych baz Helbronu. Mam jednak opracowany pewien plan, o którym podyskutujemy później. Teraz chciałbym wysłuchać waszych uwag, co myślicie o planowanej akcji. Tidi? Blondynek nerwowo poruszył się w fotelu. - No, cóż - odezwał się czystym, dźwięcznym głosem - wydaje mi się, że sprawa jest do zrobienia, mieliśmy już, teoretycznie przynajmniej, gorsze kontrakty. Bardzo dużo zależy od rozpracowania terenu, ale to już sprawa naszej nieocenionej Angie. Z uśmiechem skłonił się w stronę dziewczyny. Ta wzruszyła ramionami. - Mogę lecieć na Elmę choćby jutro, na miejscu opracuję plan działania. Co ty na to, Carrie? Carlos zastanowił się chwilę. - Erika nie ma chyba z Elmą bezpośredniego połączenia. O ile się orientuję, na Elmę latają tylko helbrońskie statki i to dość rzadko. Wiesz coś więcej? - Na Elmę można dolecieć z Betty, skąd kursują regularne gwiazdoloty, chyba co drugi dzień, jeżeli nie częściej. Zresztą o czym tu mówić, byłam już kiedyś na Elmie, tyle że nie w Centrum Medycznym, lecz w Hips, mieście położonym na drugiej półkuli. Z pretekstem do odwiedzenia Centrum nie będę miała kłopotów, doszły mnie wieści, że jakiś ich profesor niedawno dokonał ponoć sensacyjnego odkrycia w chirurgii neuronowej, więc moja ść tam jako dziennikarki będzie zupełnie uzasadniona. Mówię ci, Carrie, mogę lecieć już jutro i naprawdę nie widzę żadnych przeszkód - niedbale odgarnęła włosy z czoła i zaciągnęła się papierosem. - Nie bagatelizuj sprawy, Angie. Wiesz, jakie niebezpieczne są kontakty z Helbronem - podniósł rękę uprzedzająjc dziewczynę, która już otwierała usta, by coś powiedzieć. - Bardzo wiele od ciebie zależy, a w ogóle szkoda by cię było, gdybyś wpadła. - Cieszę się, że to powiedziałeś - uśmiechnęła się zgryźliwie. - Ale teraz już zupełnie poważnie, Carrie. Czy to moja pierwsza robota? Czy kiedyś zrobiłam coś nie tak? Nie martw się o mnie, będę naprawdę wyjątkowo ostrożna. W porządku, Angie, wiem, że na ciebie można liczyć. Chciałem cię jednak przestrzec przed rutyną, takie podchodzenie do sprawy zgubiło już niejednego speca. Angie skinęła tylko w milczeniu głową. Carlos wymownym gestem głowy zwrócił się do Ronniego. Ten pogładził się po podbródku i jeszcze bardziej skrzywił twarz. - Na pewno nieprosta sprawa, ale zrobimy, co trzeba. Osobiście nie mam żadnych zastrzeżeń. Po chwili dorzucił: - Aha, nie mówiłeś nic o wysokości honorarium. - Czterysta tysięcy na głowę, dla Angie około setki. Garrel cicho gwizdnął. - Toż to cała fortuna, Carrie! Jak ci się udało tyle wytargować? - szturchnął łokciem Croyna. - Jak ci się to podoba, braciszku, będziemy burżuje, jak się patrzy. Croyn zrobił trudną do opisania minę, wstał z podłogi i podwinął rękawy. - To ja już lecę. Komu trzeba przyładować, Carrie? Carlos uśmiechnął się. - Siadaj, Croyn. Widzę, że obaj nie macie zastrzeżeń co do roboty, czyż nie tak? - ostatnie słowa wypowiedział już poważnie. Obaj bracia popatrzyli na siebie, puścili oko do Angie, z komiczną powagą skinęli głowami i powiedzieli jednocześnie: - Nie mamy uwag. A więc, wodzu, prowadź! Carlos nie mógł powstrzymać śmiechu. Pogroził im żartobliwie palcem. - No, już dobrze, chłopcy. A ty, Hax? Halnejczyk zwrócił swoje nieruchome oczy na Carlosa. Głos miał niski, zgrzytliwy, jego interlingwa pozostawiała wiele do życzenia. - Przy dużej odrobinie szczęścia zrobimy ten numer. I statek musi być dobry, bardzo szybki. Ryzyko duże, ale za taki szmal... - Czyli że wszyscy się decydujecie? - chciał się upewnić Carlos. Odpowiedziały mu ciche pomruki. - Wobec tego w porządku, możemy przystąpić do omawiania szczegółów. Posłuchajcie, jaki mam plan - poprawił się w fotelu, zapalił nowego papierosa. - Według mnie, jest jedyna szansa, aby obcy statek mógł wylądować w Centrum. Po pierwsze, musi to być statek figurujący w międzynarodowym rejestrze z umieszczonym w pamięci komputera kodem rozpoznawczym. Po drugie, musi być dostatecznie dobry i mocny pretekst do lądowania właśnie w tym, a nie innym miejscu na planecie. Tym pretekstem może być jedynie nagły wypadek pilota wymagający natychmiastowej, specjalistycznej pomocy lekarskiej. Może to być gwałtowne napromieniowanie wynikające z przecieku reaktora, może być również porażenie któregoś ze zmysłów w wyniku wchłonięcia dużej dawki promieni neutrinowych. Co konkretnie zastosujemy, zadecydujemy po powrocie Angie. Druga sprawa, to fakt ukrycia na pokładzie gwiazdolotu pięciu ludzi, niewykrywalnych sprzętem bioenergetycznym Helbronu. Statek musi być typowy, najlepiej eksplorerski, tak skonstruowany, aby były na nim dodatkowe miejsca dla sześciu ludzi. Myślę, że da się to zrobić? - spojrzał na Haxa. Ten w milczeniu skinął głową. - Po wylądowaniu - kontynuował Carlos - musi nastąpić błyskawiczna akcja uprowadzenia więźnia. To chyba oczywiste. Całość nie może trwać dłużej niż pięć, góra sześć minut. Musimy więc znać dokładny rozkład pomieszczeń w Centrum oraz miejsce, gdzie znajduje się ten, jak mu tam Jor. To już załatwi Angie. Podczas odwrotu trzeba zlikwidować ich system obronny, do tego potrzebny będzie solidny miotacz a.m. Polecimy na jedną z niezależnych planet albo, co będzie jeszcze lepsze, na planetę nie zamieszkaną. Wybór miejsca ucieczki pozostawimy na później. A teraz jak widzę przygotowania do akcji. Po pierwsze, trzeba kupić jakiś stary, zdezelowany statek eksplorerski. Tym zajmę się sam. Następnie trzeba utworzyć fikcyjną spółkę eksplorerską i zarejestrować ją w międzynarodowym rejestrze. Tę sprawę biorę również na siebie. Kolejna sprawa to odpowiednie silniki, szczególnie cały układ antygravu. Zakupem silników oraz przebudową statku zajmie się Hax. Wiesz, gdzie szukać potrzebnego sprzętu? Halnejczyk ponownie w milczeniu skinął głową. - Dasz sobie radę sam z przebudową? - Tak, z pomocą automatów nie widzę problemu. - W porządku, jedziemy dalej. Teraz uzbrojenie, czyli miotacz a.m. i działko laserowe. Zdaje się, że masz pewne kontakty u handlarzy bronią - zwrócił się do Ronniego. - Znam paru facetów z Kodexu, nie ma sprawy. Tylko będę musiał mieć jakieś oficjalne zamówienie, inaczej sprawa się cholernie przedroży. - Możesz załatwić coś takiego? Ronnie zamyślił się, po chwili skinął głową. - Myślę, że da się zrobić. - W porządku. Broń osobistą można kupić wszędzie, choćby na Erice, to już każdy zrobi we własnym zakresie. Następną rzeczą niezbędną dla naszej akcji są ekrany bioenergetyczne. Zdaje się, że Lagh posiada tego typu sprzęt i to stosunkowo niedrogi. Zakupem tego urządzenia zajmie się Tidi. Blondynek skinął głową i coś zanotował w podręcznym mnemografie. Carlos zgasił papierosa i zwrócił się do Selvańczyków. - Teraz zadanie dla was. Najtrudniejsze ze wszystkich, ale wiem, że lubicie tego typu akcje. Wiecie, że Jor znajduje się w szoku neutronowym, potrzebna więc będzie aparatura do utrzymania go przy życiu. Tego typu sprzęt jest ścisłą tajemnicą Helbronu i nikt z Helbrończyków za żadne pieniądze tego nie sprzeda. Trzeba więc zdobyć go inną drogą, nie muszą chyba wyjaśniać, jaką. Najlepsza do akcji zdobycia aparatury byłaby jakaś peryferyjna baza Helbronu, potrzebny też będzie mały, patrolowy stateczek. Mam nadzieję, że wiecie, jak się zabrać do roboty, co, chłopcy? Bracia uśmiechnęli się szeroko. Croyn podrapał się w gęstą, czarną czuprynę. - Jasna sprawa, wodzu, będziesz miał ten aparacik. I może jeszcze przywieziemy ci jakąś Helbronkę jako upominek z tej wycieczki. Co ty na to, Garrel? Drugi z braci energicznie pokiwał głową. - Albo nawet dwie. Chyba że wolałbyś jedną, ale za to taką dużą - rozłożył szeroko ramiona. Wszyscy obecni roześmiali się, nawet małomówny i ponury Hax. Carlos z udanym ubolewaniem pokręcił głową. - Co ja z wami mam, braciszkowie. Wiecie przecież, że nie lubię tych kanciastych bab. No, ale poważnie, dacie sobie radę? - Oczywiście, Carrie, możesz być spokojny - poważny ton Croyna dziwnie do niego nie pasował. - Ile mamy czasu na załatwienie tego wszystkiego? - Tidi sięgnął po papierosa. - Za sześćdziesiąt miejscowych dni musimy być gotowi w najdrobniejszych szczegółach. Potem przylatuje z Ziemi Pren i wszystko muszę mu zreferować. Może zaraz po jego przylocie będziemy startować do akcji, kto wie, jak się sprawy potoczą. Teoretycznie dał mi trzy miesiące, ale nie wiadomo, jak się rozwinie sytuacja z tym, no... ciągle zapominam, jak mu na imię. - Jor - rzuciła Angie. - O właśnie, z Jorem. Może szybciej będzie dochodził do zdrowia i potrzebna będzie natychmiastowa akcja. Mam nadzieję, że zdążycie? - spojrzał po siedzących. - Chyba nie powinno być problemów - powiedział Ronnie. Hax przeciągnął ręką po swych imponujących włosach. - Dużo zależy od tego, kiedy będę miał statek i potrzebne silniki. Robota przy nim może potrwać około miesiąca. Miotacz i działko to już krócej, to nie problem. - Właśnie - Carlos spojrzał na Haxa. - Statek powinienem załatwić stosunkowo szybko, przez ten czas chyba zdobędziesz silniki? Halnejczyk wzruszył ramionami. - Będę się starał. Carlos skinął głową. - A teraz już całkiem z innej beczki. Wiecie, jaki model z tego Prena? Nie uwierzycie, ale facet po raz pierwszy miał kobietę innej rasy i tak mu się spodobało, że na śmierć zakochał się w takiej jednej Primusance. Aż śmiać mi się chciało, tak nieśmiało o nią pytał. A wydawał się twardym, solidnym człowiekiem interesu. Inna rzecz, że Telia to sztuka nie lada, w sprawach seksu absolutny numer jeden na tej planecie. - Gdzie ją można znaleźć? - Garrel już podnosił się z podłogi. - Siedź - twardo powiedział Carlos. - Nic i tak byś nie zwojował. Ona też się zakochała, siedzi teraz pewnie w swoim hotelu i wylewa gorące łzy za utraconym kochankiem. Rozmawiałem z nią po odlocie Prena i naprawdę żal mi się ich zrobiło. Trzeba będzie jakoś im pomóc, jeśli starczy nam czasu. Croyn ze zdziwienia zrobił okrągłe oczy. - Carrie, od kiedy bawisz się w swatkę? Zaproś ją tu do nas, może zakocha się w kim innym, w końcu, hm, hm, co nieco się umie w tej dziedzinie. Carlos ze zniecierpliwieniem pokręcił głową. - Z wami nie można poważnie porozmawiać. Zaraz tam swatka. Po prostu wydają mi się bardzo miłą parą i w zwyczajny sposób chciałbym im pomóc. Przecież mogę chyba od czasu do czasu zrobić coś dobrego ot tak, bezinteresownie. Nie sądzisz Angie? Dziewczyna skinęła głową. - Zawsze miałeś miękkie serce w tych sprawach, Carrie, tylko że ja jakoś nie miałam okazji odczuć tego na sobie. A może by mi na tym właśnie zależało? Carlos zmieszał się. Nie wiedział, czy dziewczyna żartuje, czy mówi poważnie. Na wszelki wypadek postanowił obrócić wszystko w żart. - Doczekasz się jeszcze, Angie, doczekasz, tylko będę trochę mniej zapracowany - uśmiechnął się do niej i wstał z fotela. Podszedł do ściany. Rozsunęła się zasłona i oczom zebranych ukazał się obficie zaopatrzony barek. Wyjął trzy butelki Gallaxy i postawił na stole. - Trzeba więc oblać sprawę, od jutra ostro zabieramy się do pracy. Dziś będzie nasz ostatni spokojny wieczór. Angie, zajmij się kieliszkami. Reszta wieczoru i noc upłynęła im na tradycyjnej już przed każdą akcją pijatyce. ROZDZIAŁ XI Gwiazdolot międzyplanetarnej linii Hellspace zbliżał się do celu podróży. Wśród pasażerów dało się zauważyć poruszenie, choć dla większości nie była to pierwsza wizyta na Elmie. Wyjątek stanowiła grupa wycieczkowiczów z Kodexu, którzy od początku podróży byli bardzo głośni i podekscytowani. Małe istoty o wzroście nie przekraczającym jednego metra i śmiesznych twarzach pokrytych puszystym futerkiem odznaczały się wielką gadatliwością, co innych pasażerów wyraźnie drażniło. Siedząca w ostatnim rzędzie młoda Ziemianka pochyliła się w stronę swego sąsiada, młodego oficera w mundurze helbrońskiej floty galaktycznej. - Tak się niepokoję, czy uda mi się przeprowadzić wywiad z profesorem Matkinsem. Nie ma pan pojęcia, jak mi na tym zależy. Byłby to wielki sukces w mojej pracy, może zdobyłabym większe uznanie w redakcji, bo jak dotąd... Słyszałam, że bardzo trudno się do niego dostać - dodała po chwili zaglądając głęboko w oczy oficera. Ten, wyraźnie zadowolony z towarzystwa pięknej kobiety, uśmiechnął się. Nawet w uśmiechu jego twarz nie straciła antypatycznego wyglądu, szerokie czoło, masywne szczęki, krótka, gruba szyja nie sprawiały przyjemnego wrażenia. - Proszę się nie niepokoić, postaram się pani pomóc, myślę, że nie będę miał z tym żadnych trudności. Dziewczyna złożyła ręce i jeszcze bliżej przysunęła się do swego rozmówcy. - Byłabym panu ogromnie wdzięczna, ogromnie - szepnęła dotykając delikatnie dłoni oficera. Młody pilot wyraźnie poczerwieniał, w wyobraźni widział już co bardziej atrakcyjne sposoby wyrażania wdzięczności przez piękną Ziemiankę. Był zadowolony. Początkowo niechętnie przyjął polecenie dowództwa oddelegowania go na Elmę. Musiał opuścić piękne miasto na swej rodzinnej Vidze i zaszyć się w jakiejś dziurze na mało atrakcyjnej placówce. I choć jego misja, jak podkreślał generał, może mieć ogromne znaczenie dla Imperium, nie był z tego zadowolony. Cóż to bowiem za misja! Jego zadaniem było przebywanie jakiś nieokreślony czas w Centrum Medycznym i oczekiwanie na przesyłkę, którą następnie miał dostarczyć do stolicy. Przesyłka miała zawierać mikrokryształy z zapisem podświadomości jakiegoś chorego. Nic ponadto generał nie chciał mu powiedzieć, wydawało się zresztą, że i on wie niewiele więcej. Już z tego można było wysunąć wniosek, że sprawa istotnie jest ważna, lecz młody oficer nie wykazywał przerostu ambicji i w zupełności wystarczało mu stanowisko dowódcy krążownika galaktycznego. Dziwił się nawet, dlaczego do tej rzekomo tak ważnej misji nie wytypowano kogoś bardziej zasłużonego czy ambitnego. Psiocząc więc i narzekając, spakował małą walizeczkę, pożegnał się z żoną i dziećmi i czarno widząc swoją przyszłość udał się w podróż. Pierwsza jej część minęła rzeczywiście niezachęcająco. Z Vigi na Betty leciał w prawie pustym statku, podróż dłużyła się niemiłosiernie, nawet wyświetlany film pornograficzny nie zainteresował Bolta. Na Betty spędził noc w kiepskim hotelu i z coraz cięższym sercem wsiadł do gwiazdolotu na Elmę. Początkowo nawet nie zwrócił uwagi, że obok niego usiadła młoda i przystojna kobieta. Zagłębił się w lekturze jakiegoś tygodnika i dopiero miękki, ciepły i jednocześnie nieśmiały głos proszący go o ogień zmusił Bolta do przyjrzenia się swojej współtowarzyszce. Była Ziemianką o oryginalnej, egzotycznej dla niego, urodzie. Bolt dotychczas niewielu widział Ziemian, słyszał jedynie o wyjątkowym powabie ich kobiet. Musiał przyznać, że kobiety z jego rasy w niczym nie dorównują młodej przedstawicielce Ziemianek, blondyce o długich, gęstych, lekko falujących włosach. Oczy miała błękitne, duże i wilgotne, delikatne, owalne rysy twarzy tak odmienne od niekształtnych, kanciastych twarzy jego rodaczek. Przechyliwszy się w jego stronę zademonstrowała uroki swego ciała, w głębokim dekolcie rysowały się duże, krągłe piersi. Bolt poczuł, że ogarnia go podniecenie. Zaraz jednak oprzytomniał, zdał sobie sprawę ze swego wyglądu, wiedział, że u tak pięknej kobiety jego szansę są prawie żadne. Zdziwił się więc niepomiernie, gdy sąsiadka nawiązała z nim rozmowę i zaczęła zwierzać mu się ze swych problemów i to nie tylko zawodowych, ale również osobistych. Powoli wciągnął się w rozmowę i po jakimś czasie zapomniał, że jest Helbrończykiem i nie może podobać się żadnej kobiecie innej rasy. Bolt wśród swoich uchodził za bardzo przystojnego, miał ogromne powodzenie u kobiet i teraz stwierdzał, że jego uroda działa również na Ziemianki, choć wciąż trudno było mu w to uwierzyć. Zainteresowanie jego osot ą było jednak ze strony współpasażerki tak widoczne, że młody oficer przestał myśleć o swoim pochodzeniu. Młoda dziennikarka wyraźnie chciała nawiązać z nim bliższą znajomość, była chyba nawet zdecydowana na mały flirt z oficerem. Teraz podróż wydała mu się atrakcyjna, nie tak nudna i bezbarwna, jak na początku. Szczególnie ostatnie słowa i niedwuznaczne gesty zdawały się rokować ogromne nadzieje na najbliższe dni. Po raz kolejny miał okazję przyjrzeć się wdziękom swej towarzyszki, tym razem dziewczyna przechyliła się w jego stronę jeszcze bardziej. Widział ostre, brunatne sutki i pełny, ciężki kształt jej biustu. Poczuł, że robi mu się gorąco, choć klimatyzacja statku działała znakomicie. - Czy ma pani już zarezerwowany pokój? - spytał lekko drżącym głosem nie mogąc oderwać oczu od dekoltu dziewczyny. - Tak, redakcja załatwiła mi rezerwację już grubo wcześniej. A pan gdzie będzie mieszkał, czy też w hotelu? - W hotelu, na piątym piętrze, pokój numer 5025. Dziewczyna wyraźnie ucieszyła się. - To się świetnie składa! Niech pan sobie wyobrazi, że będziemy prawie sąsiadami. Też mam pokój na piątym piętrze, tyle że numer trochę niższy niż pański, bo 5018. Bolt był zachwycony. - Mam nadzieję, że będziemy się widywać? - Tak, przecież obiecał mi pan pomoc w przeprowadzeniu wywiadu z profesorem. Dziś już jednak będzie za późno na odszukanie go. Czy moglibyśmy spotkać się w barze? Mam nadzieję, że w hotelu jest jakieś miejsce, gdzie można się zabawić - dorzuciła z niepokojem. Bolt uśmiechnął się. - Oczywiście, o to może być pani spokojna. Ale właśnie zbliżamy się do lądowania, moglibyśmy umówić się na wieczór, co pani na to? Dziewczyna zmrużyła oczy, prawie niedostrzegalnie przesunęła językiem po wargach. Pochyliła się do ucha oficera i gorącym szeptem powiedziała: - Niech pan nie zadaje takich pytań, przecież wiesz, że... - odsunęła się od Bolta i normalnym już głosem dodała: - A więc spotkamy się, powiedzmy, o dwudziestej pierwszej w barze, dobrze? Bolt ochoczo skinął głową. - Wobec tego jesteśmy umówieni. Do zobaczenia zatem. Gwiazdolot właśnie wylądował. Wycieczka Kodexan z nieopisaną wrzawą rzuciła się w kierunku wyjścia, pozostali pasażerowie biorąc podręczne bagaże też zaczęli opuszczać pokład statku. Angie z walizeczką zawierającą sprzęt reporterski i kilka osobistych drobiazgów z westchnieniem ulgi stanęła na ultrabetowej płycie lądowiska. Do zabudowań dworca kosmicznego było niecałe dwadzieścia metrów, pośpiesznie ruszyła przed siebie. Nie mogła pozbyć się przykrego uczucia po rozmowie z helbrońskim oficerem. Dreszcz obrzydzenia przebiegał jej po plecach na wspomnienie jego głodnych spojrzeń, zapuszczanych za dekolt jej bluzki. “Stanowczo za mało Carlos mi płaci za usługi" - pomyślała i załatwiwszy wszystkie formalności udała się do hotelu. Pokój był dość obszerny i nieźle urządzony, daleko mu jednak było do luksusu i przepychu Privenson. Helbrończycy znani byli raczej z surowego trybu życia, co też od razu dało się zaważyć w hotelu, choć był on w zasadzie przewidziany dla gości innych narodów. Rozpakowała swoją walizkę, tych kilka rzeczy osobistych ułożyła w szafie, sprzęt dziennikarski pozostawiła na stoliku. Podeszła do okna. Tuż za budynkiem hotelu wznosił się potężny gmach Centrum Medycznego, w dali widniało kilka mniejszych budynków, zapewne część mieszkalna personelu ośrodka. Uważnie rozejrzała się po okolicy. Na płycie lądowiska dojrzała kilka jednostek floty helbrońskiej, poza tym teren był gładki i równy jak stół, nie widać było śladu jakichkolwiek instalacji obronnych. Angie przeniosła wzrok na zabudowania szukając instalacji namiarowych, ale nie dostrzegła żadnych anten, widocznie były po drugiej stronie hotelu lub, co w przypadku bazy helbrońskiej było bardziej prawdopodobne, były bardzo dobrze zamaskowane. Sięgnęła do małej kasetki na biżuterię, wyjęła stamtąd dwa niewielkie, platynowe kolczyki z diamentami. Wyglądały typowo, tego typu biżuterię można było kupić w zasadzie w każdym sklepie w obrębie Galaktyki. Kolczyki Angie były jednak wyjątkowe, kryły w sobie bardzo czuły i bardzo pojemny blok rejestrujący, praktycznie nie do wykrycia nawet przez przystosowane do tego urządzenia z odległości większej niż trzydzieści centymetrów. Nie sądziła, aby Bolt zaopatrzył się na dzisiejsze spotkanie w jakąkolwiek aparaturę, ale postanowiła na wszelki wypadek być ostrożna. Nie spodziewała się zresztą dziś jakichś istotnych informacji, lecz podczas swoich misji nigdy nie rozstawała się z kolczykami. Miała też drugą parę identycznych, dla odmiany rejestrujących obraz, ale była pewna, że dziś nie będą jej potrzebne. Na wspomnienie tego, co ją dziś czeka, poczuła nieprzyjemny skurcz żołądka i mdłości. Była przygotowana na taką ewentualność, zresztą jej praca dla Carlosa przeważnie się z tym wiązała. Znała na tyle siebie i swój organizm, że wiedziała, iż bez specjalnych środków medycznych nie potrafiłaby, szczególnie dziś, dobrze odegrać swą rolę. Odłączyła od kamery drobny element dna, wyjęła stamtąd mikroprzystawkę medyczną, kilkoma ruchami przeprogramowała jej działanie i przyłożyła sobie matową, chropowatą wypustkę urządzenia do skroni. Poczuła delikatne mrowienie na skórze, wiedziała już, że teraz nie będzie odczuwać żadnych barier psychologicznych przynajmniej przez dwadzieścia godzin. Ten sam zabieg powtórzyła, po drobnych zmianach w programie, przykładając elektrodę do podbrzusza. Teraz była gotowa na dzisiejsze spotkanie z Boltem. Resztę, a więc uczucie niesmaku i niechęci potrafiła ukryć siłą woli, o to była spokojna. Schowała przystawkę do kamery oraz szkatułkę z biżuterią i postanowiła wziąć kąpiel. Pomyślała znów o czekającej ją dziś nocy i stwierdziła z zadowoleniem, że odczuwa już tylko lekki ucisk żołądka, znak, że wstrzyknięte preparaty zaczęły już działać. Była świadoma czekających ją przykrych wrażeń, więc po kąpieli rozluźniona położyła się na tapczanie i zajęła się przeglądaniem leżących na małym stoliku pism niemal z całej Galaktyki. Zainteresował ją artykuł jakiegoś dziennikarza z Lagh pod tytułem Zapomniana planeta. Był to krótki reportaż z pobytu na jednej z peryferyjnych planet Helbronu zwanej dawniej Ziemią. Artykuł był jednak bardzo ogólnikowy i więcej zawierał opisów krajobrazu niż faktów z życia mieszkańców. Angie miała raczej mgliste pojęcie o sytuacji na planecie, z której pochodzili jej przodkowie, ale zawsze chętnie czytała o Ziemi. Kiedyś nawet chciała się tam wybrać, ale nie otrzymała zgody na wyjazd z ambasady helbrońskiej. Wkrótce sprawa przestała ją interesować, teraz jednak zaciekawienie planetą ojców wróciło. Misja, którą właśnie wypełniała wiązała się przecież z Ziemią bezpośrednio. Postanowiła dowiedzieć się czegoś więcej na interesujący ją temat, przerzuciła więc wszystkie czasopisma, ale poza jedną wzmianką w helbrońskim dzienniku o odznaczeniu jakiegoś generała za zasługi w walce z bandytami na Holmie, nic nie znalazła. W każdym razie przyrzekła sobie dowiedzieć się czegoś więcej, jak tylko będzie miała ku temu okazję. Spojrzała na wiszący nad drzwiami chronometr. Zbliżała się dwudziesta pierwsza. Z ciężkim westchnieniem wstała z wygodnego tapczanu, narzuciła błyszczącą szarą sukienkę z rozcięciem z boku sięgającym prawie do pasa i ze skromnym, niewielkim dekoltem. Chwyciła jeszcze maleńką torebkę i wyszła z pokoju. W barze było niewielu gości, tylko pięć czy sześć stolików było zajętych, przeważali Helbrończycy. Wystrój lokalu był równie oszczędny i surowy jak reszta hotelu. Z umieszczonych gdzieś, niewidocznych głośników dobiegala muzyka. Angie nie znała się specjalnie na muzyce, nie potrafiła odróżnić utworów z różnych stron Galaktyki, ale musiała przyznać, że to, co właśnie słyszała, było dość przyjemne. Przeważały typowe dźwięki elektroniczne, ale gdzieniegdzie dało się słyszeć inne instrumenty. Wokalista śpiewał w interlingwie, miał czysty, wysoki, prawie damski głos. Rozejrzała się po lokalu. Bolta jeszcze nie było. Podeszła do wysokiego bufetu, wspięła na dość niewygodny stołek. Po chwili pojawił się barman, był Helbrończykiem, co Angie odnotowała z uwagą. Przeważnie bowiem w tego typu barach obsługa składała się prawie wyłącznie z automatów. - Dzień dobry pani, czym mogę służyć? - powiedział nienaganną interlingwą i zaraz dodał: - Jak minęła pani podróż na naszą planetę, czy ma pani wygodny pokój? Angie zdumiała ta uprzejmość ze strony Helbrończyka. Cała jego rasa znana była raczej z mrukliwości i opryskliwości, fakty te powtarzano w całej Galaktyce. Widocznie postanowiono zmienić złą opinię i dla cudzoziemców nakazano być wyjątkowo uprzejmym. - Dziękuję, wszystko jest bez zarzutu. Chciałabym napić się czegoś mocniejszego. - Może być Socoll? - Wspaniale, z przyjemnością spróbuję tego specjału. W okamgnieniu pojawiła się przed nią sporych rozmiarów szklaneczka wypełniona do połowy seledynowym, opalizującym płynem. Socoll był miejscowym alkoholem, bardzo poszukiwanym i cenionym na innych planetach. Helbron eksportował go w ogromnych ilościach, ale rzecz jasna, nie mógł zaspokoić popytu całej Galaktyki. Na Erice można go było dostać jedynie od przemytników i to po cenach, na które jedynie nieliczni nie zwracali uwagi. Angie z przyjemnością pociągnęła spory łyk trunku. Rozkoszowała się jego niepowtarzalnym, cierpkim smakiem, gdy z zamyśleniem wyrwał ją głos Bolta. - Przyszła więc pani, bardzo się cieszę. Krótka chwila dobrego nastroju prysnęła, Angie natychmiast zesztywniała i skoncentrowała się. Bolt lekko wskoczył na sąsiedni stołek. Dziewczyna obdarowała go wymuszonym uśmiechem. - I ja bardzo się cieszę, ale... nie będziemy chyba mówić sobie per pan i pani. Mów mi Angie. Młody oficer był rozpromieniony. - Bolt - przedstawił się szczerząc w uśmiechu swe długie zęby. - Teraz będzie nam się łatwiej rozmawiało, prawda, Angie? Imię dziewczyny zabrzmiało w jego ustach dziwnie zniekształcone, podobne raczej do “Enli". Angie wiedziała, że Helbrończykom jest bardzo trudno wymówić ziemskie głoski. Skinęła głową z uśmiechem. - Teraz i ... później też. Szybko zlustrowała swego towarzysza. Na pierwszy rzut oka nic nie wskazywało, że może mieć przy sobie jakąś aparaturę, zresztą, kto wie, co kryje się w guzikach jego munduru. Na wszelki wypadek postanowiła na razie nie włączać swych rejestratorów, zresztą nie spodziewała się usłyszeć teraz żadnych rewelacji. - Czego się napijesz? - Widzę, że pijesz Socoll, ja, prawdę mówiąc, wolałbym coś bardziej dla mnie egzotycznego. Może zaproponujesz mi jakiś wasz dobry trunek - przez cały czas uśmiech nie schodził mu z twarzy. Nadskakiwał jej wyraźnie, wczuł się już w rolę adoratora i cieszył się z osiągniętych, widocznych postępów. “Biedny idioto - pomyślała Angie - gdybyś wiedział, że to tylko gra i czym się ona dla ciebie skończy, na pewno byś tak nie suszył tych swoich obrzydliwych kłów". Odpowiedziała mu jednak jednym ze swych najczarowniejszych uśmiechów. - Proponuję ci wobec tego Braatless, napój, który wprowadzi cię w stan cudownego oszołomienia i może wtedy spodoba ci się pewna mała, początkująca dziennikarka - położyła rękę na jego dłoni i z udanym smutkiem spojrzała mu w oczy. - Ależ, co ty mówisz, Angie. Bardzo mi się podobasz, nie spotkałem jeszcze tak wspaniałej dziewczyny, jak ty! - drugą dłonią nakrył jej rękę, na twarz wystąpiły mu rumieńce. - To się tylko tak mówi, mój panie oficerze, aby uwieść biedną, bezbronną dziewczynę, a potem to fiu i do widzenia. Bolt zmieszany i cały podenerwowany zapewnił ją zupełnie szczerze, że naprawdę mu się podoba i jest nią wprost oczarowany. Na opowiadaniu podobnych głupstw przebiegł prawie cały wieczór. Angie piła sporo, aby dodać sobie odwagi i mieć choć odrobinę przyjemności z tego wieczoru. Bolt również nie wylewał za kołnierz, nie przyzwyczajony jednak do wysokoprocentowego Braatless był już wyraźnie wstawiony, nie mógł opanować swoich odruchów. Oczy ciągle opadały mu na mocno rysujące się pod sukienką piersi i jeszcze niżej, gdzie poprzez rozcięcie widać było brzeżek majtek dziewczyny. Co chwilę chwytał jej dłoń, gładził po kolanach i ramionach. Angie kilkakrotnie zauważyła, że zupełnie jej nie słuchał, w myślach przeżywał już to, co miało niedługo nastąpić. Jego oczy były już tak spragnione jej, że dziewczyna wystraszyła się, aby podpity oficer nie rzucił się na nią nrgle tu, w barze. Nie mogła dopuścić do takiej kompromitacji, ciągle miała na uwadze swe zadanie. W pewnym momencie stwierdziła, że Bolt ma już dość i dłużej naprawdę nie ma sensu zwlekać. Zebrała się w sobie i kładąc mu dłoń na ramieniu szepnęła: - Choć, mój maleńki, miałeś pokazać mi swoje wojenne trofea. Bolt spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem. - Jakie trofea, o czym ty mówisz? Angie przytuliła się do jego ramienia. - No te, co masz u siebie w pokoju, nie pamiętasz? Przez twarz oficera przemknęło najpierw zupełne osłupienie, potem dopiero w jego oczach zalśnił błysk zrozumienia. Uśmiechnął się obleśnie. - A, tak, tak, moje, hę, hę, trofea. Chodź, Angie, pokażę ci je wszystkie, wszystkie, jakie mam! Zwlókł się ze stołka i trzymając dziewczynę za rękę chwiejnym krokiem skierował się w stronę wyjścia. Angie szła za nim jak na ścięcie, nie dała jednak tego po sobie poznać. Przytulona do jego ramienia raz po raz muskała ustami koniuszek jego ucha. Wiedziała, że teraz czeka ją najtrudniejsza część zadania, najtrudniejsza psychologicznie. Niebezpieczeństw się nie lękała, przeciwnie, lubiła tę swoją grę galaktycznego szpiega, jednak środki, poprzez które zdobywała informacje, zawsze napawały ją odrazą. Bolt pociągnął ją do wnętrza swego pokoju. Był on bliźniaczo podobny do jej pokoju, ale zauważyła na stole kasetkę do przechowywania mikrokryształów. Nie zauważyła jednak urządzenia służącego do zapisu i odtwarzania. Poza tym kilka osobistych drobiazgów i to wszystko. Oficer dysząc z podniecenia przyciągnął ją do siebie, mocno objął i zaczął całować jej usta. Poddawała mu się biernie, oddawała pocałunki i lekko gładziła go po gęstej, granatowej czuprynie. Gesty Bolta stały się coraz bardziej gwałtowne, jego ręce zaczęły błądzić po jej ciele. Dotyk jego dłoni był nieprzyjemny, zbyt gwałtowny, poza tym świadomość, kim jest napawała Angie obrzydzeniem. Wiedziała jednak, że jej ciało reaguje prawidłowo, zastosowane specyfiki pozwoliły mu żyć własnym życiem, działać instynktownie. W przeciwnym razie nigdy nie udałoby się jej wzbudzić w sobie podniecenia, co byłoby w najwyższym stopniu podejrzane. Teraz czuła, jak pod dotykiem jego dłoni twardnieją jej sutki, oddech staje się przyśpieszony. Ręce Bolta dotarły do pośladków dziewczyny, zaczął je gwałtownie ugniatać i przyciskać do siebie. Czuła na swoim ciele podniecenie Helbrończyka, czuła jego usta całujące jej twarz, szyję, ramiona. Zauważyła, że jej ręce mocno obejmują Bolta i też nie szczędzą mu pieszczot. Bolt tymczasem odnalazł ręką rozcięcie w sukience Angie i wsunął dłoń między jej uda. Dotyk jego rąk był brutalny, prawie bolesny, dziewczyna z trudem znosiła jego pieszczoty. Czuła, jak rozedrgana, spocona dłoń przesuwa się wyżej, aż do jej brzucha, po czym rozcapierzone palce wsunęły się w majtki. Angie wiedziała, że jej ciało przyjmuje pieszczoty, a raczej obmacywanie Helbrończyka tak, jak w tej sytuacji powinno reagować, nie mogła jednak stłumić w sobie odrazy czując rękę buszującą pomiędzy jej nogami. Szorstkie, twarde palce zadawały więcej bólu niż przyjemności, dobrze jednak, że podniecenie jej ciała łagodziło trochę ten ból. Oddech Bolta wionął alkoholem, stał się chrapliwy. Angie dysząc równie gwałtownie, wyszeptała: - Zdejmij mundur, kochany, pośpiesz się, już nie mogę tak dłużej - spostrzegła, że jej lędźwie wykonują rytmiczne ruchy. Bolt odsunął się od dziewczyny, roztrzęsionymi rękami zaczął rozpinać liczne guziki swego uniformu. Angie jednym ruchem odpięła zamek magnetyczny sukienki, która miękko opadła na podłogę. W ślad za sukienką po chwili na podłodze znalazła się bielizna. Bolt ciągle szarpał się ze swoim strojem. Dziewczyna podeszła do tapczanu, położyła się na plecach, odgięła jedną nogę, drugą zgięła w kolanie i czekała na swojego kochanka. Wreszcie Bolt podszedł do niej, uklęknął przy tapczanie i zaczął gorączkowo całować jej usta. Ręce tym razem już nie tak brutalne i gwałtowne, jak przed chwilą, pieściły jej ciało. “Może tylko tak się wydaje mojemu, bądź co bądź, mocno już podnieconemu ciału" - pomyślała Angie i poddawała się jego pieszczotom. Bolt zaczął całować jej szyję, ramiona, piersi, a dłonie delikatnie pieściły jej łono i uda. Dziewczyna zamknęła oczy i wsłuchiwała się w reakcję swego ciała. Zapominając na chwilę w czyich rękach się znajduje, poczuła nagle prawdziwą przyjemność, gdy usta oficera błądząc po jej ciele zacząły okrywać pocałunkami jej brzuch i uda. Gdy poczuła ich ciepło, wilgotne dotknięcie na swym łonie, rozchyliła, jak mogła najszerzej, nogi i z rozkoszą przyjmowała cudowną pieszczotę. Czas dla niej zatrzymał się, myśli uleciały gdzieś daleko i nie było już niczego, oprócz obezwładniającego, wszechogarniającego ją poczucia erotycznej ekstazy. W tym szalonym momencie nieważne było, kim jest jej kochanek. Rozkosz zawładnęła nią całkowicie, było jej wprost niebiańsko cudownie, chciała przedłużyć tę chwilę w nieskończoność, chciała być kochana, kochana, kochana... Z ust jej wydobywały się początkowo ciche, później coraz głośniejsze jęki, ciało wyginało się i prężyło, falowało w obłędnym rytmie. Wczepiła dłonie we włosy Bolta i teraz ona, jak przedtem on przyciągała go do siebie. Rozkosz narastała coraz bardziej, ciałem dziewczyny zaczęły wstrząsać dreszcze, wydała z siebie głośny krzyk. - Chodź, mój kochany, chodź do mnie, nie wytrzymam - wydyszała jęcząc i łkając jednocześnie. Bolt chwilę jeszcze pieścił ją, po czym wsunął się na tapczan i położył na dziewczynie. Poczuła, jak twardy, gorący przedmiot zaczyna wsuwać się do jej wnętrza. Moment utraty świadomości minął, pękł jak bańka mydlana. Nie mogła powstrzymać odrazy, czując szaleńcze, gwałtowne zmagania dwóch obcych znów ciał. Myślała, że nigdy się to nie skończy, że będzie trwać wiecznie, że chyba już umrze, gdy spostrzegła, że ciało jej wygięło się w łuk, jakby chciało pęknąć, że nadszedł wreszcie szczyt, że Bołt już się uspokoił i leżał na niej ciężko dysząc. Leżeli teraz obok siebie, głęboko oddychając. Angie przeraziła nagle myśl o ewentualnym następnym zbliżeniu. Pocieszyła się jednak, że może Helbrończyk nie będzie już chciał ani mógł więcej. Uważnie przyjrzała się leżącemu obok oficerowi i stwierdziła z zadowoleniem, że nie ma na siebie nic, nawet chronometr leżał na podłodze razem ze zmiętym mundurem. Teraz już bez obawy mogła włączyć swój rejestrator. Leniwym ruchem podniosła rękę do ucha i lekko ścisnęła kolczyk. Od tej chwili najlżejszy szelest, oddech i najcichszy szept były rejestrowane. Odwróciła się do leżącego obok mężczyzny, przytuliła głowę do jego ramienia. - I co, mój maleńki, dobrze było? Bolt pogładził ją po włosach, pocałował. - Jesteś cudowna, Angie. Wspaniała. Masz takie piękne ciało - przeciągnął koniuszkami palców od czoła do uda dziewczyny. Gest ten wydał się Angie jakiś dziwnie ludzki, czuły. Przemknęło jej przez myśl, że szkoda będzie tego faceta, szybko jednak powróciła rzeczywistość, cała prawda ojej roli na tej planecie. Musiała kontynuować grę. Uniosła się z lekka na ramionach i mocno pocałowała go w usta. - Ty też jesteś wspaniały, mój bohaterze - pocałowała go jeszcze raz i szepnęła. - Kocham cię, Bolt. Oficer przytulił ją jeszcze mocniej, z przerażeniem spostrzegła, że na nowo zabiera się do pieszczot. Cały jej umysł krzyczał “nie, nie, precz!", lecz ciało mówiło coś innego. Poczuła znów gwałtownie narastające podniecenie, czuła, że ciało nieposłuszne jej woli poddaje się pieszczotom i że sama zaczyna pieścić leżącego mężczyznę. Przez chwilę zatraciła poczucie rzeczywistości, nie wiedziała, co się z nią dzieje. Młode ciało pragnęło pieszczot i miłości tak gwałtownie, że nie liczyło się już nic, ani moralność, ani estetyka, ani ból... Świadomość powróciła niespodziewanie, sytuacja, w jakiej odnalazła siebie wstrząsnęła dziewczyną dreszczem obrzydzenia. Tylko maksymalnym wysiłkiem woli powstrzymała ogarniające ją mdłości. Po raz drugi dziś jej umysł przeżywał powolne konanie, ciało natomiast obdarzone zostało taką falą rozkoszy, że znów z jej ust wyrwał się długi, przeciągły krzyk zakończony urywanym szlochem. Bolt okazał się bardziej nienasycony i sprawny niż tego oczekiwała. Jeszcze trzykrotnie tej nocy powracała fala odrazy i nienawiści, powracała też równolegle fala potężnej rozkoszy i pożądania. W końcu zmęczeni leżeli już spokojnie obok siebie, palili papierosy. - Może chciałbyś się jeszcze czegoś napić, skoczę do baru po butelkę? - Jakbyś była taka dobra - mruknął sennie. - Tylko nie bądź zbyt długo, będę tęsknił. “Obrzydliwiec" - pomyślała Angie. Szybko włożyła sukienkę, poprawiła włosy. Wyszła na korytarz, spojrzała na chronometr. Była 418. Do baru zbiegła po schodach, nie chciała marnować czasu czekając na windę. O tej porze nie było już barmana, automat wydał jej butelkę Braatless. Spojrzała ponownie na chronometr, upłynęła dopiero minuta. Na szczęście winda była na dole. Szybko wskoczyła do kabiny. Jazda na piąte piętro zajęła kilka sekund. Wysiadając bacznie rozejrzała się po korytarzu. Był pusty. Biegiem ruszyła w stronę swego numeru. Wpadła do pokoju, błyskawicznym ruchem wyjęła z kamery przystawkę medyczną. Zmiana programu zajęła jej nie więcej niż piętnaście sekund. Wcisnęła przyrząd do specjalnej zaszewki w sukience i wybiegła na korytarz. Minęła właśnie 420. Wolnym już krokiem, aby uspokoić oddech poszła do pokoju Bolta. - Już jestem, kochany. Prawda, że się pośpieszyłam? Bolt uśmiechnął się szeroko, widać jednak było, że walczy z sennością. - Chodź, pocałuję cię za to w czółko. Angie powoli zrzuciła sukienkę, idąc w kierunku tapczanu otwierała butelkę. - Masz, mój bohaterze, napij się tego cudownego napoju. Bolt pociągnął spory łyk. Angie ułożyła się obok, wypiła troszkę alkoholu. - Jak będzie, mój maleńki, załatwisz mi ten wywiad z profesorem? Bolt uśmiechnął się z pewnością siebie. - Oczywiście, Angie, już masz to załatwione. Profesor jutro w południe czeka na ciebie w swoim gabinecie. Dziewczyna klasnęła po dziecinnemu w ręce. - Wspaniale, Bolt, jesteś cudowny! Jak ci się udało tego dokonać? - Ha, ja tu jestem ktoś - język wyraźnie mu się plątał, powieki opadały. Widać było, że za chwilę zaśnie. Trzeba było się śpieszyć. Przezornie wyjęła prawie do połowy opróżnioną butelkę z ręki oficera i odstawiła na podłogę. - Kim tu jesteś, mój bohaterze, wydajesz się taki niepozorny... - Ja, niepozorny! Coś takiego! - coraz trudniej było go zrozumieć. - Dziś dowiedziałem się od profesora, że w moich rękach, słyszysz? W moich rękach już niedługo będzie los całej planety. Angie pocałowała go szybko w usta. - W jaki sposób, mój słodziutki? - Mają tu jednego faceta, który za miesiąc, dwa wszystko wyśpiewa i ja te jego zeznania zabiorę do stolicy. Wtedy skończy się tam cały bałagan ł będzie spokój. - Co to za facet, jakiś przestępca? - Gorzej, to bandzior najwyższej próby. Poturbował jedną naszą kolonię, Holmę. Ale teraz już dość. Koniec! - wykonał ręką obszerny gest, Angie musiała się uchylić, by jej nie uderzył. - I ten okropny bandzior tutaj jest? Nie ucieknie? - przytuliła się do zasypiającego Bolta. - Ja się boję, Bolt, nie dasz mnie skrzywdzić? - On nie ucieknie, nie bój się, mała - mruczał już prawie przez sen. - Profesor dzień i noc ma go na oku, zresztą jest chory, sam nie opuści pola regenerującego. - Profesor z nim mieszka czy ma go w gabinecie? Odpowiedziała jej cisza. Szarpnęła go za ramię. - Bolt, słyszysz? Gdzie jest ten chory? - Daj mi spać, Angie, jestem strasznie zmęczony. A jego się nie bój, jest w izolatce obok gabinetu profesora, przez szybę można go zobaczyć - ostatnich słów musiała się już domyślić. Bolt zasnął, słychać było jego ciężki, głęboki oddech. Angie chwilę wsłuchiwała się w równy oddech Helbrończyka, dla pewności szarpnęła go mocno za ramię. Oficer nawet nie drgną. Szybko wyskoczyła z łóżka, wyjęła ze schowka sukienki mikroprzystawkę, sprawdziła jeszcze raz kod programu. Podeszła do śpiącego, odchyliła ciężką falę włosów ze skroni i przytknęła do niej wypustkę aparatu. Błysk seledynowej lampki świadczył o wyemitowaniu dawki. Teraz podniosła do góry lewe ramię śpiącego i tę samą czynność powtórzyła przykładając emiter do pachy Bolta. Szybko schowała przystawkę do schowka w sukience. Obrzuciła śpiącego nieodgadnionym spojrzeniem i cicho wyszła na korytarz. Po chwili siedziała już w głębokim fotelu w swoim pokoju. Wyjęła papierosa i z lubością kilkakrotnie głęboko się zaciągnęła. Była zdziwiona, że tak szybko udało się jej załatwić najważniejszą część misji. Łatwość i w zasadzie przypadek, dzięki któremu poznała Bolta były dla niej bardzo podejrzane. Zastanawiała się, czy nie ma w tym jakiejś pułapki. Po chwili musiała jednak odrzucić tę możliwość. O prawdziwym celu jej podróży na Elmę wiedzieli tylko najemnicy, a ci przecież nie mogli zdradzić. Musiała uwierzyć, że tym razem szczęście jej wyjątkowo sprzyjało. Jutro jeszcze przeprowadzi wywiad z profesorem, zarejestruje rozkład pomieszczeń Centrum, a następnego dnia rano ma już gwiazdolot na Betty. Wiedziała, że czeka ją nie lada kłopot z uniknięciem spędzenia następnej nccy z Helbrończykiem, ale wierzyła, że poradzi sobie z tym Na wspomnienie niedawno przeżytych chwil przebiegł ją dreszcz mimowolnego obrzydzenia. Wstała z fotela, zdjęła sukienkę i weszła do łazienki. Przystanęła przed lustrem, przyjrzała się swemu odbiciu. - Głupie jesteś, choć niewątpliwie atrakcyjne - mruknęła pod adresem swego ciała - tak ci było dobrze w łapach tego ohydnego buhaja. Wiesz? Wstyd mi za ciebie. Co mówisz? Że był dobry? Pewno, że dobry, powiem nawet, że więcej niż dobry, ale to przecież Helbrończyk, podły samiec - uderzyła się lekko w pośladek. - Masz za to, co przez ciebie przeżyłam. I żeby mi to było ostatni raz - dorzuciła i z rozkoszą zanurzyła się w wannie. Przesiedziała w niej ponad pół godziny, poczuła się znacznie lepiej, choć uczucie zmęczenia ogarniało ją coraz mocniej. Taka noc nie mogła minąć bez echa. Dla pewności wrzuciła jeszcze przystawkę do dezintegratora odpadków i z lubością wyciągnęła się w łóżku. Zasypiając pomyślała jeszcze, że czeka ich tu wszystkich za tydzień wielkie zdumienie, kiedy młody i zdrowy oficer floty umrze na atak serca, ale tym niech już oni się martwią. Obudziła się w zupełnie dobrej formie, spodziewała się, że będzie gorzej. Poza lekkim bólem podbrzusza wszystko było w porządku, nie miała nawet kaca po wypitej sporej przecież, ilości alkoholu. Spojrzała na chronometr, dochodziła jedenasta. Miała więc niewiele czasu, aby przygotować się do umówionego spotkania z Matkinsem. Szybko zrobiła sobie odpowiedni makijaż, nie zapomniała o zamianie kolczyków, zeszła do baru, zjadła skromne śniadanie. Ze swoją reporterską walizeczką udała się w kierunku budynku Centrum. Przy wejściu natknęła się na rozkrzyczaną jak zwykle grupę Kodexan, którzy opuszczali właśnie gmach i wymieniali zapewne wrażenia. Podeszła do automatu stojącego przy drzwiach. - Jestem umówiona z profesorem Matkinsem, nazywam się Angie z videogazety “Erika News". Automat po krótkim wahaniu, podczas, którego sprawdzał zapis swojej pamięci odpowiedział głębokim, kobiecym altem: - Pokój tysiąc dziesięć B, czternaste piętro. Proszę iść do windy A, prosto korytarzem, na czternastym piętrze piąte drzwi na lewo. Profesor oczekuje pani. “Świetnie - pomyślała Angie - a więc Bolt nie nawalił". Idąc korytarzem bacznie rozglądała się po budynku, dając ukrytym w kolczykach rejestratorom szerokie pole obserwacji. Tuż przed drzwiami profesora, wyłączyła je jednak, gdyż była pewna, że w jego gabinecie znajduje się cały zestaw różnego rodzaju detektorów. Profesor okazał się sympatycznym, choć tak samo niekształtnym i brzydkim mężczyzną jak wszyscy Helbrończycy. Był już dość stary i Angie cieszyła się, że najważniejsze informacje przekazał już jej Bolt, bo na samą myśl, że musiałaby iść do łóżka ze starym profesorem poczuła dreszcz grozy. Matkins, o dziwo, okazał się bardzo rozmowny i gościnny. Oprowadził reporterkę po niektórych salach Centrum i umożliwił jej przeprowadzenie wywiadu z inną medyczną znakomitością Helbronu, profesorem Tykaniem. Angie zarejestrowała pełne dwie kasety i musiała w duchu przyznać, że z punktu widzenia dziennikarza osiągnęła naprawdę ogromny sukces. Była pewna, że jej materiał ukaże się w głównych wydaniach i z pewnością zostanie sprzedany innym pozaplanetarnym dziennikom. Nieczęsto bowiem można obejrzeć reportaż z Helbronu, a z tak ważnych obiektów, jak Centrum Medyczne, jeśli Angie dobrze pamiętała, nie ukazało się jeszcze nic. Wyprawa więc zakończyła się pełnym, podwójnym sukcesem. Nie liczyła na tak dużo, szczególnie w sprawie, dla której oficjalnie znalazła się na Elmie. Była przekonana, że za zrobienie tak atrakcyjnych reportaży, wpłynie na jej konto całkiem pokaźna sumka, a jak doliczyć do tego prowizję od sprzedanych licencji... Jedna taka udana wyprawa jak dziś pozwoliłaby na bardzo dostatnie życie przez okrągły rok. Resztę dnia spędziła u siebie w pokoju wyłączywszy na wszelki wypadek aparaturę komunikacyjną. Wieczór i noc minęły bez niespodzianek. Zadowolona z siebie, tym bardziej, że udało jej się uniknąć spotkania z Boltem, zajęła miejsce w gwiazdolocie odlatującym na Betty. I znów, tak jak w drodze na Elmę, na pokładzie statku leciała grupa Kodexan, lecz tym razem rozgardiasz, jaki czyniły te małe, sympatyczne istoty zupełnie Angie nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie, wprawił ją w jeszcze lepszy nastrój. Wzięła do ręki ilustrowany magazyn i zagłębiła się w lekturze interesującego artykułu o przygotowaniach do interolimpiady, która za rok miała być rozegrana na planetach Primus. Miała przed sobą pięć godzin lotu. ROZDZIAŁ XII Czterech mężczyzn siedzących w pokoju spowijał wczesny o tej porze roku zmrok. Dym z papierosów ścielił się nisko po całym pomieszczeniu, palili sporo, jak zwykle przy tego rodzaju spotkaniach. W skupieniu przysłuchiwali się jednemu z nich, który cichym, monotonnym głosem relacjonował przebieg swego spotkania. - Odnalezienie Carlosa okazało się prostsze niż nasz przyjaciel mógł przypuszczać. Najemnik bez większych uwag zgodził się podjąć zadanie, lecz jest jeden probierń, panowie. Usługa tego typu, jak się okazuje, jest bardzo kosztowna, nasz wysłannik niezbyt zorientowany w stanie finansowym Organizacji, zgodził się na warunki swego kontrahenta, lecz suma, której zażądał najemnik jest naprawdę poważna. Na chwilę zawiesił głos. Hon nie wytrzymał. - Ile? - stęknął. Lan wzruszył ramionami. - Doprawdy drobiazg, tylko trzy i pół miliona. - Co?! - jednocześnie krzyknęli Hon i Ols. - Tak, nie przesłyszeliście się, trzy i pół miliona. Płatne z góry. Czek, który przekazałem pośrednikowi opiewał na jeden milion, w ciągu dwóch miesięcy musimy wpłacić na konto pewnego banku dalsze dwa i pół miliona, inaczej kontrakt zostanie zerwany. W pokoju zapadło milczenie. - Rzeczywiście, bardzo drogi jest ten Carlos. Nie można było zaangażować kogoś o bardziej umiarkowanych wymaganiach? - Brit zachowywał spokój, choć widać było, że sporo go to kosztuje. - Podobno Carlos jest najlepszy do tego typu akcji ze wszystkich znanych naszemu przyjacielowi najemników. Zresztą nie miał on ani czasu, ani możliwości szukania innych, wiecie, jaka jest sytuacja handlowca. Brit w milczeniu pokiwał głową. - Trzeba wobec tego znaleźć te pieniądze. Ols, ile mamy obecnie w kasie? Zagadnięty wyjął podręczny mnemograf. - Dokładnie milion tysiąc osiemnaście universów. Hon nerwowo roześmiał się. - To drobiazg, tylko półtora miliona i sprawa będzie załatwiona. Ciekawe, skąd weźmiemy tyle forsy. No, zaproponuj coś! - rzucił w kierunku Lana i wstał z fotela. Rozpoczął spacer po pokoju, nerwowym krokiem przemierzał przestrzeń od drzwi do okna. Lan nie potrafił powstrzymać nikłego uśmiechu. - Ten znowu swoje - wskazał brodą Hona. - Cóż, wydaje mi się, że trzeba będzie te pieniądze “pożyczyć" od Opiekunów. W końcu przecież będą wykorzystane na ich planecie, niech też mają jakiś wkład w ten interes - ostatnim słowom towarzyszył zły, szyderczy uśmiech. - Czy to nie będzie zbyt... niebezpieczne - zafrasował się Brit. Lan potrząsnął głową. - Chyba nie bardziej niż typowe akcje Sekcji Wykonawczej. W końcu posyłamy chłopaków do akcji o wiele bardziej ryzykownych. Hon przysłuchiwał mu się z uwagą, przerwał swój spacer po pokoju. - Co wobec tego proponujesz, konkretnie? Lan spokojnie zapalił kolejnego papierosa. - Mój projekt jest taki. Jedna z grup Sekcji dokona napadu na któryś z helbrońskich banków. Poprzez pewne źródła sprawdziłem stan kont kilku takich placówek. Wchodzą w grę, przynajmniej na terenie naszego dystryktu trzy banki, z tego najodpowiedniejszy wydaje mi się bank Intergalactimu w Prevez. Na koncie mieli wczoraj ponad dwa miliony, nie sądzę, aby dziś lub w najbliższych dniach ten stan się wydatnie zmniejszył. - Dlaczego proponujesz jakiś mały, prowincjonalny bank, zamiast któregoś z tych wielkich? Tam zapewne mają o wiele więcej forsy - rzucił Hon z dezaprobatą. Lana wyręczył Ols: - Ty ciągle nic nie rozumiesz, Hon. Mały bank jest słabiej strzeżony, łatwiej wycofać się unikając niepotrzebnych strat. Takie było twoje rozumowanie, prawda, Lan? - Oczywiście. Hon jakoś nie potrafi logicznie myśleć. Dobry jest w swojej specjalności, ale co do myślenia... Hon obruszył się, spojrzał gniewnie na Lana. - No, tylko uważaj, co mówisz, nie udawaj takiego mądrali, też się znalazł... uczony - dodał pogardliwie. Lan już gotował się do ostrej repliki, kiedy odezwał się Brit. - Spokojnie, panowie, nie będziemy się tutaj kłócić - rzuci! ostrym głosem. - Wydaje mi się, że plan Lana jest dobry i w tej chwili naprawdę nic lepszego nie wymyślimy. Hon, kogo mamy do dyspozycji w rejonie Prcvez? Ten chwilę jeszcze spoglądał złym wzrokiem na Lana, pomyślał chwilę. - Działają tam dwie grupy, na czele jednej stoi Algo, drugiej Sped. - Jak myślisz, kto byłby lepszy do takiej akcji? Hon zmarszczył brwi. - Chłopcy nic robili jeszcze takich operacji. Obaj są dobrzy, trudno mi wskazać lepszego. - Na kogoś jednak musisz się zdecydować. - Wobec tego, niech będzie Algo. Brit skinął głową, spojrzał na pozostałych. - Czy macic jeszcze coś do dodania w tej sprawie? Ols odchrząknął i przechylił się w fotelu. - W jaki sposób ta forsa opuści Ziemię? Przecież nie będziemy mogli wpłacić jej do jakiegokolwiek banku, aby posłużyć się potem czekiem. Lan uśmiechnął się, machnął ręką. - Nasz przyjaciel handlowiec ma swoje sposoby, możemy mu zaufać. Musicie pamiętać, że on dawniej trudnił się przemytem i miał na tym polu niezłe osiągnięcia. Uważam, że możemy być spokojni, to pewny człowiek. - Skoro nie ma już więcej uwag, możemy zakończyć dzisiejsze zebranie. Dalsze kontakty w tej sprawie będą dotyczyły już tylko was - Brit zwrócił się do Hona i Lana, po czym spojrzał na Olsa. - Od jutra rozpocznij operację wycofywania naszych wkładów w bankach, najdalej za miesiąc Lan musi mieć czeki na sumę miliona oraz półtora miliona gotówką od Hona. Jeżeli nic zajdzie nic nieprzewidzianego, spotkamy się jak zwykle przy podsumowaniu działalności w tym miesiącu. A więc do zobaczenia. W imię wolności! - W imię wolności! ROZDZIAŁ XIII - Widać już zupełnie się pogubili, działają na oślep. Jeśli poprzednie napady można było jakoś wytłumaczyć, to ten ostatni świadczy już o agonii bandytów. Zwyczajny rabunkowy napad i kradzież pieniędzy to początek końca, dowodzi również skuteczności działania naszych służb prewencyjnych. Bandyci nie mają odwagi atakować doskonale zabezpieczonych obiektów wojskowych, wybierają więc inne cele, jak chociażby wczorajszy napad na bank. To wprost nie do opisania, jacy prymitywni są mieszkańcy tej planety! Kto dziś słyszał o napadach na banki! Trzeba już zupełnie nie mieć wyobraźni, by decydować się na takie posunięcie. Sobie możemy jedynie zarzucić, że nie podejrzewaliśmy bandytów o tak niskie instynkty i odpowiednio nie zabezpieczyliśmy naszych placówek ze sfery cywilnej, ale naprawimy to, wydałem już odpowiednie rozkazy. Pozostaje jeszcze sprawa ujęcia tych zwyrodnialców, ale to już leży w waszej gestii, panowie. Pamiętajcie, że już niedługo skończy się wszelkie naruszanie dyscypliny na tej planecie, jeszcze miesiąc, dwa i rozprawimy się ostatecznie z tą anarchią. Widać jednak, że sami powoli przyznają się do porażki, wczorajszy eksces świadczy o tym dobitnie. Już niedługo, panowie na Holmie zapanuje prawdziwy ład i dyscyplina, nikt nie będzie śmiał podnieść ręki na przedstawiciela naszej cywilizacji, a na zatroskane oblicze naszego cesarza powróci znów spokój i pogoda! O tym musimy nieustannie myśleć wykonując nasz ciężki obowiązek, musimy pamiętać, że nasza służba jest służbą dla całego, wielkiego Imperium Helbron! - ostatnie słowa generał wypowiedział podniesionym, patetycznym tonem unosząc wysoko głowę i trzymając rękę na piersi, po czym lekko skłonił głowę i energicznym krokiem opuścił pomieszczenie. W pokoju pozostało dwóch młodych oficerów. Po wyjściu generała młodszy z nich, wysoki chłopak o jasnej czuprynie energicznie zatrzasnął szufladę biurka. - Nadęty bęcwał - mruknął ze złością i zapalił papierosa. - Widziałeś, Toll, jego minę? Wyglądał, jakby zaraz miał wystartować w powietrze - zwrócił się do drugiego, nieco niższego bruneta. Ten również zapalił, rozsiadł się wygodnie w fotelu, nogi oparł o blat biurka. - Kretyn, a poza tym zupełny ignorant. Przecież on zupełnie nie zna się na naszej robocie. Nie wiem, czy słyszałeś, jakim sposobem dorobił się szlifów generalskich? - No? - Wykradł z rozbitego gwiazdolotu Ziemian kilka skrzynek alkoholu, kupił za to od chłopaków ze zwiadu jednego jeńca i poleciał z nim do sztabu chełpiąc się, że z narażeniem życia i tak dalej, wiesz, jak on to potrafi ubarwić. Pokręcił się potem przy sztabie ciągle wygłaszając te patetyczne bzdury, aż doczekał się awansu. I takiego osła mianowano Opiekunem II stopnia, śmiechu warte! Słyszałeś kiedyś coś podobnego, Vigi? Tamten pokręcił głową z niedowierzaniem. - Skąd to wszystko wiesz? - Znajomy mojego ojca był wtedy pilotem w zwiadzie, słyszałem jak opowiadał tę historię w naszym domu. Swego czasu było to podobno dość głośne. - Wygląda zresztą na durnia, to fakt - Vigi przyjął swobodną pozycję. Toll podrapał się za uchem. - Coś mnie jednak niepokoi, Vigi. Oczywiście nie można brać poważnie tego, co mówił stary, ale wiesz, ten napad cholernie mi się nie podoba. - Z jakich powodów? - Widzisz, Ziemianie wcale nie są tacy głupi, jak utrzymuje stary. Ten ich napad musi mieć jakieś znaczenie, to musi być coś ważnego - zamyślił się głęboko, po chwili ciągnął dalej. - Ty mało znasz mieszkańców tej planety, jesteś tu niespełna rok, ale ja siedzę tu już z górą pięć lat i zdążyłem ich trochę poznać. To cholernie niebezpieczna rasa, mówię ci. Dotychczas działali bardzo inteligentnie, nie robili nic nic przemyślanego, w łonie ich organizacji panuje szalona dyscyplina. Nie wierzę, aby ten napad był ot, taki sobie, tylko po to, by nam zaszkodzić. W takie brednie może uwierzyć tylko ten stary bęcwał, który od czasu, gdy został Opiekunem nie zamienił ani jednego słowa z Ziemianinem. Do czegoś potrzebowali pieniędzy, tylko, cholerny świat, do czego? Vigi rzucił spojrzenie w kierunku kolegi, poprawił się w fotelu. - Myślisz, że coś knują? Jakąś większą aferę? Toll wzruszył ramionami, z wyraźną przyjemnością zaciągnął się papierosem. - Świetne są te ich papierosy, nie to, co nasze - mruknął z uznaniem. - A co do napadu? Hm, nie pojmuję, do czego może im być potrzebna taka kupa forsy. - Ile konkretnie rąbnęli? - Coś około dwóch milionów, dokładnie nawet nie wiem. Mam tu gdzieś zapisane, ale nie chce mi się szukać. W każdym razie nie była to taka zwykła sprawa, jak sugeruje generał. I nawet muszę ci powiedzieć, że ujęcie napastników też nam nic nie da. Oni po prostu dostali rozkaz i go wykonali. Kto ten rozkaz wydał, do czego mu były potrzebne pieniądze, tego na pewno ci nie wiedzą. Ta sprawa bardzo mi się nie podoba - Vigi bezmyślnie bawił się paczką papierosów, pokręcił głową z powątpiewaniem. - Może chcą kupić większą ilość broni, jakiś ciężki sprzęt? Chociaż, kto by im sprzedał? - dodał po chwili. Toll wybuchnął śmiechem. - Co ty, Vigi, nie bądź dzieckiem! Myślisz, że wśród naszych nie ma ludzi, których można kupić? Są, jak wszędzie. Szczególnie za taką cenę. Zaraz po wojnie, to było co innego, ale teraz? To całe bractwo w większości nie pamięta wojny, przylatują tu na rok, dwa, czasem trochę dłużej i wracają na ojczyste planety. Jak myślisz, dlaczego “weteranom" tak dobrze się powodzi? Sądzisz, że odłożyli sobie z żołdu? To tylko my, sztabowcy, mamy jeszcze czyste ręce, ale głównie dlatego, że Ziemianie nie mają do nas dostępu. Może wierzysz w te wszystkie nie wyjaśnione kradzieże broni, bo ja nie. Na to może się nabrać tylko taki osioł, jak nasz stary - nagle zasępił się. - Tylko wiesz, Vigi? Za dwa miliony można kupić dwa krążowniki, a to już sprawa poważna. Nie - dodał po chwili w zadumie - to musi być coś innego. Ale co? - A może szykują jakiś wielki napad i chcą przekupić większą liczbę patroli? Toll w zamyśleniu pokręcił głową. - Nie, raczej nie. Zresztą podczas ostatniej poważniejszej akcji, kiedy zlikwidowali generała Till Brona, zginęła cała obstawa i kilka pobliskich patroli. Ten domysł raczej odpada. Nie daje mi to spokoju, Vigi, trzeba nad tym jeszcze pomyśleć. A tymczasem - spojrzał na chronometr - nasz dzień pracy dobiega końca. Co robisz dziś po południu? Vigi wzruszył ramionami i zaczął porządkować biurko. - Nic specjalnego, pewno znów posiedzę przy video. - A może byś tak wpadł do nas, co? Do Kelii przyjechała siostra, moglibyśmy trochę pogadać, a wieczorem pójść na jakiś ubaw. Co ty na to? - Czy ja wiem? - nie był zdecydowany. Toll podniósł się z fotela, jednym ruchem ręki wrzucił wszystko do szuflady biurka i z trzaskiem je zamknął. - Etia to naprawdę fajna babka, Vigi, i do tego panna. No, nie bądź taki wstydliwy - podszedł do kolegi i klepnął go w ramię. - Więc co? - No, dobrze, wpadnę. Muszę tylko skoczyć do siebie i przebrać się, nie pójdę przecież w mundurze. Toll uśmiechnął się szeroko. - Też myślę, że nie. Wobec tego czekamy na ciebie. - O której mam być? Toll chwycił teczkę i ruszył do wyjścia. - Najlepiej około osiemnastej. To na razie, Vigi! - Cześć - odpowiedział, gdy za Tollem zamknęły się drzwi. Wkrótce również opuścił budynek sztabu. Do domu miał niedaleko, szedł szybko patrząc pod nogi, nie znosił tego publicznego składania hołdu przez mieszkańców planety. Miał na sposób traktowania Ziemian i przyszłość tej kolonii zupełnie inne poglądy niż jego zwierzchnicy. Zresztą większa część oficerów sztabowych myślała tak, jak on. Jedynie wśród regularnej armii była spora grupa zwolenników twardej dyscypliny, ale ich liczba również topniała z roku na rok. ROZDZIAŁ XIV Carlos rozejrzał się po rozległej płaszczyźnie kosmodromu. Panował na nim ożywiony ruch, kręciło się sporo ludzi i innych istot. Siedząc na tarasie okazałego budynku kosmoportu mógł dokładnie obserwować cały teren. Szczególnie zainteresowały go stojące w odległości około trzystu metrów statki starego typu Vex, produkowane swego czasu jeszcze przed wojną przez Federację Coggon. Widać było przy nich kręcących się ludzi, wyglądało że statki szykują się do podróży. Trochę bliżej, w lewo od budynku stał wielki krążownik miejscowej floty z wymalowanym czerwonym znakiem przekreślonego słońca. Obok cumowały dwa nowoczesne, szybkie niszczyciele. Carlos nie znał tego typu statków, widocznie były produkowane w obrębie tylko tego systemu gwiezdnego. Sprawiały wrażenie bardzo udanych konstrukcji. Carlos z przyjemnością podziwiał ich smukły, wrzecionowaty kształt. Tuż przy lądowisku gwiazdolotów pasażerskich zwracał uwagę ogromny liniowiec należący do towarzystwa Primus A.C., jednego z największych przewoźników w całej Galaktyce. On sam na Polę przyleciał gwiazdolotem linii Brendon Villa obsługującej w większości połączenia między niezależnymi planetami. Statek z ogromnymi złotymi literami BV wpisanymi w niebieski sicdmiokąt sprawiał przy potężnym liniowcu Primus A.C. wrażenie niezdarnej balii, ale były to jedynie pozory. Carlos spojrzał poza stanowisko transportowców, wielkich niezgrabnych statków, gdzie prawie na granicy widoczności dostrzegł majaczące sylwetki dwóch niewielkich gwiazdolotów. Z tak daleka nie mógł odgadnąć ich przeznaczenia, jednak z odległości, w jakiej stacjonowały można było domyślić się, że nie dysponują one napędem antygrawitacyjnym. Carlos poczuł, że serce zabiło mu żywiej. Nieoczekiwanie zakup statku stał się dość poważnym problemem. Odwiedził już dwie planety, na których, jak wynikało z licznych opowiadań, a także jego uprzednich doświadczeń, załatwienie takiej transakcji nie powinno być trudne. Tymczasem w Układzie Deneboli zmienił się rząd i zakazał wszelkiego handlu pojazdami kosmicznymi, natomiast na Marice w ogóle nie było statków interesującego go typu. Pola była trzecią planetą, gdzie miał nadzieję coś korzystnie załatwić. Przyglądał się z uwagą dalekim statkom, ale odległość nie pozwalała dostrzec szczegóły. Carlos wstał od stolika, podszedł do siedzącego w samotności Primusanina ubranego w kombinezon obsługi kosmodromu. - Cześć, można? - rzucił po primusańsku i wskazał wolne krzesło. Tamten obrzucił go zdumionym spojrzeniem. - Proszę, siadaj. Skąd znasz mój język? Niewielu Ziemian mówi po primusańsku. Carlos zmarszczył porozumiewawczo brwi, usiadł. - Bywało się w różnych częściach wszechświata. Mam do ciebie pytanie. Primusanin spojrzał wyczekująco. - Co to za pudła tam stoją? - wskazał brodą. - Tam, na dwunastym stanowisku? - upewnił się jego rozmówca. Carlos w milczeniu skinął głową. Tamten lekceważąco wzruszył ramionami. - To stare eksplorery, należą do Francka. Ale on już nie lata, zbankrutował w zeszłym roku - spojrzał z niedowierzaniem na Carlosa. - A co, interesujesz się tym? - Chciałbym założyć spółkę eksplorerską, szukam na początek czegoś taniego, żeby rozkręcić interes. Primusanin machnął ręką. - Teraz już się nie opłaca robota w tej branży. Zbyt duża konkurencja, szczególnie ze strony instytucji rządowych dysponujących supernowoczesnym sprzętem. Prywatne spółki nie mają już szans, prędzej czy później czeka je bankructwo. Ot, choćby taki Franck. Swego czasu miał liczne osiągnięcia, ale nie wytrzymał konkurencji. Poważnie chcesz się w to władować? - Chcę spróbować, coś trzeba robić. Gdzie można znaleźć tego Francka? - Ja bym odradzał, ale zrobicz jak będziesz chciał. A Francka powinieneś znaleźć na dole, o tam, gdzie siedzi grupka obsługi. Może coś z nim załatwisz, jeśli będzie trzeźwy. Carlos podniósł się z krzesła. - Dziękuję, zobaczę, co się da zrobić. Primusanin popatrzył w ślad za odchodzącym. Z niedowierzaniem pokręcił głową. “Taki młody facet i chce mu się pchać w taki podły interes, dziwni są ci Ziemianie" - myślał w zadumie. Carlos podszedł do windy i po chwili był już na płycie kosmodromu. Ruszył w kierunku siedzących na pustych pojemnikach pięciu mężczyzn. Czterej byli ubrani w typowe kombinezony obsługi, piąty, starszy już, miał na sobie zniszczoną kurtkę pilota ze srebrnym emblematem “trzech słońc" - oznaką eksplorerów. Na pierwszy rzut oka nie można było odgadnąć jego pochodzenia, wyglądał raczej na mieszańca kilku ras, miał jednak z pewnością w sobie domieszkę ziemskiej krwi. Carlos stanął w pewnej odległości od rozmawiających z ożywieniem mężczyzn. - Cześć, Franck. Chciałbym z tobą pogadać. Rozmowa ucichła jak nożem uciął, cała piątka zaczęła mu się pilnie przyglądać. Zagadnięty odezwał się ochrypłym, przepitym barytonem: - Nie znam cię, kto ty jesteś? - Nazywam się Paul, chciałem z tobą pogadać o interesach. No, co, masz chwilę czasu? - Jaki możesz mieć do mnie interes, nieznany człowieku? - Franck nie zdradzał ochoty do rozmowy. Carlos niezrażony ciągnął z uśmiechem: - Może chciałbym coś od ciebie kupić, nie zainteresowałoby cię to? Przez twarz starego przebiegł skurcz. - Co ja ci mogę sprzedać, Paul - powiedział jakimś dziwnie zrezygnowanym, cichym głosem. - Nie będziemy chyba tak rozmawiać, Franck. No, co, przejdziemy się kawałek? Stary wzruszył ramionami, ciężko podniósł się z pojemnika i ruszył niepewnym krokiem za Carlosem. Odprowadzały ich zdziwione spojrzenia czwórki mechaników. - Ciekawe, co ten facet chce od naszego starego? - młody Polańczyk rzucił do swych towarzyszy. - Chyba nie chodzi mu o te wraki, przecież to szmelc bez wartości - wysoki, chudy brunet splunął na ziemię. - Zresztą, kto wie? Tylu maniaków kręci się teraz po Galaktyce. Carlos wolnym krokiem ruszył przed siebie, słyszał za plecami człapanie starego eksplorera. Kiedy doszli do budynku kosmoportu zaczekał na Francka. - Chciałbym obejrzeć twoje statki. Na twarzy starego odmalowało się niedowierzanie. - Co? Interesuje cię moja flota? - Zobaczę, może bym coś od ciebie kupił. Franck podejrzliwie przyglądał się swemu rozmówcy. Twarz pokrywał mu kilkudniowy, rudawy zarost, z ust wionęło alkoholem. - Nie żartujesz? Czy w ogóle wiesz, co to za statki? - Właśnie chciałbym się im przyjrzeć z bliska. Wiesz - podjął tonem zwierzenia - planujemy z przyjacielem założenie spółki eksplorerskiej i chciałbym na początek kupić jakiś mały statek, a gdy się dorobimy, może uda się coś większego. Franck roześmiał się chrapliwie. - Wariat, słowo daję, wariat! Człowieku, wiesz w co się pakujesz? - przysunął się do Carlosa rozsiewając nieprzyjemny odór alkoholu. - Spójrz na mnie! Kiedyś też byłem optymistą, marzyły mi się złote góry i na czym się skończyło? Na klapie, kompletnej klapie, przyjacielu. Chcesz sobie zmarnować życie, tak jak ja? Młody jesteś, wszystko przed tobą, rozejrzyj się za jakąś inną robotą, to nie jest interes, mówię ci - nagle przestraszył się, że spłoszy ewentualnego kupca. - A statki są jeszcze zupełnie dobre, dawno co prawda nie latały, ale to całkiem porządne maszyny. Skoro chcesz, to oczywiście ci je pokażę - wstąpiła w niego jakaś energia. - To kawałek drogi, nie pójdziemy pieszo. Zaczekaj chwilę, wezmę wózek. Szybkim krokiem ruszył w kierunku hangaru i już po chwili ukazał się siedząc w małym, dwuosobowym wózku magnetycznym służącym zazwyczaj do przewozu części zamiennych. Carlos w milczeniu zajął miejsce obok kierowcy. Przez całą drogę nie zamienili ani słowa, stary prowadził dość pewnie. Carlos przyglądał się przybliżającym się gwiazdolotom. Czuł, że ogarnia go podniecenie, właśnie o czymś takim myślał, to były wymarzone statki do jego przedsięwzięcia. Na oko miały około dwudziestu lat, farba w licznych miejscach poodłaziła, przebijały spod niej brązowe plamy. Dysze od silników chemicznych były czarne, nadpalone od wieloletniej eksploatacji. Pancerz w wielu miejscach był powyginany, nosił liczne ślady remontów. Najgorzej prezentowała się część mieszkalna. Po wejściu na pokład pierwszego statku noszącego namalowaną wyblakłą farbą nazwę “Kitty II" oczom Carlosa ukazało się wnętrze, o jakich można było usłyszeć chyba jedynie w anegdotach. Poodrywane zawiasy, rozbite dwa ekrany, zagracone, zdemolowane pomieszczenie sterowni i walające się po podłodze stare puszki i opakowania od koncentratów żywnościowych sprawiały jak najgorsze wrażenie. W milczeniu podszedł do drzwi z napisem “maszynownia". O dziwo, wbrew oczekiwaniom zastał tu porządek i stosunkowo dobry, przynajmniej na oko, stan silników. Zlustrował jeszcze rozległe pomieszczenia na sprzęt i magazyny próbek. W myślach dopasowywał wnętrza do własnych potrzeb. Wydawało się, że nie będzie kłopotów z rozmieszczeniem potrzebnego do akcji wyposażenia. Tego typu statki były dość pojemne, w przeciwieństwie do nowo produkowanych, gdzie oprócz standardowego wyposażenia nie dało się już nic wcisnąć. Franck chodził za nim krok w krok i wciąż zachwalał swój zdezelowany statek. Oględziny drugiej jednostki “Kitty I" nie wniosły nic nowego, był on w jeszcze gorszym stanie niż “Kitty H". Carlos wyszedł na płytę kosmodromu, usiadł na fotelu wózka i zapalił papierosa. - Mizernie prezentuje się ta twoja flota, Franck. Trzeba będzie cholernie dużo wpakować w to forsy, żeby można bezpiecznie latać. Powiedz mi jeszcze, jak wygląda sprawa bloku nad przestrzennego, na oko nie dałbym za to złamanego universa. Franck odpowiedział z energią: - Blok nadprzestrzenny jest prawie nowy, na początku zeszłego roku był wymieniany. Funkcjonowanie bez pudła, możesz mi wierzyć. Szczególnie na “dwójce", ona już dawno nie latała. Carlos krytycznym okiem przyjrzał się wspomnianemu statkowi. - Będę szczery, Franck, to są wraki, niewiele warte. Ostatecznie jednego bym wziął, tego - kiwnął głową w kierunku “Kitty II". Eksplorer popatrzył na wskazany gwiazdolot, pokiwał głową. - To świetny statek, Paul, żal mi się z nim rozstawać. Ewentualnie, ale uwierz mi, przyjdzie mi to z trudem, za sto tysięcy ci go odstąpię... Carlos zdecydowanym ruchem wstał, rzucił nie dopalonego papierosa i gwałtownie go przydepnął. - Zwariowałeś, stary! Siedemdziesiąt tysięcy to i tak za dużo za takie pudło. Z kolei Franck podskoczył jak oparzony. - Kpisz sobie, przyjacielu! Sto tysięcy i ani universa mniej. Carlos podszedł do gwiazdolotu, kopnął we wspornik amortyzatora. Z góry posypał się różowy proszek. - Zobacz, sypie się to próchno, jeszcze rok i nie będziesz już miał czego sprzedawać. Moja ostatnia cena, siedemdziesiąt pięć tysięcy - mówił podniesionym głosem. Franck wzruszył tylko ramionami i nacisnął klawisz rozrusznika. - To wobec tego nie mamy o czym gadać - wyraźnie zabierał się do powrotu. Carlos jednym szybkim ruchem wskoczył do pojazdu, chwycił starego za ramię, pochylił się i przysunął do pooranej zmarszczkami nie ogolonej twarzy eksplorera. - Słuchaj, stary pijaczyno - wysyczał. - Ciesz się, że w ogóle proponuję ci pieniądze. Jesteśmy tu sami i wystarczy jeden ruch mojej ręki, aby rozmowa o cenie straciła sens. Radzę ci zgodzić się na te siedemdziesiąt pięć tysięcy. Rozumiemy się? Franck czuł stalowy uścisk ręki Carlosa wpatrującego mu się ostro w oczy. Podniósł wzrok i przeraził się. Zobaczył czarne jak węgiel, bezduszne oczy spoglądające na niego zimno, z wyrachowaniem. W oczach tych nie było śladu emocji i Franck wiedział, co to oznacza. Źle ocenił swego gościa, brał go z początku za niedoświadczonego młokosa, marzyciela pozbawionego charakteru i wyobraźni. Tymczasem Paul okazał się twardym, pozbawionym skrupułów człowiekiem gotowym nawet na zabójstwo w imię załatwienia swoich interesów. Przemknęło mu przez myśl, że ten facet ma już na koncie niejedno życie i na pewno nie cofnie się przed kolejnym zabójstwem. “Prawdopodobnie to jakiś przestępca, który chce zmienić skórę i zaszyć się we wszechświecie pod pozorem eksplorera" - pomyślał. Dłoń tamtego miażdżyła mu ramię, czuł jak drętwieje mu cała ręka. Przerażony rzucił wzrokiem wokoło, jakby spodziewał się pomocy. Kosmodrom w tym miejscu był jednak pusty. - Puść - jęknął. - Zgadzam się. Carlos cofnął rękę. Usiadł spokojnie na fotelu, zapalił papierosa. - Jedziemy - rzucił krótko. Franck uruchomił wózek i bezszelestnie potoczyli się w kierunku budynku dworca. Gdy dojeżdżali na miejsce Carlos upomniał przez zaciśnięte zęby: - Niech ci tylko do głowy nie przychodzą jakieś głupie kawały, jasne? Franck w milczeniu skinął głową. Wciąż czuł na sobie beznamiętny wzrok tamtego, nie chciał powtórnie spojrzeć w te zimne, straszne oczy. Do pokoju agencji handlowej wkroczyli już obaj spokojni, jak typowi ludzie interesu, którzy załatwili właśnie obopólnie korzystną transakcję. Po przedstawieniu wszystkich potrzebnych danych, gruby, łysiejący urzędnik podsunął im helonikowe płytki z treścią zawartej umowy. Carlos przebiegł wzrokiem dokument, wszystko się zgadzało. Wydobył z wnętrza swej kurtki niebieski kartonik z czerwonymi paseczkami, przycisnął odpowiednie miejsca. Na szarej dotychczas powierzchni zaczęła rytmicznie pulsować cyfra 75 000. - To czek banku na Verze. Myślę, że można go u was zrealizować? Grubas wziął do ręki kartonik, chwilę mu się przyglądał. - Tak, oczywiście. Bank należy do intergalaktycznego związku walutowego, u nas też są banki tej sieci. Wszystko się zgadza. Aha! - rzucił za odchodzącymi. - Trzeba jeszcze zapłacić za pośrednictwo, tysiąc pięćset universów. Carlos odwrócił się, podszedł do biurka urzędnika. - Drogo bierzecie za wystawienie aktu kupna. - Zwyczajowe dwa procent, w stosunku do innych planet jest to i tak niewiele - grubas wzruszył ramionami. - W porządku, nie będę się kłócił - położył na biurku trzy pięćsetki. Wyszli na zewnątrz budynku. - Można od razu startować, wszystko jest sprawne - Franck chciał jak najprędzej pozbyć się uciążliwego kontrahenta. - W porządku, stary. I jeszcze jedno. Radziłbym ci jak najszybciej zapomnieć o dzisiejszej transakcji. W ogóle mnie nie widziałeś, prawda? Franck w milczeniu skinął głową. - Świetnie że się rozumiemy. Klepnął eksplorera w plecy i szybkim, energicznym krokiem ruszył w kierunku widniejących na horyzoncie gwiazdolotów. Franck spoglądał za nim w zadumie, na wspomnienie oczu tamtego znów poczuł przenikający go zimny dreszcz. “Nie chciałbym go już nigdy spotkać". Wiedział, że musi solidnie opić dzisiejsze wydarzenie, do tej pory jeszcze ręce drżały mu ze zdenerwowania. Wolnym, zmęczonym krokiem ruszył w kierunku baru. Carlos rozejrzał się po sterowni, kopnął jakąś puszkę i usiadł w fotelu. Ogarnął wzrokiem aparaturę sterująco-kontrolną, na oko wszystko wydawało się sprawne. Znał tego typu statki, nawet kiedyś latał identycznym. Po kolei uruchamiał wszystkie bloki, zapalające się lampki kontrolne świadczyły o sprawności poszczególnych zespołów. Odczuwał jednak lekki niepokój, ogólny stan gwiazdolotu nie wzbudzał zaufania. Z uwagą przyjrzał się grupie przycisków i lampek ujętych w oddzielny, zielono obramowany panel. Był to newralgiczny układ całego statku - blok nadprzestrzenny. Wystukał na klawiszach kod jego rodzinnej planety - poprzez ekran przebiegały rzędy liczb, w końcu ustaliły się w trzy grupy współrzędnych. Carlos spojrzał do podręcznego mnemografu, zgadzało się idealnie. Przetestował urządzenie na trzy inne planety i był już prawie pewien, że nic złego nie powinno się stać. Wybrał w końcu kod Tessy, małej planety na peryferiach Galaktyki. Na drugim satelicie było idealne miejsce, by w spokoju dokonać niezbędnych remontów i przeróbek, aby z rozlatującego się starego “eksplorera" powstał szybki i groźny statek niezbędny do przeprowadzenia planowanej operacji. Lot przebiegał bez sensacji, stary gwiazdolot spisywał się bardzo dobrze, co mile zaskoczyło Carlosa. Po zacumowaniu na Gromie, drugim księżycu Tessy, najemnik odszukał wzrokiem znajomy hangar. Drzwi były zamknięte, lecz przed budynkiem w małej budce paliło się światło. Ubrany w niewygodny skafander próżniowy długimi skokami spowodowanymi niską grawitacją dotarł do hangaru. Śluza budki otworzyła się przed nim, widocznie siedzący wewnątrz rozpoznał gościa. Carlos zrzucił skafander, wszedł do pokoju, gdzie przy ekranie łączności siedział niewysoki zasuszony Tessańczyk. Na widok wchodzącego poderwał się z niskiego stołka. - Witaj, Carlos! Co cię do mnie sprowadza? Tyle lat się nie widzieliśmy! Oj, nieładnie, stary zbóju, zapominasz o przyjaciołach. Myślałem, że już cię nie zobaczę, że może cię gdzieś utłukli - niespodziewanie dźwięcznym głosem wykrzyknął gospodarz. - Cześć, stary szulerze! Nie składało mi się jakoś, tak daleko mieszkasz. Cieszę się, że znów cię widzę w zdrowiu, Fanx - potrząsał drobną, sześciopalczastą dłonią. - Długo chorowałeś po tym postrzale? Tessańczyk machnął ręką i wskazał lewą nogę. - Niezbyt długo, ale nie udało się jej uratować, musiałem sobie sprawić protezę. Cholernie niewygodne, teraz już się stąd nie ruszę - dodał zmartwionym głosem. - Ale przecież z głodu nie zginiesz, co? - szturchnął Fanxa w brzuch. Ten się wykrzywił. - E, tam, teraz mało kto tu przyleci, nie ma z kim pograć. Hangary cały prawie rok stoją puste, brak klientów. Czasy nie te, co dawniej, Carrie. Wtedy, to był tu ruch jak się patrzy. Zlatywali z całej Galaktyki remontować swoje statki, a teraz... Było chociaż z kim pograć - spojrzał z nadzieją na najemnika - ale ty mi nie odmówisz partyjki, co? Carlos uśmiechnął się szeroko, poklepał go po ramieniu. - Zagramy, Fanx, tak jak dawniej. Mam jednak do ciebie interes, najpierw może o tym - dorzucił widząc jak Tessańczyk już sięga po karty. - Wal, o co chodzi. Wiesz, że na starego Fanxa możesz zawsze liczyć. - Widzisz, Fanx - Carlos poczęstował gospodarza papierosem, sam też zapalił. - Przyleciałem tutaj takim starym pudłem, eksplorerem i trzeba go trochę... podrasować. Wiesz, co mam na myśli. Chciałbym, żebyś wprowadził statek do hangaru. Nikt nie powinien o tym wiedzieć, takie wynikły układy. W najbliższych dniach przyleci tu mój człowiek, Hax, znasz go chyba, i zajmie się robotą. Może się zdarzyć, że Hax będzie miał odwiedziny, ale pamiętaj, nikogo oprócz Ronniego i bliźniaków do niego nie wpuszczaj. Chłopcy powinni szybko się uwinąć z robotą, nie będziesz miał z ich strony żadnych kłopotów. Prosiłbym cię też o załatwienie dla nich żywności i dwóch, trzech automatów. Mam nadzieję, że nie będzie to dla ciebie trudne. Fanx uśmiechnął się przebiegle, - Jasne, Carrie, nie ma sprawy. Widzę, że szykuje się znów jakaś awantura, czy nic? - Domyślny jesteś, stary oszuście. Więcej ci jednak nie mogę powiedzieć, tak będzie lepiej dla nas obu. - Masz rację, Carrie, mnie tam nie interesują twoje sprawy. Zawsze jestem do twojej dyspozycji i nic mi do tego, w jakie kłopoty chcesz się znów wpuścić. Twoja sprawa. Widać było, że Tessańczyk jest szczerze zadowolony mogąc wreszcie z kimś pogadać. Samotniczy tryb życia, jaki prowadził na pewno dawał mu się we znaki. Po chwili dodał: - Ronnie to ten ponurak, rewolwerowiec? - Nie udawaj, że nie pamiętasz Ronniego. Ten rewolwerowiec, właśnie. Tessańczyk podszedł do ściany i wskazał palcem małą dziurkę. - O, to po nim pamiątka, gdy demonstrował mi działanie tej swojej pukawki. Diablo nieprzyjemna broń, robi tyle hałasu. - Ale jest skuteczna, Fanx, skuteczna. Do akcji Ronnie bierze specjalnie robione kule i mogę cię zapewnić, że skutek trafienia czymś takim jest nawet lepszy od strzału laserowego. Widziałem już nieraz, jak się tym posługiwał. - Ja tam wolę miotacz - niespodziewanie, jakby wyczarowana pojawiła się w ręce Fanxa śmiercionośna broń. - Szybki jeszcze jestem, co? Carlos pokiwał głową z uśmiechem. - Tak stary, szybki, jak dawniej. Aha, jeszcze jedno. Pożycz mi swojej rakietki, mam coś do załatwienia na Tessie, a nie chce mi się czekać na prom. Jak dawniej, kursują raz w tygodniu? - Raz w tygodniu i to przeważnie puste. Kto tu dziś chciałby przylecieć, powiedz sam. A rakietkę możesz wziąć, oczywiście. Długo zabawisz na dole? Carlos wzruszył ramionami. - Czy ja wiem? Najwyżej trzy dni, chociaż myślę, że uda mi się szybciej sprawę załatwić. Rakietka jest tam, gdzie zawsze? - Już chcesz lecieć, Carrie? Nie puszczę cię, zanim nie zagrasz choć jednej partyjki. Obiecałeś przecież. Carlos roześmiał się głośno. - W porządku, Fanx, zagramy. Zresztą teraz na dole jest noc i niczego bym nie załatwił. Polecę za jakieś - spojrzał na chronometr - pięć, sześć godzin. Do tej pory możemy trochę pogadać. I pograć też, stary szulerze. Tessańczyk już tasował karty. Grali tradycyjnie w rotera z pierwszą stawką pięćdziesięciu universów. Carlos obserwował swego przeciwnika. Na razie widać było, że Fanx gra uczciwie. Szczęście mu sprzyjało, po pięciu rozdaniach miał już przy sobie ponad tysiąc universów. Carlos podwoił stawkę, ruszył do gwałtownej ofensywy. Kilkakrotnie na stole piętrzył się stos banknotów. Po dwóch godzinach Tessańczyk jednak coraz rzadziej wygrywał, stos banknotów przed Carlosem rósł. “Teraz zacznie po swojemu" - pomyślał Carlos. Ze zdwojoną uwagą obserwował ruch jego szczupłych, wąskich dłoni. Fanx podwoił stawkę, rzucił na stół kolejny plik banknotów wyjęty z szuflady. Gra była teraz ostra, lecz Carlos nie zauważył dotychczas żadnego oszustwa ze strony rywala. Nie spuszczał oczu z jego rąk i w pewnym momencie spostrzegł ledwie dostrzegalny ruch Fanxa w okolicy łokcia. “Starzeje się stary szuler, dawniej nie można było tego zauważyć" - myślał i jak zwykle w podobnych przypadkach udawał, że nic nie wie o zabiegach Tessańczyka. Kilkakrotnie jeszcze Fanx powtórzył swój manewr, aż stan wygranych od Carlosa pieniędzy wynosił około pięciu tysięcy. Gospodarz odłożył karty. - No, stary zbóju, nie mam już serca więcej cię ogrywać. Swoją drogą ciekawe, że przez tyle lat nie nauczyłeś się porządnie grać. Ty chyba nigdy nie będziesz dobry, nie to, co ja - chełpił się zadowolony Fanx. Gra była skończona. Zgodnie z tradycją Tessańczyk nie brał oficjalnej łapówki za usługi, zawsze “wygrywał" swoją dolę w karty. Carlos stwierdził z zadowoleniem, że usługi starego spryciarza od wielu lat nie drożeją. - Widzisz, Fanx, nigdy nie uda mi się tobie dorównać, taki mój los. - Ale jestem jeszcze dobry? - w głosie gospodarza było napięcie. Wpatrywał się z uwagą w oczy Carlosa. Ten wytrzymał spojrzenie bez drgnięcia powiek. - Świetny jesteś, Fanx, zupełnie jak dawniej - nie potrafił sprawić staremu przykrości. “Kiedyś przyjdzie twój koniec, biedaku. Jakiś niezorientowany cwaniaczek przejrzy twoją grę i możesz okazać się dla niego nie dość szybki. Chyba już ostatni raz graliśmy razem" - myślał ze współczuciem o wiernym, wypróbowanym przyjacielu. - No widzisz, lata lecą, a stary Fanx wciąż jest w dobrej formie - twarz mu pojaśniała, szeroki uśmiech na moment wygładził pomarszczoną cerę. Carlos podniósł się, rozprostował ramiona. - Na mnie już czas, polecę teraz na dół załatwić swoje sprawy. Rakietka stoi tam, gdzie zawsze? - Tam, gdzie zawsze, pytałeś już przecież, Carrie. Wolnej przestrzeni i... uważaj na siebie. - Nie martw się, Fanx, poradzę sobie. Przeszedł do następnego pomieszczenia, stamtąd długim, prowadzącym w dół korytarzem dotarł do śluzy. “Całe szczęście, że nie muszę zakładać skafandra" - pomyślał przeciskając się przez wąskie przejście. Usadowił się w fotelu, zamknął zdalnym przyciskiem drzwi śluzy. Przez chwilę musiał przypomnieć sobie zasady pilotowania tego typu pojazdów, dawno, już nie latał “pestką". W końcu odnalazł właściwy przycisk i wystartował. Lot na Tessę trwał niespełna pół godziny. Gdy wylądował na kosmodromie stołecznego miasta, dochodziło południe. Miał trochę czasu, pospacerował więc po ulicach, przyglądał się życiu na tej oddalonej od wszystkich głównych szlaków planecie. Myliłby się jednak ktoś uważając Tessę za nic nie znaczący, peryferyjny glob. Właśnie tu mieściło się bardzo wiele siedzib przeróżnych spółek handlowych, eksplorcrskich, transportowych. Polityka prowadzona przez rząd planety wprowadzała wielkie udogodnienia dla zakładania tego typu instytucji. Szczególnie dotyczyło to sfery finansowej, podatki od rejestracji i dochodów były wręcz symboliczne, kilkakrotnie niższe niż na innych planetach. Wprowadzając takie udogodnienia rząd odnosił szereg korzyści, głównie w postaci ożywionego przepływu handlowców i prawa pierwokupu odkryć dokonywanych przez eksplorerów. Naród tessański liczący niespełna miliard ludzi żył na bardzo wysokiej stopie, wyższej niż na innych bogatszych planetach. Mieszkańcy Tessy byli bardzo gościnni i serdeczni, co w licznych kontaktach z innymi rasami również było nie bez znaczenia. Oprócz rodowitych Tessańczyków mieszkało tu sporo przedstawicieli innych narodów, również niewielka grupka Ziemian. Carlos poszedł na parking i wynajął za śmiesznie niską cenę luksusowy samochód. Spojrzał na maleńką tabliczkę umieszczoną w górnym lewym rogu szyby. Jak przypuszczał, samochód wyprodukowano na Ziemi. Od wielu lat ziemskie pojazdy cieszyły się opinią najlepszych w Galaktyce. Były tak znane, że musiano obok nowej nazwy “Ilolma" umieszczać słowo “Ziemia". Carlos włączył starter i samochód lekko i zwinnie pomknął ulicami miasta w kierunku peryferii. Po dziesięciu minutach jazdy zaparkował przed skromnym, parterowym domkiem. Drzwi otworzył mu niski, jak wszyscy mieszkańcy Tessy, młody chłopak. - Zastałem Zaala? - Carlos spróbował intcrlingwy. Nie wiedział, że chłopak, prawdopodobnie syn jego przyjaciela, zna ten język. Okazało się, że wybrał dobrze. - Tak, proszę do środka, zaraz poproszę ojca - chłopak przepuścił gościa i wprowadził do salonu. - Proszę spocząć, ojciec zaraz nadejdzie - bezszelestnie wycofał się z pokoju. Po chwili do środka wszedł mężczyzna w średnim wieku ubrany w elegancki, długi do samej ziemi strój. Na jego widok Carlos podniósł się z krzesła i ruszył z wyciągniętymi ramionami. - Witaj, Zaal! Tak się cieszę, że znów cię widzę! - Witaj, Carlos! Jak zwykle sprawiasz mi ogromną radość swą wizytą. Dość długo trwało wymienianie tych, tradycyjnych tu, formułek grzecznościowych. Porozmawiali chwilę o rzeczach nieistotnych, aż gospodarz widząc dyskretne spojrzenie swego gościa na chronometr zapytał: - Co cię do mnie sprowadza, w czym mogę ci pomóc? Carlos spojrzał swemu rozmówcy głęboko w oczy. - Chciałbym zarejestrować spółkę eksplorerską. Zaal pomilczał chwilę, z uwagą przypatrywał się gościowi. - Rozumiem - mruknął. - Nie możesz tego zrobić oficjalnie, na swoje nazwisko. - Właśnie - odparł Carlos. - Chciałbym, abyś znalazł kogoś, najlepiej jakiegoś Ziemianina, który mógłby firmować ją swoim nazwiskiem. Zaal podniósł się, przespacerował po pokoju. Widać było, że intensywnie myśli. - Bardzo ci się śpieszy? - Nie chciałbym pozostać na Tessie dłużej niż dwa dni. - To musi być koniecznie Ziemianin? - Koniecznie, to może nie. Ale to byłoby dla mnie najlepsze rozwiązanie. - Zaczekaj chwilę - Zaal szybkim krokiem opuścił salon. Nie było go dość długo, gdy wrócił, od progu uśmiechał się do swego gościa. - Udało się, jutro rano będzie tu Coy. Dość nieprzyjemny typ, ale w tej chwili jedyny dostępny. Na pewno każe sobie solidnie zapłacić, kanalia, ale nikogo lepszego nie mam. - W porządku, Zaal, dam sobie z nim radę. Miałbym jeszcze jedną prośbę. - Słucham. - Mógłbyś mi na dzisiejszą noc udzielić gościny? Jestem potwornie zmęczony, a w hotelach jak zwykle na pewno nie ma wolnych pokoi. Zaal poderwał się z fotela. - Ależ oczywiście, Carlos, wiesz przecież, że zawsze z największą przyjemnością cię goszczę. Proszę, chodź, pokażę ci twój pokój - prowadził gościa do drugiego skrzydła budynku. - Ten sam pokój, co zwykle? - Ten sam, nic się nie zmieniło od twojej ostatniej wizyty. Proszę bardzo - otworzył drzwi. Carlos rozejrzał się po znanym mu wnętrzu. Tak, jak dawniej, na niziutkim stoliku stała figurka jakiegoś bożka z otwartą księgą w rękach. To tu zawsze Carlos zostawiał prowizję dla gościnnego gospodarza. Spojrzał na Zaala. - Wszystko po staremu? - Tak, nic się nie zmieniło - spojrzał na chronometr. - Za godzinę będzie obiad, myślę, że nie odmówisz nam swego towarzystwa? - Dziękuję, Zaal, nie odmówię. Dawno już nie jadłem prawdziwego, domowego obiadu. - A zatem za godzinę w salonie - dyskretnie wycofał się, bezszelestnie zamykając drzwi. “Tak, i cena się pewnie też nie zmieniła" - pomyślał Carlos i od razu wsunął w księgę pięć tysiącuniversowych banknotów. Coy okazał się suchym, żylastym rudzielcem w bliżej nieokreślonym wieku. Miał nieprzyjemny, skrzypiący głos i nonszalanckie, pogardliwe spojrzenie. Jego zachowanie cechowała pewność siebie, wiedział, że nieznajomy, czarnowłosy przybysz jest od niego uzależniony. Po wejściu do salonu rzucił się na fotel i z hukiem położył nogi na stole. Spod przymrużonych powiek spoglądał na stojącego pod oknem Carlosa. - Słyszałem, że masz do mnie interes - rzucił niedbale. - O co chodzi, streszczaj się - od razu dał do zrozumienia, że to on będzie dyktował warunki. Carlos zacisnął zęby. - Chcę zarejestrować na twoje nazwisko spółkę eksplorerską - powiedział chłodnym tonem. Tamten przeciągle gwizdnął. - A więc jakiś ciemny interes, co? - zaśmiał się nieprzyjemnie. - To będzie cię sporo kosztowało, mój drogi - wyszczerzył żółte zęby i bezczelnie gapił się w oczy Carlosa. Ten czuł, że długo nie wytrzyma takiego traktowania, ale przemógł się. - Ile? Coy wydął wargi. - Pięćdziesiąt tysięcy ładnych, kolorowych universów - uśmiechnął się przymilnie i dodał: - Nie mam zwyczaju się targować. Albo przyjmujesz moje warunki, albo idź do diabła. Carlosowi zawirowało przed oczami. “Poczekaj, łajdaku, na razie twoje na wierzchu, ale przyjdzie czas, że role się odwrócą. Gdybyś wiedział, jakie mam wobec ciebie plany, kanalio, uciekłbyś stąd na drugi koniec Galaktyki" - myślał ledwo hamując się od głośnych przekleństw. - Zgadzam się - syknął i ruszył w kierunku wyjścia. - Zbieraj się, załatwimy zaraz tę sprawę i mam nadzieję, że się tak szybko nie spotkamy. - Dlaczego? - zdziwił się nieszczerze Coy. - Bardzo lubię takich grzecznych chłopców, którzy dają ładne, kolorowe pieniążki. “Poznasz jeszcze tego grzecznego chłopca, obyś zdechł" - Carlos mełł w duchu przekleństwa. Po drodze do Międzynarodowego Biura Eksplorerskiego nie zamienili ani słowa. Formalności trwały krótko, po piętnastu minutach stali przed budynkiem, Carlos z kopią dokumentu, Coy z czekiem na pięćdziesiąt tysięcy. - W razie czego kontakt z tobą można nawiązać przez Zaala? - warknął Carlos oglądając pobliskie budynki. Nie miał ochoty patrzeć na rudą, piegowatą gębę pyszałka. - Przez Zaala i mam nadzieję, że nie będzie żadnego “w razie czego" - odpowiedział nonszalanckim głosem Coy. Carlos nie spojrzał na niego więcej, odwrócił się na pięcie i odszedł do samochodu. Ze złością trzasnął drzwiami, aż jęknęło i wystartował z miejsca jak rakieta. Chwilę pojeździł po mieście, aby się trochę uspokoić. Już od bardzo dawna nic ani nikt tak go nie wyprowadził z równowagi, jak dziś ten rudzielec. W sumie jednak był zadowolony, miał już załatwione dwie ważne sprawy. Reszta sprzętu powinna nadejść w ciągu najbliższych dni, wtedy pełną parą będzie można zabrać się do przebudowy gwiazdolotu. Miał jeszcze sporo czasu do umówionego spotkania z Prenem, postanowił więc załatwić jeszcze jedną sprawę, pośrednio związaną z przygotowywaną operacją. W tym celu konieczna była wyprawa na Erikę. Carlos zatrzymał się przy kosmocentrum i spojrzał w rozkład lotów. Bezpośredni statek na Erikę odchodził za dwa dni. Sprawdził jeszcze harmonogram lotów promu na Gorm i z zadowoleniem stwierdził, że zdąży staremu Fanxowi odstawić rakietę i promem wrócić na Tessę. Do odlotu statku na Erikę pozostanie mu niespełna sześć godzin. ROZDZIAŁ XV Hax siedział w fotelu w swoim pokoju hotelowym i intensywnie myślał. Włosy pozbawione klamry rozsypały mu się na ramionach tworząc wokół twarzy swoistą aureolę. Sprawa, której załatwieniem obarczył go Carlos była stosunkowo nietrudna, lecz należało wybrać takie miejsce zakupu, aby nie wzbudzić podejrzeń i nie ułatwiać zadania Helbronowi po przeprowadzeniu akcji. Hax rozumował słusznie, że uwaga przeciwnika skupi się głównie na planetach niezależnych, więc ten obszar wykluczył. Wiedział, że oficjalne załatwienie zakupu silników pozostawi w pamięci komputerów ślad, na który wywiad helbroński prędzej czy później musi natrafić. Należało więc uderzyć raczej w kręgi wojskowe i to najlepiej w obrębie jakiegoś imperium. Nie przypuszczał, aby w armii primusańskiej Helbron miał swoich ludzi, bardziej było to prawdopodobne w szeregach Kodexu czy Lagh. Wniosek więc nasuwał się sam, całą operację trzeba przeprowadzić w Imperium Primus i to najlepiej na jednej z centralnych planet w obrębie dużej bazy wojskowej. Spojrzał do podręcznego mnemografu, chwilę programował urządzenie. Na ekraniku pojawiły się nazwy i współrzędne dziesiątek planet, które mogły wchodzić w obszar zainteresowań IIaxa. Nie mógł zdecydować, którą wybrać. Większość nazw nic mu nie mówiła. W końcu wzruszył niecierpliwie ramionami i na chybił trafił zatrzymał przebieg programu. Na ekranie migotała nazwa Arriga i szereg współrzędnych świadczących o stosunkowo niedużej odległości planety od centrum Galaktyki. Hax przeprogramował mnemograf, szukał możliwości połączenia z tą planetą liniami pasażerskimi. Optymalne rozwiązanie nie zachęcało zbytnio do działania. Aby dotrzeć na Arrigę należało lecieć z Eriki na Katę linią Trans Solva, tam po trzech, o wiele dłuższych niż tu dobach przesiąść się na statek towarzystwa Primus A.C., który lądował na centralnej planecie imperium. Stamtąd miał do dyspozycji statki wewnętrznych linii primusańskich na Arrigę, loty odbywały się codziennie. Obliczył, że podróż w jedną stronę zajmie mu tydzień, niewiadomy był tylko efekt wyprawy. Pokręcił głową w zdenerwowaniu, stanowczo zbyt dużo czasu zajmuje takie podróżowanie. Powtórnie przeprogramował mnemograf, szukał teraz bezpośrednich połączeń Eriki z planetami Primus. Okazało się, że Erika ma takie połączenie jedynie z dwoma primusańskimi globami. Planety nazywały się Dapsth i Ettar. Obie nazwy nic mu nie mówiły, zasięgnął więc o nich informacji w mnemografie. Były to normalne planety nastawione raczej na wydobycie surowców i produkcję przemysłową, przy czym na Dapsth w ogóle nie było wojska, na Ettar zaś niewielka baza niszczycieli. Hax zaklął głośno, wyraźnie mu się nie układało. Przemyślał wszystko jeszcze raz od początku, tym razem głębiej analizując wszystkie ewentualności i tak, jak poprzednio, doszedł do wniosku, że jedynie bazy Primus nadają się do planowanej operacji. Ze złością schował mnemograf i zaczął nerwowo spacerować po pokoju. Postanowił jednak zaryzykować i polecieć na Ettar. W końcu gdyby mu się tam nie powiodło, możliwości przelotu na inne planety primusańskie były stamtąd większe niż z Eriki. Zadowolony z podjętej decyzji szybko opuścił hotel i udał się do kosmoportu. Tym razem dopisało mu szczęście, najbliższy statek na Ettar odlatywał za niespełna godzinę. Zdążył wykupić bilet, który niespodziewanie kosztował aż 250 universów i ruszył w kierunku stojącego przed dworcem liniowca. Podróż na Ettar odbywało zaledwie kilku pasażerów, w większości byli to przemysłowcy i handlowcy z Eriki, którzy lecieli załatwiać różne interesy. Hax zwracał uwagę swoim wyglądem, Halnejczycy byli w tych rejonach Galaktyki bardzo rzadkimi gośćmi. Jeden z pasażerów próbował nawet nawiązać z nim rozmowę, ale szybko się zniechęcił zbywany lakonicznymi odpowiedziami Haxa. Gwiazdolot wylądował na kosmodromie Plans, jedynym, jak się okazało na Ettar. Fakt ten ucieszył Haxa, spodziewał się bowiem, że baza wojskowa powinna znajdować się gdzieś w pobliżu. Nie pomylił się. Już z okien liniowca zauważył kilka niszczycieli stojących w niewielkiej odległości od lądowiska pasażerów. Nieprzyjemnie zaskoczyły go natomiast warunki panujące na planecie. Początkowo myślał, że lądowanie odbywa się nocą, lecz okazało się, że na planecie jest akurat południe. Temperatura na zewnątrz zmusiła go do maksymalnego przesunięcia pokrętła termoregulatora w skafandrze i nałożenia kasku. Atmosfera planety nie była najgorsza, lecz wskazane było zabezpieczenie płuc przed lodowatym powietrzem. Tuż obok budynku portu kosmicznego Hax odnalazł hotel, o dziwo prawie zapełniony. “Po co oni latają na taką podłą planetę" - dziwił się rozlokowując się w małym, lecz świetnie urządzonym pokoju. W restauracji na parterze zjadł smaczny posiłek, całą żywność na Ettar sprowadzano z innych planet, w tym również z Eriki. Obserwował gości w hotelu, lecz nie zauważył nikogo w mundurze sił kosmicznych Primus, postanowił wiec osobiście wybrać się do bazy niszczycieli. Nikt po drodze go nie zatrzymywał, co bardzo zdziwiło Halnejczyka, tego typu sytuacja na wielu innych planetach była nie do pomyślenia. Na płycie stało osiem niszczycieli, wszystkie nowoczesne, seryjnej produkcji primusańskiej. Hax znał te statki, niezwykle szybkie i potężnie uzbrojone, dorównujące wielu krążownikom. W niedużej odległości od stacjonujących niszczycieli zauważył wejście do, jak się domyślał, ukrytego głęboko pod ziemią hangaru. Z bliska baza sprawiała bardzo solidne wrażenie i Hax był zadowolony, że nie będzie musiał walczyć przeciwko Primusanom. Zastanawiał się, jak muszą wyglądać ich wielkie bazy, skoro ta na Ettar określana była jedynie mianem posterunku. Przy wejściu do hangaru stał automat, który bez sprzeciwu wpuścił Haxa do wnętrza. Windą zjechał w dół, po czasie jazdy wywnioskował, że znajduje się na głębokości około trzystu metrów pod powierzchnią. “Toż to forteca prawie nie do zdobycia" - myślał z podziwem o primusańskiej placówce. Na dole oczom jego ukazała się ogromnych rozmiarów hala, po której uwijało się wielu ludzi w kombinezonach. Zauważył też kilku Primusan w mundurach floty. Na stanowiskach obsługi stały cztery niszczyciele, przy których trwały gorączkowe prace. Dalej, nieco w prawo zobaczył dwa wraki, prawie doszczętnie rozbite statki innego jednak typu niż reszta flotylli Ettar. Rozglądając się po hangarze nie zauważył oficera, aż nagle ten stanął przed nim. - Słucham, co pana do nas sprowadza? - interlingwa Primusanina był nienaganna. Hax zdziwił się uprzejmym tonem głosu oficera. - Jestem inżynierem, chciałem przyjrzeć się niektórym waszym rozwiązaniom konstrukcji antygravu - poprawne mówienie językiem międzynarodowym sprawiało mu dużą trudność, zacinał się co chwila szukając w pamięci odpowiednich słów. - Dziwi mnie łatwość, z jaką udało mi się dostać tu, na dół waszej bazy, nie ma kontroli? Primusanin uśmiechnął się szeroko. - Gdyby miał pan przy sobie broń lub ładunek wybuchowy, nasze czujniki zablokowałyby windę. Pojedynczy człowiek czy nawet grupa nie uzbrojona nie są dla nas niebezpieczne. A że ktoś zobaczy sobie naszą bazę, to może przynieść jedynie pożytek. W przyszłości dobrze się zastanowi, zanim zdecyduje się nas zaatakować. Hax pokiwał głową z uznaniem. - To bardzo sprytne, swoiste pojecie bezpieczeństwa. Oficer spojrzał w nieruchome oczy Halnejczyka. - Może wobec tego oprowadzę pana po hangarze, dobrze się składa, sam też jestem inżynierem i mogę służyć panu informacjami na interesujące tematy. Proszę za mną. Zwiedzanie hangaru trwało długo. Hax prawie zapomniał o celu swojej wizyty na Ettar. Poczuł się znów zwykłym człowiekiem, inżynierem, pracownikiem biura konstrukcyjnego, który to zawód przez wiele lat wykonywał. W końcu oficer zatrzymał się. - Myślę, że to chyba byłoby wszystko, czym mógłbym pana zainteresować. Chyba że ma pan jeszcze jakieś pytania? Hax wyciągnął rękę w kierunku wraków. - A te statki, co to za typ? Primusanin machnął lekceważąco ręką. - To stare wraki, rozbiły się podczas prób z bronią grawitacyjną. Możemy je jednak zobaczyć, jeżeli pan chce. Poszli w kierunku poskręcanych, rozbitych kształtów, które kiedyś były pięknymi, smukłymi niszczycielami. Były prawie zupełnie zdemontowane, wszystko, co ocalało z katastrofy mechanicy zdążyli wyjąć. Hax z uwagą oglądał rozbite pojazdy. - Miały, oczywiście, antygrav? Oficer skinął głową. - Miały. Jeden układ, z niewielkimi co prawda uszkodzeniami udało nam się odzyskać. - Jaki to był typ silnika? Primusanin chwilę się zastanawiał. - Głowy nie daję, ale chyba z podwójnym przestrojeniem w zakresie ujemnych pól. Teraz już tych typów nie stosujemy, mamy nowsze konstrukcje. Hax w milczenu pokiwał głową. - Przyspieszenie w granicach zero osiem, prawda? - chciał się upewnić. - Coś koło tego, teraz osiągamy już zero dziewięć, a nawet w doświadczalnych egzemplarzach dochodzimy do zero dziewięćdziesiąt pięć. - Można zobaczyć ten silnik? Oficer wzruszył ramionami. - Jeśli to pana interesuje, chodźmy. Weszli do małego, niskiego pomieszczenia. Na podłodze leżały różne elementy, wyglądało to na magazyn starych rupieci, nikomu już niepotrzebnych. Hax od razu zauważył leżący pod ścianą charakterystyczny zestaw bloków silnika. Przyklęknął obok, pilnie przyglądał się poszczególnym częściom. Stan techniczny wydawał się na oko zadowalający. Uwagi Haxa nie uszły jednak pewne ubytki w sekcji odchylania wiązki grawitronów. Poza tym silnik wydawał się sprawny. Halnejczyk podniósł się, otrzepał kolana, chwilę stał przyglądając się jeszcze elementom silnika. - Taak - westchnął i spojrzał w oczy oficera. - Wie pan, interesuje mnie to - ruchem głowy wskazał na podłogę. - Za ile mógłby mi pan odstąpić? W oczach Primusanina odbiło się zdziwienie, nic nie mówił przypatrując się z uwagą rubinowym, nieruchomym oczom gościa. Hax kontynuował: - Powiem panu jedno oficerze. Jestem konstruktorem, zajmuję się tymi rzeczami. Prywatnie, nie w ramach instytucji. Opracowuję nowy model bloku antygravu, ale nie mam wzorca, brak części, rozumie pan. Raczej nie do nabycia na mojej planecie. Myślałem, że można gdzieś kupić, może tu? - spojrzał pytająco na swego rozmówcę. - Skąd miał pan informację, że właśnie w naszej bazie jest taki jeden rozbity i nieużyteczny silnik? - głos oficera zabrzmiał podejrzliwie. Nie mógł długo wpatrywać się w te nieruchome, jakby sztuczne oczy, spuścił wzrok. - Znikąd, po prostu traf, przypadek. Postanowiłem lecieć tu i tam, to już piąta planeta i dopiero znalazłem - i dodał po chwili: - Duża rzecz, może już nie trafie. To jak, sprzeda pan? Primusanin pokręcił w zadumie głową. Słyszał czasami o różnego autoramentu maniakach zajmujących się w odosobnieniu “produkowaniem" odkryć, ulepszaniem konstrukcji, nigdy jednak nie dotarły do niego wieści, że któremuś się poszczęściło i jego wynalazek znalazł zastosowanie. “Widać ten typ też należy do tej grupy samotników badaczy. Trzeba przyznać, że zna się na tym" - myślał. Cisza przeciągała się. Z zamyślenia wyrwał go głos Halnejczyka. - To jak, panie oficerze, ile pan chce za niego? Primusanin drgnął i uśmiechnął się. - Bierz pan sobie ten złom, skoro jest panu tak potrzebny. Nam już do niczego się nie przyda, w najbliższym czasie znalazłby się zapewne na wysypisku śmieci. Daruje pan ciekawość, ale chciałbym wiedzieć, nad czym pan pracuje? Hax nie potrafił ukryć zadowolenia, mówił z ożywieniem. - To będzie silnik o współczynniku zagęszczenia wiązki równym jeden, zero pięć. Rozumie pan, co to może znaczyć? - Ależ to chyba niemożliwe, fizyka nie przewiduje... - Przewiduje, panie oficerze - przerwał mu Hax. - W prawie Dummana ostatni czynnik wystarczy dać z ujemnym znakiem i podnieść do kwadratu. - To przecież w efekcie nic nie zmieni - rzucił Primusanin. Hax uśmiechnął się chytrze. Kiedy rozmowa schodziła na jego sprawy zawodowe stawał się zupełnie innym człowiekiem. - Zmieni, właśnie. Przebieg współczynnika lambda zero odwróci znak pod osią. Czuje pan ten detal? W oczach Primusanina zalśnił błysk zrozumienia. - Chyba zaczynam rozumieć. Ale jak od tej teorii przejść do praktyki, nie wyobrażam sobie. - Droga trudna, skomplikowana, ale możliwa. Mam już pewne metody, potrzeba mi było tylko wzorca. Efekt to pan już rozumie? - Nno... - przeciągnął Primusanin - da to chyba przyspieszenie bliskie jedności. - Nie bliskie, lecz równe jedności, silnik o sprawności sto procent. Oficer pokręcił głową z niedowierzaniem. - Nie wierzę, że uda się to osiągnąć, to mrzonka! - Udowodnię panu, jak zbuduję, to przylecę. Już niedługo, parę miesięcy pracy. “A więc nie myliłem się, to jeden z tych maniaków, którzy uważają, że to właśnie im uda się dokonać rzeczy niemożliwych" - myślał oficer spoglądający z cieniem pobłażania na swego wysokiego, długowłosego rozmówcę. Oczy tamtego nadal pozostawały nieruchome, bez wyrazu. - Ile to kosztuje? - rzucił Hax. - Nic. Bierz pan to sobie za darmo, nam się już do niczego nie przyda. - Nic, naprawdę? - nie dowierzał. Primusanin głośno się roześmiał. - Ani universa. Może pan zabierać to nawet zaraz i życzę powodzenia w... pracy - lekko klepnął Halnejczyka w plecy. Dość długo trwało, zanim za pomocą automatów udało się Haxowi wywieźć na powierzchnię cały sprzęt. Ciągle nie mógł uwierzyć, że tak łatwo wszedł w posiadanie niezbędnego mu i tak kosztownego wyposażenia. Pozostała teraz sprawa przetransportowania urządzeń na Tessę. W tym celu należało skontaktować się z pilotem jakiegoś transportowca. Rozejrzał się po lądowisku, w zasięgu nie znalazł jednak żadnego gwiazdolotu tego typu. Pozostawił silnik w pobliżu zejścia do hangaru i ruszył przed siebie. Wraz z przebywaną odległością z mroku zaczynały wyłaniać się kształty różnych statków, były wśród nich również transportowce. Należało teraz dokonać odpowiedniego wyboru, Hax pilnie więc przyglądał się gwiazdolotom starając się rozszyfrować ich pochodzenie. Na jednym dostrzegł wymalowany znak czarnego słońca i symbol składający się z dziwnych, skomplikowanych zawijasów świadczący o helbrońskim pochodzeniu statku. Wiedział już, że znalazł odpowiedni obiekt, zapamiętał jeszcze jego numer rozpoznawczy i szybko, prawie biegnąc ruszył w kierunku hotelu. W recepcji dowiedział się, w którym pokoju mieszka pilot helbrońskiego transportowca. Helbrończyk przyjął go u siebie, ze zdziwieniem przyglądając się długim włosom swego gościa. Pierwszy raz w życiu widział przedstawiciela rasy halnejskiej i ciągle nie spuszczał oczu z twarzy Haxa. Po kilku zdawkowych uwagach o warunkach panujących w hotelu i potwornym zimnie na Ettar, Hax przystąpił do rzeczy. - Chcesz trochę zarobić? Helbrończyk uniósł brwi w zdumieniu. - Zarobić? W jaki sposób? - Przewiózłbyś mi mały ładunek. - Dokąd? - Na Erikę. Pilot zastanowił się. Jego kurs prowadził właśnie w tym kierunku, dodatkowe universy, które mógłby przy okazji zarobić były nie do pogardzenia. - Co to za ładunek? - Drobiazgi, sprzęt laboratoryjny. - Nie jest to czasem coś niebezpiecznego? A może pochodzi z nielegalnych źródeł? - Nnie, takie zwykłe pojemniki i trochę aparatury analitycznej. Helbrończyk z zakłopotaniem potarł podbródek. - Wiesz, w zasadzie nie wolno mi brać obcych ładunków... Hax wyszczerzył zęby w śmiechu. - Dostaniesz szmal, przecież nie za darmo. - Ile dajesz? - No, powiedzmy, tysiąc. Pilot zawahał się, pokręcił głową. - To ryzykowna rzecz, jak mnie nakryją, stracę pracę. Daj dwa tysiące i lecimy. - Przyjmij półtora i sprawa załatwiona. Tak? - wyciągnął rękę. Tamten wahał się chwilę, w końcu z ociąganiem podał swoją dłoń Halnejczykowi. Zdumiał się twardym, lodowatym uściskiem ręki jaki poczuł. “On chyba w ogóle nie ma krwi" - przemknęło mu przez myśl. - Kiedy startujesz? Helbrończyk spojrzał na chronometr. - Załadunek powinien się już skończyć, planowałem startować za pięć, sześć godzin. Hax skinął głową. - Chodź teraz ze mną, załadujemy mój towar. Na planecie właśnie rozpoczynała się noc, idący przez kosmodrom mężczyźni zmuszeni byli do zamknięcia szyb swoich hełmów, gdyż powiewy lodowatego wiatru boleśnie cięły w twarz. Przy użyciu automatu załadowali cały silnik na pokład transportowca. Hax obawiał się trochę, że tamten może rozpoznać przewożony ładunek, ale Helbrończyk widać zupełnie się na tym nie znał. Hax cały czas pilnie rozglądał się po płycie lądowiska, ale nie dostrzegł nikogo. Sytuacja więc układała się wyjątkowo po jego myśli. Po zakończonej robocie wstąpili jeszcze do hotelu, zjedli coś w restauracji i ruszyli na stanowisko startowe. Gdy statek opuścił już okolice planety i pilot szykował się do wprowadzenia gwiazdolotu w nadprzestrzeń, Hax odwrócił się wraz ze swoim fotelem. - Chciałbyś zarobić jeszcze więcej? Helbrończyk na moment znieruchomiał, puścił trzymane w dłoniach przyrządy. - Co znowu wymyśliłeś? Ja już na nic nie dam się nabrać. - Chodzi o drobną zmianę kursu, kawałek. - Co, odmieniło ci się? Dokąd teraz chciałbyś lecieć? Hax wpatrywał się w twarz pilota, przez plecy Helbrończyka przebiegł zimny dreszcz, spojrzenie nieruchomych, rubinowych oczu sprawiało niesamowite wrażenie. - Tessa - rzucił cicho najemnik. - Oszalałeś chyba, taki kawał drogi! Nie wytłumaczyłbym się z takiego nadłożenia trasy, licznika nie można oszukać. - Odwrócił wzrok i zajął się przygotowaniami do wejścia w nadprzestrzeń. - A jeżeli pokażę ci, że licznik można zmylić? - Daj mi spokój, nic z tego - w głosie pilota znać było zdenerwowanie. Trochę również się bał. “Że też zostawiłem miotacz w kabinie" nie mógł sobie darować. Hax nie spuszczał z niego oczu. - Dziesięć tysięcy - głos brzmiał cicho, beznamiętnie. Helbrończyk drgnął. Wysokość sumy oszołomiła go, zreflektował się jednak. - Nie, nie da rady. Przecież to setki parseków, sprawdzą licznik i jak nic wyleją mnie z pracy. Nie kuś mnie, nic z tego. - Słuchaj uważnie, znam chwyt na ten licznik, nie wystuka więcej niż stąd na Erikę. No, jak, zgoda? Opór pilota był już mniejszy. - Czy są w ogóle takie metody? Hax skinął głową. - Chodź, coś ci pokażę. Gdzie masz blok rejestracyjny? Tamten odwrócił się, pokazał małą niszę położoną naprzeciw pulpitu sterowniczego. Hax wstał, podszedł do ściany. Widząc, że pilot wciąż się waha, powiedział: - Chodź, pokażę chwyt. Helbrończyk z ociąganiem podniósł się z fotela. Hax zdjął zewnętrzną pokrywę, chwilę przyglądał się mechanizmom. - Patrz - mówił nie odwracając głowy. - Widzisz ten czerwony przewód? To główny kabel od bloku nadprzestrzeni. A tu, niżej, to małe, to punkt sumowania. Trzeba tylko dać mostek, a w tym miejscu wyłączyć ten zacisk i stoi. Nic nie rejestruje. Teraz to, o, widzisz? Tu przyciągnąć główny kabel, z tabeli wziąć odległość do Eriki i przekręcić do zera - dotknął palcem małej, czarnej gałki. - Zarejestruje to, co zechcesz. Po wylądowaniu bierzesz mostek i przewód na swoje miejsce. To wszystko, nic nikt nie zobaczy. Pewna sprawa - popatrzył na Helbrończyka. - No jak, załatwione? Pilot wahał się. Nie znał się na szczegółach technicznych budowy swego gwiazdolotu, nie był pewien, czy tamten go nie nabiera. Z kolei dziesięć tysięcy plus te półtora, które już skasował to był grosz nie do pogardzenia, stanowiło to ponad trzy pensje, jakie otrzymywał od Towarzystwa. Ryzyko przy założeniu prawdomówności dziwnego pasażera było niewielkie. Trudno mu jednak było się zdecydować. Przyzwyczajony był do ścisłego przestrzegania prawa, a popełnienie kolejnego, tym razem już rzeczywiście poważnego wykroczenia stanowiło silny hamulec. Przez myśl przebiegły mu znów owe tysiące proponowane przez białowłosego. Rzucił okiem na mechanizm rejestratora. - Nie nabierasz mnie? Hax energicznie pokręcił głową. - Nie, pewna sprawa, mówiłem. No jak - wyciągnął rękę. Pilot zdecydowanym, trochę desperackim ruchem podał Haxowi dłoń i znów przeszedł go zimny dreszcz. Lodowata, jakby martwa ręka zamknęła się na jego dłoni w żelaznym uścisku. Hax klepnął Helbrończyka w ramię. - Cieszę się, w porządku gość jesteś. Od razu wypłacił, na żądanie pilota, całą sumę. Helbrończyk przeprogramował układ i skierowali się w stronę Tessy. Lądowanie na Gormie odbyło się bez niespodzianek, helbroński pilot dobrze znał swój fach. Hax spojrzał na ekrany, na lądowisku nie zauważył żadnych gwiazdolotów. - Zaczekaj chwilę, pójdę po automat - rzucił i poprzez śluzę wyszedł na płytę kosmodromu. Rozejrzał się, przy jednym z hangarów dostrzegł światło w małej budce. Długimi susami pognał w tym kierunku. Fanx już na niego czekał. - Jesteś, mistrzu, nareszcie. Czekałem, kiedy się zjawisz. Carlos był już tutaj i zapowiedział twoje odwiedziny. No, jak tam, nauczyłeś się już grać? Hax uścisnął drobną rękę starego. - Wiesz przecież, że nie grywam. Nie mam talentu takiego jak Carrie. Grał z tobą, myślę? - Grał, grał i jak zwykle go oskubałem. Zostaniesz u nas dłużej? - Carrie przywiózł statek? Fanx skrzywił pomarszczoną twarz. - Iii, jaki tam statek. Pudło stare, aż dziw bierze, że to w ogóle utrzymuje się w przestrzeni. Zapakowałem ten szmelc do hangaru, możesz go później zobaczyć. Nie wiem, co Carrie chce z tym zrobić, po mojemu ten wrak nie nadaje się do niczego. Jak zwykle stary Tessańczyk mówił dużo gestykulując i robiąc śmieszne miny. Hax poczekał, aż stary się wygada. - Daj automat, muszę wyładować towar. - Bierz, bierz, automaty są tuż obok, na zewnątrz. Hax wyszedł z pomieszczenia, włączył duży, ciężarowy automat i podprowadził go pod transportowiec. Wskoczył do kabiny. - Wyjdź, dopilnuj wyładunku. Ja sprawdzę licznik, czy chodzi jak trzeba. Helbrończyk opuścił sterownię. Hax szybko podszedł do pulpitu, kilkoma zręcznymi ruchami podniósł pokrywę zabezpieczającą połączenia układu nadprzestrzennego. Wyjął z kieszeni skafandra mały, podłużny przedmiot i wcisnął go na miejsce wyjętego uprzednio elementu oznaczonego trzykrotnym czerwonym okręgiem. Rzucił wzrokiem za siebie, w sterowni nadal był sam. Zamknął pokrywę, dokładnie zlustrował konsoletę. Upewniwszy się, że nie zostawił żadnych śladów spokojnie podszedł do bloku rejestrującego. Wchodzący pilot zastał go zamykającego obudowę urządzenia. - Wszystko jest, jak trzeba. Pamiętasz, co zrobić, aby licznik znów grał? Helbrończyk skinął głową. - Towar wyładowany, automat odprawiłem do hangaru. To już chyba wszystko. Kanciastą twarz pilota wykrzywił uśmiech. - Wszystko, dziękuję za pomoc - Hax odwrócił się i szybko opuścił statek. Po chwili był już przed ekranem namiarowym w pokoju Fanxa. Stary Tessańczyk tym razem nie odzywał się, czuł instynktownie, że dzieje się coś ważnego, że nie może swym gadulstwem przeszkadzać. Helbroński statek wystartował, na ekranie namiernika pojawiła się pulsująca, zielonkawa linia biegnąca od środka ku górze. Hax w milczeniu odliczał czas. Do wejścia statku w nadprzestrzeń pozostało jeszcze około trzech minut. Machinalnym ruchem wyjął z kieszeni papierosa, zapalił, ani na moment nie odrywając wzroku od namiernika. Linia oznaczająca trajektorię gwiazdolotu wydłużała się. W pewnym momencie jej pulsujący koniec rozjaśnił się na chwilę, po czym cala linia zaczęła powoli blednąc, rozmywać się w szarym tle ekranu. Po kilku sekundach z ekranu zniknął ostatni ślad helbrońskiego statku. Hax podniósł się z krzesła, zdusił papierosa. - I znów zaginął w nadprzestrzeni statek, tyle ostatnio jest tych katastrof, czy nie tak, Fanx? Tessańczyk w milczeniu skinął głową. Wiedział, że Hax jest świetnym fachowcem, na tyle doskonałym, że nigdy nie pozostawia śladów po swojej pracy. ROZDZIAŁ XVI Szedł wąską ścieżką wijącą się między ostrymi szczytami gór. Droga wiodła ustawicznie pod górę, czasami przy pokonywaniu bardziej stromych podejść musiał pomagać sobie rękami. Zatrzymywał się co jakiś czas, uważnie rozglądał się po okolicy. Obszar wydawał się całkowicie bezludny, jak okiem sięgnąć nie można było dostrzec żadnej żywej istoty, nawet początkowo dość licznie spotykane kansy przestały się pokazywać. W wysokich partiach gór życie zupełnie zamarło, czasami słyszał jedynie łopot skrzydeł przelatujących krogonów. Wiał silny, gorący wiatr, było potwornie duszno. Wielkie, czerwone słońce nie dawało zbyt wiele światła, góry skąpane były w rudawym półmroku. Powietrze na tej wysokości było już bardzo rozrzedzone, oddychał z trudem, lecz nie przerwał wspinaczki. Przebył już spory szmat drogi. Nieraz otarł się o śmierć, która byłaby pewną konsekwencją upadku w kilkukilometrowej głębokości przepaść szczerzącą kły postrzępionych, nagich skał. Chodzenie po górach było dla niego prawdziwą przyjemnością, nieustanne ryzyko i czająca się wokół śmierć dodawały wspinaczce tego szczególnego uroku niedostępnego dla ludzi nie posiadających dość odwagi, by zapuścić się pieszo między turnie. Mało miał okazji do tego rodzaju wspinaczek. Na rodzinnej planecie gór prawie nie było, a gdy już decydował się na opuszczenie Magie, nie zawsze miał okazję odbywania takich wypraw. Teraz więc nie potrafił odmówić sobie tej przyjemności. Mógł do celu swej podróży dojechać linią magnetycznej kolei. Wybrał jednak drogę przez góry, dłuższą co prawda, lecz zaspokajającą przynajmniej częściowo nostalgię za uwielbianymi górskimi ścieżkami. Stanął na szczycie, rozejrzał się z rozkoszą po okolicy. Jak okiem sięgnąć rozpościerały się ostre granie, czerniały w dole otchłanie przepaści, na niższych partiach kładły się długie warkocze purpurowej w promieniach słońca mgły. Niebo było czyste, bez śladu chmur, rzecz normalna na tej planecie. Spojrzał w dół, gdzie z trudem rozpoznawalna w ścielącym się mroku widniała mała osada. Zejście w jej kierunku było już znacznie prostsze, droga na dół wiodła łagodnymi zakolami. Ucieszył się, gdyż nienawykłe do długich marszów po górach mięśnie nóg dawały już znać o sobie. Rzucił jeszcze raz okiem za siebie, przez chwilę rozkoszował się surowym pięknem przyrody, na której nie zdążyło się jeszcze odcisnąć piętno cywilizacji i ruszył w dół. Po dwóch godzinach dotarł do pierwszych domów wysokogórskiej osady. Idąc jedyną drogą prowadzącą przez osiedle bacznie rozglądał się na boki nie chcąc przegapić celu swej wędrówki. Dawno już tu nie był, lecz w miarę, jak mijał kolejne domy z zakamarków pamięci wyłaniały się kolejne, zdawałoby się, zapomniane szczegóły. “Teraz powinien być taki duży dom z gospodą, a zaraz za zakrętem, obok ogromnego głazu chatka Vilfeda" - uprzedzał w myśli mijane zabudowania. Rzeczywiście, pamięć go nie zawiodła, mała, drewniana chatka przewodnika stalą na swoim miejscu. Szeroką, kamienistą drogą podszedł do drzwi, zastukał. We wnętrzu dały się słyszeć szybkie, energiczne kroki, po chwili w progu stanęła wysoka, pulchna kobieta. Ze zdumieniem spoglądała na przybysza, gorączkowo starała się przypomnieć, gdzie widziała już tego człowieka, twarz wydawała się jej znajoma. W końcu przecież w swoim życiu znała jedynie kilku Ziemian. Coś zaczynała sobie przypominać, gdy nieznajomy odezwał się cichym, lekko zachrypłym głosem: - Agi, nie poznajesz mnie? - miejscowy język w ustach przybysza brzmiał z dziwnym, śpiewnym akcentem. Kobieta przez chwilę intensywnie wpatrywała się w szczupłą, śniadą twarz. - Ronnie? - odezwała się niepewnie. Tamten skinął głową, przez twarz przemknął cień uśmiechu. Z wnętrza domu zabrzmiał donośny glos. - Agi, z kim tam rozmawiasz? Kobieta odwróciła głowę. - Ronnie przyjechał. Wewnątrz chaty dał się słyszeć zdławiony okrzyk, jakiś rumor jakby przewróconego krzesła, po chwili obok kobiety stanął potężny, barczysty mężczyzna. Jego wąską twarz okalała szara grzywa bujnej czupryny i gęsta, zmierzwiona broda. - Ronnie, co cię zagnało w ten zapadły kąt? Wejdź, wejdź do środka, na pewno jesteś głodny. Agi, daj nam coś do jedzenia - rzucił w kierunku żony. Po chwili siedzieli nad gorącym posiłkiem sporządzonym z miejscowych roślin. Ronnie nie wiedział, co to takiego, musiał jednak przyznać, że smakowało wybornie. Po skończonym posiłku Vilfed dał niedostrzegalny znak żonie, kobieta cicho, dyskretnie wyszła z izby. Obaj mężczyźni przez chwilę milczeli, spoglądali przez okno na piętrzące się wokół szczyty. - Gdzie jest Mong, Vilfed? - Ronnie przerwał ciszę. Oczy mężczyzny uciekły w bok, westchnął. - Nie ma już Monga, Ronnie. Zostaliśmy sami z Agi. - Co się stało? - Zginął w ubiegłym roku. - W górach? - w głosie Ziemianina zabrzmiało niedowierzanie. Gospodarz pokręcił głową. - Zastrzelony przez policję podczas próby ucieczki z więzienia. - Mong siedział? - tym razem zdziwienie Ronniego było jeszcze większe. - Wpadł przy przerzucie polkaru z Antilii. Była strzelanina, Mong rozwalił dwóch policjantów. I tak czekał go wyrok śmierci - dodał z rezygnacją. Ronnie pokiwał głową w milczeniu. Nic tu nie było do dodania. Cisza przedłużała się, Vilfed nerwowo skubał brodę. Ronnie cierpliwie czekał, aż gospodarz otrząśnie się z przykrych wspomnień. Przez twarz przewodnika przebiegł skurcz, machnął ręką, jakby chciał odegnać myśli. - Rozumiem, Ronnie, że przywiodły cię do mnie interesy. Czego tym razem potrzebujesz? - To będzie dla ciebie drobnostka. - No, mów. - Chodzi o oficjalne rządowe zamówienie na dostawę broni. Przewodnik rzucił szybkie spojrzenie na swego gościa. - Dużo tego ma być? - Miotacz a.m. klasy Sot-V i działko laserowe, podwójne. Najlepiej typu OTL. Vilfed uśmiechnął się poprzez swój gęsty zarost. - Myślałem, że potrzebujesz co najmniej krążownika, a ty takie drobiazgi! No, dobra, kto ma wystawić zamówienie? - Najlepiej jakiś prowincjonalny rząd, myślę, że z którejś kolonii Lagh. - Takie małe zamówienia są zawsze trochę podejrzane, można się domyślić, że kryją się za tym jakieś ciemne interesy. - Co wobec tego proponujesz? Przewodnik uśmiechnął się chytrze. - Zrobić zapotrzebowanie na co najmniej dwadzieścia miotarzy i pięćdziesiąt działek. Przedstawisz ten dokument w oficjalnej centrali handlowej i na początek weźmiesz po jednym egzemplarzu, niby do wypróbowania broni w warunkach twej planety. Potem oczywiście znikniesz i sprawa załatwiona. Eksporter będzie czekał na twój powrót, w końcu dojdzie do wniosku, że broń ci nie odpowiada i resztę dokumentacji ciśnie do kosza. Tego typu historie zdarzają się dość często, szczególnie ze strony prowincjonalnych przywódców, którzy chcą mieć broń najlepszą, najskuteczniejszą i ze wszystkiego są niezadowoleni. Mówię ci, Ronnie, ja na twoim miejscu właśnie tak bym zrobił. Ronnie przez chwilę rozważał w myśli propozycję Vilfed a. - Ile czasu zajmie ci przygotowanie potrzebnych dokumentów? Gospodarz zastanowił się. - Sześć, siedem godzin. - Jak wygląda sprawa ceny, Vil? Przewodnik spuścił wzrok. - Wiesz, jesteśmy teraz sami z Agi, Mong nie żyje. Klepiemy biedę. Sam rozumiesz, że potrzebujemy forsy - mruknął rysując palcem po stole skomplikowane figury. - No dobra, ile? - Dwanaście tysięcy - głos Vilfeda był ledwo słyszalny. “Dwukrotnie więcej niż ostatnio. Cóż, trudno jednak znaleźć w całej Galaktyce lepszego fałszerza" - myślał Ronnie. - W porządku, zgadzam się. Najlepiej zaraz zabierz się do pracy. - Przecież za chwilę będzie noc, może jutro, od rana... - Dostaniesz tysiąc ekstra za nocną zmianę. Muszę to mieć jutro rano, śpieszę się - dodał wyjaśniająco. - W południe odlatuje statek na Sagorrę, chciałbym na niego zdążyć. Brodacz skinął głową na znak zgody. - Chcesz kupować od Kodexan? - Mam tam trochę znajomych - sięgnął do kieszeni, wyjął niewielki bloczek. Podał go Yilfedowi. - Poznajesz? Tamten z uwagą przyglądał się dokumentowi. Obok przestrzennej podobizny Ronniego połyskiwały świetlne litery układające się w słowa: Gary Bolan. - To moja robota, jasne, że poznaję. Zrobiłem ci to wtedy, gdy rozpyliłeś na atomy tych dwóch oficerków. Zostaw mi to, przyda się do sfabrykowania zamówienia. Ronnie udał się na poddasze i z rozkoszą rzucił się na ogromnych rozmiarów łoże. Wielogodzinna wędrówka porządnie dała mu się we znaki. Na dole przez całą noc paliło się światło, dochodziło ledwie słyszalne buczenie. Vilfed pracował pilnie korzystając z doskonale wyposażonego warsztatu, obecności którego w starej, niepozornej chatce nikt by się nie domyślił. Leżąc Ronnie rozmyślał o Mongu, synu Vilfeda. To właśnie Mong uczył go gór, pokazywał mu sposoby na pokonywanie stromych podejść, odkrywał tajniki życia wśród ostrych, nagich skał. Ronnie spędził w górskiej chatce kilka miesięcy ukrywając się po awanturze, jaką wywołał w kodexańskiej armii. Odbywali z Mongiem długie, wielogodzinne wędrówki, zrazu łatwymi, bezpiecznymi drogami, później, gdy nauczyciel stwierdził ogromne postępy swego ucznia, wyprawy stawały się dłuższe, obfitowały w liczne niebezpieczeństwa. Mong nauczył Ziemianina kochać góry, ich surowe piękno oraz niepowtarzalny urok wspinaczek. Ronnie początkowo domyślał się jedynie, jaką grę prowadzi syn przewodnika, gdy na długie dnie znikał z domu i powracał z grubszą forsą. Później Mong wtajemniczył go w swoje sprawy, opowiadał o swej przemytniczej działalności. Narkotyki sprowadzane z innych planet, głównie z Antilii opłacały się najbardziej, lecz był to jednocześnie najbardziej niebezpieczny proceder, przyłapanie bowiem na handlu karane było przez miejscowe władze śmiercią. Ronnie wziął do ręki swój rewolwer, pogładził twardą, czarną rękojeść. Dostał go od Monga, gdy opuszczał górskie osiedle i odtąd stale miał przy sobie. Przemytnik nauczył Ronniego posługiwania się tą ciężką bronią. Początkowo szło mu słabo, lecz z czasem, po spędzeniu wielu godzin na ćwiczeniach w ukrytych wśród gór dolinkach doszedł do dużej wprawy, która z czasem przerodziła się w prawdziwą perfekcję. Mając ciągle przed oczami smagłą, szarą twarz Monga, kołysany monotonnym szumem dobiegającym z warsztatu Vilfeda, Ronnie zasnął. Dokumenty spreparowane przez przewodnika były jak zwykle wspaniałe. Ronnie zabrał papier stwierdzający, że niejaki Gary Bolan, Ziemianin, obywatel planety Uon w Imperium Lagh jest upoważniony do przeprowadzania transakcji handlowych w imieniu władz wojskowych swej planety. Wziął też plakietkę z wielkim herbem Uon opatrzoną licznymi pieczęciami, której treścią było zamówienie dla firmy Coll-Coll opiewające na dwadzieścia miotaczy antymaterii klasy Sot-V i pięćdziesiąt działek laserowych typu OTL, ewentualnie innych o zbliżonych parametrach. Następnym dokumentem był międzynarodowy paszport upstrzony licznymi adnotacjami, pieczątkami, podpisami z całej niemal Galaktyki wystawiony na nazwisko Gary Bolan stwierdzający, że legitymujący się nim pozostaje w służbie Imperium Lagh jako rządowy rzeczoznawca uzbrojenia i sprzętu wojskowego. Było to więc wszystko, czego Ronnie potrzebował. Schował pieczołowicie wszystkie dokumenty i uścisnął rękę Vilfeda. - Dziękuję, to wspaniała robota. Tamten schował do kieszeni banknoty, uśmiechnął się. - Uważaj na siebie, Ronnie. - Bądź spokojny, Vil - spojrzał przewodnikowi w oczy i ruszył w stronę drzwi. - Wpadnij jeszcze kiedyś, jak będziesz w tych stronach - dobiegi go głos fałszerza. - Jasne, do zobaczenia - odkrzyknął i szybkim krokiem skierował się w stronę dworca. Wsiadając do wagonu kolei spojrzał tęsknie na góry, ale czas naglił, nie mógł sobie pozwolić na wspinaczkę. Pociąg gnał z oszałamiającą szybkością wydrążonym w skałach tunelem. Już po pół godzinie był na miejscu. Ronnie miał już bilet na gwiazdolot, przezornie wykupił go wczoraj. Podróż na Sagorrę nie dłużyła mu się, z zainteresowaniem oglądał film opowiadający o parze kosmicznych rozbitków. Obraz był typową szmirą bez wartości, ale charakteryzował się wartką akq"ą i nieoczekiwanym zakończeniem. Sagorra przywitała go rzęsistą ulewą, krople deszczu rozpryskiwały się na parasolu pola ochronnego tworząc błękitnawą, opalizującą mgiełkę. W mieście nie było widać przedstawicieli innych ras, przez ulice przelewał się tłum niewysokich, podobnych do dużych kotów, Kodexan. Wśród nich Ronnie wydawał się olbrzymem, ale zajęci swoimi sprawami tubylcy nie zwracali na niego uwagi. Wybrał wielki, luksusowy hotel, jedyny w mieście obiekt dla cudzoziemców. Inne hotele były przystosowane do potrzeb miejscowych istot, co pociągało za sobą miniaturowe wymiary pokoi i umeblowania. Czas naglił, Ronnie nie mógł więc nawet przejrzeć wszystkich czasopism, których sterta leżała na stoliku obok łóżka. Przeglądanie periodyków z innych planet zawsze bardzo go interesowało, lecz tym razem z żalem musiał zrezygnować z tej w dniu dzisiejszym przyjemności. Na przyhotelowym parkingu wynajął samochód i sprawdziwszy zawartość pamięci jego układu sterowniczego zaprogramował trasę w kierunku przedmieść, gdzie mieściły się biura i magazyny koncernu Coll-Coll, największego w granicach imperium przedsiębiorstwa handlu bronią. Zaparkował pojazd na rozległym parkingu, a od dyżurnego automatu dowiedział się, w którym pokoju może załatwić swoją sprawę. Pomieszczenie było niewielkie, kameralne. Siedzący za biurkiem Kodexanin w mundurze generała armii lądowej wskazał gościowi wielki, wygodny fotel przygotowany specjalnie dla przedstawicieli innych ras. Ronnie zajął miejsce. - Słucham, czym możemy panu służyć? - widać było, że generał ma trochę trudności w posługiwaniu się interlingwą. - Jestem pełnomocnikiem rządu planety Uon z Imperium Lagh, nazywam się Bolan. Mój rząd wydelegował mnie do waszego przedsiębiorstwa w celu dokonania zakupu pewnej ilości broni. Oto moje dokumenty - podał generałowi otrzymane od Vilfeda zaświadczenia. Kodexanin obrzucił go uważnym, świdrującym spojrzeniem swych okrągłych, zielonych oczu, wziął podane dokumenty i z uwagą zaczął je studiować. Po chwili zgarnął je i wstał zza biurka. - Proszę chwilę poczekać - miękkimi, kocimi krokami wyszedł z pokoju. Ronnie poczuł przyśpieszone bicie serca, wiedział, że generał poszedł sprawdzić autentyczność dokumentów. Jego nieobecność przeciągała się. Wraz z upływem czasu emocje Ronniego nieustannie wzrastały. Bał się, czy pedantyczny generał nie usiłuje nawiązać łączności z Uon, a przy takiej ewentualności byłby skończony. Po pierwsze posługiwał się fałszywymi dokumentami, po drugie był pewien, że Kodexanie zadaliby sobie trud ustalenia jego tożsamości, a w takim przypadku wyszłyby na jaw sprawy, po których z takim pośpiechem musiał opuszczać szeregi kodexańskiej floty. Szybko rozejrzał się po pokoju. Nie, nie było co marzyć o ewentualnej ucieczce. Poczuł spływającą po plecach strużkę potu, podniósł rękę i otarł czoło. Dłoń była mokra. Nagle drzwi otworzyły się, generał od progu uśmiechnął się swoimi małymi, cienkimi ustami. - Bardzo pana przepraszam, że musiał pan tak długo na mnie czekać, ale rozumie pan, przepisy - rozłożył ręce. - Handlujemy bardzo niebezpiecznym towarem i wszystko musi się zgadzać. Pomyśleć, co by się stało, gdyby, dajmy na to, pana dokumenty okazały się nieprawdziwe i tak wielka ilość broni dostałaby się w niepowołane ręce. No, ale na szczęście nasz komputer potwierdził autentyczność pańskich dokumentów, możemy wobec tego przejść do konkretnych ustaleń. Przez głowę Ronniego przebiegły dwie jednoczesne myśli: “Ten wasz komputer należałoby wyrzucić na szmelc" oraz “Vilfed to jednak geniusz". Czuł, że kamień spadł mu z serca, rozluźnił się. - W porządku, rozumiem pana, w tej branży trzeba być wyjątkowo ostrożnym. Jak pan widzi możliwość załatwienia tej transakcji? - powiedział. Generał odchrząknął. - W tej chwili w magazynach mamy jedynie dziesięć interesujących pana miotaczy. Mógłbym jednak zaproponować inne, o wiele nowocześniejsze, a przy tym odrobinę tylko droższe. Cena miotacza Sot-V, jak zapewne się pan orientuje, wynosi osiemdziesiąt tysięcy universów, nowe miotacze, Sot-VIb są droższe o sześćset pięćdziesiąt universów. Muszę tu dodać, że przy zakupie powyżej dziesięciu sztuk udzielamy pięcioprocentowego rabatu, podczas gdy w przypadku Sot-V rabat ten wynosi jedynie cztery procent. Czy wobec tego zdecyduje się pan na typ VIb? Ronnie udawał, że zastanawia się. Wyjął nawet mnemograf i przeliczył wartość transakcji. - Możemy to przyjąć. Wierzę panu na słowo, że te VIb są naprawdę lepsze. - Może pan dokładnie zapoznać się z dokumentacją techniczną. Zresztą do każdego egzemplarza dołączamy odpowiednie prospekty. Chce się pan teraz z nimi zapoznać? Ronnie machnął ręką. - Wierzę panu, dziękuję. A jak przedstawia się sprawa działek? - Zgodnie z zamówieniem pańskiego rządu możemy dostarczyć owe pięćdziesiąt sztuk nawet w tej chwili, gdyż posiadamy w magazynach odpowiedni zapas. - Typu OTL? - Oczywiście, choć mamy też nowsze typy. Gdyby pana interesowały... - Nie, dziękuje, tamten typ w zupełności nas zadowala. - Jak pan chce - generał rozłożył ręce. Ronnie rozparł się w fotelu, założył nogę na nogę. - Jaka jest aktualna cena działek? - Dwadzieścia tysięcy universów. W przypadku naszej transakcji obowiązuje również rabat, cztery procent. - Myślałem, że przy zakupie pięćdziesięciu sztuk ulgi będą trochę większe - Ronnie uznał za stosowne trochę się potargować. KoDexanin poruszył niecierpliwie głową. - Udzielamy rabatu sześcioprocentowego powyżej pięćdziesięciu sztuk sprzedanego sprzętu, ale niestety dotyczy to tylko nowych typów, OSL. Może jednak zdecyduje się pan na zakup działek tego typu? Ronnie pokręcił głową. - Mój rząd nie będzie zachwycony takim stawianiem sprawy. No trudno, wobec tego niech będzie te cztery procent. Jest tylko jeszcze jedna sprawa. Urzędnik spojrzał wyczekująco. - Chcielibyśmy w pierwszym etapie nabyć po jednym egzemplarzu każdego asortymentu, mój rząd chce przetestować broń na poligonie doświadczalnym. W związku z tym, jeśli to oczywiście możliwe, dziś kupiłbym jeden miotacz i jedno działko, resztę sprzętu opłacimy przy odbiorze całości. - Może być pan pewien, że broń kupiona w Coll-Coll na pewno zadowoli pańskich mocodawców. A wracając do pańskiego zastrzeżenia, propozycja przez pana jest możliwa, z tym, że w takim przypadku na pierwsze egzemplarze ze sprzedaży wstępnej firma nie udziela rabatu. Po prostu traktujemy to jako sprzedaż jednostkową. Czy wobec tego decyduje się pan na tego typu transakcję? Ronnie przyjął zgorszony wyraz twarzy, popatrzył z wyrzutem na swego rozmówcę. - Widzę, że chęć maksymalizacji zysku wzięła w waszym koncernie górę nad zasadami uczciwego handlu. Cóż, mogę tylko w imieniu mojego rządu wyrazić głębokie ubolewanie nad sposobem przeprowadzania transakcji przez firmę Coll-Coll. Generał zmieszał się, zaczerwienił pod futerkiem pokrywającym mu twarz. - Takie są przepisy przedsiębiorstwa, nie ja je ustalałem - bąknął. Ronnie podniósł wymownym gestem ręce. - Przejdźmy więc do uregulowania spraw finansowych tej... sprzedaży wstępnej, jak był pan łaskaw nazwać zakup. Generał w milczeniu wydobył z biurka potrzebne dokumenty, umieścił je w urządzeniu naświetlającym. Po chwili gestem poprosił Ziemianina do stołu. Ten złożył zamaszyste podpisy pod dokumentami i przekazał generałowi czek na sumę stu tysięcy. Czek wystawił bank Triden na Verze. Ronnie mógł bez obaw posłużyć się nim, wiele rządów miało bowiem swe kapitały umieszczone w bankach niezależnych planet, głównie z powodu bardzo korzystnych warunków przez nie proponowanych. Opuszczał budynek koncernu z uczuciem ulgi, ciągle jeszcze czuł, jak mokra od potu koszula lepi się do pleców. Poszło wszystko po jego myśli łącznie z przeżytymi emocjami, które przezornie wkalkulował w cale przedsięwzięcie. Pozostawała teraz sprawa transportu zakupionej broni na Tessę, ale z tym nie powinien mieć kłopotów. Skierował swój samochód w stronę centrum, tam na jednej z wąskich uliczek odszukał znany mu dom. Wjechał windą na szóste piętro, nacisnął przycisk wywołania. Z mieszkania wyłonił się energiczny Kodexanin i z niedowierzaniem spoglądał na swego gościa. - Ronnie! Ty tutaj? Wchodź szybko do środka, jeszcze cię ktoś zobaczy - ciągnął go za rękę. - Nie ma obawy, Cess, jestem na Sagorze oficjalnie. - Żartujesz chyba, zapomniałeś już o wyroku? Ronnie roześmiał się cicho. - Przede wszystkim nie nazywam się Ronnie, tylko Gary i reprezentuję koła rządowe pewnej szacownej planety. Wąska twarz Kodexanina wydłużyła się w zdziwieniu. - Co ty gadasz, Ronnie? Długo musiał mu wyjaśniać swoją rolę na Sagorze i sposoby, dzięki którym przybrał nową skórę. Cessa cale to opowiadanie niezwykle rozbawiło, śmiał się serdecznie uderzając drobnymi, trójpalczastymi dłońmi o kolana. - Wiedziałem, wiedziałem, że taki cwaniak, jak ty, zawsze sobie poradzi. Co poza tym u ciebie słychać? Podobno zostałeś najemnikiem? - Od czasu do czasu angażuje się w jakąś aferę. - I co, opłaca się? Ronnie skrzywił się. - Jak myślisz, dlaczego to robię? Cess znów hałaśliwie roześmiał się. - Rozumiem, zawsze taki byłeś. Wiesz - pochylił się w stronę gościa. - Traps nie jest już dowódcą trzeciej floty. Udowodniono mu korupcję. W ogóle zaszły tu od czasu twego zniknięcia duże zmiany, wielu wysokich oficerów straciło stanowiska. Ale nie zgadniesz, kto został dowódcą w miejsce Trapsa. - Znam go? - Znasz, znasz, nawet całkiem dobrze. No, zgaduj. Ronnie wymienił kilka nazwisk. - Nic z tego, mówiłem, że nie zgadniesz. - No więc kto, powiedz wreszcie! - Boiga. - Co!? Ten stary dziwkarz i pijaczyna? - Tak, ten sam. I co powiesz na to? Widać flota Kodexu już całkiem schodzi na psy, skoro tacy faceci zostają dowódcami. Ale co mi do tego, w końcu zerwałem na szczęście z tym towarzystwem. Ronnie spojrzał w oczy Kodexanina. - Dalej zajmujesz się bronią? Tamten sprytnie zmrużył oczy. - A co, chciałbyś coś kupić? - Nie, interesuje mnie raczej transport, broń już mam, kupiłem zupełnie legalnie w firmie Coll-Coll. Cess uderzył pięścią w stół. - A niechże cię! Po tym poznałbym cię na końcu wszechświata. A co do transportu, to nie powinno być problemów. Dokąd chcesz to zabrać? - Na Gorm, to satelita Tessy. Kodexanin skinął głową. - No jasne, głupio się pytam. Mogłem się przecież domyślić. Tessa to znane gniazdo przeróżnych machlojek. Dużo masz towaru? - Jeden miotacz i działko laserowe. Cess niedbale machnął ręką. - To drobiazgi, możemy lecieć, kiedy tylko zechcesz. - Wobec tego zbierajmy się - Ronnie podniósł się z krzesła. Gospodarz zdziwił się. - Już chcesz lecieć? Nie wychylimy sobie butelczyny czegoś mocniejszego? Powspominalibyśmy stare, dobre czasy... Ronnie energicznie pokręcił głową. - Nie mogę Cess, mam bardzo mało czasu, terminy mnie gonią. Kodexanin ze smutkiem pokiwał głową. - Rozumiem. No, cóż, szkoda. Trzeba to będzie odłożyć do następnej okazji. Załadunek broni na szybki stateczek nie zajął dużo czasu. Po niespełna dwóch godzinach znajdowali się już w przestrzeni, mieli teraz trochę czasu, by pogadać o swej dawnej służbie we flocie Kodexu. Cess i Ronnie latali na pokładzie tego samego krążownika, już na początku znajomości zawiązała się między nimi nić przyjaźni. Stosunki panujące we flocie daleko odbiegały od normalnych, szczególnie dawali się im we znaki dowódcy. Cała załoga klęła po cichu kapitana i jego zastępcę, lecz jedynie Ronnie odważył się przeciwko nim oficjalnie wystąpić. Cess naturalnie go poparł, reszta opowiedziała się po ich stronie. Wybuchnął bunt załogi, który rozsierdzone dowództwo postanowiło stłumić przy użyciu siły. Na pokładzie padły strzały, śmierć poniosło dwóch młodych marynarzy, kilku zostało rannych. Tego było już jednak za wiele i znów Ronnie zadziałał za całą załogę. Jednym strzałem z miotacza zdezintegrował znienawidzonych oficerów niszcząc przy okazji prawie pół krążownika. Musiał później w pośpiechu ratować się ucieczką na Larissę, gdzie na długie miesiące zaszył się w górskiej chatce Vilfeda. Pozostała załoga zrzuciła całą winę na Ziemianina, więc dla nich skończyło się to jedynie usunięciem z armii. Na wspominaniu tamtych czasów przebiegł im cały lot i ani się obejrzeli, jak statek był gotów do lądowania na Gormie. Po wyładowaniu całego sprzętu Ronnie położył rękę na wąskim ramieniu Kodexanina. - Ile ci się należy za ten lot, Cess? Tamten prychnął ze złością. - Chyba zwariowałeś, Ronnie. Od przyjaciół nie biorę ani universa. Kiedyś może będziesz mógł mi się zrewanżować, ale nie gadajmy już o pieniądzach, dobrze? Ronnie mocno uścisnął szczupłą, lecz silną dłoń. - Fajny z ciebie chłop, Cess. Będę o tym pamiętał, dziękuję ci i... oby do rychłego zobaczenia, przyjacielu. Po chwili mały stateczek przemytnika wystartował i zniknął w przestrzeni. ROZDZIAŁ XVII - Znajdzie się jakiś wolny pokój? Drobny, szczupły Ziemianin z napięciem wpatrywał się w twarz recepcjonisty. Wysoki, przeraźliwie chudy Alijczyk potrząsnął głową i bezradnie rozłożył ręce. - Niestety, wszystko zajęte. Tidi smutno pokiwał głową i z rezygnacją machnął ręką. - Jest tu jeszcze jakiś przyzwoity hotel? - Dwie ulice dalej jest hotel ABC, niech pan tam spróbuje. Tidi zniechęcony wyszedł na ulicę. Uderzył go potężny podmuch wiatru, że musiał na chwilę przytrzymać się muru. To już piąty hotel w Sals, gdzie bezskutecznie poszukiwał pokoju. Planeta, jak się okazało, była bardzo często odwiedzana przez cudzoziemców, na ulicy widać było przedstawicieli kilkunastu ras. Lagh jako jedyne z wielkich imperiów nie miało jednolitego charakteru narodowościowego. Najliczniejsze były rasy: alijska, kontańska i urgijska, poza tym w skład imperium wchodziło jeszcze około piętnaście pomniejszych grup. Planeta, na której się znajdował, zamieszkana była głównie przez Alijczyków, bardzo wysokich, przeważnie ponad dwumetrowych ludzi zupełnie pozbawionych owłosienia. Na Tidim sprawiali bardzo nieprzyjemne wrażenie, chudzi i patykowaci wyglądali jak trzciny, wydawać by się mogło, że ledwie podmuch przewróci ich i połamie. Urgijczycy, których było też niemało, byli z kolei ponurymi, ciemnoskórymi drabami o wąskich, szparkowatych oczach. Cieszyli się opinią najgorszych awanturników i zabijaków w całej Galaktyce. Tidi wolałby nie mieć z nimi nic do czynienia. Walcząc z podmuchami porywistego wiatru posuwał się w kierunku wskazanym przez Alijczyka. Po dość długim, uciążliwym marszu dotarł wreszcie do niezachęcająco wyglądającego budynku ozdobionego migającymi literami ABC. Wszedł do środka, owionął go zapach dymu papierosowego i alkoholu. Za kontuarem siedział stary, niechlujny grubas o trudnym do sprecyzowania pochodzeniu. Ziemianin podszedł do lady. - Są wolne pokoje? Całe szczęście, że obowiązującym w obszarze imperium językiem była interlingwa, Tidi bowiem poza nią i ziemskim znał jedynie selvański i to dość słabo. Grubas leniwym ruchem odłożył tygodnik, wyraźnie zły, że przeszkodzono mu w lekturze. - Nie - uciął krótko niespodziewanie cienkim, piskliwym głosem. Tidi poczuł, że ogarnia go rozpacz. Sięgnął do kieszeni, wyjął stuuniversowy banknot i położył go na kontuarze lekko przykrywając dłonią. - Może jednak pan jeszcze raz sprawdzi - odezwał się uprzejmie. Recepcjonista obrzucił natręta złym spojrzeniem. - Mówiłem przecież, że wszystko zajęte. Ziemianin nie speszony położył na blacie kolejny banknot. - Nie myli się pan? Grubas spod zapuchniętych powiek przypatrywał się gościowi. Ciężko westchnął, podniósł się z krzesła, poczłapał do wiszącej na ścianie gabloty. Rzucił Tidiemu klucz i zgarnął z lady pieniądze. - Przepraszam pana, właśnie przed chwilą zwolnił się jeden pokój - powiedział nieszczerze wykrzywiając twarz w grymasie, który zapewne miał oznaczać uśmiech. Nie patrząc już więcej na niego Tidi udał się do pokoju zdobytego z takim trudem. Pomieszczenie było ciasne, niewygodne i potwornie brudne. Na podłodze walały się szczątki rozbitych butelek, niedopałki, puszki i inne opakowania. Ziemianin z niesmakiem rozejrzał się, rzucił na stół swą torbę i usiadł w fotelu zlustrowawszy uprzednio stan jego czystości. Z uczuciem ulgi rozprostował nogi i zapalił papierosa. Czekało go trudne zadanie, w tym rejonie Galaktyki był po raz pierwszy, nie znał nikogo, kto mógłby mu pomóc w dokonaniu zakupu. Należało nawiązać kontakty z miejscowym światkiem przestępczym, lecz po krótkiej obecności w Sals perspektywa ta wyglądała nad wyraz zniechęcająco. Przez chwilę zastanawiał się nawet, czy nie skorzystać z pomocy grubego recepcjonisty, lecz odrzucił tę możliwość. Westchnął ciężko i zamyślił się. Pozostawała wyprawa do jakiejś spelunki i szukanie kontaktów na własną rękę. Wierzył, że mu się powiedzie, miał już niejakie doświadczenie w pertraktacjach z przestępczym podziemiem. Wśród najemników krążyła pogłoska, że nie ma takiej sprawy, której szczupły, niepozorny chłopak nie potrafiłby załatwić. Tidi sprawdził jeszcze stopień naładowania baterii pistoletu, wetknął go do specjalnego futerału pod kurtką i wyszedł z pokoju. Przestąpił próg hotelowej restauracji i po uważnym rozejrzeniu się doszedł do wniosku, że nie potrzebuje więcej szukać. Towarzystwo wypełniające lokal mogło się przyśnić w najgorszym, koszmarnym śnie. Przeważali Alijczycy, w więksości pijani, siedzący przy stolikach i prowadzący głośne, bełkotliwe rozmowy. Wielu z nich nosiło liczne ślady bójek, o czym świadczyły blizny, zadrapania, u niektórych zauważył również brak ręki czy białą opaskę na miejscu straconego oka. Przy kilku stolikach siedziało trochę spokojniejsze towarzystwo, pochyleni blisko siebie prowadzili ciche rozmowy. Dość liczna była też grupa panienek, ze zdziwieniem skonstatował, że na tle tej zgrai prezentują się zupełnie nieźle, były czyste, zadbane, ubrane w ładne, choć charakterystyczne dla ich profesji wyzywające stroje. Tidi poszukał wzrokiem wolnego stolika. Zauważył, że w lewym rogu sali przysadzisty, krępy Urgijczyk podniósł się z krzesła i ruszył w kierunku wyjścia pociągając za sobą jedną z “dziewczynek". Ziemianin ruszył w kierunku wolnego miejsca uważając, by nie potrącić któregoś z siedzących, nie chciał wzbudzać zainteresowania swoją osobą. Zamówił butelkę Pasali, miejscowego niskoprocentowego alkoholu i bacznie przyglądał się siedzącym. Grupa mocno podpitych Alijczyków rozprawiała z ożywieniem, kłócili się o coś obrzucając się ordynarnymi wyzwiskami. W pewnej chwili jeden z nich, z wielką, nieregularną blizną biegnącą przez całą szerokość głowy poderwał się energicznie ze stołka, odtrącił próbującego go zatrzymać towarzysza i pochylając się groźnie rzucił chrapliwym głosem w twarz jednorękiego Urgijczyka: - Powtórz to, łotrze! Tamten popatrzył lekceważąco, jego ręka osunęła się na wysokość pasa. - Jesteś głupim, brudnym, śmierdzącym pedałem - wyskandował cichym głosem, który w zapadłej nagle ciszy był wyraźnie słyszalny. Alijczyk spurpurowiał, zatoczył się i niezgrabnie próbując utrzymać równowagę sięgnął ręką do kieszeni. Po chwili w jego dłoni błysnęła lufa pistoletu. Nie zdążył jednak zrobić użytku ze swej broni, Urgijczyk błyskawicznie wyciągnął swój pistolet, salę na mgnienie oka przeciął ostry, krótki błysk. Promień trafił w skroń napastnika. Rozległ się tępy trzask pękającej kości, oderwany kawał czaszki Alijczyka odrzucony siłą rażenia wyleciał w górę. Z rozwalonej głowy buchnął strumień krwi pomieszanej z szarawymi fragmentami mózgu. Wysoki, kościsty zbir runął na podłogę obryzgując krwią siedzących w pobliżu gości. Na sali zapanowała śmiertelna cisza, którą przerwał odgłos odsuwanego krzesła. Urgijczyk z pistoletem w dłoni podszedł do ciała, kopnął je i pogardliwie splunął. - Ścierwo - rzucił przez zęby i przez nikogo nie zatrzymywany wyszedł spokojnym krokiem z restauracji. Po jego wyjściu na salę wpadło dwóch młodych chłopców, którzy za nogi wyciągnęli trupa. Towarzystwo zaczęło powoli wracać do przerwanych rozmów i po minucie jedynie wielka plama na podłodze świadczyła, że doszło tu do tragicznego w skutkach zatargu. Tidi powrócił do obserwacji gości. Jego uwagę zwróciło dwóch Dalonów siedzących pod ścianą. Z ubioru nie wyglądali na pospolitych rzezimieszków, którzy stanowili zdecydowaną większość na sali. Rozmawiali ściszonymi głosami, Tidi zauważył, że wymieniają między sobą pieniądze. Wyglądali na przemytników. Ziemianin podszedł do baru, wziął butelkę Gallaxy, alkoholu, który był dostępny w całej Galaktyce i ruszył do stolika Dalonów. - Można się przy siąść? Tamci obrzucili go niechętnymi spojrzeniami. - Czego chesz? Tidi postawił na stole butelkę. - Chciałbym się z wami napić, pogadać. Po krótkiej chwili wahania jeden z nich, starszy o karminowych włosach rzucił: - Siadaj. Tidi otworzył butelkę, nalał tamtym pełne szklanki. Wypili w milczeniu, wyraźnie nie kwapili się do rozmowy. Ziemianin po raz kolejny napełnił trzy szklanki. - Masz do nas interes? - warknął karminowy. - Może. - O co chodzi? - tym razem odezwał się młodszy, krótkowłosy. - Chcę coś kupić, Dobrze trafiłem? Karminowy rzucił szybkie spojrzenie na Tidiego. - To zależy. - Zależy co, czy zależy za ile? - Jedno i drugie - lakonicznie rzucił krótkowłosy. - Co cię interesuje? - słowa karminowego brzmiały odrobinę uprzejmiej. - Ekranizatory biopola - Ziemianin ściszył glos. Dalonowie wymienili między sobą krótkie, porozumiewawcze spojrzenia. - Śmierdząca sprawa. Szpiegostwo - mruknął krótkowłosy. Tidi pochylił się w jego stronę. - Macie coś takiego? Dalon w milczeniu opróżnił szklaneczkę, nalał sobie nową porcję alkoholu. - Może się znajdzie, ale to będzie kosztować. - Ile? - Cholernie dużo, przybyszu, nie wiem, czy będzie cię stać - karminowy z głośnym stukiem odstawił pustą szklankę. - Nie ma obawy. Więc ile? - Tidi spoglądał uważnie na sępią twarz starszego Dalona. Ten mruknął: - Ile sztuk potrzebujesz? - Pięć. Krótkowłosy pogładził się po skroni, zapalił papierosa. - To cię będzie kosztować pół miliona. - Nie da rady trochę taniej? Powiedzmy dwieście tysięcy? Krótkowłosy roześmiał się chrapliwie, nieprzyjemnie. Trącił łokciem towarzysza. - Słyszysz, Udi, chłopczyk chce się targować. Nie pomyliłeś się przypadkiem, co? - zwrócił się do Tidiego - Zamknij się, Vix, ja uzgadniam cenę towaru - karminowy rzucił mu ostre spojrzenie. - No, powiedzmy, dwieście trzydzieści tysięcy - spojrzał na Ziemianina. Ten pokręcił głową. - Dwieście dwadzieścia. - Dwieście trzydzieści, ani universa mniej. Tidi nie dał się zbić z tropu. - Dwieście dwadzieścia pięć. To przecież kupa forsy. No to co, wypijemy na zgodę? - ujął szklankę. Karminowy w milczeniu obrzucił go długim, uważnym spojrzeniem. - Dodasz jeszcze po butelce Gallaxy dla nas obu. Stoi? - Stoi. W milczeniu wychylili swoje szklanki, odstawili na stół. - Kiedy będzie towar? Krótkowłosy rzucił okiem na chronometr, chciał coś powiedzieć, lecz jego towarzysz go uprzedził. - Sam musisz iść go sobie odebrać. - Daleko stąd? Nie znam Sals, pierwszy raz tu jestem. Karminowy potrząsnął głową. - Nie, niedaleko. Przy następnej przecznicy skręcisz w lewo, pójdziesz tak długo, aż zobaczysz spalony dom. Obok stoi bar, wejdziesz do niego i powiesz barmanowi, że przysyła cię Udi. On cię zaprowadzi na zaplecze i skontaktuje z naszym człowiekiem, który ci przekaże towar. Jemu też dasz forsę. Rozumiesz? Ja pójdę teraz zadzwonić do baru i uprzedzę o twoim przyjściu, a ty możesz już iść - podniósł się zza stołu i poszedł w kierunku rozmównicy. Tidi wstał również, chciał już iść, gdy zatrzymała go ręka krótkowłosego. - Najpierw przynieś wódkę, tylko się pośpiesz - po odejściu karminowego chciał odzyskać straconą twarz. Tidi uśmiechnął się w myśli, po chwili na stole stały już dwie butelki z granatową, połyskliwą etykietką. Kiedy wyszedł na ulicę, zapadał już mrok. Wiatr jakby trochę się uspokoił, lecz dla odmiany zaczęło padać. Tidi zaciągnął zamek kurtki przełożywszy uprzednio pistolet do kieszeni. W zachowaniu starszego Dalona wyczuł jakąś nieszczerość, spodziewał się, że zdobycie ekranizatorów nie będzie łatwą sprawą. Ulica na szczęście była dość dobrze oświetlona, lecz zacinający, zimny deszcz utrudniał obserwację. Ziemianin zgodnie z instrukcją karminowego skręcił w wąską, krętą uliczkę. Nie paliły się tu żadne światła i doszedł do wniosku, że gdyby sam planował napad, nie potrafiłby wybrać lepszego miejsca. Podwoił ostrożność, szedł cichym krokiem środkiem ulicy unikając w ten sposób niespodziewanego ataku z ciemnych, licznych tu bram. W oknach mijanych budynków nie zauważył ani jednego światła, widocznie nikt tu nie mieszkał, godzina była przecież stosunkowo wczesna. Tidi nie był pewien, czy z którejś bramy lub z okna nie dostanie strzału w plecy, ale nie wydawało mu się to prawdopodobne. Sądził, że domniemanym napastnikom będzie zależeć na jego pieniądzach, a ponieważ nie mogli przewidzieć, gdzie ukrył forsę, baliby się ją przypadkowym strzałem stracić. Uliczka skręcała teraz w lewo, prowadziła lekko w dół. W dali dostrzegł błyskające światło, domyślił się zapowiedzianego baru. Po prawej stronie dojrzał zrujnowany budynek, sterczące na tle ciemnego nieba kikuty świadczyły o szalejącym tu kiedyś pożarze. “Teraz jest chyba ostatnia szansa na napad" - pomyślał i w tej samej chwili pochwycił jakiś ruch w bramie wypalonego budynku. Jednocześnie wzrok poraził mu blask potężnego reflektora. Instynktownie rzucił się na ziemię, pod mur przeciwległego domu. Padając na jakieś puste pojemniki boleśnie uderzył się w łydkę, poczuł, jak ostra krawędź rozcina mu kurtkę i szarpie lewe ramię. Nie miał czasu zająć się tym, gdyż od strony spalonego domu błysnęły strzały. Z muru nad nim oderwały się kawały tynku, spadły na niego boleśnie uderzając w głowę. Z bramy po drugiej stronie ulicy nadal bił blask. Po wystrzałach pistoletów doszedł do wniosku, że napastników jest dwóch. Poczołgał się trochę dalej, zrobił to w odpowiednim momencie, bowiem kolejny pocisk któregoś napastnika trafił w pojemnik, który służył za osłonę. Pojemnik wykonany widać z łatwopalnego materiału rozjarzył się jasnym, żółtym płomieniem. W blasku ognia dostrzegł dwa cienie przebiegające na drugą stronę ulicy. Wycelował, strzelił. Jedna z biegnących postaci potknęła się, upadła, rozległ się chrapliwy charkot konającego. Drugi opryszek momentalnie strzelił w kierunku, z którego dojrzał błysk. Tidi przekulnął się na plecy unikając strzału. Z betonowego podłoża posypały się iskry. Podniósł lekko głowę, ujrzał zdezorientowanego napastnika ustawionego jak tarcza na tle płonącego pojemnika. Tidi podniósł pistolet, starannie wycelował. Cienka jak włos, płonąca igła trafiła tamtego w twarz, nie zdążył nawet krzyknąć. Rozłożył ręce i padł na wznak. W ostatniej chwili Tidi zauważył, że oderwana strzałem głowa oddzieliła się od tułowia i potoczyła pod ścianę. Przez chwilę leżał jeszcze niepewny, czy gdzieś nie czai się kolejny zbir, ale ulica była cicha, ciemna, tylko od strony muru dobiegała nikła poświata dopalającego się pojemnika. Tidi wstał ostrożnie, rozglądając się wokół i syknął z bólu. Pochylił się, delikatnie obmacał bolącą łydkę. Noga była spuchnięta, nabrzmiała, lecz kość wydawała się nie uszkodzona. Sięgnął ręką do ramienia, poprzez poszarpany materiał wyczuł lepkość. Pod dotknięciem rana dała znać o sobie tępym, pulsującym bólem. Przesunął ręką po głowie, ale oprócz jednego, niewielkiego guza nie stwierdził poważniejszych obrażeń. Powoli, zaciskając zęby próbował iść. Ból był silny, ale przywykły do podobnych sytuacji potrafił go pokonać. “Miałem cholerne szczęście, dobrze, że skończyło się tylko na potłuczeniach" - myślał. Wolno, kulejąc kierował się w stronę pobliskiego baru. Uśmiechnął się do własnych myśli, napastnicy sądzili zapewne, że mają do czynienia z niedoświadczonym przemytnikiem. Zmyliła ich jego niepozorna sylwetka, wielu już ludzi płaciło największą cenę za nieprawidłową ocenę jego możliwości. Na Tinie, gdzie urodził się i wychował i gdzie spędził dwadzieścia osiem lat życia długo zapewne będą pamiętać niskiego, drobnego blondynka o niewinnych oczach dziecka. Mało kto wiedział, jakimi umiejętnościami dysponuje młody podówczas chłopak, tymczasem Tidi był w różnych bijatykach i walkach prawie nie do pokonania. Prawie już od czternastego roku życia wychowywał się w kręgach przestępczych miasta Duli, wśród złodziei, morderców i innych opryszków wszelkiego autoramentu. Nauczył się wtedy twardej walki o życię, słabszy bowiem musiał odpaść, ginął ugodzony nożem plazmowym lub rozszarpany laserowym płomieniem. Z czasem Tidi, wówczas jeszcze posługujący się imieniem Sally stał się jednym z najniebezpieczniejszych zabijaków. Pseudonim “Tidi" przylgnął do niego później, pochodził od pierwszych liter wyrazów w języku międzynarodowym “trang dans", co znaczyło “świetlista śmierć". Gdy policja zbyt mocno zaczęła deptać mu po piętach był zmuszony opuścić planetę. Toczyła się właśnie wojna pomiędzy Prima i Selvaną, Tidi zaangażował się więc w armii selvańskiej jako najemnik. Tam zetknął się z Carlosem, dostał się pod jego dowództwo. Po kilku akcjach obaj polubili się, sympatia przerodziła się później w prawdziwą przyjaźń. Od tego czasu obaj Ziemianie występowali we wszystkich awanturach zawsze razem. Tidi dokusztykał do drzwi baru. Zebrał się w sobie i pewnym, sprężystym krokiem wszedł do środka. Towarzystwo tu zebrane niczym nie różniło się od gości hotelowej restauracji, tak samo pijani Alijczycy kłócili się między sobą, “dziewczynki" uwijały się między stolikami szukając klientów. Podszedł do baru, oparł się zdrowym ramieniem o kontuar i zagadnął wyjątkowo niskiego Alijczyka: - Przychodzę od Udiego, masz mnie z kimś skontaktować. Barman wytrzeszczył oczy, jakby zobaczył widmo. Otworzył usta ukazując spróchniałe, powyłamywane zęby, nie mógł złapać powietrza. Przez chwilę mrugał pozbawionymi rzęs powiekami, po czym skinął ręką i ruszył w kierunku małych drzwi prowadzących na zaplecze. Tidi znalazł wąskie przejście w ladzie, przecisnął się przez nie i poszedł za barmanem. Rękę wsunął do kieszeni, pod palcami wyczuł twardą rękojeść pistoletu. Alijczyk ciągle milcząc wskazał ukryte w końcu korytarza drzwi i odsunął się obrzucając Tidiego nie dowierzającym spojrzeniem. Tidi energicznie pchnął drzwi i znalazł się w małym, przytulnie urządzonym pokoiku. Na tapczanie leżał niemłody już Dalon, na nim okrakiem siedziała naga, młoda dziewczyna i wykonywała ciałem rytmiczne ruchy. Na widok wchodzącego Tidiego z twarzy leżącego mężczyzny odpłynęła gwałtownie krew, oczy wyszły mu z orbit. Wyglądał jakby zobaczył żywą śmierć. Dziewczyna zauważywszy zmianę w twarzy kochanka odwróciła się i cicho krzyknęła. Gest ręki Dalona w kierunku poduszki powstrzymany został słowami: - Tylko spokojnie, bez dowcipów. Nie ruszaj się - w ręku Ziemianina błysnęła lufa pistoletu. Wykonał nim lekki ruch w kierunku dziewczyny. Ta błyskawicznie ześlizgnęła się ze swojego partnera i okrywszy się jakimś kolorowym wdziankiem usiadła w kącie łóżka podciągając kolana pod brodę. Z przerażeniem wpatrywała się w napastnika. - Okryj się - rzucił do leżącego, sparaliżowanego strachem człowieka. Dalon niezdarnym, powolnym ruchem naciągnął na siebie prześcieradło, wciąż nie spuszczał wystraszonych oczu z twarzy Tidiego. - Przestraszyłeś się mojego wyglądu? Przepraszam, że jestem trochę zaniedbany, ale tak ciemno na tej ulicy, przewróciłem się i oto jak wygląda moje ubranie - ironicznie uśmiechając się pokazał postrzępiony, zakrwawiony rękaw. - Miałeś mi coś dać, uprzedzono cię, mam nadzieję - tym razem głos Tidiego brzmiał twardo, zdecydowanie. Tamten powoli skinął głową, głośno przełknął ślinę. - Są tam, w tej skrzynce - ruchem głowy wskazał stół pod ścianą. Głos miał ochrypły, drgały w nim nutki strachu. Tidi wycelował w niego pistolet. - Wstań i przynieść. Tylko spokojnie, bez kawałów. Dalon powoli zwlókł się z łóżka, oglądając się bojaźliwie za siebie podszedł do skrzynki i wyjął z niej podłużne, płaskie pudełko. - Połóż na stole i wracaj na łóżko - słowa Ziemianina cięły jak bicz. Mężczyzna posłusznie wykonał polecenie. Tidi podszedł do stołu nie spuszczając wzroku z siedzącej pary. Otworzył pudełko, w ciemnozielonym futerale połyskiwały małe, dwuczłonowe kostki. Opakowanie było fabryczne, dostrzegł nie naruszone zabezpieczenia. Mógł oczekiwać, że ekranizatory są sprawne. Wsunął pudełko do kieszeni, usiadł na stole. - Ubieraj się, mała. Mam dla ciebie robotę. No, szybciej - syknął widząc, że dziewczyna ociąga się. Gest lufą pistoletu był bardzo wymowny. Dziewczyna zsunęła się z łóżka, drżącymi rękami nakładała na siebie odzież. - Teraz słuchaj uważnie, co zrobisz. Pójdziesz do hotelu ABC do mojego pokoju. Tu masz klucze - rzucił dziewczynie płaski prostokącik. - Na stole leży duża, czarna torba. Przyniesiesz mija. Nie próbuj zaglądać do środka, ma bioelektryczny zamek, nie otworzysz jej. Po drodze i w samym hotelu z nikim nie wolno ci rozmawiać. Masz tu być z powrotem - spojrzał na chronometr - za dziesięć minut. Widząc, że dziewczyna chce zaprotestować, sucho dorzucił: - Nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, ale musisz zdążyć. Dokładnie za dziesięć minut od twego wyjścia odstrzelę mu głowę - pokazał brodą skulonego Dalona. - Oczywiście, jeżeli do tego czasu nie wrócisz. Aha, jeszcze jedno. Po drodze nie rozglądaj się za bardzo, może cię zemdlić. No, leć - ruchem pistoletu wskazał drzwi. Dziewczyna wypadła z pokoju. Tidi spojrzał na chronometr. Nie wypuszczając z ręki pistoletu wyciągnął papierosa, zapalił. Utkwił wzrok w siedzącym Dalonie. - Jak myślisz, zdąży ta mała? Tamten nie odpowiedział, wpatrywał się niespokojnym wzrokiem w swego prześladowcę. - Nie chcesz mówić, to nie. Twoja sprawa - Tidi zerknął na chronometr. - Upłynęły już trzy minuty - rzucił beznamiętnie. Siedział dalej na stole, spokojnie palił papierosa. Co chwilę kontrolował upływ czasu. - Twoja mała ma jeszcze dwie minuty - głos nadal brzmiał sucho, obojętnie. - Została jedna minuta. Nie spuszczał teraz wzroku z chronometru trzymając przed sobą wyprostowaną rękę, na przedłużeniu której miał bladego, trzęsącego się ze strachu mężczyznę. Lufa pistoletu celowała w głowę. - Piętnaście sekund. Na twoim miejscu zacząłbym się modlić. Nagle w korytarzu usłyszał tupot nóg. Błyskawicznie zerwał się ze stołu, podbiegł do ściany, przywarł do niej plecami. Drzwi miał teraz obok siebie, po lewej ręce. Na wprost, w odległości około trzech metrów stało łóżko z trzęsącym się jak galareta Dalonem. Tidi wiedział, że z jego strony, przynajmniej na razie, nic mu nie grozi. Kroki zamilkły pod drzwiami. - Kto idzie? - zapytał. - Ja - ledwo usłyszał głos dziewczyny. - Sama jesteś? - Tak - wydyszał głos zza drzwi. - Wchodź, tylko bardzo powoli. Drzwi uchyliły się, po chwili do środka wsunęła się dziewczyna trzymając w ręce torbę Tidiego. Uważnie jej się przyjrzał. - Zamknij drzwi, postaw torbę na stole i kładź się na łóżko. Dalonka wykonała polecenie. - No, spisałaś się dzielnie. Masz talent do biegania, mała. Dlaczego nie zajmiesz się sportem, zamiast kurwić się z taką szmatą? Nie musisz odpowiadać - dodał widząc czerwoną, spoconą z wysiłku twarz dziewczyny. Leżała na łóżku ledwo mogąc złapać oddech, oczy miała szeroko otwarte, szklanym wzrokiem wpatrywała się w sufit. - Z nikin. nie rozmawiałaś, nikt cię nie zatrzymywał? - spytał po dłuższej chwili. Dziewczyna w milczeniu pokręciła głową. - Na pewno, nie kłamiesz? - lufa pistoletu wolnym ruchem skierowała się w jej stronę. Dalonka ponownie zaprzeczyła. - Świetnie. Tidi doszedł do wniosku, że musi mówić prawdę, nie miałaby ani chwili na zatrzymanie się. Zastanawiał się, czy sam zdążyłby przez dziesięć minut uwinąć się tam i z powrotem. Nie był tego pewien. Podszedł do stołu, otworzył zamek torby i wyjął z niej mikroprzystawkę medyczną. Rzucając co chwila szybkie spojrzenia na siedzącą parę, kilkoma precyzyjnymi ruchami przeprogramował aparat. - Wstań i chodź do mnie - rzucił sucho pod adresem mężczyzny. - Tylko powoli, ręce trzymaj nad głową. Tamten posłusznie wykonał polecenia. Gdy znalazł się w odległości dwóch metrów od najemnika, Tidi syknął: - Stój! Dobrze, teraz odwróć się. Dalon wolno wykonał zwrot. - Nie ruszaj się. Podszedł do niego, w lewej ręce trzymał przystawkę, w prawej wycelowany w głowę tamtego pistolet. Przytknął elektrodę przystawki do skroni mężczyzny, nacisnął wyzwalacz. Przez ciało Dalona przebiegł dreszcz, po czym znieruchomiał. Tidi palcem pchnął go w plecy. Mężczyzna runął do przodu sztywny jak deska, padając uderzył twarzą w posłanie i pozostał w tej dziwnej, nienaturalnej pozycji. - Żyje, paraliż ustąpi za sześć godzin - mruknął pod adresem dziewczyny widząc jej gwałtownie rozszerzone panicznym strachem oczy. Przeprogramował przystawkę. - Teraz ty - spojrzał na śmiertelnie bladą, lecz oddychającą już spokojniej dziewczynę. - Nie bój się, zamknę ci tylko na jakiś czas buzię, żeby nie przyszła ci czasem ochota pokrzyczeć. No, chodź, szybciej! - znów musiał ponaglić ją ruchem broni. Dalonka drżąc zaczęła zsuwać się z łóżka. - Albo nie, zostań tam, gdzie jesteś - dziewczyna zamarła siedząc na krawędzi. Tidi wolno podszedł do łóżka. Oczy dziewczyny gwałtownie rozszerzyły się. Położył rękę na jej ramieniu i nieprzeniknionym wzrokiem wpatrywał się w jej oczy. Po chwili przeniósł spojrzenie niżej, spod rozpiętej bluzki wyglądały bujne piersi. Ręka Ziemianina powoli opadła z ramienia. Dziewczyna głośno wciągnęła powietrze. Tidi wsunął rękę za bluzkę, ujął w dłoń pierś i delikatnie pieścił twardniejący sutek. Dziewczyna cicho westchnęła, nadal siedziała nieruchomo. - Jesteś ładnie zbudowana, mała. Ale nie ciesz się, nie zgwałcę cię. Nie mam czasu - zaśmiał się krótko. Cofnął rękę z piersi dziewczyny, przyłożył do jej skroni emiter przystawki. Po chwili było po wszystkim. Tidi mógł wreszcie zająć się sobą. Chwilę zmieniał program mikroprzystawki, po czym dotknął opuchniętej, bolącej nogi. Poczuł delikatne mrowienie i niemal jednocześnie ból złagodniał, zaczął powoli ustępować. Kilkoma ruchami zmieniał jeszcze dwukrotnie program urządzenia i opatrzył sobie ramię. Rozejrzał się uważnie po pokoju. Na krześle wisiała kurtka Dalona. Tidi wziął ją do ręki, obejrzał. Była podniszczona, poza tym solidnie przybrudzona, ale przynajmniej cała, nie uszkodzona. Przymierzył ją, była trochę za obszerna, ale od biedy mogła ujść. Przejrzał jeszcze pozostałe sprzęty, spod poduszki wyciągnął pistolet, wyjął zeń baterię i rzucił broń w kąt. Miał kilka godzin czasu, usiadł więc wygodnie na łóżku i zaczął obmyślać plan wycofania się z planety. Spojrzał na chronometr. Gwiazdolot na Erikę odlatywał za niespełna siedem godzin, za niecałe sześć oboje powinni już się zbudzić. Dziewczyna powinna być już wtedy zupełnie sprawna, mężczyzna jakiś czas jeszcze nie będzie mógł poruszać rękami i głową, całkowity paraliż zaniknie dopiero po ośmiu godzinach. Czas dłużył się niemiłosiernie, Tidi jeszcze raz musiał skorzystać z przystawki, aby odegnać ogarniające go zmęczenie. Cały czas pilnie wsłuchiwał się w odgłosy za drzwiami, ale z korytarza nie dobiegł najlżejszy szmer. Ziemianin zastanawiał się, jakie kroki przeciw niemu podejmie banda przemytników, był pewien, że nie pozwolą mu odejść ot, tak sobie. Tidi na początku był zdecydowany uczciwie zapłacić za nabyty sprzęt, lecz po tym, co się stało w okolicach spalonego domu zmienił zdanie. Uczciwie handlować można tylko z uczciwymi, solidnymi partnerami, zamach na niego utwierdził go w przekonaniu, że ma tym razem do czynienia z bandą podrzędnych, zwykłych rzezimieszków. Postanowił więc zabrać aparaturę w ramach zrekompensowania sobie strat fizycznych i moralnych, jakie poniósł w Sals. Tidi spojrzał na chronometr, dziewczyna zaraz powinna się zbudzić. Rzeczywiście, nie trwało długo, kiedy ciałem Dalonki wstrząsnął krótki dreszcz, dziewczyna otworzyła oczy, spojrzała na niego. W oczach czaił się strach. Rzuciła wzrokiem na mężczyznę, pozostawał w tej samej pozycji, jak przedtem. Naraz kolana mu się ugięły i stuknęły o podłogę. Tidi chwycił go za włosy, podniósł głowę. Napotkał złe, nienawistne, przytomne już spojrzenie Dalona. - Słuchaj, dziecinko - Tidi spojrzał na dziewczynę. - Załatwisz mi jeszcze jedną sprawę. O tej porze, mam nadzieję, bar jest nieczynny? Skinęła głową w milczeniu. Tidi pokręcił głową z dezaprobatą. - Nie chcesz ze mną rozmawiać? Gniewasz się na mnie? Przepraszam, że cię zawiodłem, ale naprawdę nie miałem czasu. Myślę, że mi wybaczysz, kochanie? - mówił z ironicznym uśmiechem. Dziewczyna nadal milczała, w jej oczach zalśniło rozdrażnienie. - No, dobra, koniec z żartami. Wyjdziesz teraz z domu i przyprowadzisz mi taksówkę. Masz na to tym razem pięć minut. Gdybyś nie zdążyła, konsekwencje potrafisz chyba przewidzieć - lufa pistoletu celowała w głowę klęczącego. - Ale ty jesteś zdolna, poradzisz sobie. No, na co czekasz? - rzucił widząc, że dziewczyna ociąga się. Nie musiał tym razem powtarzać drugi raz. Dalonka wybiegła z pokoju. O dziwo, w korytarzu nadal nic nie było słychać. Dziewczyna wróciła po trzech minutach. - Samochód stoi? Odpowiedziało mu skinienie głowy. - Rozejrzałaś się po okolicy, nie ma tam nikogo? Ponownie przecząco potrząsnęła głową. - Gadać nie umiesz, czy co? - zdenerwował się Tidi. - Zresztą, mniejsza z tym - mruknął do siebie. Podszedł do mężczyzny, postawił go na nogi. Chwycił torbę i przytroczył ją sobie do pasa. Popatrzył na Dalonkę. - Wyjdź z pokoju. Powoli idź w kierunku wyjścia - pchnął w plecy stojącego nieruchomo mężczyznę i obrzucił krytycznym wzrokiem nagą sylwetkę. - Mam nadzieję, że się nie przeziębisz - mruknął pod nosem i ruszył za wolno posuwającym się do przodu Dalonem. Dziewczyna zbliżyła się do kotary oddzielającej korytarz od sali. - Stój! - zatrzymał ją. Tidi przywarł do nagiego mężczyzny, przytknął pistolet do jego pleców. - Teraz biegiem do drzwi, ale szybko! - szepnął do Dalonki. Dziewczyna gwałtownym ruchem rozsunęła zasłonę, rzuciła się w kierunku wyjścia z lokalu. Tidi dostrzegł stojący przed barem samochód. Dalonka nie zdążyła przebiec nawet trzech kroków, gdy z lewej strony, zza stołu błysnął strzał. Promień lasera dosłownie przeciął ją wpół. Dolna część upadła na miejscu, górna siłą rozpędu przeleciała jeszcze około dwóch metrów i z nieprzyjemnym, mokrym pacnięciem spadła na podłogę. W tym samym niemal momencie Tidi nastawionym na serię pistoletem przejechał po rzędach stołów z lewej strony, profilaktycznie wygarnął po prawych stolikach i pchając rozgrzaną lufą plecy mężczyzny szybko ruszył do wyjścia. Zdławione krzyki i pochwycona kątem oka fontanna krwi świadczyły, że nie strzelał niecelnie. Bez przeszkód dotarł do samochodu, siłą wtłoczył do wnętrza Dalona i wskoczył do środka zatrzaskując drzwi. Kierowca, Alijczyk, nie wyglądał na zaskoczonego, widać podobne sytuacje nie były mu obce. - Do kosmoportu, szybko - błysnął lufą pistoletu. Samochód wystartował jak rakieta wgniatając pasażerów w oparcia foteli. Gnali na złamanie karku, Tidi raz po raz oglądał się. Nikt ich nie gonił. Nieco dziwił się, że banda tak łatwo dala za wygraną. Widocznie nie wyciągnęli wniosków z wczorajszego, nieudanego napadu i nadal nie doceniali przeciwnika. Sądzili, że dopadną go zaraz w barze i nie zabezpieczyli się choćby ustawiając kilku ludzi na zewnątrz budynku. Na miejsce dotarli w sześć minut, nikt ich nie niepokoił. Tidi uważnie rozejrzał się z okna samochodu po okolicy, ale nie zauważył nikogo podejrzanego. Wsunął pistolet do kieszeni, otworzył drzwi pojazdu. - On ci zapłaci - rzucił kierowcy wysiadając. Po chwili siedział już w wygodnym, przestronnym wnętrzu gwiazdolotu. Gdy statek wystartował, Tidi odchylił oparcie fotela i ułożył się do snu. Czuł się bardzo zmęczony. ROZDZIAŁ XVIII Szli ulicą miasta bacznie rozglądając się po mijanych domach. W oknach magazynów błyskały świetlne, przestrzenne reklamy oferowanych towarów. Planeta była jednym wielkim targowiskiem, można tu było kupić prawie wszystko, co zostało wytworzone przez galaktyczne cywilizacje. Selvańczycy stosunkowo często odwiedzali Alis, tu nabywali wyposażenie do swych posiadłości na Selvanie. Tym razem obiektem ich zainteresowania były firmy oferujące małe, luksusowe gwiazdoloty produkowane z przeznaczeniem dla prywatnych, zamożnych nabywców. Wybór był dość duży, nie mogli się zdecydować, wytwór której firmy byłby najodpowiedniejszy. - Co mówisz, Croyn, kupimy coś od Plagera? - Garrel zatrzymał się przed wielką reklamą, na której widniało wnętrze takiej właśnie prywatnej taksówki. Całość podzielona była na dwie części. Pierwszą stanowiła sterownia z miejscami dla czterech osób, urządzona w wyszukany, trochę nawet przesadny sposób. Liczne ozdoby, w większości wykonane ze szlachetnych kruszców wydawały się zbędne, stwarzały wrażenie przeładowania i snobizmu. W drugiej części, mieszkalnej, mieściły się cztery miniaturowe kabiny, pomieszczenia sanitarne i kącik gospodarczo-gastronomiczny, wszystko utrzymane w ciepłych, pastelowych barwach. Mniej tu było ozdób z metalu, przeważały różne, rzadkie i cenne gatunki drewna. Z części mieszkalnej tchnęło spokojem i przytulnością. Croyn przyglądał się reklamie, podrapał się po rozwichrzonej, gęstej czuprynie. - Czy ja wiem? Carrie raczej proponował patrolowiec - w głosie Selvańczyka brzmiało wahanie. - Ale chciałbyś czymś takim polatać, nie? - No jasne, ale to będzie kosztować potworną ilość forsy. - Słuchaj, braciszku, na ten cel możemy przeznaczyć dwieście tysięcy, a przecież oprócz statku nic więcej nie musimy kupować - kusił Garrel. - Carrie będzie miał pretensje, że jesteśmy rozrzutni - Croyn miał obiekcje. Stateczek bardzo mu się podobał, zawsze marzył o czymś takim, ale ciągle nie mógł się zdecydować. - Ach, Croyn nie bądź babą! Wejdźmy przynajmniej do środka, pogadajmy o cenach tych cacek. Nie musimy przecież od razu kupować - ciągnął brata za rękę do wejścia. Croyn dał się prowadzić, lecz wciąż odczuwał opory wewnętrzne. W dużym, przestronnym pomieszczeniu wypełnionym ogromną liczbą zdjęć różnych modeli produkowanych przez firmę Plagera gwiazdolotów centralne miejsce zajmowało długie, bogato zdobione biurko. Siedziało za nim dwóch Ziemian o wyglądzie typowych ludzi interesu. Na widok wchodzących zza biurka podniósł się szczupły, energiczny mężczyzna i wyszedł na spotkanie gości. - Witam w firmie Plager, czym możemy panom służyć? Croyn z otwartymi ustami rozglądał się po licznych reklamowych fotosach, nie domyślał się nawet, że mogą istnieć tak luksusowe i wyrafinowane pojazdy. W życiu miał niewiele okazji przebywać w gronie ludzi mogących sobie pozwolić na posiadanie podobnych cacek. Garrel nie spojrzał nawet na zdjęcia, przybrał minę znudzonego i pewnego siebie milionera. - Chcielibyśmy nabyć coś ładnego, niebanalnego. Rozumie pan, o co może nam chodzić? Ziemianin w duchu zacierał ręce. Nareszcie trafili się klienci, którzy nie będą liczyć się z pieniędzmi. - Mogę zaproponować panom nasz najnowszy model, Super Bis, czteroosobowy, z kinem przestrzennym, kwadro fonią i małym basenikiem kąpielowym. Statki tego typu wyposażone są również w saunę, biotransmiter, podwójne regeneratory... - Chodzi nam o coś raczej mniejszego - przerwał Ziemianinowi Garrel - na dwie osoby. Sprzedawca zatrzepotał rzęsami. - Wobec tego może to - prowadził klientów w kierunku jednego z fotosów. - Model Aritmo-Speed, dwuosobowy, również z basenem, sauną... - Panie! - po raz kolejny przerwał mu Selvańczyk. - Nie podobają mi się te wszystkie świecidełka - stuknął palcem w połyskliwe ozdoby. - To dobre dla egzaltowanych starych panien. Nas interesuje coś bardziej prostego, a jednocześnie nietuzinkowego. Sprzedawca westchnął zdenerwowany. Nie przypuszczał, że ci klienci będą tak wybredni. Sądził, że uda mu się wcisnąć im jeden z najdroższych modeli produkowanych z myślą o snobistycznych milionerach pragnących olśnić otoczenie ekstrawaganckim wyposażeniem. - Może panowie bliżej sprecyzują swoje wymagania - powiedział uprzejmie. Garrel rozglądając się po reklamach rzucił: - Nie widzę tu nic takiego, o czym myślimy. Nie chcemy złota, platyny, cukierkowych sypialni. Interesuje nas jakiś sportowy model, najlepiej z aluminiowym wystrojem - i dodał tonem wyjaśniającym: - Aluminium jest obecnie najmodniejszym metalem na Selvanie, statku z takim wystrojem jednak jeszcze u nas nie widziałem. Mam nadzieję, że macie coś takiego? Sprzedawca poszarzał na twarzy, oklapł. Wyglądał, jakby uszło z niego cale powietrze. Marzenia o naciągnięciu klientów prysnęły bezpowrotnie. - Owszem, produkujemy niewielkie ilości takich statków. Proszę, może panowie pozwolą - ruszył do ściany, w której widniał leciutki zarys drzwi. Wprowadził gości do mniejszego skromniej urządzonego pokoju, wyjął z szafki niewielki prospekt. - Nie trzymamy tego w głównej sali, gdyż na te gwiazdoloty jest bardzo mało chętnych - podał Garrelowi kolorową książeczkę. Ten skinął ręką na brata i w milczeniu przeglądali zdjęcia. Stateczek był niewielki, skromnie wyposażony, w części mieszkalnej miał dwie małe kabinki przedzielone łazienką. Nie widać było żadnych zbędnych sprzętów, wszystko lśniło matowym, srebrzystym połyskiem. Croyn rzucił okiem na cenę. Suma była ogromna, sto pięćdziesiąt tysięcy, z przerażeniem pomyślał, ile wobec tego kosztują potężne, luksusowe gabloty oferowane im na początku. Spojrzał na Garrela. - Ten byłby chyba w sam raz? Tamten poważnie skinął głową, zwrócił prospekt sprzedawcy. - Decydujemy się na ten model, proszę przygotować odpowiednie dokumenty. Po niespełna godzinie siedzieli już w wygodnych fotelach swego nowego nabytku. Wnętrze było bardzo proste i funkcjonalne, nie pozbawione jednak pewnego luksusu. Najważniejsze, że stateczek był bardzo szybki, zwinny, akurat dostosowany do ich potrzeb. Garrel wyciągnął się w fotelu, rozprostował ramiona. - Jak ci się podoba nasza łódeczka? Croyn westchnął ciężko. - Chciałbym mieć coś takiego na własność, to cudowna rzecz. Pomyśl tylko, nie byłbym związany terminami komunikacji międzyplanetarnej, wszędzie mógłbym lecieć sam. To by było życie... Garrel roześmiał się. - Nie przejmuj się braciszku, po akcji na Elmie będzie nas stać nawet na te luksusowe kobyły. Zafundujemy sobie takie statki, że wszystkim na Selvanie oczy zbieleją! Croyn przymknął oczy, rozmarzył się. - Kupię sobie olbrzymi, kapiący od ozdób gwiazdolot, będę zabierał nasze żony na wycieczki. Wiesz, co mi wpadło do głowy? Od tej pory dzieci będę płodził tylko w nadprzestrzeni. Dobry pomysł, co? Garrel parsknął śmiechem. - Głupotki ci się trzymają, braciszku, a tymczasem musimy poważnie porozmawiać. Nie zapomniałeś chyba, w jakim celu kupiliśmy tę żaglówkę? Tamten westchnął ciężko, zrobił minę pełną rezygnacji. - Nie pozwolisz mi nawet trochę pomarzyć - odezwał się z wyrzutem. - Zawsze myślisz o robocie? - O pracy, Croyn, o pracy! O robocie pomyślę po Elmie - spojrzał na brata. - Jak myślisz, nie zdradzają nas nasze żony? Croyn roześmiał się szeroko. - Najwyżej twoje, moje są mi wierne. - Czy chociaż na pewno wiesz, które są twoje? Croyn zrobił smutną minę, rozłożył ręce. - Na pewno mam ich siedem, ale coś nie mogę sobie przypomnieć wszystkich imion. Słuchaj - pochylił się w stronę brata - Kalissa to moja żona czy twoja? Garrel zamyślił się, rozłożył dłoń i w myślach wymieniając imiona żon zaginał palce. - Chyba moja, ale nie jestem pewien - powiedział z wahaniem. - Trzeba by sprawdzić w dokumentach, ale niestety nie zabrałem ich z domu. Bardzo cię to interesuje? - zerknął na Croyna. Tamten skrzywił się. - Nnie, nie bardzo, tak tylko pytam z ciekawości. Zresztą jakie to ma znaczenie? Garrel głośno roześmiał się. - Pewno, że żadne, ale zawsze lepiej wiedzieć, co się ma. No, dobra - rzucił po chwili - zastanówmy się, jak wykonać zadanie. Masz jakieś propozycje? Croyn podrapał się po głowie. - Trzeba znaleźć jakąś odpowiednią planetę Helbronu. Znasz coś takiego? Brat wzruszył ramionami. - Co, encyklopedia jestem? Od czego masz komputer, jego spytaj. Croyn pochylił się nad pulpitem, wystukał program, po zapaleniu się sygnału gotowości nacisnął wyzwalacz. Przed ekranem przesuwały się nazwy planet z ich krótką charakterystyką. Obaj bracia wpatrywali się pilnie w zmieniające się obrazy. - Zatrzymaj - rzucił Garrel. Croyn uderzył w klawisz stopu. Na ekranie płonął seledynowy napis “Nax" i drobniejszymi literami poniżej “nie zamieszkana planeta w systemie TGZ-663, posterunek łączności nadprzestrzennej, obiekt wojskowy". - Co o tym myślisz? - Gdzie to jest? - mruknął Croyn. - Dawaj mapę! Na głównym ekranie rozjarzyła się wielokolorowa mapa Galaktyki z zaznaczonymi granicami. Croyn wprowadził dane planety Nax. W górnej części ekranu zamigotał czerwony punkcik. Garrel gwizdnął przez zęby. - To leży na granicy z Kodexem. To jak, decydujemy się na Nax? Croyn zmrużył filuternie oczy. - A nie wywołamy przypadkiem nowej wojny? Jasne jak słońce, że podejrzenia Helbronu skierują się od razu na sąsiadów. Wiesz, jak się nienawidzą z Kodexem. Garrel wzruszył ramionami. - Przejmujesz się? Bardzo dobrze się składa, przynajmniej nikomu nie przyjdzie do głowy szukać innych sprawców. A co do wojny, to nie sądzę. Na granicy Helbronu z Kodexem raz po raz dochodzi do incydentów i jakoś nie ma to poważniejszych konsekwencji. - Mamy pewność, że na Nax jest interesujące nas urządzenie? - Jeżeli jest napisane “obiekt wojskowy", to muszą mieć. Zresztą nie zaszkodzi spróbować. Lecimy? - spojrzał na brata. Croyn skinął głową, uśmiechnął się. - Do boju, bracia Hiddi! Ruszaaaj! - zakończył głośnym krzykiem, po czym roześmiali się hałaśliwie. Zaczęli przygotowywać statek do lotu na Nax. Wynurzyli się z nadprzestrzeni w niewielkiej odległości od planety. Błękitne, migające światełko świadczyło, że statek znalazł się w stożku namiernika. Bracia z uwagą obserwowali ekrany. Zbliżali się do orbity. Croyn uderzył w klawisz łączności. Ekran rozjarzył się pulsującą poświatą, potem obraz wyostrzył się. Ukazała się kwadratowa twarz Helbrończyka ubranego w rozpięty pod szyją mundur podoficera floty. Croyn zrobił nieprawdopodobnie zdziwioną minę, wpatrywał się wytrzeszczonymi oczami w ekran. - Cholera, Garrel, gdzie my jesteśmy! - rzucił za siebie i dodał patrząc w obiektyw przekaźnika: - Co to za planeta? Helbrończyk wyraźnie zdziwiony odpowiedział: - Zgłasza się dyżurny operator na planecie Nax. Croyn chwycił się za głowę. - Do wszystkich diabłów, to nie Monique? Gdzie jest ta twoja planeta? Przez twarz podoficera przemknął ledwo dostrzegalny cień uśmiechu. - Zabłądziliście? Planeta Nax leży w siedemnastym sektorze Imperium Helbron. - Niech to szlag trafi, Garrel! - Croyn huknął pięścią w pulpit. - Rozwalę tego Nissena! Co za cholerne pudło nam sprzedał! Mamy jakieś kłopoty z nawigacją, lecieliśmy na Monique, a tu niespodzianka, jesteśmy gdzieś na peryferiach - dodał spokojniejszym tonem patrząc w ekran. Wstał z fotela, kopnął podstawę komputera. - Przeklęty wrak! Jak to bydlę mogło się tak pomylić! Co teraz mamy robić? - bezradnie rozejrzał się po kabinie, przeniósł pytający wzrok na Helbrończyka. - Mieliście i tak szczęście, że nie wylądowaliście gdzieś w bezludnych okolicach. Wtedy byłaby minimalna szansa powrotu. - No tak, ale przecież nie możemy teraz wchodzić w nadprzestrzeń, moglibyśmy się z niej więcej nie wydostać - w głosie Croyna zadrgały nutki paniki. Helbrończyk przyglądał się uważnie Selvańczykowi, po chwili na ekranie ukazała się twarz drugiego z bliźniaków. Sądząc z ich wyglądu podoficer doszedł do wniosku, że ma przed sobą dwóch beztroskich playboyów latających po Galaktyce w poszukiwaniu mocnych wrażeń. Miny mieli nietęgie, byli wyraźnie przestraszeni i bezradni. Operator pokiwał z politowaniem głową. - Znacie się trochę na budowie układów nawigacji nad przestrzennej? Garrel spojrzał na brata, rozłożył ręce. - Ani trochę, to nasz pierwszy statek, dopiero kilka razy nim lataliśmy. - Tak też myślałem. No cóż, nie mogę was tak zostawić, będziecie musieli wylądować, zobaczę, co się da zrobić z tym waszym komputerem. Co prawda, jest to wbrew regulaminowi, ale mam nadzieję, że nie będziecie o tym rozpowiadać. Bracia gorliwie zaprzeczyli. - Dacie radę sami wylądować, czy mam was sprowadzić automatycznie? Croyn wymienił spojrzenie z bratem. - Może lepiej sprowadź nas sam, kto wie, co to bydlę może jeszcze wykombinować - powtórnie ze złością kopnął komputer. Helbrończyk skinął głową. - Siadajcie w fotelach, nie dotykajcie niczego. Za parę chwil rozpocznę manewr, poczekajcie. Wstał, światło na ekranie zbladło, by po chwili sczernieć zupełnie. Operator przerwał łączność. Bracia przezornie milczeli, przypuszczali, że nieufny z natury Helbrończyk ma ich na podsłuchu. Nie mogli przed lądowaniem zdradzić się ani jednym gestem, ani jednym słowem. W przeciwnym razie czekała ich śmierć. Byli pewni, że lufy miotaczy są już naprowadzone na cel, że wystarczy jeden ruch palca operatora, by z nich i ze statku pozostał jedynie obłok zjonizowanego gazu. Lądowanie odbyło się sprawnie. Selvańczycy ruszyli do wyjścia. Poprzez śluzę i wąski korytarz weszli do małego, potężnie umocnionego budynku. Planeta nie miała atmosfery, a używanie antymaterii do niszczenia meteorytów wprowadzało spore zakłócenia w łączności, konstruktorzy więc w celu zabezpieczenia stacji odpowiednio wzmocnili budynek. Dyżurny przywitał ich stojąc wewnątrz pokoju z wielkim, dwuręcznym miotaczem w dłoniach. Croyn wykrzywił twarz. - Schowaj tę pukawkę, stary, nie w głowie nam takie dowcipy. Ten nie wypuszczając broni z ręki podszedł do nich, kilkoma sprawnymi ruchami obszukał ubu braci. Broni oczywiście nie znalazł, odetchnął z wyraźną ulgą. - Siadajcie, chłopcy. Przepraszam, że tak was witam, ale trzeba być ostrożnym, Kodex jest blisko, nigdy nie wiadomo, co te diabły wymyślą. Garrel machnął lekceważąco ręką. - My się polityką nie zajmujemy, zostawiamy to wojskowym i dyplomatom - usiadł na twardym, niewygodnym stołku popatrzył na brata. - No i widzisz, Croyn, nie zdążymy na to przyjęcie u Galisa. Niech to wszyscy diabli! - zaklął i spojrzał na Helbrończyka. - Znasz Galisa Winsehga? Tamten pokręcił głową. - Nigdy o nim nie słyszałeś? Nie wierzę! - Jak miałem słyszeć, siedzę tu w tej dziurze i zajmuję się konserwacją tych przeklętych przekaźników. Nuda, że skonać można. Kto to jest ten Galis? Croyn roześmiał się. - To największy playboy w Galaktyce, multimilioner, ma chyba ze trzy własne planety. A jakie robi przyjęcia! Żałuj, że nigdy na nich nie byłeś, mówię ci. Zawsze zastanawiało mnie, skąd Galis bierze tyle cudnych kobiet. Obłęd, prawdziwy szał! - Po chwili dodał: - To co, nie skoczyłbyś z nami do niego? Masz tu zapewne jakiś statek, raz-dwa bylibyśmy na miejscu. Za dwa dni z powrotem, nikt z twoich szefów nic by nie zauważył. Garrel klepnął Helbrończyka w kolano. - To jest myśl! Co, nie skusisz się? Tamten pokręcił głową z rezygnacją. - Nie, chłopcy, nic z tego. Regulamin, a poza tym... - Do cholery z regulaminem! Co poza tym? - Croyn wpatrywał się w napięciu w jego twarz. - Nie jestem tu sam. Garrel wytrzeszczył oczy. - Nie? A kto tu jeszcze jest? Myślałem, że oprócz ciebie nikogo tu nie ma. - Mieszkam tu z żoną, rozumiecie więc, że nie mógłbym sam się stąd wyrwać, a z tego, co opowiadacie domyślam się, że przyjęcia u waszego przyjaciela są raczej dla ludzi wolnego stanu. Croyn rozłożył ręce w geście pełnym rezygnacji. - No tak, teraz wszystko jest jasne. Szkoda! Przez chwilę w pomieszczeniu panowała cisza. - Wiesz co, chłopie? - zwrócił się do Helbrończyka Croyn. - Przyprowadź tu swoją żonę, wyciągnij jakąś butelczynę i pogadamy trochę. Jak możesz trzymać kobietę w odosobnieniu, nieczęsto zdarzają się wam tu odwiedziny, nie mylę się, prawda? Tamten wyraźnie się zmieszał utkwił wzrok w czubku swego buta. - Jest tylko jeden problem, chłopcy. W całej stacji nie ma kropli alkoholu - mruknął i dodał wyjaśniając - regulamin zabrania. Garrelowi aż opadła szczęka ze zdziwienia. Poderwał się ze stołka. - Croyn, ty słyszysz? On nie ma alkoholu, wyobrażasz to sobie?! Zagadnięty w milczeniu kręcił głową. - Ale wypić możesz? - Regulamin... - zaczął cicho dyżurny. - Niech szlag trafi regulamin! - krzyknął Garrel. - Masz szczęście, chłopie, że trafiłeś na takich zuchów, jak my. Croyn! Skocz na pokład i przynieś butelkę czegoś specjalnego, a ty - zwrócił się do Helbrończyka - przywołaj żonę. Co się będziesz zastanawiał, rzuć w kąt ten swój regulamin - powiedział widząc, że tamten chce protestować. Helbrończyk chwilę jeszcze się wahał, wreszcie machnął z determinacją ręką. - No, ostatecznie mogę wypić kieliszek. - Widzisz, równy z ciebie chłop - Garrel klepnął potężnie Helbrończyka w ramię. - Wołaj żonę. Podoficer nacisnął jeden z licznych klawiszy na konsolecie, w ekranie ukazała się twarz brzydkiej, kościstej kobiety. Wymienili między sobą kilka zdań w zgrzytliwie brzmiącym języku, po czym ekran poczerniał. Po kilku minutach do pokoju weszła żona dyżurnego, chuda, wysoka kobieta. - To właśnie moja żona, Onia - przedstawił ją Helbrończyk. - A to - wskazał ręką bliźniaków - nasi goście. Bracia wymienili swoje imiona, po czym Croyn ruszył do wyjścia. Po krótkiej chwili był z powrotem, w ręce trzymał butelkę Braatless. Helbrończyk ujął błyskawicznie miotacz. - Stój! Pokaż, czy nie masz przy sobie broni! Kobieta spojrzała na męża z wyrzutem. - Kan, odłóż to żelastwo, jak możesz! Mąż cierpi na manię prześladowczą, ciągle mu się wydaje, że ktoś czyha na jego życie. Niedługo pewnie mnie zacznie rewidować - powiedziała wyjaśniająco do braci, na jej twarz wypłynął rumieniec zażenowania. Croyn postawił butelkę na stole, podszedł do Helbrończyka i rozłożył ręce. - No to sprawdzaj sobie, jeśli cię to uspokoi. Tamten zmieszał się, odłożył miotacz. - Nie gniewaj się! To tylko takie zawodowe nawyki. No, siadaj już i przestań się dąsać! - Helbrończyk starał się zatuszować swoją niezręczność. Po chwili alkohol był już rozlany. Wypili kilka kolejek. Atmosfera, początkowo dość sztywna po ostatnim incydencie, rozluźniła się. Opowiadali sobie dowcipy, bracia uraczyli gospodarzy kilkoma historyjkami z życia śmietanki towarzyskiej. Było wesoło i przyjemnie, alkoholu ubywało coraz szybciej, w końcu w butelce pokazało się dno. - No to co, jeszcze jedna by się przydała - westchnął Garrel. - Croyn! Skacz, przynieś następną butelkę! - Dlaczego znowu ja? Chłopca na posyłki sobie znalazłeś? - oburzył się zagadnięty. - Sam skocz, teraz twoja kolej. Garrel pokręcił głową i z udaną złością pogroził bratu. - Ty powinieneś iść, jesteś przecież młodszy. Croyn wzruszył ramionami. - Te głupie pięć minut, jest o czym mówić. - Ale zawsze coś. No nic, wobec tego przeproszę na chwilę miłe towarzystwo i spróbuję jeszcze coś znaleźć - wyszedł z pokoju. Gdy ponownie pojawił się w dyżurce nikt na niego nie zwrócił uwagi, Helbrończycy słuchali z uwagą Croyna, który opowiadał kolejną zabawną historyjkę. Garrel w milczeniu postawił na stole butelkę i usiadł. Zajął miejsce obok brata. Dyskretny ruch pod stołem uszedł uwagi słuchających. Helbrończykowi jakby coś się przypomniało, zaczął się zastanawiać. W końcu odezwał się: - Chłopcy, trzeba by zobaczyć, co jest z tym waszym komputerem. Siedzimy tu sobie, gadamy, a robota czeka - chciał wstać od stołu, lecz Croyn powstrzymał go ruchem ręki. - To już jest nieaktualne, Kan. Błyskawicznym ruchem wycelował w podoficera wyjętym spod stołu pistoletem. Jednocześnie Garrel zerwał się z miejsca i stanął pod ścianą z bronią w ręce. - Nie ruszać się! - krzyknął widząc, że Helbrończyk zrobił ruch w kierunku opartego o stół miotacza. W oczach gospodarzy ukazało się przerażenie, twarze ich gwałtownie pobladły. Kobieta siedziała jak sparaliżowana z otwartymi do krzyku ustami. Croyn podniósł się również. - Wstań - rzucił ostro do mężczyzny. - Ręce nad głowę. Tak, dobrze. Teraz podejdź do ściany, odwróć się. Połóż ręce na ścianie i nie próbuj nawet drgnąć. Garrel, zrewiduj go! Tamten przejechał dłońmi po ciele stojącego, wyjął mu z kieszeni mały pistolet i schował sobie za pasek. Podszedł do kobiety, chwycił za ramię, szarpnął. Podniosła się wolno, jak w transie. - Stań obok niego. Nie tu, metr dalej - komenderował ostrym głosem Croyn. Garrel zrewidował ją, nie miała przy sobie broni. Usta Onii poruszały się bezgłośnie, z twarzy odpłynęła krew. W oczach czaiła się histeria. Garrel rozejrzał się po pomieszczeniu, zauważył leżący w kącie zwój cienkiego, lecz wytrzymałego przewodu. Wziął wiązkę do ręki, odciął nożem plazmowym trzy spore odcinki, podszedł do Kana. - Opuść ręce, tylko ostrożnie. Teraz załóż je na plecy. Helbrończyk w milczeniu wykonywał polecenia. Kilkoma sprawnymi ruchami Garrel skrępował mu ręce, pchnął w kierunku uprzednio odstawionego na środek krzesła. - Siadaj! Pochylił się i przywiązał mu nogi do krzesła. Pozostałym kawałkiem przewodu owinął go w pasie i zacisnął na oparciu mocną pętlę. Croyn odstawił drugie krzesło pod ścianę i zwrócił się do kobiety: - Siadaj tutaj. Garrel już odcinał kolejne kawałki, po chwili skrępował ją podobnie, jak Kana. Bracia usiedli na stoikach. Mieli teraz po lewej ręce Onię, a jej męża na wprost siebie. Helbrończyk wpatrywał się w nich z nienawiścią, w jego oczach nie było już cienia strachu. - Czego od nas chcecie? - wychrypiał. Croyn uderzał się po kolanie lufą pistoletu, milczał. Garrel bawił się nożem wysuwając i chowając na przemian jego pulsujące, płonące ostrze. - Pogadamy trochę. Na początek powiedz, gdzie jest reaktor. Szczęki tamtego zacisnęły się, nie odpowiedział. - Drugie pytanie, jaki jest szyfr kodu zabezpieczającego? Cisza. - W porządku, nie chcesz mówić, to nie. Teraz trzecie pytanie, kod aparatury podtrzymującej życie? Przez twarz Helbrończyka przemknął grymas zrozumienia. - Niczego się ode mnie nie dowiecie - rzucił chrapliwym głosem, a po chwili dodał z pogardą: - Kodexańskie pachołki! Garrel rozłożył ręce w geście bezradności. - Słyszysz, Croyn, chłopczyk nie chce nic mówić. Trzeba mu będzie trochę pomóc, nie uważasz? - Chyba masz rację, braciszku. Cóż, zmusił nas do tego. Garrel z westchnieniem, ciężko wstał z krzesła, podszedł do jeńca. Wysunął ostrze, które zalśniło rubinowym blaskiem. - Może jednak odpowiesz na nasze pytania? Helbrończyk milczał. Garrel powoli zbliżył nóż do karku Kana, musnął delikatnie skórę. Po pokoju rozszedł się zapach spalonego ciała, z karku podoficera uniosła się cienka smużka dymu. Ten wyprężył się, napiął do granic wytrzymałości mięśnie, zacisnął zęby. W oczach pojawiło się cierpienie. Milczał jednak, z jego ust nie wyrwał się nawet jeden dźwięk. Garrel ponownie przytknął plazmowe ostrze do ciała Helbrończyka, tym razem przytrzymał chwilę. Skóra Kana zadymiła, swąd spalenizny zrobił się trudny do wytrzymania. - Nieee! - ostrym, histerycznym głosem krzyknęła Onia. - Zostawcie go, błagam! Kan, powiedz im! Ten spojrzał na żonę bolesnym, udręczonym wzrokiem, w którym krył się niemy wyrzut. Nadal z zaciśniętych ust nie wydobyło się ani jedno słowo. - Zostaw, Garrel, to na nic. Twardy jest ten nasz chłoptyś. Trzeba spróbować metody pośredniej. Croyn zapalił papierosa, założył nogę na nogę. - Skoro trzeba, to trzeba - sentencjonalnie odparł Selvańczyk i leniwym krokiem podszedł do Onii. W oczach kobiety błysnął obłęd. Garrel przyglądał się jej chwilę beznamiętnym wzrokiem. Nagle chwycił brzeg bluzki, szarpnął. Rozległ się trzask pękającego materiału. Rozdarta odzież zsunęła się z ramion kobiety ukazując płaskie, małe piersi. Garrel powoli zaczął przybliżać płonące ostrze do ciała Helbronki. - Zostaw, ona nic nie wie! - glos mężczyzny przepojony był strachem. Croyn spojrzał na niego. - Tak? Ale ty wiesz. Będziesz gadał? W oczach tamtego błysnął upór, zacisnął szczęki. - Uparty jesteś. Szkoda. Garrel dotknął nożem prawej piersi kobiety. Rozległ się ogłuszający, nieludzki ryk bólu torturowanej. Twarz jej na chwilę przesłonił kłąb dymu. Selvańczyk cofnął nóż. Kobieta odchyliła głowę do tyłu, z jej ust wydobywały się chrapliwe jęki. - No co, Kan, namyśliłeś się już? Helbrończyk bluznął potokiem przekleństw, oczy gorzały nienawiścią. Garrel wzruszył ramionami. Powoli, jakby czekał na słowa mężczyzny zaczął zbliżać nóż do drugiej piersi jęczącej Onii. Po chwili ciszę pokoju przeciął przeraźliwy krzyk palonej żywcem kobiety, przez który przebił się histeryczny wrzask jej męża: - Przestań! Powiem, słyszysz? Powiem! - krzyczał. Przerażone oczy utkwił w żonie. Głowa kobiety bezwładnie opadła do przodu, straciła przytomność. Garrel schował nóż. - Trzeba było tak od razu, zaoszczędziłbyś jej cierpień. A tak, zobacz, do czego doprowadził twój upór - z ciała nieprzytomnej unosił się lekki, błękitny dymek. - Zaczynamy od początku. Gdzie jest reaktor? - Croyn rzucił niedopałek na podłogę i wstał. - Na końcu korytarza są drzwi, za nimi zejście w dół. Tam jest reaktor - Kań mówił cichym, urywanym głosem. Croyn skinął głową. - Kod zabezpieczenia reaktora? - Aberas osiemdziesiąt siedem, osiemdziesiąt siedem, zero zero sześć. - Świetnie. I ostatnie pytanie. Kod aparatury podtrzymującej życie? - Jaafiz czterdzieści trzy, sześćset siedemdziesiąt osiem, dwieście dwadzieścia - w głosie Helbrończyka brzmiała rezygnacja. Garrel wyszedł z pomieszczenia. Po chwili wrócił niosąc ciężką, szarą skrzynkę, z której zwisały liczne przewody. Bez słowa skierował się w stronę śluzy. Obracał jeszcze dwa razy, Croyn zdziwił się, że aparatura jest tak obszerna. W pokoju panowała cisza. Kobieta była nadal nieprzytomna, jej mąż milczał wpatrując się tępym wzrokiem w podłogę. Garrel wrócił, usiadł na stołku i otarł dłonią spocone czoło. - Ciężkie to. Idź teraz obejrzeć reaktor, muszę chwilę odpocząć - sapnął i sięgnął po papierosa. Croyna nie było dość długo. Gdy wrócił, zatrzymał się na moment i rzucił do brata: - Chodź, Garrel. Za trzy minuty będzie tu trochę za ciepło. Spojrzał na Helbrończyków. Siedzieli nieruchomo. Szybko opuścili pomieszczenie, przez śluzę przecisnęli się na pokład stateczku. Wystartowali błyskawicznie wznosząc się na wysokość trzydziestu kilometrów. Siedząc wygodnie w fotelach wpatrywali się w ekran. Powierzchnia globu była doskonale widoczna. Nagle na szarej, gładkiej powierzchni wzeszło słońce, początkowo małe, ale szybko rozrosło się do gigantycznych rozmiarów, po czym skryło się za ogromną, chmurą. Croyn bez słowa zgasił ekran, naprowadzał układ nawigacyjny na współrzędne Tessy. Po chwili byli już w nadprzestrzeni. - Wiesz, Croyn - Carrel spojrzał na brata - cały czas usiłowałem sobie przypomnieć, jak to jest z Kalissą. - I co, do czego doszedłeś? Ten wzruszył ramionami. - Do niczego. Trzeba się będzie jej spytać po powrocie z Elmy. - No wiesz! - Croyn spojrzał na brata z udanym zgorszeniem . Popatrzyli przez chwilę na siebie i wybuchnęli głośnym, szczerym śmiechem. Gwiazdolot powoli zbliżał się do celu podróży. ROZDZIAŁ XIX Siedzieli znów wszyscy razem w pokoju Carlosa. Ostatni przyszedł Tidi, wtedy dopiero rozmowa skoncentrowała się na czekającym ich zadaniu. Carlos z mnemografem w ręce siedział w fotelu, palił papierosa. - No cóż, zacznijmy wobec tego po kolei. Opowiadajcie, jak przebiegały wasze przygotowania. Zacznijmy może od Angie - spojrzał na siedzącą w kącie dziewczynę. Angie wzruszyła ramionami, głęboko zaciągnęła się papierosem. - Nie będę mówić, jakimi sposobami zdobywałam informacje. Wolę tego już nie pamiętać. W każdym razie mam dokładny plan Centrum Medycznego ze szczególnym uwzględnieniem miejsca pobytu interesującego nas człowieka. Poza tym utrwaliłam na krysztale całą okolicę bazy wraz z jej militarnym wyposażeniem. Myślę - dodała po chwili namysłu - że najlepiej będzie, gdy wspólnie przejrzymy ten zapis, nie jestem bowiem specjalistką od spraw wojskowych i mogłam coś przeoczyć. Carlos skinął głową. - Oczywiście, Angie, obejrzymy to sobie razem. Ale proponuję zaczekać z tym do końca naszego spotkania. Chcesz coś jeszcze teraz dodać? Dziewczyna zmarszczyła brwi, zastanawiała się nad czymś głęboko. - Nnie, chyba już nic istotnego, na razie przynajmniej. - W porządku. Teraz Hax - zwrócił się do milczącego, posągowego Halnejczyka. Ten odgarnął włosy opadające mu na twarz, dziś nie miał ich spiętych klamrą. - Silnik jest za darmo, z bazy Primus na Ettar. W stanie dość niezłym, wymagał trochę przeróbek. Zamontowany już na naszym statku, chodzi dobrze. W sumie nie było specjalnych trudności, dużo pomógł Fanx - mówił powoli lekko zacinając się. - Były jakieś kłopoty z nabyciem antygravu? - zainteresował się Tidi. Hax potrząsnął głową. - Nie, aż zdziwiłem się. Oficer dał za darmo. Widząc zdziwione spojrzenia pozostałych dodał: - Udawałem fanatyka wynalazcę i kupił to - przez twarz przemknął mu cień uśmiechu. - Nie ma niebezpieczeństwa, że Helbron może wpaść na twój trop? - spytał Carlos. Hax przez chwilę wpatrywał się w niego nieruchomym wzrokiem. - Nie zostawiam śladów, Carrie. Jedyny, który mógłby wiedzieć, miał tragiczny wypadek w nadprzestrzeni. Jeszcze coś? - Dobra, Hax, wiem, że nie popełniasz błędów. Pytałem tylko tak, dla formalności. Halnejczyk skinął głową w milczeniu. Przez chwilę w pokoju panowała cisza. - A ty, Ronnie? Zagadnięty drgnął, wyrwany z rozmyślań. - Kupiłem miotacz i działko. Było z tym trochę emocji, ale na szczęście wszystko jest załatwione pomyślnie. - Gdzie kupiłeś sprzęt? - W firmie Coll-Coll, w Kodexie. Tidi aż podskoczył. - Co? W oficjalnej firmie? Jakim cudem? No, mów wreszcie - dodał widząc, że Ronnie tylko lekko się uśmiecha. - Załatwiłem sobie odpowiednie dokumenty i poleciałem na Saggorę w oficjalnej misji handlowej jako przedstawiciel szacownej planety Uon. Sprzedaliby mi wszystko, co bym tylko sobie zażyczył. - Znasz kogoś na Uon? Jak wiem, mieszkańcy tej planety raczej izolują się od reszty Galaktyki - Carlos z powątpiewaniem spoglądał na kolegę. - A kto w ogóle mieszka na Uon? Muszę przyznać, że nic o tej planecie nie słyszałam. Ronnie spojrzał na Angie, przesłał jej swój zwykły, skwaszony uśmiech. - Prawdę mówiąc sam dobrze nie wiem. Z tego, co mi się kiedyś obiło o uszy, mieszkańcami Uon są Taarowie i nieliczna grupka jakiejś innej rasy, chyba Dalonów czy coś w tym guście. - To skąd wobec tego miałeś dokumenty? - po raz pierwszy odezwał się Croyn. Bracia byli dziś wyraźnie nie w humorze, siedzieli spokojnie, nie żartowali w zwykły sobie sposób. Ronnie spojrzał na Carlosa. - Ty chyba wiesz, skąd mogłem mieć te papiery. Ten chwilę zastanawiał się, wreszcie klepnął się dłonią w czoło. - No jasne, od tego fałszerza z gór, prawda? Ronnie skinął głową. - Ten jposób wydał mi się najlepszy i... najtrudniejszy. U przemytników miotacze nie schodzą poniżej stu dwudziestu tysięcy. - Ile w sumie zapłaciłeś? - Miotacz kosztował osiemdziesiąt tysięcy z hakiem, działko dwadzieścia tysięcy. W sumie wydałem około stu dwudziestu tysięcy. - To nie najgorzej, w swoich przewidywaniach szacowałem koszt tego sprzętu na sto dziesięć tysięcy. Broń jest już zamontowana na statku? Ronnie skinął głową. - Wszystko gra - po chwili dorzucił: - Ten stary Fanx znów mnie oskubał. Chodził na mną i co chwila namawiał: “zagraj, zagraj, nie tchórz". Nie udało mi się wykręcić. Carlos uśmiechnął się, pokiwał głową. - Na ile cię naciągnął? - Trzy i pół tysiąca - Ronnie skwasił się jeszcze bardziej. Carlos głośno się zaśmiał. - Od ciebie też pewno coś wygrał? - spojrzał na Haxa. Halnejczyk ponuro skinął głową. - Prawie pięć tysięcy. - Ten stary szuler nikogo nie oszczędzi. Ale z drugiej strony trudno o lepsze miejsce do przygotowań niż u niego. Stary wie o tym i wykorzystuje to bez mrugnięcia okiem. Nie wiem, czy zauważyliście, ale niektóre z jego sztuczek stały się już zauważalne. Ronnie i Hax milcząco przytaknęli. - Nie chciałem martwić Fanxa i udawałem, że nic nie widzę. Mnie też rąbnął na pięć tysięcy, taka jest już u niego stawka. Niech się stary cieszy. W porządku - dodał po chwili - sprawę broni mamy już obgadaną. Teraz ty - zwrócił się do Tidiego. Blondynek przeciągnął dłonią po włosach, sięgnął ręką do wewnętrznej kieszeni bluzy, wyjął stamtąd płaskie, czarne pudełko i rzucił na stół. - Proszę - lakonicznie skwitował swój gest. Carlos podniósł się z fotela, wziął kasetkę do ręki, otworzył. Na ciemnozielonym suknie połyskiwały dwuczłonowe kostki z wybitym znakiem fabrycznym. Cały komplet pięciu sztuk nosił wyraźne znamiona nowości, zabezpieczenia były nie naruszone. Carlos przez chwilę przyglądał się ekranizatorom, po czym starannie zamknął pudełko i odłożył na stół. - Ile zapłaciłeś? - Nic. - Tylko nie mów, że dostaleś te cacka za darmo - uśmiech Carlosa świadczył, że ma ochotę trochę pożartować. Tidi zachował kamienną twarz. - Można by to właściwie tak nazwać, choć ja traktuję to jako zapłatę za pewne nieprzyjemności, jakie spotkały mnie w Sals. Ronnie spojrzał uważnie na przyjaciela. - Miałeś jakieś kłopoty? Tidi skinął głową. - Owszem, trochę. Pewni szubrawcy chcieli się w łatwy sposób obłowić. Nie udało im się to. - Powiedz coś bliżej. No, nie bądź taki zwięzły! - Angie niecierpliwie pokiwała głową. - Nie ma specjalnie co opowiadać. Musiałem skorzystać z mikroprzystawki, trochę się potłukłem. Było potem trochę jatek, nie zamierzonych przeze mnie, ale niestety, koniecznych. - Kto na ciebie napadł, Urgijczycy? - Wyobraź sobie, że Dalonówie, nie spodziewałem się, że są do tego zdolni. Ale w każdym razie następny raz dobrze się zastanowią, zanim zaczną z Ziemianinem - glos Tidiego był suchy, beznamiętny. Carlos z przyjemnością spoglądał na przyjaciela. - Ilu rozwaliłeś? Tidi wzruszył ramionami. - Pięciu, sześciu, dokładnie nie wiem. Jakie to może mieć znaczenie? - Żadnego oczywiście. Cieszę się, Tidi, że nic poważnego ci się nie stało. Blondynek uśmiechnął się nieśmiało, zapalił papierosa. - No dobra, Carrie, powiedz teraz trochę o twoich zakupach. Carlos podniósł się uprzedzając Angie, która już otwierała usta, by coś powiedzieć. - Chwileczkę, Angie, wszystko po kolei. Posłuchamy jeszcze, co zwojowali nasi braciszkowie. Croyn spojrzał na Garrela, zrobił smutną minę. Garrel podrapał się po karku, rozejrzał po pokoju. - Aparatura podtrzymująca życie jest już zamontowana na statku. Wszystko byłoby dobrze, gdyby... zawiesił głos i spuścił głowę. - Co się stało, mówcie! - Carlos zaniepokoił się nie na żarty. Bracia spojrzeli po sobie z głębokim smutkiem, westchnęli. W pokoju zapadła cisza, dało się wyczuć napięcie spowodowane nieoczekiwanym zachowaniem Selvańczyków. - No, co jest z wami, chłopcy? - Carlos podszedł do braci, pochylił się nad siedzącymi. - Jakieś kłopoty? - powiedział ściszonym głosem. Croyn ze smutkiem pokiwał głową. - Tak, Carrie. Taka była piękna, milutka i... już jej nie ma. - Nie ma już i nigdy nie będzie - w głosie Garrela zadrgały nutki rozpaczy. Wszyscy z napięciem wpatrywali się w wyraźnie załamanych bliźniaków. Carlos położył Croynowi dłoń na ramieniu. - Ktoś zginął, zabili wam kogoś? - Gorzej, Carrie, to myśmy sami ją zabili, bezlitośnie, z zimną krwią. - Co ty mówisz, Croyn? Kogoście zabili? Garrel rozczapierzoną dłonią przesunął po twarzy, westchnął. - Tak Carrie, zabiliśmy, zamordowaliśmy jak bestie, jak dzikie zwierzęta, jak... Carlos zdenerwowany potrząsnął Croynem. - Gadajcie zaraz, o kim mówicie? - krzyknął. Bracia spojrzeli po sobie. Angie dostrzegła ledwo widoczne mrugnięcie Croyna i zaczęła coś niejasno podejrzewać. - O naszej nowej żaglówce - Garrel wyszeptał i zwiesił głowę. - Co?? - krzyknął Carlos i rozejrzał się bezradnie po pozostałych. - O czym oni mówią!? Angie! Tidi! Rozumiecie coś z tego? Hej, chłopcy, powiedzcie wreszcie prosto z mostu, co się stało, bez ociągania. Croyn podniósł pełne łez oczy na Carlosa. - Bo to było tak, Carrie. Kupiliśmy taką piękną, milutką żaglówkę... - Przestaniesz wreszcie z tą żaglówką, do cholery! Co wy tu wygadujecie! Garrel, mów, bo zaczynam tracić cierpliwość! - Croyn ma rację, Carrie. Kupiliśmy piękną, nowiutką... Carlos podskoczył jak oparzony, spojrzał z rozpaczą na przyjaciół. - Nie, ja oszaleję z nimi! To już jest paranoja! Nie potrafię z nimi rozmawiać! Rozumiecie coś z tego?! Angie spojrzała na Selvańczyków, chwilę przypatrywała się im z uwagą. Nagle wybuchnęła śmiechem. Śmiała się głośno, z oczu płynęły jej łzy. Carlos już zupełnie zdezorientowany podszedł do Tidiego. - Ta też zwariowała! Co za ludzie! Powiedz mi, Tidi, o co tu chodzi? Zanim Tidi zdążył odezwać się, Angie uspokoiła się i ocierając łzy powiedziała walcząc jeszcze ze śmiechem: - To proste, Carrie. Braciszkowie kupili do wykonania akcji luksusowy gwiazdolot, takie cacko dla burżujów, wiesz, o co chodzi. Po wszystkim, aby nie zostawić śladów musieli go zniszczyć. A my jak głupcy daliśmy się nabrać po raz któryś z rzędu. Tak było, chłopcy? - Tak jak mówisz, boska, kropka w kropkę się zgadza. Wszyscy zebrani wybuchnęli śmiechem, nawet milczący i nieporuszony zazwyczaj Max. Carlos zrobił się czerwony na twarzy, przez chwilę walczył z sobą, po czym roześmiał się również. Szybko jednak się uspokoił. - Ciągle trzymają się was żarty, czas wreszcie spoważnieć - ton jego głosu zdradzał zdenerwowanie. - Od tej chwili aż do zakończenia akcji kończymy z żartami. Mówię poważnie - dodał widząc grymas na twarzy Croyna. - Nie wybieramy się na piknik, nie czas teraz na wygłupy. Mam nadzieję że to wasz ostatni przed akcją wybryk, rozumiemy się? - mówił twardym, suchym głosem, takim, jakiego zwykł używać podczas walki. Bracia wiedzieli, że w tym wypadku nie ma miejsca na dyskusję. Carlos jako dowódca nie był pobłażliwy. Skinęli poważnie głowami. - Wszystko będzie jak trzeba, Carrie, nie gniewaj się - Garrel wstał i zapalił papierosa. Głęboko się zaciągnął i podjął: - Kupiliśmy, tak jak była uprzejma powiedzieć Angie, mały, luksusowy gwiazdolot i polecieliśmy na peryferyjną bazę Herbronu. Tam udaliśmy wobec obsługi zabłąkanych w przestrzeni playboyów Bez problemu dostaliśmy się do wnętrza stacji. Dalej, to już chyba wiesz? - No, załóżmy. Były jakieś kłopoty? Garrel machnął ręką. - Nie ma o czym mówić. W każdym razie nie trafią na nasz ślad. Baza już nie istnieje, a na wypadek, gdyby gdzieś zdążyli przechwycić kod naszego statku, pozbyliśmy się go również. Okazało się, że niepotrzebnie targaliśmy z sobą całą aparaturę medyczną. Na Gormie doszliśmy do wniosku, że interesujący nas blok antyneutronowy jest niewielki. Całą niepotrzebną nam resztę dałem Fanxowi, aby przy okazji ją zdezintegrował. To byłoby chyba wszystko. Carlos w milczeniu pokiwał głową. - Gdzie leży ta baza? - zainteresował się Ronnie. - Leżała. Tuż przy granicy z Kodexem. Ronnie parsknął śmiechem. - Będą mieli o czym myśleć helbrońscy generałowie. Ostatnio, jak dowiedziałem się od Cessa, stosunki między oboma imperiami nie są najlepsze. Na pewno poczytają waszą akcję za jeszcze jedną prowokację Kodexu. Znów popłyną noty protestacyjne, pogróżki, oszczercza kampania propagandowa. - Mam nadzieję, że nie wywołamy wojny - zatroskał się Croyn. Ronnie lekceważąco machnął ręką. - Nie ma obawy, Helbron boi się zadzierać z Kodexem, a to głównie z powodu kodexańskiej broni biologicznej, przed którą nie potrafią się zabezpieczyć. Pohałasują, jak to zwykle i sprawa ucichnie. - A propos Helbronu. Nie wiem, czy słyszeliście ostatnie doniesienia z ich planet - powiedziała Angie. - Nie, skąd. Przecież ty masz z nas najlepszy dostęp do takich informacji. Co tam się stało? - Okazuje się, że mają wewnętrzne kłopoty natury politycznej. Istnieje tam podobno całkiem nieźle zorganizowana opozycja. Na niektórych planetach faktycznie już przejęła władzę. Wczoraj słyszałam, że upadł rząd na Rix III i, jak to podają oficjalne helbrońskie źródła, władza czasowo dostała się w ręce nieodpowiedzialnych czynników wprowadzających destabilizację i podających w wątpliwość zasadność oparcia się na dyscyplinie. Musicie przyznać, że jak na ich propagandowe sformułowania jest to bardzo mocno powiedziane. Przez pokój przebiegł szmer potakujących pomruków. - Nie masz konkretnych danych o tej opozycji? - Carlos był wyraźnie zainteresowany tym, co mówiła. Angie wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia. Wiesz przecież, że odkąd cofnęli akredytację wszystkim obcym dziennikarzom, którzy według nich “byli na usługach wrogich sił i zajmowali się działalnością odbiegającą od zwyczajowo przyjętej pracy korespondentów" bardzo niewiele wiadomości nieoficjalnych, z niehelbrońskich źródeł dociera do reszty Galaktyki. Obiło mi się jedynie o uszy, że, ale to nie sprawdzone pogłoski, społeczeństwo ma dość militaryzmu i dławiącej życie dyscypliny. Opozycja dąży do obalenia cesarza i wprowadzenia czegoś na kształt demokracji primusańskiej. Tyle mogę powiedzieć, a ile w tym prawdy, może się kiedyś przekonamy. Ale, ale, my tu odbiegamy od tematu, a przecież miałeś nam powiedzieć, Carrie, o swoich zakupach. Reszta poparła dziewczynę, Carlos więc w kilku słowach opowiedział o przygodach z Franckiem i Coyem. - Mam pewien plan w stosunku do tej ryżej kanalii, nie puszczę mu tego płazem - zakończył ze złym błyskiem w oczach. - Jaki plan, można wiedzieć? - spytał Tidi. - Później o tym pogadamy, po akcji. Teraz proponuję przejść do omówienia materiału zebranego przez Angie. Dziewczyna podeszła do stojącego w kącie pokoju zestawu odtwarzającego, wsunęła w otwór kryształ z zapisem. Na ekranie monitora pojawił się krótki błysk, przemknęła tablica z planszą kontrolną, po czym oczom zebranych ukazał się ogromny budynek Centrum Medycznego. - To widok na Centrum z płyty lądowiska, można przyjmować, że w tym mniej więcej miejscu wyląduje wasz statek. Główne wejście do budynku znajduje się tu - stuknęła palcem w ekran. - Odległość wejścia od miejsca lądowania wynosi około pięćdziesięciu metrów - kontynuowała. Obraz przesuwał się, budynek powiększał się. W końcu cały ekran zajęło obszerne wejście. Angie zatrzymała urządzenie. - Ze sforsowaniem drzwi nie powinno być problemu. Tu jest główny element blokujący - dotknęła lekko zarysowanego zgrubienia w ramie. - Od zniszczenia blokady trzeba będzie zacząć - mruknął Tidi. - Jest jeszcze jeden problem, mianowicie nie można tu stosować żadnego rodzaju energii promienistej, spowodowałoby to automatyczne zamknięcie pola siłowego wokół całego budynku. Urządzenie trzeba zniszczyć innymi metodami, znam ten typ zabezpieczenia. Carlos spojrzał na Ronniego. - Trafisz z tej swojej armaty z pięćdziesięciu metrów? Ten spokojnie skinął głową. - Bez problemów - W porządku, jedziemy dalej, Angie. Obraz na monitorze ożył, teraz obserwujący odnosili wrażenie, że poruszają się wewnątrz budynku. Dziennikarka kontynuowała: - Korytarz jest, jak widać, dość wąski. Najbliższa winda znajduje się o trzydzieści osiem metrów od wejścia. Na tej drodze miniecie troje drzwi, dwoje po lewej stronie i jedne po prawej - zatrzymała obraz. - W tym pomieszczeniu - wskazała na drzwi - znajdują się jakieś rupiecie, nikt tu nie przebywa, tak samo w tym pokoju. Natomiast tutaj siedzi dwóch facetów z ochrony. - Tylko dwóch? Na całym poziomie? Angie pokręciła głową. - Na tym poziomie jest jeszcze jedno pomieszczenie ochrony, po drugiej stronic korytarza. Dokładnie nie udało mi się ustalić, w którym miejscu, wiem jedynie, że siedzi tam zazwyczaj trzech żołnierzy. - Zazwyczaj? To znaczy nie wiesz na pewno? - Carlos z uwagą wpatrywał się w ekran. - Normalnie siedzi zawsze trzech, lecz może się zdarzyć, że wraz z nimi będą jacyś piloci, podobno czasem przychodzą tam pogadać. Carlos skinął głową. - Aha. No dobra, możemy jechać dalej. - Tu jest wejście do windy. Normalne, standardowe. Gabinet profesora Matkinsa jest na czternastym poziomie. Jazda windą od momentu zamknięcia drzwi na dole do otwarcia górnych trwa szesnaście sekund. To już obraz czternastego poziomu. Do miejsca, gdzie leży Jor, jest stąd dokładnie dwadzieścia jeden metrów. Gabinet jest po lewej stronie. Obraz przesuwał się ukazując cały szereg drzwi po lewej i prawej stronie korytarza. - Co jest za tymi wszystkimi drzwiami? - Carlos, podobnie jak pozostali, nie odrywał wzroku od ekranu. - Są tam różne pokoje, typowo naukowo-badawcze. Pełno w nich aparatury, ludzi przebywa niewielu, a jeżeli już się kogoś spotka, to najwyżej jakiegoś laboranta lub naukowca. Na tym poziomie nie ma nikogo z ochrony na stale, chyba że właśnie tędy przechodził. - Najbliższe pomieszczenia ochrony na którym poziomie? - mruknął Hax. - Od dołu na trzecim, z góry na czterdziestym siódmym. - Ilu ludzi jest na trzecim poziomie? - Masz na myśli ochronę, Tidi? Blondynek skinął głową. - Pięciu, tak jak i na pierwszym, i drugim. - Wiesz może, z ilu osób składa się ochrona z góry? - Wiem jedynie, że cala grupa w Centrum liczy dwadzieścia pięć osób, czyli chyba na czterdziestym siódmym i na czterdziestym ósmym będzie ich po pięciu. - Dość nikła jest ta ochrona jak na tak duży budynek - zastanowił się Ronnie. - Czują się widać pewni siebie. - Ja ci to wyjaśnię. Angie, zatrzymaj - Carlos rozprostował się w fotelu, wyciągnął nogi. - Na Elmie, a konkretnie w tej bazie jest wiele obiektów o znaczeniu militarnym. Helbrończycy zakładając atak na bazę liczyli się raczej z zagrożeniem swych instalacji wojskowych, a nie instytutu naukowego. Przypuszczam, że ochrona Centrum istnieje tylko ze względów regulaminowych. Zresztą wokoło jest tyle wojska, że prawdopodobnie czują się tam bardzo bezpiecznie i nie podejrzewają jakiejkolwiek akcji wymierzonej w bazę, a już najmniej w Centrum Medyczne. - Czyli w najlepszym przypadku będzieny mieć do czynienia z dwudziestoma pięcioma żołnierzami - powiedział Croyn. - Poczekajcie na razie z tymi kalkulacjami, obejrzymy do końca zapis - Carlos skinął na Angie. - Tu jest wejście do gabinetu Matkinsa. W tym momencie ze względów bezpieczeństwa musiałam wyłączyć zapis. Opowiem wam, co zapamiętałam. Otóż gabinet profesora ma jakieś osiem metrów długości i sześć szerokości. Matkins przebywa w nim sam. Po lewej stronie patrząc od wejścia jest obszerny zestaw naukowy, po prawej małe drzwi prowadzące do podręcznego magazynku. Na wprost wejścia jest duża, oszklona ściana, przez którą widać małe pomieszczenie prawie całkowicie zastawione aparaturą. Prowadzą do niego małe, również całe przeszklone drzwi. W tym pomieszczeniu znajduje się właśnie Jor. Z gabinetu Matkinsa widać stół, na którym leży. Podłączony jest do aparatury, którą steruje się z gabinetu. Urządzenie sterujące łatwo poznacie po dużej, błyszczącej tarczy z umieszczonymi na niej symbolami helbrońskiego alfabetu. Drugiego takiego aparatu w gabinecie nie ma. Aby można było Jora zabrać, należy najpierw wyłączyć urządzenie sterujące, w dolnej części jest duży, czarny przycisk zasilania. Odłączenie chorego od aparatury przy załączonym zasilaniu może spowodować jakieś bardzo mądre zjawisko, nie potrafię sobie przypomnieć nazwy, w każdym razie może się to okazać dla pacjenta śmiertelne. - Skąd masz takie dokładne informacje, Angie? - zdziwił się Carlos. Dziennikarka zrobiła tryumfującą minę. - Profesor wszystko dokładnie mi objaśnił, w moich pytaniach nie wyczuł widać nic podejrzanego. Zresztą jest to typowy przykład naukowca, o sprawach armii i bezpieczeństwa wyraża się bardzo pogardliwie. - Jak ci się udało dostać do Centrum? O ile wiem, obcych tam raczej nie wpuszczają. Angie skrzywiła się. - Czasami kogoś wpuszczą, zresztą, gdy ja przebywałam w bazie, Centrum zwiedzała właśnie jakaś obca wycieczka. Jest tylko takie zastrzeżenie, że obcym wolno zwiedzać tylko trzy najniższe poziomy. Ja dostałam specjalne zezwolenie za poręczeniem pewnego helbrońskiego oficera i mogłam, oczywiście w towarzystwie profesora, obejrzeć praktycznie cały budynek. Tylko nie pytajcie mnie, jak dotarłam do wspomnianego oficera i ile kosztowało mnie zdobycie jego zaufania. Mogę jedynie dodać, że w parę dni po moim odlocie oficera spotkała ostatnia w jego życiu niespodzianka. - Można wiedzieć, co takiego? - spytał Tidi. - Atak serca. Śmiertelny - piękne oczy dziewczyny zalśniły mściwą sytysfakcją. Wszyscy w milczeniu pokiwali głowami. Metody działania Angie były im znane. Nie znali, co prawda wszystkich szczegółów jej pracy, lecz efekty i sposoby zacierania śladów nie stanowiły tajemnicy. Ciszę przerwał Carlos. - Masz jeszcze jakieś ciekawe zapisy? - W zasadzie nic takiego, co mogłoby wam się przydać. Zwiedzałam potem Centrum, lecz utrwalone materiały dotyczą poszczególnych pokoi i z punktu widzenia waszej operacji są raczej nieciekawe. Chcecie obejrzeć? Carlos rozejrzał się po swoich towarzyszach. - Myślę, że chyba nie warto. Jak uważacie? - Można by chyba chociaż pobieżnie przelecieć ten zapis, nigdy nie wiadomo, jak się rozwinie sytuacja i jakie informacje mogą nam się przydać - z namysłem powiedział Garrel. - Ja uważam, że to, co wiemy do tej pory, powinno wystarczyć. Przejdźmy lepiej do obejrzenia zewnętrznych instalacji bazy - mruknął Ronnie. - Ronnie ma rację, po co oglądać pokoje i laboratoria pozastawiane nic nam nie mówiącymi urządzeniami. Niepotrzebnie tracilibyśmy czas. Nie wiedziałem, że jesteś takim asekurantem - Tidi spojrzał na Selvańczyka. Ten wzruszył ramionami. - Nie będę się upierał, możemy to pominąć. Co ty na to, Croyn? - Pal diabli instytut. Zobaczymy, co oni mają na zewnątrz. To chyba z naszego punktu widzenia będzie ważniejsze. - A ty Hax? - Carlos spojrzał na Halnejczyka. - Instytut nieważny, odrzućmy to. Mnie nie interesuje. Carlos wstał, podszedł do Angie. - Wobec tego pokaż nam, jak wyglądają ich urządzenia obronne. Masz to na tym krysztale? - Nie, muszę zmienić, zaczekajcie chwilę - wyjęła z kieszeni małe pudełeczko, przez chwilę manipulowała przy odtwarzaczu, w końcu energicznym ruchem zatrzasnęła pokrywę. - Możemy zaczynać. Wszyscy utkwili wzrok w ekranie. Obraz przedstawiał obszerną płytę lądowiska, stały na nim trzy krążowniki i pięć niszczycieli. W dali widać było budynek hotelu. Po lewej stronie wznosiły się jakieś konstrukcje przypominające rusztowania, jakby zamierzano w tym miejscu coś budować. Carlos podniósł rękę. - Zatrzymaj! Możesz dać powiększenie tych kratownic? Angie skinęła głową, obraz po chwili przybliżył się. Widać było teraz wyraźnie plątaninę rur i prętów gdzieniegdzie przykrytych matowymi płaszczyznami. U dołu kratownica przechodziła w litą podstawę, z której co kilka metrów wystawały drobne, wielokątne wypustki. Carlos spojrzał na przyjaciół. - Mówi wam to coś? Tidi odchrząknął. - Tak, to typowa dla Helbronu konstrukcja obserwacyjna. Bez znaczenia militarnego, służy do pomiarów astronomicznych. Nie przypominam sobie, na jakiej zasadzie to działa, ale to piekielnie precyzyjny instrument. Nas jednak nie powinien obchodzić. - W porządku. Angie, lecimy dalej. Obraz znów zaczął się przesuwać. Cała widoczna przestrzeń była płaska i gładka jak stół, nie można było na niej dostrzec choćby śladu jakiejś konstrukcji. Cała szóstka z natężeniem przypatrywała się projekcji. Obraz nadal przesuwał się w prawo, teraz wyraźnie były widoczne stojące w dużych odstępach statki floty helbrońskiej. Pierwszy z krążowników już zaczynał znikać z ekranu, gdy Ronnie poderwał się z fotela. - Stój! Zatrzymaj obraz! - krzyknął i podbiegł do ekranu. Obraz znieruchomiał. Wszystkie spojrzenia utkwiły w Ronniego. - Już wiem, patrzcie na ten niszczyciel! - wskazał palcem na widniejący w lewym rogu ekranu statek. - Daj powiększenie! - rzucił do Angie. - Patrzcie, co za chytry pomysł. To nie jest prawdziwy niszczyciel, to makieta. Spójrzcie tu, widzicie? Na każdym z pozostałych statków widać blady poblask w dolnej części kadłuba. To pozostałość po szczątkowej radioaktywności stosu. Gołym okiem nie do zauważenia. Na czym rejestrowałaś te obrazy? Angie wzruszyła ramionami, odezwała się niepewnie: - Na tym, co zwykle, na kryształach mikropolowych. - Ale z czego były te kryształy? - Nie mam pojęcia, nie znam się na tym. Ronnie zwrócił błyszczące emocją oczy na Carlosa. - Ja wiem, te kryształy są z minilexu, w pewnym zakresie widma działają jak klisza fotograficzna. I stąd właśnie wychwyciły śladowe promieniowanie reaktorów. Na wszystkich statkach oprócz tego jednego. Nie ma takiego statku, na którym jest stos, aby nie wypromieniowywał takich śladów. Czyli ten statek jest makietą, fantastycznie spreparowaną atrapą. Mogę się założyć o każdą sumę, że kryje w sobie cały zestaw miotaczy i broni grawitacyjnej. Nikt nie brałby przecież pod uwagę możliwości strzelania ze stojącego na ziemi niszczyciela. Tylko przez przypadek, dzięki minilexowym kryształom, ta mistyfikacja wyszła na jaw. Myślę, że dalej nie musimy już szukać, nie przypuszczam, aby mieli jeszcze gdzieś ukrytą inną baterię. Tidi spojrzał nie niego z uwagą, pokręcił z niedowierzaniem głową - Jesteś tego pewien, Ronnie? - Możesz wziąć ten kryształ i sprawdzić, z czego jest wykonany. Uważam, że nic ma mowy o pomyłce - w głosie Ronniego brzmiała pewność siebie. - Wobec tego sprawa jest jasna. Wiemy już, co nam najbardziej zagraża, jaki obiekt trzeba zaatakować w pierwszej kolejności. Myślę, że możemy teraz przejść do szczegółowego omówienia planu naszej operacji. Może ktoś chce jeszcze coś dodać? - Carlos przesunął wzrokiem po siedzących. Nikt nie odezwał się. Omawianie akcji trwało dość długo. Na każdą przewidywaną ewentualność opracowano po kilka wariantów działania. Precyzyjnie, co do sekundy ustalono co, kto i kiedy ma robić. Najemnicy palili wielkie ilości papierosów, klimatyzacja pokoju z najwyższym trudem dawała radę zaścielającym pomieszczenie kłębom dymu. Po trzech godzinach mieli wreszcie wszystko zapięte na ostatni guzik. Twarze były zmęczone, siedzieli przecież tu bardzo długo. Carlos wstał, przeciągnął się, aż trzasnęło w stawach. - No cóż, chłopcy, na tym możemy dziś zakończyć. Spotkamy się znów wszyscy jutro rano i ustalimy dokładnie termin akcji. Dziś jeszcze spotkam się z Prenem. Sprawdziłem, jest już w Exłll - spojrzał na chronometr, - za niecałą godzinę powinien tu być. Wobec tego, do zobaczenia. Zostań jeszcze chwilę, Angie - zwrócił się do dziewczyny widząc, że kieruje się w stronę wyjścia. Ta przystanęła zaskoczona, spojrzała na Carlosa swymi ślicznymi oczami. Po chwili byli już sami w pokoju. - O co chodzi, Carrie? - spytała miękko. Nadal stalą przy drzwiach, nie poruszyła się. Pod wpływem jej spojrzenia Carlos spuścił wzrok. - Przyjdź do mnie dziś wieczorem, Angie - jego głos zabrzmiał dziwnie niepewnie. - Najlepiej po dwudziestej. W oczach dziewczyny zalśnił podejrzliwy błysk. - Chcesz się ze mną przespać? Możesz na mnie zawsze liczyć... szefie - rzuciła ironicznie, energicznie odwróciła się i nim Carlos zdążył zareagować za dziewczyną zamknęły się drzwi. ,,Co jej się stało, co ja takiego powiedziałem?" - Carlos stał jak wmurowany. Po raz pierwszy spotkał się z takim zachowaniem dziewczyny. Znali się już ładnych parę lat, kilka razy kochali się, wydawało mu się, że poznał Angie już dość dobrze. Nigdy nie traktował tych kontaktów inaczej niż przygodę, nie zastanawiał się nad uczuciami. Angie była dla niego zawsze osobą wykonującą jego polecenia i nieźle opłacaną. Tych kilka zbliżeń, do których między nimi doszło nie wywierało na nim jakiegoś szczególnego wrażenia. Dziewczyna była bardzo sprawna seksualnie i tylko to go interesowało. “Co jej się nagle dziś odmieniło, nie rozumiem". Postanowił odłożyć rozwiązanie tej zagadki na wieczór, wiedział, że Angie z pewnością przyjdzie. Do spotkania z Prenem, któremu przesłał wiadomość, pozostało już niewiele czasu, postanowił więc zjechać do restauracji i coś zjeść. Poczuł się nagle bardzo głodny. Ledwo zdążył wrócić do pokoju i zapalić papierosa, rozległ się gong. Carlos wprowadził swego gościa do pokoju, poczęstował papierosem. Pren wyglądał na bardzo zmęczonego, był blady, pod oczami widniały głębokie cienie. Oczy straciły jakby swój dawny blask, nie było też śladu energii, jaka emanowała z młodego człowieka podczas ich ostatniego spotkania. Pren ciężko usiadł w fotelu, mechanicznym ruchem podniósł do ust papierosa. Carlos przez chwilę przyglądał mu się, starał się zgłębić przyczynę takiego stanu. - Masz jakieś kłopoty, Pren? Ten spojrzał na Carlosa, uśmiechnął się blado, z wysiłkiem. - W sumie nie jest najlepiej. Opiekunowie zaczynają się do mnie dobierać. Kilkakrotnie musiałem długo się tłumaczyć z kolejnej wyprawy na Erikę. I co gorsza, tu na miejscu nie udało mi się załatwić tych spraw, na które liczyłem. Nie wiem, jak się z tego wytłumaczę - westchnął ciężko i machnął z rezygnacją ręką. - Zresztą... - mruknął i zatopił się w rozmyślaniach. Carlos uśmiechnął się do swoich myśli, ciekawiło go, jak Pren przyjmie jego propozycję. Zresztą domyślał się, że na stan młodego człowieka miały wpływ inne jeszcze, delikatniejszej już natury kłopoty. - Pogadamy o tym później, może da się coś zrobić. Przejdźmy teraz do interesów. Cieszę się, że zgodnie z naszą umową do banku na Verze wpłynęła odpowiednia suma. Tak więc wy wywiązaliście się ze swoich zobowiązań, teraz przychodzi kolej na mnie. W kilku słowach opowiem ci, jak daleko zaawansowane są przygotowania do akcji. Trochę również zmieniły się koszty operacji, ale nie martw się, zostało jeszcze sporo pieniędzy. Po prostu niektóre sprawy udało się załatwić taniej niż przypuszczałem. Otóż jesteśmy już gotowi do akcji, możemy lecieć choćby jutro. Mamy już statek, taki, jak ci mówiłem, odpowiednio jednak przebudowany. Cala aparatura medyczna potrzebna do utrzymania przy życiu Jora jest na pokładzie. Miejsce naszej akcji, czyli Centrum Medyczne na Elmie mamy szczegółowo rozpracowane, łącznie z pomieszczeniem, w którym leży podłączony do aparatury Jor. Czy masz jakieś sugestie co do dnia rozpoczęcia operacji? - Konkretnie nie, ale przypuszczam, że im wcześniej, tym lepiej. - W porządku, wobec tego - zastanawiał się nad czymś - za dwa dni opuszczamy Erikę. Czy Organizacja podjęła już decyzję, gdzie mamy przetransportować tego człowieka? - Rozmawiałem z nimi na ten temat. Oni uważają, że jesteś lepiej zorientowany co do spokojnego, ustronnego miejsca, tak więc leć tam, gdzie uważasz. - Jasne. Zamierzamy po akcji lecieć do sektora oznaczonego na mapach D-00501. Jest tam jedna nie zamieszkana planeta bez nazwy leżąca w granicach Imperium Primus. Wasz człowiek będzie tam tak długo, aż odzyska w pełni siły. Potem, oczywiście już jako zupełnie ktoś inny zamieszka na którejś planecie niezależnej, prawdopodobnie na Tessie. Odpowiada ci to? Prcn tylko skinął w milczeniu głową. Tak naprawdę niewiele go to obchodziło, nie wierzył, że uda mu się jeszcze raz spotkać z Lanem. W swoich wizjach już widział dokument z wielkim herbem Helbronu skazujący go na dezintegrację za wprowadzanie władzy w błąd i za knowania przeciwko jedynym i prawowitym gospodarzom planety. W pewnym momencie przebiegła mu przez głowę nagła myśl. - Carlos, dlaczego mi wszystko tak dokładnie opowiadasz? Przecież oni mogą mi zrobić analizę świadomości i wtedy cala sprawa się wyda. Wiesz przecież, że mam kłopoty z władzami i po powrocie na pewno będą mnie przesłuchiwać, analiza jest w takiej sytuacji zupełnie prawdopodobna. Carlos spojrzał mu głęboko w oczy, wpatrywał się w nie przez dłuższą chwilę. - Ty nie wrócisz na Ziemię, Pren - powiedział cichym beznamiętnym głosem. Przez chwilę w pokoju panowała głęboka, pełna napięcia cisza. Prcn drgnął, spojrzał rozszerzonymi oczami na najemnika. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał zduszonym głosem. - Dokładnie to, co usłyszałeś. Nie wrócisz na Ziemię. Nie myślisz chyba, że jestem tak lekkomyślny, aby narażać siebie i swoich ludzi na niebezpieczeństwo wpadki. Za dużo już wiesz, Pren - Carlos mówił wciąż tym samym cichym, monotonnym głosem. Widząc, że jego rozmówca już otwiera usta, by coś powiedzieć, podniósł rękę. - Poczekaj, nie przerywaj mi. Musisz się z tym pogodzić, wplątałeś się w bardzo niebezpieczną grę i swoją rolę musisz odegrać do końca. W naszej pracy nie ma miejsca na sentymenty, Pren, i myślę, że brałeś to pod uwagę. Bez względu na to, co o tym myślisz, droga na Ziemię zamknęła się przed tobą bezpowrotnie. - Co chcesz zrobić? Zabijesz mnie? - krzyknął Pren. Z twarzy odpłynęła mu krew, oczy błyszczały nienaturalnie. Ręce spoczywające na oparciach fotela zaczęły drżeć. - Muszę przyznać, że brałem to pod uwagę. Ale nie bój się, mam wobec ciebie inne plany. I sądzę, że moja propozycja przypadnie ci do gustu. Twarz Prena pozostała nieporuszona. - Cóż to za propozycja? Przez twarz Carlosa przemknął cień rozbawienia. - Słuchaj uważnie. Pojutrze odlatujemy na Tessę, mamy tam przygotowany gwłazdolot do akcji na Elmie. Polecisz z nami. Aby trochę utrudnić Helbronowi dochodzenie dostaniesz dokumenty na inne nazwisko. Zatrzymasz się na Gormie, to satelita Tessy i będziesz czekał na nasz powrót. Dasz mi swoje prawdziwe dokumenty, które zawiozę na Tessę i wymienię na papiery wystawione na nazwisko niejakiego Coya Beelingsa. Fizycznie dość wyraźnie się od siebie różnicie, ale lekkie podretuszowanie dokumentu to sprawa, z którą, mam nadzieję, sobie poradzisz. Nie będziesz mógł lecieć na Tessę, to chyba zrozumiałe, Coy jest tam zbyt znany. Proponuję ci wybór jakiejś innej planety, gdzie mógłbyś się osiedlić. Co byś powiedział na przykład o... Arinie? - celowo zawiesił głos i pilnie przyglądał się Prenowi chcąc uchwycić jego reakcję. Przez cały czas handlowiec słuchał pilnie, przy ostatnich słowach drgnął, w oczach zalśnił błysk zaskoczenia. - A! - w tej jednej głosce było i zaskoczenie, i zdumienie, i zrozumienie, Pren miał minę, której nie sposób opisać. - Skąd wiesz...? Carlos tylko wzruszył ramionami. Pren pokiwał głową. - No tak, głupio się pytam. Tylko... jest jeden problem, Carlos. Ten podniósł brwi. - O co chodzi? - Nie wiem, czy wiesz, jakie będą konsekwencje mojej ucieczki z Ziemi, bo w oczach Helbronu tak to będzie wyglądać. Carlos ze spokojem pokiwał głową. - Wiem. To nie będzie ucieczka. Dla Helbrończyków oficjalnie człowiek o nazwisku Pren zginie na Erice z ręki nieznanego mordercy. Co najmniej mogą przypuszczać, że miałeś jakieś ciemne interesy, dajmy na to z przemytnikami i wykończyła cię konkurencja, a dla twojej planety nie będzie to miało żadnych konsekwencji. Rozumiesz teraz w czym rzecz? Pren z podziwem pokręcił głową. - Szatański plan. Ma szansę powodzenia. Tylko powiedz mi, co cię skłoniło do takiego zainteresowania moją osobą? Przecież o wiele wygodniej dla ciebie byłoby zlikwidować mnie już teraz. Efekt byłby ten sam, a o ile mniej zachodu i sądzą, że... kosztów również. Carlos żachnął się. - Wszystko chciałbyś wiedzieć! Nie wystarczy ci to, co już powiedziałem? Ale dobrze, powiem ci. Przecież dzięki tobie mamy taki kontrakt, czterysta tysięcy to ogromny zarobek. Już choćby z prostej wdzięczności czy jak to nazwać, byłoby bardzo nie fair cię zabijać. Wbrew temu, co się o nas sądzi mamy jednak jakieś zasady moralne. Jest jeszcze jeden powód, bardziej osobisty, ale tego nic musisz już wiedzieć. Ostatnie słowa wypowiedział lekko podniesionym głosem, uciekł z oczami gdzieś w kąt pokoju. Pren spoglądał na niego ze zdziwieniem, motywy działania najemnika były dla niego do końca niejasne. Nie odzywał się jednak, w milczeniu przetrawiał to, co powiedział mu Carlos. Było to nieprawdopodobne. Pogodził się już właściwie z losem, pogodził się ze stratą Telii. Tymczasem spotkała go wielka niespodzianka, plan najemnika diametralnie odmieniał jego życie. Rozejrzał się po pokoju i jakby na nowo spoglądał na świat. Do jego uszu doszły dźwięki dyskretnej muzyki i ze zdziwieniem skonstatował, że musiała ona brzmieć już od początku jego obecności. Nie słyszał jej jednak pochłonięty gorzkimi myślami. Milczenie przedłużało się, obaj mężczyźni zatopieni byli we własnych myślach. - No, Prcn, zdaje się, że nie ma już o czym gadać. Spodziewam się dzisiaj jeszcze gościa i chciałbym się jeszcze przed tym wykąpać i trochę zrelaksować. Spotykamy się w moim pokoju jutro w południe, gwiazdolot na Tessę odlatuje pojutrze wieczorem. Przy okazji poznasz moich przyjaciół, z którymi wybieram się na Elmę. A teraz już idź i... nic nie mów. Pren podniósł się z fotela, chwilę stał spoglądając na najemnika zajętego zapalaniem papierosa i cicho wyszedł z pokoju. Carlos pozostał w fotelu i rozkoszował się znakomitym primusańskim papierosem. Do przyjścia Angie miał jeszcze sporo czasu. Dziewczyna przyszła punktualnie. Carlos w milczeniu wskazał jej fotel, podszedł do wnęki w ścianie i otworzył barek. - Czego się napijesz? Z niezadowoleniem stwierdził, że glos mu lekko drży. Był trochę zdenerwowany, lecz nie chciał tego po sobie pokazywać. Wiedział, że czeka ich niewątpliwie trudna rozmowa. - Socoll, jeżeli można - powiedziała obojętnym tonem. - Ależ oczywiście, na co tylko masz ochotę - wykrzyknął ze sztucznym ożywieniem i zajął się przygotowaniem drinków. - Ja wypiję Gallaxy, nie wiem dlaczego, ale jednak najbardziej mi to smakuje - podszedł do stolika, postawił przed dziewczyną spory kieliszek alkoholu. Sam przysiadł na brzegu tapczanu i pociągnął spory łyk wódki. - Pren leci z nami na Tessę, ciekawe, jak się spodoba chłopcom. Swoją drogą to interesujący facet. Mówię ci, Angie, on ma predyspozycje do naszego zawodu, jest twardy i lubi ryzykować. Sam byłem zaskoczony, z jakim spokojem przyjął wiadomość, że nie wraca na Ziemię. Chciałem go trochę nastraszyć i powiedziałem, że rozważałem możliwość zlikwidowania go. Spodziewałem się wybuchu paniki, a on o dziwo przyjął to dość spokojnie. Muszę ci powiedzieć, ze mi tym zaimponował - mówił szybko, gestykulując i wpatrując się z uwagą w twarz Angie. Ta skinęła jedynie głową, na znak, że słucha. Oczy jej były jednak zimne, błyszczały dziwnym blaskiem. Przez krótką chwilę panowała cisza. - Słucham cię, mów dalej - ton jej głosu nie wróżył niczego dobrego właśnie dlatego, że był spokojny, łagodny, miękki. Carlos podniósł kieliszek. - Twoje zdrowie, Angie. Skinęła głową. - To bardzo milo z twojej strony. Wypili w milczeniu. Carlos westchnął i zapalił papierosa. - Ciekawe, jak Pren urządzi się na Arinie. Mam nadzieję, że ta jego wybranka nie zdążyła już o nim zapomnieć, dopiero by chłop przeżył rozczarowanie. No, ale miejmy nadzieję, że wszystko im się pomyślnie ułoży. Pren zasługuje na dobre, spokojne życie, to naprawdę wartościowy chłopak. Szkoda, że nie miałaś okazji go poznać, na pewno by ci się spodobał. Sam nie wiem dlaczego, ale już od pierwszego spotkania poczułem do niego sympatię. Trochę mi przypomina Vitta, opowiadałem ci kiedyś o nim, walczyliśmy wspólnie na Cross V. Vitt zginał tam w bardzo głupi sposób, pamiętasz, nie zdążył uchylić się przed spadającym głazem. To był naprawdę fajny chłopak, było mi go cholernie żal. Mówił wciąż tym samym, sztucznie podekscytowanym tonem. Angie przyglądała mu się obojętnym wzrokiem. Carlos wciąż mówił, zaczął teraz wspominać swoje przygody na planecie Cross V, gdzie walczył zaangażowany przez rząd planety z rebeliantami, którzy chcieli tę niezależną planetę przyłączyć do Imperium Lagh. W pewnym momencie Angie ze stukiem odstawiła opróżniony kieliszek, zdecydowanie podniosła się z fotela i podeszła do tapczanu. Stanęła twarzą do Carlosa i zaczęła rozpinać sukienkę. Carlos przerwał w pół słowa i zdumionym wzrokiem spoglądał na dziewczynę. - No, co się gapisz? Chciałeś mnie mieć, to na co czekasz? Po co to gadanie, szkoda czasu - teraz jej głos był ostry, wręcz agresywny. Rozpięta sukienka zsunęła się z ramion i miękko opadła na podłogę. Angie stała w samej bieliźnie jej oczy gorzały skrywaną z trudem pasją. - Ależ... co ty, Angie, ja... - jąkał się Carlos zupełnie zdezorientowany. - A co, może nie? - ujęła się pod boki. - Przecież o to ci zawsze chodziło, przecież płacisz mi za to. No, dalej... szefie - rzuciła zjadliwie i sięgnęła rękami do majtek. Carlos gwałtownie zamachał rękami. - Stój, co ty robisz!? To nie tak... - Co nie tak!? - przerwała mu, nie ukrywała już złości. - Płacisz mi za to! Nie udawaj, że nie wiesz, w jaki sposób zawsze udaje mi się zebrać potrzebne ci informacje! Zrobiłeś ze mnie kurwę, to masz, czego chciałeś. Zrób swoje i daj mi wreszcie spokój, ty... bezduszny automacie, ty... erotomanie! - zdjęła majtki i cisnęła nimi o podłogę. Przez chwilę stalą z wypiekami na twarzy, głośno dysząc. Nagle zadrgały jej ramiona, ukryła twarz w dłoniach i z rozdzierającym płaczem rzuciła się na tapczan. Carłos zupełnie zdesperowany przez chwilę siedział jak wrośnięty, w głowie miał kompletną pustkę. Spodziewał się pewnych trudności, wiedział, że czeka go niełatwa rozmowa, ale czegoś takiego nie przewidział. Po raz kolejny tego dnia Angie zaskoczyła go, choć uważał, że zna ją już na tyle, by wiedzieć, czego od niej oczekiwać. Zerwał się z fotela, podbiegł do tapczanu. Angie leżała na brzuchu, jej ciałem wstrząsały spazmatyczne łkania. Carłos usiadł przy niej, okrył sukienką. Chwycił dziewczynę delikatnie za ramiona. Gwałtownym ruchem strząsnęła jego dłonie. - Zostaw mnie! - wykrzyczała przez łzy. - Uspokój się, Angie. Uspokój się, zaszło jakieś nieporozumienie. No, maleńka, nie płacz już, porozmawiajmy spokojnie - spróbował pogładzić ją po głowie. Tym razem nie zareagowała. Wciąż płakała kryjąc twarz w dłoniach. Carłos delikatnie gładził ją po włosach, mówił cicho, tkliwie. - Angie, na miłość boską, przestań już płakać. To nie jest tak, jak ty myślisz. Nie możesz mnie tak bezwzględnie osądzać, musimy spokojnie porozmawiać. No, maleńka, już dobrze, już nie trzeba płakać. Chwycił ja za ramiona, lekko potrząsnął. - Angie! Już dobrze, wszystko będzie dobrze, zobaczysz. - Dobrze ci tak mówić! Nigdy nie zastanawiałeś się, co ja dla ciebie robię, ile muszę znieść - powoli się uspokajała, głos jednak wciąż drgał, raz po raz przerywał go krótki, urywany szloch. - Nigdy nie pomyślałeś, że mogę pracować dla ciebie nie dla pieniędzy. A przecież ja to robiłam z miłości - nagle podniosła twarz i czerwonymi zapuchniętymi od płaczu oczami spojrzała na Carlosa. - Kocham cię, Carrie - wyszeptała przez łzy i rzuciła mu się w ramiona. Przytulił dziewczynę i pokręcił głową w zdumieniu. Pomyślał przewrotnie, że zachowanie dziewczyny bardzo przypomina rolę z kiepskich filmów, jakie nieraz miał okazję oglądać, szczególnie na pokładach liniowców pasażerskich. Szybko jednak odpędził tę myśl. Siedzieli chwilę w milczeniu, dziewczyna wtuliła się w jego ramiona. Carłos delikatnie gładził jej włosy. Pochylił się i lekko pocałował ją w ucho. - Ubierz się, Angie. Napijesz się czegoś? Skinęła głową w milczeniu. Carłos wstał, poszedł po butelkę Gallaxy. Nalewając alkohol stwierdził, że drżą mu ręce. Nie zdziwił się. Angie narzuciła sukienkę i wyszła do łazienki. Dość długo nie wracała, wreszcie po kwadransie wsunęła się nieśmiało do pokoju i siadła w fotelu. W milczeniu wypiła cały kieliszek. Nie patrzyła na Carlosa, wbiła wzrok w ziemię. - Przepraszam cię, Carrie - mówiła bardzo cicho. - Głupio się zachowałam. Uwierz mi, wcale tego nie chciałam. Ale już dłużej nie mogłam wytrzymać tej sytuacji - obracała bezwiednie w palcach pusty kieliszek. - Nie masz pojęcia, ile mnie kosztuje takie życie. Ciągłe napięcie, nieustanne ryzyko i do tego jeszcze ci wstrętni mężczyźni, z którymi muszę sypiać. Nie, Carrie, ty nigdy nie zrozumiesz, co czuje kobieta oddając się z miłości do jednego mężczyzny innym rozpasanym buhajom. Ciebie to nigdy nie obchodziło, nie zwracałeś na mnie uwagi, nie pomyślałeś nigdy, dlaczego to robię. Kochaliśmy się czasami i dobrze nam było razem. Już nieraz siłą powstrzymywałam się, aby nie wykrzyczeć ci swojej miłości. Bałam się jednak, że nie będziesz chciał mnie już widywać, przecież zawsze mówiłeś, że przy twoim charakterze pracy nie ma miejsca na miłość. Ukrywałam więc swoje uczucie i robiłam, co mi kazałeś. Teraz jednak już nie wytrzymałam. Postanowiłam raz na zawsze wycofać się z tej pracy, już dłużej tak nie mogę żyć. Co teraz zrobisz, jest mi wszystko jedno, w każdym razie jest mi lżej, że wreszcie, po tylu latach odważyłam się wyznać ci miłość - zakończyła ledwo dosłyszalnym szeptem. Carlos w milczeniu napełnił kieliszki, ciężko westchnął. - Taak, Angie. Cóż ja teraz mogę powiedzieć? Bardzo mi przykro, że tak się stało, nigdy nie chciałem ci sprawić bólu. Przyznaję, to był mój błąd, nigdy nie pomyślałem, nie zastanowiłem się, dlaczego zawsze chętnie dla mnie pracujesz. Miłość? Ty wiesz, Angie, co mnie kiedyś spotkało. Nie dopuszczałem do siebie myśli o miłości, sądziłem, że ten rodzaj doznań jest dla mnie raz na zawsze zamknięty. Nie wiem, czy potrafiłbym jeszcze kochać. Dlatego starałem się nigdy nie angażować zbytnio w znajomości z kobietami. Cóż, nie przyszło mi do głowy, że ty właśnie możesz czuć coś takiego. Powiedz sama, co mogę ci jeszcze powiedzieć? - Nie mów nic, Carrie, nie potrzeba. Usunę się w cień, przeprowadzę na inną planetę, nie będziesz musiał mnie widywać, nie będę dla ciebie ciężarem. Po moim ostatnim reportażu z Elmy każda agencja przyjmie mnie z otwartymi ramionami, nie będę miała kłopotów ze znalezieniem pracy. A ty, cóż, ty będziesz wolny... - Angie, dlaczego chcesz odejść? Czy powiedziałem coś takiego? Może moglibyśmy spróbować razem zmienić swoje życie. Może właśnie znalazłem to, czego podświadomie zaws/c pragnąłem? Spojrzała na niego krótko, przelotnie. W jej oczach kryło się cierpienie. - Nie, Carrie, to nie miałoby sensu. Mówisz tak, bo w gruncie rzeczy jesteś dobrym człowiekiem i dodatkowo teraz, po tym, co ci powiedziałam naprawdę skłonny jesteś to zrobić. Ale gdyby rzeczywiście tak się stało, gdyby już opadły emocje, stwierdziłbyś, że popełniłeś błąd. I nie wyszłoby to na dobre ani tobie, ani mnie. Nie, Carrie, najlepiej będzie, gdy się rozstaniemy - spojrzała mu w oczy długo, przeciągle. - Angie, naprawdę tak myślę, nie jest to tylko chwilowy impuls. Wiesz przecież, że potrafię szybko się skoncentrować i pomyśleć na trzeźwo. Nie możemy przekreślać tej szansy, może właśnie będzie tak, jak byśmy chcieli. Przecież ja też... - Cicho, kochany, nie kończ już. Wiem, że mnie nie kochasz, miłość nie przychodzi tak nagle. Jestem ci bardzo wdzięczna za to, co chcesz dla mnie zrobić, ale uwierz, to naprawdę nie miałoby sensu. - Dlaczego, Angie, nie możemy spróbować? Chociaż spróbować! Dlaczego właśnie teraz, gdy sytuacja między nami jest już jasna, nie mamy podjąć tego ryzyka. To byłoby... niemądre, Angie. Mówił z przekonaniem, pochylił się do przodu i natarczywie wpatrywał się w nią. Dziewczyna podniosła rękę do twarzy, zakryła oczy. - Nawet nie wiesz, Carrie, jak bardzo bym tego chciała, Tylko... - Tylko co? - Bardzo się boję. - Czego się boisz? - Że nic z tego nic wyjdzie i przeżyję jeszcze większą gorycz i rozczarowanie. Lepiej tego nie robić, naprawdę. - Angie! Czy mam znów przeżyć to samo, co przed dziesięciu laty? Dziewczyna spojrzała na niego rozszerzonymi oczami. - Carrie, naprawdę chcesz spróbować? - wyszeptała z nadzieją. Carlos w milczeniu, poważnie skinął głową. - Naprawdę, Angie. Zapadła cisza. Wpatrywali się w siebie uważnie, ze skupieniem. W milczeniu zapalili papierosa. Ich myśli wybiegały w przyszłość, w ich wspólną przyszłość. Zdawali sobie sprawę, że na drodze do tej przyszłości stoi tylko jedno: Elma. ROZDZIAŁ XX - Hej, Arr, przestałbyś wreszcie gapić się w ten telewizor! Cały dzień nic innego nie robisz, tylko oglądasz te bzdury, nawet pogadać z tobą nie można - Dex ze zniecierpliwieniem odłożył na pulpit książkę. - A co tu innego można robić? Nuda, aż rzygać się chce - mruknął zagadnięty nie odwracając oczu od ekranu. - Pogadać z kumplem mógłbyś jednak od czasu do czasu. A ty nic, tylko nos w telewizor. Nie ma co, ładnie trafiłem na dyżur z takim telewidzem. - Możemy pogadać, jeśli chcesz - Arr okręcił się z fotelem w stronę towarzysza. - Masz coś ciekawego? Dex wzruszył ramionami. - Nic specjalnego, tak tylko chciałem porozmawiać. Nie uważasz, że sterczymy tu niepotrzebnie? Przecież całą robotę za nas odwalają automaty, nasze zadanie sprowadza się jedynie do ich nadzoru. - No, nic tylko. W razie czego musimy uruchomić system alarmowy i powiadomić szefostwo. Dex żachnął się. - Jakie “w razie czego"? Co tu się może wydarzyć? Jeżeli raz na tydzień wyląduje tu inny statek niż regularny liniowiec, to już sukces. Zresztą są to przeważnie nasze krążowniki, więc nie rozumiem, co by mogło być innego. Arr wzruszył ramionami, rozprostował ramiona i przeciągle ziewnął. - Nasi szefowie uważają inaczej, dla nich jest to bardzo ważna placówka o znaczeniu militarnym. Musimy tu więc tkwić i nic nie zmienimy. - Cale szczęście, że dyżur trwa tylko dwie doby, inaczej można by tu kopyta wyciągnąć. Chłopaki z floty mają zupełnie inne życie, mogą przynajmniej bez przeszkód poruszać się po ośrodku. - I co im z tego przyjdzie? Myślisz, że można tu z kimś chociaż pogadać? Oprócz tępych strażników są sami naukowcy, a ci wiesz, jak przychylnie patrzą na mundury. Nie mówiąc już o cudzoziemcach - Arr z rezygnacją machnął ręką. Dex pochylił się w fotelu, przedtem odruchowo przeleciał wzrokiem po licznych ekranach. Były puste, jak zwykle. Zresztą w innym przypadku automaty już wcześniej zareagowałyby alarmem. - Wiesz, Arr, czasami mam ochotę rzucić to wszystko do diabła i wynieść się gdzieś na niezależną planetę. Tam to musi być życie, nie uważasz? Arr przenikliwie spojrzał na kolegę. Tego typu dyskusje rzadko miały miejsce, przynajmniej w gronie przypadkowo dobranych ludzi. Nie wiedział teraz, czy słowa Dexa są szczere, czy nie jest to prowokacja. Ostatnio dość znacznie nasiliło się działanie dowództwa w celu wychwycenia, jak to określano, “wrogich, jątrzących elementów". - Czy ja wiem? - zaczął ostrożnie. - Wydaje mi się, że te wszystkie plotki są grubo przesadzone. Nie wierzę, aby na niezależnych planetach było tak słodko. - I może jeszcze powiesz, że tylko u nas jest jedyny sprawiedliwy, doskonały ustrój, który zapewnia człowiekowi zaspokojenie wszystkich jego potrzeb? - Dex uśmiechnął się ironicznie. Zapadła cisza. Arr znał swego towarzysza dość długo, o polityce jednak nigdy nie rozmawiali. Wahał się z odpowiedzią, w końcu postanowił zaryzykować. - No, nie przesadzajmy, taki doskonały to on nie jest. Wiele rzeczy można by pozmieniać, aby... - Nie bądź śmieszny, Arr - przerwał mu gniewnie Dex. - Czy ty tylko udajesz takiego... prawomyślnego, czy rzeczywiście dałeś się otumanić propagandzie? Popatrzcie tylko, on chce coś pozmieniać w ustroju! Czy ty nie wiesz, że nasz ustrój jest niereformowalny i coś można osiągnąć jedynie przez jego zmianę? A może myślisz inaczej, co? - po chwili, widząc niepewną minę kolegi, dodał: - Możesz mówić spokojnie, nie obawiaj się, nie jestem prowokatorem. - No, w zasadzie masz rację. Myślę tak samo, jak ty, ale nigdy nie wiadomo, z kim się rozmawia. Mimo wszystko nie chciałbym dostać się do obozu gdzieś na Vestinie czy Orfie. Wiesz, co mnie w tym wszystkim najbardziej denerwuje? - Co? - To że nas jako naród, cała Galaktyka nienawidzi. To że nie możemy lecieć na inne planety bez zgody naszych władz. A przecież inni mogą latać, mogą robić, co chcą, cała Galaktyka jest do ich dyspozycji. Dex nerwowo uśmiechnął się, potarł dłonią podbródek. - Tak, masz rację. Wszyscy utożsamiają nasz naród z rządem ł z tą nieliczną procentowo grupą MHPM-owców. To oni zapracowali na taką opinię, że teraz nikt obcy nie chce z nami rozmawiać. - To się musi zmienić, przecież tak długo nie może być! Dex popatrzył na Arra z niedowierzaniem. - Nie wiesz nic, czy tylko udajesz? - O czym mam wiedzieć, Dex? - tym razem Arr zrobił zdziwioną minę. - O opozycji. Całe Imperium objęte jest działaniem ludzi, którzy powiedzieli “dość". Naprawdę nie słyszałeś, co ostatnio zdarzyło się na Bix III, Astcmie i Oss? - Słyszałem - zaczął niepewnie Arr - że miały miejsce tam jakieś rozruchy i do władzy doszły, jak podano, anarchizujące i wrogie elementy. Dex parsknął śmiechem. - No nie! Bo skonam! Gdzie ty żyjesz, chłopie? Oglądasz ciągle telewizję i napakowali ci do głowy tej propagandy, aż miło. Otóż wiedz, że na tych planetach opozycja przejęła władzę i powstały tam nowe, prawdziwie demokratyczne rządy. Było trochę walk, niestety kilka miast siły cesarskie zamieniły w atomowe piekło, ale w sumie legalna władza upadła. - Skąd masz takie informacje, Dex? - Trzeba oglądać inne programy telewizji, nie tylko nasze. - Ale przecież obcych stacji nie da się u nas odbierać, przecież mówią, że nadajniki niezależne mają bardzo mały zasięg... Dex znów mu przerwał. - Ja się chyba załamię, Arr. Nic słyszałeś, że niektóre planety nadają specjalnie dla nas, w języku hclbrońskim? Arr zawstydzony mruknął: - Coś tam obiło mi się o uszy, ale nie wiedziałem, gdzie na skali szukać tych programów. Dex z politowaniem pokiwał głową. - No tak, tego się spodziewałem. Człowieku, ty jesteś kompletnie zielony. Jak się do tej pory uchowałeś w takiej wzruszającej nieświadomości? Masz szczęście, że trafiłeś na mnie. Widzę, że będę miał sporo roboty z wyjaśnieniem ci wszystkich prawd. Dowiesz się, czego już dokonaliśmy, a co jeszcze pozostało do zrobienia. Przede wszystkim będziesz musiał poznać nasz program. - Więc ty też, Dex? - Tak, należę do opozycji. Zresztą większość, zdecydowana większość obsługi bazy i prawie wszyscy naukowcy są z nami. - To dlaczego, skoro jest was tak wielu, nie zrobiliście tu czegoś podobnego, jak na Bix III czy Astcmie? - To nie jest takie proste, Arr. W kilku miastach garnizony silnie trzymają się cesarza, nic chcemy dopuścić do zbyt dużych zniszczeń. Wiesz, co by tu się działo, gdybyśmy chcieli przejąć władzę? Rząd by tak łatwo nie ustąpił, przecież Elma jest kluczową planetą Imperium. Rozpętałoby się prawdziwe piekło, przypuszczam, że zdolni byliby unicestwić całą planetę niż oddać ją w ręce opozycji. Przyjdzie czas, że władza przejdzie w nasze ręce bez walki. - Kiedy to może nastąpić, Dex? - Arr był zaszokowany tym, co usłyszał od kolegi, którego uważał zawsze za cichego, niepozornego wykonawcę rozkazów. - Kto wie, Arr, może wcześniej niż sądzimy. W całym Imperium wrze i upadek cesarza może nastąpić lada chwila. - No, chyba z tą chwilą to przesada. Tak od razu to się przecież nie stanie. - Co ty wiesz, Arr, dopiero dzisiaj, przed chwilą dowiedziałeś się o opozycji i nie znasz sytuacji na innych planetach. Według mnie Centrala powinna paść w ciągu najbliższych dni i to w zasadzie będzie koniec dyktatury. Arr zamyślił się. Brała go złość, że przez cały czas żył w nieświadomości tego, co dzieje się w Imperium. Czuł się oszukany przez system, który zapędził go do tej ogłupiającej pracy oferując w zamian idiotyczne programy rozrywkowe i audycje propagandowe. Zły był na siebie, że tak bezkrytycznie wierzył w to, co podawały oficjalne źródła. Nigdy nie interesowało go, co dzieje się w środowiskach innych grup społecznych. Jemu jako członkowi armii żyło się zupełnie nieźle i z własnego punktu widzenia nie miał powodów do narzekania. Zrozumiał teraz, że bardzo źle jest stać u boku, nie interesować się sytuacją polityczną, brać wszystko tylko z egoistycznych pobudek. W końcu świat się zmienia, a dla tych, którzy zapatrzeni są w czubek własnego nosa nie ma miejsca w nowoczesnej, prawdziwie demokratycznej społeczności. Nie wiedział jeszcze, jaka będzie jego rola w nowym systemie, przypuszczał jednak, że stracił tę ogromną szansę jasnego, odważnego spojrzenia w oczy swoich towarzyszy, którzy zawsze będą mogli zadać mu pytanie “gdzie wtedy byłeś?", a na które nie będzie umiał znaleźć odpowiedzi. ROZDZIAŁ XXI Gwiazdolot znajdował się w nadprzestrzeni. Szóstka pasażerów siedziała w ciasnej, nie przystosowanej do tej liczby osób, sterowni, Wszyscy byli ubrani w jednakowe, czarne kombinezony z odrzuconymi do tyłu kapturami. Przy pasie każdego spoczywały podręczne miotacze, tylko Ronnie miał swój zabytkowy, bębenkowy rewolwer. Za sterami siedział Hax, najlepszy z nich pilot i specjalista od techniki. Carlos spojrzał na chronometr i wyjął z kieszeni na piersiach paczkę papierosów. - Mamy jeszcze około kwadransa do wyjścia z nadprzestrzeni. Zapalimy jeszcze jednego i krótko przypomnimy, co do kogo należy - wyciągnął pudełko w stronę pozostałych. Spojrzał na Haxa. Ten nie spuszczając wzroku z ekranu mruknął: - Ląduję na krawędzi pasa. Nie wyłączam głównego silnika, programuję miotacz i czekam na wasz powrót. - W porządku. Teraz ty. Ronnie odruchowo dotknął swojej broni. - Wychodzę pierwszy. Po kilku krokach, zależy od odległości do wejścia, strzelam w zabezpieczenie. Nie oglądam się na was, biegnę do windy. Carlos skinął głową. - Bracia? - Skaczemy pięć sekund po Ronnim. Wpadamy do budynku, neutralizujemy strażników. Osłaniamy was. - Dobra. Tidi? Blondynek odchrząknął. - Idę razem z tobą zaraz za braćmi. Wsiadamy do windy, jedziemy wraz z Ronnim na czternasty poziom. Zostaję przy windzie. Ty z Ronnim idziecie po Jora. Ubezpieczam was. Wracamy wszyscy na dół. - W porządku. Co dalej? - spojrzał na Croyna. - Przez cały czas kontrolujemy sytuację. Osłaniamy wasz powrót na statek. Po waszym wyjściu skaczemy przez drzwi, rozwalamy strop. Na statek wchodzimy ostatni, - Hax? - Bracia wsiadają. Od razu pełny ciąg. Trzy sekundy po starcie strzelam. Siedem sekund i wchodzę w nadprzestrzeń. Wszystko. - Dobra. Ronnic? - Po wprowadzeniu Jora układam go w diagnosterze. Podłączam aparaturę. W czasie lotu kontroluję działanie sprzętu medycznego. Carlos ponownie skinął głową. - To byłoby w zasadzie wszystko. Jeżeli całość pójdzie zgodnie z planem i nie będzie żadnych nieprzewidywanych trudności, to cała akcja od momentu lądowania do startu nie powinna nam zająć więcej niż dwie minuty. Sprawdźcie jeszcze ekranizatory i odbezpieczcie miotacze - spojrzał na chronometr. - Kończymy palenie. Od tej chwili panuje bezwzględna cisza. Za kilka minut wychodzimy z nadprzestrzeni. Śledził z napięciem ekrany. Czas wlókł się powoli, w pewnym momencie w centralnym punkcie pulpitu rozbłysło pomarańczowe światło. Gwiazdolot wyszedł z nadprzestrzeni. Prawie jednocześnie na dolnym ekranie zaczęła migotać fioletowa poświata. Znaleźli się w stożku helbrońskicgo namiernika. ROZDZIAŁ XXII Do zakończenia dyżuru pozostało im już niewiele ponad dwie godziny. Po ostatniej wymianie zdań rozmawiali niewiele. Dex w kilku słowach streścił program opozycji. Arr wciąż nie mogący dojść do siebie poprosił kolegę o ciszę, chciał wszystko jeszcze raz dokładnie przemyśleć. Siedział teraz swoim zwyczajem wpatrzony w ekran telewizora, lecz nic z tego, co nadawano, nie docierało do niego. Na ekranie przesuwały się bajecznie kolorowe postacie jakiejś rewii, ostre dźwięki muzyki wdzierały się w uszy siedzących w ciasnym pomieszczeniu dyżurnych. Dex leniwie rozciągnięty w swoim fotelu bezmyślnie spoglądał w ekran. Myślami był już w swoim pokoju, marzył o łóżku, w którym już za dwie godziny będzie mógł wygodnie się ułożyć i spać, spać, odespać ten przeklęty dyżur. Myśli Dexa błądziły jeszcze dalej. Do zakończenia służby w armii helbrońskiej pozostały mu już niespełna dwa miesiące. Wróci wtedy na rodzinną Collisi, w co wierzył, zastanie tam już inny rząd, w skład którego wejdą przyjaciele z opozycji. Leniwie biegnące myśli zakłóciła nagle gwałtowna zmiana na ekranie telewizora. Pojawiła się na nim plansza wywoławcza Centrali, przebiegły jakieś błyski, zakłócenia, wreszcie obraz uspokoił się. Na ekranie ukazała się popularna spikerka, lecz zamiast normalnego, zawodowego uśmiechu twarz miała ściągniętą, w oczach czaił się źle ukrywany lęk. W dyżurce namierników rozległ się drżący głos: - Uwaga! Przerywamy nadawanie audycji. Na wszystkich kanałach telewizji helbrońskiej rozpoczynamy transmisję z pałacu cesarskiego. Głos zabierze naczelnik Imperium Helbron, profesor Aan Etroz. Dex zerwał się z fotela. - Człowieku obudź się! Zrób głośniej! - krzyknął w stronę siedzącego bliżej telewizora Arra. - Stało się, już się stało! Cesarz upadł, Arr, będziemy mieli inny rząd, będzie prawdziwa demokracja! Arr siedział oniemiały. To wszystko stało się zbyt szybko, nie potrafił zebrać myśli, czuł w głowie ogromny zamęt. Rozwartymi szeroko oczami wpatrywał się w ekran. Właśnie rozpoczynała się transmisja. Kamera ukazała wielką salę tronową, w której tłoczyło się mrowie ludzi. Oczy wszystkich zebranych były utkwione w imponujących rozmiarów podwyższeniu, na którym stały dwie postacie. W jednej z nich Arr rozpoznał cesarza Villfermenta XII ubranego w zwykły, cywilny strój. Obok stał wysoki, szpakowaty mężczyzna o szczerej, jasnej twarzy. Szarymi oczami, w których błyszczało podniecenie rozglądał się po sali, wreszcie na znak operatora kamery podniósł do góry lewą rękę. Szmer na sali ucichł w jednej chwili, zapanowała głęboka, pełna powagi i napięcia cisza. Szpakowaty mężczyzna podszedł do mikrofonu, cesarz po chwili wahania podążył za nim. Mężczyzna spojrzał na władcę i wymownym gestem wskazał mikrofon. Cesarz westchnął głęboko i odezwał się cichym, zrezygnowanym głosem: - Helbrończycy! Mówi do was cesarz wielkiego i wiecznego Imperium Helbron. Pragnąc położyć kres bratobójczym walkom, jakie ogarnęły wicie planet Imperium i zapobiec dalszym ofiarom wśród ludności zwracam się do was z apelem. Zaprzestańcie walk, które pochłonęły już dziesiątki milionów istnień, złóżcie broń i stańcie w jednym szeregu do naprawy zniszczeń. Ja, cesarz wielkiego Imperium Helbron, Villfenncnt XII przekazuję oto na oczach wszystkich obywateli naszego narodu władzę w ręce obecnego tu profesora Etroza. Od tej chwili jest on jedynym i prawowitym władcą Helbronu. Wypełniajcie jego wolę tak, jak dotąd czyniliście na moje rozkazy. Pamiętajcie, że niezależnie od ustroju, władcy i stosunków wewnętrznych najważniejszym obowiązkiem obywatela jest dbać o wielkość i niezależność naszej wielkiej ojczyzny. Cesarz spuścił głowę i cofnął się trzy kroki. Na sali nadal panowała cisza. - Obywatele! Bracia i siostry wielkiego narodu helbrońskiego! - zabrzmiał dźwięczny głos profesora. - Oto nadszedł wielki dzień w historii naszego Imperium. Po długich latach despotycznych rządów militarystów, po mrocznych rozdziałach naszej historii nad Helbronem zaświeciła gwiazda wolności. Wieloletnia, okupiona milionami ofiar walka naszego narodu o przywrócenie prawdziwej demokracji i swobód obywatelskich zakończyła się powodzeniem. Mówię do was w imieniu Tymczasowego Komitetu Narodowego, który od dziś sprawuje władzę w Imperium. Wzywam wszystkich naczelników grup opozycyjnych na planetach Helbronu do utworzenia Planetarnych Rządów Tymczasowych. Wszystkich tych, którzy dotychczas stali u boku dyktatury militarnej wzywam do zaprzestania walk. Cały nasz naród musi zjednoczyć się w staraniach o wspólne tworzenie nowej państwowości, lepszej dla społeczeństwa Helbronu, dającej wszystkim narodom Galaktyki gwarancję pokoju i bezpieczeństwa. Skończył się okres tyranii i dyktatury, skończyły się hegcmonistycznc zapędy cesarza i generałów. Od dziś Imperium Helbron wkracza na drogę pokojowego współistnienia z narodami Galaktyki. Z dniem dzisiejszym ogłaszam rozwiązanie Międzyplanetarnej Helbrońskiej Partii Militarnej. Władza przechodzi w ręce cywilne. Po zapanowaniu całkowitego spokoju na naszych planetach, po zorganizowaniu i okrzepnięciu planetarnych rządów zostanie zwołany kongres narodowy, na którym dokona się wyboru parlamentu, w skład którego wchodzić będą przedstawiciele wszystkich planet z równym prawem głosu. Spośród członków parlamentu zostanie wybrany rząd Imperium, na czele którego stanie zwycięzca w wyborach wcwnątrzparlamcntarnych. Rządy planetarne zachowają suwerenność i wolną rękę we wszelkich działaniach gospodarczych, handlowych i społecznych. Parlament sprawował będzie jedynie rolę koordynującą i doradczą dla planetarnych rządów. W jego gestii pozostaną siły zbrojne bezpośrednio mu podlegające. Sprawa kontaktów międzynarodowych, jeśli będą to stosunki pokojowe, pozostanie do indywidualnego rozpatrzenia przez rządy planetarne. Pozostaje jeszcze jedna sprawa rzucająca ponury cień na okres władzy cesarskiej. Nie można jej dziś, w tym wielkim dla naszego narodu dniu, pominąć. Chodzi o los tych planet, które w wyniku Wielkiej Wojny zostały wcielone do Imperium. Z dniem dzisiejszym planety te odzyskują prawo do decydowania o swojej przyszłości. Powstaną na nich rządy złożone z przedstawicieli rdzennej ludności i rządy te zadecydują o przyszłości swojej ojczyzny. W głos przemawiającego wdarł się nagle przeciągły buczek wywołania namiernika. Arr drgnął i rzucił okiem na pulpit. Jarzyła się na nim czerwona lampka, znak, że w stożku namiernika znalazł się jakiś statek. - Hej, Dex, jakiś gwiazdolot zbliża się do Elmy. Ten machnął ręką. - Daj mi spokój! Słuchaj lepiej przemówienia. - Ale regulamin... - Wiesz co ci powiem, Arr? Mam w dupie ten regulamin razem z jego twórcami. Dzieją się takie ważne rzeczy, a ty trujesz o jakimś zasranym regulaminie. Arr wykrzywił się. - Słuchaj, Dex, tak nie można... - Zamknij się wreszcie! - przerwał mu ze zniecierpliwieniem. - Sam się tym zajmnij, skoro nie masz nic lepszego do roboty - dodał po chwili z pogardą i demonstracyjnie odwrócił się plecami do kolegi. Arr przez chwilę wahał się, rzucił okiem w ekran telewizora. Etroz ciągle przemawiał. Ociągając się podszedł do konsolety, uderzył palcem w klawisz wywołania. - No, co tam jest? - rzucił w mikrofon zupełnie nieregulaminowo. Po drugiej stronie przez chwilę panowała cisza, wreszcie dal się słyszeć głos: - Tu gwiazdolot eksplorerski TST-15-36-003. Tu gwiazdolot eksplo... - Streszczaj się, facet, o co chodzi? - bezceremonialnie przerwał Arr. Rzucił okiem na Dexa, chciał zobaczyć, jakie na koledze zrobi wrażenie tak jawne deptanie regulaminu. Tymczasem po drugiej stronie znów zapanowała cisza. Po chwili odezwał się niepewny głos: - Mam awarię. Proszę o pozwolenie lądowania. Powtarzam. Mam... - Ląduj sobie w cholerę i daj mi spokój! - krzyknął Arr i wyłączył odbiór. Podszedł do swojego fotela i zagłębił się w wygodnym siedzeniu. - No i jak, powiedział coś ciekawego? - zapytał wpatrując się w ekran. - Później ci streszczę, słuchaj dalej. Z zadowoleniem stwierdził, że głos Dexa brzmiał odrobinę serdeczniej niż parę minut temu. “Nie jest najgorzej" - pomyślał i skupił całą uwagę na przekazie telewizyjnym. Naczelnik Etroz ciągle przemawiał. ROZDZIAŁ XXIII W centralnym punkcie pulpitu rozbłysło pomarańczowe światło. Prawic jednocześnie na dolnym ekranie zaczęła migotać fioletowa poświata. Znaleźli się w stożku helbrońskicgo namicrnika. Carlos z napięciem wpatrywał się w ekran. Dość długo nic się nie działo. Było to w najwyższym stopniu niezrozumiałe. Sygnał ze stacji namiernika powinien nadejść natychmiast, przynajmniej znając Helbrończyków zawsze tak było. Dopiero po około minucie z głośnika padły krótkie, nerwowe słowa. - No, co tam jest? Zaskoczony Carlos przez chwilę milczał. Czegoś podobnego nie oczekiwał. Gdyby to było w obszarze Lagh, zbytnio by się nie zdziwił, ale przecież byli na Elmie, w środku Imperium Ilclbron! Zauważył jeszcze, że wizja w dalszym ciągu była wyłączona. - Tu gwiazdolot cksplorerski TST-15-36-003. Tu gwiazdolot eksplo... Carlos trzymał się ciągle swojej roli. Brutalnie przerwał mu głos Helbrończyka: - Streszczaj się, facet, o co chodzi? Carlos zdezorientowany spojrzał na stłoczonych poza zasięgiem kamery towarzyszy. Ich miny były dobitnym potwierdzeniem nienormalności sytuacji. “Co, do diabla, tam się dzieje" - pomyślał i poczuł niepokój. Sytuacje dziwne, nietypowe zawsze nosiły w sobie znamiona niespodzianek, przeważnie przykrych. - Mam awarie. Proszę o pozwolenie lądowania. Powtarzam. Mam... Z niepokojem spostrzegł, że słowa te zabrzmiały niepewnie. Obawy przekreślił mu zniecierpliwiony głos z Elmy: - Ląduj sobie w cholerę i daj mi spokój! Błękitna lampka przy ekranie wizji zgasła. Sytuacja przechodziła wszelkie oczekiwania. Helbrończyk wyłączył odbiór! Carlos rzuciłem okiem na towarzyszy, rozłożył ręce. - Rozumiecie coś z tego? - mruknął. Odpowiedziało mu milczenie. Najemnicy byli równie zaskoczeni, jak ich dowódca. - Ciekawe, co tam się stało. W każdym razie musimy działać zgodnie z planem. Hax! Przejmij sterowanie. Carlos wstał i podszedł do swoich kolegów. Ciągle wpatrywał się w ekrany, nic jednak w ich wyglądzie się nie zmieniło. Lądowanie miało odbywać się na normalnych silnikach magnetycznych. Gwiazdolot schodził powoli, przebijając się przez atmosferę. Komputer pewnie prowadził statek na lądowisko w Centrum Medycznym. W sterowni panowało milczenie. Do rozpoczęcia akcji pozostało już bardzo niewiele czasu. Ronnie stał najbliżej śluzy, trzymał w dłoni swój rewolwer i raz po raz obracał bębenek. Wszyscy nasunęli na głowy kaptury zaopatrzone w maski. Spod czarnego, matowego materiału widać było tylko oczy. Piątka zamaskowanych mężczyzn sprawiała niesamowite wrażenie. Gwiazdolot obniżał się coraz bardziej, na ekranach widać już było kompleks zabudowań Centrum. W niewielkiej odległości od budynków stały okręty floty helbrońskiej. Ich liczba zgadzała się z tym, co zanotowała Angie. Hax przeszedł teraz na sterowanie ręczne. Z ogromną precyzją skierował gwiazdolot na sam skraj lądowiska. Dziwne wciąż było, że nikt się nie zainteresował manewrami wyczynianymi przez Haxa. Z zewnątrz musiało to wyglądać, jakby pilot był kompletnie pijany. Statek kołysał się na boki, obniżał wysokość skokowo, zataczał się, krążył nad całą płytą lądowiska. Mogło się wydawać, że lada chwila runie na stojące na płycie okręty. Wszystko to jednak było wynikiem przemyślanych, celowych działań Halnejczyka. Gwiazdolot niby przypadkiem skierował się na skraj lądowiska, z ogłuszającym hukiem amortyzatorów osiadł w odległości około sześćdziesięciu metrów od głównego wejścia do budynku. Nadal nic się nie działo. Przez kilka sekund najemnicy stali nieruchomo, wreszcie Carlos skinął głową na Ronniego. Ten nacisnął przycisk wyzwalacza na drzwiach śluzy. Wejście powoli otworzyło się. Ronnie wyskoczył na lądowisko, rozejrzał się szybko na boki. W zasięgu wzroku nie było nikogo. Ocenił odległość do wejścia, obok drzwi ledwie widział punkt, który był jego celem. Podbiegł kilka kroków, aparatura zabezpieczająca nieco wyraźniej odcinała się od gładkiej powierzchni. Przyklęknął, starannie wycelował z oburącz trzymanego rewolweru. Powietrzem targnął ogłuszający huk. Ronnie zerwał się z ziemi i pędem ruszył w kierunku wejścia. Kątem oka dostrzegł wielką dziurę o regularnych brzegach w bloku zabezpieczenia, co zresztą nie było dla niego niespodzianką. Z tej odległości nigdy nie chybiał. Wbiegł do budynku. Na pierwszy rzut oka wewnątrz nie było nikogo. Nie oglądając się na boki pognał w kierunku windy. Odetchnął z ulgą, drzwi były otwarte. Stanął plecami do ściany i spojrzał ku wejściu. Do drzwi zbliżali się właśnie Selvańczycy. Wbiegli na korytarz, jeden pobiegł dalej, drugi otworzył gwałtownie drzwi do pomieszczenia po lewej stronie korytarza. Przez chwilę korytarz rozbłysnął upiornym blaskiem. Z otwartego pomieszczenia dobiegł rumor przewracanych sprzętów. Croyn silnie zatrzasnął drzwi. Otworzył jeszcze pozostałe pomieszczenia, ale tym razem nie strzelał. Tidi z Carlosem w tym czasie dobiegali już do windy. Nagle rozległ się krzyk Selvańczyka: - Uważaj, Ronnie! Ziemianin błyskawicznie odwrócił głowę. Z przeciwległego końca korytarza dostrzegł błysk i w tej samej chwili potężny blok wyrwany ze ściany o kilka centymetrów od jego głowy z hukiem upadł na podłogę. Odpryski muru boleśnie uderzyły go w twarz. Strażnik nie zdążył wystrzelić po raz drugi. Strzał Tidiego zamienił go w chmurę zjonizowanego gazu. - Wsiadaj! - ryknął Carlos i pociągnął Ronniego do windy. Tidi był już wewnątrz, winda po chwili ruszyła. Tymczasem na korytarzu pozostało dwóch Selvańczyków bacznie rozglądających się na boki. - Ilu tam było, Croyn? - Garrel wskazał głową drzwi. - Dwóch. - Dobrze, że strzelają laserami. Gdyby mieli miotacze, byłoby o jednego z nas mniej. - Nie zauważyłeś go? - Patrzyłem akurat na wyjście. Wydawało mi się, że ktoś tamtędy przebiegał. - Na drugi raz uważaj. Ja obserwuję lewą stronę, ty prawą. W razie czego wal do wszystkiego, co się rusza. Croyn skinął tylko głową. Korytarz był pusty. Nikt nie pojawił się sprawdzić, co może oznaczać ten hałas na korytarzu. “Posnęli, czy co?" - Selvańczyk nie potrafił zrozumieć bierności obsługi Centrum. Przecież był dzień, wszyscy pracowali, normalne więc byłoby, gdyby w budynku panował duży ruch. Tymczasem oprócz strażników nikogo dotąd nie spotkali. - Jak myślisz, Garrel, czy to już wszyscy strażnicy z tego poziomu? - rzucił do brata nie zaprzestając obserwacji swojej części korytarza. - Ty rozwaliłeś dwóch, Tidi załatwił jednego. W tamtej dyżurce powinno siedzieć jeszcze co najmniej dwóch. Nie wiem, dlaczego nie wychodzą. - Cholera, boję się, że szykuje się tu jakieś grubsze świństwo. Cała ta sytuacja paskudnie mi się nie podoba. Gdzie jest personel ośrodka?! - Nie zaprzątaj sobie tym głowy, pomyślimy po akcji, Croyn. Pilnuj swego korytarza. Bracia zamilkli. Nadal w Centrum Medycznym nie było reakcji na ich wtargnięcie. Winda z sykiem zatrzymała się na czternastym poziomie. Tidi ostrożnie wysunął głowę. W polu widzenia znalazło się dwóch ludzi ubranych w zwykłe dla naukowców białe kombinezony. Poza nimi na korytarzu nie było nikogo. Wyskoczył z windy, strzelił. Do najbliższego Helbrończyka miał nie więcej niż dziesięć metrów. Nie mógł nie trafić. Dojrzał jeszcze rozszerzone zdumieniem oczy tamtego. Było to ostatnie wrażenie, jakie odebrał helbroński laborant. Promień antyprotonów trafił go w szyję. Oślepiający błysk anihilacji na ułamek sekundy rozświetlił korytarz. Drugi z mężczyzn nie zdążył się nawet odwrócić. Miotacz Tidiego zamienił go w porcję energii. - Droga wolna, lećcie - krzyknął półgłosem. Carlos z Ronnim biegiem ruszyli w kierunku gabinetu Matkinsa. Tidi bacznie obserwował korytarz. Nagle dostrzegł otwierające się gdzieś w końcu drzwi. Wypadło z nich trzech ludzi w mundurach i rzuciło się pędem w kierunku windy. Tidi spokojnie wycelował, lecz widząc, że strażnicy są bez broni nie strzelał. Tamci zauważyli go wreszcie. Dzieliło ich od niego około dwudziestu metrów. Zatrzymali się niepewnie. Jeden z nich wyciągnął rękę. - Hej, kto ty jesteś? Co to za głupia maskarada? Uważaj, co trzymasz w ręce, możesz jeszcze narobić głupstw - odezwał się po helbrońsku. Pozostali przyglądali mu się ciekawie. Jeden wolno przesunął rękę w kierunku kabury z pistoletem. Tidi nie czekał dłużej. Nacisnął przycisk wyzwalacza, przymknął oczy. Owionęła go fala gorącego powietrza, do nosa doszedł zapach zjonizowanego gazu. Gdy otworzył oczy w miejscu, gdzie uprzednio stali strażnicy ziała w podłodze duża wyrwa o rubinowych z wolna czerniejących, poszarpanych brzegach. “Chyba trochę przesadziłem, muszę uważać, bo rozwalę cały budynek" - pomyślał. Ronnie i Carlos dobiegli do drzwi gabinetu. Zatrzymali się na chwilę. Carlos nacisnął klamkę, drzwi były zamknięte. - Strzelaj w zamek, tylko ostrożnie. Najlepiej z lasera - mruknął Ronnie. - Ta moja armata narobiłaby tu trochę za wiele huku, jeszcze byśmy ich pobudzili - dodał z grymasem uśmiechu. Carlos wycelował. Świetlisty promień trafił w zamek wyrywając go wraz z częścią futryny. Kopnięciem Carlos otworzył drzwi na oścież, wpadł do wnętrza. Czuł na plecach oddech kolegi. W gabinecie siedział starszy, siwy mężczyzna. Odwrócił głowę od telewizora i spojrzał na napastników. W oczach zalśnił błysk przerażenia. Potem, po chwili, pokiwał głową. Odwrócił się z powrotem do telewizora, wskazał ręką na przeszklone drzwi. - To już niepot... Tylko tyle zdążył powiedzieć nim laserowy promień dosięgną! jego głowy. Rozległ się głuchy trzask. Z głowy uczonego trysnęła fontanna krwi przemieszanej z kawałkami kości i mózgu. W jednej chwili cały pulpit i podłoga zabarwiły się na czerwono. Matkins jak kłoda zwalił się z fotela. - Wyłącz zasilanie. To chyba to urządzenie - lufą pistoletu Carlos wskazał błyszczący prostopadłościan. Szybkim krokiem podszedł do małych, przeszklonych drzwi w ścianie gabinetu. - Już wyłączone - mruknął Ronnie. Carlos wszedł do zastawionego aparaturą pomieszczenia. Pod lewą ścianą na specjalnym stole leżał człowiek. Od razu można było rozpoznać w nim Ziemianina. Czaszkę leżącego spowijała plątanina najróżniejszych przewodów. Całe ciało pokryte było maleńkimi, ledwo dostrzegalnymi drucikami. Oczy leżącego były zamknięte, klatkę piersiową poruszał słaby oddech. Carlos zastanawiał się przez moment, czy odłączenie przewodów nie spowoduje poważniejszych urazów. Wzruszył ramionami i zdecydowanym ruchem szarpnął za kable. Ustąpiły po pewnym oporze, na skórze ogolonej czaszki pokazały się kropelki krwi. Carlos sprawdził, czy leżący nie jest jeszcze do czegoś podłączony, po czym pochylił się i przerzucił sobie nieprzytomnego przez ramię. Był lżejszy niż należało oczekiwać. Szybkim krokiem wrócił do gabinetu. - Idziemy. Zobacz, co na korytarzu. Ronnie wychylił się. - Nic, cisza. Tidi czeka na nas przy windzie. - Okay, ruszamy. Wybiegli z gabinetu. Na korytarzu nadal panował bezruch. Podbiegli do windy. Tidi wskazał głową nieprzytomnego mężczyznę. - To ten? - Chyba. Innego nie było. Co u ciebie? - Trzech strażników. - Bez problemów, jak widzę? - Jak widzisz. Ten krótki dialog odbywali już w drodze powrotnej na pierwszy poziom. Po kilkunastu sekundach winda zatrzymała się. Otworzyły się drzwi. Oczom ich ukazała się czarno odziana postać Selvańczyka z wycelowanym miotaczem. - Dobra, to tylko my. Carlos ruszył pędem w stronę wyjścia. - Szybciej, chłopcy, nie ma sekundy do stracenia. Po chwili wybiegł już z budynku. Bieg z nieprzytomnym, przewieszonym przez ramię mężczyzną nie był łatwy. Do śluzy gwiazdolotu pozostało mu już niewiele więcej niż dziesięć metrów, gdy ogłuszył go huk. Oślepiający błysk wykwitł na ścianie gwiazdolotu. Podmuch powietrza targnął nim mocno. Potknął się, z trudem utrzymał równowagę. Zza jego pleców dochodziła kanonada, powietrze raz po raz przeszywał huk broni Ronniego. Carlos dopadł wejścia, błyskawicznie wskoczył do środka i zrzucił z ramion Jora. Wyjął miotacz i spojrzał w kierunku Centrum. Rozgorzała tam dramatyczna walka. Ronnie i Tidi biegnąc do statku ostrzeliwali się. Bracia klęcząc na podłodze strzelali w głąb korytarza, gdzie widniały postacie w mundurach. Ronnie już dobiegł do statku. Carlos podał mu rękę, ten wskoczył do środka. Wyciągnął teraz rękę do Tidiego, gdy wtem blondynek zachwiał się. Podniósł ręce do piersi i upadł twarzą do ziemi. Carlos z przerażeniem zobaczył wielką dziurę w plecach przyjaciela, z której buchały strumienie krwi. Wiedział, że nikt nie jest w stanie mu pomóc. - Szybciej! - ryknął do Selvańczyków. Nagle cały gwiazdolot zatrząsł się, przez kadłub przebiegła przeciągła wibracja. Carlos drżał na myśl, co będzie, gdy Helbrończycy użyją miotaczy antymaterii. Selvańczycy tymczasem ruszyli w stronę gwiazdolotu. Przed odwrotem wygarnęli jeszcze w strop korytarza. Zapłonęło przez ułamek sekundy małe słońce i cały ogromny fragment korytarza zapadł się z ogłuszającym hukiem. Wszystko skryła chmura kurzu. Po chwili wyłonił się z niej zataczający się człowiek. Biegł niezdarnie w kierunku gwiazdolotu trzymając się za ramię. Carlos wciągnął go do wnętrza. - Co z nim? - wychrypiał. Tamten wykonał gest rezygnacji, syknął z bólu. - Dosięgnęli go, skurwysyny, już po wybuchu. - Kto to był? - Croyn. Szkoda chłopa. Carlos zatrzasnął drzwi. - Hax! Teraz! - krzyknął i rzucił się na podłogę. Gwiazdolotem targnęło. Halnejczyk uruchomił silniki anty grawitacyjne. Statek w mgnieniu oka wzbił się na kilka kilometrów, zyskali w ten sposób ułamki sekund przewagi. Wszystko zależało teraz od tego, kto szybciej strzeli: czy automaty celownicze naziemnej obrony zdążą przestawić celowniki, czy Hax naciśnie przycisk wyzwalacza. Trzy sekundy od chwili startu wlokły się niemiłosiernie. Oczy wszystkich były utkwione w ekranach. Widać było na nich z dużej wysokości cały obszar Centrum, nad którym nagle zalśnił przejmujący blask. “Zdążyliśmy" - przemknęło Carlosowi przez myśl. Nie miał czasu pomyśleć nic więcej. Na ekranie zawirowały błyszczące, koncentryczne kręgi. Gwiazdolot wszedł w nadprzestrzeń. ROZDZIAŁ XXIV Siedzieli w cieniu drzew w pięknym, zadbanym ogrodzie na tyłach domu pamiętającego jeszcze czasy sprzed Wielkiej Wojny. Zapach świeżej, wiosennej zieleni roztaczał wokoło nastrój pogodnej, towarzyskiej sielanki. Czterech mężczyzn rozsiadło się wygodnie w wielkich, ogrodowych fotelach. Dziś mieli pierwszy od wielu tygodni wolny dzień, wczoraj zakończyło się ostatnie, organizacyjne posiedzenie rządu. Wszyscy czterej zostali wybrani na eksponowane stanowiska, co zresztą nie stanowiło dla nikogo niespodzianki. Ich zasługi w walce z okupantem były przecież ogromne i niepodważalne. Zdawali sobie sprawę, jak wielka odpowiedzialność ciąży na nich, ile jeszcze zostało do zrobienia. Planeta zachłysnęła się wolnością, euforia po tak nieoczekiwanym odzyskaniu niepodległości trwała nadal. Tymczasem wiele dziedzin życia było w ruinie, trzeba było praktycznie od zera odbudować szkolnictwo, naukę, przemysł, a przede wszystkim siły zbrojne, które w ogóle nie istniały. Ols westchnął ciężko, pogładził się po brodzie. - Taak, panowie. Najtrudniej będzie zorganizować armię. Przecież nie mamy ani jednego człowieka, który znałby się na współczesnej technice bojowej. Sprawa sprzętu została zasadniczo załatwiona, możemy na początek stworzyć eskadry niszczycieli, resztę zakupimy w późniejszym terminie. Tylko kim obsadzimy tę flotę, komu powierzymy naczelne dowództwo? Macie jakieś propozycje? - Wydaje się, że nikt z Ziemian nie da sobie z tym rady. Myślę oczywiście o tych, którzy mieszkają na Ziemi. Z kolei ci z planet niezależnych jakoś nie kwapią się do przyjazdu na Ziemię, pomimo szerokiej akcji propagandowej, jaką rozwinęliśmy w Galaktyce. Wniosek stąd taki, że na początek trzeba będzie zatrudnić przedstawicieli innych narodów. Nie jest to najszczęśliwsze rozwiązanie, ale co nam pozostaje? - zastanawiał się Lan. - Ja mam propozycję. Wydaje mi się, że będzie odpowiadać nie tylko wam, ale i znacznie szerszemu gremium - odezwał się milczący dotychczas Jor. - Słuchamy, mów. - Wiecie, że ściąganie tu przedstawicieli innych ras i powierzanie im tak ważnych stanowisk może wywoływać protest społeczeństwa, czemu z kolei trudno się dziwić po tylu latach okupacji. Rozmawiałem już wstępnie z kimś, kto byłby skłonny przyjąć dowództwo floty i muszę wam przyznać, że o lepszego fachowca byłoby bardzo trudno w całej Galaktyce. - Czy to jest Ziemianin? - zapytał Brit. Jor skinął głową. - Tak, Ziemianin. Obywatel jednej z niezależnych planet. Mógłby uzyskać ziemskie obywatelstwo, z tym nie byłoby problemów. - Kto to jest? Znamy go? - Bezpośrednio nie, ale wiele o nim słyszeliście. Postać znana w całej Galaktyce. To Carlos. - Co!? - krzyknął Ols. Zapadła dłuższa chwila ciszy. - Tak, panowie. Po akcji na Elmie dość dużo z sobą dyskutowaliśmy. - I już wtedy pomyślałeś o takich sprawach? - w głosie Brita było uznanie i podziw. Jor uśmiechnął się skromnie. - Tak mi jakoś wpadło do głowy. Otóż Carlos wyraził gotowość podjęcia pracy na Ziemi, zresztą nie tylko on. Również jego dwaj przyjaciele, Ronnie, też Ziemianin i Hax, Halnejczyk mają już dość wojaczki. Ten ostatni też bardzo by nam się przydał, to doskonały fachowiec od konstrukcji pojazdów międzygwiezdnych. Potrzeba tylko naszej wspólnej zgody, aby wszyscy tu się zjawili. Jedynym ich warunkiem jest otrzymanie obywatelstwa dla siebie i swoich żon. - To bardzo ciekawa propozycja, Jor. Moje uznanie, że pomyślałeś o tym jeszcze na wygnaniu. Myślę, panowie, że nie będziemy zgłaszać sprzeciwu - Brit pytająco spojrzał na Olsa i Lana. Tamci pokręcili głowami w milczeniu. - Wobec tego, Jor, na tobie spoczywa obowiązek sprowadzenia tych ludzi na Ziemię. Masz z nimi, oczywiście kontakt? - Tak, mogę się z nimi połączyć. Można by również sprowadzić na Ziemię jeszcze jedną parę. - Kogo mianowicie? Jor z uśmiechem spojrzał na Lana. - Twojego dobrego znajomego. Prena i jego żonę. - Ach właśnie! Co się z nim dzieje? Jakoś nie przyszło mi do głowy spytać o jego losy. Jor zaśmiał się cicho. - Pren mieszka gdzieś w granicach Primus z żoną Primusanką. Z tego, co słyszałem od Carlosa wynika, że chciałby wrócić na Ziemię. Jego żona może nam się przydać, skończyła studia chemiczne, a wiecie zapewne, na jakim poziomie stoi ta nauka w Primus. - Oczywiście, nie ma się nad czym zastanawiać. Ściągnij i tę parę, potrzeba nam teraz każdej pary rąk i każdej mądrej głowy. Przed nami jeszcze tyle pracy, sami przecież wiecie. Bez pomocy z zewnątrz nie damy rady stworzyć silnego i stojącego na wysokim poziomie państwa. Zapadła cisza, wszyscy pogrążyli się we własnych myślach. Zdawali sobie sprawę z ogromu zadań, jakie stoją przed nimi. Czasami tylko, nie przyznając się do tego stawiali sobie pytanie, czy walka, którą prowadzili, coś dała. Czy tyle ofiar, które pochłonęły działania przeciw okupantom, było potrzebnych. Czy oni sami położyli w sprawie odzyskania niepodległości tak wielkie zasługi, by stawiano ich w gronie bohaterów. Przecież niepodległość Ziemi nie była ich zasługą, gdyby nie wewnętrzny przewrót na Helbronie, do dziś prowadziliby tę swoją szaleńczą, beznadziejną walkę. Zdawali sobie jednak sprawę, że walka ta była niezbędna dla podtrzymania na duchu milionów obywateli udręczonej planety. Wiedzieli, że z walki nie można zrezygnować nigdy, że musi się toczyć zawsze do bardzo wątpliwego zwycięstwa lub do całkowitej klęski. Taka jest już natura Ziemian i na przestrzeni wielu tysiącleci historii planety nic się w tym względzie nie zmieniło. Dzień z wolna zbliżał się do końca.