Jacek Dehnel Pochwała Przemijania Orfeusz Stali u wrót Hadesu, cerber cicho jęczał, on czuł na szyi oddech, kobiecy obłoczek, ona widziała pleców wysklepioną konchę, gdy pochylał się lekko przed nicią pajęczą. Stali u wrót Hadesu, chłód skronie zlizywał, jemu ciążyła liry wielostrunność smętna, jej - skraj policzka siny, ginący w półcieniach i na kolumnie szyi namiętność nieżywa. Stali u wrót Hadesu, milczeli oboje o tym, że muszą zerwać strunę albo dotyk. A ona była srebrna i smutna jak gotyk a on ust pozłociste zamykał podwoje. I w tamtym półobrocie szklanego profilu, w dźwięczącym gorzką nutą dwóch źrenic zaśpiewie ona mdłych asfodeli czytała skomlenie on czytał heksametry z ciemnego porfiru. Coraz bardziej w półmroku zawiesistym bledli: ona - zrywając z szyi milczące korale dawała mu na drogę rytm i nowe skale. On, zakrywając oczy przed wstydem wyboru, układał wiązki rytmów wiecznego kanonu i wstępował w objęcia płonącej tragedii. 16. III. 1999 * * * I nie to ważne że zmierzcha się nad miastem lampy na długich łodygach rozkwitają w rosie I nie to piękne że ludzie ludzie ludzie i księżyc wschodzi najjaśniejszy neon I nie tym życie że kręci się planeta ostatnie owoce z grubej warstwy śniegu wygrzebują przekupki okląchłe anielice ten chłopiec po drugiej stronie ulicy zbyt ludzki by wzlecieć zbyt lekki by stąpać wskakuje na krawężnik o dziesięć centymetrów za wysoko niż wymaga praktyka i rozsądek ten kiedy biegnie do kwiaciarni kupić orchideę kiedy biegnie do księgarni grzebać w brzuchach dzieł kiedy biegnie do świata by krwawić I nie to ważne i nie to piękne i nie to życie że to ja że dotrę na drugi brzeg ulicy ale te dziesięć nadmiernych centymetrów i zapach cyferblatu w wilgotnym powietrzu 5. III 1999 Hypnos I Na miękkich skrzydłach w nocne katarakty wzlatuje Hypnos przez mgławice ciemne w półsennych powiek zatrzaśnięte głębie pył srebrny sypie z księżycowej sakwy Na oczach kładzie smukłą dłonią z cienia okręty miasta światła dni i takty pod język wkrapla gorzką rtęć olśnienia. II Świtem pękają dwie harfy milczące - - ciemność ogrodów i mgliste marzenia Cyt - chory Hypnos przez mroki blednące spada do góry w obłoki mogilne Śmiertelni wstają powoli z uśpienia pył srebrny z oczu wypłakując chyłkiem 22. IV. 1999 6 Ranek Świt rodzi w mękach łysą słońca główkę, z nieba zwisają pokrwawione strzępy - łożyska chmury. Roztrzaskane lutnie grają w głębinach, a czarne odmęty niosą syrenie, zielonkawe ciałka. Dzień wstaje z łoża wieczornej boleści, gwiazda na dłoni spalonej roztarta pachnie korzennie. I nic mi się nie śni. 1997 Starość Pygmaliona Spośród wielu, których Olimp we krwi nurzał i w męce, Pygmalion, król, najwięcej wycierpiał i choć jego wątroba nie odrastała co noc lecz zeschła się w siną pestkę trzewi i choć głaz jego królestwa od dawna był zbyt ciężki, by go ruszyć z kolein błotnistych i choć wszystko dotykiem nie w złoto obracał a walał pyłem marmurowym dostąpił męki osobliwej oto stoi w oknie wieży okręt miłośnie tuli się do fali by ku innej się zwrócić za chwilę kupcy z Delos i Persji barwne szaty i bransolety błyszczące wykładają na prostokąty światła a on - stoi w oknie wieży zbyt słaby, by się odwrócić 7 jaskółki wiją gniazda w załomach skał figowiec wędrowcom znużonym cienia udziela i znużonym zmarłym kobiety u studni gwarzą a on - milcząc, stoi w oknie wieży czuje, jak nowe zmarszczki rodzą się w bólach skóry czaszka siwieje w popłochu włosów a dłonie słabną, zaciśnięte na berle i na dłucie zaciśnięte, słabną a jednak stoi, stoi w oknie wieży bo za plecami ciężki krok Galatei zapach starego ciała wyleniałego łona szorstkość i piersi siny rumieniec bo czysta biel marmuru już tylko w jasnym świetle nagich skałach żaglach okrętu mewie rozpiętej na niebie 21. VIII. 1999 Starzy bohaterowie Starzy bohaterowie z chorągwiami wstydu wloką się przez korytarz zakrywając dłonią zwisające z piżamy bure akselbanty rogatywkę chowają pod szpitalnym łóżkiem Żyją żyją bez końca i nie mogą przeżyć że żyją że minęła ich właściwa salwa ziemia patrzy z wyrzutem i słońce i księżyc na krew płynącą w żyłach ciała a nie gruntu Starzy bohaterowie omszali rycerze pielęgniarka narzeka potrząsając głową prześcieradło porwane husarskim rynsztunkiem pisuar obtłuczony damasceńską stalą 8 Wieczorem po kryjomu wyciągają pudło zaśniedziałych orderów dyplomów pocisków pucują falkonety halabardy szable po kątach rozstawiają stosy kul armatnich Przytupują w świetlicy w takt nieznanych pieśni nie potrafią z żołędzi i kasztanów sklecić konia krowy ludzika siedzą zawstydzeni z głową wciśniętą w szyi gwintowaną lufę tkać haftować wyszywać wyklejać z papieru tkać haftować ładować i cel pal z papieru 12. IV. 1999 Ludzie Patrz na nich jak na bramy o odrzwiach kamiennych patrz na nich jak w przepusty w skałach żyłkowanych wejścia wyjścia odejścia w nieszczęścia i szczęścia i w cnoty, i w rozpusty na jasne i na ciemne w tajemne przesieki w puszczy nieobjetej do znudzeń patrz na nich uparty póki nie będziesz w żelaza zawarty w mech na framudze 28. V. 2000 9 Iskariota Wziął więc kawałek chleba, umoczył go i dał Judaszowi Iskariocie, synowi Szymona. A zaraz potem wszedł w niego szatan. (Jan, 13, 26-27) Jakie to szczęście że nie w jabłku szatana dostał od Mesjasza Judasz co by to była za męka co by to był za harmider biedni egzegeci spoceni w habitach cóż zawinił pot ich tonsur dyskretna elegancja chleba * Co chcesz czynić uczyń teraz Błogosławieni którzy posiedli dar słowa Błogosławieni lakoniczni i oszczędni Rozporządzający ekonomią dźwięku błogosławieni Można całować bez dotyku wargi bez policzka dotyku można pocałować jak pięknie zdradzają Bogowie Śmiertelni - w trwodze w zachwycie * Jakże ciemno w ogrodzie Getsemani i potok Cedron jakże ciemno szemrze cierpliwe drzewo oliwki konopnymi sploty dźwiga ciało - czy dźwignie? srebrny szelest liści nikogo by zasnął choćby fraza o kielichu omija usta Judasza jak skrzydło jaskółki 10 trwa zasłona w Przybytku ziemia w ryzach syta święci czekają w grobach na odpowiednią chwilę i tylko równie krwawy pot po srebrnych liściach Jak słodko całują Bogowie Jak słodka zdrada Bogów 11. I. 2000 * * * Mojej Matce Na pięć minut przed jesienią Jerozolimy nim przejdą w szumie i brzęku hufce cesarstwa jak dzieci, co kasztanów szukają brodząc po kolana w rudej warstwie liści nie wie faryzeusz ni przekupień kto zacz Wespazjan i czy się narodził nie wie sługa świątynny że gładzi menorę by tym jaśniej świeciła w orszaku zwycięzcy przedsionek domu Pana jak dzwon oszalały w coraz wyższe wznosi się nieba pasażami i gamą nieskończoną beku zarzynanych jagniąt i wrzaskiem przekupek na wieki przed wynalezieniem płyt z korka i styropianu włókna szklanego w wąskim pokrowcu ciszy modli się kobieta Lea córka Nachora praczka w pałacu procuratora Judei 11 Jak skały wschodu i zachodu wznosi się portyk świątyni Twej o Panie a bielszy pył na sandałach Twych aniołów nad wszystkie marmury cesarstwa wysławiam Cię moimi wargami choć czas upodobnił je do pyska muła wysławiam Cię moimi dłońmi choć z woli Twej bardziej są poskręcane niż konar oliwki wysławiam Cię moimi stopami choć nie zatańczę przed arką jak Dawid wysławiam Cię moim łonem za Twoją bowiem sprawą zakwitło i dało mi syna on zaś jest mi podporą gdy zmęczenie stopy zaplata jak witki łozy on jest mi dłonią gdy kosz z praniem przygina mnie do ziemi on jest mi ustami gdy bełkocę w gorączce starości dzięki Ci Panie że niesiesz go przez drogi tego świata jak niosłeś kolebkę Mojżesza przez łąki sitowia to dobry chłopiec Panie nosi mi słodkie placki mówi mi mateczko a przed Yom Kippur kupił mi na targu szal w prążki dobry szal Panie znam się na tym jak nikt inny dzięki Ci Panie że zachowałeś go przy życiu Ty jeden wiesz, że on nawet muchy zrzuca swój pokrowiec ciszy i wychodzi w rozpalone słońce na białych brukach świątyni 12 Lea córka Nachora matka Barabasza 25. IX. 1997 Ogrodnik W powiewach szaty - szpadel i kapelusz, małe stygmaty jak goździki wonne, zaprawdę, można wziąć za ogrodnika tego obcego. - Noli me tangere? Który pozwolisz tomaszowej dłoni w ciepły puch tkanki zapadać się lekko, odsuwasz rąbek szaty tajemniczej od włosów, które twe stopy gładziły? Nim poszedł obmyć nowe stare ciało z sadzy i smoły czarniawej otchłani, wstydził się siarki i odoru śmierci. Jak dziecko, które do stołu zasiadło z nie umytymi po igraszkach dłońmi. 12. X. 1999 Prorocy Zagubieni niepewni i trwożni bo gdzie barć pszczół dzikich gdzie rój szarańczy tu znaleźć, o, chrzciciele wielkomiejscy o, baptyści wieżowców o, Janowie 13 na kratownicy ulic gdzie wszystkie ścieżki wyprostowane cóż wam głosić i komu? o, wołający na puszczy wołający na puszczy duch was uwiera bardziej niż włosiennica i z siedmiu welonów Salome gorzkie powaby spijacie spękanymi usty. 7. VII. 1999 Exsultate iubilate Któż ach któż się spodziewał w tamto popołudnie - śliwki pachnące światłem ciężkie plastry miodu szerokie wstęgi słońca na równych trawnikach - że Bóg ukaże swoje prawdziwe oblicze nie w krzewie gorejącym akacje i jabłonie stały w pełnym blasku ciężkie słodkim brzemieniem gięły się gałęzie osy brzęczały w ulach nadgryzionych jabłek nie w arce cherubowej skrzydła kredensu nagie oskubane z pierza wieże z kości słoniowej - talerze i misy prastarego serwisu dwanaście pokoleń nie na szczycie Synaju skrzypiące strychy milczą w poobiedniej drzemce między krynolinami a karolingami dwie kamienne tablice na dnie kufrów cichną ale w prześwicie sadu na ławce z nieheblowanych desek roześmiany faun strząsając blask słoneczny ze spiczastych uszu pstryknięciem śniadych palców nicość w czas obraca 24. IV. 1999 14 Kubiści Tak iść - i wyprzedzić stracić z oczu plecy i profile współczesnych osobliwe uczucie to musi być bardzo osobliwe uczucie wychodzili z rombów słońca z prowincjonalnych domów wsi - podręczników geometrii światła równoległoboki cienia rzucanego przez kamienne parapety trójkąty dachów kościste bryły krów na spalonej umbrze co za przepyszne drogowskazy szli szli przez Madryty i Londyny Paryże i Nowe Jorki krągłość czasu i przestrzeni doświadczali zdartymi butami mieli kobiety dla kształtu ich szyi żenili się dla koloru ich bioder szli szli mijali je w szumie linia epoki jest niezauważalna przed chwilą przed kilometrem przed tym mieszkaniem jeszcze ją tworzyli a teraz wyprzedzają są tam gdzie nikt jeszcze nie był nie wytyczono linii demarkacyjnych nie wystawiono stromych słupów drogowskazów kierunki i zagadnienia baraszkują radośnie przed chwilą szli chcąc wyprzedzić zaraz szli dalej nie będąc pewni czy już wyprzedzili w końcu za złocistą krzywizną świata 15 zobaczyli na horyzoncie czarno-białe szachownice wsi i zgarbione romby własnych pleców. 19. V. 1999 * * * Błogosławię omamy, które w plamach światła, rozesłanych na pluszu wilgotnym trawnika, ze snopów jasnych iskier postać ogrodnika stwarzają, lub aniołów w roboczych ornatach. Przewrotne animozje w łonie chiaroscuro są maleńkim seansem, co na schodach krętych wywołuje kształt wiatrem widmowym rozdęty - krynolinę prababki z upiorną tiurniurą. To są moi kompani, bez troski, ni ciała, żonglują galaktyką skojarzeń kolistych i przyjaźnią się z parą, płynącą z czajnika. Fruwają nad wierszami w niemodnych kaftanach, ktoś im ręce skrępował na plecach przejrzystych i codziennie brom sypie do kawy w imbrykach. Gdańsk 22. II. 1998 Poławiacze W obłęd się schodzi jak w chłód falowania i nic nie boli, gdy tafla się zewrze nad rozpalonym czołem - w opadania, w stromej drętwoty granatowe wieże. Potem zstępujesz zstępujesz zstępujesz jak wwodęwzięty - opadaniu wierny, tęsknota jakaś na dno ciebie szczuje - dziwna tęsknota. Obietnica perły. 29. VIII. 1999 16 * * * Choć rumienimy się może na samą myśl o tym to naszą ulubioną rozrywką jest z pewnością planowanie robimy to od zamierzchłej przeszłości i jeszcze ho ho z hakiem zapewne przed wprowadzaniem wszystkich zwierząt po parze oraz wypuszczaniem kruka i gołębicy też coś planowaliśmy tamtego popołudnia kobiety ustawiają na palenisku pełne gary zupy na najbliższe trzy dni które i tak mają nastąpić tylko na małym dryfującym wycinku dysku na który wtedyśmy żyli dzieci siedząc w cieniu topornej pergoli przeżuwają w ustach gorzki smak zbliżającego się końca wakacji przy słabo oświetlonym stole ojciec śliniąc raz po raz kopiowy ołówek sumuje smukłe korynckie kolumny wydatków i króciutkie doryckie zysków staruszek podwiązuje pomidory w odległym domu wieczór spływa małymi kaskadami do atrium pan młody zdejmuje z głowy szapoklak i układa w kostkę sztuczkowe spodnie panna młoda zapobiegliwie zawija suknię ślubną w pokrowiec chroniący przed molami i kurzem za oknem słychać miłosny pomruk nadchodzącej od wschodu pierwszej fali potopu 13. VI. 1997 17 * * * Kula tkwiąca w portfelu głośny świst za uchem cegła co o milimetr wyminęła głowę - głupcy zwą to uśmiechem lub omyłką losu pociski w kartkach książki chichocząc pokazują i szramę rdzy na rękawie bilet na Titanica a to nie żadna pomyłka lecz samo sedno losu i jeśli zwać je uśmiechem to jest to śmiech szyderstwa Bywa, że miłosierniejsza algebra lotu kuli i kamień spod stóp lecący i czarny krwi anemon 4. IX. 1999 * * * Nie, nie bój się progu lasu w którego poszumie widzisz przyszłego okrętu wysklepione burty maszty obłokom grożące strzaskane szalupy Nie, nie bój sie śpiewajacych w sośninie żeglarzy słonego żywic posmaku na rozciętej wardze i albatrosów siedzących w miejscu gniazd słowiczych Już narodziło się złoto którym rzemieślnicy ciemne kajuty rozświetlą i przydadzą blasku astrolabiom sekstansom marginesom mapy 18 Ale ta fala odłegla co uniesie ciebie na ciężkich deskach okrętu jeszcze śpi w głebinie Wiatr targający drzewami wkrótce i ją zbudzi. 12. X. 1999 * * * Palicie czy nie - noście przy sobie zapalniczkę hubkę i krzesiwo pudełko zapałek zawsze się bowiem może zdarzyć że idąc przed siebie mijając księstwa i dominia republiki i sułtanaty dotrzecie na plac katedralny wymoszczony w środku wielkiego miasta i dajmy na to będzie akurat odpust i dajmy na to stos będzie stał na placu adorowany wyłupiastymi kadzielnicami głów przekupek rajców kleryków i dajmy na to ani kat ani pyzaty inkwizytor ani żaden z widzów nie będzie miał przy sobie zapalniczki hubki i krzesiwka pudełka zapałek ileż radości będziesz mógł dać ludom Prometeuszu o zdartych podeszwach jęk heretyków w Te Deum się wmiesza i ruszy słońce przezroczystą grudą 17. I. 1999 19 * * * A jednak Dante a jednak nawet ty nie widziałeś wszystkiego Wergiliusz ze spękanego marmuru wstrzymał krok nie chciał ciebie poprowadzić do piekła bezgrzesznych ani to krąg ani niebo ani spirala raczej jama dół bure zagłębienie w lepkiej glinie zaświatów na rogatkach wieczności niech będą przeklęci bezgrzeszni którzy nie zaznali ni winy ni pokuty ni występku ni odkupienia nie zaznali wpatrzeni na wskroś bezbarwnej pneumy w swoje lukrowane błyszczące serce wyprasowani wygładzeni bez jednej fałdki bez zmarszczki bez plamki wykrochmalone odpadki żywota i tak siedzą tam Dante tak siedzą wieczność im upływa leniwie na nieustannym usuwaniu każdego nadlatującego z piekła płatka sadzy każdego nadlatującego z nieba płatka róży ze swych przezroczystych dusz Pan od nich odwraca oblicze świetliste diabeł cieniste oblicze odwraca i obłok i płomień mdli ich sacharynowa słodycz 25. VII. 1999 Bukszpany i kamienie Kardynałów - szkarłatnych od rozkoszy tego świata książąt - złocistych jak bażant, co sam siebie na tacy wnosi architektów ogrodów - 20 szacownych starców młodego renesansu o brodach z bluszczu i jaśminowej siwiźnie tak pytałem czy widzicie choćby jedną różnicę pomiędzy labiryntem kamiennym a labiryntem roślinnym przestrach szary czy przestrach zielony Minotaur wyciosany czy ciosy rozdający fontanny krwi i wody - - któż spamięta niuanse w obliczu ściany a oni szeptali kiwając głowami głupi głupi naiwny w naszych labiryntach nie sposób zabłądzić idziesz by bezustannie dochodzić gdzie zwrócisz się - kwiat i kwiat i kwiat i kwiat przejście jest właśnie tam gdzie go nie ma a pustka alej jest ścianą nieprzebytą 26. VIII. 1999 Góra i dół Starego parku zielony labirynt - drzewa wzgardziły formą ewolucji, podobne zgrai liściastych lafirynd stoją wzdłuż alej w wieczornej ablucji, której przyczyną kulawy ogrodnik. Sześcian, ostrosłup, szpaler fantazyjny, jakby uczeni przybrali wygodny sposób strzyżenia tylko w prostej linii. A nad porządkiem symetrii człowieczej chmura bezczelnie eksponuje bąble, wzdęte Rubensem. Drogą idzie chromy o jednej kuli. Za obłoki sierpem krzywym zachodzi słońce przeogromne i oś lustrzana pryska na atomy. Gdańsk, 26. I. 1998 21 * * * Snują się uliczkami bladzi androgyni, beztroskie słońce złoci chłopaczków anielskich. Pod lekkimi mostami Arno wolno płynie przez kamienny grzbiet jeża - rój dzwonnic Florencji. A Sandro w swej pracowni maluje Madonny, u stropu cherubinom, zstępującym z góry, otwiera od niechcenia firmament ogromny i szyje im obłoki z marszczonej gipiury. Snują się uliczkami ponurzy siepacze, skuwają ród delfini z portyków kamiennych i chude brzuchy zdrajców rozpłatują hakiem i piją zdrowie Piguł o poranku sennym. A Sandro - wszak rozkazem zachcianka książęca - maluje bal skazańców na jasnej fasadzie. Skończył. I patrząc w sine oblicze wisielca ohydne epitafium pod szafotem kładzie. Snują się uliczkami hordy ministrantów, ścigających rozpustę, choć jej nie poznali - Savonarola przeklął władców i galantów z ambon wszystkich kościołów, z ambon smolnych bali. A Sandro ciska w ogień rumiane boginie, by potem łzy przelewać nad klęską proroka. To, co się w dymach siwych nad miastem rozpłynie, dusi oddech chrapliwy jak szorstka garotta. Anioł, siepacz, zakonnik, karuzele znaczeń, płomienie raz oczyszczą, raz w otchłanie strącą. Na schodach opuszczonych ktoś przeciągle płacze w głąb nocy spada słońce swą tarczą gorącą. 17. III. - 18. V. 1998 Bardowie Pilnuj by twoje pociechy nie zostały rewolucyjnymi poetami Rewolucyjni poeci źle sypiają nadprodukcja żółci budzi upiory 22 zgaga poematów fermentuje w żołądkach w harfach lęgną się korniki strachu Rewolucyjni poeci mają kłopoty z dykcją narząd mowy zmienił im się w narząd krzyku a twarde wersety kanciaste wersety kaleczą im gardła i podniebienia Rewolucyjni poeci z tobołkami wiary po obcych dworcach po obcych salonach się tułają się gubią się szukają od nowa pijane dzieci w zakrwawionej mgle Nieraz możesz takiego spotkać daj mu na bułkę daj mu na protestsong pokaż dzieciom odstraszający przykład powiedz tacy kończą u boku cygańskich królowych meksykańskich piękności kaukaskich ślicznotek pod baobabem słońca albo pod syberyjskim świerkiem gin szepce im do uszu gorzkawe banialuki przeżarte harfy skomlą w korytarzach wyludnionych posiadłości tacy dławią się ością w restauracji literatów albo strzelają do nich własni sekretarze * potem stoją stoją na placach cokoły lub szafoty pocą się pod ich stopami spiżowymi stopami spiżowymi stopami spiżowymi stopami 3-5. V. 1999 23 Mówi kondotier północny Lubiłem smukłość spalonych kościołów zwęglone ptaki u stropów wiszące wyznam że wzruszał mnie widok ornatów po roztrzaskanych posadzkach wleczonych Takoż pałace gdybym miał powiedzieć co mnie najbardziej urzekało tutaj pod ciężkim słońcem oliwnej Italii to chyba rapier drący płótna mistrzów i splugawione fontanny papieży Delektowałem się czystym morałem cieniem vanitas który od niechcenia na piaski Rzymu rzucała konnica mojej wyprawy - Sant... - Sacco di Roma 17. VI. 2000 Sublimacja Patrzcie na mistrza Johannesa o sercu gorzkim i twardym jak kamień filozoficzny jego broda - - ach ach czy nie zgłosi się po nią jakiś okradziony z brody model Dürera? - - każdy włosek splątany bardziej niż najgłębsze zawiłości alchemii Patrzcie na mistrza Johannesa sekundy epok epoki sekund w co przedestylował swe życie swą miłość? Szukał niczego Byle mag byle mag mawiał z niesmakiem gotów stworzyć coś z niczego golema kruszec galeony fruwające Lecz któż lecz któż pytał niecierpliwie gotów stworzyć nic z czegoś? 24 Siekał państwowe ceremonie stające w gardle przemówienia koronowanych głów niestrawne pogrzeby koronowanych ciał Przesiewał przez sitko przenikliwości złą poezję złą krytykę dni młodzieńców i noce starców sążniste traktaty królewskich filozofów samotnością przechodzonych kokot i pijackimi dyskusjami studentów karmił wygłodniałe probówki Patrzcie ach patrzcie na mistrza Johannesa o oczach zasnutych wiedzą i bielmem zamiast pustki wciąż znajduje w alembikach masę gęstą lepką burą masę z drobinkami chłodnej stali od których odbija się pytanie: Jaka była pusta i próżna kiedyś się unosił nad wodami? 16. II. 1999 * * * Którzy kometom po ogonach depczą, z wież wypatrują srebrnych torów planet, którzy zmierzyli i zważyli ciemność, a potem kreślą horoskop nad ranem - - ci pobłądzili. Bo nie nasze w gwiezdnych - gwiazd w naszych drogach zapisane losy. I choćbyś ziemskiej drogi miał już dosyć, iść musisz dalej. By w mroku niepewnym samotna gwiazda, tobie przypisana, miała oparcie. Drogowskaz spadania. 10. VIII. 1999, w wigilię zaćmienia słońca 25 Znaki I ci, co zapatrzeni w górę w gwiazdy komety sputniki planów radośni radością wzbijającego się Ikara z duszą zadartą odsłaniającą dziurki pierzaści i podniebni I ci co zgłębiają dół podeszwy zgubione talary porzucone dzieci i teorie mądrzy doświadczeniem spadającego Ikara z karkiem schylonym nad regularnością bytów i dobytków futrzaści i przyziemni dostrzegą zostały bowiem dane znaki na niebie i ziemi w przezorności Pańskiej 15. XII. 1998 Po wyjściu malarza Cóż za gest wyważony nie znoszący sprzeciwu wykład precyzyjny niczym werk zegarka i żadnych zdziwień że pod białą rękawiczką skóry czerwona rękawiczka mięśni lancet nożyczki nawet krochmalone koronki wszystko to tylko figury naoliwionej retoryki każde ciało każde ciało choćby i było ciałem skazańca jest tylko skomplikowanym traktatem anatomicznym tak mówi doktor Tulp a siedmiu studentów jak siedmiu braci czuwających nadstawia uszu i kryz nadstawia by nie uronić ni sylaby ni najdrobniejszego trybiku wykładu 26 tak mówi doktor Tulp ciało jest większą cebulą którą trzeba obrać z kolejnych warstw bo nie wyrośnie z niej już żaden szczypior i tylko brwi unosi po drugiej stronie płótna kiedy w zakamarkach tego zimnego przestępczego ciała oddanego wielkodusznie Królewskiej Akademii kiedy pod chłodnym pokrowcem tkanek kiedy pod krwistą powłoką wiedzy odnajduje drugiego doktora Tulpa małego pomarszczonego zmęczonego nie do wiary uwikłanego w kwaśne wątpia śmierci 26. VII. 1999 Na szyję świętej Katarzyny księżniczki egipskiej malowanej przez malarza van Eycka I Oddalenie Za oknem w miejsce piramidy - wieże. Smagła królewna o skręconych włosach aleksandryjka o nubijskiej cerze - każdy cal skóry śpiewa pod niebiosa nigra sum, nigra, nigra sed formosa. Krużganki jasne, gdzie cień hypostylu. Królewska córka, co z filozofami dyskutowała w aspazyjskim stylu. (wino posłanie biesiadnych łóż plami, spływa na kamień ciężkimi kroplami). 27 Ciało jedwabne wbite w gronostaje. Bogi o głowach zapomnianych zwierząt na ścianach świątyń pieściły się wzajem - ona wpół wierząc, a na wpół nie wierząc nosiła chleby i miód świętym wężom. II Porwanie Kto się ośmielił na bagna zimnej północy przenosić dłonie nawykłe do pieszczot książąt o ciałach z hebanu? Kto ciało przyjazne olejkom w szorstkie materie przyoblekł, kto włosy spięte diademem wtłoczył w kanciastą koronę? Kto szkło, służące kielichom, w którym się rozkosz perliła trwoni na kółka przezrocze, co brata - wiatr powstrzymują? Kto się ośmielił na bagna zimnej północy przenosić usta nawykłe do pieszczot książąt o ciałach z hebanu? III Księga Skłoniła oczy przed wzrokiem van Eycka. Flamandzkie ręce w pozłocistych dzieżach miesiły ciasto na jej białe czoło, flandryjscy tkacze w bezsenne wieczory najtkliwiej tkali sukno na jej dłonie. Głowa skłoniona na białej łodydze - ta, co dźwigała egipskie diademy, jakże się ugnie pod koroną z mgiełki? - w rudawej przędzy jak perła na puchu. 28 Co czyta? Biblię? Godzinki? Żywoty? Powieść o dwojgu niesfornych kochanków lub o Odysie, co spinał okręty w chybkiej podróży ku wyspie czarownej. Papirusowych zwojów nie zastąpi twarda okładka i cielęca skóra. Wargi zwinięte w rulonik uśmiechu - która głaskała futro Anubisa, dyskiem Atona wykręcała młynka, z Bastet po uczcie mruczała pospołu, która mierzwiła horusowe pióra, Nut łaskotała w gwieździste podbrzusze - czy może patrzeć bez lekkiej ironii na zbrojonego po loki anioła, na rozłożystą Izydę w szkarłatach, włoskiego kupca z głową jak skorupka, z której się żadna wieczność nie wykluje? Więc ustępuje wojennego pola śledząc uważnie barbarzyńskie wersy - spiętrzone płoty, gotyckie sztachety na których lotny sokół nie przysiądzie. IV Rozrywki Rydwany, harfa, pantery, oddech gorący na szyi, gwałtowny chłód pektorału, opadający na piersi. Lwica od strzały brocząca ciężkimi kroplami śmierci, muzyk o oczach kamiennych (tak by je wprawić w naszyjnik). Ręka, co ciska oszczepy i lotos zrywa z sadzawki włosy bladego proroka gładzi w poświacie poranka. 29 V Męczeństwo Patrzcie jak stoi na kobiercu miękkim - miękkość w miękości, pluszowe kamienie. Na szklane oczy spuszczone powieki, na pustym łonie sklepione zielenie. I miecz i księgę czułą dłonią pieści - gałką z kryształu albo ametystu na gronostaje łypie przezroczyście srebrny durendal jak sztuciec królewski. Koło się łasi przymilnie do stopy, jej oswojony ze szczętem jeżozwierz - jak w lekki taniec biegła w krwi roztopy z księgą i szyją otwartą na oścież. VI Zstępowanie I ani kropli - zamknięty dzban karku, dwie szklane tafle oddzielone gładko, bo jakże plamić wzorzysty kobierzec nowych mu wzorów dodając wbrew tkaczom? W śmierć się zapada jak w biesiadne łoże, w mlekiem płynącą wannę porfirową - - na dnie odzyska hebanową cerę i cześć dla bogów o zwierzęcych głowach. 9. X. 1999 Ballada Pań Minionego Czasu Nasz czas powiadamy nigdy nie będzie miniony zza żwiru iłów i ziemi jest niczym werk przeszklony w ramce ze skrzących kamieni 30 dama i czaszką może chronosa okłamać nikt się nie dziwi atłasom zetlałym na dłoniach białych i w świeże bele nie pogniecionych jedwabiów gliny ten szelest! ten blask siny! ciała zawijamy źdźbła piasku i sznury kamieni polnych wplata niezręczna ręka służącej w wysokich peruk szkielety kondukt zbyt wolny zachodzi słońce spóźnimy się na wety wachlarze pantofelki w biegu w karety! 15. V. 2000 Pochwała przemijania Pochwalony niech będzie koniec że jest początkiem I początek nich będzie pochwalony że jest końcem Dzięki Ci Panie za kruchość weneckiego wazonu - błękit morza szkło w bąbelki przeczyste - który stłukłem w moim dzieciństwie w zielonych łodygach czasu na nim bowiem nauczyłem się cenić kruchość tego co piękne Po stokroć piękniejsza róża i jaśminy białe 31 że w słońcu na parapecie jeszcze dwa-trzy dni a wieczność całą nie zakwitną W katedrach się bogi zmieniają i słonecznik obraca swą głowę płomienną za nieodległą gwiazdą która nie jest wieczna 25. VII. 2000 * * * Kto się powiedz zaopiekuje tym kramem piórkiem kulką z czekoladowego sreberka ważką zasuszoną wyciętym z papieru świerszczem Kto się zaopiekuje pryzmą w kącie stertą na półce plikiem w szufladzie Kto weźmie do ręki jak kiedyś ja brałem figurkę pingwina bursztynowy koralik kiedy już dziecko we mnie umarło i śpi na dnie pod rzeźbą z paryjskiego marmuru - koronki kamienne i kamienny sen - czy ten obcy człowiek o ściągniętych brwiach ten obcy człowiek z dołkiem w brodzie ten obcy człowiek który jest mną czy będzie potrafił palić kadzidło i feretrony nosić czarne i wielkie egzekwie odprawić na dzień zaśnięcia najświętszych przedmiotów? 2. VI. 2000 32 * * * Jak delikatnie by nic nie spostrzegła jak delikatnie trzeba mi ważyć w dłoniach - o dłonie niespokojne ogniem was palić i mrozem! - trzeba mi ważyć w dłoniach te owoce blade Hałaśliwe targi Algieru, jaskrawe bazary Damaszku drażniące nozdrza odorem i wonnością zarazem kto z waszych fal kapryśnych wyłowić by zdołał owoce w połowie tak słodkie przezrocze pod tkanką jedwabną jej skóry - - owe kosztowne puzderka z kości słoniowej perły alabastru kryjące w sobie przezroczyste nasiona umierania ileż to razy zbadawszy tę klatkę na zbyt płochliwe serce na klatce schodowej spotykałem posłańca z bukietem lub pana stuku laski po stopniach ku górze i z góry nigdy mi nie szczędzono a przecież czekałem zegar na srebrnej dewizce odmierzał długość brody miąższ soczewek w binoklach pochylenie karku a czekałem przecież stałem pod murem wysoko u gałęzi okna majaczyły niekiedy ich kule soczyste orientalne owoce kosztowne nad miarę teraz kiedy nie ma ratunku a mogę to powiedzieć otwarcie i bez ogródek służącej i księdzu po raz ostatni dotykam piersi o białej skórce do obrania lancetem i nie zjedzenia nigdy 33 a potem wysiądę z fiakra i będę szedł przez ogrody myśląc pod melonikiem lub zmówię pacierz za grzeszne piersi Violetty Valéry 7. X. 2000 Muszle Nam, którzy nie zaznali majestatu berła i ciężkich stóp, obutych w złocone sandały łatwiej pojąć, że częściej od ludzi wygnani odchodzimy, niżeli od miasta. Jak perła z wysokich schodów cienia perląca się w błyskach, zagłębiamy się w mrokach, gdzie dawne imiona trzeszczą w ustach ziemiście. Jak perła kulista spada ziemia - w zamknięte na próżni ramiona. Jeszcze nas - zda się - niosą triremy i kogi, jeszcze na białych brzegach obcego królestwa cieszyć się nie umiemy strzępiastym obłokiem, kroplą na brzuścu dzbana, który przyniósł wieśniak. I jak perła jedyni w swej samotni - trwamy, trwamy, samotni w swojej - jedności. Jak perła jest na dnie oceanu - samotność niezmienna, i kamień na nabrzeżu cumami głaskany. Jeszcze - zda się - leżymy na różach posłania i dyktujemy listy młodziutkiemu słudze jeszcze słów używamy „kochany”, „kochana”, i rzucamy biszkopty znudzonej papudze, a przecież pozostaliśmy na zawsze tutaj na brzegach wielbionego ciała, w owej chwili kiedy wahadło stoi - zanim się odchyli. Wzdęte żagle i gapie spiętrzeni na burtach. Ale - wiemy - do końca zostaniemy w barce na stromych brzegach ciała, które było perłą, 34 na zawsze zostaniemy z serca martwym chartem w tej chwili, w której cumy pękają. W niezmierną pustkę wpływają małe srebrne oceany które ni tego miasta, ni innych nie skruszą. A fale liżą stopy starych owidiuszów odzianych w ciemne togi z marmurów strzaskanych. 4. V. 2000 Wieczór Panicz znowu w rozarium w szapoklaku nocy wącha nosem poety jak należy róże i pannę jedwabistą wiedzie alejkami wyrąbanymi w rosie przez zapach jaśminu Szkło ich w sobie zatuli cienisto - liściaste wielkie szyby z jaspisu i wód butwiejących dwie pary rodziców popijają porto w saloniku tak piękną chwilę wymyśliwszy potem doprowadziwszy spozierając z taktem by pobłogosławiwszy Rosa róż w rozarium 16. IV. 2000 Sól i kruszec Gdzie małe piersi Izoldy i łono - sklepienie gruszki, szerokie biodra Asztarte i willendorfskie krągłości? Piękni odchodzą odchodzą przez tygle pełne kanonów stopionych - ogień ich trawi i kruszec w kruszec przemienia. 35 Gdzie tors Achilla oliwą skropiony, w promieniach słońca, gdzie muskularne Sybille, słowo łupiące jak orzech? Zostaje tylko bestiariusz. Karlice na marginesach, błazen strzyga deliryk. Brzydcy. Odwieczna sól ziemi. 16. XI. 1999 Historyjka I ona, pani, taka blada na oczach smutne ćmy makijażu i on, pani kochana, blady i goździk ma, pani, w butonierce cali są żywi a przecież nieżywi w skrzypce pomiędzy nimi powietrze się układa i obrót a klapy fraka, pani, z litego miał jedwabiu i krawat jedwabny, w krawacie perła jedwab o jedwab gładzi się i gładzi białe rękawiczki ukrywają gołe palce gołe, pani, powiadam przegięcie w tył i w przód przegięcie mein Tag ist grau dein Tag ist grau laß uns zusammen gehn kula przez nich jak mały zimorodek mąż nosił binokle i neseser ze srebrnymi okuciami 6. I. 2000 36 Na brzegu Aptekarz z miasta powiatowego M. aptekarz w binoklach i tużurku zacny wypomadowany aptekarz w Hadesie opowiada się często jego historię historię uprzejmego i zacnego aptekarza z miasta powiatowego M. w Mittelojropie niektórzy zarzekają się że osobiście widzieli jak stał nad brzegiem Styksu jak grzecznie ustępował miejsca wzdętym kobietom zmarłym w połogu wisielcom z sinymi szramami na szyjach dzieciom błękitnym oficjalistom łysawym rozdawał nadmiar oboli za życia był bowiem zacny i zacnym testamentem zastrzegł by do ust wsypano zacny ich zapas ustępował ustępował odkłaniając się uśmiechając się zarzekając się bez końca zwrócony za siebie w szklane słoje w słoje porcelanowe w drażetki żółte pomarańczowe błękitne w opłatki z goryczą ziemską wpatrzony a łódź charonowa zapełniona po brzegi ostatni raz zawitała do tego wybrzeża Styksu stoi przeciera binokle jakby wciąż miał nadzieję że wyda ostatniego obola którego przezornie zachował 37 przezorny aptekarz z miasta powiatowego M. w Mittelojropie o którym opowiadamy sobie nieraz w Hadesie 24. III. 2000 Wiek niewinności Wszyscy chcemy być dziećmi na nowo dziećmi dziećmi robaczki dławić w kielichach peonii mlecze ucinać furkotaniem witki ćmy do deszczułek cierniami przypinać ślimaki w mrowisko jak czołgi śliniaste pchać na pohybel pracowitym ludkom czystki etniczne snajperzy całopalenie ludów znudził nam się cały ten marny szwindelek dorosłych zbrodni chcemy być dziećmi na powrót dziećmi na powrót bóstwa doświadczać w zielonej krwi kwiatów i w ważek turkusowej krwi 6. I. 2000 Abundantia - Wiesz - powiedziałem brnąc w trawach wysokich - dwa mi się zwidują świetliste obrazy dwa pełne sady gałęzie ugięte pod jabłek brzemieniem słodkim i dwa światła 38 Pierwszy obraz jest złoty w pozłocistej trawie rdzewieją ciepłe gniazda papierówek i mrocznozłote witraże na niebie i ażur liściasty i błyszczące kule Drugi obraz jest czarny jak czarny koń jak szarańcza jady pulsują w gałęziach i niezdrowe czerwienie zginają konary ku ziemi porosłej zielenią cierpką i tylko r r r r r r r r raz r raz r raz niespiesznie pac w wysoką trawę złotą albo czarną i z rzadka trzask gałęzi pod obfitością jabłkowitą - To abundantia raju - powiedziałaś brnąc w trawach wysokich - i abundantia apokalipsy mnogie są bowiem szarańcze i plagi jak drzewa Edenu A wtedy w trawach wysokich obrócony ku słońcu brzemiennemu odparłem - Chodźmy dom czeka i niedopite wino chodźmy zanim z hurgotem przypełzną do nas węże. 9. VIII. 2000 39 Parlando Zdarza się że starcy ślepcy i samotnicy wchodzą z przedmiotami w tajemną komitywę w emulsyjnej skórze ściany wyczuwają dotykiem miejsce gdzie kiedyś zawisł obraz miejsce gdzie kiedyś obraz zawiśnie meble zdradzają im sekrety przyszłych i przeszłych uszkodzeń a rysy na fornirze i jamki kołatków szepcą kroniki i glosy najbardziej oziębłe żyrandole i najchłodniejsze klamki składają samokrytykę a jednak w wąskiej perspektywie czasu rozmowność sprzętów jest męcząca nawet najwytrwalsi wstawiają kiedyś nowy tapczan nowy kredens nowy telewizor by podziwiać ich dystyngowane milczenie dlatego trumny muszą być nowe jakaż straszna byłaby wieczność w hałasie drzazg i narzekaniach politury 28. VIII. 1999 Pokoje i komnaty I Dywan. Kraj lat dziecinnych o skłębionych wzorach, stara mapa z lądami pachnącymi piżmem, krwią krzepnącą na piasku ciemno zabarwiona. 40 Leżałem, chłonąc ciepło, które czerpał kiedyś z promieni słońc tysięcznych, lub śledziłem bliznę wypaloną cygarem. Ciężka woń rezedy niosła się od ogrodu. Wtedy nie wiedziałem że każdy w cichej rzece płynącego czasu, utonie, znów zaświta, zmartwychwstanie ciałem, albo zostanie w pyle nad drogą wzniesionym, który wolno osiada na ciemnym tle lasu jak woal błogosławieństw na tłum rozgrzeszony. Lecz czasem przeczuwałem, że stroma komoda i everest pianina spłoną od granatów, dom się rozsypie w drzazgi, a ja zgubię Boga. I wtedy próbowałem końcem palca trafić w sam środek cynobrowo - złocistego kwiatu lub zgłębiałem zawiłość wschodniej kaligrafii. II Szafa. Gry w chowanego obiecana ziemia, eldorado kryjówek, zakamarków miękkich, przesiąkniętych zapachem suszonego cienia. Wtopiłem się w odmęty macicy drewnianej, wciagającej miłośnie swym śpiewem syrenim - - Odyseusz przez ciepło futer przyzywany. Drzwi zamknąłem najciszej, jak mogłem, a warstwa ciężkich ubrań nade mną - baldachim rozpięty nad głową samodzierżcy szafiastego carstwa - tłumiła świst oddechu monarchy-wygnańca. I jako ziem słojastych sułtan nieugięty prowadziłem batalię z puszystego szańca, lub byłem niecnym borgią dębowego rzymu, gdy zabijałem nudę, miażdżąc ciałko mola, by zbadać tajemnice złocistego pyłu. Szafarz życia i śmierci, cesarz nadszkatuły, feudalny pantokrator - tutaj moja wola więcej znaczyła, niźli fizyki reguły. 41 Odżałowałem wizję deserów wieczornych, myśl o zbawieniu duszy przez smak leguminy, i zapadłem się w głębie najszafiastszej formy, gdzie, w przytulnych szelestach i grząskich pomrukach, przebadałem rubieże jałowej dziedziny, modląc się po cichutku: niech nikt mnie nie szuka. III Wieloryb fortepianu, o dźwięcznym podbrzuszu, ciśnięty w grząskie piaski salonu - wybrzeża, zdycha, jęcząc żałośnie, w wodorostach pluszu. Na suchym grzbiecie plamy sierpniowego światła rysują cieniem zarys gęstego więcierza - kratkę okiennych listew. Na sczerniałych żaglach falistej, dumnej klapy osiadł kurz i likwor dawno granych preludiów. Siedząc pod sklepieniem atramentowej bestii, drażniliśmy witką ścięgno napiętej struny, a olbrzym gasnący odpowiadał na ciosy głębokim skomleniem, roniąc lepką żywicę akordów cichnących. Lecz starczyło, by dłonie wysmukłe i blade, niepomne obecności okrutnych chochlików, dotknęły klawiatury, a w złotej kaskadzie przezroczystych pasaży rosły nawałnice i stromym wodospadem perlistego krzyku ostatnia fraza darła pęknięte tętnice. A my, spijając krople ściekających dźwięków, w upojeniu niezwykłym widzieliśmy łuki niebosiężnej świątyni, wzniesionej z odmętu i wielorybich trzewi mroczne kazamaty opuszczaliśmy wolno, jonaszowe wnuki, czując w głowach szampańskie brzęczenie sonaty. 19. I. - 1. II. 1998 42 * * * A jednak czas nie jest skomplikowany jechałem od miasta linią dwanaście dźwigi stoczniowe zielone jeden w słońcu jasny i pojąłem deszcz spada w każdym miejscu od chmury do ziemi i od ziemi do chmury na wystający Ararat i opadłe wody Achilles bieleje wśród skał Lorca idzie wąwozem a także ludzie pomniejsi pasikoniki i ważki lampy puste ramy grzechotki mają swoją wieczność i są raz na zawsze czy w sobie czy w brzuchu lewiatana czy w pomarańczach na parapecie Arnolfinich ruiny Persepolis nie różnią się od irysa i nie ma zdań rozbieżności pomiędzy palcem a lilią 12. VIII. 2000 43 Przeprawa Stoimy u wysokich strumieni jak u wrót wysokich ani tu ani tam zawieszeni nurt srebrny u stóp się kołysze jak barka styksowa u wysokich strumieni przesłuchań i przesłyszeń raz weszliśmy nie wyjdziemy nad zimnym nurtem rozpalona głowa jednorożce hasają na łąkach majowych syreny gardła płuczą śpiewem koralowym maki do słońca panta-ryjki szczerzą u wysokich strumieni chcemy iść - a stoimy mgły opadły nad doliny dzieżą wartki prąd w objęcia bierze zabłąkane stopy tępi brzegi kamieni mrozi pędy kaliny wśród opadłych jabłek dojrzałych ogórków umierają na brzegach planowane tropy w trwaniu poznajesz chłód i mądrość nurtu gdziekolwiek skierujesz stóp wilgotne ślady zaśniesz i zbudzisz się w tej samej strudze tylko ci wieczór i noc i świt blady i strome brzegi wyziębłych utrudzeń 28. IV. 1999 Brzegi Te ławeczki te krzesełka te szerokie brukowane nabrzeża ileż zachodu żeby fale przyboju 44 i fale nurtu ile desek kamienia cementu żeby je obserwować żeby je obserwować siedzą zgarbieni albo wyprostowani fala i piasek i fala i piasek czas wydaje im się taki namacalny w powracającym szumie i muszlach ciskanych na brzegi siedzą i obserwują nareszcie mają czas na własność nareszcie przyłapali go w oślepiającym fleszu przemijania nareszcie jak motyl na szpilce trzepoce się fala piasek fala piasek czas stoi za ich plecami w ostrym słońcu popołudnia 6. VI. 1999 * * * Kiedyś wierzyłem innym, że są najpiękniejsze, gdy wiatr im wzdyma żagle w oziębłe poduchy i sam pęd im do pędu dodaje otuchy, i wrastają w bałwany pod szybkości pejczem. Zaskoczone morze, znienacka rozprute, jak drugi policzek przyjmuje szpicrutę. Ale tylko nieliczne - ryby i syreny, widziały z jaką gracją klipry herbaciane opadają na piaski, smutkiem przysypane, jak znudzony gladiator na ranę areny. A radosne morze klaszcze grzywaczami i dekoruje trupa czarnymi wieńcami. 29. IX. 1998 45 * * * Gdy zstępujesz samotnie portową uliczką w nocy miód gorzkawy nie sam jesteś nie gdy w splątane winorośle fal spoglądasz - nie sam jesteś nie został ci bowiem dany anioł opiekun i opiekun-diabeł śmierć kościana oddech i ptacy niebiescy nie sam jesteś - I gdy kamień wiążesz - do tylu go wiążesz karków I w topiel tłumnie jak z milczącą procesją wstępujesz wstępujesz wstępujesz a dzwony zatopionych katedr wielkie głoszą egzekwie i nurt tajony światła pali na głębinie 28. VII. 1999 * * * To nieświadomość tracenia wyborów - czy nie dlatego zwiemy najpiękniejszą minioną chwilę ślepego dzieciństwa? Bo jak kocięta rodzimy się - ślepi czas nam zlizuje z oczu błony szczęścia w muszli kołyski wpatrując się w pępek czy pojmujemy zakaz anatomii donośny zakaz zostania Adamem z wiekiem tracimy kolejne warianty biegnąc po łąkach - Timura Chromego 46 a przerastając stół - Napoleona a Rafaela z Aleksandrem - żyjąc widząc - widzimy przeciw Homerowi I odkreślamy kolejne wieczory nie będąc wodzem szewcem sklepikarzem nie wygrywając złota w Monte Carlo nie pisząc książek nie słuchając rozmów na których dłoni i uszu nadstawić trzeba nam było - w stromej chwili śmierci która jest ścianą bez drzwi i bez klamek wszystko się staje nagle wypełnione nie zjemy nigdy pieczeni z indyka nie podniesiemy z podłogi ołówka a przesunięcie pyłku ziarnka piasku objawia glorię swego majestatu niemożliwości w stromej chwili śmierci która jest tylko nagłą taflą lustra możemy pojąć rozpacze zwierciadła - nieuniknioną melancholię spełnień 26. VIII. 1999 Der Friede Płacz Bo nie tylko w tobie te ażury rdzawe - dawno zabite ptaki recytacje cisów zakrzepłe chrzęsty kropel w gałęziach cyprysu czaszki zwierząt mrowiskom dane na zabawę - znajdują swoje wierne i czarne odbicie. Świat - wiesz to zresztą dobrze od wielu lat z hakiem (pod żebro) - jest sekwencją rudości i czerni I z dnia na dzień ciemniejsi i bardziej niezmierni znajdujemy swe miejsce Ono raz jest ptakiem raz uchodzącym z liścia strużką nerwu - życiem 47 raz listowiem opadłym w złote koło, talią opiętą ciasno szarfą z jedwabiów cielistych raz szeptaniem wieczornym raz świtem kolistym raz paprocią pierzastą zadeptaną darnią I przychodzimy wreszcie przed wysoką ścianę na której obce ludy wypisały pędzlem maczanym w krwi stuleci - czarne znaki zimy I układamy głowy na rysunku planet a dłonie - na sokołach, na katedrach - lędźwie i oto odnalazłszy swoje miejsce - śnimy 16. VI. 2000 Poemat funeralny na śmierć kawalera J. M. F. von D. Skromna prośba do potomnych Jeżeli umrę - - jak zaczynał Lorca Panie świeć nad jego ciemnymi sonetami w grobowcu z rzeźbą gotycką połóżcie czarne ropuchy w czarnych oczodołach w jelitach węże jaszczurki na wargach niech się uśmiecham od takiej pieszczoty choć nigdy zwierząt zbytnio nie lubiłem i nawet rybek papużki chomika - będzie mi miłe łachotanie łusek chropawej skóry przymilne drapanie sierść kosmacąca podniebienie martwe a w kandelabrach gromnice złociste chorągwie marsze i dudniące werble ornaty z czaszką funebralne pompy bo chcę wstępując w nowe towarzystwo rzucić ten żarcik - stary ceremoniał 48 którym żyjący nieżywych do śmiechu wciąż pobudzają jakbym wszedł z bonmotem wykwitającym z ust jak chryzantema I Idem, będąc w pełni władz cielesnych i umysłowych dyktuję: swoją śmierć zapisuję potomnym wgryzajcie się w nią jak w twardy piernik niech wam ścięgnem i chrząstką w gardle staje wyszyjcie ją na feretronach i po miastach obnaszajcie w procesjach w perły odzianą i kaboszony sznury korali i złociste blaszki niech nią igrają katedralne dzwony niech małym dzieciom służy na igraszki II Chcę mieć trumnę lustrzaną - z nosem wargami dłońmi żegnać się w antyszambrze pełnym weneckich zwierciadeł oczami w oczy spoglądać więc odetnijcie powieki i w usta złóżcie jak obol Charon olśniony zapłatą będzie mnie w tę i z powrotem woził po Styksie srebrzystym III Wy którzy tu wchodzicie życiem ogłuszeni głusi głuchotą istnienia śmieszni w swej głuchocie „cisza” mówicie z zadumą tylko ptaki drzewa skrzypienie wrót z żelaza szczebiotanie trawy 49 a tyle tu harmidru lament za lamentem rosną gęściej niż chwasty unoszą kamienie łzy solą wykwitają na zmurszałych trumnach Lament kochanka Jakże mam ciebie wysnuć z wiotkich strun bluszczowych jakże wyplątać ciebie z liściastej osnowy jak? dłoń, którą zwykłem twe dłonie otwierać rozmija się z napisem - wrotami kamienia i tylko przez litery przez nagrobka pory widzę schodzące w twoją łożnicę upiory Lament kochanki Odarta z łupin twych ramion gdzie mam się schronić kochany odtąd nie ja a stuk kropel będzie cię z głazu odkuwał i czasem - jak kłótnia - gałąź spadnie na kamień spękany chmury się kładą pokotem na drzewach aniołach stróżach i wielka czerwona róża rozkwita na mych kolanach IV Dzwonki i dzwonki dzwoneczki i więcej dzwonki dzwoniące lubiłem chodzić srebrzyście księżyc się za mną oglądał stary pochmurny lubieżnik pewnie się wcielę w dzwonnicę i będę śpiewał nad miastem 50 wilcy na moje wołanie będą zasypiać w dolinach na moje wezwanie w ludziach będą się budzić na nowo i ludzie śpiący w dolinach i wilcy w ludziach zbudzeni dzwonki i dzwonki dzwoneczki lubiłem chodzić srebrzyście srebrzyście roztrącać przechodniów V Cieniutkie płatki japońskich spodeczków i filiżanek jedwabne krawaty wstążki czulej niż ludzie wiązane srebrne łyżeczki forniry hebany czeczotki mahonie grzbiety albumów złocone szerokich luster ofiry Śpiewajcie: Nie zdoła nigdy pokochać ludzi kto rzeczy nie kochał Lament grobowców rodzinnych Pani tu nie leżała, cioteczka do trumny, na wywczasy do krypty, wieńce dla stryjenki, jak to, nagie do kości? Wstydźcie się, panienki, ponaglijcie służącą, śniedzieją kolumny. Tylko kuzyn - rezydent, deliryk we fraczku, zasnął, zalany świtem (od bąbelków brzasku). Lament starych emigrantów Wpatrzeni w krótkie cienie - a jednak, patrz, niby nic milimetr za milimetrem ale rosną, a jednak - wpatrzeni w cienie dłuższe 51 słońce jesieni coraz niżej grzeje rosyjskie walce jedwabne rękawiczki herbata w samowarach świece dwunastokroć na sześciu filiżankach i na sześciu spodkach odbite i tylko cienie, coraz dłuższe cienie a byliśmy przecież jak te młode charty szale do ziemi i szyja jak cyklon rosyjskie walce wachlarze karnety złocona wanna paryskiej opery wpatrzeni w cienie coraz dłuższe cienie im niżej słońce tym dalej sięgają za nami za nami idziemy w widnokrąg VI Sam się sobie dziwię ta przyjaźń z kamieniem czy to nie wbrew naturze gorszący proceder ramiona obejmujące spękań gorzkie glify oderwana od tafli gładzonych granitów inna dłoń obejmuje nową szczupłość talii tak się zapaść w kamienność zapaść w kamień lity VII Nie jest tu może specjalnie obszernie ale przez dziurki w wyjedzonym drewnie podglądać można, gdy obeschną wieńce życie codzienne Trójcy Przenajświętszej Anioł poranny nie umalowany źdźbła pozłociste z czupryny wytrząsa 52 - pranie grzeszników, zamiatanie schodów z litych kryształów, pucowanie zorzy - nad paznokciem się żali, paznokciem złamanym i krochmalone dusze skrzydłami roztrąca a pod drzwiami do nieba wiszących ogrodów zbierają się członkowie jakiejś tajnej loży Nie jest tu może specjalnie obszernie ale przez dziurki w wyjedzonym drewnie podglądać można, gdy obeschną wieńce cud - nieistnienie Trójcy Przenajświętszej Lament dziewicy Nie z krwi dziewiczej, a z szarego iłu, z błota rozpadu i ze szlamów ciała na koronkowych sukienkach ta plama a przecież miałam narzeczonych tylu, w dzień pulsowali na pluszu foteli płakali w kącie i w kącie się śmieli. I cóż mi teraz - korzenie cyprysów dzikich ostrężyn łodygi kolczaste zostały pannie na chłopców namiastkę. Przez kir, przez fałdy zgniłego atłasu próbuję wbijać kamienie i drzazgi. Ciało - cóż z niego, szarawe drobiazgi w krąg rozsypane, jakby kto sznur pereł zerwał i cisnął w ziemi brudny czerep. Lament starego kupca Na burtach statków moje imię szumne płynęło, burzom broniło dostępu do wypełnionych ładowni okrętu. Potomkom milion, a do tego flota, znieśli mnie w ziemię ciężkiego od złota. Czaszka rozbłyska w otchłani jak gulden. 53 VIII A skoro czas nadejdzie, kiedy na mogile z uklepanego szpadlem piachu będą stawiać nagrobek, niech napisu nie ważą się wyryć. Chcę mieć cienie gałęzi, kropli stuk - i tyle; niech o mnie nie inskrypcje szwargocą, a trawa, śpiewająca do słońca hymny prostej linii. Lament ptaków Ciężkie, którym do skrzydeł przydano ciężaru słów zmarłych - my, pocztowe gołębie i sójki wróble, kraski i wilgi. Ocalić z pożaru kilka słów gest półobrót - potem nieść przez buki, jakże trudno. A jednak to nam powierzają garstki ostatnich głosek i zmarszczkę nad czołem nim umrą. Dłonią łapią fruwającą poręcz i chwilę jeszcze trwają na wieczornym niebie nim czas nas nie powoła nad ranem do siebie. Coda Przez długie korytarze na tych co przed wami patrzcie. Jak w elementarz. Proste zgłoski śmierci. Na tych co otwierali żyły jak rękopis wstępowali na szafot jak zwykli wstępować do lektyki komnaty na stopnie ołtarza. Wam którzy odchodzicie potknięci o siebie przyklejeni do schodów, w twardą ścianę czasu wmurowani niechlujnie - odległy drogowskaz: dostojna elegancja urywanych kroków dźwięczne rytmy oddechu cichy puls więdnięcia przez zagłówki łóż białych i porfiry wanien. Recytujcie te wieczne strofy umierania - na cóż wam z nieba płomień zstępował na czoło? - chronologie monarchów spisy męczenników i imiona rumaków i mieczy imiona. A każde imię - stopień. 7. I. 2000